Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 55, 56, 57  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:48:41 11-11-14    Temat postu:

145. Viktoria/Javier
Telefon od Nadii de la Cruz zaskoczył Viktorię, która aktualnie przeczesywała policyjną bazę danych szukając jakichkolwiek informacji na temat ucieczki jej ojca z więzienia znajdującego się nieopodal miasteczka. Nadaremnie miejscowa policja nawet nie podała do publicznej informacji, iż Mario Rodriguez jest na wolności. Vicky ani trochę to nie zaskoczyło gdyż podejrzewała, iż biologiczny ojciec złotowłosej jest ostatnią osobą, którą Pablo chcę spotkać. Spotkają się prędzej czy później, pomyślała w tamtym momencie Elena, kiedy drukarka wypluwała podstawowe informacje na temat jej ojca. Dokładnie w tamtej chwili zadzwoniła Nadia de la Cruz. Blondwłosa nawet przez telefon nie była wstanie ukryć swojego zaskoczenia zaś Javier słyszący całą rozmowę przyglądał się swojej narzeczonej z jawnym zainteresowaniem.
- Oczywiście, że możemy się spotkać, aby omówić szczegółu współpracy- powiedziała do telefonu.- Poda mi pani swój adres?- Zapytała uprzejmie podnosząc wzrok na Javiera, który poddał jej kartkę papieru. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością zapisując adres Nadii.- Za pół godziny. Do zobaczenia
- Nadia de la Cruz ma dla ciebie propozycję biznesową?- Zapytał z błyskiem zaciekawienia w oku Javier.
- Na to wygląda- odparła Vicky zmierzając w stronę swojej sypialni. Przez głowę ściągnęła sweter rzucając go na łóżko. Odwróciła do tyłu głowę napotykając zaskoczoną minę Magika.- Muszę się przebrać, nie mogę przecież pójść na spotkanie z panią Nadią w męskim swetrze.
- Ładnie ci w tym męskim swetrze- odparł natychmiast Javier uśmiechając się do niej.
Uśmiechnęła się do własnych wspomnień jednocześnie słuchając propozycji, jaką miała dla niej Nadia de la Cruz. W głowie rozważała wszystkie za i przeciw oferty właścicielki wydawnictwa. Dłonie położyła na kolanach Propozycja, która wydawała się być wyjątkowo kusząca.
- Przyznam szczerze, że pani oferta mnie zaskoczyła- zaczęła sięgając po filiżankę z kawą. Upiła mały łyk. – Ale z przyjemnością pani pomogę- ostrożnie odstawiła ją na spodek.- Będę potrzebowała kilku informacji zaczęła jednocześnie wyciągając z torby laptop. Uniosła do góry wieko uderzając palcami o przypadkowo wybrane klawisze. Komputer rozbłysnął tysiącem barw.
- Na początek może skupimy się na treści, jakie ma zawierać strona, później skupimy się na detalach. – Mówiła, kiedy jej palce tańczyły po klawiaturze laptopa wydając charakterystyczny dla tej czynności dźwięk. - Na początek zaczniemy może od wybrania docelowego serwera gdzie będzie można wykupić adres, który po jakimś czasie przerodzi się w stronę pani wydawnictwa. – Urwała widząc kompletne nie zrozumienie w oczach swojej zleceniodawczyni. Poprawiła palcem wskazującym okulary.
- Powiem wprost Viktorio. Nie znam się na tym i całą techniczną stronę zostawię w twoich rękach jednak zastrzegam, że nie chcę zostać kolejną klientką Grupo Barosso. – Powiedziała stanowczym głosem brunetka patrząc blondynce w oczy. To mój warunek.
- Oczywiście po za tym ich serwera nie poleciłabym najgorszemu wrogowi- oparła nie mogąc się nie uśmiechnąć na widok lekko zaskoczonej miny Nadii.
- Sabotujesz pracę firmy Alexa?- Takiej postawy Viktorii Nadia nie spodziewałaby się w nawet najśmielszych snach. Jeszcze w pamięci nosiła sceny z przyjęcia organizowanego przez dziadka dziewczyny. Wydawała się być taka wpatrzona w młodego Barosso.
- Firma Alexa splajtuje szybciej niż nam się wszystkim wydaje- odpowiedziała po krótkim namyśle Viktoria. Podniosła wzrok na brunetkę, która była bardziej niż zaintrygowana jej słowami.- Powiedzmy, że interes nie kręci się tak jak powinien a inwestorzy zaczynają się wahać.
- Grupo Barosso jest na skraju bankructwa?
- Niedługo będzie. Bez prawdziwych inwestorów nie utrzymają się na rynku. Nie z taką ofertą i cennikiem. Wyprze ich konkurencja- Viktoria wzruszyła bezradnie wracając do swojego zadania. Zauważyła kątem oka, iż Nadia powoli podniosła się z kanapy i zaczęła krążyć po salonie. Vicky uznała, że dała redaktor naczelnej Atrapar los sueños" do myślenia. Blondynka po krótkim wahaniu używając swoich haseł weszła na serwer Nibylandii. – Powiem, iż to pani dołożyła maleńką cegiełkę do sytuacji w firmie.
- Ja? Nie bardzo rozumiem.
- To, co powiedziała pani na bankiecie- zaczęła spokojnym głosem nie przerywając pracy, - nie pomogło Alejandro, wręcz przeciwnie inwestorzy, którzy wahali się teraz wahają się jeszcze bardziej. Nie wiem czy ktoś się wycofał- urwała w połowie zdania uświadamiając sobie, że powiedziała prawdopodobnie o jedno zdanie za dużo. – Oczywiście nie wie pani tego o de mnie- dokończyła uśmiechając się pod nosem. Absolutnie nie miała wyrzutów sumienia. Grupo Barosso było firmą, mimo że miało swoją renomę to jednak szła za tym podejrzana reputacja przedsiębiorstwa. Viktoria coraz częściej zastanawiała się czy nie złożyć wymówienia - Zarezerwowałam domenę na serwerze Neverland- Viktoria uznała, że najwyższa pora zmienić temat.
- Neverland? – Zapytała siadając obok niej.- Nigdy o niej nie słyszałam.
- Tak to firma należąca do Javiera. Wspominał, że się poznaliście- odparła spoglądając na brunetkę.
- Tak, wpadł do mojego ojca z szarlotką- Nadia uśmiechnęła się pod nosem na samo wspomnienie Magika. - Javier zawsze tak poznaje ludzi? – Zapytała Viktorię.
- Zazwyczaj nie- odpowiedziała wsuwając za ucho niesforny kosmyk jasnych włosów. – Właściwie to nie wiem, co strzeliło mu do głowy, aby pójść w odwiedziny do pana Zuluagi. – Pokręciła z niedowierzaniem głową wybierając podstawowe zakładki na stronie. – Bardzo za niego przepraszam.
- Nie masz powodu, aby przepraszać Viktorio- odpowiedziała Nadia z uśmiechem, - odwiedziny Javiera były nie małym zaskoczeniem dla mojego ojca, ale zapewne miło wspomina twojego narzeczonego- Nadia urwała przypominając sobie, iż nie zauważyła, aby panna Diaz nosiła pierścionek zaręczynowy.
-Wracając do naszych spraw pani Nadio- zaczęła- będę potrzebowała kilku formalnych informacji na temat samego wydawnictwa i pani. Proponuje utworzyć profile pracowników, którzy są zatrudnieni w wydawnictwie, współpracujących z nim autorów, nowe projekty i projekt oferty dla inwestorów- podniosła wzrok na Nadię, która uważnie słuchała każdego jej słowa.- Wszystkie informacje możemy ustalić tu i teraz lub prześle mi pani te informacje drogą mejlową. Na dopracowanie wszystkich szczegółów będę potrzebowała minimum tygodnia. Stronę przed upublicznieniem będzie oczywiście przez panią zatwierdzona.
- Oczywiście czy informacje mogę przesłać pani przesłać przez kuriera?
- Nie ma problemu. – Viktoria zamknęła wieko laptopa uznając spotkanie za zakończone. Schowała laptopa do torby powoli podnosząc się z kanapy. Nadia również wstała. – Miło było panią poznać. Ze stronę postaram się uporać jak najszybciej wiem, bowiem że zależy pani na czasie.
- Ciebie również miło było poznać Viktorio- odparła podchodząc do dziewczyny. Panie uścisnęły sobie dłonie. Nadia upewniła się, iż złotowłosa nie ma na placu pierścionka. – Proszę pozdrów o de mnie Javiera.
- Oczywiście.
Javier Reverte wiedział, że jeżeli nie znajdziesz poszukiwanych informacji w Internecie musisz koniecznie udać się do miejscowej biblioteki, w której jednocześnie znajdowało się archiwum miejscowej gazety. Po dopełnieniu wszystkich formalności został skierowany do pomieszczenia gdzie regały uginały się pod ciężarem wydawanych w miasteczku gazet. Javier rozpoczął mozolne poszukiwania artykułów z dziewięćdziesiątego siódmego roku.
Blondyn nie był ani trochę zaskoczony, że rodzinie Rodriguez po tragicznym pożarze poświęcano nie tylko pierwsze strony, ale i całe wydania. W miasteczku takim jak Valle de Sombras podwójne morderstwo w tym dziecka było nie małą sensacją a każdy z mieszkańców miał coś do powiedzenia na temat Mario i jego najbliższych. Magik korzystając ze starej wysłużonej kserokopiarki kopiował każdą nawet najmniejszą wzmiankę na temat Rodriguezów.
Palcami przeczesał blond włosy wpatrując się w jedną z wielu opublikowanych w tamtym okresie fotografii. Roześmiana ośmiolatka w ramionach ojca. Javier opuszkami palców przesunął po twarzyczce Viktorii. Jakaś część blondyna mówiła mu, iż nie powinien przychodzić tutaj sam. Wspólnie powinni szukać wszelkich prasowych wzmianek na temat procesu, które rzucał światło na wydarzenia z przed siedemnastu laty i być może podpowiedzą gdzie mają szukać Mario. Javier miał swoją teorię na temat ojca Eleny jednak na chwilę obecną nie zamierzał się dzielić swoimi domysłami z ukochaną gdyż informatyczka musi przestać żyć własną przeszłością za zacząć teraźniejszością. Skserował kolejne materiały umieszczając je w teczce. Po za listą artykułów musiał utworzyć bazę osób, które zeznawały przeciwko Mario jak zarówno po jego stronie. Koniecznie musiał zdobyć protokoły z rozpraw a najlepiej całe akta. To oczywiście wiązało się ze złamaniem prawa, ale nie pierwszy raz będzie przekraczał tę granicę. Dla Viktorii. Odłożył ostatni numer z dziewięćdziesiątego siódmego roku. Zostało mu jedynie przejrzeć prasę z dziewięćdziesiątego ósmego i ustalić kto na chwilę obecną jest właścicielem ziemi i hektarów lasów otaczających stary do Viktorii gdyż najwyższa pora aby własność wróciła do rodziny.
***
Felpie Diaz odwołał ich dzisiejsze spotkanie tłumacząc, iż w stolicy pojawiły się niespodziewane komplikacje, którymi koniecznie musi się zająć. Vicky ani trochę nie przeszkadzał nagły wyjazd do miasta Felpie wręcz przeciwnie był jej na rękę. Martwiła ją natomiast nieobecność w mieszkaniu Javiera, który nie dość, że zniknął to jeszcze wyłączył telefon. Zaczynała się o niego poważnie martwić.
- Martwisz się na zapas- wymruczała do siebie otwierając drzwiczki do piekarnika. Wyciągnęła ze środka żaroodporne naczynie ostrożnie stawiając je na blacie. Pochyliła się wciągając w płuca aromatyczny zapach mięsa. Dziś to ona postanowiła upichcić coś dla Javiera.
Pieczone pierś z kurczaka w sosie śmietanowo- pieczarkowym z zielonymi szparagami może nie była tak wykwintna jak krewetki czy łosoś w cieście francuskim, lecz Vicky chciała zrobić coś, co kiedyś wspólnie pichcili dla dzieciaków z Nibylandii.
Ostrożnie przełożyła mięso na talerz kierując się w stronę jadalni gdzie już wcześniej nakryła do stołu. Usłyszała szczęk klucza w zamku. Instynktownie wygładziła sukienkę.
- Viktoria- Javier pociągnął nosem. Palce zacisnął na trzymanym w dłoniach bukiecie różnokolorowych róż. Kierowany węchem wszedł do jadalni przez chwilę oniemiały wpatrywał się w Vicky. – Upichciłaś dla mnie obiad?
- Nie schlebiaj sobie. – Odparła mimowolnie uśmiechając się. Przechyliła na bok głowę kątem oka dostrzegając bukiet kwiatów w jego dłoni. Zmarszczyła lekko brwi Gdzie byłeś?
- W bibliotece- odpowiedział zgodnie z prawdą robiąc idąc w stronę złotowłosej. – są dla ciebie- wyjaśnił wyciągając w jej stronę bukiet.
- Dziękuje- ostrożnie wzięła od niego bukiet wtulając twarz w słodko pachnące kwiaty. – Są piękne. Poszukam wazonu- chciała go wyminąć, ale poczuła jak obejmuje ją w pasie.
- Upichciłaś dla mnie obiad- wyszeptał jej do ucha odwracając ją w swoją stronę. Przyciągnął ją do siebie wpatrując się w dziewczynę błyszczącymi radością oczyma. Wargami dotknął jej ust- Kocham cię Eleno- słowa sama wypłynęły z jego ust.
- Powinnam znaleźć wazon- wyszeptała zdejmując dłonie z jego karku. Wyminęła go.
- Nie możesz tego ciągle robić- odpowiedział sprawiając, że Elena zatrzymała się odwracając do tyłu głowę.
- Nie rozumiem
- Nie możesz ciągle odwracać się do mnie plecami, kiedy mówię, że cię kocham.
- Ja się wcale nie odwracam- odparła szybkim krokiem idąc do kuchni. Kwiaty położyła na stole. Z jednej z szafek wyciągnęła wazon. Napełniła go zimną wodą.
- No dobrze mam lepsze określenie. Ucieczka.
- Ja nie uciekam- Wyciągnęła wazon ze zlewu stawiając go na stole.- Jestem tutaj. –Drżącymi rękoma włożyła do środka kwiaty. Opuszkami palców musnęła łepek czerwonej róży. Dłonie położyła płasko na stole.- Czego tak naprawdę o de mnie chcesz Javier?
- Chcę żebyś za mnie wyszła- powiedział podchodząc do Viktorii.- Chcę mieć z tobą dzieci, białą willę z ogrodem i biszkoptowego labradora.- Położył dłonie na jej ramionach. – Wiem, że mnie kochasz i się boisz.
- Javier- oparła mu głowę na klatce piersiowej walcząc z łzami bezsilności napływającymi do oczu.- Boje się, że cię stracę tak jak wszystkich, których kochałam.- Urwała zamykając oczy.- Mój braciszek został zamordowany, bo był przeszkodą w drodze do celu Inez, mnie sprzedała jakby była przedmiotem a nie człowiekiem. – Po policzkach Vicky spłynęła samotna łza.- Mój ojciec z miłości do mnie poświęcił swoją wolność. Gwen- urwała przyciskając drżącą dłoń do ust- dla mnie poświęciła własną godność, szacunek do samej siebie. Straciłam ich wszystkich przez jednego człowieka. Ja nie mogę stracić także ciebie. – Odwróciła powoli do tyłu głowę spoglądając mu w oczy.- Kocham cię
Serce Javiera zatrzepotało w piersi. Wyciągnął powoli dłoń kciukiem ścierając płynącą po policzku łzę. Delikatnie musnął ustami jej usta. Te słowa pragnął usłyszeć od chwili, w której wyznał jej swoje uczucia. Przyciągnął ją do siebie zamykając w swoich ramionach. Chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
- Ja ciebie też kocham- wtulił nos w jej szyję głęboko w płuca wciągając zapach jej perfum. Czuł jak palce Viktorii wplątują się w jego włosy. Uśmiechnął się pod nosem powoli osuwając na kolana.
- Javier- Elena zamrugała powiekami wpatrując się w blondyna.- Co ty- urwała dostrzegając w dłoniach Magika pierścionek.
- Tak to jest dokładnie to, na co wygląda- odparł swobodnym tonem widząc jej osłupiałą minę. – Eleno Blanco Rodriguez wyjdziesz za mnie?- Zapytał patrząc jej głęboko w oczy.
- Tak- odpowiedziała czując jak łzy napływają jej do oczu- wyjdę za ciebie. – Javier wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze delikatnie wsuwając na palce Viktorii pierścionek zaręczynowy. Poderwał się z klęczek obejmując Viktorię w pasie. Zaczął wirować z nią po kuchni. Radosny taniec przerwał dzwonek do drzwi. Javier zmarszczył brwi stawiając Vicky na podłodze. – Spodziewasz się gości?- Zapytał
Pokręciła przecząco głową odsuwając się blondyna. Wyminęła go pewnym krokiem ruszając w stronę drzwi. Spojrzała przez judasza marszcząc brwi. Otworzyła drzwi.
- Dzień dobry- przywitał się uprzejmie mężczyzna wpatrując się intensywnie w Viktorię.- Nie pamiętasz mnie?- Zapytał.
- Dlaczego miałbym pana pamiętać?- Odpowiedziała pytaniem na pytanie mocnej zaciskając palce na klamce.
- Mam na imię [link widoczny dla zalogowanych] - Uśmiechnął się pod nosem widząc jej osłupiałą minę.- Pablo wspominał, że może chciałabyś się ze mną zobaczy c Eleno.[/url]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:49:41 11-11-14    Temat postu:

Dubel

Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:56:36 13-11-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:46:32 13-11-14    Temat postu:

146. LIA / Jose

Bywał impulsywny i gwałtowny, bo taka była jego natura, ale na szczęście potrafił też nad sobą panować. Przez lata wypracował w sobie umiejętność trzymania emocji i odruchów na wodzy, bo do tego zmusiło go życie. Świat w jakim się obracał nie akceptował podobnego zachowania, nie wszystko można było załatwić odpowiadając agresją, a emocje od zawsze były złym doradcą. Dużo bardziej opłacała się chłodna kalkulacja i obojętność. Jednak kiedy ktoś startował do niego z łapami, w taki sposób, jak ten gamoń sprzed ośrodka, zwyczajnie tracił cierpliwość. Naprawdę chciał mu wtedy przywalić i pewnie by to zrobił, gdyby nie to urocze jasnowłose stworzenie, które odważnie wkroczyło między nich, nie oglądając się na to, że zapewne wyglądali jak wypuszczone z klatek dzikie zwierzęta, gotowe skoczyć sobie do gardeł. Nie było to dalekie od prawdy, a Jose miał jawną alergię na takich typów. Wszczynanie burd o błahostki było jednak w tej chwili ostatnią rzeczą jakiej potrzebował. Pomijając już okoliczności, towarzystwo i miejsce.
Zastanawiał się tylko ile czasu upłynie nim ten pajac dopasuje gębę do miejsca i zorientuje się skąd się znają. Jose widział błysk w jego zielonych oczach i był świadomy, że tamten nie odpuści, dopóki się tego nie dowie, a biorąc pod uwagę to co Torres planował, ich starcia będą nieuniknione.
Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym zaparkował samochód przed siedzibą firmy Barosso, gdzie umówił się z Nico. Przelotnie zerknął na zegarek i sięgnął na siedzenie pasażera po leżącą tam paczkę papierosów, po czym wsunął jednego do ust i odpalił zaciągając się nikotynowym dymem. Wsparł łokieć o drzwi, wyglądając przez otwarte boczne okno i odruchowo rozglądając się czujnie po okolicy. Wtedy jego uwagę zwróciła wychodząca z budynku, zgrabna blondynka, a raczej jej krwistoczerwona sukienka, przywołująca do głowy same nieprzyzwoite myśli. Zmrużył oczy i omiótł jej sylwetkę bystrym, lodowato niebieskim spojrzeniem, przesuwając powoli wzrokiem po apetycznych nogach odzianych w wysokie szpilki. Uśmiechnął się do siebie półgębkiem i zaciągnął się znów, zatrzymując dym na dłużej w płucach. Pewnie nadal pożerałby ją, typowo samczym wzrokiem, gdyby nie dostrzegł ciemniejszego niż odcień skóry, znamienia w kształcie półksiężyca, na wewnętrznej stronie uda, tuż nad kolanem. Był wzrokowcem, a jego cholerny mózg zawsze kodował najdrobniejsze, czasem mało istotne szczegóły, na które nikt inny nie zwróciłby uwagi. A z tym znamieniem obcował w najbardziej intymny, z możliwych sposobów. Obrzucił jej postać badawczym spojrzeniem, zatrzymując się na twarzy i oczach ukrytych za markowymi okularami. Wyglądała inaczej niż zapamiętał, ale był niemal pewien, że to ta sama dziewczyna, z którą kilka miesięcy temu spędził gorącą noc na uprawianiu najbardziej dzikiego seksu w życiu. Jaka istniała bowiem szansa na to, że w tym miasteczku mieszkała druga kobieta z identycznym półksiężycem na udzie? Jedna na miliard….
Dopalił papierosa, wyrzucając peta przez okno i nie spuszczając wzroku z blondynki. Zaśmiał się pod nosem, bezczelnie mierząc ją spojrzeniem, a ona wcale nie zdawała sobie z tego sprawy. Rozejrzała się nerwowo i na chwilę przed tym nim wsiadła do samochodu, zdjęła ciemne okulary odsłaniając twarz. Ten jeden krótki moment wystarczył, by Jose zdobył pewność, że się nie myli.
Wciąż miał w pamięci jej spragnione ciało, wijące się pod nim w hotelowej pościeli; w uszach słyszał zmysłowy dźwięk jej głosu, gdy doprowadził ją do jęków; czuł na skórze jej palący dotyk. Najbardziej jednak wryły mu się w pamięć te jej intensywne, czekoladowe oczy, kiedy się w niego wpatrywała zamglonym z pożądania wzrokiem. Nigdy żadna kobieta nie reagowała na niego tak jak ona i żadna nigdy nie wywołała w nim takiego ognia, a on zdał sobie sprawę, że nie zna nawet jej imienia. Miewał niezobowiązujące przygody na jedną noc i w żadnym razie nie trudził się wymianą uprzejmości i poznawaniem imion swoich kochanek. W tym przypadku zaczynało mu to ciążyć, a do tego nie przywykł.
Kiedy dostrzegł Nico wyłaniającego się zza oszklonych drzwi w towarzystwie innego ciemnowłosego mężczyzny, wysiadł z auta zatrzaskując za sobą drzwi i oparł się o nie plecami, wsuwając dłonie w kieszenie jeansów. Barosso uścisnął dłoń bruneta, który wsiadł do tego samego samochodu, w którym chwilę temu zniknęła blondynka i odjechał pospiesznie. Jose odprowadził wóz bystrym wzrokiem, po czym przeniósł ostre spojrzenie na Nico.
- Wybacz, ale mamy małe zawirowania ….. – wyjaśnił Nicolas podając mu dłoń i sięgając do kieszeni spodni po papierosy - …. Rodzinne – dokończył uśmiechając się cynicznie pod nosem i odpalając fajka, zerknął na blondyna z rozbawieniem malującym się w ciemnych oczach.
- Kto to był? – zagadnął Jose obojętnym tonem, wskazując głową na miejsce, gdzie zniknął czarny drogi samochód.
- Mauricio Rezende, mój kuzyn – zaśmiał się wzruszając ramionami i zaciągając się papierosem, spojrzał Jose w oczy – a ta laska, która wyszła przed nim, to jego żona. Florencia. – przyznał wypuszczając z płuc strużkę szarego dymu. Jose zmrużył oczy przyglądając się Nico podejrzliwie, bo jego głupie uśmieszki zaczynały go zwyczajnie irytować.
- Co ci tak wesoło? – warknął marszcząc brwi i opierając się dłonią o dach samochodu. Barosso wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo wpatrując się tępym wzrokiem w bibułkę tlącą się na końcu fajka.
- Nie co dzień mam okazję patrzeć na upadek własnego ojca i brata – mruknął unosząc wzrok. Torres uniósł pytająco brew i ponaglił go ostrzegawczym spojrzeniem, by mówił jaśniej i nie bawił się w podchody – wygląda na to, że moja rodzina to największe gołodupce w tej części Meksyku – zaśmiał się odwracając głowę i spoglądając gdzieś w tylko sobie wiadomym kierunku – okazuje się, że ten cały Rezende dziedziczy wszystko co moja rodzina do tej pory posiadała, nieźle co? – prychnął zaciągając się po raz ostatni i rzucając niedopałek na chodnik, przydeptał go butem.
- Albo jesteś niespełna rozumu, albo naprawdę cieszy cię, że za chwilę nie będziesz miał grosza przy d***e – odparł Jose beznamiętnie, patrząc na stojącego przed nim Barosso z politowaniem. Nico wzruszył ramionami wsuwając dłonie do kieszeni eleganckich spodni.
- Teraz przynajmniej możesz być pewny, że zrobimy wszystko by dorwać tego pieprzonego kreta, który nas ostatnio sprzedał. Interesy z tobą będą naszym jedynym źródłem dochodu – podjął natychmiast poważniejąc i uważnie obserwując kumpla. Jose zmierzył go lodowatym spojrzeniem, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie.
- Mam rozumieć, że potrzebne wam ognisko wokół tyłków, żebyście potraktowali sprawę poważnie? – podjął Torres złowieszczo mrużąc oczy i zaciskając zęby tak mocno, że mięsień na policzku zaczął mu rytmicznie drgać. Nico przełknął ślinę i pokręcił głową niewyraźnie.
- Daj spokój, wiesz o co mi chodzi – odparł cicho umykając spojrzeniem i pocierając kark – ojciec trzęsie się nad tą sprawą odkąd przyjechałeś. Kazał Alexowi zająć się tym fajansem – wytłumaczył zerkając na niego niepewnie. Jose zaśmiał się kpiąco, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Tyle, że z tych waszych działań, niewiele wychodzi. Jedyne do czego nadaje się Alejnadro to bzykanie kolejnej panienki, bo nie potrafi utrzymać interesu w spodniach na tyle długo, by zająć się czymś od początku do końca. Naprawdę wierzysz w to, że jest w stanie czegokolwiek się dowiedzieć? – warknął Torres posyłając mu mordercze spojrzenie – myśli fiu**m, a nie głową – wycedził stukając się palcem wskazującym w skroń i ściągając na siebie skonsternowane spojrzenie Nico, który wykrzywił usta w krzywym uśmiechu – robi sobie wrogów na każdym kroku, a mnie nie jest potrzebne by w moje sprawy wpieprzał się ktoś taki – fuknął Jose świdrując Barosso wojowniczym spojrzeniem – ty też lepiej zamknij swoje sprawy, zwłaszcza te, które dotyczą niejakiej Grety Ortiz – mruknął przekrzywiając głowę i pochwytując zdezorientowane spojrzenie Nico.
- Skąd o niej wiesz? – spytał marszcząc brwi i wpatrując się wyczekująco w jego lodowato niebieskie oczy. Jose zaśmiał się pod nosem bezczelnie i wyprostował się, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
- Nie interesuj się. Ważne, że wiem. Powtarzam po raz kolejny, zamknij swoje sprawy, bo nie zamierzam czekać, aż ktoś kto nie powinien, zacznie grzebać tam gdzie nie trzeba– powiedział stanowczo podchodząc do auta i otwierając drzwi – w przeciwnym razie, nie mamy o czym gadać Nico i interes się urwie szybciej niż myślisz – rzucił mrużąc oczy i przesuwając dłonią po pokrytej zarostem brodzie.
- Zajmę się tym – odparł Nico odpychając się od samochodu i przygryzając nerwowo policzek od środka.
- Nie masz zbyt wiele czasu. Planujemy kolejny przerzut, ale tym razem to ja wybiorę miejsce. Wasz port jest spalony – rzucił i nie czekając na reakcję Barosso, wsiadł do auta i zatrzasnął za sobą drzwi, po czym odjechał z piskiem opon.

***

Siedziała w samochodzie Nacho opierając łokieć o drzwi i przygryzając nerwowo kciuk, wyglądała przez okno, rozglądając się czujnie po pogrążonej w mroku okolicy. Zerknęła niespokojnie na godzinę wyświetlaną na desce rozdzielczej, a później wbiła spojrzenie w przednią szybę. Jeździli z Ignacio po miasteczku już od ponad godziny i z każdą kolejną minutą odnosiła wrażenie, że kręcą się bezradnie w kółko.
- Uspokój się Lia, znajdziemy ją – odezwał się Sanchez opanowanym głosem, kładąc dłoń na jej nodze, którą od jakiegoś czasu nieświadomie nerwowo poruszała. Spojrzał jej w oczy uspokajająco, po czym wrócił wzrokiem na drogę.
- Nie wiem Nacho, mam najgorsze przeczucia – odparła drżącym głosem, przesuwając wzrokiem po najbardziej zaciemniałych zakamarkach Valle de Sombras z nadzieją, że ujrzy gdzieś matkę – gospodarz mówił, że powinna zapłacić czynsz cztery dni temu, a w mieszkaniu nikogo nie ma – dodała kręcąc głową niewyraźnie i robiąc głęboki wdech.
- Przecież nie pierwszy raz znika z domu na kilka dni i nie pierwszy raz nie płaci w terminie. Odkąd się wyprowadziłaś nikt tego nie pilnuje – zauważył zerkając w boczną szybę i zaciskając dłonie na kierownicy.
- Wiem, ale nigdy nie znikała na dłużej niż dwie doby – szepnęła bezradnie, opierając głowę o zagłówek i przymykając oczy.
- Wracała, bo wiedziała, że w domu zawsze znajdzie pieniądze na kolejną działkę i butelkę alkoholu – odparł wyważonym tonem i zerknął na nią przelotnie. Lia skrzywiła się w odpowiedzi i zamrugała energicznie czując jak pod powiekami pieką ją wbierające znów łzy. Poczuła na karku ciepłą dłoń Sancheza i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Chciałabym móc odciąć się od niej i od życia jakie mi zafundowała. Zapomnieć, że jest moją rodziną i ruszyć dalej, bo przecież i tak nigdy nie byłam dla niej ważna – odezwała się po krótkiej chwili, skubiąc palcami swoje jeansy – ale chyba nie potrafię ....
- To wciąż twoja matka Lia, a ty po prostu nie jesteś taka jak ona – powiedział cicho Nacho i zmarszczył ciemne brwi zerkając przez boczną szybę. Westchnął ciężko i przesunął dłonią po zmęczonej twarzy, a później po karku, rozmasowując obolałe mięśnie. Lia skrzywiła się lekko czując się winną, że wykorzystuje swojego mentora do tego by szukał zwykłej ćpunki, ale nie miała do kogo się zwrócić. Założyła włosy za ucho, z rezygnacją wyglądając przez oknoi wtedy dostrzegła jasnowłosą postać bezwładnie siedzącą na ziemi i wspartą plecami o mur. Głowę miała opuszczoną, więc Lia nie dostrzegła jej twarzy, ale sukienkę jaką miała na sobie kobieta, poznałaby wszędzie.
- Stój! – krzyknęła nagle, ale zanim Nacho zdążył gwałtownie zahamować, otworzyła już drzwi wyskakując na ulicę i biegnąc w tamtym kierunku – Chryste – szepnęła do siebie upadając na kolana i omiatając przerażonym wzrokiem postać matki. Leżała bezwładnie jak kukła w podartej i umorusanej sukience, lewe ramię tuż nad łokciem luźno oplatał jakiś stary i podarty skórzany pasek, a przy prawej dłoni leżała opróżniona strzykawka. Lia przełknęła narastające mdłości i drżącymi dłońmi ujęła twarz matki, kierując ją w swoją stronę – mamo... – odezwała się zdławionym głosem. Wtedy przy niej pojawił się Nacho, rozglądając się szybko czujnym spojrzeniem, po czym butem przesunął strzykawkę w bezpieczne miejsce.
- Odsuń się Lia – polecił stanowczo kucając tuż obok. Ujął nieprzytomną kobietę za twarz i kciukiem uniósł jej powiekę sprawdzając żrenice. Zacisnął szczękę tak mocno, że Lia dostrzegła nerw pulsujący mu na policzku. Przyłożył dwa palce do tętnicy szyjnej i zaklął siarczyście pod nosem – nie wyczuwam pulsu – mruknął sięgając pospiesznie do kieszeni spodni po telefon i wybierając numer pogotowia. Lia pokreciła głową, kiedy zaczynało do niej nagle docierać co się właśnie stało. Wciąż kucając oparła się płasko dłonią o przeciwległą ścianę i przymknęła oczy oddychając głęboko, ale odór dochodzący, Bóg wie skąd, tylko spotęgował narastające wciąż mdłości. Zacisnęła dłoń w pięść czując jak żołądek skręca jej się w supeł. Jak z zaświatów docierał do niej rzeczowy głos Nacho, który rozmawiał z dyspozytorem pogotowia, a ona nie mogła zwalczyć w sobie poczucia odrazy. Nie była w stanie nawet spojrzeć na leżącą w zaułku kobietę, która była przecież jej własną matką. Przystawiła wierzch dłoni do ust i zacisnęła zęby, ale nie na wiele się to zdało. Pochyliła się do przodu i zwróciła na chodnik całą zawartość żołądka, czując jak jej ciałem szarpią kolejne spazmy i płacz, którego nie była w stanie już powstrzymywać....


Miała nadzieję, że pięć lat wystarczy, by ten koszmar był już tylko nieprzyjemną i odległą przeszłością, a ona będzie mogła zamknąć w końcu ten rozdział swojego życia i nigdy już nie oglądać się za siebie.Wiedziała, że nie zapomni, ale łudziła się naiwnie, że nie będzie czuła rozdzierającego jej serce bólu, że wspomnienia już nie będą sprawiać takiego cierpienia. Było inaczej. Przez kilka ostatnich lat, żyła z dala od Valle de Sombras starając się odciąć od dawnego życia; od dzieciństwa, w którym brakowało beztroski; od fizycznej i psychicznej przemocy i od matki, która była jak czająca się w pobliżu bestia, atakując gdy najmniej się tego spodziewała.
Rocznica śmierci matki nigdy nie była dla niej łatwa, ale dopóki mieszkała daleko od rodzinnego miasta, była w stanie zagłuszać wspomnienia, na tyle by jakoś przeżyć ten paskudny dzień. Dzisiaj nic nie pomagało i nawet nastrój wczorajszego popołudnia spędzonego z Christianem w domu Ramirezów, prysł jak bańka mydlana, nie zostawiając po sobie zupełnie nic i pozwalając by ciężar cierpienia i bólu przygniótł ją dzisiaj do ziemi.
Zaparkowała Kawasaki przed wejściem na cmentarz, po czym zsiadając odwiesiła kask na kierownicy. Rozsunęła skórzaną kurtkę pod którą miała luźny czarny sweterek i przymknęła oczy, robiąc głęboki wdech. Nie lubiła tu przychodzić i nie chodziło o to, że cmentarz wiązał się ze śmiercią. Zawsze kojarzył jej się raczej z miejscem, gdzie odwiedza się zmarłą, ale kochaną przez nas osobę. Kogoś za kim tęsknimy, z kim chcemy podzielić się myślami i troskami, z kimś z kim chcielibyśmy porozmawiać, bo od zawsze byli nieodłączną częścią naszego życia. Lia tego nie czuła.
Westchnęła i chowając dłonie do kieszeni kurtki, weszła na teren kierując się powoli do alejki, gdzie mieścił się grób matki. Jednak kiedy znalazła się przed nim stanęła jak wryta, wpatrując się zaskoczonym wzrokiem w leżącą na płycie jedną białą lilię i zapalony biały znicz. Jak zahipnotyzowana podeszła bliżej i odruchowo zerknęła na tabliczkę, myśląc przez ułamek sekundy, że być może jakimś cudem pomyliła groby. Dwa słowa wypisane skromną czcionką Pilar Blanco, utwierdziły ją w przekonaniu, że to jednak grób jej matki. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się dookoła, ale oprócz niej na cmentarzu nie było nikogo. Przygryzła policzek od środka zastanawiając się kto mógł odwiedzić to miejsce. Matka nie miała rodziny, przyjaciół, a znajomi z miasteczka długo przed śmiercią udawali, że jej nie znają, nie chcąc mieć z nią nic wspólnego. Koledzy od ćpania i alkoholu, w życiu nie pofatygowaliby się na cmentarz, bo połowa zapewne nawet jej nie pamięta, a druga nie zdaje sobie sprawy, że od pięciu lat leży kilka metrów pod ziemią. Pomijając już fakt, że którykolwiek z nich szarpnąłby się na kupno kwiatka i znicza. Była tylko jedna osoba, która mogła tu przyjść, ale Nacho zapewne by jej o tym powiedział, kiedy widzieli się dzisiaj rano by odholować samochód pana Zuluagi do Diego. W głowie pojawiła jej się jeszcze jedna myśl, ale nie chciała robić sobie nadziei i łudzić się, że jest szansa na to by w miasteczku pojawił się jej biologiczny ojciec. W tej chwili jednak nie znajdywała żadnego racjonalnego wytłumaczenia na to co właśnie widziała.
Pokręciła głowa i potarła zmęczoną twarz dłońmi.

Weszła do kuchni Doni Raquel trzymając w dłoniach ostatnią stertę talerzy po obiedzie. Postawiła wszystko na szafce kuchennej, a ciemnowłosa kobieta uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością i spojrzała jej w oczy.
- Brakowało nam ciebie chochliku – odezwała się ciepłym głosem, zawiązując w pasie ulubiony fartuszek – cieszę się, że wróciłaś do miasteczka – przyznała szczerze klepiąc ją po dłoni.
- Ja też – odparła Lia spoglądając przez okno i wpatrując się w siedzącego na huśtawce Christiana pogrążonego we własnych, odległych myślach. Dona Raquel uśmiechnęła się do siebie i zerknęła na jej profil z ciepłym błyskiem w oku. Lia śpuściła wzrok i oparła się dłońmi o szafkę przymykając oczy.
- Co się dzieje? – spytała kobieta ujmując ją za podbródek i odwracając twarzą do siebie wpatrując się uporczywie w jej sarnie oczy – mów dziecino, bo wiesz, że przede mną niewiele da się ukryć – dodała poważnie, a Lia wykrzywiła się w gorzkim grymasie, który miał być zapewne czymś na kształt uśmiechu.
- Jak dobrze znała pani moją maktę? – spytała po chwili milczenia, zerkając niepewnie na Donę Raquel, która westchnęła ciężko i pogładziła blondynkę po policzku.
- Nie tak dobrze jakby się mogło wydawać – odparła spoglądając w okno – przyjaźniłam się z twoją babcią. Twoja matka była jej jedyną córką i oczkiem w głowie. Wychowywała ją samotnie, ale starała się jak mogła. Była dobrą kobietą – wyjaśniła z cieniem smutku w brązowych oczach.
- Nie pamiętam jej – szepnęła Lia, opierając się biodrami o kuchenne szafki i wspierając dłonie na blacie za plecami.
- Byłaś maleńka, a twoja babcia chorowała od dawna – powiedziała pani Ramirez krzyżując ramiona na piersi i uśmiechając się ciepło – jestem pewna, że byłaby z ciebie dumna i pewnie gdyby żyła, wszystko wyglądałoby inaczej – dodała wzdychając ciężko i ściągając na siebie ciemne spojrzenie Lii.
- Dogadywały się? - spytała cicho, a Dona Raquel wykrzywiła usta w krzywym uśmiechu i wzruszyła nieznacznie ramionami.
- Jak w rodzinie. Miały swoje starcia – odparła enigmatycznie wbijając spojrzenie w okno – twoja matka nie była nigdy potulnym dzieckiem, miała tendencję do popadania w kłopoty, choć Teresa starała się jak mogła by dobrze ją wychować. Twoja babka sama jednak przyznała, że popełniła kilka wychowawczych błędów i za bardzo pobłażała Pilar. Wyrzucała sobie, że nie udało jej się uchronić twojej matki od popełnienia największych błędów w życiu – przyznała przenosząc smutne spojrzenie na Lię, która wpatrywała się w nią wyczekująco, ze zmarszczonymi brwiami.
- Czy babcia wiedziała kto jest moim ojcem? – spytała Lia z nadzieją w głosie, a w kuchni zapadło pełne napęcia milczenie, które bała się przerwać. Stała więc w ciszy i z bijącym sercem wyczekiwała, aż Dona Raquel pierwsza się odezwie. Po chwili, która zdawała się trwać wieczność, ciemnowłosa kobieta pokiwała głową i spojrzała w jej duże sarnie oczy.
- Wiedziała – przyznała robiąc krok w jej stronę i ściskając jej przedramię pokręciła niewyraźnie głową – żałuję kochanie, ale nigdy mi nie powiedziała kim on był – dodała ściszonym i pełnym bólu głosem. Lia uśmiechnęła się cierpko i umknęła spojrzeniem, kryjąc się za przydługą grzywką i wahlarzem gęstych rzęs – odnajdziesz go – powiedziała w końcu pani Ramirez ujmując ją za brodę i uśmiechając się ciepło – masz wokół siebie ludzi, dla których jest ważna i którzy bez mrugnięcia okiem ci w tym pomogą – rzuciła spoglądając ponad jej ramieniem w okno prowadzące do ogrodu. Lia pokręciła głową i wzruszyła ramionami.
- Każdy ma swoje problemy i troski, a ja poradzę sobie jakoś sama – odparła krzywiąc się gorzko. Dona Raquel pokręciła głową z dezaprobatą i przyjrzała jej się unosząc znacząco brew.
- Naucz się przyjmować od przyjaciół to co chcą ci ofiarować i przestań z tym dyskutować, Lia – odezwała się strofującym tonem pochwytując jej niepewne spojrzenie – wiem, że nauczyłaś się walczyć w życiu, ale nie musisz bronić się przed wszystkim – dodała i uśmiechnęła się szeroko mrugając do niej porozumiewawczo – chyba szykuje mi się naprawdę poważna rozmowa z Christianem – zażartowała, z rozmysłem uciekając spojrzeniem i uśmiechając się tajemniczo pod nosem.
- Wcale mi się to nie podoba – odpowiedziała Lia marszcząc brwi i przyglądając się podejrzliwie Doni Raquel, która wzruszyła nonszalancko ramionami i spojrzała przez okno z cwanym uśmiechem.
- Nie musi moja droga – rzuciła, a Lia wywróciła oczami i roześmiała się wesoło, kręcąc głową z niedowierzaniem.


Po rozmowie z Doną Raquel straciła nadzieję na to, że odnajdzie ojca. Jak na ironię w tym plotkarskim miasteczku, nie było nikogo, kto mógłby cokolwiek wiedzieć. Mieszkańcy roznosili plotki na lewo i prawo, o każdym i na każdy temat, ale jeśli faktycznie mogli sie na coś przydać, okazywało się, że informację jakie posiadali są tyle warte co nic. Czasem odnosiła wrażenie, że temat jej ojca, był jak najlepiej strzeżona rządowa tejamnica i nie starczy jej życia na to by poznać prawdę.
Teraz kiedy stała nad grobem matki, jakaś iskierka nadziei na powrót zatliła się w jej sercu, ale nie miała zamiaru się oszukiwać, ani łudzić się na nowo, po to tylko, by kolejny raz spotkało ją rozczarowanie. Przecież wszystko w jej życiu tak właśnie się kończyło. Los kopał ją w tyłek za każdym razem, gdy choć na moment opuściła gardę.
Skrzywiła się i zaciskając zęby, ostatni raz spojrzała na tablicę nagrobną matki, po czym odwróciła się napięcie i szybkim krokiem pomaszerowała do swojego Kawasaki. Wsiadła, założyła kask i odpaliła silnik włączając się do ruchu, by chwilę później jechać opustoszałą drogą w kierunku Monterrey. Miała do załatwienia kilka spraw i nie chciała z nimi czekać. Ten dzień jak każdy inny nadawał się na to, by się tym zająć, a wszystko było lepsze od siedzenia i użalania się nad sobą w samotności. Kilkadziesiąt minut później zatrzymała się przed najlepiej wyposażonym sklepem motoryzacyjnym jaki znała. Uśmiechnęła się do siebie i odruchowo zgarniajac długie włosy na ramię, weszła do środka, rozglądając się dookoła dyskretnie i wypatrując bystym spojrzeniem znajomej twarzy właściciela. Dostrzegła [link widoczny dla zalogowanych] , gdy wyszedł z zaplecza w ulubionym kaszkiecie na głowie, z telefonem przy uchu, gestykulując nerwowo i marszcząc brwi. Pochylił się za ladą i kręcąc głową wbił spojrzenie w ekran znajdującego się tam komputera. Lia stłumiał śmiech i podeszła cicho do lady, opierając się o nią przedramionami, zupełnie nie zauważona przez mężczyznę. Wsparła brodę na dłoni i wpatrywała sie w niego z rozbawieniem, po czym odchrząknęła głośno. Mężczyzna westchnął ciężko i wywrócił oczami.
- Lepiej, żeby to się znalazło, bo klient czeka na to od dwóch tygodni, a miało być na wczoraj! – warknął do telefonu, po czym nawet się nie pożegnawszy, rozłączył się i rzucił telefon na biurko - Przepraszam, juz podchodzę – mruknął i odwrócił się przodem do Lii, stając w bezruchu jakby został wmurowany w podłoże. Otworzył szeroko oczy i zmierzył ją spojrzeniem, po czym wyszczerzył się od ucha do ucha – Lia! – krzyknął śmiejąc się gardłowo. Obszedł ladę i stanął przed nią porywając ją w ramiona jak starą dobrą znajomą.
- Cześć Carlos – przywitała się i uśmiechnęła szeroko, kiedy odsunął ją od siebie na szerokość ramion, przyglądając jej się z zaciekawieniem.
- Myślałem, że siedzisz w San Antonio – zagadnął unosząc znacząco brew i krzyżując umięśnione ramiona na szerokiej piersi. Lia wzruszyła nonszalancko ramionami w odpowiedzi.
- Wróciłam jakiś czas temu – przyznała przekrzywiając lekko głowę i zerkając przelotnie na obrączkę zdobiącą jego serdeczny palec – ale u ciebie chyba calkiem sporo się zmieniło? – bardziej stwierdziła niż zapytała uśmiechając się promiennie. Carlos potarł kark w zakłopotaniu i spojrzał na nią z błyskiem w oku.
- Czas i pora Lia – stwierdził krzywo się uśmiechając – i tak długo zwlekałem, dziwię się, że ona na mnie jeszcze czekała – przyznał kręcąc głową z niedowierzaniem. Lia szturchneła go żartobliwie w ramię i mrugnęła do niego porozumiewawczo.
- Kocha cię, to czekała – stwierdziła ściągając na siebie jego roziskrzone spojrzenie – gratuluję – rzuciła uśmiechając się ciepło.
- Dzięki. A ty? – zagadnął mierząc ją przyjaznym spojrzeniem – nie ma nikogo? – spytał podejrzliwie mrużąc oczy. Lia uśmiechnęła się tajemniczo i wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon, po czym przesunęła kciukiem po ekranie.
- Jest. Stary i całkiem zaniedbany ..... – zaczęła wymownie unosząc brew i podając mu komórkę z wyświetlonym zdjęciem - .... Mercedes – dokończyła rozbawiona, wywołując gromki śmiech Carlosa, który pokręcił głową z dezaprobatą i spojrzał na nią karcąco. Wzruszyła jedynie ramionami i założyła kosmyk włosów za ucho.
- Zatem przychodzisz do mnie z interesem – stwierdził przyglądając się fotografi z aprobatą – całkiem niezłe cacko, ale wiekowe – zauważył unosząc wzrok i spoglądając jej w oczy. Skinęła głową i wyciągnęła z tylnej kieszeni poprzecieranych ciemnych jeansów złożoną kartkę papieru i wręczyła ją Carlosowi, odbierając od niego telefon.
- Masz rację, ale zależy mi by doprowadzić go do użyteczności – przyznała Lia świdrując jego twarz przenikliwym spojrzeniem, gdy rozłożył kartkę i przesunął wzrokiem po treści. Zagwizdał i uniósł brwi, pocierając kark w zamyśleniu – nie odprawiaj mnie tylko z kwitkiem – poprosiła bezradnie i ściągając na siebie jego spojrzenie.
- Nie mogę ci obiecać, że uda mi się to wszystko dla ciebie załatwić – przyznał szczerze, wracajac wzrokiem do kartki i ruszając powolnym krokiem za ladę.
- Kto jak nie ty – odezwała się żartobliwie, a kiedy na nią spojrzał pogroził jej palcem i pokręcił głową.
- Wiem co próbujesz zrobić i mówię nie rób tego, bo jak mi wejdziesz na ambicję, to nie będę mógł spać po nocach – zaśmiał się i wstukał coś na klawiaturze, wpatrując się w ekran komputera.
- W takim razie nie masz wyjścia Carlos – uśmiechnęła się i mrugnęła do niego przyjaźnie, kiedy zerknął na nią przelotnie, wzdychając ciężko.
- Część z tego co napisałaś znajdę tam gdzie zawsze, ale nad resztą będę musiał się trochę pogłowić – odezwał się po chwili pocierając brodę i mrużąc oczy.
- Zrób co się da, proszę – powiedziała Lia z nadzieją w ciemnych oczach. Złożyła ręce jak do modlitwy i zatrzepotała teatralnie rzęsami, pochwytując jego spojrzenie. Roześmiał się wesoło trącajac jej nos palcem.
- Jesteś niemożliwa – rzucił ze śmiechem - Zadzwonię za trzy dni – powiedział zapisując coś na kartce i przyczepiając ją do korkowej tablicy przy ladzie – powinienem mieć przynajmniej połowę z tego czego potrzebujesz – dodał uśmiechając się ciepło.
- Dzięki .
- To chyba ważna sprawa, co? – zagadnął krzyżując ręce na piersi i przyglądając jej się uważnie błyszczącymi radośnie tęczówkami. Lia wywróciła oczami i parsknęła śmiechem.
- Nie wyobrażaj sobie nic – rzuciła ganiąc go spojrzeniem – Koleżanka chce zrobić ojcu niespodziankę. Podjęłam się tego, więc chcę zrobić wszystko co się da – wyjaśniła poważnie. Carlos skinął głową ze zrozumieniem.
- No dobra, więc i ja zrobię co mogę – uśmiechnął się uspokajająco, opierając się dłońmi o ladę.
- Super – rzuciła krótko zasuwając skórzaną kurtkę – zmykam, bo muszę jeszcze się z kimś spotkać. Na razie! – pożegnała się machając do niego, kiedy skinął jej głową, uśmiechając się serdecznie.

***
Upił łyk parującego napoju i skrzywił się nieznacznie, kiedy stwierdził, że chyba nigdy nie uda mu się zaparzyć porządnej kawy, zamiast cholernej lury, którą przyszło mu pić co rano. Westchnął ciężko opierając się biodrem o kuchenną wyspę i przecierając oczy palcami. Zanim jednak zdążył zebrać myśli, rozległ się dzwonek do drzwi, więc ruszył leniwym krokiem przez salon. Otworzył z ociąganiem i omal nie został staranowany przez drobną brunetkę z wielkimi okularami w ciemnych oprawkach, torbą na laptop przewieszoną przez ramię i drugą obładowaną po brzegi, tyloma rzeczami, że od samego patrzenia mógł człowieka rozboleć bark.
- Jesteś mi winien śniadanie, lunch, obiad, czy co tam chcesz, bo przez ciebie mało spałam i jestem wściekła – wyparowała bez ogródek [link widoczny dla zalogowanych] , mijając go w progu i przelotnie machając mu przed nosem drobną dłonią. Uśmiechnął się do siebie i zamknął drzwi, po czym powoli ruszył za nią do salonu, gdzie zaczęła już rozkładać swojego laptopa pochylając się nad stołem.
- Dzień dobry, też miło cię widzieć – odezwał się Jose rozbawionym głosem, ale kiedy posłała mu mordercze spojrzenie poprawiając okulary palcem wskazującym, uniósł jedynie wolną dłoń w geście kapitulacji i stłumił śmiech znów upijając łyk swojej paskudnej kawy.
- Następnym razem, gdy do mnie zadzwonisz z misją zrujnowania mi uroczego wieczora, miej dla mnie lepsze zajęcie niż grzebanie w papierzyskach i nudnych informacjach, okey? – fuknęła wojowniczo spoglądając na niego orzechowymi oczami. Uniósł znacząco brew starając się wyglądać na poważnego, ale kiepsko mu to wychodziło.
- Zajadanie się pizzą i oglądanie tandetnych filmów nazywasz uroczym wieczorem? – zagadnął bezczelnie, a kiedy łypnęła na niego gniewnie, mrugnął do niej i wyszczerzył się jak dzieciak. Wykrzywiła usta w komicznej minie i wlepiając wzrok z powrotem w ekran laptopa, uniosła dłoń i wystawiła środkowy palec, co jeszcze bardziej rozbawiło Jose. Vivi pokręciła głową z niedowierzaniem i uśmiechnęła się lekko.
- Co ci się udało znaleźć? – spytał po chwili zerkając ponad jej ramieniem na ekran laptopa.
- Właściwie to niewiele – stwierdziła przygryzając policzek od środka – Prawnik. Żonaty. Nazywa się Mauricio Gerardo Rezende Barosso i jest bratankiem Fernanda Barosso. Jak się okazuje również dziedzicem wielkiej fortuny i całego tego śmietnika jaki ma w posiadaniu ta porąbana rodzinka – wzruszyła ramionami i spojrzała Jose w oczy. Uniósł wymownie brew, a ona wywróciła oczami i pochyliła się znów nad klawiaturą naciskając jakieś przypadkowe klawisze – znalazłam jednak coś co się zainteresuje. Pogrzebałam trochę w bazie miejscowej policji. Swoją drogą mają kiepskiego informatyka, bo bez większego wysiłku można się tam włamać – przygryzła dolną wargę i zmrużyła oczy przesuwając palcem po touchpadzie, a chwilę później na monitorze wyświetliło się kolejne okno - Spójrz … – postukała umalowanym na czarno paznokciem w ekran, a Torres zmarszczył brwi i spojrzał jej w oczy z niemym pytaniem w lazurowych tęczówkach – sam się zgłosił jako jego prawnik i wyciągnął go z aresztu. Jego i Nadię de la Cruz, wdowę po kolejnym z Barosso. Policja nie miała żadnych podstaw do zatrzymania, ale jak widać wszystko w tym miasteczku jest cholernie nieudolne – stwierdziła w kwaśną miną.
- Za co go wsadzili? – zapytał Jose wpatrując się w ekran komputera błyszczącymi złowrogo oczami.
- Za napaść i usiłowanie zabójstwa – rzuciła, a Torres zacisnął szczękę tak mocno, że mięsień na policzku zaczął mu nerwowo drgać. Spojrzał na Vivi uważnie ponaglając ją spojrzeniem – doniesienie złożył nikt inny jak Alejandro Barosso – dodała kpiącym tonem, a Jose pokręcił głową z rezygnacją i potarł kark, robiąc głęboki wdech.
- Masz coś jeszcze? – spytał cicho unikając jej wzroku.
- Widziałam tego Rezende całkiem przypadkiem kilka dni temu w takiej małej kawiarni w miasteczku – podjęła po chwili krzyżując ręce na piersi i opierając się biodrami o stół. Pochwyciła zaciekawione spojrzenie Jose i uśmiechnęła się łagodnie – wtedy nie wiedziałam, że to on, bo moją uwagę zwrócił koleś, z którym rozmawiał – powiedziała marszcząc czoło – mówi ci coś nazwisko Martin Amaya? – spytała, a kiedy dostrzegła w jego lazurowych oczach znajomy błysk, pokiwała głową, patrząc na niego wymownie – właśnie …… Zastanawiałam się co on tu robi. Mówiłam Fabianowi, ale nie sądziłam, że spotkał się właśnie z Rezende, a właściwie z jednym z Barosso. Wygląda na to, że mają jakieś wspólne sprawy – stwierdziła przygryzając policzek od środka.
- Czy to miasteczko organizuje jakiś zlot małp do cyrku? – zaśmiał się Jose, ale w jego błyszczących srebrzyście oczach, nie było cienia wesołości. Pokręcił głową i upił łyk chłodnej już kawy.
- Czytałeś w ogóle akta, które przyniósł ci Fabian? – zagadnęła Vivi wpatrując się w niego uważnie, a kiedy pokręcił nieznacznie głową, westchnęła zrezygnowana i zamknęła laptop chowając go do torby – więc się za to weź Johny – dodała upominającym tonem i spojrzała na niego karcąco – nie siedziałam nad nimi pół nocy, żebyś walnął je w kąt – burknęła mierząc go zadziornym spojrzeniem i wywołującym tym jego wesoły śmiech. Bez ceregieli wyjęła mu z dłoni kubek z kawą i upiła spory łyk, ale kiedy poczuła smak zrobiła wielkie oczy i przełknęła krzywiąc się teatralnie. Wytarła wierzchem dłoni usta i spojrzała na niego przymykając jedno oko – Matko Przenajświętsza, czym ty się trujesz człowieku!? – spytała z niedowierzaniem. Jose wykrzywił usta w seksownym półuśmiechu.
- Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Nie mam u boku kobiety, która mogłaby mi zrobić porządną kawę – zagadnął mrugając do niej łobuzersko. Vivi wywróciła oczami i pokręciła głową zarzucając torbę na ramię.
- To sobie znajdź, bo jak dalej będziesz pił to gów*o, to długo nie pociągniesz – stwierdziła uśmiechając się do niego przyjacielsko, po czym poklepała go po biodrze i ruszyła do wyjścia.
- Zawsze możesz wpaść rano i naparzyć dzban na cały dzień! – krzyknął za nią rozbawiony, ale jedynie uniosła dłoń nad głową i pomachała do niego palcami.
- Zapomnij Johny! – krzyknęła, a po chwili już jej nie było. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową, po czym zerknął na kubek, który trzymał w dłoni, skrzywił się i odstawił go na stół. Przetarł twarz dłońmi i podszedł do niskiego stolika w salonie, na którym wciąż leżały akta, które przyniósł mu Fabian, a które przejrzał tylko pobieżnie, bo jego uwaga skupiła się całkowicie na nagraniu jakie wtedy obejrzał. Westchnął ciężko siadając na kanapie i wspierając łokcie o kolana, zaczął przeglądać szczegółowo zawartość teczki z wypisanym na froncie nazwiskiem Christiana Suareza. Jednak im dłużej czytał, tym mniej mu się podobało to co widział. Zamarł w bezruchu, kiedy przerzucił kolejną stronę i natknął się na zdjęcie ciemnowłosej dziewczyny z tak dobrze mu znanymi czekoladowymi oczami. Na fotografii wyglądała dokładnie tak jak kilka miesięcy temu, gdy tak ochoczo wyszła z nim z klubu. Tą samą dziewczynę zobaczył wczoraj przed firmą Barosso w krwistoczerwonej sukience z blond włosami i obłędnymi nogami, ale ostatnim czego się spodziewał był fakt, że najwyraźniej nie była tym za kogo się podawała. Zmarszczył brwi i przekartkował kilka stron, po czym opadł ciężko na kanapę i opuszczając głowę na oparcie spojrzał w sufit.
- Laura Suarez – mruknął po czym zaśmiał się bez cienia wesołości. Przesunął dłońmi po pokrytej zarostem twarzy, a później po włosach i zaplatając dłonie na karku wbił lodowate spojrzenie w zdjęcie leżące na stole.

***
- Masz zamiar zrobić nam konkurencję mała? – spytała [link widoczny dla zalogowanych] , unoszą znacząco brew i uśmiechając się szeroko. Rozsiadła się wygodnie na wiklinowym fotelu, popijając ze słomki mrożoną kawę, którą zamówiła w kawiarni. Lia pokręciła głową, uśmiechając się lekko i spoglądając ponad jej ramieniem na dwóch mężczyzn, którzy obrzucili jej towarzyszkę błyszczącym spojrzeniem, zatrzymując łakomy wzrok dłużej na tatuażach pokrywających jej kark i ramiona. Uniosła wymownie brew zerkając na ciemnowłosą dziewczynę, która westchnęła z rezygnacją i wzruszyła ramionami ponaglając ją spojrzeniem.
- Spokojnie, obiecałam tylko przyjacielowi. Czekał na dokończenie tatuażu pięć lat, czas się za to zabrać – uśmiechnęła się, dopijając swoją kawę i wpatrując się ciemnymi oczami w pustą już szklankę.
- Szczerze mówiąc uważam, że się marnujesz – odezwała się Angie, pochylając się do przodu i opierając przedramiona na stoliku. Przekrzywiła głowę w bok i zmierzyła ją karcącym spojrzeniem – dobrze wiesz, że masz talent, dlaczego nie zaczniesz go wykorzystywać? – spytała pociągając ze słomki spory łyk zimnego napoju. Lia westchnęła i wywróciła oczami, śmiejąc się wesoło.
- Nie starczy mi życia, na robienie wszystkiego co lubię. Trzeba coś wybrać – stwierdziła obracając w dłoniach puste szkło. Angie wyjęła jej z rąk szklankę i odstawiła poza jej zasięg, ściągając na siebie jej przenikliwe spojrzenie.
- Jesteś młoda i zdolna, nie podcinaj sobie skrzydeł – upomniała wpatrując się uparcie w jej brązowe tęczówki i przeczesując długie farbowane włosy palcami – wróciłaś do tej dziury i masz zamiar do końca życia babrać się w smarach? – spytała krzywiąc się lekko, a Lia widząc jej minę parsknęła śmiechem kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Angie ja to kocham, a Valle de Sombras to mój dom – wyznała szczerze, wzruszając ramionami, a kiedy szatynka niezadowolona, naburmuszyła się jak małe dziecko, Lia mrugnęła do niej rozbawiona.
- Gdybyś jednak zmieniła zdanie, chętnie przyjmę cię do spółki – rzuciła zrezygnowana i opadła na oparcie wiklinowego krzesła.
- Masz już wspólnika – zauważyła słusznie Lia, ale Angie na te słowa westchnęła ciężko i umknęła spojrzeniem, wsuwając do ust słomkę.
- Nie jesteś na bieżąco – mruknęła z goryczą ściągając na siebie zdumione spojrzenie Lii, która uniosła pytająco brew – Damian rozwiązał naszą spółkę – wyjaśniła odchrzakując, po czym odstawiła swój napój na stolik i skrzyżowała ręce na piersi, wpatrując się nią smutnymi oczami.
- O czym ty mówisz, przecież razem zakładaliście to studio? – powiedziała marszcząc brwi i lustrując koleżankę bystrym spojrzeniem. Angie wzruszyła obojętnie ramionami.
- Po tym wypadku coś się z nim porobiło. Nie można nawet z nim normalnie pogadać – poskarżyła się odwracając wzrok i uśmiechając się cierpko – i z całą pewnością, nie chodzi o jego sprawność, bo z tego co wiem, rehabilitacja idzie dobrze i wraca do zdrowia – dodała cicho pochwytując zdezorientowane spojrzenie Lii, która skrzywiła się z goryczą, wbijając wzrok w jakiś mało znaczący punkt przed sobą.
- Nie kontaktowałam się z nim od wypadku. Nic nie wiem – przyznała umykając spojrzeniem. Nie chciała tłumaczyć dlaczego zerwała całkowicie kontakt z Damianem. Im mniej osób wiedziało o sprawie El Pantery i całego tego bagna, tym lepiej. Czuła jednak na sobie świdrujące spojrzenie Angie i była świadoma tego, że dziewczyna nie jest głupia i domyślała się od dawna co jej wspólnik czuje do Lii. Nigdy nic jednak na ten temat nie wspomniała, uznając zapewne, że to nie jej sprawa.
- Może to i dobrze, bo powiedziałby jeszcze coś czego później by żałował – odparła z kwaśną miną, odruchowo bawiąc się sztyftem w języku – zresztą ja zamieniłam z nim też tylko kilka słów, kiedy przyszedł oznajmić mi, że odchodzi – wyjaśniła wyciągając dłoń i mieszając słomką w swojej mrożonej kawie – jego siostra Natalia powiedziała mi tylko, że sama nie jest w stanie z nim wytrzymać. Zrobił się gburowaty, nerwowy, zamknięty w sobie i chłodny. Zabepieczył jej przyszłość na najbliższy czas i wyniósł się z domu, twierdząc, że potrzebuje pobyć w samotności – prychnęła ostro i pokręciła głową dezaprobatą.
- Przykro mi – szepnęła Lia, bo nie wiedziała co innego właściwie powinna powiedzieć. Gdyby chodziło o niepoprawiający się stan jego zdrowia, byłaby w stanie zrozumieć takie zachowanie, bo sama kilka lat temu przechodziła przez coś podobnego. Jednak Angie twierdziła, że problem leżał gdzie indziej i Lia bała się, że przyczyniała się do tego osobiście.
- Daj spokój – Angie machneła ręką i uśmiechnęła się szeroko, po czym mrugnęła do niej rozładowując przygnębiająca atmosferę.
- Dziękuję za sprzęt – zmieniła szybko temat Lia, kiwając głową na spory plecak zapakowany po brzegi zestawem do tatuowania.
- Czekał na ciebie pięć lat. Nieruszany – poinformowała z ciepłym uśmiechem.
- Wiem – uśmiechnęła się, po czym wstała i sięgnęła do kieszeni by zapłacić, ale Angie pokręciła przecząco głową i uniosła palec wskazujący.
- Ja stawiam! – odezwała sie tonem nieznoszącym sprzeciwku, więc Lia westchnęła tylko i uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością.
- Uciekam już – zakomunikowała sięgając po plecak i pochylając się ucałowała Angie w policzek – cześć.
- Odezwij się niedługo! – rzuciła za nią Angie, a Lia pomachała do niej na pożegnanie i ruszyła do swojego Kawasaki.
Drogę powrotną do Valle de Sombras pokonała tak szybko, że zanim się obejrzała parkowała już motor przed ośrodkiem. Jeśli mogła poczuć się gorzej niż rano, to spotkanie z Angie, tylko pogłębiło jej podły nastrój. Wciąż czuła się winna temu co przytrafiło się Damianowi, bo gdyby do niego nie przyszła i nie wykorzystała jego uczuć, teraz żył by spokojnie, tak jak wcześniej, a jego siostra nie zostałaby sama z małym dzieckiem.
Potarła czoło dłońmi i ruszyła do budynku. Chciała porozmawiać z Nacho i rozwiać swoje wątpliwości dotyczące cmentarza, ale gdy zapukała do jego gabinetu, odpowiedziała jej cisza, a w środku nie było żywej duszy. Zrobiła głęboki wdech i powoli przeszła przez ośrodek w kierunku swojego warsztatu. Weszła do środka i odstawiła plecak na stół, po czym zdjęła skórzaną kurtkę rzucając ją obok. Oparła się dłońmi o blat i pochyliła głowę, oddychając głęboko i przymykając oczy, w których znów wzbierały jej łzy. Musiała się czymś zająć. Czymkolwiek, ale praca nie była w tej chwili dobrym pomysłem. Znała siebie i wiedziała, że za kilka minut rzuci wszystko w diabły, wściekła, że nic jej nie idzie. Skrzywiła się i podeszła do szafki z narzędziami, sięgając do jednej z szuflad po szkicownik, który zostawiła tu dwa dni temu. Wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon i chwyciła słuchawki leżace na szafce. Zgarnęła na bok narzędzia z sąsiedniego blatu i wskoczyła na niego, siadając po turecku i opierając plecy płasko o ścianę. Wsunęła słuchawki w uszy i otworzyła szkicownik, starając się całkowicie odciąć od rzeczywistości i przestać myśleć choć na krótki moment....


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 19:51:44 13-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:48:26 13-11-14    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 20:11:50 13-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:33:39 16-11-14    Temat postu:

147. NADIA / Dimitrio

Klęczała schowana za starymi pudłami w magazynie, do którego udało jej się niepostrzeżenie przemknąć, kiedy porywacz – po raz pierwszy od pięciu lat – zapomniał domknąć drzwi. Nie miała się jednak z czego cieszyć, że faceta ruszyło sumienie i postanowił w końcu ją wypuścić, bo on zrobił to przez zwykłe niedopatrzenie, gdyż zadzwonił telefon, który wyprowadził go z równowagi. Nie słyszała dobrze treści owej rozmowy, bo była zbyt zajęta planowaniem ucieczki. Bowiem taka okazja jak dzisiaj mogła się już nigdy więcej nie nadarzyć, dlatego musiała działać bardzo rozważnie, by jej plan odniósł pełny sukces. Żadnych błędów – zastrzegła w duchu samą siebie, wówczas trzynastoletnia Nadia i wzięła głęboki oddech. Ostatni raz bacznym wzrokiem omiotła pomieszczenie, wynurzając głowę znad sterty kartonów, by upewnić się czy aby na pewno nikogo nie było w pobliżu. W oddali majaczył niewyraźny zarys nerwowo poruszającej się postaci, a więc musiała być ostrożna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli teraz zostałaby nakryta na gorącym uczynku, obawiała się, że mogłaby przez to stracić życie, a nie był to ani dobry czas, ani tym bardziej miejsce na śmierć. Uważała, że skoro wytrzymała w tym piekle całe pięć lat, to stało się tak nie bez powodu i jej dalsze istnienie miało jeszcze jakiś konkretny sens. Być może Bóg miał dla niej lepszy plan niż ona sama.* Ostatecznie poszła za głosem rozsądku i choć z każdą kolejną sekundą traciła coraz więcej siły, to postanowiła jednak zawalczyć o własną wolność. Niczym wyszkolona agentka CSI zakradła się do przeciwległej ściany i przykleiła do niej plecami. Spojrzała na szklaną gablotę z bronią.
- Będzie co ma być – wyszeptała bezgłośnie, chwytając oburącz metalowy pręt, leżący tuż przy jej nogach.
Wiedziała, że powinna uzbroić się raczej w pistolet, ale w obecnej chwili było to zbyt niebezpieczne, bo groziło wywołaniem niemałego hałasu. Musiała najpierw wymyślić, jak w miarę cicho stłuc szybę, co graniczyło niemal z cudem, więc pozostało jej tylko czekać w ukryciu tak długo, aż zostanie zupełnie sama albo po prostu zwalić winę na kogoś innego. Jednak ostatnia opcja niestety odpadała, bo oprócz niej, pana porywacza i kilku małych gryzoni, wokół nie było żadnej innej żywej duszy. Chyba więc nadszedł w końcu ten czas, kiedy wszystko trzeba postawić na jedną kartę. Dłonie zacisnęła mocniej na metalowym pręcie, policzyła w myślach do trzech i wystartowała jak zawodowa sprinterka, z całą mocą celując tępym narzędziem w oszkloną gablotę. Szyba rozbiła się w drobny mak, a Nadia odruchowo odwróciła głowę w przeciwnym kierunku, by odłamki szkła nie pokaleczyły jej twarzy. W tym właśnie momencie usłyszała głuchy wystrzał z wiatrówki i szybko sięgnęła po krótką, ręczną broń palną i padła jak długa na ziemię, prześlizgując się w pierwszą zauważoną kryjówkę, gdzie pociski nie były w stanie ją dosięgnąć. Wszystko to działo się w zwolnionym tempie. Coraz głośniejsze strzały mężczyzny ogłuszały trzynastolatkę, ale obiecała sobie, że to wytrzyma. Zatkała uszy, modląc się w duchu o ratunek. Miała nadzieję, że jej wybryk nie poszedł na marne i wszystko to nie obróci się przeciwko niej. Ryzykowała wiele, ale było warto! Nagle poczuła jak coś ciepłego spływa jej po ręce, a w ramieniu zaczyna rwać ją niemiłosiernie. Dotknęła delikatnie opuszkami palców bolącego miejsca na ciele i dostrzegła krew. Brunetce zrobiło się słabo, ale nadal dzielnie walczyła ze wszystkimi swoimi zmysłami, żeby nieoczekiwanie nie zemdleć. Nie tutaj! Nie tak! Nie teraz! Za dużo miała do stracenia! Trzymając się kurczowo za bark, próbowała jakoś zatamować krwawienie, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że to niewiele pomoże, bo potrzebowała lekarza. Stłumiła okrzyk bólu, kiedy zaczął on promieniować do kręgosłupa, a usta wygięła w wyraźnym grymasie. Jej oprawcy natomiast zapewne skończyły się naboje, bo już od kilku minut nie dawał znaku życia. Wychyliła się lekko, sprowadzając na siebie kolejną falę przeszywającego na wskroś bólu i wtedy zobaczyła nad sobą zamaskowanego (jak zwykle!) starszego faceta o nieco kościstej budowie ciała, który celował do niej – tym razem – z karabinu maszynowego. Nadia targana sprzecznymi emocjami mieszanymi na przemian ze strachem nieznacznie uniosła uzbrojoną dłoń, a jej palec wskazujący spoczął na spuście pistoletu. Oczy zaszkliły się jej od napływających łez, ale nie mogła się już poddać. Strzeliła nisko na oślep, trafiając mężczyznę w lewe kolano. Spodziewała się zemsty ze strony swojego oprawcy. Była niemal pewna, że zaraz dosięgnie ją kilkanaście śmiertelnych pocisków na raz, jednak nic takiego się nie stało. Widać opatrzność boska nad nią czuwała, bo karabin był zablokowany. Rzuciła się do ucieczki, korzystając z okazji, że porywacz zwijał się z bólu, leżąc na zimnej posadzce. Krew na jej rękach powoli zasychała, podczas gdy z rany postrzałowej nadal sączyła się ciemnoczerwona ciecz. Syknęła głośno, zgarniając z odrapanego stołu pęk kluczy. Ile sił w nogach biegła przez ciemny korytarz, szukając drzwi wyjściowych, gdzie na zewnątrz czekała na nią upragniona wolność…


Obiecała sobie, że nie będzie więcej płakać. Zresztą i tak brakowało jej już łez. Leniwie odwróciła się na drugi bok i spojrzała na ścienny zegar, który wskazywał punkt siódmą rano. Kolejna nieprzespana noc – mruknęła do siebie w myślach, starając się z całych sił odgonić dręczące ją nieustannie bolesne wspomnienia z dzieciństwa. Myślała, że z biegiem czasu w końcu uda jej się zapomnieć o tym wszystkim, ale jak na złość upragniona amnezja nigdy nie nadeszła, a każdy dzień wydawał się trwać w nieskończoność. Do tej pory jednak jakoś zaciskała zęby i starała się żyć normalnie, choć było jej z tym cholernie ciężko.

Przebiegła zaledwie cztery kilometry i już dostała zadyszki, więc musiała chwilę odpocząć. Usiadła bezradnie na brzegu krawężnika, oddychając nierówno i nerwowo potarła czoło, zostawiając na nim małą plamkę krwi. Ten ruch okazał się bolesny w skutkach, bo nagle rana postrzałowa przypomniała jej o swoim istnieniu. Całą dłonią ucisnęła mocno ramię powyżej pamiątkowej dziury, którą zostawiła po sobie kula i skrzywiła się w lekkim grymasie.
- Jesteś ranna? – usłyszała tuż nad swoim uchem troskliwy męski głos i uniosła nieznacznie głowę, wlepiając w mężczyznę nieufny wzrok.
- Nic mi nie jest – fuknęła niezbyt przyjaźnie, na powrót ukrywając smutne oczy za wachlarzem gęstych rzęs.
- Paskudnie to wygląda – stwierdził fachowo, kompletnie ignorując słowa dziewczyny, kiedy ta dość nieporadnie próbowała ukryć ranę przed jego bacznym wzrokiem. – Mogę spojrzeć? – zapytał ostrożnie, nie chcąc jej spłoszyć. Zbyt wiele razy zetknął się z podobnymi przypadkami i wiedział, że zmuszanie nastolatki do czegokolwiek w niczym tutaj nie pomoże, a wręcz przeciwnie, może tylko pogorszyć sytuację.
Nadia pokręciła przecząco głową w odpowiedzi, nie odzywając się ani jednym słowem.
- Jestem lekarzem – kontynuował nieznajomy, mając nadzieję, że w końcu uda mu się przełamać pierwsze lody. – Nazywam się Ignacio Sanchez, a Ty?
- Nadia – odparła krótko po dłuższej chwili wahania. Bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, że potrzebowała pomocy, dlatego chwilowo postanowiła odpuścić. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal nie ufała temu człowiekowi, lecz nikt inny jakoś specjalnie nie garnął się, by przybiec jej na ratunek, więc co jej pozostało? Były dokładnie dwie opcje. Albo do rany w końcu wda się zakażenie, a kula ciągle tkwiąca w jej ciele naruszy jakieś ważne narządy i umrze jak pies na drodze głównie z tego powodu, ale też z wycieńczenia organizmu, albo schowa dumę do kieszeni i pozwoli sobie pomóc. Dzisiaj po raz drugi przyszło jej dokonać trudnej decyzji. Ostatecznie wybrała życie, choć naprawdę wolałaby zdechnąć niż czuć ten niewyobrażalny ból. Bała się zaufać zupełnie obcej osobie z ulicy, ale obecnie jakby nie miała innego wyjścia. – Mam na imię Nadia – powtórzyła słabym głosem, pochwytując ciepłe spojrzenie swojego wybawcy.


Wstała z łóżka, nie mogąc dłużej znieść bezczynności, ale przede wszystkim po to, by zająć myśli czymś przyjemniejszym, niż to co do tej pory kłębiło się w jej głowie. Była cholernie głupia, jeśli kiedykolwiek sądziła, że pozbyła się swoich demonów przeszłości. One już zawsze będą jej towarzyszyć, nie ważne w jakiej postaci.
Słysząc dzwonek do drzwi, uniosła wzrok ku górze, składając ręce jak do modlitwy. Ostatnie czego teraz potrzebowała to niezapowiedziana wizyta. Chociaż z drugiej strony może jej gość – kimkolwiek był – okaże się znakomitym lekiem na całe zło i dzięki niemu choć na krótki moment zapomni o problemach.
- Możemy pogadać? – usłyszała, kiedy zobaczyła stojącego w progu Patrica. Jego na pewno się nie spodziewała, w dodatku tak wcześnie!
- Też uważam, że powinniśmy wyjaśnić sobie kilka spraw – powiedziała, wpuszczając blondyna do środka. Nie zamierzała udawać, że nic się nie stało. Nie miała już piętnastu lat, a całe dwadzieścia pięć i rozumiała, że Tamtej nocy „przyjaciel” mógł poczuć się przez nią wykorzystany.
- Nie zajmę Ci dużo czasu. Przyszedłem tylko o coś zapytać – zaczął mężczyzna, opierając się biodrem o blat stołu.
- Zamieniam się w słuch – ponagliła go, ściągając na siebie jego przeszywające spojrzenie.
- Co z nami będzie? – zapytał nagle, wywołując tym pytaniem kpiący półuśmiech na twarzy brunetki.
- Z nami? – odpowiedziała, podchodząc bliżej i ujmując w dłonie podbródek młodego Martineza. – Nas nie ma i nigdy nie będzie, Patric… Zrozum to… Jesteś naprawdę świetnym facetem, ale uważam, że zasługujesz na kogoś lepszego niż ja… Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
- Dla wszystkich? – powtórzył zirytowany, odtrącając ręce Nadii. – Dobrze, w takim razie jak dalej wyobrażasz sobie naszą relację? – zapytał po dwóch minutach wymownego milczenia.
- Nie mam aż takiej wyobraźni, wybacz – podsumowała, odwracając się do Patrica plecami.
- Nie będę cię obwiniał – poinformował spokojnym tonem, ale z jego oczu można było wyczytać więcej niż z otwartej księgi. Facet cierpiał bardziej niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić. – Oboje ponosimy za to winę – dodał, unosząc dłoń, by dotknąć ramienia ukochanej, ale w ostatniej chwili zatrzymał ją w powietrzu i udał, że drapie się za uchem.
- Kiedyś mi za to podziękujesz – odwróciła się do niego przodem, spoglądając głęboko w jego smutne, piwne oczy.
- Ująłbym to inaczej.
- Niby jak?
- Może kiedyś zmienisz zdanie, a wtedy wiesz, gdzie mnie szukać – odparł stanowczo, całując na pożegnanie jej słodkie usta.
- Przestań, proszę – wdowa po Dimitrio odsunęła się o kilka kroków, dotykając swoich wilgotnych warg.
- Do zobaczenia – powiedział na koniec i wyszedł, pozostawiając po sobie jedynie pustkę.

***

Kiedy dostał cynk od Any, że razem z rodziną wyjechała do Europy, natychmiast rzucił wszystko i zarezerwował bilet na poranny lot. Tego dnia widać szczęście mu sprzyjało, bo okazało się, że były jeszcze dwa wolne miejsca w samolocie, a że zależało mu na czasie, to skorzystał z okazji. Były bowiem sprawy ważne i ważniejsze, a ta niewątpliwie zaliczała się do tej drugiej grupy. Spotkanie z Florencią postanowił więc przełożyć na inny termin, a sam udał się w całkiem spontaniczną, nieplanowaną wcześniej podróż dookoła świata. Na lotnisku w Paryżu, czekał już na Dimitria mąż Any, Hernan, który zgodnie z umową zabrał go do tego samego hotelu, gdzie zatrzymał się wraz z żoną i dziećmi. Tam młody Barosso wynajął pokój na dwie doby i doprowadził się do jako takiego porządku, by jakoś wyglądać podczas spotkania z… synem.
Wyjął ze swojej torby podręcznej średniej wielkości pudełko zapakowane w ozdobny papier z ciężarówkami i usiadł wygodnie w fotelu, nasłuchując zbliżających się kroków i czekając, aż Miguel zapuka do drzwi. Życzenie się spełniło.
- Tatusiu! – krzyknął radośnie chłopiec, wbiegając do środka i rzucając się ojcu na szyję. – Nareszcie wróciłeś!
- Cześć, mistrzu – odparł Dimi z równie wielkim entuzjazmem, tuląc do siebie Miguela i zabawnie mierzwiąc mu włosy. – Ja też za Tobą tęskniłem – dodał, szerzej się uśmiechając.
- To dla mnie? – zapytał jedenastolatek, odrywając się od ojca i na dłużej zatrzymując wzrok na kolorowym pudełku.
- No jasne, że dla Ciebie, chłopaku – potwierdził brunet, sięgając po prezent i wręczając go synowi.
Mały de Macedo zaczął pospiesznie rozdzierać papier, wręcz nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie dostanie się do środka. Dokonał tego w zaledwie kilka sekund i jak zobaczył nowiutkie, czarne rękawice bokserskie, niemal podskoczył z radości pod sam sufit.
- Wow! Skąd wiedziałeś, że takie chciałem?! – odezwał się podekscytowany chłopiec, a na jego buzi zagościł uśmiech od ucha do ucha.
- Kto zna lepiej swojego syna niż własny ojciec? – odpowiedział pytaniem na pytanie, krzyżując ręce na piersi i parsknął wesołym śmiechem.
- Dziękuję, tato – powiedział Miguel i ucałował Dimitria w policzek. – To najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem.
- Cieszę się, że trafiłem w Twój gust, synu.
Dimi odchrząknął znacząco i spojrzał na jedenastolatka z czułością.
- O czym myślisz, tato?
- Zastanawiam się, co słychać u Twojej mamy? Dawno jej nie widziałem – wyjaśnił brunet, starając się brzmieć w miarę normalnie.
- Odwiedza mnie czasem w ośrodku i wiem, że codziennie pyta Ignacia, jak się miewam – odpowiedział chłopiec, drapiąc się po nosie. – Tato, dlaczego nie mogę jej powiedzieć? – zapytał po chwili ze smutkiem w oczach.
- Nadia dowie się o wszystkim w swoim czasie. Pozwól mi synu, załatwić to po mojemu, okej?
Miguel kiwnął lekko głową na znak zgody, co upewniło mężczyznę w przekonaniu, że mały nie puści pary z ust, dopóki sam mu na to nie pozwoli. Syn mu ufał i Dimitrio doskonale o tym wiedział. Ba, potrafił nawet świetnie to wykorzystać. Pytanie tylko co chciał zyskać, prowadząc tę nierówną grę z jego biologiczną matką? Być może nic, a może jednak coś…

***

- Jak to Miguel wyjechał?! – oburzyła się Nadia, spoglądając gniewnie na Ignacia. – Jak mogłeś pozwolić, żeby ci ludzie wywieźli go z Valle de Sombras?!
- Nie mogłem nic zrobić, Nad – odparł, przygarniając ją do siebie ramieniem, żeby się uspokoiła. – W świetle prawa to jego rodzice – wyjaśnił, właściwie nie wiedząc po co, skoro było to tak oczywiste jak to, że świetliki latają nocą.
- Nie mogę go stracić, wujku – powiedziała cicho. – Nie teraz, kiedy po tylu latach wreszcie udało mi się nawiązać z nim kontakt.
- Spokojnie, przecież oni wyjechali tylko na kilka dni i jestem pewien, że niedługo wrócą i wtedy sobie z nim porozmawiasz – Nacho starał się pocieszyć swoją byłą protegowaną, co w rezultacie mu się udało.
- Masz rację, chyba niepotrzebnie panikuję na zapas – przyznała szczerze, pocierając czoło palcami. – Wiesz, ile w życiu wycierpiałam i teraz to wszystko wraca ze zdwojoną siłą, a ja czuję się w tym taka… samotna i bezradna… Zupełnie jak wtedy, gdy…
- Nie kończ, wiem co chcesz powiedzieć – przerwał jej Sanchez, ujmując jedną z jej dłoni w swoją i klepiąc po niej kojąco. – Wszystko się jeszcze ułoży, zobaczysz.
- Zajrzę lepiej do ojca – zmieniła szybko temat, ignorując ostatnie słowa dawnego mentora i nim się obejrzał, już jej nie było.
Zatrzymała się w połowie schodów i odetchnęła głęboko kilkakrotnie, podpierając ścianę plecami, gdyż mocno zakręciło jej się w głowie i nie chciała spaść. Gdy zawroty minęły, dalej kontynuowała swoją wspinaczkę na piętro, na którym znajdował się pokój zajmowany przez Cosme Zuluagę. Z grzeczności oczywiście najpierw zapukała, a dopiero słysząc słowo przyzwolenia, weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi.
- Dzień dobry, tato – przywitała się, całując ojca w czółko. – Jak się czujesz? – zapytała z troską wymalowaną na twarzy.
- Witaj, córeczko – mężczyzna uśmiechnął się na widok córki. – Naprawdę całkiem nieźle, dziękuję, że pytasz – odparł w odpowiedzi na pytanie.
- Cieszę się, że powoli wracasz do zdrowia – usiadła na brzegu łóżka, zerkając kątem oka na jeden z wiszących obrazów. – Na razie jednak nadal potrzebujesz opieki medycznej, a ja się na tym nie znam, więc chwilowo nie mogę wziąć cię do sobie.
- Ja też wolałbym być teraz w domu, ale nie chcę narażać się na gniew Nacho – zaśmiał się ostrożnie starszy człowiek i spróbował wstać, ale zaraz spoważniał, widząc karcącą minę Nadii.
- Nie wolno ci się przemęczać, pamiętasz?
- Nie dajesz zapomnieć – westchnął zrezygnowany.
- Może jesteś głodny? – zapytała, obdarzając ojca czułym spojrzeniem.
- Nie, już jadłem – odparł krótko, uśmiechając się ciepło.
- W takim razie opowiedz mi coś o sobie. Na początek jakąś krótką historyjkę, tak żebym mogła cię lepiej poznać – poprosiła kobieta, składając ręce jak do modlitwy. – Proszę – powtórzyła błagalnym głosem, robiąc oczka niewiniątka. Cosme tak rozczulił ten widok, że od razu się zgodził.

*kwestia głównej bohaterki w filmie "Szkoła uczuć"


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 9:49:40 16-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:34:39 16-11-14    Temat postu:

Dubel

Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 9:37:43 16-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:06:13 16-11-14    Temat postu:

148. HUGO

Valle de Sombras, rok 2007

Ciężkie krople deszczu bębniły w szyby starego pick-upa, który przemierzał Dolinę Cieni. Wycieraczki poruszały się leniwie, co tylko irytowało kierowcę. Tego dnia nie tylko lało jak z cebra, ale i nad powierzchnią wilgotnej ziemi unosiła się gęsta mgła, która utrudniała widoczność na drodze.
- Czuję się jak w pieprzonym horrorze Kinga - westchnął ciemnowłosy młodzieniec, przeklinając pod nosem i wysiadając na targu, by zrobić zakupy.
- Można zwariować, co nie? - odezwał się właściciel jednego ze straganów, witając się z kierowcą pick-upa.
- Żebyś wiedział. Czy tutaj nigdy nie świeci słońce?
- Rzadko - odpowiedział inny mężczyzna, który akurat wyładowywał towar. - A już na pewno nie o tej porze roku. Ale to kwestia przyzwyczajenia. Mieszkańcy już dawno się nauczyli, że Valle de Sombras rządzi się własnymi prawami jeśli chodzi o pogodę.
Hugo pokiwał głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Słabo pamiętał Dolinę Cieni. Urodził sie tutaj i spędził wczesne lata dzieciństwa, ale później rodzice przeprowadzili się do Monterrey i nigdy nie wracał do swojej małej ojczyzny. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie wiedział, ile czasu wytrzyma w tej dziurze, ale był do tego zmuszony. Koszty utrzymania w małej mieścinie były o wiele mniejsze niż w przemysłowym mieście.
- Przyjechałeś tu na stałe? - Z rozmyślań wyrwał chłopaka głos sprzedawcy.
- Na to wygląda - odparł beznamiętnie kierowca pick-upa, rozglądając się dookoła, by ukryć zażenowanie.
Mgła powoli opadała i Hugo zdołał dostrzec, że targ, pomimo wczesnej pory, tętnił życiem. Gospodynie domowe robiły zakupy, sprzedawcy plotkowali wyładowując towary, a tu i tam dzieci skakały przez kałuże, śmiejąc się do rozpuku.
Mimowolnie uśmiechnął się do własnych myśli, zapłacił za zakupy i odszedł w stronę swojego wysłużonego samochodu.
- Ty wiesz, kto to jest? - usłyszał donośny zachrypnięty szept starszej pani za swoimi plecami. - To ten chłopak, syn pijaka.
- Przymnij się, Guadalupe, nikt nie chce słyszeć tych durnych plotek - wygarnął kobiecie właściciel straganu, który przed chwilą obsłużył Huga.
- Kiedy to prawda! - zaparła się Lupe, wytrzeszczając oczy, co tylko bardziej upodobniło ją do ropuchy. - Podobno stary się tutaj wychował, ale wyjechał do Monterrey, do pracy. Potem zamknęli fabrykę i wpadł w alkoholizm, bo nie mógł sobie poradzić ze skrajną biedą. No... - Lupita celowo zrobiła pauzę w swojej opowieści, ciesząc się tym, że znalazła się w centrum zainteresowania. - Darmozjady żerują teraz u nas w miasteczku.
- Wynoś się, stara wiedźmo, i przestań opowiadać głupstwa - skwitował to inny mężczyzna, a Lupe, obrażona na cały świat, powlokła się do swojej kamienicy.
Hugo udał, że nie usłyszał tej rozmowy. Wsiadł do samochodu i odjechał, próbując przekonać samego siebie, że nie bardzo go to obchodzi. A jednak... Nie wiedział, dlaczego tak zabolały go słowa starej plotkary. Może dlatego, że zdawał sobie sprawę, jak mówią w miasteczku o jego ojcu? A może dlatego, że wersja Guadalupe wcale aż tak bardzo nie różniła się od faktów?
Małe mieszkanie, które wynajmowali na obrzeżach miasteczka pozostawiało wiele do życzenia. Kiedy Hugo wszedł do środka, poczuł odór alkoholu. Otworzył na oścież okno, by wywietrzyć zagracone pomieszczenie. W rogu pokoju, na zatęchłym materacu, leżał mężczyzna około pięćdziesiątki, z potarganymi włosami, a na podłodze wokół niego walały się puste butelki po wysokoprocentowych napojach. Przez chwile Hugowi wydawało się, że wśród sterty szmat leżących na podłodze dostrzegł szczura, ale szybko wyrzucił ten obraz z pamięci.
Chłopak chwycił starca pod pachy i zaciągnął do łazienki. W norze, w której mieszkali nie było wanny, ani nawet prysznica. Była tylko malutka umywalka i ubikacja. Nalał więc zimnej wody do miski i bez zbędnych ceregieli zanurzył głowę mężczyzny w lodowatej cieczy, przytrzymując ją pod wodą przez dobrych kilka sekund. Starzeć wierzgał i rzucał się na wszystkie strony, ale Hugo był niezrażony. Powtórzył czynność kilka razy, a kiedy zauważył, że jego zabieg przynosi upragnione efekty, podał starcowi ręcznik i nakazał doprowadzenie się do porządku.
Stary mężczyzna wydawał się być nadal w szoku po tej gwałtownej pobudce, ale nic nie powiedział tylko pogrążył się letargu.
- Żałosne - mruknął Hugo zdegustowany. - Spójrz na siebie! Leżysz tu całymi dniami, chowając się przed światem i topiąc smutki w alkoholu. Może wreszcie przyjmiesz do wiadomości, że jest nam ciężko i bez twojego nieustannego użalania się nad sobą!
Pijak mruknął tylko coś niewyraźnie i spuścił wzrok. Kilka łez spłynęło mu po policzkach i zginęło w bujnej brodzie. Hugo zaklął z bezsilnej złości i uderzył pięścią w ścianę. Szary tynk posypał się na podłogę, a chłopak krzyknął jeszcze głośniej z bólu.
- Wrzeszczenie na niego nie pomoże nikomu - odezwał się kobiecy głos z sąsiedniego pokoju.
W drzwiach stała Leonor. Krągły brzuch idealnie odznaczał się w ciążowej sukni w kwiatki, w której dziewczyna wyglądała jak prawdziwa gospodyni domowa. Patrzyła na Huga pełnym smutku, karcącym spojrzeniem, ale on nie dbał o to. Już dawno stracił cierpliwość.
- Więc co mam robić? Może usiądę i napiję się z nim, co? - zadrwił, zmierzając w jej stronę. - To idealne rozwiązanie!
- Hugo, przestań...
- Kiedy nie potrafię! On myśli, że tylko jemu wolno rozpaczać, że tylko on ma prawo do żałoby, że tylko on kogoś stracił. Czy według ciebie to jest sprawiedliwy układ? - Chłopak nie mógł przestać wyrzucać z siebie wszystkiego, co leżało mu na sercu. - My robimy wszystko, co w naszej mocy, by jakoś wiązać koniec z końcem, a jemu jest wszystko jedno! My martwimy się, co będziemy jeść, a w jego menu widnieje tylko tequila! To my jesteśmy dziećmi, do cholery! To on powinien się zająć nami!
Hugo nie wytrzymał. Osunął się po ścianie na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. Emocje skrywane od tak dawna wreszcie wzięły nad nim górę. Wstydził się, bo powinien być silny. Powinien podołać roli głównego żywiciela rodziny. Ale to wszystko wyraźnie go przerastało.
- Co się stało? - Jaime wyszedł z pokoju, przecierając małymi piąstkami oczy i obejmując mamę za nogi. - Co ci jest, wujku?
Hugo podniósł wzrok i spojrzał na siostrzeńca załzawionymi oczami.
- Nic mi nie jest. Kroiłem cebulę, dlatego płaczę - skłamał, uśmiechając się serdecznie do chłopca, który był jego oczkiem w głowie.
- Mamusia też zawsze płacze, kiedy kroi cebulę. A kiedy jej nie kroi, też czasem płacze. - Pięcioletni Jaime wpatrzył się brązowymi oczami w Huga. - A ja wtedy ją mocno ściskam i mówię, że ją bardzo kocham i zazwyczaj przestaje płakać.
Jaime zawsze potrafił rozbawić swojego wujka. Podszedł do niego, nachylił się i przytulił się tak mocno, że Hugowi zabrakło tchu.
- Spokojnie, supermanie, udusisz mnie! - Chłopak poczochrał włosy siostrzeńcowi i dał mu żartobliwego kuksańca. - Ubieraj się, młody, idziemy na spacer.
Jaime pobiegł do pokoju, by wykonać polecenie, a Leonor wytarła pojedynczą łzę, spływającą jej po policzku.
- Wiesz - zaczęła - on mi przypomina ciebie, kiedy byłeś dzieckiem.
- Chodzi ci o to, że byłem małym przystojniakiem? - zażartował Hugo, zupełnie zapominając o troskach.
- Nie, chociaż to też prawda. - Leonor uśmiechnęła się szeroko. - Ciebie też wszędzie było pełno. Wiecznie pakowałeś się w kłopoty i straszyłeś moje koleżanki. Ale kiedy było trzeba potrafiłeś stanąć na wysokości zadania i być naprawdę odpowiedzialny. Nie zliczę ile razy stawałeś w mojej obronie czy pocieszałeś po zerwaniu z chłopakiem. Ale najważniejsze jest to, że zawsze przy mnie byłeś i zawsze mogłam na ciebie liczyć. Masz wielkie serce, Hugo, ale nie zdajesz sobie z tego sprawy. Mama byłaby z ciebie dumna. Zawsze byłeś jej ulubieńcem, ale udawałam, że tego nie dostrzegam...
- Norrie... - Hugo zwrócił się do siostry pieszczotliwym zdrobnieniem, które wymyślił, kiedy byli dziećmi. Ponownie się wzruszył na wspomnienie o matce, ale tym razem nie uronił łez.
Intymną chwilę przerwał im Jaime, który wybiegł z pokoju w pełnym rynsztunku, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Gotowy! - krzyknął i pociągnął wujka na rękę. - Czy dziadziuś pójdzie z nami?
Hugo wymienił z siostrą porozumiewawcze spojrzenia, po czym odezwała się Leonor.
- Dziadek jest bardzo zmęczony. Może innym razem.
Jaime spojrzał na Camila, który nadal siedział na podłodze w łazience ze zwieszoną głową, zupełnie nie zwracając uwagi na swoje dzieci i wnuka, po czym razem z Hugiem pożegnali się z Leonor i wyszli na zatłoczoną ulicę.
- ...a kiedy będę już duży... - mówił Jaime, kiedy mijali przechodniów, zmierzających na zakupy i do pracy - zostanę pilotem!
- Ty? Pilotem? - Hugo udał, że naigrywa się z siostrzeńca. - Przecież ty masz lęk wysokości!
- Nieprawda!
- No to zaraz sprawdzimy!
Chłopak złapał Jaime pod pachy, uniósł nad głowę i zaczął się obracać w miejscu, czym spowodował szeroki uśmiech na twarzy pięciolatka. Chwile radości nie trwały jednak długo.
Wszystko wydarzyło się tak nagle - wystrzał z pistoletu, pisk opon, kolejny wystrzał, krzyki kobiet. Dwa samochody zatrzymały się gwałtownie na środku głównego placu, zmuszając ludzi do ucieczki. Jeep wjechał w czarnego mercedesa, spod którego maski zaczynało się dymić.
- Schowaj się! - nakazał siostrzeńcowi Hugo, wskazując na boczną uliczkę. - Zaraz po ciebie wrócę, nie bój się.
Jaime wyglądał na przerażonego, ale usłuchał wujka i czym prędzej pobiegł schować się pomiędzy pojemnikami na śmieci. Mieszkańcy Valle de Sombras poszli w jego ślady i uciekli w popłochu, w międzyczasie dzwoniąc na policję. Tymczasem Hugo mógł dokładniej przyjrzeć się sytuacji. Z jeepa wysiadło dwóch uzbrojonych mężczyzn w kominiarkach. Wywlekli kierowcę mercedesa i pasażera, po czym pchnęli ich na kolana. Jeden z oprawców wycelował lufę pistoletu w twarz przerażonego kierowcy i zabił go bez mrugnięcia okiem, po czym skierował broń na siwego mężczyznę w ciemnym garniturze, który wyglądał na szychę.
Hugo nie wiedział, dlaczego to zrobił. Co nim kierowało? Może świadomość bezsilności wobec własnej sytuacji sprawiła, że zdecydował się zrobić desperacki krok, by pomóc komuś w potrzebie. Nie wahał się ani chwili - błyskawicznie znalazł się u boku przestępcy, po czym w ostatnim momencie zdążył skierować jego dłoń w kierunku drugiego zamaskowanego mężczyzny.
Facet w kominiarce runął jak długi na ziemię, krztusząc się własną krwią, a jego wspólnik ryknął z wściekłości i wymierzył broń w Huga. Chłopak szybko zrobił unik i wywiązała się szarpanina, w wyniku której broń wypaliła po raz kolejny, raniąc zamaskowanego mordercę.
To wszystko wydarzyło się tak szybko, że Hugo nie wiedział, co o tym myśleć. Kiedy przyjechała policja, nadal był w szoku. Okazało się, że mężczyźni próbowali dokonać zamachu na niejakim Fernandzie Barosso - powszechnie znanym miejscowym bogaczu, któremu cudem, dzięki pomocy Huga, udało się ujść z życiem, w przeciwieństwie do jego kierowcy i jednego z oprawców.
Kilka godzin później, po przesłuchaniach na posterunku, Hugo poszedł po Jaime, którym w tym czasie opiekowała się jedna z policjantek. Chłopiec nie płakał - chyba nie wiedział, co właściwie się stało i jaką rolę w tym wszystkim odegrał jego wujek.
Kiedy wychodzili w gmachu policji, usłyszeli za sobą czyjś głos.
- Nazywam się Fernando Barosso. Uratowałeś mi życie. Jak mógłbym ci się odwdzięczyć?
Ofiara nieudanego zamachu wydawała się być w takim samym szoku jak młody bohater. Hugo go nie znał, ale miał wrażenie, że jest to człowiek, który nie co dzień doświadcza takich uczuć. Wyglądał na szanowanego biznesmena, zimnego mężczyznę, któremu ciężko jest zdobyć się na podziękowania. A jednak właśnie to robił.
- Ja... - wyjąkał Hugo, łapiąc Jaime za rękę. - Każdy by tak postąpił.
- Każdy? Mylisz się. - W oczach Barosso można było dostrzec podziw. - Jesteś naprawdę odważny. Takich ludzi potrzebuję...
- Co ma pan na myśli?
- Widzisz... Tacy ludzie jak ja bywają obiektem zazdrości innych. Nie po raz pierwszy ktoś chciał mnie zlikwidować. Jestem też pewny, że nie po raz ostatni. - Fernando powoli odzyskiwał dawny animusz, a Hugo odniósł wrażenie, że chełpi się on faktem częstych zamachów na swoje życie. - Mam dla ciebie propozycję - pracuj dla mnie. Tacy ludzie są niezastąpieni, a ja potrzebuję zaufanych pracowników.
- Pan mnie nawet nie zna... - Chłopak odczuł przedziwną ochotę, by się roześmiać. Gdyby przed chwilą nie był świadkiem morderstwa, pewnie by to zrobił.
- To prawda, ale... ponad wszystko cenię sobie odwagę. Odwagę i lojalność. Tę drugą cechę można w sobie wyrobić, pierwszą - niekoniecznie. Proszę. - Podał Hugowi wizytówkę, który spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Zastanów się i daj mi znać.
Po czym oddalił się, zostawiając chłopaka bijącego się z myślami.

***
Sam nie wiedział, czy czuje złość, czy może raczej irytację. Fernando Barosso ostatnimi czasu coraz częściej składał mu wizyty. Widocznie bardzo mu zależało na tym, aby chłopak wstąpił w szeregi jego najbardziej zaufanych pracowników, ale tego już było za wiele.
Kilka dni temu Leonor urodziła ślicznego chłopczyka, któremu nadała imię Lorenzo. Niemowlę przyszło na świat z poważną wadą serca, ale nie to martwiło Huga przez cały czas pobytu siostry w szpitalu. Czuł do siebie odrazę, bo zamiast wspierać Norrie i to bezbronne maleństwo, mógł myśleć tylko o rachunku za szpital, który na pewno opiewał na niebotyczną sumę. Nie byli ubezpieczeni, a opieka nad Lorim była bardzo kosztowna. To właśnie wtedy na arenie znów pojawił się Fernando Barosso.
Mężczyzna wkroczył w jego życie bez żadnego ostrzeżenia i nie było rzeczy, do której by się nie posunął, by skłonić Huga do współpracy. Zaoferował pomoc materialną, a chłopak czuł, że Barosso nie spocznie póki nie osiągnie upragnionego celu.
- Nie mogę panu pozwolić uregulować rachunku. To nie w porządku - stwierdził, kiedy Fernando zaoferował pomocną dłoń.
- Nie ma o czym mówić. Nigdy nie uda mi się w pełni odwdzięczyć za uratowanie mi życia...
- Proszę sobie darować tę szopkę. - Hugo stracił cierpliwość. Granie ofiary zupełnie nie wychodziło Barossowi i zaczynał już mieć tego dość. - Dobrze wiem, czego pan chce, więc muszę postawić sprawę jasno - nie będę dla pana pracował.
- Myślę, że jeszcze zmienisz zdanie na ten temat...
- A ja myślę, że jest pan zbyt pewny siebie!
- Drogi chłopcze, chyba nie do końca zdajesz sobie sprawę, w jakiej znalazłeś się sytuacji. Twój ojciec jest starym nieudacznikiem, przepijającym każdego centa, którego przynosisz do domu, matka nie żyje...
- Skąd pan to wszystko wie? - wpadł mu w słowo Hugo, ale po chwili na jego twarzy zagościło zrozumienie. Oczywiście - kazał znaleźć informacje na temat Huga Angarano, który niedawno uratował mu życie.
- ...a teraz twój siostrzeniec potrzebuje profesjonalnej opieki medycznej. - Fernando kontynuował rad, że do Huga powoli dociera, z kim ma do czynienia. - Mogę ci pomóc.
- Jeśli pan myśli, że może mnie kupić, to grubo się pan myli. - Hugo zaciskał pięści ze złości, ale w chwili, kiedy to mówił, poczuł, że nie bardzo w to wierzy.
- Synu, wszystko i wszystkich na tym świecie można kupić. Taka jest kolej rzeczy. Mówi się, że pieniądze nie dają szczęścia, ale tak twierdzą tylko głupcy, którzy nigdy nie zaznali splendoru.
- Proszę wybaczyć, ale jest pan po prostu śmieszny! - Chłopak parsknął histerycznym śmiechem. - Czy to nie pan mówił mi ostatnio, że ceni sobie u ludzi lojalność? Skoro wszystko można kupić - lojalność również może zostać wyceniona. Tak to pan załatwia? Kupuje pan lojalność swoich ludzi?
- Hugo, nie znasz mnie, więc mnie nie oceniaj. Z czasem zrozumiesz, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż ci się wydaje.
- Pan potrafi mówić tylko zagadkami.
- Być może. Ale już widzę, że ze sobą walczysz. - Fernando podszedł bliżej i spojrzał Hugowi prosto w oczy. - Jesteś dzielny. Masz dopiero dwadzieścia lat, a jednak jesteś dzielniejszy niż większość ludzi, których znam. Patrzysz mi w oczy, choć niejeden człowiek na twoim miejscu czmychnąłby gdzie pieprz rośnie, gdyby przyszło mu stanąć ze mną twarzą w twarz. Pochlebia mi to, Hugo, naprawdę. Ale, mówiąc szczerze, ja nie muszę cię przekupywać obietnicami - ty wiesz, co musisz zrobić. Praca dla mnie jest gwarancją lepszego życia. Nie obchodzi cię, rzecz jasna, co ty będziesz z tego miał. Zależy ci tylko na rodzinie - to dla nich zrobisz wszystko. Rozumiem to doskonale. Też mam rodzinę. Może nie taką, jaką sobie wymarzyłem, ale ją mam. A o rodzinę trzeba się troszczyć, bo tylko oni kochają cię bezwarunkowo za to, kim jesteś. Zapewne słyszałeś o mnie wiele rzeczy, chłopcze i mogę cię zapewnić, bez żadnego owijania w bawełnę, że większość z nich to czysta prawda. I możesz stwierdzić, że nie chcesz pracować dla takiego bezdusznego człowieka jak ja, ale w głębi duszy wiesz, że nie masz wyjścia - bo to twoja ostatnia szansa. Jedyna szansa na lepsze życie dla twoich bliskich. Więc jak będzie Hugo? - Barosso wyciągnął w jego stronę dłoń, chcąc przypieczętować układ.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Hugo nadal wpatrywał się w puste oczy Fernanda Barosso. Serce biło mu jak oszalałe - czuł się tak, jakby postępował wbrew sobie.
Kiedy chwycił rękę mężczyzny, dreszcz przeszedł mu po plecach. Wydawało mu się, że dostrzegł błysk triumfu w spojrzeniu starego.
Wkrótce miał się przekonać, że Valle de Sombras jest niczym piekło, a on podpisał kontrakt z samym Lucyferem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:34:36 17-11-14    Temat postu:

149.. Fausto/Viktoria/Javier

Dla Fausto Guerry, jego młodszego przyrodniego brata i matki umowa zawarta z La familią była jak dar z nieba. Motor do działania, którego potrzebowali zaś tunel, w którego posiadaniu byli okazał się lukratywnym interesem, dzięki któremu Guerrowie mogli odbić się od dna po śmierci głowy rodziny.
- Prawdziwa żyłka złota. – Powiedział tamtej nocy Mario, kiedy błyszczącymi ciemnymi oczyma wpatrywał się w pliki amerykańskich dolarów znajdujące się czarnej walizeczce. Fausto uśmiechnął się pod nosem zamykając walizeczkę i wręczając ja matce. Dla nich wszystkich najlepiej będzie, jeżeli to Sonya Rodriguez będzie trzymała pieniądze. Żadne z nich nie przypuszczało, że ta żyłka złotka okaże się być przyczyną obecnej sytuacji, w której znajdowała się rodzina Rodriguez.
Fausto ze zmarszczonym czołem przyglądał się śpiącej na kanapie dziewczynce. Jasne loki zasłaniały całą jej buzię zaś Fausto zaczynał coraz to bardziej wątpić w powodzenie tak misternie zorganizowanego planu. Nie znał się na dzieciach, nie potrzebował ich do szczęścia a tą małą przez najbliższe miesiące nie tylko będzie musiał niańczyć, ale przede wszystkim chronić. Nawet za cenę własnego życia.
- Czego nie robi się dla rodziny- powiedział szeptem sam do siebie na palach wycofał się z pokoju cicho zamykając za sobą drzwi. Sam wrócił do kuchni siadając za stołem. Oczy utkwił w leżącej na nim gazecie.
Fotografia prezentowana w mediach przedstawiała jasnowłosą roześmianą dziewczynkę, której błękitne oczy błyszczały radością i życiem. Fausto Guerra uznał, że rodzina tragicznie zmarłej Eleny Rodriguez wybrała idealne zdjęcie. Dziewczynka właśnie tak powinna zostać zapamiętana przez społeczeństwo. Jako radosny biegający po plaży bąbel a nie zwęglone na popiół dziecięce ciałko. Dla mieszkańców Valle de Sombras małoletnia Elena była martwa. Tak jak jej matka. Fausto przeniósł wzrok na wydrukowane obok zdjęcie Mario. Palce automatycznie zacisnęły się w pięść.
Dziewięć lat. Dokładnie tyle wystarczyło, aby życie braci wywróciło się do góry nogami. Wszystko za sprawą kobiety, którą Mario przeleciał o jeden raz za dużo. Gdyby jego braciszek umiał utrzymać interes w spodniach cała historia nie miałaby miejsca a Fausto nie straciłby brata no i partnera w interesach. Fausto przeczesał palcami włosy zamykając oczy. Odchylił do tyłu głowę wzdychając.
Po raz pierwszy w swoim życiu nie był pewien czy postąpił słusznie. Elena Rodriguez. Nie, poprawił się w myślach. Viktoria Diaz potrzebowała teraz opieki, emocjonalnego wsparcia i tych wszystkich bzdet, które zapewniano dziecku po stracie rodziców. O ile z brakiem w życiu małej Inez można było sobie wstanie jakoś poradzić to z sprawa wyglądała dużo gorzej z Mario.
Ojciec dla Eleny był centrum wszechświata. To on pokazał jej, czym jest prawdziwa miłość, dał poczucie bezpieczeństwa i składał dziewczynce obietnice, które na chwilę obecną nie miały odzwierciedlenia w teraźniejszości. Prawda była taka, iż Vicky już prawdopodobnie nigdy nie zobaczy swojego ukochanego tatusia a czas zatrze jakiekolwiek wspomnienia o jego istnieniu. Małą w swoim czasie zaopiekują się krewni, którzy będą ją kochać i złożą jej setki obietnic, których będą mogli dotrzymać. Fausto musiał jedynie uzbroić się w cierpliwość. Diazowie przyjadą i zabiorą mu z bark ten ciężar.
Otworzył powoli oczy spoglądając wprost na stojące w drzwiach dziecko. Ubrana w za dużą o kilka rozmiarów męską koszulę przyglądała mu się z szeroko otwartymi oczyma. Fausto kątem oka zauważył jej bose stopy.
- Hej- przywitała się nieśmiało miętosząc w dłoniach rąbek białego rękawa. Niepewnie zrobiła krok do przodu.
- No cześć mała- Fausto w pośpiechu złożył wpół gazetę podnosząc się z miejsca. – Głodna?- Zapytał odwracając do tyłu głowę. Jasnowłosa niepewnie skinęła głową. Czytaną gazetę wyrzucił do znajdującego się w szafce kosza. Nie chciał żeby Viktoria ją zobaczyła. – Co my tu mamy- mruknął bardziej do Vicky niż do siebie. Otworzył lodówkę mimowolnie się krzywiąc. W środku przywitało go jedynie światło. – Będę musiał skoczyć po jakieś żarcie.
- Gdzie jest mój tata?- Palce Guerry zacisnęły się na rączce. Bardzo powoli odwrócił głowę w stronę dziewczynki.
- Wyjechał.
- Dokąd?
- Daleko- odpowiedział zamykając lodówkę.- Posłuchaj mnie Viktorio.
- Mam na imię Elena- przypominała mu dobitnie hardo zadzierając do góry podbródek.
- Od dziś nazywasz się Viktoria Diaz twoimi rodzicami są Pablo i Gwen Diazowie.
- Ale to kłamstwo- oburzyła się ośmiolatka. Drżące usta zacisnęła w wąską kreskę- Tata mówił, że nie wolno kłamać.
Fausto spojrzał na dziecko w duchu prosząc o cierpliwość
- Tata ma racje nie wolno kłamać, ale czasami trzeba. – Podszedł powoli do dziecka przyklękając przy małej.- Chcesz żebym był z tobą szczery?- Elena pokiwała głową. – Twój tata zostanie skazany za zbrodnię, której nie popełnił i trafi na długie lata do więzienia.- Powiedział powoli czekając aż ta informacje dotrze do dziecka- Zrobił to, aby cię chronić przed bardzo złymi ludźmi.
- Panem Barosso?- Zapytała cichutko drżącym głosikiem.
- Tak, ale nie tylko widzisz- urwał szukając w głowie odpowiednich słów, - Mario był wybitnym fałszerzem, - artystą, który wziął winę na siebie, aby chronić swoją małą księżniczkę. Chciał i nadal chcę abyś miała lepsze życie z daleka od tych złych ludzi, dlatego musisz zapomnieć o Valle de Sombras i dawnym życiu. A ja muszę ci w tym pomóc


***
Nic nie poruszało jej bardziej jak dziecięce groby. Maleńkie wciśnięte między dwa duże nagrobki zawsze przypominały jej o niesprawiedliwości, jaka panuje na świecie. Dzieci Nie powinny umierać. Powinny mieć szasnę na dorosłe długie życie. Elena na własnej skórze przekonała się, iż nie każde dziecko ma taką szasnę.
Życie Viktora Rodrigueza zostało brutalnie przerwane przez jego matkę. Kobietę, która przede wszystkim powinna kochać i chronić swojego syna a nie zabijać. Elena już wielokrotnie usiłowała przypomnieć sobie jego twarz. Leżąc w nocy w łóżku mocno zaciskała powieki chcąc chociażby przez chwilę zobaczyć jego buzię. Nadaremnie umysł Eleny odtwarzał ciągle i ciągle noc jego śmierci.
Osunęła się na kolana drżącymi rękoma wyrywając wysoką trawę. Opuszkami palców musnęła wyryte w kamieniu napisy czując jak nieme łzy płyną po jej policzkach. To nie jej imię powinno być wyryte w kamieniu. Nie ona tutaj leżała. Wierzch drżącej dłoni przycisnęła do ust tłumiąc tym samym szloch wyrywający się z gardła.
- Nie martw się- szepnęła drżącym głosem gładząc chłodny kamień, - nie długo wszystko się zmieni. Ludzie odpowiedzialni za twoją krzywdę zapłacą za to a ty mój mały będziesz mógł spoczywać w pokoju- starła płynącą po policzku łzę. Za nim jednak mieszkańcy Valle de Sombras dowiedzą się o Viktorze Elena koniecznie musiała doprowadzić mogiłę do porządku. Podniosła się z klęczek sięgając do torby po przyniesioną z mieszkania małą motyczkę. Uśmiechając się lekko pod nosem rozpoczęła porządki.

***
Javier uznał, iż powinien przywyknąć do nie tylko codziennego porannego biegania nie z Hermesem jakby się mogło wydawać, ale za Hermesem, który był wyjątkowo energicznym stworzeniem. Nie mógł jednak przywyknąć do samotnych poranków. Vicky wymknęła się z mieszkania, kiedy jeszcze spał. Będzie musiał poważnie porozmawiać z dziewczyną na temat jej eskapad. Zwłaszcza po rozmowie z Guerrą.
Fausto Guerra, który okazał się być wujem Viktorii nie wzbudził w Magiku zaufania wręcz przeciwnie. Nagłe pojawienie się Fausto sprawiło, iż blondyn stał się jeszcze bardziej podejrzliwy. W Javierze mieszane uczucia powodowała również postawa Pabla. Z jednej strony prosił Magika, aby zabrał Viktorię z miasteczka zaś tego samego dnia odwiedza ich człowiek, który zna większość odpowiedzi. Javier mógł oczywiście spekulować, iż po przez rewelacje od Fausto Viktoria wraz z Javierem mieliby podkulić ogony i uciec gdzie pieprz rośnie. Takiego zachowania jednak tylko wyłącznie mogli się spodziewać po Hermesie, który cały wczorajszy wieczór spędził pod stołem bynajmniej nie ze strachu. Javier z powodu utraconego apetytu karmił zwierzaka pod stołem. Pies nie narzekał. Na całe szczęście rozmowa z Fausto pochłonęła ją na tyle, iż niczego nie zauważyła.
Rozmowa z Fausto. Javier po raz kolejny dzisiejszego ranka mimowolnie zawędrował myślami do jego opowieści. Wszystko, co powiedział niby było prawdą, lecz intuicja podpowiadała blondynowi dwie rzeczy; po pierwsze historia mogła być ciut podkoloryzowana a po drugie to tylko mała cząstka tego, co wydarzyło się siedemnaście lat temu.



***
Fausto Guerra uśmiechnął się pod nosem, kiedy jego spojrzenie padło na spacerującą w tę i z powrotem Elenę. Cel został osiągnięty, pomyślał z satysfakcją upijając łyk gorącej kawy. Fausto Guerra wrócił do Doliny Cieni na specjalną prośbę Pablo Diaza, który prosił go, aby wyjaśnił to i owo Vicky, która najwyraźniej nie zamierzała przestać wtykać nosa w nie swoje sprawy.
Siedzący wygodnie na kanapie wuj miał doskonałą okazję, aby bliżej przyjrzeć się Elenie, która mogłaby uchodzić za siostrę bliźniaczkę Inez. Były jak dwie krople wody. Fausto podejrzewał jednak, że na podobieństwie fizycznym wszystko się zaczyna i wszystko się kończy. -
- Mario i Inez poznali się za pośrednictwem twojego dziadka. Robiliśmy wspólne interesy- powiedział spokojnym głosem Fausto. Jego opowieść miała dotyczyć tylko i wyłącznie wydarzeń po pożarze, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, iż prędzej czy później Elena poskłada wszystkie elementy układanki. Lepiej dla wszystkich będzie, jeżeli dowie się tego od kogoś z rodziny - Połączył ich seks. Nic więcej. Inez bardzo szybko zaszła w ciążę a twój ojciec ożenił się z nią z obowiązku.
- Co to były za interesy?- Zapytał Javier wyciągając w jego stronę dzbanek z kawą. Fausto pokręcił przecząco głową.
- Moja rodzina była w posiadaniu tunelu. To był nasz wspólny szlag przerzutowy broni, narkotyków, ludzi. Twój ojciec- zwrócił się bezpośrednio do Vicky- fałszował dokumenty i odpowiadał za kilka innych spraw.
-Czyli?
- Naprawdę chcesz wiedzieć.
Pokiwała głową czując jak dłonie Javiera delikatnie przesuwają się po jej ramionach.
- Jednym z powierzonych mu zadań było rozwożenie towaru ludzkiego do punktów docelowych.
- Nie, mój ojciec nigdy on nie handlował ludźmi.-zatrzymała się gwałtownie spoglądając na wuja oczyma pełnymi łez.
- Skarbie- w przeciwieństwie do Eleny Guerra był oazą spokoju. – Mario może i był kochającym ojcem, ale był także bezwzględnym przemytnikiem. Inez- ciągnął Guerra kompletnie ignorując Viktorię,- Była ulubioną dziwką Fernando. W mieście nie było mężczyzny, który nie przeleciałby twojej mamusi.
- Zaliczasz się do tego licznego grona?- Zapytała patrząc mu w oczy.
- Mieliśmy mały epizod. Nic wielkiego.
- A więc wszystko zostało w rodzinie- mruknął Javier pociągając kolejny łyk kawy. Z niepokojem spojrzał w stronę Eleny, która opadała na fotel obok. Chcąc dodać jej otuchy chwycił ją delikatnie za rękę. Kciukiem zaczął czule gładzić jej kostki.
- Gdzie oni są?- Zapytała spoglądając mu w oczy.
- Nie nawet gdyby wiedział nie powiedziałbym ci Eleno.- Odparł Fausto- Nie szukaj Mario. Gdyby chciał się z tobą spotkać zrobiłby to właściwie najlepiej byłby gdybyś wyjechała z miasteczka.
- Kolejny wujek dobra rada- odburknął Javier, - umysły ojca i wuja działają dokładnie tak samo.
- Mario wziął na siebie winę za śmierć żony i córki nie przez przypadek. Pośrednią przyczyną rzeczywiście była ta żałosna umowa, którą Inez zawarła z Fernando, ale było coś jeszcze- urwał tylko po to, aby wziąć kolejny oddech, - walka o wpływy.
- To jeszcze nie tłumaczy, dlaczego musiała zginąć- zauważył Javier
- Mylisz się mój drogi. Elena ze względu na niepoczytalność brata od dnia narodzin była następczynią swojego dziadka. Miałaś przejąć kontrolę nad la familią, kiedy twój dziadek nie będzie wstanie nią kierować.
- Jak w rodzinie królewskiej- mruknął Javier wolną dłonią przeczesując jasne pasma.
- Wrogowie la familii walczący z nią o wpływy grozili, iż pozbędą się przeszkody
- Więc wy pozbyliście się jej pierwszy
- Dokładnie tak było panie Reverte. Aktualnie kartel pozostaje bez dziedzica, ale jeżeli Felpie ogłosi, iż interes przejmuje jego wnuczka- pokręcił z niedowierzaniem głową.- Wrogom la familii wystarczy jedno spojrzenie, aby wiedzieć, kim jesteś.
- Jestem córką Pablo i Gwen Diazów- odparła spoglądając mu w oczy.
Fausto odwzajemnił uśmiech. Powiedziała to z takim przekonaniem, że gdyby nie znał całej historii zapewne by jej uwierzył.
- Nie nabraliby się na to. Viktorio Felpie nie przekazałby interesu komuś obcemu a ty moja droga jesteś dla niego obca. –Widząc jak para wymienia między sobą zaskoczone spojrzenia westchnął.- Zostałaś przez nich adoptowana. Przynamniej taka była oficjalna wersja. Zabiją cię, jeśli pojawi się chociażby najmniejsza wzmianka o cudownym zmartwychwstaniu Eleny Rodriguez.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:22:55 18-11-14    Temat postu:

150. ARIANA/Lucas

Laura i Hugo. Te dwie osoby spędzały Arianie sen z powiek. Jakkolwiek pragnęła odnaleźć przyjaciółkę, wydawało jej się, że słuch po niej zaginął. Tysiące razy przeglądała stare maile, licząc na to, że w końcu znajdzie choćby wzmiankę na temat jej ewentualnego miejsca pobytu. Bez skutku. Pewnego dnia w mieście przeżyła niemały szok, kiedy zobaczyła kobietę łudząco przypominającą Lali, ale to przecież nie mogła być ona. Ariana, jako pisarka, miała bujną wyobraźnię, która często płatała jej figle. Ostatnio zdarzało jej się to coraz częściej.
Natomiast Hugo był dla niej zagadką w każdym calu. Kim był ten chłopak i co łączyło go z Camilem? Instynkt podpowiadał jej, że nie bez powodu motocyklista interesuje się losem Leonor i jej dzieci. Czy nie zbladł wtedy w szpitalu, kiedy usłyszał o ataku astmy i kiepskim stanie zdrowia małego Lori'ego? Arianie przeszło przez myśl, że być może jest on ojcem wnuków Camila, ale zaraz odrzuciła od siebie tę myśl. Przecież był za młody! Właściwie ile miał lat? Wydawało jej się, że jest mniej więcej w jej wieku...
- Cholera! - zaklęła na głos, podnosząc się gwałtownie na łóżku tak, że aż zakręciło jej się w głowie.
Zupełnie zapomniała o swoich urodzinach. 31 października minął, a ona nawet nie odczuła tego, że jest o rok starsza czy mądrzejsza. Miała wrażenie, że to tylko kolejny rok zmartwień i cierpień.
Spojrzała na zegarek i zdziwiła się, widząc godzinę szóstą rano. Nie zmrużyła oka przez całą noc, rozmyślając o Hugu i Lali. Wyślizgnęła się spod kołdry i udała pod prysznic, cały czas rozmyślając. Kiedy wychodziła z mieszkania, już wiedziała, co musi zrobić jakby ten plan kotłował jej się na obrzeżach świadomości od dawna, ale po prostu brakowało jej odwagi, by wziąć sprawy w swoje ręce.
Posterunek policji w Valle de Sombras okazał się być małym budynkiem, gdzie pracowało kilku urzędników i policjantów. Surowe wnętrze napawało ją niepokojem, a jedna, samotna, uschnięta paprotka na biurku dyżurnego policjanta tylko jeszcze bardziej ją zdołowała.
- Czym mogę pomóc? - zapytał od niechcenia mężczyzna za biurkiem, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem, tylko leniwie wystukując jakieś przypadkowe litery na klawiaturze komputera.
- Dzień dobry. Chciałabym zgłosić zaginięcie - odpowiedziała natychmiast Ariana, czując, że robi jej się niedobrze.
Czy nie powinien się tym zająć Christian? A może próbował, ale śledztwo nigdy nie doszło do skutku? Może był jakiś jasny powód, dla którego Laura chciała opuścić miasto? Może wcale nie została uprowadzona tylko wyjechała z własnej, nieprzymuszonej woli? Ale gdyby tak było to czy nie skontaktowałaby się z nią? Co prawda znały się tylko przez Internet, ale dzieliły się ze sobą największymi sekretami i Ariana czuła, że gdyby działo się coś niedobrego, Laura powiedziałaby jej o tym. Musiała zaginąć - to było jedyne racjonalne wyjaśnienie. Na ziemię sprowadził ją głos policjanta.
- Kiedy i w jakich okolicznościach miało miejsce zaginięcie?
- Eee... - Panna Santiago nie wiedziała, co odpowiedzieć. Podać datę, w której Lali ostatni raz napisała do niej maila? Nie miała bladego pojęcia jak się do tego zabrać.
Policjant najwidoczniej zrozumiał jej wahanie, bo wywrócił teatralnie oczami i powiedział tym samym, przeciągającym sylaby głosem:
- Proszę tu zaczekać i się zastanowić a ja wrócę z formularzem.
Po tych słowach zostawił ją samą jeszcze bardziej przerażoną niż na początku. Pierwsze, co przeszło jej przez myśl to fakt, że Christian nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, że postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. On sam być może już próbował zgłosić zaginięcie siostry albo po prostu sądził, że to zbędne, bo Lali sama się znajdzie. Ariana złapała się za głowę, nie wiedząc, co począć. Żałowała, że nie skontaktowała się ze Suarezem, żeby z nim to wszystko omówić.
- Muszę przyznać, że byłem bardzo zdziwiony, kiedy dostałem telefon od pańskiego przełożonego... - Jej uszom dobiegły słowa naczelnika miejscowej policji, Pabla Diaza. - Valle de Sombras podlega pod okręg Monterrey, a co za tym idzie mamy podpisany kontrakt z San Antonio odnośnie spraw administracyjnych, ale nie sądzę, by nadzór teksańskiej policji nad naszą był konieczny. Jesteście ciekawi czy dobrze wykonujemy swoje obowiązki? Mogę pana zapewnić, oficerze Hernandez, że tak jest w istocie. Nie ma powodu do niepokoju.
- To rutynowa procedura, proszę się nie obawiać - odpowiedział drugi głos, a pod Arianą ugięły się kolana.
To było po prostu nieprawdopodobne. Odwróciła się na pięcie, by zobaczyć dwóch mężczyzn stojących w wejściu do budynku i prowadzących tę dyskusję. Dziewczyna musiała chwycić się krawędzi biurka, kiedy w rozmówcy Diaza rozpoznała swojego byłego chłopaka, Lucasa, tego samego przez którego tyle wycierpiała, a na którego wpadła niedawno w rodzinnym mieście.
- ...Arturo Montero, komendant policji w Monterrey wie o całej sytuacji - kontynuował Lucas, nieświadomy obecności Ariany. - To on wystosował prośbę o nadzór. Wszelkie skargi i zażalenia proszę kierować pod jego adresem. Ja jestem tu po by wykonywać moją pracę.
- Słuchaj, Hernandez. - Diaz bez ogródek przeszedł z chłopakiem na ty, zupełnie ignorując fakt, że jest niegrzeczny. - Uważasz się za Bóg wie kogo, bo skończyłeś Akademię i dostałeś pozwolenie na używanie broni? Myślisz, że jesteś kimś wielkim, bo przyjechałeś z Ameryki, krainy mlekiem i miodem płynącej? Tu jest Meksyk, kolego. Zupełnie inny świat. Jeśli myślisz, że możesz się tu pojawić jak gdyby nigdy nic i mną rządzić...
- Nic takiego nie powiedziałem, to pańskie słowa. - Lucas wszedł w słowo mężczyźnie, starając się nie tracić cierpliwości, ale już wiedział, że współpraca z tym człowiekiem będzie prawdziwą katorgą. - Komendant Montero nigdy nie wystosowałby prośby o nadzór, gdyby nie uważał, że jest on potrzebny. Widocznie nieźle zalazł pan wszystkim za skórę. Nie tylko tutaj, ale też w San Antonio. Och, tak! - dodał, widząc, że Diaz nie bardzo wie, o co chodzi. - Nawet w San Antonio słyszeliśmy o małej mieścinie ze skorumpowaną władzą.
- Licz się ze słowami, młokosie!
- Może i jestem młokosem, ale pan jest w tym momencie ode mnie uzależniony. Każde pańskie nadużycie, niedopatrzenie czy może nawet wykroczenie, zostanie przeze mnie odnotowane i zgłoszone zwierzchnikom. Tak jak powiedziałem - będę wykonywać tylko swoje obowiązki. Jeśli i pan zajmie się tym, co do niego należy, nie powinno być żadnych problemów.
Diaz sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć - usta otwierały mu się i zamykały na przemian, ale ostatecznie stwierdził, że i tak nic nie wskóra kłócąc się z młodym oficerem i ruszył w kierunku swojego gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi z takim impetem, że zatrzęsły się szyby w oknach.
Lucas sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie, ale kiedy jego wzrok padł na Arianę cały czas stojącą przy biurku dyżurnego policjanta, mina mu zrzedła.
- Ari - wyjąkał.
Ona natomiast nie była w stanie nic powiedzieć. Emocje sięgnęły zenitu. Usłyszała tylko dziwne dzwonienie w uszach, zanim pociemniało jej przed oczami i straciła przytomność.

***
Mama powiedziała mu kiedyś, że miłość jest w życiu najważniejsza, że jest to coś, o co warto walczyć. Nie wspomniała jednak, co robić, kiedy sprawa jest beznadziejna. A jego relacje z Arianą wcale nie przedstawiały się różowo.
- Wszystko w porządku? - zapytał z troską, widząc, że dziewczyna otwiera oczy i powoli wraca do siebie. - Nic cię nie boli? Nieźle grzmotnęłaś o podłogę...
- Nic mi nie jest - odparła, próbując wstać, ale zaraz tego pożałowała, bo ponownie zakręciło jej się w głowie.
- Nie wstawaj, powinnaś odpocząć. Rozumiem, że mój widok może być dla ciebie lekkim szokiem...
- Lekkim? - Ariana prychnęła, spoglądając na Lucasa z niedowierzaniem. - Co ty nie powiesz! Po co tu przyjechałeś? Śledzisz mnie?!
- Nie! - zaparł się natychmiast chłopak, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że jego stanowcze zaprzeczenie mogło zostać uznane za kłamstwo. - Przyjechałem tu do pracy - dodał, nieco spokojniej, a widząc, że i to ją nie przekonało, zdecydował się nie owijać w bawełnę. - Przyjąłem te posadę po spotkaniu z tobą w San Antonio. Nie wydaje ci się to zrządzeniem losu?
- Nie - odpowiedziała lakonicznie dziewczyna, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nie rozumiała, dlaczego Lucas dopatruje się znaków tam, gdzie ich nie było. Zawsze był romantykiem, ale teraz wydawał się jej po prostu głupi.
- W każdym razie - ciągnął Lucas, udając, że nie wyczytał tego, co myśli z jej spojrzenia, choć w gruncie rzeczy doskonale wiedział, co jego była dziewczyna sądzi na ten temat - teraz będziemy się widywać dość często.
- Dlaczego mi to robisz? - W oczach Ariany zalśniły łzy. - Nie widziałam cię osiem lat i było mi dobrze bez ciebie, a teraz zjawiasz się jak gdyby nigdy nic i wchodzisz z butami do mojego nowego życia. Po co? Żeby znów wszystko zniszczyć? Żeby sprawić, że będę cierpiała jeszcze bardziej niż wtedy?
Panna Santiago dobrze wiedziała, że życie jakie teraz wiodła w Valle de Sombras wcale nie było uporządkowane, ale obojętnie z jakimi problemami musiała się borykać w Dolinie Cieni, było to stokroć razy lepsze od rozpamiętywania przeszłości. A Lucas nie tylko przypominał jej o tym, co minęło. Był również zwiastunem tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby wtedy nie stchórzył w sądzie. Może nadal byliby razem, może poszłaby na studia, znalazła dobrą pracę i spełniała swoje marzenia. Może nigdy nie utknęłaby w wypożyczalni video. Może nigdy nie poznałaby Laury i nie przyjechała do Valle de Sombras w pogoni za przygodą. Może...
- Nie zamierzam przysporzyć ci więcej cierpień. - Lucas spuścił głowę, nie mogąc spojrzeć jej w oczy. - To, co zrobiłem osiem lat temu było karygodne i nigdy nie powinienem był tego robić. Codziennie tego żałuję. Gdybym mógł cofnąć czas...
- ...ale niestety nie możesz - wpadła mu w słowo Ariana, wstając i zmierzając do drzwi. - Nie jesteś Marty Mcfly. Nie możesz skorzystać z wehikułu czasu.
Gorzki ton, jakim wypowiedziane były te słowa, zabolał go bardziej niż gdyby wymierzyła mu policzek, ale nie dał tego po sobie poznać. Zamiast tego uśmiechnął się krzywo.
- Będę o ciebie walczył. Wiesz o tym, prawda? - zapytał, a ona nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Ruszyła do drzwi, ale wtedy Lucasowi coś się przypomniało i pobiegł prędko do swojego nowego stanowiska pracy. Przez chwilę grzebał w jednym z wielu pudeł, których jeszcze nie zdążył rozpakować od czasu przeprowadzki do Valle de Sombras, po czym wyjął z niego małą, zapakowaną w kolory papier paczuszkę.
- Proszę - powiedział, doganiając ją w wyjściu i wręczając jej pudełko z czerwoną kokardką.
- Co to jest? - zapytała, niepewnie sięgając po upominek.
- Twój prezent urodzinowy. Wiem, że trochę spóźniony, ale... - Zabrakło mu chyba odpowiednich słów, bo zamilkł i wpatrzył się w Arianę wyczekująco.
- Dziękuję - odpowiedziała szybko, nie patrząc mu w oczy i czym prędzej opuściła gmach budynku.
Puściła się biegiem ulicami miasteczka i w pięć minut dotarła do kawiarni Camila. Kiedy upewniła się, że właściciel jeszcze nie pojawił się w pracy, rozdarła ozdobny papier i zajrzała do pudełka, ciekawa, co takiego tam znajdzie. Jak się okazało, był to skórzany notes, przypominający dziennik do zapisków. Dołączona była do niego kartka:

"Kartezjusz powiedział, że czytanie dobrych książek jest niczym rozmowa z najwspanialszymi ludźmi minionych czasów. Być może za kilkadziesiąt lat inni odnajdą przyjemność prowadzenia takiej konwersacji z Tobą. Gorąco Ci tego życzę. - Lucas"

Ariana nie wytrzymała i rozpłakała się na dobre.

***
Nicolas Barosso był ostatnio osobą, którą chciała teraz widzieć. Nie dlatego, że miała do niego jakiś żal. Po prostu nie miała ochoty z nim rozmawiać. Na jej nieszczęście, to właśnie on był pierwszym klientem kawiarni tego ranka. Rozpromienił się na jej widok, ale Ariana nie odwzajemniła uśmiechu.
- Wszystko ok? - zapytał mężczyzna, podchodząc do lady, za którą dziewczyna krzątała się w roboczym fartuszku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
"Nie, nie jest! A wszystko przez ciebie i tę twoją cholerną skłonność do stawiania na swoim! Gdybyś mnie nie wywiózł do San Antonio po bankiecie u twojego ojca, nigdy nie spotkałabym Lucasa i wszystko byłoby jak dawniej!"
Naprawdę chciała mu to wszystko wykrzyczeć w twarz, ale było to bezcelowe. Nicolas nie był winny jej problemom. Przeszłość ścigała ją od dawna i kwestią czasu było aż w końcu ją znajdzie. Jakkolwiek Nico zachował się tamtej nocy, musiała przyznać przed samą sobą, że była mu nawet wdzięczna - potrzebowała odskoczni. Potrzebowała poczuć się sobą. A cierpienie, jakiego doświadczała przez ostatnie osiem lat, było częścią jej samej.
- Nic mi nie jest. Czego chcesz? - zapytała bez ogródek, nawet nie siląc się na przyjazny ton.
- Jedno espresso, czekoladowego muffina i trochę uśmiechu od ślicznej kelnerki. - Nicolas uśmiechnął się zawadiacko, a ona parsknęła śmiechem.
Barosso sądził zapewnie, że rozśmieszył ją jego błyskotliwy dowcip, ale nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. Dobrze wiedziała, że mężczyzna potrzebuje od czasu do czasu myśleć, że cały świat leży u jego stóp. Jeśli to podbuduje jego narcystyczne ego, to dlaczego miałaby go tego pozbawiać? Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by czegoś nie sprostować.
- Nie jestem kelnerką, tylko baristą - powiedziała, a widząc, że Nico nie wie, o co chodzi, machnęła ręką na znak, że to nieważne. - Wstąpiłeś tylko po kawę czy może przywiało cię tutaj z innego powodu?
- Dawno nie rozmawialiśmy. Alex powiedział mi, że tutaj pracujesz, więc pomyślałem, że wpadnę i wyskoczymy gdzieś razem, kiedy będziesz miała przerwę.
- Alex?
- Tak, mój brat. Poznałaś go na bankiecie u mojego ojca. Pamiętasz go?
- Bardzo żywo - odpowiedziała z niechęcią dziewczyna.
- To dupek, fakt, ale to też mój brat - skwitował krótko Nicolas, jakby sam fakt przynależenia do rodziny Barosso był wystarczający, by kogoś szanować, bez względu na to, jak ten ktoś się zachowuje.
Słowa mężczyzny sprawiły jednak, że trybiki w głowie Ariany zaczęły pracować na szybszych obrotach. Kto inny wiedziałby więcej na temat Huga niż sam Barosso? Oczywiście nie mogła wypytać Fernanda o jego pracownika, ale Nicolas mógłby jej zdradzić całkiem sporo, jeśli podejdzie go w odpowiedni sposób.
- Racja, rodziny się nie wybiera - przyznała szybko, zanim Nico zmieni zdanie. - Więc co mówiłeś? Chcesz gdzieś razem wyjść? Możemy wypić kawę tutaj!
- Właściwie to myślałem, żeby...
Ariana nie dała mu dokończyć, tylko pociągnęła za rękaw koszuli i posadziła na jednym z krzeseł przy okrągłym stoliku. Przez chwilę siedzieli w ciszy aż dziewczyna przypomniała sobie, że zapomniała o kawie dla Nicolasa. Po chwili wróciła z dwoma kubkami i muffinem, wpatrując się intensywnie w swojego towarzysza.
- Więc... - zaczęła.
- Więc... co? - zapytał Nico, nie bardzo wiedząc, do czego dziewczyna zmierza. - Dziwnie się zachowujesz. Dlaczego mam wrażenie, że masz do mnie jakąś sprawę?
- Masz mnie! - Ariana podniosła ręce na znak poddania i uśmiechnęła się promiennie, a przynajmniej tak jej się wydawało. Równie dobrze mógł to być zwykły grymas. - Mam do ciebie kilka pytań odnośnie twojego kolegi. Huga.
- Huga? - Nico zakrztusił się kawą i spojrzał na pracownicę kawiarni ze łzami w oczach, które zapewne były wynikiem oparzenia w język gorącą cieczą. - To nie jest mój kolega.
- Ale przecież mówiłeś, że...
- Nic takiego nie powiedziałem. Musiałaś sama to wywnioskować, kiedy spotkaliśmy go na izbie przyjęć w miejscowej klinice. Skąd ty go właściwie znasz?
- To nieistotne. Mam wrażenie, że gość coś ukrywa i chciałam się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Rozumiesz - dodała, nie chcąc wyjść na zbyt wścibską - taki mały research do mojej nowej książki.
Nicolas zmierzył dziewczynę krytycznym spojrzeniem, ale najwidoczniej uznał, że jej zainteresowanie jest całkiem naturalne, bo postanowił zaspokoić w pewnym stopniu jej ciekawość.
- Znam go od siedmiu lat, ale, prawdę mówiąc, nigdy za sobą nie przepadaliśmy - poinformował Arianę.
- A to dlaczego? - zdziwiła się, a on wzruszył ramionami.
- Wiesz jak to jest, kiedy się ma dwóch braci, nigdy nie jest się na pierwszym miejscu w rankingu u ojca. Szczególnie jeśli twoim tatą jest Fernando Barosso.
- Dwóch braci?
- Tak, Alejandro i Dimitrio. Tak naprawdę Dimi był moim przyrodnim bratem.
- Był?
- Nie żyje.
- Bardzo mi przykro - wyznała szczerze Ariana. Nie mogła nic poradzić na to, że zawsze pamiętała o dobrych manierach. - Gdzieś już słyszałam to imię, ale nie jestem pewna, gdzie.
- Przyjaźnisz się z Nadią de la Cruz, prawda? - Widząc, że Ariana kiwnęła głową w odpowiedzi, kontynuował - Dimitrio był jej mężem.
Ariana zanotowała w pamięci tę informację, nie bardzo wiedząc jednak, jak ta historia ma się do Huga.
- A co z tym ma wspólnego Hugo? - zapytała, starając się, by nie zabrzmiało to tak, jakby go poganiała.
- Cóż, kiedy pojawił sie Hugo to tak jakby na arenę wkroczył trzeci brat, z którym musiałem konkurować. Tyle, że on nie był ze mną w ogóle spokrewniony.
- Co masz na myśli?
- Mój ojciec darzy Huga ogromnym szacunkiem. Czasami miałem wrażenie, że kocha go bardziej niż mnie i moich braci. O ile w ogóle Fernando Barosso jest zdolny do jakichkolwiek głębszych uczuć.
Arianę zdziwiło to wyznanie. Nie przywykła do tego, że Nico się jej zwierzał. Miała wrażenie, że wraz z tą opowieścią, wyrzuca z siebie ciężar, który zalegał w nim głęboko przez długi czas.
- Ale... Hugo dla niego pracuje, prawda? To znaczy... - Ariana nie wiedziała, jak sprecyzować swoje pytanie. - Jest zupełnie obcy. Dlaczego nawiązali taką więź?
- Nie mam pojęcia. Może są do siebie podobni? Ojciec zawsze powtarzał, że Hugo to jego najbardziej zaufany człowiek. Coś w tym musi być.
- W takim razie, czym zajmuje się Hugo? Co robi dla twojego ojca?
Nicolas roześmiał się szczerze, wzruszając ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- Bez jaj! Coś musisz wiedzieć! - Dziewczyna nie wytrzymała. Teraz, kiedy Nico zaspokoił odrobinę jej ciekawości, nie mogła usiedzieć spokojnie w jednym miejscu.
- Mówię ci prawdę - oświadczył z lekkim rozbawieniem Nicolas. - Nie interesują mnie sprawy mojego ojca. Ja zajmuje się klubem i to mi wystarczy.
- "El Paraiso", zgadza się?
- Dokładnie - przytaknął Nico i pociągnął łyk kawy.
- Wiesz co, Nick? - odezwała się Ariana po chwili, świdrując Barosso wzrokiem. - Jesteś kiepskim kłamcą.
- Sądzisz, że kłamię?
- Ja to wiem. Jeśli nie chcesz mi mówić wszystkiego, zrozumiem, ale nie rób ze mnie idiotki.
- Wcale nie staram się zrobić z ciebie idiotki. Prawda jest taka, że, podobnie jak ty, o życiu Huga wiem niewiele. Nie mam pojęcia, gdzie się urodził, czy ma jakąś rodzinę, jaki jest jego ulubiony kolor i prawdę mówiąc, mam to w nosie. Mój ojciec może go traktować jak członka rodziny, ale on nigdy nie był dla mnie jak brat. Wiem tylko tyle, że pracuje dla mojego taty i chyba nieźle układa im się współpraca, skoro ciągną to już od siedmiu lat.
Nico naprawdę nie kłamał. Rzeczywiście nie wiedział nic, co choć trochę przybliżyłoby Arianę do rozwiązania zagadki tożsamości Huga-motocyklisty. Panna Santiago miała jednak wrażenie, że mimo wszystko nie powiedział jej wszystkiego. Postanowiła jednak nie drążyć tematu. I tak już nadużyła cierpliwości jednego z Barossów. Sądząc po tym, jak wypowiadali się o tej rodzinie inni, naprawdę nie chciała zaleźć im za skórę. Wszystko wskazywało jednak na to, że aby przybliżyć się do rozwiązania zagadki, będzie musiała zbliżyć się do samego źródła.
Prędzej czy później będzie musiała zmierzyć się z Fernandem Barosso czy tego chciała, czy nie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sumi
Obserwator


Dołączył: 19 Lis 2014
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 20:14:45 19-11-14    Temat postu:

...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:15:55 20-11-14    Temat postu:

151. Greta

Zamknęła cicho drzwi, rzucając kluczę do misy stojącej na pobliskiej komodzie. Widziała samochód Ivana stojący na podjeździe, ale nie była pewna czy ma na tyle odwagi, by pójść do niego i porozmawiać. Twarzą w twarz. Mówiąc całą prawdę. Chodź będzie bolało. Weszła do salonu z dość skonsternowaną miną, mając przemożną ochotę by nalać sobie kieliszek najmocniejszej whiskey jaką znalazłaby w barku, by dodać sobie choć odrobinkę odwagi. Ale odkąd to pomagała sobie alkoholem?!
- O już wróciłaś - zawołał zadowolony, wychylając się z przylegającego aneksu kuchennego.
- Mhmm - odparła, nie bardzo rozumiejąc o czym mówił
- Pojechałem do sklepu - rzucił po chwili, wracając do kuchni - Bo jak się okazało Twoja lodówka jest typową lodówką kawalera, z butelkowaną wodą niegazowaną i zieleniejącym kawałkiem sera. Więc zrobiłem zakupy - dodał dla jasności, wychylając się zza ściany i uśmiechając się szeroko, ukazując słodkie dołeczki w policzkach. Słodkie?! - czy ona naprawdę to pomyślała?! Potrząsnęła gniewnie głową, wyrzucając jakiekolwiek myśli związane z Ivanem. I jego dość dziwnym zachowaniem. Gdy podniosła wzrok, zauważyła jego ciemne oczy wbite w jej osobę oraz malujące się na twarzy niezrozumienie, w postaci dość znacznych rozmiarów zmarszczki na czole.
- Dzięki, ale nie trzeba było - odparła obojętnie, siadając na kanapie i odchylając głowę do tyłu. Zamknęła powieki, starając odgrodzić się od tych wszystkich uczuć, które zalewały ją falami. To się wcale nie powinno dziać. To przede wszystkim ona nie powinna robić z siebie ofiary losu, dziewczynki wzruszającej się z powodu byle czego. Od kiedy to bała się powiedzieć co myśli, co czuję?! Czy naprawdę nie jest zdolna do tego, by chociaż z nim być szczera?! Nawet jeżeli byłoby to cholernie chamskie i egoistyczne z jej strony. I nawet jeżeli mógłby ją z tego powodu znienawidzić!
- Dobrze się czujesz? - usłyszała cichy szept, blisko płatka swojego ucha, a mimowolny dreszcz przebiegł po jej plecach. Momentalnie otworzyła powieki, ale nie znalazła w sobie wystarczającej siły, by wstać i odejść parę kroków. Siedziała więc jak posąg, nie bardzo wiedząc co ma ze sobą zrobić.
- Yhmm - bąknęła jedynie, zagryzając dolną wargę, chcąc uspokoić swoje rozdygotane emocję. Wzięła głęboki oddech, czując jak serce trzepocze w piersi jak schwytany w dłonie motyl. Podeszła do barku, nalewając sobie kieliszek burbona i wychylając go jednym łykiem. Alkohol zapiekł ją w gardło jak żywa pochodnia. Ale przynajmniej wróciła jej jasność umysłu. Nadal nie wiedziała czemu tak na niego reaguję?! Czy to wszystko przez tą jedną noc?! Czy naprawdę to wszystko aż tak mogło się skomplikować?! Ivan zawsze był dla niej ważny, ale nigdy nie reagowała na niego w ten sposób. Nigdy wcześniej jej serca nie przyspieszało jedynie na dźwięk jego głosu, a ręce nie dygotały z powodu jego obecności. Co się z nią do cholery dzieje?!
- Musimy porozmawiać! - usłyszała swój głos jakby z oddali. Musi to zakończyć. Zanim w ogóle na dobre się zacznie. Ona nie była dla niego. Ivan ma prawo być szczęśliwy. A z nią nigdy nie będzie. Ona go może tylko zniszczyć. Jak wszystko w swoim życiu. Skupił na niej swoje ciemne, hipnotyczne oczy, czekając aż zacznie. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy, bo - choć przyjechał niedawno - znał już ją na tyle dobrze, że wiedział co chce mu powiedzieć. I choć nie podobało mu się to w najmniejszym stopniu, był gotowy jej wysłuchać. Ba! Był gotowy przyznać jej rację, jedynie po to by znowu poczuła się pewnie. Pewnie w swojej skórze, w swoim domu i w swoim życiu.
- To był błąd - odparła po chwili i kilku głębokich wdechach. Patrzyła mu prosto w oczy. Nie chciała go oszukiwać, łudzić. Nie może odwracać wzroku, nie w tym momencie - Jestem pieprzoną egoistką. Jedyne czego chciałam to poczuć się lepiej. Jakimś cudem to był jedyny sposób jaki widziałam. Zaciągnąć Cię do łóżka i choć przez chwilę poczuć się lepiej. Pewnie nie jest miło Ci tego słuchać, ale nie chcę zostawiać niedomówień, Między nami nic nigdy nie powinno było się zdarzyć. I już nic się nie zdarzy - dodała cicho, czując, że choć jedną rzecz dzisiaj zrobiła dobrze. Przynajmniej z nim była szczera.
- Dobrze, że się rozumiemy - odparł po chwili, podchodząc do niej na odległość kilku centymetrów, tak że czuła zapach jego perfum - To było ... ciekawe przeżycie - dodał, uśmiechając się i chwytając kosmyk jej włosów, w czułym geście zakładając go za ucho - Ale przecież nie znaczy to, że od razu weźmiemy ślub.
Skonsternowanie nie opuszczało jej twarzy przez kilka dobrych sekund. Czy on naprawdę powiedział, że była dla niego dobrą rozrywką na wieczór?! A może raczej czy naprawdę to miał na myśli?! Nie chciała teraz tego roztrząsać. A w zasadzie nie powinna się już w ogóle nad tym zastanawiać. W końcu to było to co chciała usłyszeć. Że on nie czuł się skrzywdzony, wykorzystany. Życie jednak potrafi zaskakiwać.
- To co ... obiad?! - spytał po chwili, uśmiechnięty i zadowolony ze swojego małego triumfu.


Czuła jak zimno przenika ją na wskroś. Tak dawno tu nie była. Czemu akurat po tylu latach zdecydowała się przyjechać do tego miejsca?! Skoro dwójka ludzi zakopana głęboko pod tą ziemią nic dla niej nie znaczyła. Nigdy. Stukot szpilek odbijał się głośnym echem po pustym cmentarzu, potęgując uczucie samotności, które ją nawiedziło odkąd tu tylko przyjechała. A może to wspomnienia tak na nią działały?! I gdy nie myślała o rodzicach, o swojej przeklętej przeszłości, była wstanie odsunąć od siebie to wszystko - łącznie z poczuciem klęski i samotności. Przecięła jedną z alejek szybkim krokiem, zdumiona nieco tym, że na przestrzeni lat obraz ten nie zamazał się w jej pamięci. I że w tak łatwy sposób odtwarzała drogę do ich grobu. Patrzyła na porośnięty mchem pomnik, odczuwając swoistą satysfakcję. W gąszczu roślin, znajdował się jeden, mały znicz, w którym tlił się jeszcze nikły płomień. Jak widać ktoś się kiedyś zlitował nad tym opuszczonym grobem. Położyła na nim białą różę, która wyraziście odznaczała się na ciemnozielonym tle grobu. To dziwne - ale nawet nie pamiętała ich śmierci. Jedynie tyle, że pewnego dnia cały jej koszmar się skończył. Wreszcie. Od tak. Oczekiwany dzień w końcu nadszedł. Stojąc tu, czując jak wiatr przechodzi przez jej ubrania docierając do nagiej skóry, nie miała wyrzutów sumienia. Kilka metrów pod ziemią byli oni. Choć teraz została z nich pewnie garść kości. Uśmiech wpełzł na jej twarz, gdy przypomniała sobie słowa matki. Ja zawsze tu będę - odpowiedziała wściekle, chwytając w gniewnym geście Gretę za włosy i przyciągając w swoją stronę tak, ze dzieliły ich tylko milimetry. A ona mogła zobaczyć złość malującą się w oczach matki. I czystą, niczym nie zmąconą nienawiść - Zawsze. Żeby widzieć jak z każdym dniem upadasz coraz bardziej. Gnijesz w tym swoim marnym życiu, pieprząc się z byle kim. I ja tu będę drogie dziecko. Z wesołym uśmiechem na ustach, pokazują Ci, że stałaś się mną. Choć tak bardzo tego nie chciałaś
I może stała się taka jak ona. Zgorzkniała, do szpiku kości zepsuta, widzącą tylko swoje korzyści. Ale jedno - co cieszyło ją niezmiernie - kochanej mamusi tu nie ma, żeby jej to uświadomić. Zaśmiała się kpiąco pod nosem. Bo to życie - jakie by ono nie było - wybrała sama.

- Nie będziesz mi rozkazywała - rzuciła wściekle do matki, omijając ją szerokim łukiem, z odrazą malującą się na twarzy. Renata Ortiz dogoniła ją w zawrotnym tempie, odwracając ją w swoim kierunku i wbijając boleśnie dłonie w jej ramię. Greta syknęła z bólu, ale zagryzła wargi, choć nadeszła ją przemożna chęć, by wyrwać się z uścisku. Ale wcześniej czy później będzie musiała tego wysłuchać. Wolała wcześniej. Zresztą była teraz na tyle wściekłą, że z całą pewnością i ona będzie mogła odpowiedzieć na wieczne zarzuty ze strony matki.
- Słuchaj mała ladacznico - syknęła gniewnie, wbijając paznokcie w ramię Grety - Nie Twoja ku**a sprawa czy będzie mnie pieprzył Twój ojciec, Barosso czy ktokolwiek inny. Ty masz jedynie siedzieć cicho i udawać, że w ogóle nie istniejesz. No chyba, że chcesz do mnie dołączyć i wreszcie zacząć zarabiać na swoje utrzymanie?! - prychnęła kpiąco, odrzucając ramię córki do tyłu, co spowodowało chwilowe zaburzenie jej równowagi. Walczyła całą sobą, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie mogła uwierzyć, że matka - jej własna matka do cholery - zaproponowała jej, by została dziwką. Oczywiście nie byle jaką. Luksusową dziwką Barossów i ich znajomych. Cóż za łaska spłynęła na jej pieprzoną rodzinę.
- Wolę - zaczęła po chwili, cichym acz stanowczym głosem, który wprawił Renatę Ortiz w niemałe zdziwienie - zdechnąć z głodu na ulicy, pod mostem niż stać się wierną kopią mojej puszczalskiej matki, gotową dla kilku markowych ubrań odrzeć się z godności, a potem ...
Świst powietrza przedarł ciszę. Greta złapała się za policzek i choć piekł ją niemiłosiernie, czuła jednak satysfakcję. Z oczu matki wyzierała złość, wściekłość i nienawiść. Dokładnie te same uczucia, które dusiły się w niej, choć tak trudno było to sobie uświadomić.
- A co?! Barosso jak Cię pieprzy nie mówi Ci takich rzeczy, żeby Cię podniecić?! A może dla lepszej rozrywki jeszcze Cię biję?!
- Nie ...
- Nie obchodzi mnie to - przerwała jej Greta, mierząc kpiącym wzrokiem "matkę" od góry do dołu - Idź i pieprz się z nim od rana do wieczora, w soboty, niedzielę i święta. Tylko potem nie zdziw się jak w końcu znowu Cię zostawi ... dla młodszej


- To pani rodzina? - cichy, z lekka ochrypły głos, wyrwał ją z marazmu wspomnień, w którym się zatopiła, przywracając do rzeczywistości. Do tego miejsca,w którym jest. Do faktu, że z jej matki nie pozostało prawie nic, a ona - Greta stała tutaj, pamiętna jej słów i czynów.
- Tak - odparła cicho, obracając się w kierunku tej osoby. Ksiądz. Mogła się tego domyślić. To takie pospolite. Takie ... na miejscu.
- To bardzo miło z pani strony, że przyszła. Tak dawno nikogo tu nie było. Grób, jak pani zresztą widzi jest zarośnięty, opuszczony. Kim oni dla pani byli? - spytał zaciekawiony, z miłym uśmiechem błąkającym się na ustach.
- Moimi rodzicami - odpowiedziała schrypniętym głosem, bynajmniej nie z emocji. Spojrzał na nią zaskoczony i z lekka oburzonym wzrokiem.
- I pozwoliła pani na coś takiego?! - powiedział zdezorientowany z mocną naganą w głosie. Zaśmiała się kpiąco pod nosem, tak że w tej głuchej ciszy i tak ją usłyszał. Podeszła do niego na wyciągnięcie ręki i spojrzała prosto w oczy.
- Tak. I odczuwam ogromną satysfakcję widząc ten grób w takim stanie.Czy to się panu podoba czy nie - odparła zimno, na chwilę jedną odwracając się w kierunku płyty nagrobnej - Ta dwójka ludzi - zaczęła po chwili, ręką lekko wskazując ziemię, jakby zaznaczając o kogo dokładnie jej chodzi - to potwory w ludzkiej skórze. Nie wie pan jak się czułam kiedy mój pieprzony ojciec onanizował się na mój widok. Nie zdaję sobie też ksiądz sprawy z tego jak każdego dnia płonęłam ze wstydu, widząc moją matkę w jej sypialni uprawiającej seks ze swoim nowym kochankiem. Więc proszę, niech sobie ksiądz oszczędzi kazania na temat pamięci o naszych przodkach, bo każdego dnia - każdego cholernego dnia, w każdej pieprzonej sekundzie modliłam się, żeby ten koszmar się skończył. A pański Bóg nigdy nie raczył nawet kiwnąć palcem - wysyczała lodowatym tonem - I jeżeli dlatego, że jestem cholernie szczęśliwa, bo leżą tam, zakopani pięć metrów pod ziemią i została z nich już jedynie garstka kości, pójdę to piekła. To niech tak będzie. O ile piekło w ogóle istnieje - dodała na końcu, odchodząc parę kroków - I niech sobie ksiądz oszczędzi modlitw o moją zbolałą duszę. Już dawno została zaprzedana diabłu.

Stukot jej szpilek odbijał się głuchym echem w korytarzu firmy Barrosów. Była lekko skonsternowana. Nie było tutaj żywej duszy. A już na pewno nie sekretarki, stojącej niczym cerber przed drzwiami swojego szefa.Sama więc - przez nikogo nie zaanonsowana, otworzyła drzwi prowadzące do gabinetu prezesa. Zadowolenie przemknęło przez jej twarz, gdy zamiast wykrzywionej w cynicznym uśmiechu twarzy Alejandra Barosso, zobaczyła człowieka, którego nigdy wcześniej na oczy nie widziała. Co więcej wyglądał jak zdjęty z okładki magazynu dla pań. Uśmiechnęła się do niego słodko, gdy czekając aż wreszcie się przedstawi, utkwił swoje ciemne, przenikliwe oczy w jej osobie.
- Dzień dobry - powiedziała po chwili melodyjnym głosem, zamykając drzwi za sobą i podchodząc do biurka, na którym leżały papiery, które jeszcze kilka sekund temu wertował ze skupieniem, zanim przerwała mu swoim nieproszonym wtargnięciem - Greta Ortiz - przedstawiła się w końcu, wyciągając w jego kierunku dłoń. Ujął ją delikatnie, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, wskazując po chwili miejsce na przeciwko swojego, po drugiej stronie biurka - Mauricio Rezende, w czym mogę pomóc?
- To raczej ja mogę pomóc - odparła dźwięcznym głosem, a na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech.
- A w czym, jeżeli można spytać oczywiście? - odpowiedział po chwili, odchylając się na krześle lekko do tyłu, złączając przy tym dłonie i opierając palce u nasady nosa w charakterystycznej pozie.
- Jeżeli się nie mylę ... - zaczęła po chwili, ze słodkim uśmiechem błąkającym się po ustach - To został pan właśnie prezesem tego ... upadającego przybytku - dodała z rozbrajającą szczerością, w jednym z wystudiowanych gestów zakładając nogę na nogę i poprawiając lekko materiał sukienki w mocno błękitnym kolorze na udach.
- Zgadza się - odparł mocno zaintrygowany, skupiając na niej całą uwagę - Nadal jednak nie rozumiem co pani ma z tym wspólnego. I najważniejsza, jak może nam pomóc?
- To proste. Wy potrzebujecie pieniędzy. A ja je posiadam.
- Przyniosłem ... - głos Nicolasa rozbrzmiał w pomieszczeniu. Zarówno Greta jak i Mauricio spojrzeli na niego zaskoczeni. Choć być może zdziwienie mecenasa Rezende było podyktowane zupełnie czymś innym - Co ty tu robisz? - spytał skonsternowany Nicolas, wbijając w nią swoje nic nie rozumiejące spojrzenie.
- Pani przyszła tutaj zaoferować ... pewną pomoc finansową - odparł Rezende, wstając z miejsca i spoglądając z zainteresowaniem na poruszonego sytuacją Barosse.
- Pomoc?! - wydukał zbliżając się do Grety, która śladem Mauricia wstała z miejsca - Po co Ci to?! Co chcesz osiągnąć?! - wyrzucił mocnym głosem, patrząc prosto na nią. Jakby zaskoczonego obrotem sytuacji mecenasa w ogóle tu nie było - Czego ty jeszcze od nas chcesz?! Zapłaciłem z ...
Jej kpiący śmiech przerwał jego przemowę. Wodziła palcem wskazującym po jego twarzy, mocno zahaczając o wyraźną linię szczęki.
- Nadal jesteś taki ... niewinny drogi Nicolasie - odparła gładząc go tym razem po połach ciemnej, idealnie dopasowanej do jego sylwetki marynarki - Może kiedyś poznasz całą prawdę, a tymczasem ... - odwróciła się w kierunku Mauricia Rezende, który z wyraźnym zainteresowaniem przysłuchiwał się tej wymianie zdań - Proszę przemyśleć moją ofertę - odparła, podając mu dłoń i z charakterystycznym kołysaniem bioder wyszła z pomieszczenia. Zostawiając skonsternowanego nie tylko Nicolasa Barosso, ale i Mauricia Rezende.

- Chyba nie rozumiesz - zabrzmiał głos w słuchawce, spokojnie acz stanowczo, choć pewnie jakiejkolwiek innej osobie zimny dreszcz przebiegłby po plecach, on tymczasem nie drgnął ani o milimetr, przewracając przy tym oczami w tak charakterystyczny dla siebie sposób - Nie obchodzi mnie jak trudne Ci się to wydaję...
- Proszę, oszczędź sobie przypominania mi kolejny raz po co do cholery się tutaj znalazłem - przerwał dość cierpkim tonem - Bo naprawdę aż nadto zdaję sobie z tego sprawę. A swoimi ciągłymi telefonami nie poprawiasz sytuacji.
- Mogę przyjechać, a wtedy...
- A wtedy jedynie skomplikujesz sytuację. Pozwól mi działać. Nie wszystko jest tak pięknie czarno - białe jak w Twojej głowie.
- Tylko mi nie mów, że czujesz do niej litość - zakpił głos w słuchawce, a on zacisnął dłoń mocno w pięść, by nie powiedzieć o te 2 słowa za dużo. Już to raz zrobił. Drugi raz nie popełni tego samego błędu.
- Daj mi działać - powtórzył jedynie po chwili, nie chcąc wdawać się w dyskusję. Doskonale wiedział co ma zrobić. I nikt nie musi mu tego powtarzać - Muszę kończyć - dodał szybko, gdy usłyszał silnik samochodowy. Rozłączył się, przywdziewając na twarz uśmiech. Uśmiech człowieka godnego zaufania.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:21:14 20-11-14    Temat postu:

duuuubellllllllllll

Ostatnio zmieniony przez Stokrotka* dnia 20:25:46 20-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:04:33 22-11-14    Temat postu:

Dubel.

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 1:14:11 22-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:12:31 22-11-14    Temat postu:

Dubel.

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 1:15:43 22-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:13:31 22-11-14    Temat postu:

152. COSME

- Chcesz usłyszeć krótką historyjkę? – spytał dla pewności Cosme, mile połechtany tym, że córka chce się czegoś o nim dowiedzieć. – Muszę cię ostrzec, kochanie. Twój ojciec wiele lat spędził sam, pośród starych murów, mając za towarzystwo jedynie kota – któremu, żeby było śmieszniej, nadal imię El Gato.

Zuluaga zachichotał, rozbawiony własnym pomysłem i kontynuował:

- Dlatego też proszenie mnie o krótką opowieść może przerodzić się w to, iż zostaniesz zmuszona do słuchania czegoś na kształt sagi rodowej, albo innej równie długiej wypowiedzi dotyczącej nudnych zdarzeń z mojego życia, które tylko mnie wydają się interesujące. Czy jesteś więc pewna, że decydujesz się na ten ryzykowny krok? I obiecujesz nie zasnąć?

Mężczyzna położył rękę na sercu, dając jej do zrozumienia, że obietnica, jaką mu złoży, będzie wiążąca i z poważną miną patrzył na Nadię. Oboje wiedzieli, że Cosme żartuje, dobre samopoczucie i wizyta córki wprawiła go w bardzo dobry humor. Wdowa po Dimitrio, próbując się nie roześmiać, podniosła lewą dłoń do góry i równie poważnie odparła:

- Przysięgam wysłuchać cierpliwie i do końca wszystkiego, co mój ukochany tata ma mi do powiedzenia!

Zuluaga mrugnął kilkakrotnie, po czym wybuchnął serdecznym śmiechem, prowokując kobietę do tego samego, po czym poprawił się na łóżku i rozpoczął swoją opowieść.

Sztuka była tym, co dawała mu ukojenie i spokój. Niezależnie od tego, co działo się w jego życiu, tworząc mógł zapomnieć o wszystkim i oddać się w pełni światom, które kreował. Czynił to nie tylko poprzez wiersze, czy prozę – choć jego ojciec stanowczo mu tego zakazał – ale również poprzez rzeźbiarstwo. Cosme wiedział, że to prawdopodobnie także nie spodobałoby się ojcu, dlatego swoje dzieła ukrywał w najciemniejszych miejscach, gdzie Mitchell nigdy nie zaglądał. Wiedział, że mąż Marii del Carmen czytywał poezję, bardziej mroczną i ponurą od tej, którą tworzył syn, Cosme nigdy jednak nie starał się zrozumieć własnego rodzica. Widocznie starszy Zuluaga miał jakieś swoje powody, które potomka zupełnie nie interesowały. Więzi ojca z synem zostały już dawno zerwane, z winy Mitchella, a jeżeli chłopak przyjeżdżał odwiedzić rodzinną posiadłość, to raczej dla kogoś zupełnie innego.

Ten ktoś siedział właśnie obok młodego Cosme i z uznaniem patrzył mu na ręce.

- Co rzeźbisz?- spytał nagle.

- Dom – odparł poważnie Zuluaga, nie odrywając oczu od małego kawałka drewna, z którego zaczęły powoli wyłaniać się kształty ściany i zarysy postaci. – To znaczy jego wnętrze.

- Aha – towarzysz skinął głową na znak, że zrozumiał. – A ci ludzie? – podjął po chwili. – To twoi rodzice, tak?

- Nie. – Cosme zacisnął na moment szczęki, jakby samo wspomnienie ojca powodowało u niego gniew. – To...ważne dla mnie osoby. Matka, Milagros i ty.

- Milagros? – rozmówca zaśmiał się cicho. – Czyżbyś...

- Jesteśmy tylko przyjaciółmi! – przerwał mu szybko Zuluaga, jak dla przyjaciela, zbyt szybko. – Po prostu...lubimy razem spędzać czas. Wiesz, spacerować i takie tam.

- Jasne, spacerować! – drugi chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przyznaj się, całowaliście się już?

- Nie! – Cosme oderwał wzrok od rzeźby i gniewnie spojrzał na tamtego.

– Mówiłem ci już, że to tylko przyjaźń! Jest piękna, to prawda, ale...

- Ale co? – szturchnął go młodszy. – Cały się zaczerwieniłeś, czemu mi nie powiesz, że coś do niej czujesz?

- Bo to nieprawda! Poza tym...i tak nie miałbym u niej żadnych szans.

- Aha, akurat. Wszystkie dziewczyny się za tobą uganiają. Nie to, co w moim przypadku – posmutniał przyjaciel.

- Nie martw się, jeszcze spotkasz swoją wielką miłość. Jak znam życie, to ja zostanę samotnikiem, którego żadna nie zechce. W dzisiejszych czasach mało kto chciałby dzielić życie z kimś, kto kocha czytać, pisać, rzeźbić...- westchnął Cosme. – Takich, jak ja uważa się za nudziarzy.

- Mnie się tam nie nudzi. Lubię patrzeć, jak rzeźbisz. Wiesz co? Może skończ to później, a na razie chodź ze mną, póki jesteś tutaj. Chciałem ci coś pokazać, zanim wrócisz do Valle de Sombras.

- Jasne – poderwał się Zuluaga. Chwile spędzone z tym chłopcem były dla niego ważniejsze, niż wszystko inne, nawet, niż jego zainteresowania.


- Znalazł żabę – dokończył historię ojciec Nadii, wracając do rzeczywistości. – Upierał się, że ją zatrzyma i będzie hodował. Oczywiście chciał jej dać na imię Cosme.

- A jaką miał pewność, że to mężczyzna? – zażartowała szczerze rozbawiona wspomnieniami ojca Nadia. – Kto wie, może to właśnie była jego wymarzona księżniczka?

- Nie była. Powiedział mi, że wcześniej ją pocałował, żeby to sprawdzić.

- Tato? Mogę cię o coś spytać? – kobieta odezwała się ponownie po tym, jak przez kilka minut oboje próbowali sobie wyobrazić, co zrobiłby drugi chłopak, gdyby jego żaba naprawdę okazała się zaklętą córką króla.

- Oczywiście, córeczko. O co tylko zechcesz.

- Jak on miał na imię? Wciąż nazywasz go tylko swoim przyjacielem, ale nie mówisz o nim nic więcej. Skoro się tak dobrze rozumieliście, to może...wartoby go odszukać, zaprosić do Valle de Sombras, może...

Pokręcił głową, szepcząc tak cicho, że Nadia ledwo była w stanie go usłyszeć.

- Niestety, to niemożliwe. On...mój przyjaciel, najlepszy, jakiego miałem, zmarł wiele lat temu. Okoliczności jego śmierci były dosyć tragiczne i bardzo to przeżyłem. Tym bardziej, że...- spojrzał na nią oczami pełnymi łez - ...Nadio...- przełknął ślinę i zawahał się na moment. -...Był kimś więcej, niż tylko moim przyjacielem. To był mój brat. Twój wujek, córeczko, nieślubny syn mojego ojca i jego kochanki. Mimo tego, że jego matka zniszczyła małżeństwo Mitchella i Marii del Carmen, my dwaj zawsze doskonale się rozumieliśmy. Rok ode mnie młodszy, ale dzielnie stający w mojej obronie, gdy nadeszła potrzeba, a ja w jego. Przysięgałem, że tak pozostanie, że będziemy się nawzajem chronić do końca naszych dni, niestety, zawiodłem go, gdy najbardziej mnie potrzebował. Próbowałem, Nadio, uwierz mi, próbowałem...Jednak jemu nie dało się już pomóc.

- Co się z nim stało? Jak zginął? – spytała również szeptem, zauważając, że wciąż nie wymienił imienia przyjaciela.

- Został zabity. Kiedyś, gdy uznam, że nadeszła na to pora, zaprowadzę cię na jego grób. Ale nie teraz. Złożyłem pewną przysięgę i muszę jej dotrzymać. Wybaczysz mi?

- Tak, oczywiście, ale...czy to znaczy, że...on spoczywa tutaj? W miasteczku?

- Owszem. Muszę cię jednak prosić, byś nikomu nie wspominała o tym, co ci powiedziałem, dobrze? – położył dłoń na ręce córki. – Jeszcze nie czas na wyjawienie pewnych spraw, pewnych tajemnic.

- Obiecuję, ojcze. I dziękuję, że mi zaufałeś.

- Nie, kochanie. To ja dziękuję tobie za pojawienie się w moim życiu. I jakże mógłbym ci nie ufać. Jesteś przecież moją córką.

„Moją córką”. Ledwo to powiedział zadudniły mu w głowie słowa Mauricio Rezende, jedno pytanie, które zadał wścibski adwokat: „Panie Zuluaga...czy jest pan całkowicie pewien, że wdowa de La Cruz jest pańską córką?”.

Prawda była taka, że jedynym dowodem na to były słowa Ignacio Sancheza. Nacho był osobą, której Cosme ufał i nie miał żadnego powodu, żeby było inaczej. Ich stara kłótnia na pewno nie mogła spowodować jakiejś nikczemnej zemsty ze strony ojca Leo. Właściciel ośrodka dla młodzieży po prostu taki nie był. Poza tym istniało potwierdzenie ze strony ojca Juana – człowieka, którego Zuluaga nigdy nie spotkał, ale księża raczej znani są z tego, że albo mówią prawdą, albo nie mówią nic, zasłaniając się tajemnicą spowiedzi. Nie kłamią.

Chyba, że są wysłannikami Mitchella Zuluagi – kolejna myśl uderzyła Cosme prosto w czaszkę.

Dlaczego właśnie teraz przyszedł mu na myśl ojciec? Może przez to, że niedawno skończył opowiadać Nadii o swoim bracie? Bo przecież nie było możliwe, żeby jeszcze kiedyś się spotkali, ojciec i syn. Stary Zuluaga spędzi resztę swojego życia w więzieniu, daleko od miasteczka i jego mieszkańców.

Nigdy już nie zagrozi ani Cosme, ani nikomu innemu.

Czyż nie?

***
Orson wciąż pozostawał w tej samej pozycji i w tym samym pomieszczeniu, w jakim przebywał, odkąd go uwięziono. I wciąż nie powiedział ani słowa na temat rozmowy, którą przeprowadził z ojcem Juanem.

- Dlaczego nie zapytacie jego? – zadrwił w pewnym momencie, wypluwając kolejną porcję krwi ze swoich ust. – Czyżbyście obawiali się gniewu Bożego, gdy podniesiecie rękę na księdza?

- Bo nic nam nie powie. Ot, idiotyczne przysięgi przed Bogiem, zabraniające mu wyśpiewać wszystko, co dowiedział się od ciebie. A niestety, Mitchell zabronił nam go przycisnąć. Ma co do tego klechy zupełnie inne plany...- torturujący Crespo człowiek uśmiechnął się zjadliwie, wiedząc, co kombinuje pracodawca względem duchownego i pochylił się nad męczonym człowiekiem. – Za to ty...- mężczyzna przyłożył palącego się papierosa do nagiej klatki piersiowej Orsona i z satysfakcją patrzył, jak tamten wije się z bólu - ...możesz tu nawet zdechnąć, szef nie dba o to. Jedyne, czego nam potrzeba, to kilka zdań o tym, czym tak zająłeś księżulka. Chyba, że wolisz, żebyśmy wysłali kawałki twojego ciała prosto do twojego syna! – zaśmiał się nagle.

- Mojego syna? – wyjęczał Crespo poprzez spazmy bólu. – Naprawdę myślicie, że jego to obejdzie? Kiedy widziałem go po raz ostatni..
.
- Ależ obejdzie! – kat kopnął jeńca w żołądek i kontynuował. – A jeżeli nie, to mam lepszy pomysł. Może to jego powinniśmy pokroić i rzucić resztki tutaj, przed twoją mordę? Co ty na to, hę?

- Zostawcie go w spokoju!

- Bo? – zarechotał oprawca. – Masz czas do jutra, jeżeli przez noc nie zdecydujesz się ze mną porozmawiać, bądź pewien, że niedługo spotkasz się z synem – a raczej z jego ręką. A może nogą? Część ciała możesz sam wybrać.

***
Nieświadom tego, że zbliża się do niego śmiertelne zagrożenie, [link widoczny dla zalogowanych] właśnie spojrzał swoimi niebieskimi oczami w niebo.

- Znowu będzie padać – powiedział sam do siebie, zamykając jednocześnie drzwi swojego samochodu. Nie był jednak zły z powodu nadchodzącego deszczu, dźwięk szumiącej i spadającej na parapet wody nastrajał go nie tylko pozytywnie, ale również uspokajał. Był jak terapia, kiedy w życiu Ethana działo się źle, albo kiedy po prostu potrzebował wyciszenia.

Uśmiechnął się lekko, wszedł po sześciu schodkach do [link widoczny dla zalogowanych] Wiedział, że chociaż dzień ten spędzi w samotności, nie będzie to dzień stracony. Miał przecież w życiu co robić.

Przygotował sobie szybki posiłek złożony głównie z makaronu i kulek mięsnych oraz ogromnej ilości sosu – uwielbiał tą potrawę – po czym rozłożył na stole wszystkie przedmioty potrzebne mu do pracy. Nazywał tą czynność pracą, bo w końcu przynosiła mu zarobek, było to jednakże również jego hobby, coś, co kochał całą swoją duszą.

Tysiące maleńkich, drobnych elementów, rozsiane po całym stole, część w jednym kolorze, część w innych, niektóre barwne jak tęcza – one wszystkie składały się na jeden, wielki projekt. Tym razem był to statek z dawnych czasów, jeden z tych, które służyły w Armadzie. Ethan wykonywał tylko kilka takich modeli rocznie, ale były one tak dokładnie i tak cenione, że pieniądze ze sprzedaży jednego z nich wystarczały mu na utrzymanie się przez kilka miesięcy – na skromnej stopie, ale zawsze.

Złączył ze sobą kolejne dwie części i ogarnął wzrokiem to, co już zostało zrobione. Wiedział, że od tego momentu nie będzie już mógł przenosić modelu, zanim go nie skończy, inaczej wszystko sobie zniszczy i będzie musiał zaczynać pracę od nowa.

I dopiero w tej chwili zorientował się, że nie będzie miał gdzie zjeść kolacji. A nie było mowy o tym, żeby skończył tworzyć przed wieczorem, ba – zajmie mu to z pewnością więcej, niż jeden dzień, a nawet tydzień, czy dwa. Westchnął żartobliwie i zdecydował, że się poświęci i skonsumuje wieczorny posiłek na podłodze – zresztą już nie raz tak czynił, bo w jego zwyczaju było zapominanie o tak błahych sprawach, jak jedzenie. Kiedy z jego rąk powstawały nowe projekty, nowe modele, nic się nie liczyło. Nikt i nic.

Nawet jego przeszłość. Nawet ten bolesny fakt, że jego ojcem był sam Orson Crespo.

***
Cosme Zuluaga pożegnał się z Nadią, po czym odczekał jakieś dziesięć minut i ostrożnie wstał z łóżka. Postąpił kilka kroków, z zadowoleniem zauważając, że nic go nie boli i dotarł do drzwi pokoju, w którym umieścił go Nacho. Otworzył je cicho, starając się, by nikt go nie usłyszał, ani nie zobaczył, po czym jak najlepszy agent FBI bez dostrzeżenia przez kogokolwiek opuścił ośrodek.

Do szpitala wcale nie było tak daleko. A tam już nie dbał o to, czy natknie się na kogoś, nawet więcej – dokładnie o to mu chodziło. Wszedł do budynku, zadowolony, że tym razem występuje w roli gościa, a nie pacjenta i podszedł do dyżurki pielęgniarek na jednym z oddziałów, wywołując tym zresztą mały popłoch na twarzy Clementiny.

- Pan tutaj? – wyjąkała. – Ale przecież pan Sanchez...

- Nie przychodzę tutaj jako chory – uspokoił ją Zuluaga. – Ja tylko...- w tej samej chwili zorientował się, że czerwieni się jak nastolatek, spuścił więc głowę, zawstydzony. – To znaczy chciałbym zapytać, czy panna Dolores...- urwał. Boże, przecież nie znał jej nazwiska! Teraz już wiedział, że totalnie się wygłupił. Ale co miał zrobić, kiedy tak bardzo tęsknił za pielęgniarką? Poza tym chciał się dowiedzieć, dlaczego nie odwiedziła go w ośrodku – może żart Nacho jednak miał coś wspólnego z prawdą i Dolores miała wielbiciela? Którym, co straszniejsze, nie byłby Cosme?

- Panna Dolores Lozano? – pomogła mu Clementina, mierząc wzrokiem, jakby chciała o coś zapytać, ale zaraz ugryzła się w język. – Niestety, proszę pana. Jakiś czas po pana wyjeździe do Monterrey przyszła do niej Guadelupe Martinez i poprosiła o wizytę domową. Od tamtej pory nikt Dolores nie widział.

- Słucham? – serce Cosme przyspieszyło, bijąc stanowczo zbyt szybkim rytmem. – Przecież to już kilka dni! Czy ktoś zawiadomił policję?
- Nie ma takiej potrzeby. Wczoraj przyszło do nas to.

Clementina podała Zuluadze malutki kawałek papieru, który miał być informacją od samej pielęgniarki, Dolores, że nie pojawi się w pracy przez parę dni, bo musi zająć się chorą Martinez.

- Przyszło? – zmrużył oczy, czując, że coś jest nie w porządku. – Dlaczego sama tego nie przyniosła, skoro dom Lupity jest niedaleko, tylko wysyłała to pocztą?

- Nie powiedziałam, że pocztą – spojrzała na niego z wyższością. – Ktoś to przyniósł. Panie zwolenniku teorii spiskowych, jest tutaj podpis Dolores, poza tym matka Patrica nie jest żadną morderczynią, czy coś w tym rodzaju, więc proszę się nie martwić o swoją kochankę.

Syn Mitchella kompletnie zignorował fakt, że właśnie został obrażony, zresztą panna Lozano również. Będzie bronił czci i honoru Dolores później. Na razie musiał zrobić coś zupełnie innego. Dowiedzieć się, co tak naprawdę przydarzyło się jego pielęgniarce. Bo tego, że to nie jej pismo – bardzo podobne, ale z pewnością nie jej – widniało na liście – tego był całkowicie pewien.

„Policja” – przemknęło mu przez myśl. Nie było to może najrozsądniejsze rozwiązanie, gdyż wszyscy wiedzieli, jak skorumpowany jest Pablo Diaz, ale jeżeli odwiedzi komisariat, to może przynajmniej zazna choć trochę spokoju, wiedząc, że zrobił wszystko, co możliwe, żeby odnaleźć zaginioną.

Za kilka minut wchodził już do budynku – tego samego, w którym bywał już wielokrotnie, niestety głównie w charakterze oskarżonego i to za coś, czego nie popełnił. Miał szczęście, bo do Diaza nie było kolejki oczekujących, mógł więc wejść do środka i wyłuszczyć swoją sprawę – a przynajmniej spróbować.

Na jego widok ojciec Victorii podniósł się i zmierzył go wzrokiem, w którym widniała pogarda.

- Ach, to ty – przywitał się w chyba najbardziej niekulturalny sposób, w jaki mógł, Diaz. – Czego tu szukasz?

- Po pierwsze, nigdy nie przeszliśmy na „ty” – odparł mu właściciel El Miedo, za wszelką ceną próbując nie wybuchnąć gniewem. Emocje, jakie nim targały, to, że coś mogło przytrafić się Dolores, powodowały, że sam nie wiedział, czego się można było po nim spodziewać. – A po drugie, przyszedłem tutaj zgłosić zaginięcie panny Dolores Lozano i...

- Kochanka ci się zgubiła? – zadrwił mężczyzna, kompletnie ignorując coraz większą wściekłość malującą się na twarzy Zuluagi. – Dobra, wypełnij to – praktycznie rzucił plikiem papierów, zdając sobie świetnie sprawę, że żaden z nich nie jest potrzebny do zgłoszenia wniosku o zaginięcie.

- Co to ma być? – Cosme tylko spojrzał na pierwszy z dokumentów. – Dlaczego mam wypełniać formularz zarejestrowania kota? Żarty sobie ze mnie robisz, Diaz?!

- Może? – złośliwy uśmieszek wypełznął na twarz Pablo. – Słuchaj, nie lubię cię i ty doskonale o tym wiesz. Niestety, nie mam na razie powodu, żeby zamknąć cię ponownie za kratkami, ale uwierz mi, z przyjemnością to zrobię. Rób tak dalej, a za pięć minut będziesz już w zamknięciu, podobnie, jak twoja córeczka jakiś czas temu i ten chłystek, Suarez.

- Działasz z polecenia Barosso, prawda? – wycedził rozjuszony wspomnieniem Nadii Cosme. – To z jego rozkazu chcesz zamknąć nas wszystkich, tak? Mnie, Christiana, moją córkę...

- Wiesz, po miasteczku chodzą plotki, że ta lala nie jest twoim dzieckiem. Kto wie, może faktycznie nie jest i ty dobrze o tym wiesz, a tak naprawdę spotykacie się tam w tej budzie Nacho i trzęsiecie łóżkiem? Ale z drugiej strony, w twoim stanie zapewne biedna Nadia musi...

- Dosyć tego! – huknął Zuluaga, czując, że więcej nie wytrzyma. – Jak śmiesz mówić coś takiego o moim dziecku! Ty parszywa gnido, siedząca w kieszeni morderców!

- I kto tu mówi o mordercach – zdążył odparować Diaz, zanim potężny cios pięścią nie zwalił go z nóg. Policjant upadł na ziemię, a Cosme, ciężko dysząc, stanął nad nim na szeroko rozstawionych nogach, gotów do powtórzenia uderzenia, jeżeli zajdzie taka potrzeba.

- Skoro morduję ludzi – bo to zapewne miałeś teraz na myśli – w takim razie powinieneś się obawiać, że cię zabiję. Nie powstrzymało cię to jednak przed wygłaszaniem komentarzy na temat mojej Nadii. Ostrzegam cię, Diaz, jeżeli jeszcze raz powiesz chociaż słowo, albo nawet pomyślisz, na temat Christiana, albo mojej córki, czy mnie, które mi się nie spodoba, znajdę cię.

- Grozisz mi śmiercią? – wypalił Pablo, bojąc się jednak wstać z podłogi. Coś w oczach Cosme mówiło mu, żeby tego nie robił.

- Nie. Bo wbrew temu, co sądzi o mnie całe Valle de Sombras, ja nie zabijam ludzi. Ci prawda nie zaliczasz się do tego gatunku, ale z mojej ręki nic ci nie grozi. Są jednak inne sposoby, żeby uprzykrzyć ci życie. Szepnę tylko słowo komu trzeba i twoja kariera i ty będziecie skończeni.

- To jest grożenie policjantowi i to na służbie! Mógłbym cię za to wsadzić za kratki – wystękał Pablo.

- Mógłbyś. Ale tego nie zrobisz. Bo wiesz, że doszłoby to do uszu Mauricio Rezende, a on by już wiedział, co z tym zrobić. Tak, wyobraź sobie, że go znam. Jeżeli zamkniesz mnie ponownie, on każe mnie wypuścić, a przy okazji wysmaruje razem ze mną właściwe oskarżenie pod twoim adresem, aż do samej góry, do stolicy. A wtedy nawet plugawi Barossowie ci nie pomogą.

W towarzystwie miotanych za nim setek wymyślnych przekleństw Cosme Zuluaga opuścił komisariat, wściekły, jak nigdy dotąd. Nie tylko starł się z tym idiotą, nie tylko bolała go wciąż cierpiąca po poparzeniu ręka po tym, jak uderzył tego szczura, a na dodatek nadal nie wiedział, gdzie jest Dolores i czy nic jej się nie stało. I to chyba było najgorsze.
Kilka sekund później go oświeciło.

W życiu nie biegł tak szybko. Minął kilku mieszkańców miasteczka, którzy spojrzeli na niego z zaskoczeniem, po czym – każdy z nich – popukali się w czoło, sądząc, że Cosme „El Loco” po prostu już kompletnie oszalał. Dopadł drzwi domu La Viejy i walnął w nie kilkakrotnie pięścią, całkowicie ignorując fakt, że zmęczone biegiem serce zaczyna dawać mu się we znaki.

- Otwieraj, Guadelupe! Muszę z tobą porozmawiać!

Przez dobrych kilka minut nic się działo. Zadyszany i spocony, a bardziej nawet przerażony oparł się o drzwi, próbując złapać oddech i nie upaść na wycieraczkę Lupe. Wiedział, czuł każdym nerwem, że stało się coś strasznego, chociaż jego podejrzenia można nazwać całkowicie irracjonalnymi – co mogła zrobić stara, wiekowa kobieta, o wiele od niej młodszej Lozano i dlaczego w ogóle miałaby cokolwiek jej robić?

Zachwiał się i chwycił klamkę od zewnątrz, używając jej jako prowizorycznej podpórki, kiedy wrota nareszcie się otworzyły. Stara Martinez początkowo miała zamiar nieźle zbluzgać tego, kto tak dobijał się do jej mieszkania, ale na widok Cosme od razu złagodniała.

- To pan, panie Zuluaga? Ależ proszę, proszę wejść do środka. Czy coś się stało? Wygląda pan na zmęczonego.

- Lupe. Widziałaś Dolores, pielęgniarkę ze szpitala? – spytał, wchodząc do wewnątrz – miał nadzieję, że znajdzie chociaż ślad po zaginionej kobiecie.

- Tą Lozano? A tak, tak, przyszła do mnie jakiś czas temu, bo ją o to prosiłam – takie tam sprawy związane z moim barkiem, wie pan. A nie ma mnie kto pomasować, toteż musiałam prosić Dolores o radę – powiedziała Martinez, widząc, że jej żart nie wywołał jednak ani cienia uśmiechu na twarzy przybysza. – Niech pan usiądzie, proszę...O tutaj jest fotel, będzie panu wygodnie, porozmawiamy i...

Zuluaga nie zamierzał jednak siadać, chociaż cały organizm praktycznie go o to błagał. Nawet, jeżeli miał zaraz umrzeć, musi się wpierw dowiedzieć, gdzie, u diabła, znajdowała się kobieta, którą...którą co? Którą...bardzo lubił.

- I co się stało potem? – spytał zamiast tego.

- Zaraz pokażę – odpowiedziała Martinez, wprawiając tym Cosme w niemałe osłupienie. Jak to mu „pokaże”?

Za moment sprawa się jednak wyjaśniła.

- Pomasowała mnie tutaj i tutaj, o, widzi pan? A potem tutaj. – Matka Patrica rozpięła guzik koszuli, w zamiarze ściągnięcia jej i ukazania niespodziewanemu gościowi, jak to Dolores masowała jej kark.

- Niech pani przestanie! – zamachał rękami Zuluaga, nie będąc do końca pewnym, czy chce powstrzymać ją przed dalszą rozmową na ten temat, czy przed prezentacją. Jeszcze gotowa rozebrać się przed nim całkowicie i...

I wtedy coś mu zaświtało. Całe to zachowanie Lupe, zarówno teraz, jak i wtedy, gdy odprowadziła go do El Miedo, pewne drobiazgi, do których dawniej nie przywiązywał wagi – wszystko to zaczęło układać mu się w jedną, sensowną całość. W mgnieniu oka ułożył w głowie iście szatański – biorąc pod uwagę to, z kim się właśnie zadawał – plan.

- Kochana Guadelupe – podszedł do niej i pogładził ją po ramieniu. – Gdybym tylko wiedział, sam bym panią pomasował. Niestety, nie byłem w stanie, leżałem w szpitalu, a potem w ośrodku Sancheza, poza tym po prostu nie miałem pojęcia. Teraz jednak jestem tutaj i z przyjemnością pokażę pani, co znaczy dobry masaż. Proszę się tylko rozluźnić.

Zamruczała jak kotka i pozwoliła mu, aby położył ręce na jej karku.

- Cóż za ściśnięte, skurczone mięśnie – wyraził swoją opinię Cosme, starając się, by w jego głosie zawrzeć jak najwięcej żalu. – Musiała pani bardzo cierpieć.

- Nie tak, jak cierpi moje serce – wymsknęło się Lupe, która przymknęła oczy i rozkoszowała się cudownym momentem. Oto sam Cosme Zuluaga, jej ukochany, odwiedził ją i masuje jej ciało! Czy to znaczy, że też ją kocha? O tak, z pewnością czuje do niej to samo, co ona czuje do niego!

- Pani serce? – spytał z udawaną troską. – A co dokładnie pani dolega, Lupito?

- Jest ktoś...- przełknęła ślinę, nie mając pewności, czy należy mu o tym powiedzieć. Ale ta chwila, ten moment był tak magiczny, że poddała się jego dłoniom, jego głosowi, nawet oddechowi na swojej skórze, gdy na moment pochylił się ku jej karkowi, by przyjrzeć się miejscu, które masował. To wszystko razem sprawiło, że wypowiedziała cicho znamienne słowa: -...ktoś, kogo kocham od wielu lat. Niestety, mężczyzna ten nie zwraca na mnie uwagi, a ja nie wiem już, co mam robić, żeby chociaż raz...

Z oczu Guadelupe Martinez popłynęły szczere łzy. Cosme, dziwnie poruszony tym, czego właśnie się dowiedział – chociaż przecież spodziewał się właśnie czegoś takiego – poczuł przez moment, że jest mu kobiety po prostu żal. To nie była jej wina, że nie była w stanie zdobyć serca Zuluagi.

- Lupe...- obrócił ją delikatnie do siebie i spojrzał jej w oczy. – Czy tym kimś...pochlebię sobie, ale...czy tym kimś jestem ja?

- Tak..- odszepnęła. – To zawsze byłeś ty. Nie licząc pewnego epizodu z...nie, nieważne. Kiedy cię oskarżono o zabicie Antonietty, nie wiedziałam, co robić, tak się bałam...A potem zamknąłeś się w El Miedo, w tym przeklętym zamku na wzgórzu i odciąłeś mi dostęp do siebie. Nie wyobrażasz sobie, ile nocy przepłakałam. Nigdy mnie nie zauważałeś, Cosme. Nigdy! Tego dnia, kiedy poczułeś się źle, a ja mogłam ci pomóc i odprowadzić cię do domu – to był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia. A gdy...gdy pobito cię na rynku, myślałam, że umrę. Chciałam do nich podbiec, zatrzymać ich, ale nie mogłam – tak stara kobieta, jak ja, zapewne zostałaby zmasakrowana.

- Chciałaś mnie bronić? – Zuluaga uczynił to, co podpowiadał mu plan i otarł palcem łzę z policzka Lupe.

- Tak...A teraz jesteś tutaj, ze mną i boję się, że zaraz sobie pójdziesz, że znów spędzisz czas z którąś z tych harpii, które chcą mi cię odebrać! Uważaj na nie, proszę, uważaj na Nadię, na Dolores, na Arianę, na Antoniettę, na wszystkie te, które chcą cię skrzywdzić!

- Ariana i Nadia są po mojej stronie. – Otarł kolejną porcję słonego płynu ze skóry matki Patrica. – One mnie kochają.

- Nie tak, jak ja! Próbują cię oszukać, wyciągnąć pieniądze, być może nawet zabić! Kierują nimi złe moce, bardzo złe! – Oczy Guadelupe rozszerzyły się nagle. – Słyszałam, jak ta pielęgniareczka zaklina duchy, żeby pomogły jej cię zdobyć! To dlatego musiałam...- zamilkła nagle, w pół słowa i przyłożyła sobie dłoń do ust.

- Musiałaś co? – spytał syn Mitchella, czując, jak serce staje mu na długi moment. Co ta szalona – bo co do tego nie miał już wątpliwości – kobieta zrobiła Dolores?!

- Wysłałam ją do piekła! – odpowiedziała mu sycząco prosto w oczy. – Wysłałam tą dziwkę prosto w objęcia Szatana, tam, gdzie jej miejsce! Pocałuj mnie, Cosme...- głos Lupe zmienił się nagle na uwodzący i słodki. – Pocałuj mnie, podziękuj za uratowanie życia. Chodź ze mną...- chwyciła go za rękę i próbowała pociągnąć w stronę łóżka.

- Co dokładnie zrobiłaś? Powiedz mi, proszę. Będę wtedy wiedział, jak mam ci podziękować.

- Nic takiego. – Wzruszyła ramiona i spojrzała na niego kusząco. – Zapomnij o niej, proszę. Ona już nie istnieje. Chodź – powtórzyła. – Dolores już nam nie przeszkodzi.

Postąpił parę kroków, uśmiechnął się do kobiety, chociaż serce mu krwawiło, a pięści same się zaciskały. Czy to prawda? Czy La Vieja naprawdę zabiła kogoś, kogo Cosme Zuluaga obdarzył uczuciem, jakim nie obdarzył nikogo od długiego czasu? Czy naprawdę był przeklęty do tego stopnia, że nigdy nie będzie dane mu zaznać szczęścia, a wszystkie bliskie mu osoby odejdą w ten, czy w inny sposób?

- Jeżeli powiesz mi prawdę. Jeżeli dokładnie opowiesz mi, co się stało, wtedy, moja droga Lupe... – przyciągnął ją ponownie do siebie, stojąc coraz bliżej tego przeklętego mebla, do którego próbowała go zaciągnąć. -...spędzimy razem cały wieczór. Tylko ty i ja. A jutro, kochanie, jutro pójdziemy do kościoła. Ksiądz na pewno znajdzie dla nas jakiś wolny termin.

- Do kościoła? – zmrużyła oczy. – Cosme, nie próbuj mnie oszukać. Ty chcesz się dowiedzieć, gdzie jest Dolores, prawda? Nie wierzę, że tak nagle się we mnie zakochałeś.

Przeklął w duchu. Nie pójdzie mu tak łatwo...o ile oczywiście w ogóle zdoła cokolwiek uzyskać, bo przed oczami tańczyły mu już różnobarwne plamy. Jedyne, na co teraz miał ochotę, to wziąć w ramiona pannę Lozano i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze, że nikt jej nie skrzywdzi, a on, Zuluaga, będzie ją bronił przed takimi szaleńcami, jak Lupe. Jeżeli w ogóle jest jeszcze kogo bronić...

- Nie, nie nagle. Zawsze cię kochałem i zaraz ci to udowodnię.

Sam nie wierząc w to, co robi, zbliżył swoje usta do warg Guadelupe i pocałował je, próbując powstrzymać odruch odrazy i nienawiści. Żal, jaki czuł, już dawno minął, teraz nie żałował matki Patrica, teraz miał ochotę jedynie nią potrząsnąć i wydobyć z niej prawdę o miejscu ukrycia pielęgniarki – czy nawet jej ciała.

Odpowiedziała na ten pocałunek, przywierając swoimi wargami do jego tak mocno, że prawie go to zabolało. Ale musiał wytrzymać, musiał, to była jedyna droga do uratowania Lozano. Tak samo to, że nagle zaczęła wkładać mu ręce pod koszulę i gładzić tors mężczyzny, nie przerywając połączenia ust.

- Ona nie będzie cię mieć...- szepnęła Lupe, odrywając się na chwilę od warg Zuluagi i próbując ściągnąć mu ubranie. – Nie pozwolę na to. Ani jej, ani żadnej innej. Zginie tam, wszystkie zginą. Zgnije, zdechnie z głodu. Dowie się, co to znaczy próbować nas rozdzielić.

Wszystkie te zdania Guadelupe Martinez wypowiedziała, praktycznie zrywając górny strój – zarówno płaszcz, jak koszulę - z ciała Cosme i całując jego skórę.

- Będziesz mój, tylko mój...- kontynuowała swój oszalały wywód.

- Już jestem. Powiedz tylko słowo, a dostarczę ci niezapomnianych wrażeń – odparł, próbując powstrzymać własne ręce i nie udusić potwora, który dotykał go, gdzie tylko mógł dosięgnąć. Miał jednak zupełnie inne wrażenia na myśli, niż te, których oczekiwała Lupe.

- Przysięgasz? – podniosła głowę, przerywając nieudaną próbę rozpięcia mu spodni i spojrzała na niego.

- Oczywiście.

Jakże trudno było mu nie wypaść z roli, nie zmienić barwy głosu, nie dać się ponieść emocjom, nie zdradzić, co naprawdę czuje, nie...upaść i nie umrzeć, bo serce bolało go już dokładnie tak samo, jak przed pamiętnym zawałem. Kto wie, może właśnie przeżywał drugi?

- Chodź. Udowodnię ci, że nie musisz się już niczego obawiać.
Ponownie ujęła go za dłoń i podprowadziła do drzwi ukrytych w kącie pokoju, których wcześniej nie zauważył. Czuł się co najmniej niezręcznie, paradując tak w samych spodniach, ale nie chciał tracić ani czasu, ani możliwości – cokolwiek La Vieja chciała mu pokazać, mogło łączyć się z Dolores, lepiej więc było nie ryzykować tego, że kobieta za moment zorientuje się, co tak naprawdę się tu dzieje.

- Zaczekaj – szepnęła konspiracyjnie, po czym z jednej z kieszeni wyjęła stare, zardzewiałe klucze i otworzyła nimi skrzypiące wrota.

Za nimi ziała czerń niknących w mroku schodów. Lupe uśmiechnęła się i wskazała zapraszająco, że Cosme powinien zejść na dół i przekonać się, co też dla niego przygotowała.

Mężczyzna zawahał się lekko. Ponure i ciemne wejście, być może nawet czarniejsze od samej duszy – o ile w ogóle ją miała – matki Patrica przerażało go nie mniej, niż ta cała sytuacja.

- Może ty wejdziesz pierwsza? Wiesz...od dziecka boję się ciemności – wypowiedział te słowa tak, jakby zdradzał jej najświętszy sekret i prosił ją o wzięcie w obronę, choć akurat ciemność była często jego przyjacielem, kiedy spędzał samotne noce w El Miedo, płacząc z bólu nad sobą samym, nad swoim losem, nad opuszczeniem. Bo przecież wszystko to, co się działo w miasteczku, niesłuszne oskarżenia, obrzucanie przedmiotami, każda oznaka nienawiści nie pozostawała bez wpływu na niego. Zdarzało się, że Zuluaga spędzał noce, grając na fortepianie i płacząc, pijąc wino, kieliszek za kieliszkiem i modląc się o własną śmierć. Dopiero od dnia, kiedy do zamku przybyła Ariana, wszystko zaczęło się zmieniać, on sam zaczął przeobrażać się w człowieka, którym kiedyś był. Powoli, ale skutecznie wracał do bycia tym samym mężczyzną, co dawniej, jeszcze przed – jak się okazało, fikcyjną – śmiercią Antonietty Boyer.

I to właśnie tego mężczyzny Dolores Lozano potrzebowała teraz najbardziej. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby jej nie być, zabraknąć. Nie zniósłby tego.

- Przecież nie zamknę cię w środku – zaśmiała się jakoś upiornie, ale posłusznie zrobiła to, o co prosił. Zuluaga poszedł za nią dopiero wtedy, gdy zapaliła światło zarówno na początku, jak i na końcu schodów. Nie bał się mroku, raczej tego, że Guadelupe zatrzyma się na którymś ze stopni i coś mu zrobi, albo nagle zawróci w połowie drogi. Chwycił się poręczy i – całkowicie zdumiony, że z mieszkania prowadzą schody w głąb ziemi – udał się za nią.

Razem dotarli na sam dół budynku, do czegoś w rodzaju piwnicy, głuchej i bardziej czarnej, niż wszystkie piwnice El Miedo. Nie było tutaj powietrza, jedynie słaby oddech wiatru dał się odczuć w płucach, a korytarz, w jakim się znaleźli, przypominał Zuluadze przedsionek piekła.
Zadrżał mimowolnie, ale skierował się w stronę wskazaną przez matkę Patrica – drewniane, złożone z desek, brudne i budzące odrazę drzwi na samym końcu. Wrota do koszmaru.

Na miękkich nogach doszedł do celu, przeczuwając całym sobą, że za moment ujrzy trupa. Chciało mu się płakać, wyć, szarpać za te przeklęte dechy, bić pięściami w przegniłe mury, niszczyć podłogę, cokolwiek stało mu na drodze. Był już pewien, że Dolores zginęła – i to przez niego, przez to, że ze sobą rozmawiali, że się nim opiekowała, kiedy był chory. To wszystko było jego winą – i tylko jego. Gdyby nie on, nie Cosme, Lozano żyłaby sobie spokojnie, nadal pracowała w szpitalu, być może poznała kogoś i była szczęśliwa, zamiast kończyć życie w czymś takim.
Przyklęknął przy najniższej desce, przy samym podłożu, spodziewając się, że zaraz po nogach przebiegnie mu szczur, albo jakieś inne zwierzę. Być może nawet i wąż. Ciało przenikały mu zimne dreszcze, marznął nie tylko z braku koszulki, ale również i z powodu tego, co czuł w środku, z powodu otoczenia, upiornego towarzystwa, zimne miał nawet łzy, których nie mógł już powstrzymać.

Oparł się prawą dłonią na ziemi, na piasku, czy czymkolwiek to było i zaszlochał cicho. To była jego prywatna chwila, nie życzył sobie, żeby La Vieja w jakikolwiek sposób dowiedziała się, co czuje.

- Ona tam jest, prawda? – wykrztusił, ostatkiem sił pamiętając, żeby udać wzruszenie i wdzięczność zamiast przeszywającego bólu duszy.

- Tak! Chcesz zobaczyć?

- Nie, nie – pokręcił głową, nie bacząc, że spodnie na kolanach ma brudne i mokre od tego, na czym klęczał. – To mi wystarczy.

Miał już zamiar wstać, całkowicie zdruzgotany tym, czego się dowiedział, gdy nagle z piersi wyrwało mu się jedno, jedyne słowo.

- Dolores...

I wtedy to się stało. Krótki, urywany jęk zza drzwi, praktycznie niesłyszalny, gdyby nie klęczał tak blisko.

Przypadł z powrotem do ziemi, ryzykując, że stojąca za nim Lupe zorientuje się we wszystkim, ale na moment po prostu zapomniał o Bożym świecie. Czy to możliwe, żeby Lozano...żyła?

- Dolores? – zapytał trzęsącym się głosem. – To ty? Proszę, powiedz coś. Odezwij się, błagam.

- Cosme...- posłyszał w odpowiedzi ciche mgnienie wiatru. – Cosme, nie...
To była ona! Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. To musiała być pielęgniarka! Ale w jakim była stanie, skoro w zasadzie nie mówiła, tylko duszne powietrze niosło słowa tak ulotne, jak tchnienia?

Co robić? Tysiące myśli przebiegło mu przez głowę. Co robić?! Przecież nie może tak po prostu poprosić matki Patrica o otwarcie drzwi! A może może? Może właśnie powinien udać, że chce sam się przekonać, że La Vieja dobrze wykonała zadanie, czy coś i w ten sposób uwolnić poszukiwaną? Ale jaką miał pewność, że to się uda?

Ciężki, metalowy zamek na drzwiach patrzył na Cosme jak jawna drwina z jego wysiłków.

- Idź stąd, proszę...ona cię...zabiję...- kolejna wypowiedź dotarła do uszu mężczyzny.

- Nie zostawię cię! – odparł cicho i już wiedział, jak ma postąpić. - Lupe – wyrzekł głośno, podnosząc się na nogi i obracając w stronę tej, której obecnie nienawidził z całego serca. – Okłamałaś mnie. Ta kobieta nadal żyje. Miałaś pozbyć się jej z naszego życia. Natychmiast napraw ten błąd.

- Ale...co mam zrobić? – jęknęła zrozpaczona, że jej ukochany ma o coś do niej pretensje. Zbliżyła się do niego i kompletnie ignorując fakt, że dosłownie dygotał z panującego tutaj chłodu, przytuliła do niego. – Powiedz mi, a uczynię wszystko, co mi każesz.

Przezwyciężając potrzebę odepchnięcia jej jak najdalej od siebie i piekący ból lewej ręki, promieniujący od samego serca odparł:

- Wejdę tam i sam się jej pozbędę. Ty tylko pozwól mi tam wejść.

- Jesteś pewien, kochany? – spytała, przesuwając palcami po skórze Zuluagi. – Może lepiej ja to zrobię? Co będzie, jeżeli ta niebezpieczna żmija cię skrzywdzi? Nie przeżyłabym tego!

- Nic mi nie będzie. Jestem przecież twoim dzielnym mężczyzną, czyż nie? – Udawany uśmiech wykrzywił mu wargi. – Już, otwieraj, chcę mieć to za sobą.

Wykonała polecenie, wciąż nie będąc pewna, czy dobrze postąpiła. Co, jeżeli naprawdę wydarzy się coś złego i ta szma*a Lozano w jakiś sposób zaszkodzi jej przyszłemu mężowi? La Vieja zadrżała na samą myśl z emocji – jutro! Cosme obiecał jej, że jutro wezmą ślub!

Ledwo tylko uchyliła wrota, Zuluaga wpadł do środka pomieszczenia, praktycznie odpychając kobietę. Upadł na kolana, na podłogę, bez sił, tuż przy kącie, z którego doszedł go tamten dźwięk, tamten głos i prawie na ślepo rozejrzał się wokoło, macając dłońmi. Niczego nie widział.

Dopiero mały, skromny płomyk światła, który pojawił się, kiedy ciekawa wydarzeń Lupe weszła za nim do celi – bo tego nie dało się inaczej nazwać – ukazał mu widok, od którego umarł od wewnątrz.

Na klepisku służącym za podłogę leżała kobieta, pobita i praktycznie naga, jedyne, co jej pozostawiono, to majtki i biustonosz. Całe jej ciało pokrywały niezliczone ilości siniaków, z rozbitej wargi jakiś czas temu ciekła krew, dziś widać było tylko zaschniętą strużkę. Jedno oko w zasadzie zamknięte, opuchlizna zasłoniła je całkowicie. Drugie otwarte w przerażeniu, jakby oczekiwała na ciosy. Dłonie związane ze sobą jakimś szorstkim i twardym sznurkiem, tak samo nogi, do tego jeszcze większy chłód panujący tutaj, niż na zewnątrz.

- Matko Boska...- jęknął, nie wiedząc, czy w ogóle może jej dotknąć. Była tak krucha, tak...śmiertelna, tak łatwo mogła po prostu od niego odejść tam, skąd się już nie wraca...

- Idź sobie...Skrzywdzi cię...zostaw mnie...tutaj...

- Nigdy, ja...Boże, Dolores...- wyciągnął do niej rękę, chciał pogłaskać po obitym policzku, ale w tej samej chwili wściekła La Vieja uderzyła go tak mocno w kończynę, że aż przycisnął ją do klatki piersiowej.

- Co to ma znaczyć?! – wrzasnęła. – Miałeś ją zabić, a nie pieścić!

- Wypuść ją, proszę. Wypuść...Nie chciałem, żeby do tego doszło. Żeby ktoś przeze mnie cierpiał. Lupe, błagam. Ona nie jest niczemu winna.
Nie potrafił się pozbierać, myśleć jasno. Wszystko, co widział, co miał przed oczami, ciężko ranna pielęgniarka, fakt, że przechodziła przez to przez niego, było wielkim ciężarem, zbyt wielkim do udźwignięcia.

- Mowy nie ma! – krzyknęła mu prosto w ucho La Vieja. – Prędzej zabiję ciebie, niż pozwolę jej odejść.

- Mnie? – Zuluaga wstał, zachwiał się, ale utrzymał na nogach i stanął przed Lupe. – Nie wierzę w to. Ty mnie kochasz, wyznałaś mi to przecież. Ja po prostu nie chciałem, żeby coś zakłóciło nasze szczęście. Niech sobie idzie, niech paraduje przez miasteczko goła, niech się ludzie z niej śmieją, a my tymczasem zajmiemy się sobą. Guadelupe...- wypowiedział imię matki Patrica czymś, co miało być namiętnym tonem, ale chyba niezupełnie mu wyszło, bo Starucha zmierzyła go tylko wzrokiem.
- Już ci nie wierzę. Sprowadziłeś mnie tutaj tylko po to, żeby się z nią zobaczyć. Jesteś taki sam, jak wszyscy, taki sam, jak ten doktorzyna, oszustem, kłamcą, złodziejem ludzkich serc!

Cosme nie miał ochoty zastanawiać się, kim jest doktorzyna i nadal próbował przekonać wariatkę.

- Nie chciałabyś jej ośmieszyć? Tak samo, jak ośmieszono mnie? Jak mną pogardzano? Zemściłabyś się wtedy na kimś, kto najbardziej do tego podżegał. Kto wie, może to właśnie ona była prowodyrem tego wszystkiego?

Robiło mu się niedobrze na samą myśl, że musi tak kłamać, że musi wypowiadać takie słowa. Przecież to nie miało najmniejszego sensu! Raz, że Dolores nie była niczemu winna, dwa, w chwili „śmierci” Antonietty miała co prawda trzydzieści osiem lat, ale nie była lekarzem, nie mogła stwierdzić zgonu, poza tym Lozano nigdy nikogo nie szkalowała, nie obrażała, nie prześladowała!

- Może masz rację? – zastanowiła się Lupe. – Może to jest właśnie to, co powinnam zrobić? Ukarać ich za to, co mi zrobili...

Szalona kobieta odpłynęła kompletnie, myląc fakty i wydarzenia, w tym momencie sądząc, że to za nią samą została „ukarana” Dolores, że to właśnie fakt, że nigdy nie traktowano La Viejy poważnie i mało kto chciał słuchać jej plotek, spowodował, że uwięziła pielęgniarkę w swojej piwnicy.

- Rozwiąż ją! – nakazała Cosme, zupełnie, jakby był jej podrzędnym pachołkiem, a ona panią jakiegoś zamku.

Zuluaga z troską pochylił się ponownie nad ranną i ostrożnie rozwiązał jej więzy.

- Nic się nie martw, wydostanę cię stąd – powiedział cicho, dopiero teraz zauważając, że Lozano od dłuższej chwili nie wydawała żadnych dźwięków, bo po prostu zemdlała.

Będąc na skraju sił i wiedząc, że prawdopodobnie przypłaci życiem akcję ratowania Dolores, delikatnie wsunął ręce pod jej ciało i spróbował unieść, nie bacząc na fakt, że na długi moment zabrakło mu tchu, a serce wykonało dziki skok, stanęło i ruszyło ponownie.

- O nie, nie! Nie wyniesiesz tej dziwki na rękach, jak jakiejś księżniczki! – obruszyła się Guadelupe. – Ludzie jeszcze gotowi pomyśleć, że ją przed czymś ratujesz, zamiast ją upokarzać! Ocuć ją!

Nie zamierzał nie skorzystać z takiej okazji. Położył Lozano na podłodze, pilnując, by zrobić to powoli i nie przyczynić się do zwiększenia jej cierpień, po czym potrząsnął lekko – nic innego nie mógł zrobić. Na szczęście niedługo potem otworzyła oczy. Nie wypowiedziała jednakże ani słowa, tylko umęczony wzrok i krótki, urywany oddech błagały Zuluagę o opuszczenie tego przeklętego miejsca i ratowanie jego, a nie jej.

- Spróbuj wstać – szepnął do niej, ignorując niemą prośbę. – Za kilka chwil będzie po wszystkim.

- Przestańcie szeptać! – rozeźliła się Lupe, po czym sięgnęła po coś leżące na jednej z półek w głębi pomieszczenia. Cosme nie był pewien, co to było, ale szczerze mówiąc, miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie.

Błąd. Ledwo tylko się odwrócił, podtrzymując praktycznie bezwładną Dolores, zrozumiał, co chwyciła oszalała kobieta.

Broń. Pistolet, wymierzony prosto w niego i w pielęgniarkę.

- Teraz wyjdźcie. Jak tylko znajdziemy się poza moim mieszkaniem, każesz jej wyjść na zewnątrz, a sam wrócisz do mnie, do mojego łóżka.

„~Jakbym kiedykolwiek się w nim znajdował!” ~ pomyślał, nie pozwalając swojej wściekłości wydostać się na zewnątrz – na razie. Jeżeli tylko Dolores przeżyje...jeżeli on sam to przeżyje...- Lupe pożałuje tego, co zrobiła jego kobiecie.

W ogóle nie zwrócił uwagi, że od pewnego czasu konsekwentnie określa Lozano w myślach jako „swoją”.

Z największą delikatnością podprowadził zagłodzoną i pobitą pielęgniarkę do schodów, po czym pomógł jej wejść na pierwszy, a potem na kolejne stopnie. Razem zmierzali ku wolności, ku światłu – ale czy do niego dotrą?

Za kilka długich jak wieczność minut znaleźli się na samej górze, w tym samym pokoju, z którego Guadelupe Martinez zaprowadziła syna Mitchella do piwnicy. Dla nich obojga zetknięcie ze świeżym powietrzem, ze światłem, z ciepłem było jak powrót do życia, chociaż Cosme obawiał się, że Dolores niewiele go już zostało. Jeszcze nigdy nie widział człowieka w takim stanie. Wiedział, że ciągnąc ją po schodach zadawał jej jeszcze większe cierpienie, ale nie miał innego wyjścia.

- W porządku – powiedziała matka Patrica, stojąc tuż za Zuluagą i wciąż mierząc do nich z broni. – Teraz niech się wynosi, a ty zostajesz tutaj.

- Zaczekaj. – Cosme wpadł właśnie na pewien pomysł. – Dajmy jej trochę wody. Jeżeli umrze po drodze, nici z naszego planu. Lepiej będzie, jak wyjdzie stąd na własnych nogach.

- Mam poić to coś?! – wrzasnęła Martinez. – Nigdy w życiu! Wyrzuć ją za drzwi, natychmiast!

- Ja też jestem spragniony, kochanie. – Mało nie udławił się ostatnim słowem, ale musiał rozegrać to w ten sposób.

- Dobrze, przyniosę ci coś – odburknęła, po czym – nie przestając celować w człowieka, którego podobno kochała, skręciła do kuchni i jak najszybszym ruchem nalała trochę zimnej wody do szklanki. Nie zamierzała tracić czasu na podgrzewanie jej, czy też na robienie herbaty, nie ufała Cosme tak do końca.

Zanim wróciła, Zuluaga usadowił Lozano na jednym z pobliskich foteli, zrobił to tak ostrożnie, jak tylko mógł, po czym nachylił się lekko nad pielęgniarką.

- Będzie dobrze. Tylko mi zaufaj. I trzymaj się.

Spojrzał jeszcze raz w zamglone bólem oczy tak drogiej mu osoby i nagle coś w nim drgnęło. Coś zrozumiał, coś pojął. Ostatnią sekundę nieobecności Lupity wykorzystał na to, co już dawno zrobić powinien. Z największą delikatnością i czułością ucałował spierzchnięte wargi Dolores i wyszeptał:

- Kocham cię.

Miał szczęście, że powracająca właśnie do pokoju Martinez nie usłyszała jego słów, nie wyszedłby bowiem stąd żywy. Zamiast tego kobieta, w jednej ręce dzierżąc pistolet, a w drugiej szklankę, podała mu zimny płyn.
Zuluaga nigdy nie podejrzewał, że będzie mu dane zagrać w filmie akcji. A co dopiero przeżyć go na żywo. Zupełnie niespodziewanie przyszedł mu na myśl Magik, który pewnie z radością wciągnąłby się w sytuację i nie tylko lepiej ją rozegrał, ale jeszcze nie padł na koniec – Cosme przeczuwał, że uwolni Dolores i niedługo potem umrze.

Obrócił się w stronę Guadelupe w takim tempie, że nie zdążyła zareagować, zupełnie zresztą nie spodziewała się tego po zawsze uprzejmym Cosme Zuluadze. Nie znała go jednak od tej drugiej strony, od strony człowieka, który gotów jest poświęcić wszystko dla bliskich, drogich mu osób. I chwycił, najsilniej, jak mógł, najmocniejszym chwytem, uściskiem palców, jaki tylko mógł wykrzesać z coraz bardziej słabnącego ciała – ale nie szklankę, nie lodowaty płyn z kranu Martinez, a pistolet, mroczną lufę śmierci. Wiedział, że wiele ryzykuje, że broń może wystrzelić, ranić albo jego, albo – co straszniejsze – Dolores, ale musiał spróbować, inaczej skazałby pielęgniarkę nie tylko na upokorzenie, a może kto wie – i na śmierć z ręki szalonej Lupe.

La Vieja zorientowała się w sytuacji i zaczęła się z nim mocować, raz po raz próbując naciskać spust, nie bacząc na to, że jeżeli wystrzeli, zabije tego, któremu paręnaście minut wcześniej wyznawała uczucie. W końcu był przeciwko niej, a kto jest przeciwko niej, musi zginąć.

Zuluaga w pewnym momencie znalazł się tuż przy Martinez, broń zaginęła gdzieś w ich szarpiących się rękach, stawiła wciąż zagrożenie raz dla jednego, raz dla drugiego.

Aż w końcu doszło do tego, do czego dojść musiało. Przez przypadek naciśnięty spust, jedno pociśnięcie palcem, jedno drgnienie, jeden krótki huk i jeden nabój, pocisk zatapiający się w ciele człowieka.

I jeden krzyk Dolores Lozano, obserwującej, jak ciało opada na podłogę.

***
Ciężki oddech. Czyjaś obecność. Ciemność. Uczucie lęku, strachu i zagubienia. Jakieś dłonie na jej skórze...nie, nie na skórze. Raczej przykrywające ją czymś. Chciała krzyczeć, wić się, wyrywać, ale nie mogła. Była bezsilna. Całkowicie poddana władzy tego kogoś, kto czaił się w mroku.

- Nie rób mi krzywdy! – zdołała jedynie wyszeptać, doskonale pamiętając ciemność piwnicy szalonej Martinez. Czyżby teraz Lupe przeniosła ją w jakieś inne, ale równie ponure miejsca i tutaj kontynuowała swoje tortury?

- Nie zamierzam – usłyszała miękki szept tuż przy łóżku. A potem nikły płomień świecy oświetlił twarz mówiącego oraz to, co znajdowało się na jej ciele. Koc, zwyczajny koc, została po prostu przykryta, ten ktoś zadbał, żeby przynajmniej choć trochę się rozgrzała.

Ktoś. To nie był ktoś. To był człowiek, którego bardzo dobrze znała.

I – co wreszcie mogła przyznać przed samą sobą – kochała.

Cosme usiadł na skraju posłania i pogładził Dolores po policzku.

- Tu jesteś bezpieczna. Zamknąłem dobrze bramę, nikt tu nie wejdzie. Nikt, nigdy więcej cię nie skrzywdzi, choćbym miał przy tobie czuwać całą noc, albo i dłużej.

- Gdzie jesteśmy? – spytała, czując, że wraz z jego widokiem odszedł cały strach, zagrożenie. Wiedziała, że Zuluaga mówi prawdę – on nie pozwoli, aby cokolwiek jej się stało.

- W El Miedo. W moim domu. W tej części, która nie uległa spaleniu. Rano będą nas szukać – jest już noc, byłaś długo nieprzytomna. Będę musiał jakoś zawiadomić Nadię i Nacho, bo na pewno się niepokoją. Telefon, jak na złość, nie działa, Ariana, kiedy jeszcze tu mieszkała, wspominała coś o założeniu Internetu, ale potem wybuchł pożar i...

Zapadła krótka chwila ciszy. Lozano przez dobry moment zbierała się do tego, co miała powiedzieć, w gardle miała sucho, bała się rozmowy z Cosme chyba bardziej, niż więzienia przez matkę Patrica. Tutaj w grę wchodziły emocje, jej uczucia i – być może – zakończenie pięknej, ledwo co narodzonej przyjaźni.

- Ja...Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś. Narażałeś dla mnie życie. Nie wiem, dlaczego mnie szukałeś, dlaczego ryzykowałeś śmiercią dla kogoś takiego, jak ja, dla obcej osoby, ale tym bardziej ci za to dziękuję.

Zuluaga zwiesił głowę, jakby jej słowa go zabolały. I tak w istocie było.

- Nie uważam cię za kogoś obcego – odparł. – I właśnie dlatego cię szukałem, ratowałem. Stałaś mi się bardzo bliska, Dolores. – Spojrzał na nią. – Wtedy, w pokoju tej wariatki, mówiłem prawdę. Czuję do ciebie coś, co trudno mi nawet pojąć. To stało się tak szybko...Ale jestem pewien własnych uczuć. Wiem, że nic z tego nie będzie, bo zapewne masz kogoś, chłopaka, narzeczonego – nigdy o to nie pytałem, być może nawet i męża, ale...w chwili, kiedy cię tam zobaczyłem, tak bezbronną, tak kruchą...

- Poczułeś do mnie litość? – weszła mu w słowo, by zabić rodzącą się w niej nadzieję.

- Nie, na Boga, nie! Poczułem...zdałem sobie sprawę z tego, co w mojej duszy rośnie już prawie od naszej pierwszej rozmowy. Nie umiem, nie potrafię przestać o tobie myśleć. Szalałem z niepokoju, kiedy zniknęłaś. To, jak traktują mnie mieszkańcy Valle de Sombras, fakt, że jestem od ciebie starszy aż o sześć lat, sprawia, że nasza przyszłość...że jej po prostu nie ma. Nigdy się nie wydarzy. Wiem jednak, co czuje moje serce. Przepraszam, Dolores...

- Za co? – spytała cicho.

- Za wciągnięcie cię w moje życie. Za to, że ktoś taki, jak ja, tak bardzo cię potrzebował, że aż naraził cię na niebezpieczeństwo, na utratę życia. Gdyby nie nasza przyjaźń...

- Cosme. Spójrz na mnie.

Uczynił to, o co go poprosiła.

- Nie jesteś niczemu winien. To nie ty dzierżyłeś broń, tylko Lupe. I uwierz mi, gdybym miała wybierać, nigdy nie zrezygnowałabym z tego, co nas połączyło. Nasze rozmowy, żarty, sprawiają, że czuję się żywa, że po prostu...- głos jej się załamał. – Poczucie, że jestem dla kogoś ważna, że...

- Cieszą cię rozmowy z takim staruchem, jak ja? Z El Loco, El Monstruo, z...

- Przestań! Kiedy patrzę na ciebie, nie widzę starości. Bo tak naprawdę jej nie ma. Nie widzę szaleńca, potwora, czy jak tam nazwało cię miasteczko. Nie widzę tego, za kogo sam się uważasz. Widzę za to mężczyznę, który dzisiaj narażał się dla mnie, dokonał rzeczy niemożliwych, który...

- Który cię kocha...

Uniosła się lekko na poduszkach, spojrzała w oczy i odpowiedziała cicho, prawie niesłyszalnie, wystarczająco jednak na tyle, żeby pobudzić jego serce do szybszego biegu:

- I najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że ja czuję do niego to samo...

Tym razem nie musieli się spieszyć. Tym razem nie groziła im lufa broni szalonej kobiety. Tym razem otaczały ich tylko mury starego, wyrozumiałego zamku. Gdyby El Miedo miało duszę – a z pewnością ją miało – uradowałoby się zapewne, widząc, jak Cosme Zuluaga, samotnik, wyklęty przez przyjaciół i pozostałą część miasteczka, czule i delikatnie obsypuje pocałunkami twarz tej, której oddał swoje serce. Wciąż i wciąż wracając do jej ust.

Jedyne, co im groziło, to zemsta Guadelupe Martinez, rannej niegroźnie w ramię, to samo ze strony jej syna, który zapewne nie przepuści skrzywdzenia matki – i z pewnością usłyszy odpowiednio zniekształconą wersję wydarzeń – oraz wściekłość Antonietty Boyer, a na zakończenie Barossowie i Mitchell Zuluaga.

Ale nie dziś.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 1:31:03 22-11-14, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 12, 13, 14 ... 55, 56, 57  Następny
Strona 13 z 57

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin