Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Kroniki Chicago (CamilaDarien&Sobrev) - Rozdział 3

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:31:30 17-05-18    Temat postu: Kroniki Chicago (CamilaDarien&Sobrev) - Rozdział 3



[link widoczny dla zalogowanych]

Bohaterowie:







001 Owen/Stella

Na obrzeżach Chicago stała kamienica. Skromna, nie rzucająca się w oczy, ale przytulna. Stella i jej syn już spali, kiedy o pierwszej w nocy do drzwi ich mieszkania zaczął się ktoś dobijać. Mocno i brutalnie.
Szatynka podniosła się z łóżka, przecierając wierzchem dłoni zaspane oczy. Zapaliła światło, a jej powieki natychmiast się zamknęły porażone nagłą jasnością. Dopiero gdy trzy sekundy później jej oczy przywykły do światła, spojrzała niechętnie na ścienny zegar wiszący nad komodą i westchnęła głośno.
Walenie pięścią w drzwi się nasiliło. Stella szybko pokonała odległość dzielącą ją od wejścia i zerknęła przez judasza. Na korytarzu stał mężczyzna i mimo, że miał doklejone wąsy dla niepoznaki, kobieta bez trudu go rozpoznała. Był to Dylan Marschall.
— Mamusiu, co się dzieje? — zapytało dziecko, idąc w kierunku matki.
— Nic, skarbie. Wracaj do łóżka i zamknij się od środka na klucz. — Stella próbowała zachować zimną krew, żeby nie przestraszyć chłopca, choć sama umierała ze strachu. Ucałowała synka w czoło, po czym Thomas posłusznie wrócił do swojego pokoju i zrobił to, o co poprosiła go matka.
— Otwieraj, suko! Wiem, że tam jesteś! — wrzasnął Dylan przez ciągle zamknięte drzwi.
Stella niechętnie otworzyła nieproszonemu gościowi, ale zaraz potem bardzo tego pożałowała.
— Pamiętasz mnie? — zapytał kobietę, złowrogo przechylając głowę na bok. Mocno pchnął ją do środka. — Gdzie on jest?
— Kto? Nikogo poza mną tutaj nie ma — wysiliła się na poważny ton, mimo że w środku wszystko w niej dygotało.
— Łżesz, suko! Gdzie jest mój syn?! — powtórzył pytanie, przypierając Stellę do ściany i podduszając ją obiema rękami odzianymi w czarne rękawiczki.
Kobiecie zaczęło brakować powietrza, nie mogła wypowiedzieć ani jednego słowa, dusiła się.. Z jej ust co chwila wyrywały się tylko niezrozumiałe dźwięki, które można było porównać do wypowiadania głosek nosowych w dramatycznych okolicznościach.
— Będziesz gadać czy wolisz, żebym cię udusił? — zapytał już spokojniej. — A zresztą mam lepszy pomysł. — Puścił szyję Stelli, a ona odruchowo złapała się za zaczerwienioną skórę i zakasłała kilka razy, łapiąc oddech.
— Co chcesz zrobić? — zapytała, gdy już odzyskała zdolność mowy. — Przysięgam, że nie mam pojęcia, o kim mówisz — mówiąc to, skrzyżowała dwa palce za plecami. Modliła się w duchu, żeby ten człowiek już sobie poszedł i zostawił w spokoju zarówno ją, jak i Thomasa.
Wyprowadzony z równowagi Dylan złapał szatynkę za włosy i wywlókł ją z mieszkania.
— Ałaaa, to boli — pisnęła zdezorientowana. — Co ty wyprawiasz?! — uniosła się.
— Wyprowadzam psa na spacer, już dawno powinienem był to zrobić — odparł, przyklejając na twarz chytry uśmieszek.
— Nie wygłupiaj się, ała. — Poczuła, jak mężczyzna mocniej pociągnął ją za kudły.. Chwyciła się za włosy powyżej jego zaciśniętych dłoni, by mniej ją bolało. — Dokąd mnie prowadzisz?
— Spodoba ci się — zaśmiał się.
Stella skapitulowała. Dała zaciągnąć się Dylanowi w nieznane sobie miejsce. Do taniego motelu, gdzie mężczyzna kazał kobiecie wynająć jednoosobowy pokój na dobę, sam zaś zaczekał na parkingu.
Wiedział, że nie może rzucać się w oczy, bo inaczej ktoś w końcu powiąże go z tą sprawą i będzie ugotowany. Wtedy może nie pomóc mu nawet tatuś, który ratował go już z niejednych tarapatów.
Stella, bardziej niż o siebie, martwiła się o Thomasa, który został sam w domu. Nie miała możliwości, by zadzwonić do Owena i poprosić go o pomoc, bo Dylan zabrał jej telefon komórkowy i wyrzucił go przez okno, gdy jechali przez autostradę. Jej siostra natomiast wciąż była w Bostonie, więc ona także nagle nie teleportuje się stamtąd i nie zjawi w Chicago jak na zawołanie.
Kobieta rozejrzała się po motelu. Przez okno doskonale widziała parking i kilka samochodów. W jednym z nich ciągle siedział Dylan Marschall. Czy tego chciała, czy nie, była obserwowana, a to znacznie utrudniało ewentualną ucieczkę.
Nie mając innego wyjścia, podeszła do recepcji.
— Dzień dobry, nazywam się Stella Mendoza — próbowała zapanować nad drżącym głosem. — Chciałam wynająć pokój na dobę.
— Dla jednej osoby? — zapytała blondwłosa recepcjonistka.
— Tak.
— Na tę chwilę jednoosobową mamy wolną ósemkę. Ma pani szczęście, bo przyjechała wycieczka z daleka i ledwo uchował się jeden wolny pokój.
— Poproszę — odpowiedziała Stella, nie wdając się w żadne dłuższe dyskusje. Chciała tylko jak najszybciej mieć to za sobą i wrócić do syna. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że święciła się grubsza impreza, po której nic już nie będzie takie samo jak dotychczas.
Wpisała się do księgi gości, wzięła klucz od recepcjonistki i podążyła schodami na pierwsze piętro. Otworzyła pokój i weszła do środka. Zaraz za nią zjawił się Dylan. Pchnął ją z wściekłością na łóżko.
— I co teraz? Zgwałcisz mnie? — Stella odważnie spojrzała mu w oczy, choć wcale nie czuła się silna.
Marschall parsknął śmiechem.
— W sumie dobra myśl — stwierdził po chwili. — Może znowu byś zaszła w ciążę i urodziła mi kolejnego syna. Ostatnio nie spudłowałem, więc mogłoby się udać — zaśmiał się, gruntownie analizując ten pomysł. — Nie, nie uśmiecha mi się cackać z tobą przez dziewięć kolejnych miesięcy — uświadomił sobie. — Zresztą już mnie nawet nie kręcisz, suko.
— Ty i ja nie mamy dziecka — dalej szła w zaparte. — Coś sobie ubzdurałeś.
— Dość tego! Nie zrobisz ze mnie idioty, rozumiesz?! — wydarł się na całe gardło tak głośno, że aż oczy wyszły mu na wierzch. Włączył mu się mechanizm psychopaty. — Posłuchaj uważnie, bo powiem to tylko raz i chciałbym, żeby te słowa prześladowały ci się w piekle, jak już tam dotrzesz. — Zbliżył usta do ucha Stelli i wyszeptał: — Pójdziesz teraz wykąpać się we własnej krwi, a ja w tym czasie odbiorę ci Thomasa.
Kobieta zatrzepotała rzęsami w geście zdziwienia. Skąd on wie, jak mój syn ma na imię?! — pomyślała histerycznie. W ogóle nie dotarł do niej sens słów dotyczący krwistej kąpieli. Znaczenie miało tylko to, że wiedział. Że odkrył jej największy sekret.
— Zaskoczona, że znam jego imię? — zapytał, jakby czytał jej w myślach.
— Nie zrobisz tego, jestem dobrą matką! — pękła z nadmiaru presji, jaką wywierał na niej Marschall.
— Wreszcie gramy w otwarte karty, jak miło — uniósł brwi. — Godnie cię zastąpię, nie martw się — odparł, chwytając Stellę boleśnie za nadgarstek i ciągnąc ją w kierunku łazienki.
— Puszczaj! — Wyrwała rękę z uścisku mężczyzny i pomasowała ją.
— Nalej wody do wanny — rozkazał.
— Po co? W co ty ze mną grasz?
— W grę, która bardzo ci się spodoba, zobaczysz.
Wzrok Dylana wskazał na to, że wcale nie żartuje, dlatego Stella postanowiła współpracować. Zatkała odpływ w wannie i odkręciła kurek z ciepłą wodą.
— Planujesz mnie tutaj zabić, prawda? — dotarło do niej nagle.
— Nie — zaprzeczył szybko. — Ty zrobisz to znacznie lepiej.
— Co to ma znaczyć?
— A jak ci się wydaje? — odpowiedział pytaniem na pytanie, uśmiechając się pod nosem. — Na co ci to wygląda?
— Nikt nie uwierzy w samobójstwo, znajdą cię — grała na zwłokę.
— Jak? Nie ma tu monitoringu, sprawdziłem.
— Nie odbierzesz mi syna, nie pozwolę ci na to!
— Prawo do opieki już teraz mam w kieszeni. Zostawiłaś Thomasa samego w domu, w dodatku w nocy. Która matka tak robi? — Dylan ciągle prowokował Stellę do kłótni.
— Do cholery, to ty mnie z niego wywlokłeś! — krzyknęła.
— Nic na mnie nie masz. Jestem prokuratorem, jak myślisz, komu sąd uwierzy? Twoim zwłokom czy mnie?
— Ty draniu! — Stella zaczęła okładać Marschalla pięściami po klatce piersiowej. Złapał ją za nadgarstki.
— Koniec zabawy, właź do wanny — wydał rozkaz.
Kobieta przestraszyła się jego tonu, dlatego wykonała polecenie. Dylan tymczasem ściągnął czarne rękawiczki i sięgnął do apteczki po jednorazowe. Włożył je, po czym wyciągnął z kieszeni zapakowaną w serwetkę żyletkę. Podał ją Stelli.
— Tnij w pionie — rozkazał.
Kobieta pokiwała przecząco głową.
— Tnij albo to samo spotka Thomasa. Tego chcesz? — zagroził.
— Nie ujdzie ci to na sucho. — Z oczu Stelli popłynęły pierwsze łzy. I tak długo wytrzymała.
— Pośpiesz się, nie mam czasu tu z tobą siedzieć i cię pilnować.
— To idź, nie trzymam cię.
— Tak, a ty zwiejesz. Kończy mi się cierpliwość, tnij.
Stella Mendoza po raz ostatni spojrzała na swojego oprawcę i wykonała pierwsze cięcie na swoim nadgarstku. Syknęła z bólu, ale nie przerwała czynności. Krew pojawiła się właściwie natychmiast po zetknięciu ostrego przedmiotu ze skórą. Łzy lały się jej potokiem po obu policzkach, zacisnęła mocno zęby, wierząc, że to coś pomoże. Że przestanie tak cholernie boleć albo że Dylan się nad nią zlituje. Ale czego ona oczekiwała od człowieka, który przed laty brutalnie ją zgwałcił?! Przecież tacy ludzie nie mają sumienia ani nawet krzty współczucia.
Kobieta wrzasnęła, kiedy przecinała sobie następną żyłę. Woda w wannie zabarwiła się już na ciemnoczerwony kolor. Krew była wszędzie, nawet na podłodze.
Dylan tylko bezczynnie stał i patrzył, jak jego ofiara opada z sił i wykrwawia się na śmierć. Kilka minut później żyletka wypadła Stelli z dłoni.
Biedaczka straciła przytomność — pomyślał brunet.
Zadowolony z siebie Marschall opuścił motel swobodnym krokiem.

***

Telefon od siedmioletniego chłopca zmroził mu krew w żyłach. Aktualnie przebywał na patrolu. Spacerem przemierzał kolejne metry ulic w Chicago z dłonią instynktownie położoną na kaburze z bronią oraz wzrokiem ukrytym w ciemnych zakamarkach, kiedy rozdzwoniła się jego prywatna komórka. Spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku. Była trzecia w nocy. Zatrzymał się, wyciągnął telefon z kieszeni, spoglądając na wyświetlacz i zamarł.
Stella Mendoza. Przyjaciółka, matka, była partnerka, ofiara. Nacisnął zieloną słuchawkę, lecz zamiast głosu Stelli w słuchawce usłyszał płacz przerażonego dziecka. Thomas z trudem łapał powietrze w płuca, mówił tak szybko , że Owen rozumiał co trzecie słowo. Wziął głęboki oddech.
— Tommy — zwrócił się do chłopca spokojnie, odwracając się na pięcie i idąc szybkim krokiem w kierunku radiowozu. Całe szczęście dom Stelli był w jego rewirze. — Będę u ciebie za chwilę — powiedział — zaraz u ciebie będę, mały. — Drugą ręką wyciągnął kluczyki i otworzył radiowóz jednym kliknięciem pilota. Szarpnął za klamkę, otwierając drzwi. Usadowił się w fotelu kierowcy, wsuwając kluczyk do stacyjki, po czym odpalił silnik.
— Tato, ja się boję — usłyszał cienki, cichutki głosik. Chłopiec bowiem uważał Owena Elliota za swojego ojca.— On zabrał mamę. Był bardzo zły. — Dobrze mały, mów, przemknęło przez myśl Owenowi. Niech po prostu mówi. — Mama kazała mi się zamknąć w pokoju, więc się zamknąłem.
— Bardzo dobrze zrobiłeś, mały, bardzo dobrze — powiedział do słuchawki, jednocześnie dociskając pedał gazu. — Zaraz będę na miejscu, już prawie jestem, Tommy — zatrzymał radiowóz z piskiem opon przed domem. Wyskoczył z samochodu, wsuwając jedną rękę do kieszeni spodni. Zawsze nosił przy sobie klucze od domu Stelli. Wsunął jeden z nich do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę, wchodząc do środka.
— Tommy! — krzyknął. — Tommy, to ja tata Owen! — Zrobił krok do przodu i wtedy go zobaczył, stał na szczycie schodów. Grzywka z czarnych włosów opadała mu na czoło. — Cześć, mały — wykrztusił z siebie, podchodząc do schodów. — Już nic ci nie grozi — powiedział łagodnie. — Nie bój się — odparł, robiąc krok do przodu. — Chodź do mnie. — Powoli wyciągnął rękę. Siedmiolatek zbiegł po schodach wprost w jego ramiona. Wybuchnął płaczem. — Już dobrze. — Owen wziął go na ręce, niosąc do salonu. — Już dobrze — powiedział jeszcze raz, uspokajająco gładząc go po plecach.
— On ją zabrał — pochlipywał — zabrał mamę! — Owen posadził sobie Tommiego na kolanach, przytulając go do swojej kurtki. Sięgnął po walkie-talkie. — 0012 do centrali.
— Słucham cię 0012 — odezwała się dyspozytorka.
— Na ulicy Agatowej 24 mam możliwe porwanie — powiedział, kołysząc dziecko. — Kobieta lat trzydzieści zamieszkała pod tym adresem. Proszę o wsparcie. — Odsunął walkie-talkie od ust. — Barbaro, mam prośbę — dodał po chwili. — Podam ci numer telefonu zaginionej, niech chłopaki z technicznego ją namierzą.
— Dyktuj — powiedziała kobieta. Owen podyktował numer. — Przekażę. Wsparcie już jedzie.
Gdzie jesteś? — zapytał sam siebie, tuląc do piersi jej przerażonego syna. — Gdzie, do jasnej cholery, jesteś?

***

Dwadzieścia minut później na Agatowej 24 pojawili się kryminalni. Dwóch ubranych “po cywilnemu” detektywów spojrzało na chłopca, który drzemał na kanapie. Owen przykrył malca ciepłym kocem, ruchem głowy wskazując w kierunku kuchni. Trzech mężczyzn weszło do pomieszczenia. Owen oparł dłonie na blacie stołu, biorąc głęboki oddech.
— Zaginiona nazywa się Stella Mendoza — zaczął świadom, iż najważniejsze są szczegóły. — Jej syn Thomas zadzwonił do mnie po drugiej, mówiąc, że “mamę zabrał jakiś pan”. Dom znajduję się obecnie w moim rewirze, więc postanowiłem to sprawdzić. Po przyjeździe drzwi otworzyłem kluczem.
— Zaraz — wtrącił się czarnoskóry policjant. — Masz swój komplet kluczy do tego domu?
— Tak, przyjaźnię się z matką chłopca — przyznał niechętnie. — Dałem numer jej komórki dyspozytorce, aby technicy ją namierzyli. Coś się stało, Sean — powiedział Owen do afroamerykanina, swojego byłego partnera. — Nie zostawiłaby Tommiego samego.
— Z dzieckiem porozmawiamy, jak się obudzi — powiedział Sean, zerkając w kierunku salonu — Zadzwonię na komendę i nadam sprawie priorytet. Zostań z dzieckiem, Elliott — wydał mu polecenie. — Zadzwonię też po psychologa — dodał po chwili i szybkim krokiem opuścił dom, aby na ganku zadzwonić.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Owen przeszedł do salonu, spoglądając na śpiącego chłopca. Thomas, ukołysany do snu własnym płaczem, zwinął się na kanapie do pozycji embrionalnej. Policjant usiadł w fotelu naprzeciwko. Łokcie oparł na kolanach, wzdychając. Coś się stało, coś złego. Czuł to w kościach. Stella była dobrą, odpowiedzialną matką. Nie zostawiłaby chłopca bez opieki. Kochała syna. Od dnia, w którym się urodził, był dla niej całym światem. Nie porzuciłaby go. Wyszłaby z domu późną nocą tylko z ważnego powodu. Zostawiłaby go wyłącznie wtedy, gdyby groziło mu niebezpieczeństwo.
Tylko jakie? Stella była dziennikarką radiową. Prowadziła cykl audycji nazwanych przez Radio Głos miasta Chicago “pogaduchami nocą”. Obecnie przebywała na wakacyjnym urlopie. Nie zajmowała się kontrowersyjnymi tematami, miała przecież małe dziecko. Chyba, że… Nie, to niemożliwe. Obiecała mu, że nie będzie dalej drążyć sprawy sprzed ośmiu lat. Dała słowo, iż dla dobra Tommiego odpuści. Czy to możliwe, że go okłamała? Wydał z siebie głośne westchnienie i wstał. Podszedł do okna, spoglądając na spokojną ulicę.
Nie znajdą świadków. To była porządna podmiejska dzielnica, w której większość mieszkańców to osoby starsze, czasami mieszkali tutaj też studenci, ale obecnie były wakacje. Drzwi za jego plecami otworzyły się.
— Eliott — usłyszał głos Seana. — Wyjdźmy na zewnątrz — powiedział do mężczyzny. Ton głosu sugerował, iż stało się coś bardzo, bardzo złego. Wyszedł za mężczyzną na ganek. — Namierzyliśmy jej telefon — zaczął — był dwie przecznice stąd — powiedział, wyciągając go z kieszeni marynarki. Telefon Stelli znajdował się w opakowaniu na dowody. Sean wręczył go Owenowi. Telefon miał rozbity wyświetlacz. — To jej samochód? — wskazał dłonią na auto.
— Tak.
— Nie zamówiła też taksówki ani Ubera — zauważył Sean. — Co o tym myślisz?
— Panie oficerze, jestem tylko krawężnikiem.
— Nie pieprz mi farmazonów! — warknął policjant. — Elliott, za dobrze cię znam. Mów.
— Dylan Marschall.
— Serio?
— A masz lepszy pomysł, kto mógł wyciągnąć ją z domu, Sean? Znasz mnie i dobrze wiesz, że osiem lat temu sprawie ukręcono łeb, zanim się na dobre zaczęła. Marchallowie zapłacili sędziemu, prokurator nieraz pił wódkę z Dylanem Marschallem. Pracowali razem. Tacy zawsze chronią sobie tyłki!
— Potrzebny nam dowód — powiedział Sean. — I to niezbity dowód, że wszedł do domu i ją uprowadził, bo jak narazie masz chorą teorię. — Mężczyzna westchnął. — Owen, jeżeli ona nie znajdzie się do rana, będę zmuszony wezwać opiekę społeczną. — ostrzegł go. — Na razie tego nie zrobię, bo dziewczyna mogła pójść w tango, ale jeśli o dziewiątej rano nadal jej nie będzie, wykonam telefon. Jasne?
Owen skinął głową.
— Wracaj do dzieciaka, ja wracam na komendę — dodał Sean i wyszedł.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 17:14:38 08-08-19, w całości zmieniany 13 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:52:14 17-05-18    Temat postu:

To uczucie kiedy knujesz z Ewą coś od tygodnia i nagle efekt ląduje na forum. Bezcenne.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:37:04 17-05-18    Temat postu:

Dokładnie
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:39:45 18-05-18    Temat postu:

No proszę wspólna kooperacja. Nie powiem, ciekawie się zapowiada.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:05:49 27-05-18    Temat postu:

Dziękujemy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:49:20 05-06-18    Temat postu:

002 Owen/Maya/ Caroline

Studia w Bostonie na Harvardzie, były decyzją podjętą z dnia na dzień. Maya Mendoza nigdy nie chciała wyjeżdżać z Chicago, lecz w wieku osiemnastu lat dostała szansę jedną na milion. Taką, z której grzech byłby nie skorzystać. Stypendium dla najzdolniejszych uczniów liceum. Zdziwiło ją to, ponieważ nie wysyłała żadnego zgłoszenia. Dopiero, gdy zapytała o to siostrę, Stella przyznała się, że to ona wypełniła za nią papiery potrzebne do uzyskania stypendium.
Początkowo Maya była wściekła, nie rozmawiała ze starszą siostrą przez dwa dni, lecz później jej przeszło. Zgodziła się wyjechać, ale pod jednym warunkiem: że Stella nie będzie płakać. Pożegnania zawsze ją wzruszały. Zresztą było to u nich rodzinne.
Ich ojciec po śmierci matki trafił do więzienia na dwa lata za spowodowanie śmiertelnego wypadku, w którym zginęła tragicznie Anna Mendoza. Dziewczyny musiały więc radzić sobie same jakoś wiązać koniec z końcem. Rodzina, z której pochodziły, nigdy nie była bogata. Czasem nawet musiały pożyczać pieniądze od sąsiadów, by mieć co do garnka włożyć. W końcu jednak Stella dostała pracę w radiu, a rok później Maya otrzymała stypendium. Było to niczym wybawienie z biedy dla obu sióstr.
Stella niemal wypchnęła młodszą siostrę do Bostonu, bo nie chciała, by ta zmarnowała sobie życie smażąc ryby w pobliskiej smażalni, tylko dlatego, że nie chciała zostawić jej samej.
W Bostonie Maya studiowała dziennikarstwo i dorabiała sobie na boku jako korektorka książek dla młodzieży.
Była trzecia w nocy, kiedy zadzwonił jej telefon domowy.
— Dzień dobry, mówi Owen Elliott — usłyszała zaraz po podniesieniu słuchawki. Nie zdążyła się nawet przywitać ze swoim rozmówcą. — Pani wybaczy późną porę, ale mam złe wieści. Stella zniknęła.
— Co takiego?! — Maya natychmiast przebudziła ta wiadomość. — Ale jak do tego doszło? Jak to się stało? Kim pan w ogóle jest dla mojej siostry? — z marszu zarzuciła mężczyznę potokiem pytań.
— Ojcem jej dziecka — odparł bez wahania.
Maya zamrugała oczyma kilkakrotnie, przywołując w myślach niedawną rozmowę telefoniczną ze Stellą, gdzie faktycznie padło imię Owena.
— Tak, rzeczywiście. Stella mówiła mi o panu, ale jakoś nigdy nie było nam dane spotkać się osobiście — powiedziała i ziewnęła przeciągle. — Jednak do rzeczy. Co się stało mojej siostrze? — zapytała zaniepokojona.
— Tego niestety nie wiemy — rzekł. — Wyszła z domu w środku nocy i już nie wróciła. Minęły dopiero dwie godziny od jej zniknięcia, ale niepokoję się. Nie zostawiłaby Tommiego samego. Coś musiało się stać. I to coś poważnego.
— Sprawdzę najbliższe loty do Chicago i przylecę — postanowiła blondynka.
— Mogę informować panią na bieżąco. Myślę, że nie ma potrzeby, żeby…
— Przylecę — przerwała mu. — To moja siostra. Jedyna, jaką mam. Nie mogę jej zawieść ani jej stracić. Odezwę się do pana, gdy będę wsiadać do samolotu.
Zanim odłożyła słuchawkę, usłyszała jeszcze jak ktoś odzywa się do Owena przez krótkofalówkę.
— Centrala do 0012. Otrzymaliśmy zgłoszenie, że w motelu na Oak Park doszło do próby samobójczej kobiety pasującej do profilu Stelli Mendozy. Jedźcie to sprawdzić.
Owen zamarł. Spojrzał na syna, który poruszył się niespokojnie we śnie. Rudowłosy przesunął dłonią po włosach, podchodząc do kanapy, na której spał malec. Pochylił się nad nim, całując go w głowę. Drzwi frontowe otworzyły się, zaś do salonu wszedł mundurowy z jego posterunku. Policjant popatrzył na niego.
— Sean kazał cię zawieść do szpitala — powiedział. — Ja mam zostać z dzieckiem, a mój partner cię zawiezie.
— To ona? — zapytał, podnosząc się powoli z klęczek. — Nie wiem — odpowiedział policjant, któremu najwyraźniej nie zdradzono tożsamości kobiety. — Idź — dodał. — Zostanę z małym.
— Dziękuję — powiedział Owen i wybiegł.
Całą drogę do szpitala miejskiego znajdującego się w centrum Chicago, zastanawiał się czy to w ogóle możliwe? Czy kobieta, którą znaleziono w hotelu była Stellą? Jego Stellą?
Nie, to niemożliwe — przemknęło mu przez głowę, kiedy pędzili przez ulice.
Stella całym sercem kochała Tommiego. Był jej całym światem. Mężczyźnie trudno było uwierzyć, iż ta pełnia życia targnęła się na swoje własne życie i zostawiła dziecko. Nie. Policjant nawet przez chwile nie dopuszczał do siebie myśli, że Stella zrobiła to sobie sama. Nie ma o tym mowy. W chwili, w której funkcjonariusz zaparkował samochód, Owen dostrzegł Seana stojącego przed szpitalem i palącego papierosa. Wyszedł z auta, gdy tylko się zatrzymało..
— Jest na bloku — poinformował go były partner. — Możesz jedynie czekać — powiedział, wyciągając w jego kierunku paczkę papierosów.
— Więc to ona, tak?
— Przykro mi, stary.
Owen przejechał dłonią po twarzy.
— Jak się nazywasz? — zwrócił się do funkcjonariusza stojącego przy swoim aucie.
— Edwards.
— Edwards — powtórzył jego nazwisko. — Wejdziesz do środka, usiądziesz przed blokiem operacyjnym i będziesz siedział, a jeśli zobaczysz kogoś obcego albo ktoś będzie cię zaczepiał, każ mu grzecznie odejść i zadzwoń do mnie. — Wyciągnął w jego stronę wizytówkę. — Rozumiemy się?
— Tak — powiedział Edwards, biorąc od niego kartonik papieru.
— Zaparkuj gdzieś indziej samochód, bo blokujesz dojazd karetkom i przed blok.
— Jasne.
— Idziemy, nie mamy dużo czasu — powiedział Sean, prowadząc Owena do swojego auta. — Zostawiłem w pokoju motelowym policjanta, technicy są zajęci, więc jak uporają się z robotą, przyjadą zebrać ewentualne ślady.
— Ona by tego nie zrobiła — zaczął Owen, zajmując miejsce pasażera.
— Potrzebny nam dowód, że wraz z nią był tam ktoś trzeci. Dobrze to wymyślił — stwierdził Sean, a Owen skinął głową, zaciskając palce w pięść. — Według zeznań przesłuchanej recepcjonistki, zapłaciła gotówką za dobę i była sama. Monitoringu brak.
— Zaplanował to — wtrącił się Owen. — W takich pokojach roi się od odcisków palców, żaden prokurator nie weźmie na poważnie dowodów zebranych przeciwko swojemu. — Cwany sukinsyn — warknął. — Wierzysz mi? — zapytał partnera.
— Tak. Chyba, że Stella umie się teleportować albo latać na miotle — odpowiedział Sean. — Motel jest oddalony o trzydzieści pięć kilometrów od jej domu, żadna taksówka ani Uber nie zgłaszała takiego kursu, więc albo Stella zna się na teleportacji albo ktoś ją tam zawiózł.
— To przecież jasne, że za wszystkim stoi Dylan. — Owen powstrzymał się, żeby nie uderzyć dłonią w deskę rozdzielczą. — Co proponujesz?
— Umorzymy śledztwo.
— Co? Zwariowałeś?
— Owen, dopadniemy go tylko wtedy, kiedy facet uwierzy, że wygrał, nie wcześniej. Tylko wtedy popełni błąd.
Dwadzieścia minut później weszli w milczeniu do pokoju motelowego, gdzie siedział mundurowy policjant. Jeden komunikat Seana wystarczył, aby opuścił on swoje stanowisko i wrócił na posterunek, gdzie miał wypełnić starannie wszystkie raporty. Owen zerknął w stronę łazienki, gdzie paliło się światło. Czarnoskóry położył mu dłoń na ramieniu.
— Przywiozłem cię tutaj z grzeczności — zaczął mężczyzna. — Formalnie jesteś odsunięty od śledztwa, bo Stella to twoja rodzina. Nie powinno cię tutaj być i nie było. — Owen skinął mu głową i wziął wyciągnięte rękawiczki.
W powietrzu unosił się zapach stęchłego potu i metaliczny zapach krwi. Owen zrobił krok do przodu, czując pod butami wodę. Głośno przełknął ślinę, spoglądając na wannę, która wypełniona była brunatną cieczą. Nikt nie pokwapił się, aby spuścić wodę. Zrobią to technicy. Policjant rozejrzał się po pomieszczeniu.
Łazienka była paskudna. Płytki miały żółty kolor kojarzący się z wymiotami. Wanna była brudna.
— Czy Stella miała wcześniej myśli samobójcze? — zapytał Sean. — Wiedział iż im szybciej przesłucha Owena tym lepiej.
— Nie, nawet po tym co ją spotkało.
— A Thomas?
— Co Thomas?
— Jest twoim synem?
— Tak.
— Biologicznym?
— Nie wiem. Stella nigdy nie chciała wiedzieć, ja zresztą też nie. — Owen westchnął. — Sean — zaczął — to sprawka Dylana Marschalla.
— Dowody — powiedział Sean. — Potrzebne nam dowody, a teraz wracajmy do szpitala. Nic tu po nas — odparł i zgasił światło w łazience.
W pokoju zapanował półmrok. Dwadzieścia minut później dotarli do Szpitala Miejskiego, gdzie policjant postawiony na straży poinformował obu, iż operacja jeszcze się nie skończyła i nikt nie miał do niego żadnych pytań. Sean odprawił fukjonariusza, sam zaś usiadał obok przyjaciela, nieporadnie klepiąc go po ramieniu. Zawodowa intuicja podpowiadała mu, że to dopiero początek problemów.

***

Mieszkając przez dziesięć lat w Londynie, tysiące kilometrów od domu, nauczyła się nie tylko samodzielności, niezależności i ale także, iż w przypadku problemów będzie mogła liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Na swoje znajomości, umiejętności. Edward Marshall, który ostatnio zwyciężył w wyborach na burmistrza czy matka, właścicielka odziedziczonego po ojcu wydawnictwa, nie mogli jej pomóc. A nawet jeśli tej pomocy potrzebowała, to nie była na tyle głupia, aby o nią prosić. W Londynie zbudowała sieć kontaktów. Udowodniła, iż potrafi sama coś osiągnąć, zdobyć to czego potrzebuje bez odwoływania się do znanych rodziców.
Przede wszystkim pokazała wszystkim niedowiarkom, iż studiowanie kierunku, jakim jest literatura angielska, nie jest jedynie fanaberią bogatej dziewczynki czy też nieprzynoszącym własnego dochodu zawodem. Od kilku już lat dzieliła swój czas między uczelnią a współpracą z kilkoma znanymi i szanowanymi wydawnictwami w Wielkiej Brytanii. Wydała nawet dwie książki, które może i nie były spektakularnym sukcesem, ale pokazały, w jakim kierunku chcę iść i co chcę dalej robić ze swoim życiem. Zamierzała połączyć obie pasje: pisanie i nauczanie. I nie potrzebowała nazwiska ani pomocy rodziców, aby to osiągnąć. Czy nie dlatego nie poinformowała nikogo o swoim powrocie?
W rodzinie Marshallów nie tolerowano niespodzianek. Działały one wręcz alergicznie, były odstępstwem od przyjętych zasad, zaburzały rytm rodziny, który był jasno wytyczony przez poprzednie pokolenia. Caroline była prawdopodobnie pierwszym członkiem rodziny, która zaskoczyła, złamała naczelną zasadę studiowania prawa na Harvardzie i wyfrunęła z rodzinnego gniazda. Nie obyło się oczywiście bez problemów.
Victoria groziła, że ją wydziedziczy, przeklęła ją raz czy dwa, na co odpowiedziała pełnym politowania spojrzeniem, wzruszeniem ramion i kupnem biletu do Londynu. Była rozczarowaniem tylko dlatego, że się nie podporządkowała. Bracia wydawali się być przeciwieństwem siostry, jednak to Caroline zrobiła coś, czego nie zrobił żaden z nich - przecięła pępowinę po osiemnastych urodzinach. I nigdy nie żałowała swojej decyzji. Mimo to zdecydowała się wrócić. Nie do domu, nie do rodziny, lecz do Chicago.
Kilka miesięcy temu dowiedziała się, iż zwalnia się wakat na Uniwersytecie Chicagowskim na Wydziale Literatury Amerykańskiej. Z racji tego, iż miała podjąć studia doktoranckie pod tym samym kierunkiem na Oksfordzie, zdecydowała się na to, ale był jeszcze z jeden powód.
Miał na imię Charles Blackburn. Profesor literatury amerykańskiej, pisarz od kilku lat typowany na amerykańskiego kandydata do Literackiej Nagrody Nobla. Problem polegał na tym, iż Blackburn rzadko decydował się na branie pod swoje skrzydła doktorantów. Pracował sam. Słynąca z uporu Caroline zamierzała to zmienić. Fakt, iż to dziekan dał jej tę pracę, u jej Blackburna, wcale nie ułatwiło sprawy, jednak czy w jej życiu cokolwiek było proste?
Miała jednak jedną przewagę – ona znała Charlesa. Pracowała z nim już wcześniej, w Londynie nad jego najnowszą powieścią. Wykładał on także literaturę na Oksfordzkie. Problem polegał na tym, iż łączyła ich nie tylko praca, a także uczucie, które ich połączyło. Nie miała na myśli miłości do literatury. Caroline nie miała pewności czy Charles zgodzi się na zawodowy układ, który tego przedpołudnia miała zamiar mu zaproponować.
Dlatego też wybrała małą białą sukienkę, którą miała na sobie podczas ich pierwszego spotkania. Odwoła się nie tylko do swoich umiejętności, ale także ich wspólnych wspomnień. I może nie było to do końca fair, lecz tak jak i życie. Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy taksówka zatrzymała przed wejściem na Wydział Literatury Amerykańskiej. Zapłaciła za kurs i pewnym siebie krokiem weszła do środka.
W budynku panował przyjemny chłód. Rozejrzała się po opustoszałym pomieszczeniu. Trwał okres wakacyjny, więc uczelnia świeciła pustkami, a w pomieszczeniu było także cicho i spokojnie. Przemierzała kolejne metry korytarza, rozglądając się z ciekawością. Nigdy tutaj nie była, a więc z zainteresowaniem przyglądała się mijanym gablotom.
— Nie potrzebuje asystentki! — usłyszała pełen wyrzutu głos Charlesa. – Nie ma absolutnie żadnej opcji.
— Ledwie się wyrabiasz — wtrącił się męski głos. - Masz do zorganizowania egzaminy poprawkowe, wrześniowe obrony i do tego promocja najnowszej książki. Nie masz czasu, kiedy podrapać się po tyłku. Potrzebna Ci pomóc.
— Nie – stojąca pod drzwiami Caroline niemal widziała, jak kręci ze złości głową. —Asystentka to pewnie nie jedyny warunek zatrudnienia.
— Będzie twoją doktorantką — dodał dziekan. Charles zaklął.
— Nie pytasz mnie o zgodę ty mnie jedynie informujesz o tym, że już kogoś zatrudniłeś! Ona już tutaj jedzie – stwierdził Charles.
— Sądzę, że ona już tutaj jest – powiedział jednocześnie spoglądając na zegarek. Chwycił za klamkę i wyszedł na korytarz. – Panna Marshall – powiedział na jej widok. – Cieszę się, że pani już jest. Resztę omówi pani z Charlesem. Do widzenia- Od prowadziła dziekana wzrokiem czując, jak mężczyzna wbija w nią ostre spojrzenie.
—Mowy nie ma! – warknął kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały. – Zapomnij o tym. – powiedział wchodząc do gabinetu.
— Dlaczego? – zapytała wchodząc za nim do środka. – Podaj jeden racjonalny powód, dlaczego nie? Boisz się?
-— Słucham? Niby czego mam się bać?
Caroline zrobiła krok do przodu uśmiechając się kącikiem ust. Dłonią odrzuciła włosy kładąc obie dłonie na biurku.
— Może tego, że mając mnie na wyciągnięcie rąk nie utrzymasz ich przy sobie? — zapytała go biodrem opierając się o jego biurko.
— Potrafię zachować profesjonalizm — powiedział siadając w fotelu. — Czego chcesz?
— Zrobić doktorat — powiedziała wprost.
— Doradzam Harvard albo Columbię — palcami bębnił w klawiaturę. — Wszędzie będzie ci lepiej niż w Chicago.
— Chcę zrobić doktorat pod twoimi opiekuńczymi skrzydłami Chcę znowu z tobą pracować.
— Caroline — odezwał się po krótkiej ciszy Charles. — Nie chcę z tobą pracować

W chwili, w której zamknęła za sobą drzwi poczuł się jeszcze gorzej niż mógł przypuszczać. Wpatrywał się w ciemne mahoniowe drewno z trudem powstrzymując swój tyłek do pozostania na miejscu. Powinien wyjść za nią., wyjaśnić, dlaczego nie mogą razem pracować jednak wiedział, iż propozycja brunetki jest bardziej niż kusząca.
Caroline Marschall była przede wszystkim do bólu szczera. Nigdy podczas ich znajomości mu nie słodziła nie próbowała się przypodobać. Pierwszego dnia stwierdziła “iż książka jest cholernie dobra, ale jednak stać go na więcej” uśmiechnął się pod nosem na samo wspomnienie jej uśmiechu. I wiedział, ile przyjście tutaj musiało ją kosztować, ile przeprowadzka do Chicago musiała ją kosztować. Poderwał się z krzesła, które z łoskotem upadło na podłogę. Nie kwapił się, aby jej podnieść
Ufał jej. Bezgranicznie. Jej opinii, cenił ją za szczerość i odwagę i tupet. Problem pojawiał się, iż przy niej przestał ufać samemu sobie. nie miał zaufania do samego siebie, gdyż miał świadomość, iż prędzej czy później jego ręce zapragnął jej dotknąć. Najpierw niby przypadkiem położy dłoń na jej ramieniu, później weźmie ją za rękę a za kilka chwili będzie chciał ją pocałować.
— Niech cię wszyscy diabli Caroline — wymamrotał chwytając za marynarkę. Wyszedł z gabinetu szybkim krokiem zmierzając na zewnątrz. Ruszył na parking. — Zapewne zatrzymała się Waldorfie — powiedział do siebie wyciągając z kieszeni marynarki kluczyki. Zatrzymał się gwałtownie przy swoim aucie.
— Sądziłeś, że tak łatwo zrezygnuje z doktoratu moich marzeń? — zapytała go rozbawiona jego zaskoczoną miną. — Wyrzuty sumienia trwały krócej niż sądziłam. Obstawiałam, że zajmie ci to godzinę nie — spojrzała na zegarek — dwadzieścia trzy minuty.
— Jestem aż tak przewidywalny? — zapytał ją
— Tak, zdecydowanie. Przynajmniej, kiedy targają tobą wyrzuty sumienia, iż zachowałeś się jak kutafon.
Parsknął śmiechem.
— To teraz zachowaj się jak gentleman i zaproś mnie na obiad. Umieram z głodu.
— Na którym omówimy warunki twojego zatrudnienia. — dodał spoglądając jej w oczy. — Pełen profesjonalizm.
— Oczywiście profesorze Blackburn — powiedziała kiedy Charles otworzył auto i sięgnął do klamki drzwi o które się opierała. Zrobiła krok do przodu. — I masz stuprocentową rację, zatrzymałam się w Waldorfie — uśmiechnęła się odwracając się do niego plecami. Wsiadła do samochodu a on zamknął drzwi.
— Cholera — zaklął kiedy zajął miejsce kierowcy. — Zapomniałem portfela. I teczki, zaczekaj tutaj. — wysiadł — I jeszcze jedno — dodał zaglądając do środka — nie waż się siadać za kółko.
— Mam prawo jazdy
— Nie po tej stronie Atlantyku — uśmiechnął się — a ja nie pozwolę abyś skrzywdziła Lolę.
— Lolę? Nazwałeś swój samochód.? — zaśmiała się — Dlaczego mnie to dziwi.
Pół godziny później zajęli jeden ze stolików w “Czarnej dalii” Kelner podał i karty dań a Charles wreszcie mógł się jej dobrze przyjrzeć.
Miała zdecydowanie dłuższe włosy niż widzieli się po raz ostatni. Teraz falami opadały na szczupłe ramiona. Włosy były o kilka odcieni ciemniejsze.
— Mam coś na twarzy? — zapytała go.
— Nie. Pięknie wyglądasz.
Zarumieniła się lekko słysząc komplement.
— Ty też nie najgorzej.
— Mogę przyjąć zamówienie? — Kelner pojawił się przy ich stoliku.
— Tak oczywiście. Poprosimy dwa razy średnio wysmażony stek ze szparagami i butelkę cabernet sauvignon. — złożył za nich zamówienie Charles. Kelner oddalił się. — Zanim zaczniemy — powiedział sięgając do teczki, wyciągnął z niej książkę. — mogę prosić o autograf? — na brzegu stolika położył książkę. Obok pióro.
— Teraz się podlizujesz — stwierdziła sięgając po egzemplarz — Preferuje pan z dedykacją?
— Oczywiście, że z dedykacją.
— I co myślisz? — zapytała go podpisując książkę.
— Zasłużyłaś na tego Bookera — powiedział, kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały. — Mówię poważnie.
— Wiem, ty nie słyniesz z tego, że rzucasz słowa na wiatr. W przyszłości na pewno go dostanę. — zamknęła książkę i położyła ją na brzegu stolika.
Najpierw sięgnął po pióro chowając je do kieszeni, później sięgnął po książkę. W tym samym momencie do stolika podszedł kelner. Rozlał wino pozostawiając im butelkę.
— Dla największego kut — urwał spoglądając z niedowierzaniem na Caroline — w Chicago. — dokończył spoglądając na brunetkę. — Serio? — zapytał ją— A jak moja mama to zobaczy?
— Wtedy będziesz musiał wytłumaczyć jej, dlaczego ktoś cię nazwał kutafonem. — To może toast — zapytała zmieniając temat, Sięgnęła po wino.
— Za owocną współpracę — odparł lekko uderzając kieliszkiem o jej kieliszek.
— Tak pełną profesjonalizmu — dodała Caroline i upiła łyk wina. — Skoro toasty mamy za sobą to może wreszcie powiesz mi, dlaczego wyjechałeś z Londynu?
— Dobrze wiesz, dlaczego — obrócił w dłoniach kieliszkiem. — lecz jeśli chcesz to usłyszeć proszę bardzo. Obawiałem się, iż moje prywatne uczucia względem twojej osoby zaburzą mój osąd.
— Mówiąc po angielsku chciałeś ściągnąć ze mnie majtki — odparła. — Boisz się, że sytuacja się powtórzy więc jeśli chcesz dam ci to na piśmie — widząc jego zmarszczone brwi przewróciła oczami — Uroczyście obiecuje, że nie będę próbowała się dobrać do twojego rozporka. — wypiła do końca kieliszek odstawiając go na stolik — ale jeśli sądzisz, że twoje "nie" mnie powstrzyma to nigdy mnie nie znałeś. zrobię doktorat. Tutaj w Chicago pod twoimi skrzydłami
— Wiem — odparł sięgając po butelkę wina i dolewając alkoholu do jej kieliszka. — Caroline ty jesteś jak natrętna mucha, która, kiedy zamknie jej się drzwi przed nosem wleci oknem, a jak zamknę okno to wciśniesz się przez kratkę wentylacyjną. Zdecydowałem, że wpuszczę cię drzwiami.
— Dziękuje Charlie — powiedziała — Skoro deklarację mamy już za sobą to może porozmawiamy o obowiązkach?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:35:20 06-08-19    Temat postu:

Dziewczyny, jestem z komentarzem Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale

Zacznę od tego, że Dylan to świnia. Z początku myślałam, że to jakiś psychol, obsesyjnie zakochany w Stellii, który próbuje odebrać jej syna, ale potem się okazało, że to prokurator, który wie jak sprytnie zatrzeć za sobą ślady. Dobrze, że mały Thomas szybko zareagował i zadzwonił do Owena. Oczywistym jest, że Dylanowi pewnie ujdzie to na sucho, bo na razie mają tylko przypuszczenia Owena. Przynajmniej dopóki Stella nie zezna przeciwko niemu, a coś mi mówi, że może wcale nie być taka chętna na rozdrapywanie starych ran (o ile oczywiście wszystko dobrze się skończy i przeżyje). W dodatku okazuje się, że nawet Stella nie wie, kto jest ojcem jej dziecka. W sumie to nie dziwię jej się, że woli wychowywać małego jak syna Owena, bo świadomość, że dziecko jest owocem gwałtu na pewno nie byłaby przyjemna, choć kobieta kocha syna.
Postać Mayi mnie na razie najbardziej intryguje, może dlatego że z entrady widziałam, że gra ją Julianne Hough (nie wszystkie obrazki w pierwszym poście mi się wyświetlają). Myślę, że Stella dobrze się zachowała wypełniając za siostrę te papiery, chciała przecież dobrego życia dla niej.
Caroline udało się przekonać Charlesa, żeby pozwolił jej robić u niego doktorat i był jej mentorem, choć czuję, że to wcale nie zakończy się profesjonalnie. Ta dójka ewidentnie nie umie oddzielić życia prywatnego od zawodowego. Boję się tylko, że może im to obojgu wyjść bokiem, jeśli ktoś się dowie.

Pozdrawiam!

EDIT:
Już wyświetlają się zdjęcia
i rozumiem, że Caroline jest siostrą Dylana?


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:39:29 06-08-19, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:52:44 06-08-19    Temat postu:

Madziu w imieniu swoim i Ewy witamy w naszych skromnych progach i dziękujemy za komentarz :* Tak potwierdzamy Dylan to świnia a Caroline jest jego siostrą Co do relacji Charles Caroline milczę jak grób. Pożyjemy zobaczymy Jeszcze raz dzięki za komentarz

Ostatnio zmieniony przez zaczytany_chomik dnia 20:02:48 06-08-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:11:04 08-08-19    Temat postu:

Dziękujemy, Madziu

003 Kylie / Jay / Caroline / Edward / Dylan


Kylie Marshall źle trafiła. Nigdy nie potrafiła dokonywać właściwych wyborów, lecz małżeństwo z samym Lucyferem, niewątpliwie było jej największą życiową porażką. Dylan Marshall, szanowany pan prokurator, maminsynek i najgorszy z mężczyzn. Tak w kilku epitetach można było go określić. Odkąd pamiętała, mąż spędzał noce poza domem. Zaniedbywał ją i nawet nie liczył się z jej zdaniem. Zaraz po ślubie, owszem, żyli w sielance, jednak szybko się ona skończyła, gdy Dylan dowiedział się, że żona nie jest w stanie dać mu upragnionego potomka.
W rzeczywistości Kylie wcale nie była bezpłodna. Zwyczajnie nie czuła się gotowa na zostanie matką, a gdy po jakimś czasie poczuła jednak instynkt macierzyński, to zbiegło się to w czasie z tym, że odkryła prawdziwą twarz człowieka, za którego wyszła i już nie chciała mieć z nim dziecka. Zamiast tego nieoczekiwanie dla niej samej wpadła w ramiona jego brata, Jaya. Mężczyzna był kompletnym przeciwieństwem Dylana. Zachowywał się w stosunku do niej czule i szarmancko. Adorował ją na każdym kroku, przysyłał kwiaty, prawił komplementy i dawał jej poczucie bezpieczeństwa, którego tak desperacko łaknęła.
Jay nigdy nie planował odbijać bratu żony, pewnego dnia to się po prostu stało. Wrócił do domu z pracy i usłyszał głośne łkanie z półpiętra, gdzie znajdowała się sypialnia Dylana i Kylie. Wiedział, że nie powinien ingerować w ich życie prywatne, ale nie potrafił zatkać uszu, odwrócić się na pięcie i pójść do swojego pokoju jak gdyby nigdy nic. Musiał chociaż zajrzeć i zapytać, czy wszystko w porządku, bo inaczej sumienie nie dałoby mu żyć. Tym bardziej, że Dylana nie było w domu. Znów siedział w kancelarii i zapewne bzykał kolejną łatwowierną sekretarkę, by później w chamski sposób posłać ją na drzewo.
Najmłodszy z synów Edwarda i Victorii nie rozumiał, jakie pobudki kierowały Kylie, gdy cztery lata temu zgodziła się wyjść za tego pożal się Boże, pana prokuratora jak z koziej d**y trąba. Chciał jej to wtedy nawet odradzić, ale nie miał prawa mieszać się w nieswoje sprawy. Dostałby od Dylana czerwoną kartkę. Nie to, że się go bał, ale miał świadomość, iż gdyby się wtrącił, brat wyżyłby się na żonie, a do tego Jay nie mógł dopuścić. Szanował Kylie i zawsze podobała mu się ona jako kobieta, lecz nigdy nie śmiał wykroczyć poza granice szwagier-szwagierka. Tamtego dnia wszystko się zmieniło.
– Kylie? – zapukał do drzwi. – Mogę ci jakoś pomóc?
Kobieta otworzyła mu ze łzami w oczach.
– Coś mi wpadło do oka – wymyśliła na poczekaniu dość niewiarygodne kłamstwo.
– Co on ci zrobił? – zapytał od razu. Znał swojego brata nie od dziś i wiedział, jaki podły ma charakter.
– Pokłóciliśmy się – odparła słabym głosem. – Nazwał mnie bezpłodną suką.
– To dziwne, bo ostatnio znalazłem w koszu na śmieci opakowanie po tabletkach antykoncepcyjnych, a na pewno nie należały one do mamy, bo ona ten etap już dawno ma za sobą – zdziwił się Jay.
– Wszystkich udało mi się oszukać z wyjątkiem ciebie. – Uśmiechnęła się słabo przez łzy. – Masz rację, te tabletki były moje – przyznała zgodnie z prawdą. – I jestem ci ogromnie wdzięczna, że o niczym nie powiedziałeś Dylanowi.
– Nie gadam z tym bucem od lat – odpowiedział. – A nawet gdybym miał z nim jakieś wspólne tematy, to wierz mi, że jestem lojalny wobec bliskich mi osób i nie wydałbym cię.
– Jestem dla ciebie bliską osobą? – Kylie była w szoku.
– Oczywiście, jesteś moją ulubioną szwagierką – uśmiechnął się zawadiacko.
– A masz jakąś inną? – To stwierdzenie nieco rozbawiło kobietę. Otarła łzy i położyła Jayowi dłoń na ramieniu. – Dziękuję, że jesteś dziś przy mnie.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Zrobisz coś dla mnie? – zapytała.
– Wszystko.
– Zabierz mnie stąd chociaż na chwilę, bo czuję, że zaraz się tutaj uduszę.
Nie trzeba było Jayowi powtarzać dwa razy. Chwycił Kylie za rękę i kilka minut później byli już nad jeziorem. Ciche, odludne miejsce.
– Cudownie tu – odezwała się kobieta po dłuższej chwili milczenia.
– Znalazłem to miejsce, gdy byłem mały. Tutaj mogę w spokoju pomyśleć – wyznał, ściągając buty i sadowiąc się na trawie. Poklepał miejsce obok. – Siadaj.
– Ubrudzę sobie sukienkę – zaprotestowała.
– W takim razie usiądź mi na kolanach, będę twoim kocem – zaśmiał się i pociągnął ją w swoim kierunku. Miękko wylądowała w jego ramionach.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, dopóki Kylie nie przerwała niezręcznej ciszy.
– Przyznaj się, przyprowadzasz tu swoje laski – powiedziała, śmiejąc się.
– Nie masz pojęcia, ile bym dał, żeby “laska” – dwoma palcami zrobił cudzysłów – moich marzeń trzy lata temu wybrała mnie zamiast mojego durnego brata.
– O czym ty mówisz? – Kylie nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała z ust szwagra.
– Naprawdę nic nie zauważyłaś? – zapytał w desperacji. – Nie zauważyłaś jak na ciebie patrzę? Jak każdego dnia staram się powstrzymać, żeby nie porwać cię na księżyc? Żeby nie wyznać ci wszystkich swoich uczuć? Uwierz, że to niełatwe. Walczę z tym od trzech lat, bo jesteś żoną mojego brata, ale szlag mnie trafia, gdy widzę jak on cię traktuje. Najchętniej powybijałbym mu zęby, ale wiem, że to ty miałabyś wtedy największe kłopoty. Tylko to mnie powstrzymuje, tylko to – wyznał.
– Jay… ja… nie wiem, co powiedzieć.
– Nic nie mów, po prostu pozwól się pocałować. Marzę o tym od bardzo dawna – powiedział, powoli zbliżając wargi do ust Kylie.
Tak wyglądał ich pierwszy pocałunek, a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pewnego dnia po prostu wylądowali razem w łóżku. Żadne z nich tego nie planowało, tak zwyczajnie wyszło, lecz kobieta niczego nie żałowała. Uczucie do Dylana wypaliło się już dawno temu, a Jay okazał się świetnym kochankiem i wspaniałym człowiekiem. Dużo lepszym od swojego brata. Romans trzymali na razie w tajemnicy. Wiedziała o nich tylko Caroline i szczerze im kibicowała.
Z rozmyślań Kylie wytrącił mąż, który wrócił właśnie do domu z porannego joggingu. Był spocony i śmierdział. Miała ochotę na niego zwymiotować z obrzydzenia, ale się powstrzymała. Chciała wyjść z pokoju, ale Dylan ją zatrzymał.
– Dokąd to? – wysyczał przez zęby. – Nie pozwoliłem ci się oddalić. Przynieś mi z apteczki plaster, skaleczyłem się, skacząc przez płot – nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Kusiło ją, by zapytać męża, po kiego czorta skakał przez płot, ale wolała go nie prowokować. Zdążyła już nieraz poznać jego wybuchowy charakter i potem musiała chodzić w ciemnych okularach przeciwsłonecznych, by zakryć fioletowy ślad pod okiem.
– Zaraz przyniosę – odparła drżącym głosem. Zaczęła się go bać, kiedy po raz pierwszy podniósł na nią rękę. Od tamtej pory była mu uległa, żeby nie dopuścić do powtórki z rozrywki.
Po chwili wróciła z bandażem.
– Znalazłam tylko to – pokazała Dylanowi biały, dziurkowany materiał.
– Do niczego się nie nadajesz – prychnął Marshall i wymierzył Kylie siarczysty policzek.
Kobieta pisnęła z bólu. Na bank będzie siniak – pomyślała. Nie zdoła ukryć tego przed Jayem, a wtedy on go chyba zabije.
Kylie odwróciła się na pięcie, ale mąż znów ją zatrzymał.
– Czekaj, widziano cię wczoraj z Jayem na podjeździe przed domem.
– Co w tym dziwnego? – zdziwiła się. – To mój szwagier.
– Szwagier, nie mąż – podkreślił dobitnie. – Masz się z nim nie spotykać.

****************

Usta zaciśnięte były w wąską kreskę, kiedy spoglądał na nagłówek najnowszego wydania najważniejszego czasopisma w Chicago. Na stronie tytułowej widniała fotografia niepozornie wyglądającego domu rodzinnego znajdującego się na obrzeżach miasta. Edward Marschall wiedział, iż fotografię celowo zrobiono o świcie, kiedy nad miastem wstawały pierwsze promienie słońca. Celowo też pozostawiono ją w kolorze. Fotografia mówiła więcej niż słowa, a notka znajdująca się pod nią była krótka. Mówiła o znanej radiowej dziennikarce, która usiłowała popełnić samobójstwo. Jeśli wierzyć słowom, stan kobiety był ciężki, ale stabilny. O jej życiu decydowały godziny. Spoglądając na zdjęcie kobiety zamieszczone poniżej, wargi zacisnęły się w jeszcze węższą kreskę. Pokręcił z niesmakiem głową, wcale nie będąc rozczarowanym zachowaniem kobiety, lecz własnego syna.
Edward dłuższą chwilę spoglądał na młodą, zaledwie trzydziestoletnią kobietę z nieco mniejszej fotografii. Uśmiechała się lekko do obiektywu, na szyi miała zawieszone słuchawki. Edward rzadko widywał jej twarz, lecz często słyszał jej głos. Cierpiał bowiem na bezsenność, a jej audycje pomagały mu przetrwać noce. Jej głos koił jego nerwy, pomagał zasnąć choć na kilka godzin. I biorąc pod uwagę, ile krzywd tej dziewczynie wyrządzili Marschallowie, zakrawało to na ironię, kpinę samego Boga. Pomagał mu zasnąć głos kobiety, którą zgwałcił jego syn. Edward także podejrzewał, iż jej próba samobójcza niekoniecznie musiała być próbą. Westchnął. Trzeba było się go pozbyć, kiedy miałem okazję, przemknęło mu przez myśl, kiedy obracał w dłoniach telefonem komórkowym.
To co było niewątpliwie zaskakujące, to fakt, iż jego pierworodny syn nie zadzwonił do niego. Dylan zawsze dzwonił do rodziców, kiedy miał kłopoty. Tak było wtedy, kiedy zgwałcił Stellę Mendozę i gdyby nie Victoria, brunet zgniłby w więziennej celi. Edward bowiem nie był zbyt skory do wyciągania chłopaka z tarapatów. Po raz kolejny. To Victoria ubłagała go, aby wyciągnął po raz ostatni pomocną dłoń do syna. I mężczyzna zrobił to, miał też nadzieję, iż syn poszedł po rozum do głowy. Ustatkował się, dostał awans w pracy, miał żonę i wszystko było dobrze aż do wczoraj. Ed mógł jedynie przypuszczać, co spowodowało nagłą zmianę zachowania syna. Z zadumy wyrwał go szmer głosów za drzwiami.
— Pan burmistrz prosił, aby mu przeszkadzać — usłyszał podenerwowany głos swojej sekretarki.
— Greto — usłyszał odpowiedź dobrze znanego głosu. — Jeśli bzyka się z kochanką, nie musisz się martwić, nie powiem nic mamie — odpowiedziała rozbawiona. Edward podniósł się z fotela, podszedł do drzwi i otworzył je. Jego strapiona twarz rozpromieniła się na widok najmłodszego dziecka.
— Caroline — wypowiedział imię córki, która posłała mu szczery, łobuzerski uśmiech. — Zostaw nas — zwrócił się do sekretarki. Kobieta skinęła głową i pospiesznie odeszła do swojego biurka. Edward porwał córkę w objęcia, ciało Caroliny uniosło się kilka centymetrów nad podłogę.
— Cześć tatusiu — powiedziała, przytulając się do niego mocno. — Tęskniłam.
— Ja także. — Postawił ją na podłodze i odsunął na długość ramienia. Lekko uniósł jej podbródek do góry, zaglądając głęboko w czekoladowe oczy. — Wszystko w porządku?
— Tak — odparła. — Przyleciałam, bo obiecałeś mi samochód — odparła, a Edward uśmiechnął się od ucha do ucha. Objął ją ramieniem i wprowadził do gabinetu. Caroline rozejrzała się po pomieszczeniu i zagwizdała cicho. — Panie burmistrzu — powiedziała podchodząc do biurka, przesunęła palcem po blacie i bezceremonialnie usiadła w jego fotelu. — Gratuluje.
— Dziękuję.
W oczy Caroliny rzuciła się fotografia na biurku Edwarda. Była na nim ona. Zrobił to zdjęcie, kiedy przyleciał do niej do Londynu na kilka dni. Podniosła wzrok na ojca posyłając mu uśmiech, który zbladł, kiedy ojciec usiłował zabrać z blatu biurka gazetę, a jej wzrok padł na dom Stelli Mendozy.
— Już wiesz? — zapytała go. Skinął lekko głową. — Myślisz, że to była próba samobójcza?
— Nie wiem, może — westchnął, siadając naprzeciwko biurka. — Policja prowadzi śledztwo.
— Które nadzoruje któryś z ludzi Dylana — odparła z przekąsem.
— Przyleciałaś taki kawał po samochód?
— Nie tylko — odpowiedziała. — W październiku zaczynam studia doktoranckie na tutejszym uniwersytecie.
— Zgodził się? — zapytał ją zaskoczony.
— Nie — odparła — postawiłam go przed faktem dokonanym. Charles może mnie nie lubić, ale to jeden z najlepszych profesorów literatury amerykańskiej i światowej sławy pisarz. Nie zrezygnuje z pracy z nim tylko dlatego, że facet mnie nie lubi.
Skinął jej ze zrozumieniem głową. Ten ośli upór miała po nim.
— Zbierajmy się, zanim zamkną nam wszystkie salony w mieście.
Kupienie córce nowego samochodu sprawiło mu przyjemność tak jak jazda z nią za kierownicą. Caroline opuściła także dach, a chicagowskie powietrze rozwiewało im włosy. Odchylił do tyłu głowę, spoglądając mimowolnie na mijane miasto. Urodził się tutaj i wychował, stał u steru władz miasta i nie zamierzał tej władzy oddawać. Nie z powodu swojego ego, ale z powodu, iż w przeciągu tych kilku lat pod jego rządami miasto rozkwitło. Oczywiście nadal mieli swoje problemy, jednak niewątpliwie kilka spraw udało mu się rozwiązać. I przez Dylana może to wszystko stracić.
Dylan był inteligentnym mężczyzną. Ukończył z wyróżnieniem studia prawnicze, został prokuratorem o nie zszarganej reputacji. Nie licząc epizodu ze Stellą Mendozą. Nazywał to epizodem, a prowadząca auto Caroline znalazłby kilka ostrzejszych określeń opisujących zachowanie brata. Na początku jak każdy ojciec wierzył Dylanowi, ufał swojemu dziecku i nie wierzył w to, iż były zdolny do takiego okrucieństwa, ale wtedy prawnik pokazał mu obdukcję kobiety. Krew ścięła się w jego żyłach.
Dziewczyna miała dwadzieścia dwa lata. Jej śliczną twarz pokrywały siniaki. Na szyi wyraźnie posiniaczonej odbijała się ręka Dylana, ślady skrępowania na nadgarstkach, krwawe siniaki po wewnętrznej stronie ud i wiele innych obrażeń. A kiedy się z nimi zapoznał, zrozumiał, że wychował potwora. Westchnął głośno, zwracając uwagę Caroliny, która oderwała wzrok od wstęgi czarnej drogi.
— Wszystko w porządku? — zapytała go.
— Nie, nic nie jest w porządku — wyznał zgodnie z prawdą, kiedy parkowała przed bramą ich domu. — Wychowałem gwałciciela i być może niedoszłego mordercę.
Ujęła jego dłoń, pochyliła się nad jego policzkiem i pocałowała go.
— Wiem, że jest ci ciężko, ale tylko jedno dziecko ci nie wyszło. Ja i Jay jesteśmy normalni aż do bólu.
— Kocham cię, Skrzacie. — Wargami dotknął jej policzka. — Zawsze i na zawsze.
Brama otworzyła się z łoskotem. Caroline wjechała na teren posiadłości i zaparkowała auto tuż przed czerwonymi drzwiami. Kilkukrotnie przeciągle zatrąbiła. Posłała ojcu szeroki uśmiech. Pierwszy z domu wyszedł wyraźnie zaciekawiony i zaalarmowany hałasem Jay. Na widok młodszej siostry jego oczy rozszerzyły się szeroko ze zdumienia. Otworzyła drzwi od auta i powoli podeszła do brata, który wędrował spojrzeniem to na samochód, to na siostrę.
— Caroline! — wykrzyknął wyrwany z odrętwienia. Podbiegł do niej i mocno ją uściskał. — Myślałem, że jesteś w Londynie.
— Byłam jakieś dwadzieścia cztery godziny temu — odpowiedziała z uśmiechem, mierzwiąc mu włosy jak za czasów, kiedy byli dziećmi.
— To twoja bryka?
— Moja. — Podeszła do samochodu i oparła się o maskę. Spojrzała w kierunku drzwi. W progu stał nie kto inny jak Dylan. A miałam nadzieję, że zbrzydł i ma pryszcze, pomyślała. — Cześć, braciszku! — krzyknęła.
— Cześć. — Dylan podszedł do auta. — Tata kupił ci samochód? — zdziwił się.
— Tak, prezent powitalny — odpowiedziała. — Mój pierwszy własny samochód — uśmiechnęła się. — Ty musisz być Kylie — zwróciła się do blondynki stojącej dwa kroki za Dylanem. Caroline — wyciągnęła do niej dłoń.
— Kylie. To ty wysłałaś nam tą kartkę — przypomniała sobie kobieta.
— Kartkę? — powtórzył Jay, nie będąc w temacie.
— Tak, przepraszam to był zupełny przypadek — zaczęła ze skruszoną miną. — Przez przypadek wysłałam im kartkę kondolencyjną zamiast ślubnej. — Jay popatrzył na siostrę i wybuchnął śmiechem. — Mój błąd.
— Mogłaś przyjechać na nasz ślub — powiedział z wyrzutem wyraźnie urażony jej nieobecnością Dylan.
— Wybraliście termin w samym środku mojej sesji — weszła mu w słowo. — Nie przełożyłam terminu egzaminu, bo to nie był twój pogrzeb tylko ślub. — Dylan ze złości zacisnął usta w wąską kreskę. — Mamo...
— Carolino. — Kobieta uściskała ją. — Mogłaś nas uprzedzić o swoim przylocie ze Stanów — zaczęła, prowadząc ją w kierunku domu. — Kazałabym przygotować coś specjalnego. A tak mamy owoce morza na kolację.
— Jeśli macie wino, zjem wszystko.
Caroline zajęła miejsce po prawej stronie ojca, jak za czasów kiedy była dzieckiem. Na posiłek składały się owoce morza i przepyszne czerwone wino. Brunetka uśmiechnęła się pokrzepiająco do swojego staruszka. Czuła się nieco dziwnie, siedząc przy dobrze znanym stole, mając naprzeciwko siebie swojego brata Dylana, a obok Jaya. Jakby cofnęła się w czasie. Upiła łyk wina.
— Czytałem twoją książkę — zwrócił się do niej Dylan. Słowa brata sprawiły, że popatrzyła na niego zaskoczona. — Zdziwiona, że umiem czytać? — zapytał ją, uśmiechając się półgębkiem.
— Nie, jestem zdziwiona, że porzuciłeś nudne paragrafy na rzecz fikcji literackiej.
— Przeczytałem i nawet nie pamiętam, o czym była. Taka była ciekawa.
— Może następna ci się spodoba — stwierdziła, ignorując jego przytyk. — Opowiada historię na faktach, kryminalną o mężczyźnie, który zgwałcił młodą kobietę, ale się wywinął, bo miał bogatych rodziców. — Uśmiech powoli schodził z jego twarzy. — Postanowiłam głównego bohatera nazwać Dylan. — Poderwał się z krzesła, które z łoskotem uderzyło o podłogę. — Jakiś problem?
— Ty jesteś moim problemem — wysyczał. — Ty i tylko ty! Po jaką cholerę wróciłaś?
— Wróciłam po to, aby uprzykrzać ci życie, braciszku. Jest nic nie warte, jeśli nie ma w nim młodszej upierdliwej siostrzyczki.
— Caroline — powiedziała ostrzegawczym tonem Victoria. — Zorganizowałam tę kolację nie z powodu twojego przyjazdu, a z powodu wieści, które Dylan ma nam do przekazania.
— Dylan, masz raka? — zapytała go złośliwie. Brunet podniósł krzesło i na nim usiadł. Uśmiechnął się do niej.
— Syna — odpowiedział na jej pytanie. — Pamiętasz swoją przyjaciółeczkę Stellę? — Skinęła powoli głową. — Okazało się, że tamta noc miała swoje piękne konsekwencje i jestem ojcem chłopca Thomasa. Już w poniedziałek maluch zamieszka z nami.
— Gratulacje — wydusiła z siebie. — Jeśli pozwolicie, oddalę się. Jestem zmęczona. — Rzuciła serwetkę obok talerza. — Mogę zająć swój stary pokój?
— Jest już zapewne gotowy — odpowiedziała Victoria.
— Dobranoc.
Chwilę później Caroline zamknęła drzwi prowadzące do jej sypialni, a dłoń przycisnęła do serca. Nie miała pojęcia, jak jej brat dowiedział się o tym, że Stella Menodza ma z nim dziecko. I była niemal pewna, że próba samobójcza kobiety nie była dziełem przypadku. Zbyt dobrze znała mroczną stronę braciszka, aby w to uwierzyć. Pukanie do drzwi sprawiło, że podskoczyła. Zrobiła kilka kroków do przodu i je otworzyła. W progu stał Jay.
— Wiedziałaś? — zapytał bez zbędnych wstępów, kiedy przesuwała się, aby wpuścić go do środka. Zamknęła za nim drzwi. — Wiedziałaś, że ma dziecko z inną?
— Tak — odpowiedziała bez ogródek. — Tata mi powiedział kilka lat temu. Ty i Kylie nadal macie się ku sobie?
— Nie zmieniaj tematu — powiedział. — Od dawna wiesz?
— A jakie to ma znaczenie, Jay? — zapytała go. — Naprawdę sądzisz, że nie wyszłaby za niego za mąż, gdyby znała prawdę? Zakochane kobiety robią różne głupie rzeczy.
— Mówisz z własnego doświadczenia?
— Może — odpowiedziała. — To nadal trwa?
— Tak — przyznał. — Powiedziałbym ci gdyby było inaczej.
— Igrasz z ogniem, braciszku. Jak Dylan się o was dowie, to masz pojęcie, co ci zrobi?
— Nie, ale wiem co ja mu zrobię — zaśmiał się Jay. — Zetrę mu ten plugawy uśmieszek z gęby i odetnę mu fiuta za to jak traktuje Kylie.
Caroline westchnęła, siadając na brzegu łóżka, zsunęła ze stóp buty i popatrzyła na brata.
— Proszę bądźcie ostrożni, Dylan jest zdolny do wszystkiego.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:09:09 08-08-19    Temat postu:

Dylan Marschall to niezłe ziółko, a najgorsze jest w tym wszystkim, że własna rodzina, choć go nienawidzi, go kryje. Gdyby to zależało tylko od Edwarda to pewnie dałby synowi nauczkę, bo widać, że źle się czuje z tym faktem, a jak na ironię słuchał też audycji radiowych Stelli podczas bezsennych nocy. Może to taka forma pokuty? Siłą rzeczy czuje się odpowiedzialny za przestępstwo syna, sam zresztą wie, że wychował potwora. Viktoria jednak chyba ma to gdzies i najważniejszy jest dla niej synuś gwałciciel. W sumie to jej się nie dziwię, bo wiadomo, że matka powinna kochać swoje dzieci, ale jednak ciężko jest mi zrozumieć, jak można przejść obojętnie obok cudzej krzywdy, szczególnie kiedy twoje własne dziecko ją wyrządziło.
Współczuje Kylie, bo nie wiedziała, jakim człowiekiem jest Dylan, kiedy za niego wychodziła. I cieszę się, że ma kogoś, przy kim czuje się bezpieczna. Oboje jednak igrają z ogniem, jak to ujęła Caroline, spotykając się za plecami Dylana. Wiem, że pan prokurator raczej nie byłby chętny do rozwodu, ale gdyby tak Kylie udowodniła mu jakoś, że rzeczywiście jest bezpłodna, może zechciałby się z nią rozwieść, dzięki czemu Jay i Kylie mieliby wolną rękę? Coś czuję, że Kylie może w końcu zajść w ciążę z Jayem i dopiero będzie Swoją drogą Dylan ma jakiś kompleks na punkcie bycia ojcem - on myśli, że może tak po prostu zabrać Thomasa i sobie z nim zamieszkać? Popapraniec jeden A Caroline z jednej strony zachowywała się przy nim normalnie, ale z drugiej mu dogryzła. Dziwię się jednak, że nie powiedziała czegoś o tym dziecku, żeby Dylan wybił to sobie z głowy. Jakoś rodzina przyjęła to bardzo spokojnie, a przecież jeśli Dylan interesuje się Thomasem to znaczy, że prawda o gwałcie może wyjść na jaw, a tym samym jego kariera jako prokuratora i kariera Edwarda jako burmistrza mogą zostać przekreślone.
Liczę na to, że ktoś Dylanowi wreszcie utrze nos. I przy tym nie straci swojego


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:11:15 08-08-19, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:56:16 08-08-19    Temat postu:

Dzięki za komentarz :* Dylan aż się prosi, żeby mu utrzeć nosa i kto wie może ktoś wreszcie mu powie co myśli. Caroline potrafi wytknąć bratu błędy a informacja o tym, że on wie o dziecku ją po prostu zaskoczyła dlatego nie wiedziała co powiedzieć.
I w następnych odcinkach postaramy się nakreślić nieco temat gwałtu i jak to wyglądało
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin