Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 14, 15, 16 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:23:11 30-11-14    Temat postu:

dubel wrr....

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 23:43:43 30-11-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:24:11 30-11-14    Temat postu:

161. LIA

Wyszła z ośrodka i zarzuciła na siebie skórzaną kurtkę, a jej wzrok padł na wciąż stojące przed budynkiem Suzuki Christiana. Odetchnęła z ulgą i zagryzła policzek od środka, rozglądając się dookoła czujnym spojrzeniem, po czym ruszyła na tyły budynku, z nadzieją, że zastanie Suareza w tym samym miejscu, gdzie rozmawiali o Laurze kilka dni temu. Kiedy Christian opuścił gabinet Nacho chwilę po siostrze, nie wrócił już do sotłu, a Lia zdecydowanie nie była w stanie usiedzieć spokojnie na miejscu, kiedy w jej głowie w mgnieniu oka pojawiło się milion czarnych myśli i mnóstwo głupich pomysłów na jakie mógł wpaść wzburzony Suarez.
Wyłoniła się zza rogu obdrapanej ściany i dostrzegła go w momencie, kiedy chwycił leżącą na trawie grubą gałąź i zamachnął się z całych sił, uderzając nią o pobliskie drzewo, aż posypały się drzazgi, a z jego gardła wydobyło się warknięcie, przypominające ryk zranionego dzikiego zwierzęcia, który rozrywał Lii serce. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, ruszyła pospiesznie w jego kierunku, z przerażeniem widząc jak Christian wyładowuje swoją frustrację na Bogu ducha winnym pniu. Doskoczyła do niego i chwyciła go za ramię, ale jak w amoku szarpnął się ostro do przodu, strącając jej drobną dłoń i łypnął na nią groźnie, błyszczącymi złowrogo, cudownie zielonymi oczami. Miała w sobie wystarczająco instynktu samozachowawczego, by cofnąć się o krok. Posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, gotowa w razie czego zwyczajnie mu przywalić i wpatrywała się w niego czujnie, bystrymi sarnimi oczami, czekając w napęciu na jakikolwiek ruch z jego strony. Dyszał ciężko próbując wyrównać oddech, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała energicznie, kiedy łapczywie chwytał powietrze. Przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund siłowali się na spojrzenia, stojąc w bezruchu i całkowitym milczeniu. Lia omiotła jego napiętą twarz zatroskanym spojrzeniem, dostrzegając w jego oczach jak wściekłość i furia miesza się z bólem i rozgoryczeniem. Widziała grę napiętych, do granic możliwości, mięśni odznaczających się pod koszulą; wystające spod podciągniętych do łokci rękawów, uwydatnione żyły na przedramionach świadczące o buzującej w nim adrenalinie i pulsujące dołeczki na policzkach, od nerwowo zaciśniętej szczęki. Jeśli chciał ją przestraszyć, to musiał się lepiej postarać. Nie miała zamiaru tak po prostu zostawić go samego, była dla niej bardzo ważny i zbyt mocno jej zależało, by miała stać obojętnie podczas gdy on walczył z trawiącym go od środka, poczuciem winy. Oddałaby wszystko co miała byle zabrać od niego choć część tego co spoczywało na jego barkach, choć odrobinę cierpienia i bólu rozdzierającego jego serce, a które widziała wyraźnie w jego intensywnych oczach. Lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że są momenty, kiedy człowiek chce zostać sam i zrozumiałaby gdyby ją odepchnął i kazał spadać, bo sama robiła to przez lata. Stał jednak w milczeniu i wpatrywał się w nią błyszczącymi tęczówkami. Po chwili zamrugał energicznie, jakby nagle dotarło do niego gdzie jest i co robi. Skrzywił się cierpko i odrzucił gałąź na trawę, po czym zrobił głęboki wdech i podszedł do złamanego drzewa, opadając na nie bezwładnie obok rzuconej niedbale jego skórzanej kurtki. Pochylił się do przodu i wsparł łokcie o kolana, ukrywając twarz w dłoniach i oddychając ciężko. Przesunął rękami po włosach i splótł je na karku wbijając tępe spojrzenie w ziemię pod stopami. Lii krajało się serce, kiedy widziała go w takim stanie. Był silnym facetem, który do perfekcji opanował ukrywanie własnych emocji i w każdej, nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji, potrafił wykrzesać z siebie arogancki uśmiech i ciętą ripostę. Teraz bardziej niż wcześniej potrzebował wsparcia, a ona była tu dla niego. Zamrugała energicznie, gdy pod powiekami zapiekły ją łzy i ostrożnie podeszła bliżej, kucając tuż przed nim. Nie miała zamiaru karmić go banalnymi tekstami, bo wiedziała, że słowa potrafią być piękne i mądre, ale to tylko słowa. W tej chwili chciała po prostu być, bo zdawała sobie sprawę, że to najlepsze co może dla niego zrobić. Zapomniała o własnych zasadach i dystansie jaki obiecała sobie zachować między nimi zdając się całkowicie na instynkt. Ułożyła drobne dłonie na jego skroniach, wplatając ostrożnie palce we włosy i pochyliła się delikatnie całując go w czubek głowy. Christian powoli rozplótł palce i uniósł głowę tak, że ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Spojrzał jej prosto w oczy, błyszczącymi, pełnymi bólu, zielonymi tęczówkami, jakby czegoś uparcie w nich szukał, a Lia trzymając jego twarz w dłoniach, przesunęła kciukami po policzkach pokrytych zarostem. Osunęła się na kolana i bez zastanowienia po prostu mocno go objęła, wspierając brodę na jego ramieniu. Poczuła pod sobą jak jego ciało powoli się rozluźnia, silne ramiona oplatają ją w pasie, a jego twarz wsuwa się w jej rozpuszone blond włosy. Oddychał głęboko i równo, a ona przez cały czas czuła jak jego gorący oddech pieści jej wrażliwą skórę na szyi. Przygarnęła go do siebie mocniej i uspokajająco pogłaskała po plecach starając się dodać mu tym choć trochę otuchy. Gdy całkiem się rozluźnił, a jego łomoczące w piersi serce w końcu się unormowało, odsunęła się powoli na tyle by spojrzeć mu w oczy z troską, a jego usta wygięły się w gorzkim grymasie, który miał być zapewne czymś na kształt uśmiechu.
- Było, aż tak źle? – spytała niepewnie, przerywajac w końcu panującą między nimi ciszę. Christian wzruszył ramionami, zaciskając szczękę i sięgnął do tylnej kieszeni spodni po paczkę papierosów. Wyjął jednego i wsunął do ust patrząc jej w oczy i kręcąc niewyraźnie głową, gdy posłała mu karcące spojrzenie. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, skrzywiła się i westchnęła cicho prostując się, po czym usiadła obok niego na zwalonym drzewie. Odpalił papierosa i zaciągnął się nikotynowym dymem zatrzymując go w płucach dłużej niż to konieczne. Przyglądała się uważnie jak Suarez wpatruje się ze zmarszczonymi brwiami w tlącą się bibułkę, jakby tam miał znaleźć odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania.
- Powiedziała, że nie mam już siostry – mruknął w końcu zdławionym głosem, wlepiając spojrzenie w swoje buty, po czym znów zaciągnął się fajkiem – Kazała mi o sobie zapomnieć i przyjąć do wiadomości, że Laura Suarez nie żyje. Wykreśliła mnie ze swojego życia na dobre Lia – dodał cicho kręcąc głową z niedowierzaniem i ściskając palcami nasadę nosa.
- Nie jestem ekspertem od relacji rodzinnych – odezwała się cicho Lia spoglądając w tylko sobie wiadomym kierunku i uśmiechając się cierpko – Laura jest zła i rozżalona, ale nie wydaje mi się by portafiła tak po prostu wyprzeć się tego, że jesteście rodziną.
- Zawiodłem ją Lia. Nigdy mi nie wybaczy, że zostawiłem ją samą; że ważniejsza od niej i matki była dla mnie zemsta za ojca – warknął ostrzej niż zamierzał patrząc na nią przenikliwym spojrzeniem smutnych zielonych oczu. Westchnął i odwrócił głowę wsuwając papierosa do ust.
- Każdy popełnia błędy i ty też masz do tego prawo, Christian. Jesteś tylko człowiekiem. Może nie byłeś wzorowym bratem, czy synem. Może masz za sobą nieciekawą przeszłość, ale nikt nie jest idealny – powiedziała kładąc mu dłoń na udzie i ściągając na siebie jego przeszywające do głębi spojrzenie. Wytrzymała odważnie jego świdrujący, pełen bólu wzrok i uśmiechnęła się łągodnie – Płynie w was ta sama krew, oboje jesteście uparci i dumni, ale to chyba cecha Suarezów – zażartowała przekrzywiając lekko głowę, a kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły na te słowa - Daj jej czas i bądź cierpliwy. Laura już dawno przestała być małą dziewczynką, ale jest inteligentna i na pewno cię kocha. Przyjdzie moment, że będziecie mogli ze sobą szczerze porozmawiać i pewnie nie będzie to łatwe, ale jest wam to potrzebne. Waszych rodziców już nie ma, ale macie jeszcze siebie i warto o to walczyć – dodała z nadzieją, ale i cieniem bólu w głosie. Umknęła jednak wzrokiem, gdy poczuła jak pod powiekami znów wzbierają jej łzy, a Christian przyszpilił ją głębokim i badawczym spojrzeniem w taki sposób, że poczuła się nagle obdarta całkowicie ze wszystkiego. Cofnęła rekę i założyła pasmo włosów za ucho, po czym oparła dłonie o pień po obu stronach swoich bioder, robiąc głęboki wdech.
- Laura się zmieniła i nie chodzi tylko o wygląd – odezwał się po chwili, patrząc przed siebie i mrużąc oczy, znów zaciągnął się nikotynowym dymem – Do tego wszystkiego wpakowała się w jakieś bagno – fuknął z irytacją dopalając papierosa. Rzucił go na ziemię i przydeptał butem wypuszczajac z ust ostatnią strużkę dymu, patrząc jak znika powoli rozwiana przez wiatr.
- Co masz na myśli? – spytała Lia pochylając się do przodu i wspierając łokcie o kolana, po czym spojrzała na niego wyczekująco, marszcząc przy tym brwi.
- Wiesz jak się teraz nazywa? – burknął śmiejąc się histerycznie i przesuwając dłonią po twarzy – Florencia Rezende – rzucił beznamiętnie kręcąc niewyraźnie głową, jakby wciąż nie docierały do niego rewelacje jakie usłyszał od siostry.
- Rezende? – powtórzyła Lia unosząc pytająco brwi, a kiedy skinął głową i splótł dłonie w koszyczek, potarła palcami czoło analizując w głowie to co właśnie uszłyszała – Ale to znaczy, że Mauricio....
- To znaczy dokładnie to co myślisz, tyle, że ja nic z tego nie rozumiem – pokręcił głową z rezygnacją, wzruszając ramionami, po czym zrobił głęboki wdech – Od samego początku coś mi w nim nie pasowało. Pojawił się znikąd, wyciągnął mnie z aresztu i zaoferował pomoc Nacho. Po co? - Lia złożyła dłonie jak do modlitwy i przyłożyła do ust wpatrując się obojętnie w budynek przed nimi. Zaśmiała się bez cienia wesołości i przymknęła oczy.
- Teraz wiem, dlaczego żona tego całego Rezende wydawała mi się znajoma, kiedy pomogli mi po wypadku – stwierdziła zerkajac na niego z nad ramienia i przygryzając dolną wargę – Byłam otumaniona i otępiała po zderzeniu z SUV’em, ale byłam pewna, że znam tę dziewczynę, że znam te czekoladowe oczy. Boże ona tutaj jest od kilku dni .... – jęknęła przeczesując włosy palcami i wpatrując się w Christiana wielkimi sarnimi oczami. Pokręcił głową i zacisnął zęby.
- Nie podoba mi się to wszystko. Cieszę się, że jest cała i zdrowa, ale fakt, że zmieniła tożsamość, jej powiązania z El Panterą, Rezende, a nawet to, że sama siebie uśmierciła i zmieniła się nie do poznania ....– urwał przesuwając dłońmi po twarzy – Czy to się do cholery, nigdy nie skończy? – szepnął z rezygnacją, przymykając oczy.
- Może powinieneś się spotkać z Mauriciem – zaproponowała przygryzając policzek od środka i ściagając na siebie jego smutne spojrzenie – Przed komisariatem dał ci wizytówkę i nalegał na rozmowę. Może od niego czegoś się dowiesz i jakoś to poskładasz – zasugerowała. Christian potarł brodę w zamyśleniu i zmrużył oczy patrząc przed siebie.
- Stwierdził, że mamy wspólnego wroga.
- Barosso? – zagadnęła Lia, a Christian wzruszył bezradnie ramionami i spojrzał jej w oczy uśmiechając się krzywo.
- Bardzo możliwe – mruknął zmęczonym głosem wpatrując się w swoje ręce – Boję się tego w co Laura się wpakowała i jakie to może mieć konsekwencje – dodał z przerażeniem, a kiedy Lia ujęła jego dłoń i splotła z nim palce, zajrzał jej w oczy zbolałym wzrokiem.
- To małe miasteczko, a skoro już wiesz, gdzie ona jest, łatwiej ci będzie mieć na wszystko oko. Po prostu czuwaj nad nią jak starszy brat, tylko pamiętaj, że nie jesteś z tym sam Christian – odezwała się zdecydowanym tonem wpatrując się w niego uporczywie bystrym spojrzeniem ciemnych tęczówek. Uśmiechnął sie z wdzięcznością i uniósł jej dłoń do ust.
- Dziękuję – szepnął, a Lia wywróciła oczami i przybrała na twarz swój wystudiowany, swobodny uśmiech, chcąc jakoś rozładować przygnębiającą atmosferę. Zakołysała się w bok i trąciła go zaczepnie ramieniem.
- Głowa do góry – rzuciła mrugając do niego przyjaźnie, a kiedy uśmiechnął się lekko, wstała wciąż trzymając go za rękę – Chodź – kiwnęła na niego i pociągnęła go w górę. Podała mu jego kurtkę i poprowadziła za sobą przed ośrodek.
- Dokąd? – spytał Christian podejrzliwie, marszcząc przy tym brwi. Lia zerknęła na niego przez ramię i uśmiechnęła się tajemniczo podchodząc do swojego Kawasaki. Puściła jego dłoń, a on sprawnym ruchem zarzucił na siebie kurtkę, obserwując ją uważnie.
- Musisz wszystko wiedzieć? – zagadnęła wsiadając na motor i podając mu kask,spojrzała na niego z psotnym błyskiem w oku.
- Owszem chochliku – mruknął wykrzywiając usta w seksownym półuśmiechu, podczas gdy jego oczy rozbłysły intensywnym blaskiem, zupełnie jakby przed chwilą nie wyglądał jak kupa nieszczęścia. Lia pokręciła głową z rozbawieniem i wyciągnęła z kieszeni kurtki kluczyki.
- Przejedziemy się – odparła enigmatycznie zerkając na niego spod wachlarza gęstych rzęs i uniosła pytająco brew, gdy sondował ją czujnym wzrokiem – Czyżbyś tchórzył Suarez? – zapytała z wyzwaniem, mierząc go zadziornym spojrzeniem. Prychnął w odpowiedzi robiąc krok w jej stronę.
- A kolacja?
- Zrozumieją. Poza tym Nacho przygotował tą imprezę dla Leo i Margarity, obejdą się bez nas – stwierdziła wzruszając nonszalancko ramionami i wpatrując się w niego intensywnie wielkimi oczami – Zwłaszcza w takim humorze – zauważyła przekrzywiąc lekko głowę. Christian uśmiechnął się krzywo i bez słowa wsiadł na motor tuż za nią. Kiedy poczuła jego umięśnione uda ciasno przylegające do jej własnych, wstrzymała powietrze w płucach i zagryzając dolną wargę, spojrzała na niego przez ramię. Celowo przysunął się bliżej, odruchowo zerkając na jej usta, a kiedy uniósł wzrok jego tęczówki zapłonęły ogniem, który był w stanie spopielić wszystko dookoła łącznie z nią. Odwróciła głowę i przymknęła oczy oddychajac miarowo i starając się uspokoić łomoczące w piersi serce. Poczuła jak Christian porusza się za jej plecami by założyć kask, więc sama zrobiła to samo i wsunęła kluczyki do stacyjki. Zesztywniała na moment, a skóra na plecach, pomimo oddzielających ich warst ubrań, paliła żywym ogniem, kiedy oplótł jej ciało w pasie silnymi ramionami i przylgnął do niej jeszcze ciaśniej. Zganiła się w duchu i zaklęła cicho pod nosem, bo nie zdawała sobie sprawy, że w tej chwili wystawia siebie samą na tortury. Jazda na piekielnie niebezpiecznej maszynie z gorącym i seksownym ciałem Suareza u boku, będzie dla niej większym wyczynem niż sądziła i bez wątpienia dojechanie gdziekolwiek w jednym kawałku zakrawało w tej chwili o cud.

***

- Twierdzisz, że to najlepsze tacos w Monterrey? – zagadnął Christian uśmiechając się półgębkiem i idąc powoli tyłem, spojrzał Lii głęboko w oczy. Wzruszyła ramionami i skupiła wzrok na trzymanym w dłoni przysmaku, który przed chwilą kupili przy jednym z ulicznych stoisk.
- Spróbuj i sam oceń – uśmiechnęła się promiennie i uniosła rozbawiony wzrok wprost na jego piękne zielone oczy, które w tej chwili całe się śmiały. Gdyby nie była tego świadkiem, w życiu by nie powiedziała, że jeszcze kilkadziesiąt minut temu, nie było beztroskiego uśmiechu, czy błyszczących wesoło tęczówek. Jeśli mogła zrobić cokolwiek by Christian wyglądał właśnie tak jak teraz, a smutek i przygnębienie minęło choć na chwilę, nie miała zamiaru się zastanawiać – Osobiście uważam, że te robione na ulicy są o niebo lepsze od tych serwowanych w knajpach, czy restauracjach, ale to już rzecz gustu – stwierdziła swobodnie, przekrzywiając głowę i wpatrując się w niego uważnie, przygryzła policzek od środka.
- No dobra, przekonajmy się – rzucił Suarez i przystanął na moment odgryzając spory kęs. Przeżuwając w milczeniu spojrzał gdześ przed siebie, ale kąciki jego ust lekko drgnęły, kiedy przełknął.
- Czy ja wiem – stwierdził wzruszając ramionami i starając się by zabrzmiało to choć odrobinę obojętnie – W sumie nienajgorsze – rzucił beznamiętnie odgryzając kolejny kęs, a kiedy spojrzał Lii w oczy z wyraźnym rozbawieniem, parsknęła śmiechem.
- Akurat! Są najlepsze! – zaśmiała się i kręcąc głową ruszyła przed siebie, próbując swojego tacos – Mmm..... pyszota – mruknęła przymykając oczy, a Christian w mgnieniu oka ją dogonił, śmiejąc się wesoło pod nosem i zerkając na jej rozanieloną twarz.
- Nie sądziłem, że można cię zadowolić tak łatwo .... – zaczął, ale zgromiła go spojrzeniem i wsadziła mu łokieć pod żebra, potęgując tylko jego śmiech.
- Aleś ty dowciapny – odparowała mrużąc oczy, a kiedy wciąż bezczelnie się uśmiechał, jej oczy błysnęły psotnie – Poza tym wszystko zależy w jakiej dziedzinie Suarez. Czasem bywam wybredna i wymagająca – wypaliła bez zastanowienia mierząc go zadziornym spojrzeniem od stóp po czubek głowy. Christian uniósł wymownie brew, aż podjechała niemal pod samą linię włosów i wyszczerzył się jak dzieciak.
- Zaczyna mi sie podobać ta rozmowa – zaśmiał się spoglądając na nią rozognionym spojrzeniem i odruchowo zerkając na dolną wargę, którą być może całkiem nieświadomie przygryzła.
- Przykro mi, bo ciągu dalszego nie będzie – stwierdziła wzruszając nonszalancko ramionami i celowo umykając wzrokiem, uśmiechnęła się pod nosem.
- Szkoda – mruknął udając zawiedzionego, a kiedy Lia wywróciła oczami, zatopił zęby w swojej, prawie zjedzonej porcji, uśmiechając się łobuzersko. Pokręciła głową z dezaprobatą, po czym zgarnęła z twarzy niesforne kosmyki włosów, które co chwila rozwiewał jej wiatr i skupiła się na jedzeniu. W milczeniu zeszli z niewielkiego mostku i ruszyli chodnikiem po [link widoczny dla zalogowanych] , które w tej chwili rozświetlone było już tylko przez miliony światełek, odbijających się od ciemnej tafli wody, a panującą tu ciszę przerywał szum okolicznych fontann.
- Dużo znasz jeszcze takich miejsc? – spytał po chwili Christian przenosząc wzrok z widoku przed nim wprost w sarnie oczy Lii i wsuwając do ust ostatni kawałek tacos.
- Kilka by się znalazło – odparła cicho patrząc gdzieś przed siebie w zamyśleniu. Uśmiechnęła się pod nosem i dokończyła swoje tacos, wycierając usta serwetką.
- Każde jest równie ...... romantyczne? – zagadnął z rozbawieniem Christian, ściągając na siebie jej zdumione spojrzenie. Pokręciła energicznie głową i parsknęła śmiechem.
- To wcale nie jest romantyczne! – zaoponowała gorliwie wlepiajac w niego wielkie sarnie oczy, w których odbijało się w tej chwili tysiące maleńskich światełek. Christian uniósł brew patrząc na nią z powątpieniem.
- Owszem jest – odparł mrugając do niej zaczepnie, po czym uśmiechając się od ucha do ucha, obszedł ją i wrzucił serwetkę do kosza na śmieci.
- Nie jest – jęknęła bezradnie, ale zdecydowanie mniej pewnie, niż jeszcze przed chwilą. Pokręciła głową z niedowierzaniem i rozejrzała się dookoła z rezygnając stwierdzając, że musiała przyznać mu rację. Tu było cholernie romantycznie, zwłaszcza o tej porze dnia! Westchnęła i przymknęła oczy, ale natychmiast zesztywniała, gdy poczuła ciepło drugiego ciała, tuż za plecami. Christian zahaczył palcem wskazującym o szlufkę jej spodni i jednym zdecydowanym ruchem przyciągnął do siebie tak, że wpadła na jego twardy tors, podczas gdy on wcale nie przestając iść, prowadził ją powoli przed sobą. Lia przełknęła ślinę i wstrzymała powietrze w płucach, czując jak krew zaczyna wrzeć jej w żyłach, a ciało zdaje się zupełnie nie słuchać głosu rozsądku. Gdy pochylił się nad jej uchem była pewna, że w głowie ma papkę zamiast mózgu, bo powinna się odsunąć jak najszybciej i jak najdalej, by zachować ten cholerny dystans, a tymczasem pozwalała na to wszystko bez słowa protestu, rozkoszując się każdą sekundą jego bliskości.
- W takim razie jakie to miejsce jest twoim zdaniem? – wyszeptał pieszcząc jej ucho jedynie oddechem i nie robiąc zupełnie nic więcej. Lia spojrzała przed siebie i zagryzła dolną wargę starając się zebrać myśli by wyartykułować jakiekolwiek logiczne zdanie.
- W porządku, masz rację – westchnęła cicho i zerknęła na idącą z naprzeciwka parę młodych ludzi, trzymających się za ręce i rozmawiających o czymś wesoło. Kiedy ich minęli, dziewczyna spojrzała na Christiana, a później na Lię i uśmiechnęła się przyjaźnie z błyskiem aprobaty w jasnych oczach. Niby nic nie znaczący gest, a jednak sprowadził Lię na ziemię. Zgrabnie odsunęła się od Christiana odwracając się przodem, po czym wsunęła dłonie do tylnych kieszeni spodni – Może i jest romantycznie, ale ja po prostu lubię tu przychodzić – stwierdziła wzruszając ramionami i spoglądając na niego odważnie. Uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń, by założyć jej kosmyk włosów za ucho, umyślnie przesuwając opuszkami palców po skórze na jej szyi i wywołującym tym przyjemne mrowienie przebiegające po jej ciele.
- Dlaczego? – spytał wpatrując się w nią uważnie, tak jakby starał się prześwietlić ją wzrokiem; jakby chciał ją naprawdę poznać i wyczytać z jej oczu coś więcej, niż sama do tej pory o sobie mówiła. Nikt nigdy o to nie zabiegał i przez chwilę poczuła się nieswojo, więc umknęła przed jego badawczym spojrzeniem, odwracając głowę.
- To taka namiastka jednego z moich marzeń – rzuciła cichutko i spojrzała w ciemne niebo nad ich głowami. Zrównała się z nim i oboje znów ruszyli chodnikiem wzdłuż rzeki.
- Powiesz jakiego? – zagadnął Christian szczerze zaciekawiony, ale pokręciła w odpowiedzi głową. Spojrzała w jego błyszczace tęczówki i uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wiesz jak to mówią: jeśli ci to zdradzę będę musiała cię zabić – odparła przygryzając policzek od środka, a Christian parsknął śmiechem i pokrecił głową z niedowierzaniem, po czym wsunął dłonie do kieszeni jeansów. Przez chwilę szli w milczeniu promenadą, dopóki Lia nie poczuła jak coś zaczyna na nią padać. Zmarszczyła brwi i uniosła głowę, ale szybko tego pożałowała, gdy kropla nadchodzacego deszczu wpadła jej wprost do oka.
- Cholera! – jęknęła i zamrugała energicznie.
- Zaraz lunie ... – mruknął Christian, ale zanim zdążył dokończyć chlusnął na nich ulewny deszcz, który wziął się właściwie niewiadomo skąd – Chodź! – rzucił i chwycił Lię za dłoń, po czym oboje zaczęli biec w stronę najbliższego mostka, mijając po drodze zakapturzonych ludzi i kałuże, jakie powstały na chodniku w mgnieniu oka. Kiedy lawirowali między kolejnymi przeszkodami, a Christian wciąż ciągnął ją za sobą, nie mogła przestać zanosić się śmiechem, co tylko ją spowalniało. Gdy pod nogi wpadła im gromadka roześmianych dzieci, Christian zatrzymał się gwałtownie, a Lia wpadła na niego z takim impetem, że aż się zakołysał. Zerknął na nią przez ramię i uśmiechnął się szeroko.
- Przepraszam – wydukała zagryzając dolną wargę i spoglądając na niego z rozbawieniem. Pokręcił głową, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie, zanim się odwrócił i chwycił ją za biodra przeżucając sobie przez ramię. Lia pisnęła zaskoczona, ale nim się obejrzała Christian ruszył przodem nie oglądając się na jej protesty.
- Suarez postaw mnie natychmiast! – krzyknęła szamocząc się i jednocześnie nie mogąc przestać się śmiać.
- Biegniesz za wolno, a poza tym strasznie niezdarnie! – zaśmiał się Christian omijając kolejną kołużę.
- Słucham? – oburzyła się, ale zaraz chwyciła się mocno jego kurtki, kiedy poślizgnął się na mokrym chodniku. Zacisnęła zęby i zaklęła pod nosem – Puszczaj mnie, bo nie ręczę za siebie, słyszysz? – fuknęła kręcąc się niecierpliwie.
- Przestań się wiercić, bo mi się wyśliźniesz – zganił ją i podrzucił lekko na ramieniu, by wygodniej ją ułozyć.
- Christian proszę cię, bo naprawdę ci przywalę! Umiem chodzić i mogę biec o własnych siłach – jęknęła zrezygnowana, a kiedy w odpowiedzi połaskotał ją pod kolanem, szarpnęła się odruchowo i nie zastanawiając się dłużej, w odwecie klepnęła go w biodro. Przynajmniej z założenia tak miało być, bo ostatecznie trafiła zdecydowanie nie tam gdzie trzeba.
- Lia zdajesz sobie sprawę, że mam całkiem niezły dostęp, by ci oddać tego klapsa? – ostrzegł ją, ale jego ramiona zatrzęsły się od wesołego śmiechu.
- Ani mi się waż! – zaprotestowała, ale jej głos odbił się echem od murów mostu, pod którym właśnie się znaleźli. Christian zatrzymał się i chwycił ją za biodra powoli opuszczając na suchy chodnik. Zsunęła się po jego torsie i instynktownie chwyciła się jego ramion, zaglądając mu niepewnie w oczy. Jego zielone tęczówki zapłonęły znów tym samym, dobrze jej znanym ogniem, a usta wygięły się w seksownym półuśmiechu. Zapatrzyła się na nie, bo nagle rozpaczliwie zapragnęła znów poczuć te szatańskie usta na swoich. Zwilżyła spierzchnięte wargi językiem zdając sobie sprawę, że między ich ciałami, które stykają się w nieprzyzwoitych miejscach, nie ma nawet milimetra pustego miejsca, a silne dłonie Christiana spoczywają wciąż na jej biodrach, paląc dotykiem skórę. Poczuła jak jej serce trzepocze w piersi niczym zamknięty w dłoni motyl, a ona musiała się opamiętać, zanim zrobi coś okropnie głupiego. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko wyswobodzając się delikatnie z jego objęć. Odchrząknęła zakładając włosy za ucho i wysiliła się na beztroski ton.
- Jeszcze jeden taki numer, a zarobisz Suarez – zagroziła, ale widząc chłopięcą radość w jego oczach i błąkający się szeroki uśmiech, nie mogła pozostać poważna.
- Jak będziesz mnie tak karać, jak przed chwilą to mogę wywijać takie numery w kółko – zażartował zerkajac przelotnie na jej rozchylone usta. Lia wywróciła oczami i pacnęła go w ramię, próbując całkowicie rozładować rosnące między nimi napięcie. Ściągnęła mokre włosy na ramię i obejrzała wilgotne ubranie.
- Musimy się wysuszyć – stwierdziła z przekąsem, spychając tym sposobem niebezpieczny temat na boczne tory.
- Przestaje padać – zauważył Christian kiwając głową w stronę promenady i wyglądając przy tym tak, jakby ich wzajemna bliskość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
- I całe szczęście, idziemy na gorącą czekoladę – zakomunikowała Lia tonem nie znoszącym sprzeciwu, a kiedy na niego spojrzała, w odpowiedzi parsknął tylko prawdziwie wesołym śmiechem.

***
Siedziała na sofie w najodleglejszym kącie pobliskiej kawiarni, a do której dotarli z Christianem, gdy tylko przestało padać. Nasunęła na dłonie rękawy sweterka, kurczowo ściskając kubek z gorącą czekoladą, jakby to był jej prywatny grzejnik. Upiła łyk parującego napoju i przymknęła oczy rozkoszując się ciepłem przyjemnie rozlewajacym się po jej ciele. Zaintrygowana ciszą jaka między nimi zapadała, zerknęła na siedzącego obok Christiana, który wpatrywał się w nią w milczeniu, uśmiechając się przy tym wesoło.
- Co? – spytała Lia marszcząc brwi i zakładając za ucho wciąż jeszcze wilgotne włosy. Suarez wzruszył ramionami i jakby od niechcenia przesunął wzrokiem po wnętrzu kawiarni.
- Dowiedziałem się dzisiaj o pani ciekawych rzeczy, panno Blanco – stwierdził, leniwie wracając do niej błyszczącym wzrokiem. Lia uniosła brew i usiadła przodem do niego, wsuwając lewą nogę pod kolano i wciąż trzymając kubek w dłoniach.
- Czyżby? – zagadnęła przygryzając policzek od środka, a Christian skinął twierdząco głową lustrując jej twarz roziskroznym spojrzeniem.
- Uwielbiasz tacos z ulicznego stoiska przy promenadzie, którym można cię w łatwy i cudowny sposób zadowolić – zaczął wyliczać, a kąciki jej ust lekko drgnęły, kiedy dostrzegła rozbawienie malujące sie na jego przystojnej twarzy. Przekrzywiła głowę i ponagliła go spojrzeniem, by kontynuował swój monolog - Bywasz wybredna i wymagająca, ale urwałaś temat zanim się na dobre zaczął, więc pozostaje mi własna wyobraźnia i dopowiedzenie sobie tego, czemu tak trudno sprostać – zaśmiał się zaglądając jej w oczy z łobuzerskim błyskiem w cudownie zielonych tęczówkach, które w przytłumionym świetle kawiarni, wydawały się ciemniejsze niż zwykle. Lia uśmiechnęła się tajemniczo i upiła łyk czekolady, spoglądając na niego psotnie znad kubka. Uniósł delikatnie brew i w odwecie zmierzył ją rozpalonym spojrzeniem, od którego Lii natychmiast zrobiło się gorąco i była w stanie uwierzyć, że jeszcze chwila, a będzie zdolna wysuszyć ubranie własnym ciałem. Poruszyła się niespokojnie pod jego przenikliwym wzrokiem, a Christian wygiął usta w seksownym, pełnym satysfakcji półuśmiechu – Poza tym ... – zaczął sięgając do stolika po swój gorący napój, po czym upił łyk i uśmiechnął się szeroko – Zdaje się, że lubisz klepać mnie w tyłek – odparł bezczelnie, zaglądając jej w oczy.
- Wcale nie! – zaoponowała gorliwie, nie mogąc ukryć uśmiechu – To było niechcący! – usprawiedliwiła się marszcząc brwi i ściągając na siebie jego rozbawione spojrzenie.
- Jasne, tłumacz sobie – mruknął arogancko chichocząc pod nosem typowo męskim śmiechem, widząc jej zakłopotanie. Lia pacnęła go w ramię obruszona – Przecież nie ma w tym nic złego, wiem że mam zgrabny tyłek, który aż się prosi o macanie – naigrywał się zadowolony z siebie. Wywróciła oczami i westchnęła udając obojętną.
- Śmiem wątpić – odgryzła się odważnie, a gdy spojrzał na nią z powątpieniem, wzruszyła ramionami – To raczej twoje nadmuchane ego Suarez – dodała tłumiąc śmiech, gdy jego brew powędrowała do góry, a on omiótł jej sylwetkę zadziornym spojrzeniem.
- Szkoda, że tak uważasz, bo chciałem właśnie powiedzieć, że twój też jest niczego sobie – rzucił wzruszając ramionami i rozglądając się po kawiarni z udawanym zainteresowaniem. Lia parsknęła głośnym śmiechem, aż kilka par oczu zwróciło się w ich stronę. Mimo wszystko cieszyła się, że wybrali ten zaciszny i odizolowany od reszty kąt, bo przynajmniej nikt nie słyszał tej jakże konstruktywnej wymiany zdań – Teraz tylko do kompletu brakuje mi wiedzieć, co to za marzenie ma Lia Blanco – zagadnął po chwili poważniejszym tonem, Lia pokręciła głową i niepewnie spojrzała mu w oczy.
- Uważam, że marzenia są po to by je spełniać, a nie o nich mówić, więc nie rób podchodów Christian, bo i tak Ci nie powiem – odparła umykając spojrzeniem i upijając łyk gorącej czekolady. Suarez podniósł ręce w geście poddania i uśmiechnął się lekko.
- Dobra. W takim razie opowiedz o sobie coś innego – rzucił swobodnie usadawiając się wygodniej na sofie, przodem do niej. Lia zmarszczyła brwi i uniosła wzrok pochwytując jego zaciekawione spojrzenie.
- Niby co?
- Nie wiem – wzruszył ramionami i potarł kark w zamyśleniu – Może dlaczego wybrałaś studia na kierunku sztuk pięknych, skoro wolisz grzebać pod maskami samochodów? – spytał swobodnie. Przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund wpatrywała się w niego czujnie, jakby zupełnie nie rozumiała dlaczego Christian chce ją poznać w ten sposób. Nikt w jej życiu nigdy nie trudził się, by czegokolwiek się o niej dowiedzieć. Nawet matka nie czuła potrzeby by zainteresować się jedynym dzieckiem. Poznać jakie ma słabości, mocne strony, zainteresowania, pasje; czego się boi, co lubi, czy po prostu jaka jest. Proste sprawy, a jednak mówienie o tym i otwieranie przed kimś duszy, nie było dla Lii czymś zwykłym. Jedyną osobą, która wiedziała o niej wszystko był Ignacio, ale on wcale nie musiał pytać, przecież niemal ją wychował.
- Naprawdę chcesz to wiedzieć? – spytała podejrzliwie mrużąc oczy. Christian skinął głową, wyławiając jej niedowierzające spojrzenie.
- Naprawdę. I nie widzę w tym niczego dziwnego Lia – odparł poważnie omiatając jej skonsternowaną twarz uważnym spojrzeniem. Zagryzła dolną wargę, wbijając wzrok w do połowy pusty kubek z czekoladą. Milczała przez moment, ale w końcu westchnęła cicho i spojrzała mu w oczy.
- Chyba chciałam się sprawdzić – odparła cicho, a kiedy dostrzegła nieme pytanie w oczach Christiana uśmiechnęła się lekko i założyła włosy za ucho – Nacho zawsze powtarzał, że dobrze gdybym miała jakiś zawód, który pozwoli mi się utrzymać, ale taki z którego będę czerpała satysfakcję – powiedziała robiąc głęboki wdech i spoglądajac gdzieś w głąb kawiarni – Chyba nigdy nie byłam typową dziewczyną. Nie bawiłam się lalkami, nie stroiłam, nie chichotałam po kątach z koleżankami i nie piszczałam z zachwytu, za każdym razem gdy jakiś super fajny chłopak, zwrócił na mnie uwagę, uśmiechnął się, albo zagadał – wzruszyła ramionami i zerknęła na Suareza, który słuchał jej uważnie, uśmiechając się lekko – Odkąd pamiętam miałam inne priorytety w życiu, obracałam się w kręgu chłopców i chyba od zawsze kręciła mnie mechanika, samochody i motory, a Nacho za każdym razem tylko podsycał we mnie tę pasję – uśmiechnęła się wesoło wspierając łokieć o oparcie sofy i wsuwając palce we włosy, pochwyciła jego spojrzenie pełne chłopięcej radości.
- Wiem coś o tym, bo to Ignacio zaszczepił we mnie miłość do motocykli – zaśmiał się półgębkiem i spojrzał na nią ze zrozumieniem – Swój pierwszy jednoślad dostałem właśnie od niego, odrestaurowałem, trochę podrasowałem i cieszyłem się nim dopóki nie sprawiłem sobie Suzuki – przyznał szczerze uśmiechając się szeroko – Ale nadal nie wiem, dlaczego sztuki piękne – przypomniał uśmiechając się zachęcająco do Lii. Przygryzła policzek od środka, a kąciki jej ust niewyraźnie drgnęły.
- Przez wypadek skończyłam szkołę średnią zaocznie, ale udało mi się uzyskać zawód mechanika, więc od tamtej pory mogłam na siebie sama zarabiać i nie być od nikogo zależną – powiedziała przymykając oczy i oddychając głęboko, kiedy dopadły ją wspomnienia, o których nie chciała w tej chwili opowiadać i być może nigdy się na to nie zdobędzie. Uśmiechnęła się cierpko i upiła łyk chłodnej już czekolady – Rysowanie było czymś, co mnie uspokajało i pozwalało w jakiś sposób wyrazić siebie – przyznała szczerze zerkając na Christiana niepewnie i przygryzając dolną wargę potarła czoło palcami, bo właściwie nie przywykła by o sobie komukolwiek opowiadać. Westchnęła cicho i przełknęła powoli ślinę – Któregoś dnia Nacho stwierdził, że mam talent i powinnam coś z tym zrobić, bo szkoda by się zmarnował. Wtedy skończyłam kurs tatuowania, ale chyba czegoś mi nadal brakowało. To był czas, kiedy nie do końca wierzyłam we własne siły i nie byłam pewna tego co potrafię. Mimo wszystko postanowiłam zaryzykować i wypłynąć na głęboką wodę – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się na to wspomnienie – Chciałam się sprawdzić, a akademia sztuk pięknych to nie byle jaka uczelnia. Jeśli przetrwałabym tam choć semetr, byłaby to dla mnie duża satysfakcja.
- Wytrzymałaś znacznie dłużej – zauważył słusznie Christian posyłając jej ciepłe spojrzenie. Skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
- Liczyłam na to, że ludzie, którzy naprawdę się na tym znają, bez ogródek i szczerze powiedzą mi czy coś we mnie drzemie, czy porywam się z motyką na słońce – zażartowała i opuściła wzrok zerkając na swoje ręce zaciśnięte na kubku – Chyba było mi to potrzebne bym zaczęła w końcu w siebie wierzyć – przyznała marszcząc lekko brwi i mrugając energicznie, kiedy pod powiekami zapiekły ją łzy.
- Nie myślałaś nigdy o tym by zacząć się spełniać w tym kierunku? – spytał Christian wyławiając jej błyszczące spojrzenie, ale pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się łagodnie – Naprawdę masz talent, a chowanie go do szuflady to nie rozwiązanie – stwierdził poważnie wpatrując się w nią wyczekująco. Lia parsknęła cichym śmiechem.
- To jakaś zmowa? – zagadnęła, a kiedy zmarszczył brwi nie bardzo rozumiejąc o co jej chodzi, westchnęła ciężko - Gadasz jak Diego – rzuciła z przekąsem, a kiedy wyszczerzył się jak dzieciak, pokręciła głową z dezaprobatą i obrysowała palcem wskazującym krawędź kubka – Poza tym widziałam się wczoraj z Angie, która powiedziała mi to samo i chciała żebym weszła z nią w spółkę.
- Angie? – podjął Christian pytająco unosząc brew. Lia spojrzała na niego wielkimi sarnimi oczami i przygryzła policzek od środka krzywiąc się z goryczą, kiedy przypomniała sobie rozmowę z koleżanką.
- To tatuażystka i była wspólniczka Damiana – odparła unosząc na niego podminowany wzrok, a kiedy nie odpowiedział wpatrując się w nią uważnie, dostrzegła cień napięcia na jego twarzy. Szybko jednak stwierdziła, że zapewne tylko jej się wydaje i zupełnie to zignorowała – Spotkałam się z nią, żeby odebrać od niej sprzęt do tatuowania. Powiedziała, że Damian po wypadku wycofał się ze spółki, zostawił siostrę samą i wyprowadził się z domu. Podobno nie można się z nim dogadać i bardzo się zmienił – dodała ledwie słyszalnie, kiedy głos jej się załamał. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Drgnęła lekko, gdy poczuła jak Christian ostrożnie wsuwa dłoń pod jej włosy i gładzi kciukiem wrażliwe okolice ucha. Instynktownie nachyliła twarz ku jego ciepłej dłoni, chłonąc każdy czuły gest jaki jej ofiarowywał.
- To dlatego byłaś wczoraj taka przygnębiona? – spytał cicho. Lia uniosła powieki i spojrzała wprost w jego kocie oczy wpatrujące się w nią z troską. Pokręciła niewyraźnie głową, ale nie odpowiedziała, a Christian westchnął ciężko.
- Lia nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale przyjaźń to relacja dwojga ludzi, działająca w obie strony – odezwał się wyważonym tonem zaglądając jej głęboko w oczy, w których w jednej chwili rozbłysły łzy – Nie chce cię naciskać, ani skłaniać byś opowiedziała mi całą historię swojego życia, zwłaszcza jeśli tego nie chcesz. Musisz tylko zrozumieć, że nie mam nic przeciwko temu, byś czasem zarzuciła mnie swoimi zmartwieniami – zapewnił ściągając na siebie jej ciemny wzrok. Przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund siłowali się tak na spojrzenia, a Lia odniosła wrażenie, że w kawiarni oprócz nich, nie ma nikogo więcej. Odruchowo oblizała spierzchnięte wargi językiem i umknęła spojrzeniem, nie do końca pewna tego, czy powinna mu mówić dlaczego wczorajszy dzień był dla niej jednym z tych, które wolałaby przespać. Rozmowa o matce, a nawet wspominanie o niej wywoływało ból, którego Lia w tej chwili chciała sobie oszczędzić. Poza tym nie wyciągnęła Christiana z Valle de Sombras po kłótni z siostrą, po to by psuć nastrój opowiadaniem o tym, jak pięć lat temu znalazła matkę martwą, leżącą samotnie w jakiejś zatęchłej uliczce. Zdecydowanie to nie był ani czas, ani miejsce na roztrząsanie takich historii.
Zrobiła głęboki wdech i oplotła jego nadgarstek drobnymi palcami.
- Wczoraj była rocznica śmierci mojej matki – wyznała cicho i zajrzała mu w oczy, uśmiechając się gorzko – To nie jest dla mnie dobry dzień – szepnęła pochwytując jego spojrzenie, gdy sondował jej twarz uważnym wzrokiem. Widziała w jego zielonych tęczówkach niedowierzanie i była pewna, że nie kupił tego wyjaśnienia, podświadomie wyczuwając, że to nie jeste cała prawda, ale na tym temat w tej chwili powinien się zakończyć. Gdy odwróciła wzrok, ujął ją pod brodę i zmusił by znów na niego spojrzała.
- Dziękuję Ci za miły wieczór Lia – uśmiechnął się zmieniając temat, a ona odetchnęła z ulgą, że postanowił jednak nie drążyć. Odwzajemniła uśmiech starając się z całych sił, by wyglądał swobodnie.
- Nie musisz – odparła wzruszając nonszalancko ramionami, ale wtedy Christian przesunął kciukiem po jej skórze, tuż pod dolną wargą, wprawiając ją w osłupienie. Zatrzymała powietrze w płucach przyglądając mu się uważnie, kiedy pochylił się nieznacznie, a na jego usta wypełzł zmysłowy uśmieszek.
- Ale chcę – mruknął i musnął chłodnymi wargami jej policzek niebezpiecznie blisko ust. Lia przymknęła oczy oddychając coraz płycej, kiedy przesunął nosem po jej policzku pieszcząc skórę gorącym oddechem. Odsunął się odrobinę i zajrzał jej w oczy rozgonionym spojrzeniem. Przełknęła powoli próbując odzyskać równowagę, którą Christian po mistrzowsku potrafił zachwiać, niewiele przy tym robiąc.
- Wracamy? – spytała cicho starając się by jej głos nie drżał. Christian uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób i skinął głową, po czym odsunął się powoli, a jej udało się w końcu dojść do siebie - Przyjdzie moment, że to ja cię tak przewałkuję Suarez – rzuciła rozbawiona dopijając swoją czekoladę i odstawiając kubek na stolik. Christian wyszczerzył się jak dziecko i spojrzał na nią z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Będę czekał – zaśmiał się wstając i zarzucając na siebie skórzaną kurtkę, mrugnął do niej zadziornie, a Lia w odpowiedzi jedynie parsknęła wesołym śmiechem.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 23:44:34 30-11-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:51:11 02-12-14    Temat postu:

162. Greta

Zimno. Przenikało ją na wskroś, wywołując mimowolne dreszcze i dygotanie zębami. Paznokcie mocno wbijała w skórę, z całych sił starając się nie rozpłakać. Nie tutaj. Nie przy nich wszystkich. Wzięła głęboki oddech, który nie uspokoił jej bijącego z wściekłości serca. Emocje zalewały ją całkowicie, tak że prawie nie widziała, gdzie jest. Wszystko jej się mieszało. Wstała na chybotliwych nogach, nie mając żadnego pomysłu, gdzie mogłaby się udać. Ucieczka. To słowo krzyczał jej instynkt przetrwania. Uciec i nigdy nie wracać. Tylko gdzie?!
- Choć pomogę Ci - usłyszała cichy szept, blisko płatka swojego ucha, a był on tak irracjonalny, że na początku miała wrażenie, że się przesłyszała. Jednak, gdy uniosła lekko oczy ku górze, dostrzegła osobę, która je wypowiedziała. Nie miała siły się wyrwać. Choć może powinna. Jego zawsze starała się unikać. Tym razem jednak nie miała siły. Ani na to by z nim walczyć, ani na to by pokazać, że wszystko jest w porządku. Przecież do cholery nie było?! Jak szmaciana lalka pozwoliła chwycić się pod ramię i udała w tym kierunku, w którym ją poprowadził. I choć wiedziała - może ta świadomość nie była zbyt jasna w tej chwili - że prawdopodobnie pakuję się prosto w paszczę lwa. A może po prostu postanowiła podjąć ryzyko?!


Wpatrywała się w szybę, sięgając wzrokiem daleko, nie skupiając na żadnym ważniejszym punkcie. Już sama nie wiedziała czy robi dobrze. Pamiętała wzrok Nicolasa skupiony na niej w tamtym gabinecie, bijące z jego oczy wyrzuty, ból, gniew i przede wszystkim niezrozumienie. I może właśnie tak powinna zrobić?! Po prostu zniknąć i nigdy więcej się nie pojawiać w ich życiu?! Może decyzję o zostaniu w miasteczku cieni podjęła zbyt pochopnie. Tak naprawdę nigdy nie była tu szczęśliwa. I już raczej nigdy nie będzie. A więc czego tu szuka?! Odpowiedź na to pytanie była tak oczywista, że nie wiedziała czemu nawet nadal się nad tym zastanawia. Nigdy nie stała po stronie prawa. po stronie, "tych dobrych". Zresztą czemu niby by miała?! Założyła kosmyk włosów za ucho, odwracając się za siebie i wpatrując w stolik, na którym rozłożone stały figury. Tak właśnie się czuła każdego dnia. Jakby toczyła walkę z samą sobą. Podeszła cicho i w pełnym skupieniu ruchu przestawiła gońca. Przyjrzała się nowemu ustawieniu, analizując każdy możliwy ruch przeciwnika. Choć paradoksalnie - a może to podobało jej się w tym wszystkim najbardziej - mierzyła się z samą sobą. Jej wzrok momentalnie przeniósł się w róg pokoju. W stronę szafy. Jak mogła wcześniej o tym nie pomyśleć. Wyjęła plik papierów, niedbale związany sznurkiem. Przeleciała szybko wzrokiem. Ale w końcu czego się spodziewała?! Że tak po prostu znajdzie odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Przecież matka - choć mogła ją nienawidzić i nie szanować - nie była głupia. Była cwana. W końcu z jakiegoś powodu Barosso co miesiąc przelewał jej okrągłą sumkę pieniędzy na konto. Tylko o co chodziło?. Wiedziała, że odpowiedź musi gdzieś tutaj tkwić. Ale również zdawała sobie sprawę, że matka była na tyle sprytna, że nie zostawiła klucza do zagadki podanego wprost na złotej tacy. Sapnęła z bezsilności. Nawet najdrobniejsza rzecz, mogła stanowić wskazówkę. Choć równie dobrze mogło to być cokolwiek innego, z pozoru oczywiste, a jednak dla odpowiedniej osoby nie. Z całą pewnością ona odpowiednią osobą nie była.
- Szukasz czegoś? - usłyszała mocny głos pochodzący od drzwi i mało brakowało, a nie krzyknęłaby ze strachu. Co w nią ostatnio do cholery wstąpiło?! Miesiączka jej się zbliża czy co, że chodzi taka rozkojarzona i przewrażliwiona?! A już zwłaszcza na jego obecność.
- Nic ważnego - odpowiedziała dopiero po chwili, starając uspokoić swoje rozszalałe ostatnimi czasy zmysły. Na powrót wszystko związała i wrzuciła do szafy szybkim ruchem, jakby z dziwnej obawy, że Ivan mógłby coś podejrzeć. Było to tak irracjonalne i abstrakcyjne uczucie, że niemal oblała się szkarłatem. Miała ochotę podejść do drzwi i mocno w nie przywalić. Najbardziej zrozumiałe wyjaśnienie jakie znajdywała na tą sytuację, było takie, że porwali ją kosmici i już po prostu nie jest sobą. Bo zdecydowanie nic do niego nie czuła! Typowo kobiecych uczuć już dawno się wyzbyła.
- Idę wziąć prysznic - oznajmiła mu po chwili, zdecydowanie wstając z łóżka.
- Mogę się przyłączyć? - spytał z szelmowskim uśmiechem na twarzy, czekając na jej reakcję.
- Muszę pomyśleć - oznajmia jedynie, wchodząc do przylegającej łazienki, decydując się zamiast niekomfortowego, szybkiego prysznica, wziąć długą kąpiel. Może chwila samotności - choć i to nie było pewne - pomoże jej ułożyć wszystko na swoim miejscu.

- Powiedziałam, że masz się do niego nie zbliżać - odparła wyniosłym tonem, nawet nie zwracając uwagi na jakiekolwiek protesty ze strony Grety. Jakby te słowa, a może raczej ton w jakim były wypowiadane, miał załatwić wszystko. Dlaczego, więc tak zżerała ją ciekawość. Wiedziała, że od matki niczego się nie dowie. A może powinna jej posłuchać?! Choć ten jeden raz w życiu i nie pakować się tam, gdzie jej nie zapraszają?! Ale przecież ... to on do niej podszedł. To on jej pomógł. Choć do tej pory traktowała go jak powietrze. Nie! Traktowała go zdecydowanie gorzej. Jaka była głupia, że uwierzyła w bajeczkę sprzedaną jej łatwo przez matkę. Nie wiedziała co ma robić. Z jednej strony słyszała złowrogi tembr w głosie matki i zdawała sobie sprawę, że coś jest na rzeczy. Z drugiej jednak strony ... jak miała się od niego tak po prostu odsunąć?! I znowu wyjść na mało miasteczkową dziewuchę, która wierzy we wszystko co usłyszy.
Matka patrzyła na nią w skupieniu, jakby oczekując odpowiedzi, która - jak zakładała - powinna przyjść natychmiast.
- Mhm - odparła nadal zamyślona, kiwając głową, radując przy tym - i to aż nazbyt - rodzicielkę.
Szkoda. Zawsze uważała, że matka jest bardziej przebiegła od niej. A może ona po prostu chciała to usłyszeć?! Uspokoić swoje rozszalałe nerwy, oczyścić głowę. Dowiedzieć się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i ... nic jej nie grozi?! Greta jednak nie byłaby jej córką, gdyby nie zrobiła wszystkim na przekór


Dziwne, że właśnie o tym pomyślała. A może to jest jakiś znak? Punkt zaczepienia? Może jednak coś jest na rzeczy w tamtej historii?! Zwłaszcza, że nigdy nie udało się jej dowiedzieć prawdy. Ale co niby miałby mieć wspólnego Barosso z takimi ludźmi?! Zresztą, po pierwsze niby jak jej matka miałaby się czegoś dowiedzieć. Bo jeżeli to był sekret rodzinny - a tylko takie Barosso ukrywałby przed światem, bo cała reszta jest dla niego mało istotna, to jakim cudem jej matka to wywęszyła?! Tak blisko jak do swojej rodziny by jej nie dopuścił. Była w końcu jego kochanką. Jedną z wielu, warto zaznaczyć. Ale ... coś jednak znalazła?!
Och. Znowu za dużo myśli kłębiło się w jej głowie. Już sama nie wiedziała co zrobić. Pójść na siłownie i wyrzucić to wszystko ze świadomości czy może zaryzykować szalonym seksem z mężczyzną, który znajduję się tak blisko?! Nie, nie, nie, nie - wrzeszczała ta część jej, która na coś takiego nie chciała się zgodzić. Akurat jego skrzywdzić nie może. Choć, z drugiej strony ... może to wcale nie chodzi o zranienie. Bo chyba jest już na tyle duży, że sam by się pozbierał?!
- O czym myślisz? - spytał cicho, blisko płatka jej ucha i tym razem nie wytrzymała, przestraszona pisnęła i podskoczyła lekko do góry. Zgromiła go zimnym wzrokiem, gdy wpatrywał się jak urzeczony w jej ciało zanurzone w gorącej wodzie, okryte jedynie pozostałością po dużej ilości piany, która była na początku.
- Jak rozumiem mamusia nie nauczyła Cię pukać? - spytała zła, choć sytuacja wcale nie zapowiadała się źle. Może to i dobrze?! Może teraz to on powinien podjąć decyzję za nich oboje?!
- Nigdy nie pasowałaś mnie na swojego rycerza - odparł szelmowsko, opierając się przedramionami o brzeg wanny i wpatrując się prosto w jej ciemne oczy. Serce przyspieszyło pompowanie krwi. Oddech stał się płytszy, a ręce wręcz świerzbiły, żeby go wciągnąć do wanny. On tymczasem - jakby nie świadomy uczuć jakie w niej wywołuję, kciukiem lekko obwodził kontur jej brody. Zawinął kosmyk włosów, który wydostał się spod koczka zaplecionego na czubku głowy i zawiązał go w okół swojego palca. Zbliżył się powoli do jej ust. Jakby cały czas dając jej czas na to by to ona pierwsza przywołała się do porządku. Jego również. Zatrzymał się dosłownie o milimetry od jej ust, tak że na swoich wargach czuł jej lekki, płytki oddech. Całą uwagę skupił na jej ustach, zaróżowionych od gorącej wody.
- To byłby błąd - wyszeptał prosto w nie i odsunął się na dawną odległością, z miną triumfatora wpatrując w jej zszokowaną twarz.
A więc wojna! - pomyślała cierpko, nie przyzwyczajona od dawna by ktokolwiek wygrywał z nią takie utarczki. Podniosła się, więc z wanny, szokując tym razem jego. Lubieżnym wzrokiem lustrował jej sylwetkę od góry do dół, gdy wychodziła z wanny i wycierała ciało frotowym ręcznikiem. Chciała coś powiedzieć, ale uznała, że słowa są zbędne i zniszczyłyby tylko cały efekt. A widok jego rozdziawionych ust i pociemniałych z pożądania oczu, będą towarzyszyły jej przez całą resztę dnia. Zawinęła się ciasno w ręcznik, uwalniając włosy spod ciasnej gumki, które pasmami spłynęły na jej plecy. Uśmiechnęła się cwano i delikatnym krokiem wyszła z łazienki.

- Nic się nie zmieniłaś - usłyszała, gdy zeszła po schodach z nadal lekko mokrymi kosmykami włosów u dołu i w świeżej różowej niczym landrynka sukience. Z początku nawet nie wiedziała kto to jest. Czas zamazał w jej pamięci wszystko, a może sama się do tego przyczyniła?! Sama chciała zapomnieć, odgrodzić się od wszystkiego, wymazać z pamięci, jakby nigdy się nie zdarzyło. Chwila konsternacji odmalowała się na jej twarzy, a przybyły gość skwitował to uśmiechem na ustach. Jak widać nie liczył, że go od razu pozna? A może sam znał ją na tyle dobrze, że wiedział iż prędzej czy później przypomni sobie. Przyjrzała mu się ponownie, lustrując sylwetkę od góry do dołu i zawieszając oczy na dłuższą chwilę na jego twarzy. Znała te oczy. Ciemne, głębokie ze złotymi refleksami odbijającego się słońca. I te włosy ...
- [link widoczny dla zalogowanych]?! Ale to niemożliwe - odparła wpatrując się w niego zszokowana
- Wszystko na tym świecie jest możliwe cara - odparł, używając zwrotu, którym wielokrotnie się do niej zwracał, uśmiechając się przy tym zabójczo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:01:26 10-12-14    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 23:37:10 10-12-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:14:58 10-12-14    Temat postu:

163. LUCAS/ARIANA/HUGO

San Antonio, 9 lat wcześniej

Szkolna biblioteka była jej azylem. To właśnie w tym miejscu Ariana Santiago spędzała większość przerw między lekcjami. Teraz również nie mogła oderwać się od lektury. Czytała z zapartym tchem, nawet nie wysilając się, by od czasu do czasu zamrugać powiekami. Kiedy jakaś książka ją wciągnęła, trudno jej było przestać ją czytać. Była typowym molem książkowym i nic nie mogła na to poradzić.
- "Ludzie przeżywają filmy zamiast samemu coś przeżyć! Filmowe gwiazdy przeżywają przygody za całe społeczeństwo, a społeczeństwo siedzi w ciemnościach i może sobie tylko pooglądać, jak tamci je przeżywają! Póki nie wybuchnie wojna. Wojna to jedyna przygoda dla mas..."
Ariana wzdrygnęła się ze strachu, słysząc jak ktoś czyta na głos fragment z książki, którą trzymała w rękach. Tak się zaczytała, że nie zauważyła chłopaka, który niepostrzeżenie zjawił się u jej boku i zajrzał przez ramię, by zobaczyć, co tak bardzo pochłonęło jej uwagę.
- Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć - powiedział chłopak z niewinnym uśmiechem na twarzy. - Byłem ciekawy, co cię tak zainteresowało. Bardzo to życiowe. Co to takiego?
Dziewczyna nadal była w szoku, wpatrując się w chłopaka szeroko otwartymi oczami, ale jakby go nie widząc.
- "Szklana menażeria" - wydukała, łapiąc się za serce. Kiedy czytała książki była w swoim świecie i trudno było ją sprowadzić do rzeczywistości.
- Hmm... - chłopak zastanowił się nad czymś przez chwilę. - Chyba będę musiał bliżej zgłębić tę lekturę.
- Przepraszam, ale czy my się znamy? - wypaliła Ariana, nie mogąc dłużej się powstrzymać. Nie rozumiała dlaczego w ogóle się do nie odezwał.
- Jestem Lucas. Lucas Hernan...
- Wiem, jak się nazywasz. Mamy razem angielski - przerwała mu dość niegrzecznie panna Santiago, a on zmarszczył czoło. Nie przywykł do takiej reakcji na swoją osobę ze strony płci przeciwnej. - Po prostu nie rozumiem, dlaczego ze mną rozmawiasz.
- Wybacz, byłem ciekaw. - Lucas wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, jak się zachować.
Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której Ariana ponownie wlepiła wzrok w książkę, ale tym razem nie była w stanie się na niej skupić. Cały czas czuła na sobie jego przeszywające spojrzenie.
- Co? - zapytała w końcu, spoglądając na niego spode łba, a on poczuł dziwną ochotę by się roześmiać.
- Zawsze się tak złościsz, kiedy ktoś przerywa ci w czytaniu?
- Tak. A teraz czy mógłbyś z łaski swojej zająć się swoimi sprawami? Próbuję się skupić - dziewczyna ostentacyjnie zakryła twarz książką, chcąc uniknąć z nim kontaktu wzrokowego.
Po jakimś czasie usłyszała, jak ktoś dosiada się do jej stolika. Wyjrzała zza książki i spostrzegła Lucasa, sadowiącego się wygodnie w jednym z foteli i zaczynającego czytać "Szklaną menażerię". Próbował chyba zachować powagę, ale nie bardzo mu to wyszło. Efekt był przekomiczny i Ariana nie wytrzymała, parskając śmiechem w swój egzemplarz.
- Hej, mogłabyś być ciszej? Ja tu próbuję czytać! - Chłopak udał oburzonego, a Ariana roześmiała się jeszcze bardziej. - Lucas - przedstawił się ponownie, podając jej rękę, a ona po chwili wahania uścisnęła ją krótko.
- Ariana.
- Więc... Ariano, czy masz na swojej liście jeszcze jakieś książki, które mogłabyś mi polecić?
- Raczej nie. Większość z nich jest dość wymagająca.
- Auć - Lucas udał, że zabolały go jej słowa. - Sądzisz, że mam za niskie IQ, żeby je zrozumieć?
- Nie. Sądzę, że ci się nie spodobają. - Lucas spojrzał na nią, domagając się szczerej odpowiedzi, więc po chwili dodała: - No dobrze - nie zrozumiesz ich.
- Skąd wiesz? Nawet mnie nie znasz. Dlaczego oceniasz książkę po okładce?
- Po okładce? - zdziwiła się Ariana, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Myślisz, że skoro gram w futbol to jestem bezmózgim sportowcem? Wyobraź sobie, że też lubię od czasu do czasu sięgnąć po ambitną lekturę albo obejrzeć niekomercyjny film. - Lucas świdrował ją wzrokiem tak, że aż się zaczerwieniła. Zrobiło jej się wstyd.
- Nie chciałam... Przepraszam - wyrwało jej się, a on się uśmiechnął.
- Tobie za to brak pewności siebie. To widać. Przez swój kompleks niższości nie czujesz się przy ludziach swobodnie. Ktoś powinien ci dać wiarę w siebie i przywrócić ci dumę, żebyś przez nieśmiałość nie musiała chować się po kątach i - czerwienić...
- Hej! - Ariana otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia, po czym zerknęła szybko na swój egzemplarz "Szklanej menażerii", a potem z powrotem na Lucasa. - Ty... Czy ty właśnie cytowałeś...?
- Tak. Znam Williamsa na pamięć. Chciałem tylko zagadać. - Lucas wstał z miejsca i ruszył w stronę wyjścia. - Do zobaczenia na angielskim, Ari!
Po tych słowach opuścił szkolną bibliotekę i pozostawił Arianę z mętlikiem w głowie. Ludzie mogą cię pozytywnie zaskoczyć, jeśli tylko dasz im ku temu okazję.


***

Uparła się, by jechać z Lucasem do El Miedo, choć on twierdził, że to zły pomysł. Nic nie mogła na to poradzić - martwiła się o Cosme i dobrze wiedziała, że nie ma on zbyt dobrych wspomnień związanych z wymiarem sprawiedliwości. Miała nadzieję, że swoją obecnością, doda panu Zuluadze odwagi do złożenia zeznań.
Nadal nie wierzyła, że ta miła pielęgniarka, Dolores Lozano, byłaby skłonna postrzelić Lupe Martinez. To było po prostu niewiarygodne i Ariana instynktownie czuła, że nie można wierzyć w ani jedno słowo Staruchy.
Z daleka dom na wzgórzu prezentował się zwyczajnie (choć trochę upiornie), prawie tak jak w dniu jej przyjazdu do Valle de Sombras. Dopiero kiedy wóz policyjny podjechał bliżej, dało się zauważyć ślady pożaru.
- Kiepsko to wygląda - stwierdził Lucas, wysiadając od strony kierowcy i przyglądając się zamczysku. - Renowacja będzie kosztować majątek.
- Nie jest tak źle - odpowiedziała Ariana, ale sama miała podobne przeczucia.
Nie była pewna, czy Cosme zdecyduje się odnowić budynek, z którym związane były złe wspomnienia długiego okresu samotności. Cudem był fakt, że El Miedo nie spłonęło doszczętnie oraz że wszystkim udało się wyjść cało z pożaru. Ariana mimowolnie przypomniała sobie też dzień, w którym Lupe podłożyła ogień w domu swojego ukochanego, a zaraz potem przed oczami stanęła jej scena sprzed ośmiu lat, kiedy to Eva pozbywała się dowodów zbrodni.
Coś z tych myśli musiało odbić się na jej twarzy, bo Lucas spojrzał na nią z troską.
- Ty tam byłaś, prawda? - zapytał. - W tę noc, kiedy to się stało. - Wskazał na El Miedo, by mieć pewność, że go zrozumiała.
- Tak - odpowiedziała, nie patrząc na niego. Bała się, że za chwilę się rozklei. - Pan Zuluaga uratował mi wtedy życie. Chodźmy już i porozmawiajmy z nim. Jestem pewna, że właśnie tutaj go znajdziemy.
Ruszyli w kierunku bramy, która wyglądała dość złowieszczo w zapadającym zmierzchu. Ariana miała przy sobie klucze, co znacznie ułatwiło im wejście do środka (dziewczyna wcale nie była pewna, czy Cosme zgodziłby się na obecność w swoim domu policjanta, gdyby miał wybór, więc postanowiła postawić swojego dawnego pracodawcę przed faktem dokonanym).
- Halo! Jest tu ktoś? - zawołała, kiedy weszli do środka, ale nie było żadnego odzewu. - Może wcale ich tutaj nie ma... A taka byłam pewna!
- I miałaś rację, ktoś palił niedawno w kominku. - Lucas uważnie rozglądał się po salonie, w którym właśnie stali. - Gdzieś muszą być.
- Halo! Cosme! To ja, Ariana! - krzyknęła dziewczyna i już po chwili dały sie słyszeć pospieszne kroki.
Ich oczom ukazała się Dolores Lozano we własnej osobie. Była nieco roztrzęsiona i wyglądała jak sto nieszczęść, ale chyba ucieszyła się na widok Ariany i policjanta.
- Wszystko w porządku? - zapytała Ariana, widząc, że kobieta zaczyna płakać. - Już dobrze, nic pani nie będzie. Jest pani w szoku. Oficer Hernandez chce pani zadać kilka pytań.
Dolores spojrzała na Lucasa, który zachowywał dystans, nie chcąc jej przestraszyć.
- Pani Lozano, jestem tu z powodu napaści na panią Guadalupe Martinez. Muszę panią przesłuchać. Pana Zuluagę również. Jest świadkiem.
- Świadkiem? - Dolores się zdziwiła. - Ale przecież to on...
- To on co...? - wpadła jej w słowo Ariana, ale Dolores nic więcej nie chciała powiedzieć.
Zamiast tego zaprowadziła ich na górę do jednej z sypialni, gdzie jak poinformowała przybyłych, przebywał właśnie Cosme. Lucas rzucił Arianie dezaprobujące spojrzenie za plecami pielęgniarki.
- No co? - Ariana wymówiła to pytanie bezgłośnie, nie chcąc, by Dolores ich usłyszała.
- Przesłuchanie zostaw mnie. Ty masz zapewnić tylko wsparcie moralne. Jeśli w jakikolwiek sposób będziesz utrudniała śledztwo, będę zmuszony cię wyprosić.
Panna Santiago miotała z oczu iskry, ale postanowiła się nie wykłócać. Bądź co bądź, to Lucas był funkcjonariuszem policji i wyświadczył jej ogromną przysługą, pozwalając na to, by mu towarzyszyła.
Pielęgniarka wprowadziła ich do przestronnego pomieszczenia. Na wielkim łożu z baldachimem siedział Cosme w swoim ulubionym jedwabnym szlafroku, tępo wpatrując się w przestrzeń. Ku zdumieniu Ariany, w sypialni znajdował się ktoś jeszcze, a mianowicie mężczyzna, którego widziała po raz pierwszy w życiu.
- Kto to? - spytała Dolores, ale ta tylko wzruszyła ramionami, więc Ariana podeszła powoli do swojego dawnego pracodawcy i ostrożnie usiadła obok niego na łożu. - Czy wszystko w porządku? - zapytała, a Cosme wzdrygnął się lekko na dźwięk znajomego głosu i po raz pierwszy, odkąd pojawiła się w pomieszczeniu, spojrzał na dziewczynę.
- Ariana - wyjąkał, jakby niezmiernie zdziwił go jej widok. - Co ty tu robisz?
- Przyszłam do ciebie. - Dziewczyna delikatnie pogładziła go po ramieniu, chcąc dodać mu otuchy. - Słyszałam, co się stało. To okropne...
- Jak to? To już wszyscy w mieście o tym trąbią? - Oczy niemal wyszły mu z orbit, kiedy usłyszał słowa panny Santiago.
- Nie! - sprostowała szybko, ale chyba go tym nie przekonała. - Tylko policja, no i personel szpitala.
- A skąd policja miałaby wiedzieć o Nadii?!
- Jak to: o Nadii?
- No przecież powiedziałaś, że wszyscy już wiedzą, że nie jest moją córką!
- CO?! - Ariana nie mogła uwierzyć własnym uszom. Była przekonana, że Cosme jest w szoku po incydencie z Lupitą, a tym czasem on miał na głowie ważniejsze sprawy. - Nie rozumiem... Przecież Nadia to twoja córka. Twoja i Antonietty.
- Ha! - Cosme potrząsnął głową i zaśmiał się histerycznie. - Antonietty i owszem, ale nie moja.
Ariana spojrzała na Dolores, szukając wyjaśnienia, a ta pokazała jej teczkę, którą Zuluaga otrzymał od mecenasa Rezende. Dziewczyna wpatrzyła się w dokumenty, ale nic z nich nie zrozumiała. To wszystko było jak dla niej zbyt skomplikowane. W pewnym momencie Lucas nie wytrzymał i zdecydował, że najlepiej będzie jeśli przypomni wszystkim o swojej obecności.
- Panie Zuluaga, nazywam się Lucas Hernandez. Przychodzę w sprawie napaści na Guadalupe Martinez. Niestety muszę pana zabrać na komisariat w celu złożenia zeznań.
Ariana zmierzyła byłego chłopaka wzrokiem, kiwając głową z dezaprobatą. Dobrze wiedział, że w jej oczach był teraz nieczułym draniem, który nie dba o sytuację starszego człowieka, ale nie miał wyjścia. Starucha została postrzelona i jako sprawcę tego wypadku wskazała Dolores Lozano. Musiał wyjaśnić tę sprawę na komisariacie, a fakt, że Ariana była emocjonalnie związana ze świadkiem, tylko utrudniał mu chłodny osąd.
Do rozmowy wtrącił się mężczyzna stojący pod oknem, który jak dotąd nie wypowiedział ani słowa.
- Pan wybaczy, ale nie sądzę, by Cosme Zuluaga był teraz skłonny do składania jakichkolwiek zeznań. Jest w szoku, potrzebuje czasu, żeby oswoić się z sytuacją.
- A pan to kim właściwie jest? - Ariana założyła ręce na piersi i zmrużyła oczy, przypatrując się facetowi podejrzliwie.
- Jestem Sambor. - Mężczyzna zawstydził się lekko, będąc pod ostrzałem spojrzeń wszystkich obecnych w pomieszczeniu. - Po prostu Sambor.
- A więc, panie "Po Prostu Sambor"... - zaczęła Ariana, ale Lucas powstrzymał ją gestem ręki, by nie zabrnęła za daleko.
Dziewczyna prychnęła jak rozjuszona kotka i wycofała się do kąta, łapiąc się za głowę z bezsilności.
- Bardzo mi przykro, ale takie są przepisy. Guadalupe Martinez została postrzelona. Obecnie znajduje się w miejscowej klinice. Jako swojego oprawcę wskazała Dolores Lozano, a jako że wszystko wskazuje na to, iż Cosme Zuluaga był tego świadkiem...
- Jak to? - odezwała się Dolores, zakrywając usta ręką. - Powiedziała, że to ja ją postrzeliłam? Ta kobieta to wariatka! Ona mnie porwała i torturowała!
- W takim razie musi pani złożyć zeznania. - Lucas zaczynał tracić cierpliwość. Ci ludzie zachowywali się jak bohaterowie z telenoweli, a ich problemy również przypominały te z oper mydlanych. Nie osądzał ich jednak. Ostatecznie sam również nie był idealny. Nikt nie był. - Proszę pójść ze mną z własnej woli albo będę musiał wrócić z nakazem aresztowania.
- Z nakazem?! - Cosme wrzasnął tak, że Arianie włosy zjeżyły się na głowie. - Jakiś policjant nie będzie mi rozkazywał w moim własnym domu!
- Cosme! - krzyknęła Dolores, próbując dotknąć ukochanego, ale ten ją odepchnął.
Dzikość w jego oczach sprawiła, że nie był już tym samym, troskliwym i wrażliwym mężczyzną, który gotów był zaryzykować wszystko, by tylko uratować pielęgniarkę ze szponów starej wiedźmy Martinez. Wiadomość o tym, że Nadia - jedyna osoba, dla której chciał żyć - nie jest jego córką zmieniła go nie do poznania.
- Proszę się uspokoić. - Lucas nie zamierzał się sprowokować. Wiedział, że jeśli trzeba będzie użyć siły, zrobi to, choć wolał tego uniknąć.
- Nie będziesz mi mówił, co mam robić! Wy, nędzne psy, zamykacie w więzieniach niewinnych ludzi i udajecie, że nic się nie stało! Tylko gnidy pokroju Fernanda Barosso mogą na was wpłynąć. Jesteście zepsuci, skorumpowani, źli do szpiku kości...
Ariana poczuła, że robi jej się słabo. To nie był Cosme, którego znała. W dodatku nazwisko Barosso zdawało się ją ostatnio prześladować. Zastanawiała się, dlaczego Zuluaga wspomniał akurat tego człowieka.
- Panie Zuluaga! Przypominam, że rozmawia pan z funkcjonariuszem policji. Radzę liczyć się ze słowami, w przeciwnym razie...
- W przeciwnym razie co? Zamkniesz mnie w pudle?
- Cosme, błagam cię, przestań! - Dolores łkała w ramionach Ariany, która podeszła do niej, by dodać jej otuchy. - Pojedźmy na ten komisariat i opowiedzmy jak było naprawdę...
- A jak było naprawdę? - Na twarzy Cosme wykwitły czerwone plamy, a on sam zdawał się wrzeć od emocji. - To ja postrzeliłem Lupe! Ja! Nie ty, Dolores!
- Cosme... - Te słowa wypowiedziała z kolei Ariana, ale nie mogła się zdobyć na nic więcej.
- Tak, to ja! I zrobiłbym to jeszcze raz! Ta kobieta to szalona wiedźma, która niszczy wszystko i wszystkich na swojej drodze!
W jednej chwili wydarzyło się wiele rzeczy: Lucas obezwładnił Cosme, który wymachiwał groźnie pięściami i zakuł go w kajdanki; Sambor wrzeszczał coś niezrozumiale, stając zapewne w obronie Zuluagi; Ariana przyglądała się tej scenie z szeroko otwartymi oczami, sądząc że to jakaś jedna wielka pomyłka, a Dolores upadła na kolana, krztusząc się własnymi łzami.
- Cosme Zuluaga, jest pan aresztowany. Ma pan prawo zachować milczenie. Wszystko, co pan powie może zostać użyte przeciwko panu - wyrecytował Lucas, rzucając Arianie przepraszające spojrzenie.
Zanim wyprowadził właściciela El Miedo z pokoju, Dolores pisnęła przerażona.
- Nie w takim człowieku się zakochałam...
Ariana miała szczerą nadzieję, że Cosme tego nie słyszał.

***

Eva jak zwykle przechadzała się po klasie niczym modelka, pozując do zdjęć, które robiły jej przyjaciółki, Katrina i Sara. Uwielbiała być w centrum uwagi, a inne dziewczyny chciały być takie jak ona.
- Wow, wyglądasz szałowo - stwierdziła Katrina, przeglądając dopiero co zrobione zdjęcia w swoim telefonie. - Powinnaś być modelką!
- Modeling mnie nie kręci. Za to z chęcią zajęłabym się na poważnie aktorstwem - odpowiedziała blondynka, ukazując śnieżnobiałe zęby. - Och, cześć Lucas! - przywitała się z chłopakiem, który wszedł właśnie do sali.
- Cześć - odpowiedział i jak gdyby nigdy nic przeszedł obok, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
Eva zmierzyła wściekłym wzrokiem najpierw jego, a potem swoje przyjaciółki, jakby to one były winne temu, że najprzystojniejszy chłopak w szkole nie zwraca na nią uwagi.
- Hej, Lucas - zagadnęła Sara, trafnie odczytując niewerbalne polecenie Evy Mediny - właśnie mówiłyśmy jak Eva świetnie dziś wygląda. Prawda, że jest śliczna?
Lucas podrapał się po głowie, węsząc jakiś podstęp, ale był zbyt dobrze wychowany, by powiedzieć, co naprawdę myśli o sztucznej opaleniźnie i farbowanych włosach bogatej panienki z San Antonio.
- Tak, rzeczywiście. Byłaś na solarium? - Nie chciał, by to zabrzmiało jak obelga, ale niestety jego najlepszy przyjaciel, Oscar, wyczuł sarkazm w jego głosie.
Fuentes, siedzący w ławce obok, parsknął śmiechem, a Lucas posłał mu mordercze spojrzenie.
- Głupek z ciebie - wypaliła Eva, śmiejąc się perliście i udając, że nie słyszy chichotów Oscara. - Opaliłam się tak podczas weekendu w Acapulco. Nie chodzę na solarium. To niedobre dla skóry. Chociaż teraz, jak o tym wspomniałeś, przypomniało mi się, że byłam kilka dni temu u kosmetyczki...
- I co? Było zamknięte? - zapytał Oscar, powstrzymując się, by ponownie nie parsknąć śmiechem.
Eva spłonęła rumieńcem, a raczej spłonęłaby, gdyby jej twarz nie była strzaskana na mahoń. Nic już więcej nie powiedziała, tylko zajęła miejsce w swojej ławce, pogrążając się w rozmowie z Katriną i Sarą.
- Jesteś niemożliwy - szepnął Lucas do Oscara, kręcąc głową z niedowierzaniem, ale uśmiechając się pod nosem.
- No co? Ktoś ją musi ustawić do pionu - Fuentes cały czas chichotał, bujając się na krześle.
- Masz na myśli siebie? - Lucas uśmiechnął się kątem ust. - Może zaprosisz ją na randkę, co? Wtedy wreszcie dałaby mi spokój.
- Żartujesz? Nigdy w życiu! Z takim pustakiem nie wyszedłbym nigdzie choćby i mi zapłacili. A poza tym, lubię patrzeć jak Eva cię torturuje. Ty jesteś po prostu zbyt grzeczny, by powiedzieć jej raz a dobitnie: "Nic z tego nie będzie".
- Mój ojciec mógłby przez to wylecieć. Wiesz, że całe San Antonio siedzi w kieszeni pana Mediny. Jak coś nie spodoba się jego ukochanej córeczce, od razu idzie w odstawkę. - Lucas zasępił się przez chwilę, po czym zmienił temat. - Masz czasem wrażenie, że żyjemy w tak materialnym świecie, że wszystko, co jest przyziemne i niezwiązane z pieniędzmi traktowane jest jak coś złego i niemoralnego?
- A co to, jakaś kolejna myśl z cyklu: "Lucas Hernandez - niepoprawny idealista"? - Oscar zaśmiał się cicho, ale widząc poważną minę przyjaciela, również spoważniał. - Nie wiem, Luke... Ja uważam, że pieniądze szczęścia nie dają, znasz mnie przecież.
- Tak... Dlatego się z tobą przyjaźnię.
- Tylko dlatego? A ja myślałem, że to z powodu mojego ciętego dowcipu, niebywałej inteligencji i uroku osobistego.
- Nie pochlebiaj sobie. - Lucas dał kumplowi żartobliwego kuksańca w bok.
Wygłupiali się tak przez jakiś czas, dopóki do klasy nie weszła szatynka w kolorowej sukience w kwiatki i z naręczem książek.
- Cześć, Ari! - wypalił Lucas, a Oscar znów odczuł przemożną ochotę, by się roześmiać na widok jego miny.
Dziewczyna rozejrzała się po klasie, jakby zastanawiała się, czy te słowa były skierowane właśnie do niej. Widząc, że Lucas macha do niej przyjaźnie, spłonęła rumieńcem na wspomnienie ich niedawnej rozmowy w bibliotece i kiwnęła głową, mówiąc cicho "hej". Zajęła miejsce gdzieś z przodu klasy, a Lucas wpatrywał się w nią intensywnie, dopóki Oscar nie dźgnął go ołówkiem w ramię.
- Auu! Za co?
- A za to, żeś się, skurczybyku, zabujał!
- Zamknij się - odciął się krótko Lucas, po czym słysząc zaraźliwy chichot Oscara nie wytrzymał i sam również się roześmiał.


***
- To wszystko to jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Cosme nie mógł tego zrobić, wiem o tym!
- On się przyznał, Ari.
- No i co? Był zły! Ktoś nagadał mu bzdur o jego córce i był zdenerwowany.
- Przykro mi, jego sprawy prywatne nie mają tu nic do rzeczy. Kobieta została zaatakowana i ktoś musi za to odpowiedzieć.
- Ale przecież Dolores mówiła, że Lupe ją porwała! Powinieneś aresztować panią Martinez!
Lucas westchnął głęboko i spojrzał na Arianę z politowaniem.
- Podziwiam cię za to, że zawsze stajesz w obronie uciśnionych, ale niestety nic tutaj nie wskórasz. To nie jest takie proste. Guadalupe leży w szpitalu, a jej lekarz, niejaki doktor Juarez, nie pozwala nam jej przesłuchać, dopóki nie dojdzie do siebie...
- Ale przecież ona udaje! - Ariana zacisnęła pięści z bezsilnej złości. - Gra na czas! To była powierzchowna rana, nic co mogłoby zagrażać jej zdrowiu czy życiu.
- Nawet jeśli, to nic nie mogę z tym zrobić. Muszę wysłuchać tego, co mają do powiedzenia Dolores i Cosme. Jeśli ich zeznania będą się pokrywać, wypuszczę twojego znajomego i zajmę się Lupe Martinez. Jeśli pani Lozano rzeczywiście była przetrzymywana wbrew swojej woli, nic im nie grozi. Jednak na ich niekorzyść świadczy fakt, że nie zgłosili się na policję od razu po tym zdarzeniu. Nie udzielili rannej pomocy. Uciekli z miejsca wypadku i to stawia ich w złym świetle.
- Bali się jej! Ty nie wiesz, do czego ona jest zdolna!
- No właśnie, skoro już przy tym jesteśmy... - Lucas oparł się o swoje biurko na komisariacie policji, gdzie właśnie rozmawiali i założył ręce na piersi. - Ty też będziesz musiała zeznawać.
- Ja?
- Tak. Wiesz na ten temat dość sporo. To ty znalazłaś Lupitę i twierdzisz, że to ona podłożyła ogień pod ten dom... zaraz, jak o nim mówią? El Temor?
- El Miedo.
- Właśnie.
- Przecież już wam wszystko powiedziałam. Tobie i temu drugiemu policjantowi z wąsem.
Lucas uśmiechnął się na te słowa.
- Będziesz musiała złożyć oficjalne zeznania.
Ariana westchnęła ciężko. Ta sprawa ją przerastała. Lucas miał za chwilę przesłuchać Dolores i Cosme, a ona bała się, co z tego wyniknie. Zuluaga nie zachowywał się normalnie i mógł zaszkodzić nie tylko sobie, ale też Dolores. Tak się zamyśliła, że dopiero po chwili dotarły do niej słowa Lucasa, który zwracał się do jakiegoś mężczyzny.
- Co pan robi?
- Wypuszczam aresztowanego.
- Na jakiej podstawie?
- Na takiej, że jestem tutaj El Jefe.
Pablo Diaz ciskał gromy z oczu, prowadząc przed sobą nikogo innego jak... Huga.
- Cześć, księżniczko - przywitał się z Arianą chłopak, a ona poczuła, że zaczyna jej wirować w głowie.
Lucas nie skomentował tego przywitania, ale widać było, że mu się nie spodobało. Zamiast tego postanowił dalej prawić wyrzuty szefowi miejscowej policji.
- Ten facet - Lucas wskazał na Huga - notorycznie łamie prawo drogowe. Stanowi zagrożenie dla mieszkańców miasteczka, a ty go sobie tak po prostu wypuszczasz?!
- Tak, tak po prostu. - Diaz podał Hugowi jakiś papierek do wypisania, zanim wypuści go z aresztu, po czym ze stoickim spokojem zwrócił się do Lucasa, tak że ani motocyklista, ani Ariana nie mogli go usłyszeć. - Może i jesteś tutaj, żeby mnie kontrolować. Ale to nadal ja ustalam tutaj zasady. Jeśli chcesz sobie kogoś aresztować, proszę bardzo, ale tego chłopaka zostaw w spokoju.
- A to niby dlaczego? To twój znajomy? - Lucas podszedł bliżej Pabla, wpatrując mu się w oczy z nienawiścią.
- Tak się składa, że to dobry przyjaciel mojego znajomego. A mojemu znajomemu nikt nie chce podpaść.
- Mówisz o Fernandzie Barosso, czy tak? - Lucas był pewny, że ma rację. Już dawno słyszał o dziwnych układach między tym człowiekiem a policją w Valle de Sombras. - Czy to jest groźba?
- Nazywaj to jak chcesz. - Diaz zaśmiał się dość sztucznie, a Lucas zauważył zmianę w jego zachowaniu. Już nie irytowała go obecność Lucasa. Zaczynał powoli odzyskiwać dawny animusz. - Ale zapamiętaj sobie: ten chłopak - wskazał na Huga - jest "off limits", jak to mówicie w Ameryce. - Pablo ruszył do swojego gabinetu, ale zanim zniknął w jego wnętrzu powiedział jeszcze: - Byłbym zapomniał! Słyszałem o aresztowaniu Zuluagi. Winszuję! Nareszcie robisz to, co do ciebie należy...
- Ty... - Ariana chciała chyba rzucić jakąś obelgę w stronę Diaza, ale Lucas ją powstrzymał. Tyle tylko brakowało, żeby i ją musiał dzisiaj aresztować za obrazę funkcjonariusza.
- No, skończyłem - odezwał się nagle Hugo, wręczając Lucasowi wypełniony druczek. - Panie władzo. - Zasalutował żartobliwie.
Hernandez był wściekły, ale nie dał tego po sobie poznać. Jego wzrok padł na prawe ramię motocyklisty. Zmrużył oczy, usilnie się nad czymś zastanawiając.
- Ciekawy tatuaż - zauważył, nadal stojąc z założonymi na piersi rękoma i wpatrując się w Huga podejrzliwie. - To jakiś herb rodowy?
- Można tak powiedzieć. - Hugo uśmiechnął się, w jego mniemaniu niewinnie, po czym spuścił rękaw, by zakryć tatuaż tarczy, na której widniał czerwony, równoramienny krzyż. - Do zobaczenia, Ari! Panie władzo...
Po tych słowach wyszedł z gmachu policji przyspieszonym krokiem, pogwizdując pod nosem jakąś melodię.
- Och, nie wątpię, że jeszcze się zobaczymy - powiedział Lucas sam do siebie. - I to szybciej, niż ci się zdaje...


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 23:25:13 10-12-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:55:53 13-12-14    Temat postu:

164. Fausto/Javier/ Victoria/ Julian/ Ingrid
Pierwszy raz pomyślał o zemście siedemnaście lat temu, kiedy trzymał w ramionach łkające przerażone dziecko. Elena Rodriguez była ośmioletnim dzieckiem, które zasługiwało na szczęśliwe dzieciństwo. A co do stała w zamian? Brat został zamordowany na jej oczach przez jej matkę a ją samą sprzedano za nim nieznaczącą błyskotkę. Fausto po raz pierwszy chciał, aby jego szwagierka cierpiała, umierała powoli. Chciał zniszczyć jej życie. Tak też postąpił. Zrobił dokładnie to, co ona zrobiła Elenie. Zdobył nowy adres Inez od Felipe, uprowadził i sprzedał do jednego z wielu domów uciech w Meksyku. Najzabawniejsze w tej historii było to iż Inez nie wiedziała kto ją zdradził. Myślała zapewne, że tym kimś był Felpie, który miał zyski w handlu kobietami. Nie spodziewała się ten cios zadał jej człowiek, któremu swojego czasu ufała.
Nie zrobił tego jednak od razu. Guerra należał przecież do ludzi wyjątkowo cierpliwych. Nie spieszył się. Pozwoli Inez odetchnąć. Zaatakował wtedy, kiedy nie tylko czuła się wolna, ale przede wszystkim bezpieczna Fausto po oddaniu Eleny pod opiekę Diazów skupił się na Inez. Śledził każdy jej ruch. Obserwował, jaka jest szczęśliwa, roześmiana, aby uciąć to w jednej chwili. Zniszczyć wszystko co zbudowała w przeciągu tych kilku miesięcy.
Fausto przez pewien czasu czuł satysfakcję. Prawdziwą radość sprawiała mu przede wszystkim świadomość, iż jej sielanka za chwilę się skończy a życie stanie się pasmem nieszczęść. W przypadku Inez prawdziwe miało stać się powiedzenie” zgotować komuś piekło na ziemi”. Nie miał wyrzutów sumienia. W jego życiu nie było miejsca na skruchę czy żal po za tym Inez dostała dokładnie to, na co sobie zasłużyła. Fausto zrobił to, co należało. Dokonał tego, czego nie potrafił uczynić Felpie, lecz teraz po latach musiał przyznać, iż nie docenił Inez i jej umiejętności przetrwania. Zemścił się, ale tak naprawdę to on przegrał. Nie złamał jej wręcz przeciwnie stworzył jeszcze większego potwora niż była.
Upokorzył ją na wszystkie możliwe sposoby. Wytatuował jej kod kreskowy na karku, aby zawsze patrząc w lustro wiedziała, iż jest czyjąś własnością., Zamknął ją w klatce i traktował jak zwierzę, zrobił z niej seksualną niewolnicę. Jako jedyna Inez nie była szprycowana narkotykami. Chciał, aby pamiętała każdą minutę swojej egzystencji. W pewnym momencie stracił jednak kontrolę nad kobietą i to był właśnie jego błąd. To właśnie wtedy Inez przystosowała się do zaistniałej sytuacji, zaczęła czerpać z niej korzyści.
Rozkochała w sobie jednego z klientów. Sebastian Romo stracił głowę dla prostytutki. Wyciągnął ją z rynsztoku. Dał nowe życie. Lepsze. Po szesnastu latach zamierzał naprawić swój błąd. Dziś jest mądrzejszy o tamte doświadczenia. Wie, iż ponowne wystawienie na aukcji Inez nie wchodziło w grę. Na chwilę obecną była nietykalna po za zasięgiem jego rąk. Wszystko w swoim czasie, pomyślał spoglądając na fotografię rudowłosej kobiety leżącą na jego biurku. Fausto w życiu nauczył się jednej ważnej rzeczy; zemsta najlepiej smakuje po latach i na zimno. Musiał jedynie ciężko pracować i uzbroić się w cierpliwość a efekty pojawią się. Pani Romo była na samym szczycie zaś Fausto osobiście dopilnuje, aby z tego szczytu po pierwsze spadła a po drugie, aby nie miała nikogo, kto by ją złapał. Kiedy już skończy z Inez może pozwoli jej umrzeć.
Fausto z szuflady wyciągnął fotografię jasnowłosej uśmiechniętej młodej kobiety. Położył ją obok zdjęcia Inez przez chwile spoglądał to na fotografie po jego lewej stronie to na prawo. Pokręcił z niedowierzaniem głową nadal nie mogąc zrozumieć jak to możliwe, iż te dwie kobiety to matka i córka?
Fotografie dostarczono mu kilka godzin wcześniej Przedstawiały one rudowłosą czterdziestodwuletnią kobietę, która na pierwszy rzut oka widać, iż najlepsze lata ma już za sobą. Fausto nie wiedział czy to kwestia wieku czy operacji plastycznych, którym poddawała się, co jakiś czas, aby zatrzymać proces starzenia się. Kobieta, do której niegdyś wzdychali mężczyźni zaś inne patrzyły z zazdrością wyglądała jak zasuszona śliwka, którą za wszelką cenę chciano sprzedać.
Viktoria pod każdym względem była przeciwieństwem swojej biologicznej matki. Subtelna, delikatna żyjąca w błogiej nieświadomości swojego wpływu na męską część miasteczka. Fausto wiedział także, iż ma ona mroczną stronę. Nie, dlatego że każdy posiada w sobie cząstkę zła, ale dlatego że obserwował ją.
W przeciwieństwie do Inez, od której śledzenia miał wyznaczonych zaufanych ludzi to Viktorię obserwował osobiście gdyż prawda była taka, że nigdy nie wypuścił jej z pod swoich opiekuńczych skrzydeł. Patrzył jak dorasta i z upływem lat coraz częściej zastanawiał się jak to jest możliwe, iż Victoria jest córką Inez? Tę kobiety różniło dosłownie wszystko.
Victoria była delikatna, subtelna, choć ze swoich obserwacji wiedział, iż ma także pazurki, których nie boi się pokazać. Przez pierwsze osiem była traktowana jak księżniczka. Dostawała wszystko, czego zapragnie i Fausto podejrzewał, iż gdyby zostało to kontynuowane przez Diazów Victoria mogłaby być młodszą wersją swojej matki.
Życie jednak nie rozpieszczało Victorii i już na samym początku jej drogi pokazało swą najmroczniejszą stronę. Fausto oddając dziewczynkę pod opiekę Gwen i Pablo liczył, iż będzie miała szczęśliwe dzieciństwo. Gdyby wtedy wiedział, iż Diaz zawiedzie nigdy nie oddałby Viktorii w jego ręce i sam zajął się jej wychowaniem nie ważne jak szalenie to brzmi.
Dłonią przeczesał przyprószone siwizną włosy obok zdjęcia Victorii położył fotografię zrobioną kilka lat wcześniej. Łokcie oparł na stole z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach przyglądał się osobom przedstawiony na zdjęciu.
Victoria miała jedenaście lat, kiedy poznała Petera Pana i jego uroczą gromadkę zagubionych chłopców. Dziewczyna od najwybitniejszych jednostek z przestępczego półświatka uczyła się przetrwania na ciemnych uliczkach w Monterrey. W tamtym okresie Guerra postanowił nie ingerować w życie swojej małej siostrzenicy. Znał Petera Pana i wiedział, iż szef Nibylandii nie pozwoli, aby chociażby jeden włos spadł jej z głowy. W ciągu zaledwie dwóch lat Victoria Diaz stała się Dzwoneczkiem z Monterrey.
Fausto oczywiście słowem nie wspomniał Felpie o drugim życiu córki gdyż tamten zapewne uznałby, iż jej działalność w Nibylandii to znak. Dla dziadka dziewczyny oczywiste byłby, iż to ona będzie czarną wdową la Familii i że doskonale nadaje się do tej roli. Fausto uważał, że jest wręcz odwrotnie. Vicky, co prawda po tym wszystkim, co przyszło jej w życiu przejść stała się silną młodą kobietą szczelnie ukrywającą swoje prawdziwe uczucia pod maską, lecz nadał miała w sobie dziecięcą naiwność. Była zbyt dobra, zbyt delikatna, aby każdego dnia spotykać na swojej drodze ludzi bez skrupułów czy sumienia.
Pozbierał leżące na biurku zdjęcia przez dłuższą chwilę wpatrywał się w fotografię zrobioną na bankiecie organizowanym przez Alejandro Barosso. Tamtego wieczoru Victorii towarzyszył blondwłosy mężczyzna. Javier Reverte.
Biznesmen, miliarder i człowiek, który w swoim trzydziestopięcioletni mężczyzna, który w życiu osiągnął wszystko i czyby się nie zajął przyniosło finansowe zyski. Wydawałoby się, że on i Vicky nigdy nie powinni się ze sobą spotkać ani tym bardziej zakochać, Los bywa jednak przewrotny. Fausto był Valle de Sombras zaledwie kilka dni a już zdążył się przekonać, iż Reverte nie widzi świata po za złotowłosą. To dobrze, pomyślał. Ludzie zakochani są dla drugiej połówki poświęcić wszystko zaś za jakiś czas Guerra będzie potrzebował sprzymierzeńca. Włożył fotografie do szuflady, w tym samym czasie do jego gabinetu weszła kobieta. Stukot jej szpilek roznosił się echem po pomieszczeniu. Fausto uniósł do góry głowę spoglądając na gościa z uśmiechem na ustach. Podniósł się z fotela obchodząc biurko. Oparł się o nie biodrem .
- Twój kamerdyner mnie wpuścił- powiedziała słodkim głosem podchodząc do mężczyzny. Położyła dłoń na jego torsie uśmiechając się zalotnie. – Przyznam szczerze, że zaskoczył mnie twój telefon.
- Lubię zaskakiwać- odpowiedział jej wyciągając dłoń. Rudowłosa mocno chwyciła go za nadgarstek marszcząc brwi.
- Czego chcesz Guerra?- Wysyczała spoglądając mu chłodno w oczy.- Nie mam czasu na gierki.
- Myślałem, że lubisz moje gierki Inez- mruknął kładąc dłoń na jej przegubie.- Chciałbym zaproponować ci umowę.
- Ty i ja nie mamy wspólnych interesów- odparła. Guerra wyminął ją z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym się na ustach. Zatrzymał się przy stoliku za alkoholami po krótkiej chwili namysłu wybrał szkocką. Przelał płyn do dwóch szklaneczek.
- I tutaj się mylisz. Mamy wspólnego wroga- odwrócił się w stronę Inez. – Wysłuchaj mnie a nie będziesz żałować.
- Kogo masz na myśli? Mojego ojca? – Zapytała biorąc od niego alkohol. Upiła mały łyczek.
- Nie tylko. Jest ktoś, na kogo wyeliminowaniu zależy mi bardziej- Guerra podszedł do biurka. Z szuflady wyciągnął jedno zdjęcie. Wyciągnął je w stronę Inez. Rudowłosa zmarszczyła brwi na widok starszego mężczyzny. – Nie muszę ci go przedstawiać.
- Przykułeś moją uwagę- powiedziała zajmując miejsce naprzeciwko biurka. W palcach obróciła trzymanym w rękach zdjęciem Felpie Diaza.
- Wiem, że wydałaś wyrok na Victorię Diaz- Inez przewróciła oczyma. Fausto udał, że tego nie zauważył. Nawet, jako czarna wdowa zachowywała się czasami jak dziecko- Albo jak wolisz Elena Rodriguez.
- Do sedna.
- Chcesz zabić następcę Felpie to całkiem zrozumiałe i logiczne, ale- zrobił dramatyczną pauzę upijając łyk alkoholu- ja proponowałbym zabić najpierw Felpie zaś Elenę zostawić na deser.
- Chcesz la familii tylko dla siebie prawda? – Zapytała. Fausto w odpowiedzi uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową.
- Nie. Chcę ci pomóc odzyskać to, co w sposób tak bestialski Felpie ci odebrał. – Powiedział kładąc łokcie na biurku pochylił się lekko do przodu.- Elena nie jest przeszkodą, lecz furtką, przez którą trzeba przejść. - W niebieskich oczach Inez dostrzegł zainteresowanie.- Kiedy stary umrze to ona odziedziczy wszystko a niedoświadczoną czarną wdową łatwo jest manipulować za nim się obejrzysz la familia będzie twoja. Mamy umowę?- Podniósł się powoli z fotela wyciągając rękę w stronę Inez- Mamy umowę.
- Tylko pod jednym warunkiem- powiedziała również wstając.- Kiedy to wszystko się skończy wykończę ją osobiście.
- Proszę bardzo. Zabijesz ją.
- Nie zrobię dokładnie to, co mój ojciec zrobił mnie. Sprzedam ją.
- Dobrze.
Uścisnęli sobie dłonie. Fausto zajął z powrotem swoje miejsce w zamyśleniu obracając pustą szklaneczką po szkockiej uświadamiając sobie, iż po raz drugi pomyślał i zemście, kiedy spotkał się z Victorią. Dla niej, dla Mario, ale przede wszystkim dla siebie musiał skończyć to, co zaczął. A kiedy to nastąpi o Inez nie będzie pamiętał nikt.
***
Javier wsunął ręce w kieszenie skórzanej kurtki oczy utkwił przed siebie starając się nie podskakiwać za każdym razem, kiedy Hermes radośnie przebiegnie mu drogę goniąc za wiewiórką. Pies Victorii miał niespożyte ilości, które postanowił wyładować na rudym zwierzaku. Po raz kolejny tego popołudnia zerknął na telefon. Nie przybyło chociażby jednej kreseczki zasięgu.
- Boisz się?- Zapytała przekornie spostrzegając jak telefon z dłoni blondyna wędruje do kieszeni kurtki.
- Ja?- Javier zatrzymał się wskazując dłonią na siebie. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Hermesa, który radośnie przekopywał się przez stertę liści.- A jak coś wykopie?
- Na pewno coś znajdzie- powiedziała przyglądając się psu- jakieś kości.
- Kości?- Powtórzył za Vicky spoglądając to na swoją narzeczoną to na psa. – Nabijasz się ze mnie?- Zapytał groźnie marszcząc brwi.
- Ja- wskazała dłonią na siebie podobnie jak Javier odwróciła do tyłu głowę.- Nie skąd. – Pokręciła przecząco głową usiłując zachować poważny ton. Zdradzały ją jednak radośnie błyszczące oczy. Zrobiła krok do przodu. Czule pogładziła Javiera po policzku.- Nie masz się, czym przejmować- powiedziała łagodnym głosem.
- Nie lubię być odciętym od świata- mruknął mimowolnie wtulając policzek we wnętrze jej dłoni. – Po za tym, po co twojemu ojcu sześciohektarowy las?
- Może chciałybyśmy dorastali blisko natury- zasugerowała.
- Łatwiej o duże podwórko niż sześciohektarowy las- mruknął w odpowiedzi spoglądając Victorii w oczy.- Tylko mi nie mów, że się nad tym nie zastanawiałaś?
- A co to zmieni?- Zapytała robiąc krok do tyłu.- Tak zastanawiałam się i doskonale zdaje sobie sprawę, że Mario jest jak Hayde i Jekyll a my byliśmy jedynie jego przykrywką a ten las zapewne widział wiele złych rzeczy. – Urwała spoglądając na niego bezradnie. – Zwariuje, jeśli zacznę się zastanawiać czy to zbiorowa mogiła czy szlag handlu ludźmi!- Głos Vicky rozszedł się echem. – Nie mogę tak żyć.- Pokręciła głową czując jak Javier zamyka ją w swoich ramionach. Oparła brodę na jego ramieniu palce kurczowo zacisnęła na jego przedramionach. Zamknęła oczy.
- Przepraszam nie chciałem cię sprowokować.- Powiedział po krótkiej chwili ciszy.
- Chciałeś- uśmiechnęła się lekko.- Tylko tak mogłeś zmusić mnie, aby to z siebie wyrzuciła. – Otworzyła oczy spoglądając na Javiera- Kocham cię- wargami musnęła jego policzek. Wyślizgnęła się z objęć blondyna. Javier chwycił ją za nadgarstek. Uniosła ku górze brwi.
- Tak nie całuje się przyszłego męża- powiedział z psotnym błyskiem w oku. Przyciągnął Vicky do siebie.
- Według ciebie jak powinnam cię całować?- Zapytała uśmiechając się pod nosem.
- Tak- wargami dotknął jej ust- i tak- Pogłębił pocałunek czując jak Victoria wplątuje mu długie palce we włosy przywierając do niego. - Tak powinnaś mnie całować za każdym razem.- Powiedział czule gładząc jej policzek.
- Będę miała to na uwadze- odpowiedziała opuszkami palców muskając jego kark. Za ich plecami rozległ się skomlenie Hermesa. Javier odwrócił do tyłu głowę i parsknął śmiechem. Zwierzak uparcie rozkopywał przednimi łapami ziemię.- Ja go kąpał nie będę- stwierdził. Victoria zagwizdała przeciągle. Husky podniósł do góry łeb.
- Chodź tutaj kolego- zwróciła się do zwierzęcia, które obdarzyło ją swoim psim spojrzeniem dumnym krokiem zmierzając w stronę swojej właścicielki. – Łobuz z ciebie- powiedziała bezpośrednio do Hermesa, który usiadł przed nią. Vicky z kieszeni wyciągnęła smycz. Przypięła ją do obroży.
- Victoria- zaczął Javier- my chyba jesteśmy na miejscu
Podążyła za jego wzrokiem dostrzegając maleńki budyneczek ukryty pośród drzew. Wyglądał tak niepozornie.
- Jesteś pewna, że chcesz tam wejść?- Zapytał- to zmieni wszystko.
- Wiem Javier, ale czy uważasz, że moje życie stanie się jeszcze bardziej skomplikowane? – Zapytała go. Nie czekając na jego odpowiedź ruszyła w kierunku budynku.
- Tak właśnie uważam. Chodź Hermes- podniósł z ziemi wypuszczoną przez Vicky smycz. – Kolego- zwrócił się do zwierzęcia- nie obchodzi mnie, że jesteś zmęczony kopaniem dołów pod każdym drzewem. Ona nas potrzebuje.

***
Ingrid Lopez zmarszczyła brwi wpatrując się w plecy Juliana, który z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki wyciągnął wytrych. Pokręciła z niedowierzaniem głową, kiedy zaczął majstrować przy zamku w drzwiach.
- Nie uważasz, że powinniśmy zaczekać na Victorię i Magika?- Zapytała splatając ręce na piersiach. Julian odwrócił do tyłu głowę przyglądając się z politowaniem Ingrid.
- Nie będę sterczał pod drzwiami- mruknął wracając do przerwanej czynności- po za tym mam ochotę na kawę. Javier zapewne upiekł jakieś ciasteczka dla niespodziewanych gości.
- Tak, bo nie ma nic lepszego do roboty tylko sterczenie w kuchni- odparła uśmiechając się kwaśno. Ingrid wolałaby, aby do Doliny Cieni wraz z nią przyjechał Peter Pan niż Julian jednak szef Nibylandii z dnia na dzień nie mógł zostawić organizacji i dzieciaków bez opieki. Ingrid
Julian uśmiechnął się lekko popychając drzwi do przodu. Cofnął się do tyłu.
- Panie przodem- gestem zaprosił Ingrid do środka. Szatyna przewróciła oczami wchodząc do środka. Ingrid w holu bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności ściągnęła buty boso ruszając na „zwiedzanie” mieszkania.
- Kuchnia jest po lewo- poinstruował ją Julina cicho zamykając za sobą drzwi.
- Skąd wiesz?- Zapytała.
- Wiedziałem plany budynku. Mieszkanie pod Victorią jest do wynajęcie- poinformował ją brunet wieszając w holu kurtkę.- Wynajmiemy je.
- My?- Zapytała z niedowierzaniem rozglądając się po kuchni. Julian nie mylił się. Na blacie w kuchni pod szklanym kloszem leżały muffiny.
- Tak- Julian stanął w drzwiach kuchni ramieniem opierając się o framugę. Wzrokiem przesunął po szczupłej sylwetce Ingrid. Dłuższą chwilę wpatrywał się w jej bose stopy.
- Tak, my. Będziemy jej prywatną ochroną dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Do tego założymy system monitoringu kamienicy.
- Widzę, że wszystko obmyśliłeś- odparła przeszukując szafki w poszukiwaniu kawy.
- Kawa jest w szafce po twojej lewej stronie- powiedział. Z uśmiechem satysfakcji patrzył jak Ingrid otwiera szafkę wyciągając puszkę kawy.
- Byłeś tu kiedyś?- Zapytała biorąc dwa kolorowe kubki ze stojaka.
- Nie. Kuchnia to królestwo Javiera- powiedział kierując swe kroki w stronę blatu. Ponad ramieniem Ingrid sięgnął po klosz. Wybrał jedną z muffinek. Poczuł jak stojąca obok niego dziewczyna napina wszystkie mięśnie.- Nie lubisz jak ktoś narusza twoją przestrzeń osobistą, co?- Szepnął jej do ucha odsuwając się na bezpieczną odległość.
- Nikt tego nie lubi- mruknęła drżącym głosem wsuwając za ucho kosmyk ciemnych włosów. Drżące dłonie płasko oparła na blacie. Zamknęła na chwilę oczy biorąc głęboki oddech.
Julian przelotnie spojrzał na Ingrid w zadumie marszcząc brwi. Zęby wbił w słodkie ciasto uznając, iż najlepszym rozwiązaniem tej sytuacji będzie zmiana tematu i udanie, iż nie zauważył ani nie wyuczył jak spięła się, kiedy dotknął jej ramienia. Problemy Ingrid samej ze sobą to nie jego sprawa.
- Rozmawiałam z agentką nieruchomości- powiedział szybkim krokiem podchodząc do blatu. Sięgnął po czajnik. Napełnił urządzenie zimną wodą. – Umowę najmu wstępnie podpiszemy na pół roku z możliwością przedłużenia. Urządzimy sobie tam centrum dowodzenia. – wsypał dwie czubate łyżeczki czarnego proszku do kubka.
- Nie uważasz, że powinieneś wstrzymać się z tą decyzją?- Zapytała opanowanym głosem- Decyzja powinna należeć do Victorii.
- Nie w tym przypadku- uciął krótko Julian.- Dzwoneczek potrzebuje naszego wsparcia i ochrony zapewnimy jej obie rzeczy.
- Tym wsparciem i ochroną miał być Javier- przypomniała mu wracając myślami do wcześniejszych ustaleń.
- Pal uległ zmianie. Javier jest emocjonalnie związany z Victorią.
- Przyganiał kocioł garnkowi- mruknęła w odpowiedzi powoli odwracając się.- Kochasz ją równie mocno jak Magik.
Julian westchnął zalewając kawę wodą.
- Masz rację kocham Victorię. Jak siostrę a Peter Pan kocha ją jak córkę- Julian zamieszał czarny gorący płyn łyżeczką - Magik kocha ją odkąd pamiętam. Jesteśmy dla siebie jak rodzina i dla siebie nawzajem zrobimy wszystko. Nawet złamiemy prawo- upił łyk gorącego napoju mimowolnie się krzywiąc. Smakowała paskudnie.
- Zabiłeś dla niej człowieka.
- Czego nie robi się dla rodziny- odpowiedział z uśmiechem odwracając do tyłu głowę. Spojrzał Ingrid w oczy.- Sama nie długo się o tym przekonasz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:01:34 19-12-14    Temat postu:

165. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR

Słyszał. Cosme Zuluaga doskonale słyszał, co powiedziała Dolores Lozano, do niedawna jego ukochana. Tak, do niedawna, gdyż właściciel El Miedo nie zamierzał po raz kolejny popełnić tego samego błędu. Najpierw dopuścił do siebie Antoniettę, pozwolił, by przeniknęła do jego głębi i zraniła tak mocno, jak to w ogóle było możliwe. Potem Nadia. Kobieta, która miała czelność podawać się za jego córkę. O ile za pierwszym razem zostały w nim resztki człowieczeństwa, te same, które zdołała odnaleźć i odbudować Ariana Santiago, to teraz, po całej tej sprawie z rzekomą wdową po Dimitrio syn Mitchella człowiekiem już nie był.

W języku angielskim istnieje takie słowo, jak rage. Furia. Tym właśnie stał się Zuluaga, to było jedyne, o czym w ogóle myślał i co się dla niego liczyło. Gniew. Zemsta. Na wszystkich tych, którzy dopuścili się w stosunku do niego jakiekolwiek krzywdy. Kiedyś poprzysiągł sobie zachowywać się jak prawdziwy El Monstruo, po czym odstąpił od tego zamiaru. Dziś będzie inaczej.

"Prawnik. Prawnik". To tłukło się po głowie Cosme, kiedy w towarzystwie Hernandeza jechał na komisariat. "Muszę zmienić testament. Córka Barosso nie dostanie po mnie niczego".

Córka Barosso...Teczka, jaką otrzymał były pracodawca panny Santiago, wszystkie dokumenty w niej zawarte świadczyły tylko o jednym, przerażającym fakcie. Nadia - o ile naprawdę tak brzmiało jej imię, bo któryś z papierów świadczył coś zupełnie innego - nie była wdową po jednym z synów Fernando. Była jego siostrą. A co za tym idzie, siostrą Alexa, Nicolasa.

I cała czwórka, zarówno mężczyźni, jak i sama kobieta, doskonale o tym wiedzieli.

W głębokiej ciszy zajechali na posterunek - bo i Cosme nic do powiedzenia nie miał. On już zrobił swoje, wyznał, co trzeba było przed obliczem tego młodzieńca, który ośmielił się go tu przywlec. Nie było potrzeby opowiadania wciąż tych samych historii, Lucas - czy jak mu tam było - z pewnością powtórzy wszystko Diazowi, chcąc mu się podlizać. Oni wszyscy byli siebie warci.

Tyle samo, co niejaki Sambor Medina. Zuluaga gdzieś w odmętach pamięci odnalazł jego twarz i podczas drogi na komisariat zdołał sobie przypomnieć, skąd zna te rysy. Oczywiście. To był ten sam człowiek, któremu syn Mitchella podarował klucz do piwnicy w El Miedo. Wydawałoby się, że po takim bądź co bądź hojnym geście brat Asdrubala będzie odczuwał przynajmniej odpryski wdzięczności. Ale nie. Najpierw doprowadził byłego pracodawcę panny Santiago do zawału, a potem wyciągnął go z rzeki tylko po to, aby sprzymierzyć się przeciwko Zuluadze. I komu to obiecał nieustające wsparcie i pomoc w jakiejś śmiesznej zemście? Nie komu innemu, a Alejandro Barosso. I to na Nadii de La Cruz. Cosme zaśmiał się w głębi duszy, nim zasiadł na krześle tuż przed Diazem. A niech się na niej mszczą, niech ją zniszczą do cna. W końcu co go obchodzi los potomkini najpodlejszego rodu na tej ziemi?

- Proszę, proszę. - Pablo uśmiechnął się szeroko, ale w tym uśmiechu nie było cienia życzliwości, raczej czysta satysfakcja. - Kogo my tu mamy. Cosme Zuluaga. Syn mordercy, dystrybutora narkotyków, szefa organizacji przestępczej, wiele lat temu sam oskarżony o zabójstwo i prawie skazany. Do tego notowany przy paru innych okazjach, jedna zresztą całkiem niedawno. Tym razem strzelałeś do Guadelupe Martinez. Czy zamierzasz wyjaśnić mi, dlaczego to zrobiłeś? Wciśniesz mi jakąś łzawą bajeczkę, jak to biedna matka Patrica odeszła od ciebie z dzieckiem i...

- Stul pysk - stwierdził krótko przesłuchiwany, co wywołało mimowolne drżenie u Pablo. Przekleństwo w ustach Zuluagi było zupełnie niespodziewane - i może dlatego zabrzmiało tak złowieszczo?

- Co powiedziałeś? - policjant zamrugał oczami, spoglądając na stojącego w kącie pokoju Hernandeza, jakby szukając u niego wsparcia.

- Powiedziałem, żebyś się zamknął. Wypisz swoje papierki, podnieć się nimi, jak to zawsze robisz, kiedy wsadzasz mnie za kratki i zaprowadź do więzienia. Chcę mieć to już z głowy.

- Hola, hola, nie tak prędko! - ojciec Viktorii odzyskał rezon, przypominając sobie, że nie jest sam - dzięki Bogu za obecność Lucasa! - Do więzienia owszem, trafisz, ale nie tak od razu. Najpierw czeka cię areszt. Rozumiem, że przyznajesz się do winy?

- Głuchy jesteś? Powiedziałem już, że to ja strzelałem do tej wiedźmy. Zakuj mnie wreszcie, do cholery!

- Jak sobie życzysz - odparł Pablo i skinął na byłego chłopaka Ariany. - Hej, ty tam! Zrób porządek z tym odludkiem! Teraz przynajmniej znajdzie się tam, gdzie lubi - z dala od ludzi.

Wciąż ten stoicki spokój. Bez mrugnięcia okiem Zuluaga pozwolił się zaprowadzić tam, skąd jeszcze niedawno wyciągnął go Mauricio.

Jakieś pół godziny później na tym samym drewnianym krześle posadzono Dolores Lozano. Kobieta próbowała się uspokoić i coś z siebie wydobyć poza płaczem, ale nie potrafiła. Szlochała wciąż i wciąż, nie wiedząc do końca, czy robi to ze strachu, czy też z powodu przemiany ukochanego człowieka - bo przecież Cosme kochać nie przestała. A może z jeszcze innego powodu?

- Guadelupe, ona....- udało się w końcu rozpocząć zeznanie. -...porwała mnie...ma obsesję na punkcję Zuluagi. Zamknęła w piwnicy, groziła. Cosme, on...uratował mnie. Uratował mi życie! Proszę. Nie róbcie mu krzywdy!

- Krzywdy? - zmarszczył brwi Pablo. - Prędzej ten wariat skrzywdzi nas, zważywszy na stan umysłu, w jakim się znajduje. Gdyby jeszcze oszalał...Ale nie, on jest całkowicie świadomy wszystkiego, co mówi i co robi. Musieliśmy go zamknąć, bo się na mnie rzucił!

Było to wierutne kłamstwo, ale Dolores nie miała o tym pojęcia, jedno spojrzenie na wciąż opuchniętą po poprzednim spotkaniu z Zuluagą twarz przekonało ją, że policjant mówi prawdę i przeraziło ją to jeszcze bardziej.

- On cierpi...- wyszlochała. - Właśnie się dowiedział, że Nadia nie jest jego córką. Sambor przyniósł go przemoczonego, drżącego z zimna znad rzeki, nie chciał powiedzieć, co się tam dokładnie stało. To znaczy żaden z nich nie chciał.

- Kto to jest Sambor? - zdziwił się Diaz. Nie lubił nie wiedzieć.

- To mężczyzna, który niedawno pojawił się w miasteczku. Podobno chce się zemścić...to znaczy zniweczyć plany Antonietty Boyer. - Pielęgniarka poprawiła się szybko, nie chcąc wplątywać Mediny bardziej, niż to było konieczne. Poza tym każdy, kto był wrogiem byłej narzeczonej Cosme, zasługiwał na wszelaką pomoc i wsparcie.

- A jakie są plany tej kobiety? - Kolejna rzecz, o której nie miał pojęcia. Najpierw rewelacja o wdowie de La Cruz, potem ten facet, a teraz jakieś spiski powracających zza grobu osób.

- Sambor mówi, że ojciec Cosme, Mitchell, chce tutaj przyjechać i....nie wiem dokładnie...Ale Antonietta nie jest szczera, ta historia o niebezpieczeństwie i...

- Momencik! - Pablo podniósł dłoń. Miał już szczerze dosyć. - Niech mi pani powie wszystko, co wie. Ale po kolei!

Może wtedy coś mu się rozjaśni.

Jeżeli Pablo posiadał jakąś szczątkową wiedzę na temat tego, co działo się w Valle de Sombras, to Ariana czuła się tak, jakby od wieków żyła zamknięta w czeluściach jakiegoś starego zamku - zupełnie, jak jej dawny szef. Całkowita zmiana zachowania przyjaciela, fakt, że Nadia nie jest jego dzieckiem, pojawienie się obcego mężczyzny, który co więcej miał wiele wspólnego z Zuluagą - nie, nic z tego nie rozumiała.

A teraz to. Brunet siedzący przed nią właśnie chwycił ją za dłonie, zmuszając je, by przestały się trząść.

- Ariano - powiedział miękko Sambor. - Ja go znam. Przejdzie mu. Ostatnie zdarzenia musiały ciężko go doświadczyć, a nie znam przecież nawet połowy. Pamiętaj jednak, że spotkałem go jako mały chłopiec i to dzięki Cosme odnalazłem rodziców. Cokolwiek teraz mówi i robi, to nie jest prawdziwy pan na El Miedo. Wiem, że się o niego martwisz, ale da sobie radę.

- Nie byłabym taka pewna - pokręciła głową i pociągnęła nosem. - Mam w głowie mętlik, a on pewnie jeszcze większy. Ta teczka...Mój Boże.

Sambor wstał na chwilę i podniósł z podłogi porzucone dokumenty, po czym przejrzał je pobieżnie.

- Chryste Panie...

- Co? Co tam znalazłeś? Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, ale...

- Barosso - mruknął Medina.

- Barosso co? - kontynuowała wypytywanie mężczyzny, przypominając sobie, jak Zuluaga również wspomniał to nazwisko, podczas aresztowania.

- Tutaj pisze, że to stary Barosso jest ojcem de La Cruz.

- Ale...- zająknęła się Santiago. - Przecież ona była żoną jednego z jego synów!

- Może. - Medina zamknął teczkę, odłożył ją na łóżko i zamyślony zasiadł na fotelu, tuż przy Arianie. - A może nie. Może to faktycznie jedna wielka mistyfikacja. Z drugiej strony, kiedy spotkałam Nadię, wydawała się szczerze zmartwiona stanem zdrowia jej domniemanego ojca. Sam już nie wiem...

- Spotkałeś ją?

- Owszem. I nawet pocałowałem. Nie patrz tak mnie! Musiałem sprawić, żeby przestała krzyczeć. Była tak zdziwiona, że mnie nie spoliczkowała. Dla dobra Cosme chciałbym, żeby to się okazało jedną wielką pomyłką i ta kobieta naprawdę była z jego rodu. Jeżeli nie...jeżeli ona naprawdę jest córką Fernando...Ariano! - spojrzał na nią, jakby przypomniał sobie o jej istnieniu. - Kto mu dał te dokumenty? Kto przyniósł Zuluadze teczkę?

- Mauricio Rezende, jakiś nowy adwokat. Myślisz, że to on...?

- Nie, nie sądzę. Być może komuś zależy na skrzywdzeniu twojego przyjaciela i ucieka się do naprawdę podłych metod. A ten prawnik miał być tylko posłańcem. Jestem ciekaw, skąd on miał te dane. Nie wiesz czasem, gdzie go mogę spotkać?

Smak krwi w ustach był do zniesienia. Może dlatego, że był taki znajomy. Wystarczyło przełknąć nagromadzony czerwony płyn, albo wypluć gdzieś po drodze i biec dalej, ile tylko sił w nogach. Albo kompletnie zignorować, tak samo, jak czynił to z wszechobecnymi gałęziami, ostro drapiącymi mu twarz, nogi i ręce, zostawiając po sobie szramy, mniej, lub bardziej głębokie. Rozorana łydka też mu nie przeszkodzi. Musi zdążyć. Musi dać radę. Musi po raz ostatni spotkać się z synem, skoro dano mu taką szansę.

Nie. Dotarcie do domu Ethana nie wchodziło w grę, niezależnie od tego, jak bardzo Orson by tego pragnął. Sprowadziłby na niego tylko kolejną tragedię – uzbrojonych ludzi, tych samych, którzy właśnie teraz ścigają swoją ludzką ofiarę oraz ich psy, jazgoczące, szczekające, warczące, jeżeli tylko natrafią na kolejny rozbryzg krwi pozostawiony na ziemi przez Crespo. Pogodził się z tym, że już nigdy nie wyjaśni Ethanowi, co naprawdę stało się z jego ukochaną. Nie uzyska od niego wybaczenia za swoje zaniedbanie. Nigdy więcej z nim nie porozmawia, nie usłyszy jego głosu, nie obejmie, nie...

Jedna z kul wystrzelonych przez łowców – bo tym właśnie byli – wizgnęła mu tuż koło ucha, drasnąwszy skórę i odrywając maleńki płatek. Wiedział, dlaczego człowiek Mitchella zdecydował się go puścić, zamiast wykonać wyrok o wschodzie słońca. Stary Zuluaga uwielbiał polowania, szczególnie te na ludzi. Dlatego właśnie potraktował Orsona ze specjalną troską, jak szanowanego gościa i zapewnił mu rozrywkę, którą gangster najbardziej cenił. Crespo w wyobraźni widział Mitchella, jak wydaje rozkaz rozpoczęcia obławy, z żalem stwierdzając, że nie może być przy tym obecny osobiście. Kto wie, może któryś z tych oprawców ma ze sobą podręczną kamerę i filmuje całe zajście?

Blask słońca przedarł się przez ciasno skupione wierzchołki drzew i zaświecił mężczyźnie prosto w oczy na sekundę przed tym, gdy jedna z ukrytych w podłożu gałęzi, spleciona sama ze sobą w dziwaczny kształt, stała się przyczyną klęski. Były wspólnik mordercy poczuł tylko, jak coś owija mu się o stopę, a potem runął twarzą prosto w ściółkę, zabijając przy okazji kilka bardzo zdziwionych mrówek.

Psy i ludzie były coraz bliżej. Słyszał ich nawoływania, odgłosy zwierząt, kroków, zdawał sobie sprawę, że biegną, przyspieszają, wyczuwając, że ofiara jest ranna, że za moment ją znajdą. Wiedział, że to koniec. Tam, parę metrów przed nim, była szosa. Bardzo rzadko, praktycznie w ogóle nie uczęszczana, ale jednak była. Miała być jego ratunkiem, wybawieniem, a stała się ironią, okrutnym żartem, karę, jego własnym Czyśćcem. Wyciągnął drżącą rękę, brudną od ziemi, na którą upadł, nie mając siły na więcej, na ani jeden krok, nawet na to, by pełznąć. Pobity, pokrwawiony i wycieńczony Orson Crespo godził się na śmierć.

Zamknął oczy i zaczął odmawiać cichą modlitwę, jakby w ten sposób chciał prosić o swoiste odkupienie, o spokój duszy, kiedy już go dopadną. Ledwo jednak wypowiedział pierwsze słowa, coś wdarło się do jego uszu. Jakiś odgłos, dźwięk, którego nie powinno tu być. A jednocześnie dźwięk, który tak straszliwie pragnął usłyszeć. Silnik zbliżającego się samochodu.

Czerwony pojazd marki Toyota Tercel wolno mijał miejsce, w którym leżał mężczyzna. Tutaj, na zakręcie w lesie czasami bywało niebezpiecznie – na drogę mogło wyskoczyć zwierzę i wpaść pod maskę, ewentualnie mogło leżeć zwalone przez wichurę drzewo. Głównie jednak panowała tutaj głucha cisza i spokój.

Sekunda. Dwie. Trzy. Z upływem każdej z nich niespodziewany ratunek oddalał się powoli, każdy obrót koła odsuwał prawą rękę Mitchella od jakiejkolwiek szansy na uratowanie życia. Tak bardzo chciał krzyknąć, tak bardzo pragnął dać jakiś znak, uczynić cokolwiek, byleby tylko kierowca go zauważył. Nie potrafił jednak wydobyć z siebie głosu, tortury, jakim został poddany, a potem nieustanna ucieczka przez las wyczerpały go do tego stopnia, że nie mógł się odezwać. Istniał jeszcze jeden, być może nawet ważniejszy powód – zatrzymanie tego samochodu równałoby się narażeniu kierującego na śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony łowców. Crespo może był i mordercą, ale nie chciał mieć na rękach krwi niewinnego człowieka. Nie tym razem, nie teraz, kiedy może tego uniknąć, kiedy nie jest to absolutnie konieczne.

Los zdecydował za niego. Ten, który wybrał się na wycieczkę Toyotą, zwolnił tak, że pojazd praktycznie toczył się przez moment sam z siebie, aż w końcu zatrzymał na poboczu. Najwidoczniej kierowca zdecydował się na małą przerwę w podróży, lub też na ulżenie tej najbardziej z ludzkich – i często bardzo pilnych – potrzeb. Wysiadł z wozu i swoim zwyczajem spojrzał w niebo, jakby szukając tam inspiracji, albo z kimś rozmawiając.

I być może właśnie tak było. Być może szeptał słowa miłości do tej jedynej, którą tak gwałtownie mu odebrano? Albo najzwyczajniej w świecie potrzebował rozprostować nogi. Jakkolwiek by nie było, stał tam, niedaleko miejsca, w którym leżał jego własny ojciec i chłonął oddech lasu.

Ethan Crespo.

Cichy jęk był jedynym, co usłyszał. Stał zbyt daleko – jeszcze – by usłyszeć owczarki niemieckie i ich właścicieli. Spojrzał na trawę, sądząc, że być może się przesłyszał, albo jakieś zwierzę próbowało zorientować się, czym tak naprawdę jest ta dziwna postać o niebieskich jak morze oczach.

W następnej chwili klęczał już na podłożu, przerażony do granic możliwości nie tylko tym, co zobaczył, ale podobieństwem sytuacji do innej, do jego koszmaru sprzed kilkunastu miesięcy. Wtedy na rękach skonała mu ukochana, czy dzisiaj ofiarą ma być ojciec?

- Tato? – szepnął, jakby nie wierząc do końca własnym oczom. Dobrze wiedział, czym zajmował się rodzic, był świadom pewnych spraw, ale co innego jest widzieć Orsona skąpanego we krwi, a co innego...

- Ethan...O Boże...Uciekaj...Zuluaga...Ścigają mnie...Znajdź syna. Znajdź...Cosme. Powiedz mu...Ojciec Juan...Miguel de Macedo...Nadia jest...

- Co? Co ty mówisz? – młody człowiek dotknął delikatnie ramienia ojca i zawahał się na moment. Nie miał przecież pojęcia, jakich obrażeń doznał ranny. – Kto cię...?

Wszystko wydarzyło się tak szybko. Ujadanie psów, które złapały trop na tyle, by wiedzieć, że za kilka sekund dopadną tego, którego kazano im szukać. Triumfujące wrzaski mężczyzn sięgających po broń i wystrzeliwujących pierwsze kule. Ethan, wkładający swoje ramiona pod pachy ojca, chwytający go mocno i wlekący do samochodu. Ostrożnie układający poranionego na tylnie siedzenie samochodu i wskakujący za kierownicę. Silnik, który zadrżał, zaskoczył na moment. I zgasnął.

Rozbita szyba, pęknięta na setki milionów kawałków, ta z przodu, po lewej stronie, tuż przy kierowcy. Orson, krzyczący coś do syna, coś, czego Ethan nie zrozumiał, próbując uruchomić ignorujący jego wysiłki silnik. Krew na skroni chłopaka, jeden z odłamków trafił go w głowę i spadł gdzieś na nogi, właściciel Toyoty nie miał czasu się nim zająć, nie teraz, kiedy tamci – kimkolwiek by nie byli – znajdowali się coraz bliżej.

Ból w ręce, gdy walnął pięścią w kierownicę, zdając sobie sprawę, że wieloletni samochód po prostu odszedł w zaświaty i to teraz, kiedy był najbardziej potrzebny. Rozpacz miotająca Ethanem, łzy cieknące mu po twarzy, nadchodząca śmierć – i nawet nie wiedział, dlaczego ma umrzeć. I strzały, dziesiątki strzałów, tłukących szyby, jedna po drugiej, świszczące po całym pojeździe, niosące zagładę, roztrzaskujące w nicość nie tylko szkło, ale i życie dwójki nieszczęśników. Choć przecież ono już dawno było zniszczone, wieki temu, kiedy odeszła jedyna istota, którą Ethan...
Pierwszy z psów zerwał się ze smyczy i w dzikim pędzie doskoczył do samochodu, dopadł do drzwiczek pozbawionych szyby i wsadził łeb do środka, próbując rozszarpać twarz Ethana do samej krwi. Ostrzał na moment ustał, żaden z łowców nie chciał stracić zwierzęcia, wiedzieli przecież, że wygrali, że za kilka sekund postawią zwycięskie stopy na ciałach tych, którzy ośmielili się zadrzeć z Mitchellem Zuluagą. Chłopak usiłował się bronić, jak tylko mógł, nie miał jednak żadnego doświadczenia w takich walkach, nigdy nie brał udziału w porachunkach mafijnych, czy innego rodzaju rozgrywkach pomiędzy przestępcami i jedyne, co widział, to tylko pysk psa migający mu przed oczami i usiłujący chwycić go za gardło.

Szarpiąc się ze zwierzęciem pochylił się na moment do przodu, czując na czole i nosie oddech owczarka. Jedno kłapnięcie zębami i będzie po wszystkim, skończy tutaj z odgryzioną twarzą, nie do rozpoznania, jako jeden z tych, którzy chowani są w grobach oznaczonych NN, albo po prostu porzuca się ich gdzieś pod kępą liści. A wraz z nim jego ojciec, Orson, do niedawna prawa ręka największego gangstera w okolicy, obecnie zemdlony i nie mający pojęcia, że jego syn...

...jakimś cudem ponownie nacisnął stopą pedał gazu, zmuszając oporny silnik do działania. Siła pędu odrzuciła psa do tyłu, zostawiając go daleko na drodze, pokrytego odłamkami i wściekle pędzącego za pojazdem. Nie mającego jednak najmniejszych szans na dogonienie Toyoty. Przynajmniej nie tym razem.

Pablo Diaz wysłuchał wszystkiego, co zeznała Dolores, zapisał jej słowa, a potem kazał jej wrócić do domu i tam oczekiwać na kolejne wezwania. Został w biurze sam, Lucas gdzieś poszedł, policjanta nie do końca interesowało, dokąd. Bardziej zainteresowany był otwierającą się przed nim kolejną szansą na zdobycie – a raczej odzyskanie - tego, co mu się należało.

Starego zamku na wzgórzu, znanego jako El Miedo.

Nie tylko on był zadowolony. Alejandro Barosso również miał swoje powody do świętowania. Popijał szklaneczkę whiskey, sącząc powoli trunek z kryształu i zastanawiając się, cóż takiego uczynił, że los sprzyja mu do tego stopnia. Ten...imienia nie pamiętał, sprzymierzeniec znad rzeki spadł mu jak gwiazdka z nieba. Owszem, zmusił go, Alexa, do darowania życia El Monstruo, ale czyż nagroda, jaka czekała na dziedzica fortuny Barosso, nie była warta tego drobnego ustępstwa? Brunet obiecał, że odda w jego ręce samą Nadię de La Cruz. Zdobędzie klucze do jej domku. A potem już pójdzie łatwo. O tak...tego Nadia z pewnością nie zapomni. Będzie pamiętać ten dzień do końca swojego krótkiego życia...

Jedynym człowiekiem, który poza nimi wiedział, co planują, był Cosme. Ten jednak nie zamierzał z nikim dzielić się tą wiedzą. Wbrew temu, co sądzili Alex i Sambor, wczoraj był przytomny i całkowicie świadomy, gdy nad jego głową dyskutowali o tym, co i kiedy zrobią jego córce. Z tym małym szczegółem, że kobieta nie miała nic wspólnego z rodziną Zuluaga. Jako córka Fernando mogła sobie sczeznąć. Gdybyż jeszcze nie miała pojęcia, kim jest i naprawdę sądziła, że należy do rodu...Że Cosme jest jej ojcem. Ale po tym, co przeczytał w dokumentach, nie miał wątpliwości. Ona wiedziała. Zakpiła z niego tak straszliwie, zadała tak bolesną ranę...Gdyby tylko mógł, sam by się na niej zemścił.

To przecież właśnie Fernando przez pewien czas był kochankiem Antonietty. To on był ojcem dziecka, które straciła. Boyer nie przyznała się nikomu o ciąży, o trzecim miesiącu. Wyznała to tylko Cosme. To był pierwszy raz, kiedy przebiła Zuluadze serce. Był jednak zdolny jej to wybaczyć. Również to, że obiecał zająć się maluchem, jak już się narodzi, a ona i tak dokonała aborcji.

Według bardzo dokładnych danych, jakie zawarto w teczce, zadała się z nim ponownie. Z tego związku narodziła się Nadia i to właśnie było prawdziwym powodem wyjazdu Antonietty z Valle de Sombras, razem z kolejnym z jej kochanków, niejakim Manolo.

Którego nazwisko, co właśnie uderzyło Cosme, brzmiało dokładnie tak samo, jak nazwisko Sambora. Manolo Medina.

I które pewnie z łatwością rozpoznałaby Ariana, a przynajmniej jego końcówkę. Bo czyż nie tak samo nazywała się ta, która spowodowała pewien wypadek i zabiła kilka osób?

Eva Medina.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:06:27 19-12-14    Temat postu:

Dubel.

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 16:22:55 19-12-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:30:45 20-12-14    Temat postu:

166. HUGO

Valle de Sombras, rok 2007

Fernando Barosso to zło wcielone. Hugo był tego pewien. Przez ten krótki okres, kiedy miał "przyjemność" dla niego pracować, zdążył dowiedzieć się o nim kilku rzeczy, które tylko upewniły go w tym przekonaniu.
Wciąż zastanawiał się nad tym, czy dobrze postąpił. Wydawało się, że Fernando nie oczekuje od niego zbyt wiele - miał być dla niego kimś w rodzaju prywatnego ochroniarza. Fucha bodyguarda nie bardzo Hugowi odpowiadała. Ale skoro Kevin Costner dał radę, to dlaczego jemu miało by się nie udać? Chłopak miał jednak wrażenie, że to tylko kwestia czasu zanim Barosso zleci mu jakieś inne zadanie, które w jakiś pokręcony sposób zmusi go, żeby nagiął swój kręgosłup moralny.
Miał dwadzieścia lat, zero doświadczenia i ogromny rachunek za szpital. Nie było innego wyjścia - praca dla Barossa była jedynym rozwiązaniem.
- Jak się czuję Leonor i jej synek?
Fernando wszedł do salonu, zwracając się do swojego podopiecznego i wyrywając go z rozmyślań. Był dziś w wyjątkowo dobrym humorze, choć starał się tego nie okazywać. Zamiast tego, wpatrzył się w jakieś dokumenty i rozsiadł wygodnie w fotelu.
- Dobrze. Niedługo wypiszą Lori'ego ze szpitala. Nie ma już potrzeby, by był w inkubatorze. Doktor Juarez o wszystko zadbał. - Hugo zmierzył wzrokiem Fernanda, próbując odgadnąć, co mu chodzi po głowie. - Dzięki, że pytasz.
Barosso nadal nie odrywając spojrzenia od papierów, mruknął:
- To świetnie. A jak podoba się nowe mieszkanie? Rodzina jest zadowolona?
- Tak. A ojciec... - Hugo zawahał się na wspomnienie ojca.
- Jak sobie radzi na odwyku?
- Zadziwiająco dobrze. Ja... Dzięki, Fernando. To wszystko dzięki tobie. To naprawdę wiele znaczy dla mnie i Norrie.
Stary machnął ręką na znak, że to nic takiego, ale pomimo tego gestu, Hugo czuł, że jest jego dłużnikiem.
Po śmierci żony, Camilo zaczął pić i nic nie mogło go odciągnąć od butelki. Usilne prośby dzieci na nic się zdały, dopiero zadziwiająca perswazja Fernanda Barosso, który złożył mu wizytę na krótko po tym, jak Hugo zaczął dla niego pracować sprawiła, że mężczyzna zgodził się pójść na odwyk.
- Oczywiście pamiętasz, że kontakty z rodziną musisz ograniczać, prawda? Pracujesz teraz dla mnie, a to wystarczający powód dla moich wrogów, by skrzywdzić bliskie ci osoby. - Fernando po raz pierwszy podniósł wzrok od dokumentów.
- Wiem, na co się pisałem - odpowiedział Hugo, choć nie było to do końca zgodne z prawdą. - Poza tym, Leonor i tak nie chce mnie widzieć.
- Po tym jak wyciągnąłeś ją z nędzy i uratowałeś życie jej syna? Niewdzięczna ta twoja siostra...
- Nie o to chodzi. - Hugo spojrzał na swojego szefa pełnym dezaprobaty spojrzeniem. - Ona uważa, że nie powinienem dla ciebie pracować. Uważa, że niepotrzebnie się poświęciłem.
- Poświęciłeś?
- Tak to ujęła. - Hugo uśmiechnął się krzywo i odwrócił w stronę okna. Wiedział, że niepokój Leonor był uzasadniony. Uważała Barossa za złego człowieka i nie podobało jej się, że jej młodszy braciszek brata się z samym diabłem. Ale pomimo tego, że sam podzielał jej opinię o Fernandzie, nie ulegało wątpliwości, że ostatnimi czasy bardzo im pomógł i gdyby Hugo mógł cofnąć czas, podjął by taką samą decyzję. - Nie martw się, Fernando. Nie będę ich niepotrzebnie narażał - dodał po chwili, chcąc uspokoić swojego pracodawcę.
- Cieszy mnie to. Podoba mi się sposób, w jaki odnalazłeś się w nowej rzeczywistości. - Barosso wstał i podszedł do chłopaka, kładąc mu rękę na ramieniu. - Doskonale zdajesz sobie sprawę, że praca dla mnie nie należy do najbezpieczniejszych, zwłaszcza gdy jest się szefem mojej ochrony. W dodatku poczyniłeś wszelkie kroki, by zerwać z dotychczasowym życiem. Doceniam to.
- Zmiana nazwiska nie była trudna. - Hugo wpatrzył się beznamiętnie w ogród za oknem, ale tak naprawdę go nie widział. Przypomniał sobie płacz Jaime, kiedy się z nim żegnał i mówił mu, że na jakiś czas musi wyjechać. Nadal na to wspomnienie krajało mu się serce.
- Nie mówiłem o tym. Chociaż muszę przyznać, że to było z twojej strony dobre posunięcie, by od tej pory używać panieńskiego nazwiska matki. Hugo Delgado - niezbyt wyszukane, ale mimo wszystko z klasą. Podoba mi się.
- A skoro jesteśmy przy tym temacie... - zaczął chłopak, karcąc się w duchu za płaczliwą nutę w swoich głosie.
- Tak, tak, doskonale pamiętam. Kazałem moim ludziom się tym zająć.
- Jesteś pewien, że im się uda?
- Nie są nieomylni, ale mogę cię zapewnić, że są świetni w swoim fachu.
Hugo pokiwał głową ze zrozumieniem, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści. Nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy. Musi się dowiedzieć, kto i dlaczego zamordował jego matkę.

***

Hugo starał się odegnać ponure myśli. Podciągał się na drążku raz za razem, nie odczuwając już bólu. Przez ostatnie miesiące ostro trenował, nie tylko po to, by nabrać mięśni, ale przede wszystkim po to, by oczyścić umysł.
Praca dla Barossa była bardziej stresująca niż to sobie wyobrażał. I choć na razie nie musiał robić zbyt wiele to czuł, że już niedługo na jego młode barki spadnie poważniejsze zadanie. Nie wiedział, co jest gorsze - fakt, że Fernando wymyśli jakiś naprawdę paskudny test dla swojego najmłodszego pracownika czy może to, że z niecierpliwością wyczekiwał tego momentu. Ta niewiedza doprowadzała go do szału.
Rockowy kawałek, który rozbrzmiewał z głośników, kiedy Hugo wylewał z siebie litry potu, nagle został przerwany. Delgado puścił drążek i spadł na ugięte kolana, wpatrując się w przybysza, który ośmielił się zakłócić jego rytuał.
Stał przed nim Alejandro Barosso we własnej osobie. Do twarzy miał przyklejony sztuczny uśmiech, który jednak nie zwiódł Huga - doskonale zdawał sobie sprawę, że synowie Fernanda nie są zadowoleni z obecności "nowego" w domu. Nie wiedział, co jest tego powodem, ale też specjalnie o to nie dbał. Ostatecznie to nie oni mu płacili, a w jego obowiązku nie leżało zaprzyjaźnienie się z bogatymi paniczami.
- Czemu zawdzięczam tę wizytę? - zapytał Hugo, chwytając ręcznik, by otrzeć pot z twarzy.
- Ojciec chce cię widzieć. - Alex zmierzył młodszego od siebie chłopaka od stóp do głów. Przez chwilę milczał, jakby rozważał, czy wolno mu o to zapytać, po czym ciekawość zwyciężyła. - Co takiego w tobie jest, że mój ojciec tak ci ufa?
- Może powinieneś zapytać o to jego. - Hugo wciągnął na siebie pierwszą z brzegu koszulkę i spojrzał na Alejandra ze zwykłym sobie cynicznym uśmieszkiem.
- Pytam ciebie. - Barosso zaczerwienił się jak nastolatka, zaciskając pięści ze złości. Rzecz jasna próbował rozmawiać na ten temat z Fernandem, ale ten zbywał syna, za każdym razem, kiedy pojawiał się temat nowego pracownika. - Dlaczego mianował takiego młokosa szefem ochrony?
- Słuchaj, Alex... - Hugo przetarł oczy, nie ukrywając, że całe to przesłuchanie go nudzi. - Powiem ci to, co już powiedziałem twojemu bratu: twój ojciec mnie zatrudnił, bo najwidoczniej we mnie wierzy. A ja pracuję dla niego, nie dla ciebie czy Nicolasa, więc przestań zadawać mi głupie pytania.
Chłopak ruszył do drzwi, ale coś sobie przypomniał.
- I jeszcze jedno - jeśli tak bardzo pragniesz uwagi ojca, może mu o tym powiedz. To genialny przedsiębiorca, ale jest lekko upośledzony jeśli chodzi o instynkt ojcowski.
Po tych słowach zostawił Alexa ze wściekłą miną, czując, że mają ze sobą wiele wspólnego. Jego ojciec również nigdy nie poświęcał mu swojego czasu. Nie zamierzał jednak dłużej się nad tym zastanawiać, a tym bardziej roztkliwiać nad starymi dziejami. Wszedł do gabinetu Fernanda, nawet nie kwapiąc się, by uprzednio zapukać.
- Podobno chciałeś mnie widzieć - powiedział, rzucając się na wygodny fotel z rzeźbionymi podłokietnikami. - Więc jestem.
- Mam dla ciebie zadanie - Fernando obszedł biurko i rzucił Hugowi na kolana teczkę.
Serce chłopaka zabiło mocniej. Wreszcie nadeszła ta chwila. Nagle poczuł, że wcale nie chce otwierać tej teczki, że nie chce poznać jej zawartości. Ciekawość przezwyciężyła jednak strach.
W środku znajdował się plik dokumentów i kilka zdjęć. Na każdym z nich znajdował się ten sam mężczyzna.
- Kto to? - zapytał Hugo, a na twarzy Fernanda zagościł dziwny uśmiech, jakby właśnie się dowiedział, że Boże Narodzenie nadeszło w tym roku wcześniej.
Delgado przez chwilę odczuł przedziwną ochotę, by się roześmiać. Nie często widywał taki wyraz na twarzy swojego pracodawcy. Szybko jednak przywołał się do porządku i uniósł brwi, wyczekując odpowiedzi.
- To... - Fernando celowo zawiesił głos, chcąc rozbudzić ciekawość podopiecznego. - Jest człowiek, którego szukasz.
- Żartujesz! - Hugo spoglądał to na starego, to na mężczyznę na zdjęciu, nie mogąc w to uwierzyć. - To on zabił...
Nie mógł dokończyć tego zdania, ale na szczęście nie musiał. Szef znał go na wylot. Pokiwał głową, utwierdzając go w przekonaniu, że to właśnie ten człowiek ze zdjęcia był odpowiedzialny za śmierć jego matki.
- Masz okazję się zemścić.
- Zemścić? - Hugo spojrzał na Fernanda nieprzytomnym wzrokiem.
- Tak. Czy nie o to ci chodziło, kiedy poprosiłeś mnie, żebym znalazł tego człowieka?
Chłopak nie wiedział, co powiedzieć. Wtedy o tym nie myślał. Nie miał pojęcia, dlaczego tak desperacko pragnął poznać prawdę. Poczucie niesprawiedliwości, że nikt nie odpowiedział za śmierć jego matki była tak wielka, że chciał złapać tego drania, owszem, ale nigdy nie myślał o zemście. A przynajmniej nie o zemście w stylu Fernanda Barosso.
- Nie wiem, Fernando. Chyba wolałbym tego nie widzieć...
- Myślałem, że tego chcesz. - Barosso zmrużył oczy, wpatrując się intensywnie w szefa swojej ochrony. - Miałem dla ciebie specjalnie zadanie, które pomogłoby ci się zbliżyć do tego człowieka, ale jeśli nie czujesz się na siłach, możemy to zakończyć w tym momencie.
Mężczyzna wyrwał Hugowi teczkę z dokumentami i schował je do sejfu. Delgado wyglądał jakby walczył z samym sobą.
- Zaczekaj! - powiedział, zanim Fernando zamknął drzwiczki skarbca. Nie wierzył, że to robi, ale podświadomie czuł, że gdyby się nie zgodził, żałowałby tej decyzji do końca życia. - Powiedz mi na czym ma polegać to zadanie.
- Jesteś pewien? - Fernando był mistrzem w manipulowaniu ludzkimi uczuciami. Wiedział, że Hugo zgodzi się mu pomóc prędzej czy później. Uśmiechnął się ukradkiem tak, by jego pracownik nie był w stanie tego dostrzec i ponownie sięgnął po dokumenty, które położył na biurku.
Tym razem obaj pochylili się nad zdjęciem mężczyzny około trzydziestki, który z pozoru nie wyglądał na przestępcę, ale Hugo już dawno nauczył się, że pozory mogą mylić.
- Kto to? - ponowił pytanie.
- Conrado Saverin. Mafioso, narkotykowy boss, morderca - człowiek, który bardzo mi zagraża.
- W jaki sposób?
- Powiedzmy, że jesteśmy konkurentami na tym samym rynku. - Fernando uśmiechnął się do Huga, który nie bardzo wiedział, co o tym myśleć.
- Nie jest zadowolony, że rozwijasz biznes?
- Łagodnie mówiąc. Czyha na mnie od dawna i jestem pewien, że niedługo wykona krok. Dlatego ty jesteś mi potrzebny...
Przez chwilę Delgado wpatrywał się w szefa z powagą, po czym pokręcił głową z dezaprobatą, wybuchając śmiechem.
- Jesteś śmieszny - stwierdził, powodując, że uśmiech z twarzy Fernanda nagle zniknął. - Wykorzystujesz moją osobistą urazę do tego... tego... - Chłopak nie był w stanie nazwać mężczyzny ze zdjęcia człowiekiem. Ktoś, kto odbiera drugiej osobie życie, nie jest godny tego miana - ...żebym załatwił za ciebie twoje porachunki.
- To nie tak, synu. - Fernando położył Hugowi rękę na ramieniu. - Wiem, jak bardzo ci to ciąży. Chce ci ulżyć. Razem możemy, jak to się mówi, upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. To, co zaplanowałem, pogrąży Saverina tak, że do końca życia będzie gnił w więzieniu. Zyskasz na tym zarówno ty, jak i moje interesy.
- Ale to nie przywróci życia mojej mamie. - Te słowa Hugo wypowiedział bardziej do siebie niż do Fernanda.
- Niestety. Ale tobie może przywrócić spokój ducha. - Barosso przypatrywał się Hugowi przez dłuższą chwilą, nie chcąc wywierać na nim zbyt dużej presji. Nie chciał, by chłopak zbyt szybko spanikował. Był idealną osobą do tego zadania - młody, silny, odważny i żądny zemsty.
Hugo odetchnął głęboko i spojrzał Fernandowi w oczy, w których od dawna czaił się mrok.
- Jaki jest plan?
Fernando uśmiechnął się kącikiem ust. Doskonale wiedział, jak okręcić go sobie wokół palca.
- Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Ale najpierw - Barosso podszedł do barku i nalał do szklanek najlepszej whisky - wypijmy za sprawiedliwość.
Podał jedną szklankę Hugowi, sam wziął drugą i uniósł ją wysoko w tryumfalnym geście.
- Ludzie, którzy zadzierają z moją rodziną, zadzierają też ze mną - powiedział i upił łyk trunku.
- Wiesz, że nie jestem twoim synem, prawda?
- Oj, Hugo, Hugo... To nie więzy krwi sprawiają, że jesteśmy rodziną, ale to, co robimy, by ochronić naszych bliskich. - Barosso poklepał chłopaka po plecach i opróżnił szklaneczkę jednym haustem.
Był z siebie niezmiernie zadowolony. Nie wspomniał jednak o jednej ważnej rzeczy - rodzina nie ma przed sobą tajemnic, a on właśnie okłamał Huga. W tej chwili ten drobny szczegół wydawał się nieistotny. Liczyło się tylko to, że zdecydował się mu pomóc.
Hugo natomiast czuł, że coraz bardziej się pogrąża. Poczucie, że podpisał cyrograf z diabłem powróciło. Jego pracodawca może i nie miał rogów i ogona, ale z pewnością był ucieleśnieniem wszelkiego zła. Bo jak powiedział kiedyś William Shakespeare: "Piekło jest puste. Wszystkie diabły są tutaj". Tak... Fernando Barosso zdecydowanie był jednym z nich.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:07:27 21-12-14    Temat postu:

167. Laura / Mauricio

Nie czuła się najlepiej z tym, co zrobiła. Inaczej wyobrażała sobie spotkanie z bratem po latach, ale gdy zaczął robić jej wyrzuty, emocje wzięły górę. Wygarnęła mu wszystko, co leżało jej na duszy, ale prawda była taka, że nie mogła za swoje nieszczęścia winić wyłącznie jego. Odizolowała go od siebie po śmierci matki, a on przystał na to bez słowa protestu, ale przecież wrócił do Valle de Sombras wyłącznie z jej powodu. I niezależnie od tego jak bardzo chciała sobie wmówić, że jest inaczej, wciąż był jej starszym bratem. Bratem, za którym naprawdę tęskniła przez te wszystkie lata i o którego cholernie się bała, a którego teraz potrzebowała mieć obok siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiedziała, że sama nie poradzi sobie z sytuacją, w której się znalazła, a którą sama skomplikowała sobie jeszcze bardziej, starając się zagłuszyć emocje po spotkaniu z Christianem, seksem z Mauriciem. Gdy tylko się obudziła, poczuła, że musi wyjść z domu, pobyć sama i spróbować sobie to wszystko jakoś ułożyć. Przez chwilę zastanawiała się czy nie powinna odwiedzić Ignacia, ale szybko odrzuciła tę myśl. Nie chciała znów spotkać tam Christiana a nie miała pewności, gdzie się zatrzymał. Włóczyła się więc bez celu wąskimi uliczkami miasteczka, ale nie przyniosło jej to żadnej ulgi. Im więcej myślała o tym wszystkim, tym większy miała mętlik w głowie.
Westchnęła cicho i weszła do małej kawiarni. Przystanęła przy wysokiej ladzie i dyskretnie rozejrzała się po przytulnym wnętrzu. Oprócz niej, w przeciwległym, najbardziej ustronnym kącie lokalu siedział tylko jakiś mężczyzna, ukryty za wielką płachtą gazety. Odchrząknęła znacząco i zabębniła palcami w blat.
– Przepraszam – powiedziała drobna szatynka, wyłaniając się zza wysokiej lady z szerokim, przyjaznym uśmiechem na twarzy. – Co podać? – spytała. Florencia zastanowiła się chwilę, przypatrując się uważnie jej twarzy i szukając w pamięci okoliczności, w których mogły się spotkać. Uśmiechnęła się do siebie, dochodząc do wniosku, że myśl, która właśnie przemknęła jej przez głowę jest co najmniej absurdalna. Przecież Ariana Santiago mieszkała w San Antonio i nie miała żadnego powodu by przyjeżdżać do Valle de Sombras.
– Podwójne espresso – powiedziała w końcu, wsuwając ciemne okulary na głowę. W tym samym momencie filiżanka, którą dziewczyna trzymała w dłoni, by napełnić ją aromatycznym, gorącym napojem, z brzdękiem upadła na podłogę.
– Laura… – wyszeptała szatynka, z niedowierzaniem wpatrując się w klientkę.
– Myli mnie pani z kimś – odparła Florencia tonem nieznoszącym sprzeciwu, wysilając się na uśmiech. Dopiero teraz dotarło do niej, że dziewczyna za ladą to naprawdę Ariana Santiago, jej internetowa przyjaciółka. Kątem oka zerknęła przez ramię w stronę siedzącego w kącie mężczyzny, a potem oparła się przedramionami o ladę i spojrzała szatynce w oczy.
Ariana otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Skinęła tylko głową ze zrozumieniem i sięgnęła po drugą filiżankę. Laura uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Straszna ze mnie niezdara, przepraszam panią – powiedziała Ariana na tyle głośno, by usłyszał ją skrywający się za gazetą mężczyzna. – Proszę – dodała, stawiając na ladzie filiżankę z gorącym napojem.
– Dzięki – powiedziała cicho Laura, sięgając po serwetkę, na której nakreśliła coś szybko długopisem, a następnie położyła należność za kawę i przesunęła w stronę przyjaciółki. – Reszty nie trzeba.
Ariana chwyciła serwetkę i szybko odczytała wiadomość:
„To niewiarygodne, że tu jesteś. Jest tyle rzeczy, o których chcę ci opowiedzieć, ale nie tutaj. Zadzwoń 520…”
Kiwnęła głową na zgodę i wsunęła serwetkę w tylną kieszeń jasnych jeansów. Laura podziękowała uśmiechem, chwyciła swoją kawę i usiadła przy okrągłym stoliku przy oknie. Mimowolnie zerknęła na złoty krążek połyskujący na jej serdecznym palcu. Odetchnęła głęboko, obejmując filiżankę dłońmi i na chwilę przymknęła powieki, odchylając się wygodnie na oparcie krzesła.
Czując, że ktoś ją obserwuje, otworzyła oczy. Gdy na swej drodze spotkała przenikliwe, lazurowe spojrzenie mężczyzny, który do tej pory ukrywał się za gazetą, poczuła, że robi się jej słabo. Odwróciła szybko wzrok, zatapiając go w płynie falującym od jej oddechu w porcelanowej filiżance, wmawiając sobie, że na pewno jej nie poznał. Spotkali się przecież tylko raz i nie tracili czasu na rozmowy, a ona wyglądała wówczas zupełnie inaczej niż teraz.
Zrobiła głęboki wdech i jeszcze raz kątem oka niepewnie zerknęła w jego stronę. Znów był pochłonięty w lekturze gazety, a jej zrobiło się gorąco na samo wspomnienie tamtej nocy, którą spędzili razem.

* * *

Gdy zadzwonił do niego Ignacio Sanchez, informując, że Cosme został aresztowany, przeklął pod nosem i niechętnie wyszedł z pustego już łóżka. Nie dziwił się, że jego żona zniknęła. Była skryta i zamknięta w sobie, a po wczorajszym wybuchu namiętności, mogła się czuć nieco zakłopotana. Nie miał jednak czasu analizować tego w tej chwili. Szybko doprowadził się do porządku i wsiadł w samochód. W drodze na komisariat, zadzwonił jeszcze do prokuratora, z którym byli umówieni, przekazując informacje, które uzyskał od Sancheza. Gabriel Lopez oświadczył, że nie będzie w stanie przyjechać tego dnia do Valle de Sombras, ale obiecał przysłać kogoś w zastępstwie.
Mauricio zatrzymał wóz przed siedzibą miejscowej policji, zrobił głęboki wdech i ruszył do środka. Już w progu niemal zderzył się z samym Diazem.
– To znowu pan – mruknął Pablo, przewracając oczami z irytacją. Czuł w kościach, że w zaistniałych okolicznościach spotkanie z Rezende będzie nieuniknione. – Obrońca uciśnionych – prychnął pod nosem z kpiną.
– Chcę porozmawiać z moim klientem, Cosme Zuluagą.
– Obawiam się, że tym razem nic nie wskórasz. Przyznał się do wszystkiego.
Mauricio uśmiechnął się cwano i klepnął Diaza w ramię, jakby byli dobrymi kumplami.
– To się jeszcze okaże.
Pablo zmarszczył czoło i przez chwilę badawczo przyglądał się mecenasowi, jakby usiłował wyczytać coś z jego twarzy, ale jedyne co widział, to nieprzenikniona mina Sfinksa. Blondyn pokręcił głową z dezaprobatą i kiwnął głową na jednego z mundurowych.
– Zaprowadź pana mecenasa do Zuluagi – polecił, z jakimś błyskiem satysfakcji w zimnych, stalowych oczach. – Oficer Hernandez chyba nie będzie miał nam za złe, że zapewniamy El Loco prawo do obrony – rzucił jeszcze w powietrze z drwiną, wracając do swoich zajęć.
Gdy Maurcio wszedł do pokoju przesłuchań, Cosme siedział skuty przy stoliku, mając naprzeciw siebie młodego funkcjonariusza.
– Kim pan jest? – spytał Lucas, pochwytując spojrzenie przybyłego mężczyzny.
– Mauricio Rezende, mój adwokat – mruknął Cosme, uśmiechając się arogancko, gdy Lucas spojrzał na niego nieco zaskoczony. – Długo kazał pan na siebie czekać, mecenasie – dodał Zuluaga, zerkając na Mauricia.
– Mogę zobaczyć? – spytał Rezende, wskazując na dokumenty, które Lucas miał przed sobą. – Usiłowanie zabójstwa, ucieczka z miejsca zdarzenia, ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości i naruszenie nietykalności cielesnej funkcjonariusza – odczytał Mauricio i zacmokał z podziwem. – Świetnie, szkoda tylko, że wszystko to opiera się na poszlakach – dodał, rzucając teczkę na stolik, wprost pod nos Hernandeza.
– Nie tym tonem, panie mecenasie – warknął Lucas.
– Na jakiej podstawie został aresztowany mój klient? – spytał Mauricio, wpatrując się w napiętą twarz Lucasa.
– Przyznał się.
Rezende uśmiechnął się pod nosem. Oparł dłonie o blat stolika i pochylił się nieznacznie w stronę Lucasa.
– Jeśli powiem teraz panu, że przed przyjściem tutaj napadłem na pobliski sklep też mnie pan aresztuje na tej podstawie? – zakpił Mauricio na co Hernandez tylko nerwowo zacisnął szczęki. – Odczytano panu pańskie prawa? – zwrócił się Rezende do Zuluagi.
– Nie do końca – odparł Cosme, a Mauricio ponownie przeniósł wzrok na młodego funkcjonariusza.
– Czyżby pominięto część mówiącą prawie do obrońcy?
Lucas zrobił głęboki wdech i przeklął pod nosem.
– Obiło mi się również o uszy, że panu Zuluadze odmówiono także prawa do telefonu. Pomijam również, że pan Zuluga jest w stanie silnego wzburzenia emocjonalnego i nie może być przesłuchiwany w takim stanie. A poza tym… przesłuchaliście już rzekomą pokrzywdzoną?
– Ja przesłuchałam – usłyszeli za sobą kobiecy głos i wszyscy trzej jak na zawołanie spojrzeli w stronę drzwi, które chwilę wcześniej otworzyły się z rozmachem. Stała w nich szczupła szatynka z zaciętą miną, a zaraz za nią blady jak kreda Pablo Diaz. – Mam tu jej zeznania – powiedziała kobieta, wyciągając ze swojej skórzanej aktówki, tekturową teczkę. – [link widoczny dla zalogowanych], prokurator okręgu Monterrey – przedstawiła się. – Będę nadzorować śledztwo – dodała, sięgając po dokumenty, które Lucas miał przed sobą. – Przejrzała je szybko i jęknęła z rezygnacją. – Możecie to wszystko wyrzucić do kosza. W tej chwili nikomu nie można postawić zarzutów, a już na pewno nie w takiej postaci jak tutaj. Nie ma mowy o żadnym usiłowaniu zabójstwa ani ukrywaniu się przed wymiarem sprawiedliwości. Pan Zuluaga za pośrednictwem swojego adwokata skontaktował się z prokuratorem Lopezem w Monterrey informując o zdarzeniu – wyjaśniła zdumionym takim obrotem sprawy funkcjonariuszom. – Dziś miał przyjechać do prokuratury i złożyć zeznania, ale widzę, że macie tutaj chyba jakieś inne procedury. Osobiście przesłucham wszystkich świadków. Łącznie z panem, panie Diaz – dodała, wymownie spoglądając na mężczyznę. – Zwłaszcza w kwestii odmowy przyjęcia zgłoszenia o zaginięciu panny Lozano. A teraz proszę rozkuć pana Zuluagę i zostawić nas samych – poleciła funkcjonariuszom.
– Cóż za wejście, panno Brenner – zaśmiał się Rezende, gdy Lucas zamknął za sobą drzwi.
– Też się cieszę, że pana widzę, mecenasie – oparła kobieta, siadając na krześle, które jeszcze przed chwilą zajmował Hernandez. – Panie Zuluaga, widzę, że jest pan wzburzony, ale chciałabym przesłuchać pana w charakterze świadka – powiedziała dobitnie podkreślając ostatnie słowo. – Może mi pan pokrótce opowiedzieć o zdarzeniu czy potrzebuje pan chwili przerwy? – zwróciła się do Cosme uprzejmie. I nie patrzyła na niego jak na jakiegoś potwora, ale na zmęczonego życiem człowieka, którego jacyś durnie osądzili pochopnie tylko dlatego, że kiedyś został oskarżony o morderstwo. Jej ciemne oczy, które jeszcze przed chwilą były lodowate i morderczo wpatrywały się w Diaza i Hernandeza, teraz błyszczały ciepło i zachęcały do rozmowy.
– Tu nie ma o czym mówić – mruknął Cosme, wzruszając ramionami i ułożywszy swoje palce w koszyczek, wlepił w nie nieobecne spojrzenie. – Ta wiedźma…
– Wiedźma? – zagadnęła Lenny.
– Guadelupe Martinez – odparł Zuluaga, krzywiąc się z obrzydzeniem na samo wspomnienie tego, do jakiego podstępu musiał się uciec, by przekonać staruchę, aby zaprowadziła go do Dolores. – Ona uwięziła pannę Lozano, rozebrała niemal do naga, pobiła do nieprzytomności, trzymała w jakiejś stęchłej norze i zabiłaby, gdybym się tam nie zjawił, bo ten głupek, Diaz nawet palcem nie kiwnął w tej sprawie, gdy w swojej naiwności przyszedłem poprosić go o pomoc – prychnął z irytacją Cosme. – W pewnym momencie wyciągnęła broń. Wiedziałem, że jeśli czegoś nie zrobię, zginiemy oboje i nikt nawet się nie zorientuje, bo starucha zakopie nasze ciała w swojej piwnicy, a wszystkim dookoła naopowiada jakichś niestworzonych historii na nasz temat. Zacząłem się z nią szamotać, broń wypaliła, a ja... – urwał i po raz pierwszy spojrzał siedzącej na wprost niego młodej kobiecie prosto w oczy. – Myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej zabrać stamtąd Dolores.
– Czy panna Lozano była w stanie…
– Ależ skąd! – zaprzeczył gwałtownie Cosme, doskonale zdając sobie sprawę o co chce zapytać prokurator. – Ona nie była w stanie stać na własnych nogach! Była wycieńczona, zziębnięta i pobita.
– W porządku. Dziękuję panie Zuluaga – powiedziała Lenny, notując coś w dokumentach. – Jest pan wolny.
– Nie zamknie mnie pani? – spytał Cosme, nieco zdziwiony faktem, że tak po prostu może wyjść stąd wolny.
– Nie mam podstaw – odparła prani prokurator, uśmiechając się przyjaźnie. – Wszystko wskazuje na to, że to była obrona konieczna.
Cosme uśmiechnął się lekko z satysfakcją na myśl o tym, że dzięki tej uroczej kobiecie będzie miał okazję perfidnie zagrać na wielkim, zarozumiałym nosie Diaza. I gdyby nie sprawa z Nadią naprawdę cieszyłby się tym faktem. Tak samo jak tym, że szef miejscowej policji przynajmniej przez jakiś czas będzie musiał uznać zwierzchnictwo tej niepozornej kobiety i bez mrugnięcia okiem wykonywać wszystkie jej polecenia.
– Będziemy w kontakcie – powiedziała Lenny i zebrawszy dokumenty ze stołu, włożyła je do teczki, a tę schowała do swojej aktówki. – Proszę być dobrej myśli – dodała, podając rękę Zuluadze, czego ten w ogóle się nie spodziewał. Gdy był przesłuchiwany przed laty, wszyscy traktowali go jak trędowatego; jak śmierdzącego szczura, któremu można nadepnąć na ogon i z satysfakcją patrzeć jak szamocze się w panice, pragnąc się uwolnić i piszczy cicho, błagając o litość. Zaskoczony ujął delikatną dłoń pani prokurator i uścisnął mocno, a chwilę potem siedział już w samochodzie Mauricia, który zaproponował, że odwiezie go do domu.
– Co myślisz? – zagadnął Rezende, odprowadzając Lenny do jej samochodu.
– To, co się tu wyprawia, to jest jakaś surrealna rzeczywistość. Nie pojmuję jak można kogoś aresztować nie tylko przed przesłuchaniem pokrzywdzonej, ale też wbrew jej twierdzeniom, wskazującym na zupełnie innego sprawcę. Rozmawiałam z panną Lozano krótko. Widziałam jej obrażenia i kazałam funkcjonariuszom zawieźć ją na obdukcję do Monterrey. Jutro ją przesłucham. Poza tym nie mamy narzędzia zbrodni, a wiedźma… no co? – spytała, widząc, że Mauricio się głupio uśmiecha. – Widziałeś ją?
– Nie miałem tej przyjemności – odparł, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Ona rzeczywiście wygląda jak wiedźma – powiedziała Lenny, zakładając pasmo włosów za ucho. – No więc wiedźma może zostać oskarżona nie tylko o składanie fałszywych zeznań, ale też o nielegalne posiadanie broni, a przede wszystkim porwanie, pobicie, przetrzymywanie i znęcanie się nad panną Lozano. Słyszałam też, że maczała paluchy w podpaleniu posiadłości pana Zuluagi i zamierzam to wyjaśnić. Brak mi słów, żeby skomentować to, co się tu dzieje, ale gwarantuję ci, że to się skończy. Po twoim telefonie Lopez zaproponował, żebym na stałe objęła nadzór nad Valle de Sombras, bo niepokojące wieści o tym, co tu się wyrabia docierały do nas już od jakiegoś czasu. Zgodziłam się i przyjechałam z samego rana, żeby się tu trochę rozejrzeć i okazuje się, że bardzo dobrze, że tu byłam skoro sprawy przybrały taki obrót.
– Czyli będziemy się widywać częściej – bardziej stwierdził niż zapytał, a na jego ustach błąkał cień seksownego uśmiechu.
– Na to wygląda – przytaknęła, zatrzymując się przy swoim samochodzie.
– I tak w końcu na dzikim zachodzie pojawił się szeryf godzien noszenia odznaki, który w końcu sprawi, że w sennym, zapyziałym miasteczku zapanuje ład i porządek – zaśmiał się Mauricio za co natychmiast zarobił kuksańca.
– Nie pozwalaj sobie.
– Wyrobiłaś się – zauważył. – Na studiach byłaś taka cichutka, nieśmiała i niepewna, a teraz wychodzi z ciebie prawdziwa żyleta.
– Za to ty nadal jesteś tym samym pewnym siebie, cwanym skurczybykiem i podrywaczem.
Mauricio uśmiechnął się półgębkiem i uniósł do góry lewą dłoń, znacząco poruszając palcem serdecznym.
– A niech mnie! Któraż to ślicznotka śmiała usidlić wiecznego kawalera w osobie panicza Rezende? – zaśmiała się. – Znam ją? – Mauricio pokręcił przecząco głową. – Jak skończymy tę sprawę, to musimy koniecznie wybrać się na kawę. Muszę wracać do Monterrey, ale gdyby któryś z tych kowbojów za bardzo podskakiwał, daj znać – zakończyła, wsiadając do swojego samochodu. Mauricio kiwnął głową na zgodę i zawrócił w stronę swojego wozu, w którym czekał na niego Cosme.
– Skąd ma pan te wszystkie informacje o Nadii? – spytał spokojnie Zuluaga. Nie miał już siły się denerwować. Zresztą, paradoksalnie, spotkanie z panią prokurator podziałało na niego uspokajająco. Lenny Brenner była naprawdę uroczą osóbką. – Skąd pan wie, że to córka Barosso?
– Córka Barosso? – zdziwił się Mauricio, marszcząc podejrzliwie czoło i zatrzaskując za sobą drzwi samochodu.
– Błagam, mecenasie – jęknął Cosme. – Niech mi pan nie wmawia, że nie przejrzał tych dokumentów nim mi je przyniósł.
– Nadia nie jest córką Barosso – odpowiedział spokojnie Mauricio, tonem nie pozostawiającym żadnych wątpliwości. Co jak co, ale rodzinne relacje swojego wuja, miał w małym paluszku. Wiedział o jego żonach, znał nazwiska wszystkich kochanek i nieślubnych dzieci. Dokładnie prześwietlił Fernanda i wszystkie osoby z nim związane nim zdecydował się na to, by go pogrążyć, ujawniając testament swojej babki i ojca i wiedział doskonale, że Nadia z całą pewnością nie należała do rodziny Barosso.
– Więc co znaczy ten cholerny wpis, że Fernando Barosso jest ojcem de la Cruz?
– Nataniela de la Cruz, jej przyrodniego brata. Proszę przejrzeć teczkę jeszcze raz. Uważnie i bez emocji.
Cosme zmarszczył czoło, odruchowo przykładając dłoń do serca i robiąc głęboki wdech. Tego wszystkiego było już zdecydowanie za wiele.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:08:27 21-12-14    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 14:01:35 21-12-14, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:55:48 23-12-14    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 18:27:48 23-12-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:58:15 23-12-14    Temat postu:

168. LIA / Jose

Kąciki jego ust lekko drgnęły, ale ukrył bezczelny uśmiech za filiżanką, upijając łyk swojej kawy i z premedytacją udając, że wciąż jest pogrążony w lekturze gazety. Kiedy przyjechał do kawiarni dzisiaj rano, żeby w końcu wlać w siebie porządną i do tego smaczną porcję kofeiny, nie sądził, że spotka tutaj nikogo innego jak Laurę Suarez, a może Florencię Rezende, za którą tak bardzo chciała uchodzić. Wciąż nie miał pojęcia o co w tym wszystkim chodzi i w co pogrywa ta dziewczyna, ale fakt, że była siostrą Christiana Suareza i jej obecne powiązania z rodziną Barosso, kazały mu wierzyć, że to z całą pewnością nie był przypadek. Nie podobało mu się to, tym bardziej, że cała ta sprawa rozgrywała się wokół jego interesów, a absolutnie ostatnie czego potrzebował to niespodzianki i kolejne zagadki. Choć musiał szczerze przyznać, że tę jedną tajemnicę chętnie rozwiąże i to z czystą przyjemnością. Stłumił kolejny cwany uśmieszek, wyczuwając na sobie jej ciemny wzrok. Mógłby się założyć, że rzucała w tej chwili w jego stronę ukradkowe spojrzenie usiłując jednocześnie wybadać, czy on w ogóle ma pojęcie kim jest siedząca niedaleko dziewczyna. Kiedy ich spojrzenia na krótką chwilę się skrzyżowały, zaraz po tym gdy zajęła miejsce przy oknie, był pewien, że natychmiast go rozpoznała, a sądząc po jej reakcji równie dobrze jak on, pamiętała tę jedną gorącą, wspólnie spędzoną noc. Jeśli miała nadzieję, że nie zapadła mu w pamięci i była dla niego jedną z wielu, nie zamierzał jej wyprowadzać z błędu, przynajmniej przez chwilę.
Upił kolejny łyk kawy rozsiadając się wygodniej, ale wtedy leżąca na stoliku komórka zaczęła uporczywie wibrować, przerywając panującą w kawiarni ciszę. Zerknął na wyświetlacz i wyszczerzył się od ucha do ucha, po czym złożył gazetę i odebrał wspierając łokieć o stolik.
- Co jest mała?– zaśmiał się, a słysząc wzburzony głos Vivi po drugiej stronie linii i litanię przekleństw, roześmiał się wesoło – Przecież ci mówiłem, ale nie chciałaś mnie słuchać – zauważył złośliwie, wzruszając beztrosko ramionami i spoglądając w okno, celowo unikając przy tym patrzenia na Laurę – Dobrze. Powiedz gdzie jesteś? – poprosił rozbawiony kręcąc głową z dezaprobatą i dopijając swoją kawę. Wstał zgarniając z oparcia swoją skórzaną kurtkę i wrzucając ją pod pachę, ruszył do lady. Odstawił opróżnioną filiżankę na blat, uśmiechając się czarująco do szatynki, która kilka minut wcześniej przyjęła jego zamówienie – Zaczekaj na mnie, będę za jakieś ….. – urwał zerkając na zegarek i zmierzając do drzwi - …dziesięć minut – odpowiedział chwytając kurtkę w wolną dłoń – Mam swoje zdanie na temat tego staruszka, którym jeździsz, ale skoro tak ci zależy, chyba znam kogoś kto może nam pomóc – dodał ciepłym głosem, uśmiechając się do siebie, gdy Vivi wyraźnie się rozpromieniła na jego słowa – Dokładnie mała – przytaknął cicho popychając ramieniem drzwi do kawiarni, ale zanim wyszedł przeniósł lodowato niebieskie oczy na wciąż siedzącą w lokalu Laurę, akurat w momencie w którym i ona odprowadzała go dyskretnym wzrokiem. Pochwycił jej spojrzenie, po czym leniwie przesunął płonącymi tęczówkami po jej zgrabnym ciele, a kiedy wrócił do tych ślicznych czekoladowych oczu, wygiął usta w seksownym półuśmiechu – Do zobaczenia – rzucił pełnym obietnic, głębokim i schrypniętym głosem w taki sposób, że nie wiadomo było właściwie do kogo tak naprawdę wypowiedział te słowa, po czym rozłączył się i nie czekając zupełnie na reakcję blondynki, zwyczajnie wyszedł z kawiarni, nie oglądając się już za siebie.

***

Głośna muzyka płynąca ze słuchawek bębniła jej w uszach, a ona była tak pogrążona w pracy, że nawet nie dostrzegła, że nie jest już w warsztacie sama. Dopiero kiedy poczuła ciężką dłoń na ramieniu, podskoczyła, gwałtownie się odwracając i spoglądając wprost w roześmiane lodowato niebieskie oczy Jose Torresa.
- Chryste .... – mruknęła kładąc odruchowo dłoń na piersi w okolicy serca i przymykając oczy. Pokręciła głową z dezaprobatą i wyjęła szybko słuchawki z uszu, uśmiechając się lekko – Chcesz mnie zabić? – spytała sięgając do tylnej kieszeni spodni po ściereczkę i wycierając ręce ze smaru.
- Przepraszam – odparł szczerze skruszony wsuwając dłonie do kieszeni jeansów i uśmiechając się szeroko. Lia w odpowiedzi parsknęła prawdziwie wesołym śmiechem i zamknęła maskę samochodu opierając się o nią biodrami.
- Czy choć jedno nasze spotkanie, może obejść się bez przeprosin? – spytała rozbawiona przekrzywiając lekko głowę i podchwytując jego błyszczące ciepło spojrzenie. Uniósł ręce w geście poddania i uśmiechnął się półgębkiem.
- Zrobię wszystko co w mojej mocy, obiecuję – odparł kładąc dłoń na sercu i starając się zachować powagę, ale kąciki jego ust mimowolnie drgnęły. Lia uniosła wymownie brew i pokręciła głową z niedowierzaniem, po czym oboje się roześmiali.
- Wnioskuję, że skoro już tu jesteś, to garbus twojej przyjaciółki jednak potrzebuje reanimacji – bardziej stwierdziła niż zapytała uśmiechając się łagodnie i chowając ściereczkę do tylnej kieszeni spodni.
- Jeśli masz chwilę – odparł wzdychając ciężko, po czym kiwnął głową w stronę wyjścia – Zerkniesz? Obawiam się, że Vivi się stąd nie ruszy, dopóki nie podpiszesz własną krwią cyrografu z obietnicą, że uratujesz jej ukochane autko – zażartował wywracając oczami i wyszczerzył się od ucha do ucha.
- Jak możesz być taki nieczuły? – zganiła go Lia teatralnie wzdychając i kręcąc głową z dezaprobatą – Faceci! – krzyknęła wznosząc oczy do nieba, po czym wymijając go starała się ukryć uśmiech.
- Ej! To podobno mężczyźni mają fioła na punkcie samochodów! – zaśmiał się wychodząc za nią przed warsztat, gdzie Vivi opierała się plecami o drzwi jego samochodu.
- Podobno – powtórzyła Lia zerkając na niego przez ramię – Poza tym bzik na punkcie mechaniki a brak uczuć, to dwie różne sprawy – wzruszyła beztrosko ramionami podchodząc do czekającej na nich szatynki.
- Już cię lubię – odezwała się dziewczyna uśmiechając się promiennie i wyciągając do niej dłoń – Viviana Cortes, ale mów do mnie po prostu Vivi – poprosiła zaglądając jej w oczy.
- Lia Blanco.
- Widzisz, nie tylko ja mówię ci, że jesteś bezdusznym dupkiem – Vivi zwróciła się do Jose i krzyżując ręce na piersi pokazała mu język.
- O przepraszam! Ja nic takiego nie powiedziałam! – usprawiedliwiła się Lia śmiejąc się wesoło i podnosząc ręce w geście kapitulacji zerknęła raz na jedno raz na drugie.
- Jak zwał tak zwał – stwierdziła szatynka wzruszając ramionami i zagryzając dolną wargę. Jose stłumił uśmiech i wsuwając dłonie do kieszeni spodni spojrzał na przyjaciółkę unosząc znacząco brew.
- Ja cię przywożę do dobrego mechanika, żeby uratować tego twojego trupa, a ty mi się tak odwdzięczasz? – zapytał cmokając karcąco, ale jego lodowato niebieskie oczy błyszczały łobuzersko.
- I tak mnie uwielbiasz – zauważyła Vivi przesyłając mu całusa w powietrze.
- Jakoś niespecjalnie mam wyjście – odparł złośliwie Jose, mrugając porozumiewawczo do Lii, która zacisnęła usta usiłując za wszelką cenę nie parsknąć głośnym śmiechem.
- Śmiesz narzekać? – obruszyła się Vivi i opierając dłonie na biodrach zmarszczyła gniewnie brwi.
- Wiecie co? Ja się nie wtrącam, wy dalej dyskutujcie, a ja może zerknę pod maskę twojego garbusa? – zaproponowała Lia uśmiechając się promiennie.
- To jest Benny – sprostowała Vivi głaszcząc czule maskę samochodu i nie kryjąc przy tym rozbawienia.
- I ty uważasz, że ona jest normalna? – spytał Torres spoglądając Lii w oczy z szerokim uśmiechem, na co blondynka jedynie wzruszyła ramionami – Nie dość, że to coś nawet nie przypomina samochodu, to jeszcze ma własne imię. Jezu ..... – jęknął z rezygnacją przesuwając dłonią po karku.
- Nie każdy musi jeździć taką landarą jak ty Jose – zauważyła Lia pochwytując jego roześmiane spojrzenie. Uniósł brew i skrzyżował przedramiona na szerokiej piersi.
- Ty też?
- Jestem mechanikiem. Kocham samochody, więc wybacz, ale nie stanę po twojej stronie – stwierdziła Lia uśmiechając się szeroko i otwierając maskę garbusa - Zobaczmy w takim razie co mu dolega – mruknęła cicho i przygryzła policzek od wewnątrz, pochylając się nad silnikiem.
- Dobra, zostawisz go u mnie na trochę, zgoda? – odezwała się Lia dwadzieścia minut później zamykając delikatnie klapę i ściągając na siebie zaniepokojone spojrzenie Vivi – Nie będę cię tu zanudzać fachowymi terminami, ale jest szansa, że uda mi się coś z tym zrobić – poinformowała uśmiechając się łagodnie. Vivi pisnęła zadowolona i zanim Lia zdążyła się zorientować szatynka zarzuciła jej ręce na szyję i mocno ją objęła. Zaskoczona takim obrotem spraw Lia zerknęła ponad ramieniem dziewczyny na stojącego obok Jose, który uśmiechnął się do niej ciepło i wzruszył ramionami.
- Uwielbiam cię – powiedziała Vivi podskakując jak podekscytowane dziecko, a jej oczy błyszczały radośnie kiedy się od niej odsunęła. Lia parsknęła cichym śmiechem i pokręciła niewyraźnie głową.
- Nie chcę cię martwić, ale Benny ma swoje lata i musisz się liczyć z tym, że długo już nie pociągnie – uprzedziła Lia, przygryzając policzek od środka i spoglądając jej niepewnie w oczy. Vivi westchnęła i opuściła ramiona.
- Wiem – nachmurzyła się i wsunęła dłonie do kieszeni spodni.
- Nie smuć się mała – odezwał się Jose, obejmując ją ramieniem za szyję – Przecież jeszcze nie zdechł, trochę nim pojeździsz – dodał żartobliwie, za co zarobił kuksańca pod żebra, a Vivi posłała mu urażone spojrzenie.
- Bo naprawdę przestanę cię lubić – zagroziła, ale widząc zadowoloną minę Torresa, nie była w stanie powstrzymać śmiechu.
- Zbieramy się – zakomunikował w końcu blondyn, zerkając przelotnie na zegarek – Mamy jeszcze obowiązki – dodał rzucając w stronę przyjaciółki znaczące spojrzenie.
- Jasne. Czekam na wiadomość – zwróciła się do Lii z przyjaznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, po czym na pożegnanie cmoknęła ją w policzek zupełnie tak jakby znały się od lat.
- Odezwę się tak szybko jak to możliwe – zapewniła Lia odbierając od Viviany kluczyki do jej garbusa.
- Dzięki za pomoc – rzucił Jose uśmiechając się do niej z wdzięcznością i powoli wycofał się razem z szatynką do swojego samochodu. Lia oprowadziła ich wzrokiem, nie mogąc przestać się uśmiechać, po tym jak ta dwójka dała popis swoich możliwości z przyjacielskimi uszczypliwościami na czele. Zanim odjechali pomachała do Vivi, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła do warsztatu. Wyjechała pickup’em Ignacia, który udało jej się w końcu naprawić, parkując go przed ośrodkiem, a następnie przy lekkich trudnościach z zapłonem, odstawiła garbusa do warsztatu. Zamknęła drzwi i bawiąc się kluczykami od auta Nacho, powolnym krokiem weszła do budynku, od razu kierując się do gabinetu swojego mentora. Drzwi do pomieszczenia były uchylone, więc kiedy tylko dotarła na miejsce jej uszu dobiegł dźwięk pianina. Uśmiechnęła się do siebie i zatrzymała w progu, opierając ramieniem o framugę i przez krótką chwilę przyglądając się jak Sanchez gra, jedną z tych melodii, którą tak bardzo lubiła jako dziecko i znała niemal na pamięć.
Kiedy zorientowała się, że utwór dobiega końca, weszła cicho do pomieszczenia i powoli podeszła bliżej przysiadając obok Ignacia. Zerknął na nią przelotnie uśmiechając się ciepło, po czym wygrał ostatnie akordy i zamknął ostrożnie wieko.
- Nadal lubisz z ukrycia przysłuchiwać się jak gram? – spytał głębokim głosem wyciągając dłoń i zakładając jej kosmyk włosów za ucho w ojcowskim geście. Uśmiechnęła się lekko i opuściła wzrok kryjąc się za wachlarzem gęstych rzęs.
- Pewne rzeczy się nie zmieniają – stwierdziła zaglądając mu w oczy i przygryzając policzek od środka podała mu kluczyki do jego samochodu, które przez cały czas ściskała w dłoni – Udało mi się naprawić pick up’a. Powinien jeździć bez problemu.
- Dziękuję, co ja bym bez ciebie zrobił – stwierdził Nacho ujmując ją za głowę i całując w czoło, a kiedy Lia w odpowiedzi uśmiechnęła sie niewyraźnie, zmarszczył brwi - Co się dzieje? – zagadnął szukając jej spojrzenia, ale uparcie tego unikała, skupiając całą uwagę na ściąganiu z jeansów jakiś niewidzialnych pyłków – Lia? – ponaglił delikatnie, zdecydowanie ujmując jej podbródek i zmuszając by na niego spojrzała. Westchnęła cicho i uniosła powieki patrząc mu prosto w oczy.
- Byłeś na cmentarzu na grobie mojej matki? – wydusiła z siebie uważnie mu się przyglądając, a kiedy pokręcił przecząco głową, przeczesała włosy palcami – Ktoś go odwiedził i nie mam pojęcia kto to był – wyjaśniła podchwytując jego zaskoczony ciemny wzrok – Zostawił jedną białą lilię i biały znicz. Przez chwilę pomyślałam ..... – urwała umykając spojrzeniem i wbijając go w okno, zmrużyła lekko oczy.
- Pomyślałaś, że to być może twój ojciec? – dokończył domyślając się co chciała powiedzieć. Przeniosła na niego sarnie spojrzenie i skinęła głową zagryzając dolną wargę.
- To mógł być tak naprawdę każdy, ale z drugiej strony, nie ma się co oszukiwać, matka nie miała znajomych, przyjaciół a tym bardziej żadnej innej rodziny prócz mnie – stwierdziła z goryczą, uśmiechając się cierpko. Naco ujął jej dłoń w swoją ściągając na siebie jej pełen bólu ciemny wzrok.
- Rozejrzałem się trochę, choć przyznam, że przez sprawy ośrodka nie miałem na to tyle czasu ile bym chciał – przyznał smutno, posyłając jej przepraszające spojrzenie i wykrzywiając usta w lekkim grymasie – Twoja matka miała dość ...... – urwał zastanawiając się nad doborem odpowiedniego, neutralnego słowa.
- Nazwij rzeczy po imieniu Nacho – rzuciła beznamiętnym tonem, wzruszając ramionami – Przecież oboje dobrze wiemy jak było. Rżnęła się z każdym w tym miasteczku i nawet nie pamiętała jak się mają na imię – dodała cicho zaglądając mu w oczy. Wypuścił ze świstem powietrze i przytaknął pocierając palcami czoło.
- Nie tak chciałem to ująć – odezwał się po chwili, po czym odchrząknął i ścisnął lekko jej dłoń powodując, że znów na niego spojrzała – W każdym razie, całkiem przypadkiem spotkałem właściciela kamienicy, w której Pilar mieszkała najpierw z matką, a później z tobą – powiedział wyważonym tonem, a Lia napięła całe ciało na dźwięk tych słów, świdrując Sancheza bystrym spojrzeniem – Powiedział, że kiedyś widział jak twoja matka, dość ostentacyjnie żegnała się w progu z jakimś młodym mężczyzną, wyglądającym ..... dość nietypowo.
- Nietypowo? – podjęła Lia marszcząc brwi i kręcąc niewyraźnie głową – To znaczy?
- Ludzie różnie odbierają innych Lia. Sama dobrze o tym wiesz – odparł Nacho wzruszając ramionami i uśmiechając się blado spojrzał jej w oczy – Stwierdził, że jak dla niego facet ewidentnie należał do jednego z tych, jak on to ujął.....zbuntowanych, bo chodził poobwieszany jakimiś cudami, nosił kowbojki i obcisłe jasne jeansy – wytłumaczył uśmiechając się i kręcąc głową z niedowierzaniem. Lia westchnęła i wywróciła oczami na dźwięk tych słów, po czym podciągnęła nogę zgiętą w kolanie i oparła na niej policzek – Z jego wypowiedzi wyłapałem tylko, że ten “ktoś” miał złoty sygnet i tatuaż na ramieniu – dodał z powagą, a Lia natychmiast się ożywiła. Uniosła głowę i przygryzła policzek od wewnątrz, a w jej sarnich oczach, rozbłysła iskierka nadziei, której tak dawno Nacho w nich nie widział.
- Jaki tatuaż? – spytała łamiącym się głosem i niestrudzenie wpatrywała się w niego, w napięciu wyczekując odpowiedzi, która da jej jakąkolwiek wskazówkę. Ignacio przełknął ślinę i odetchnął głęboko.
- Właściwie to stary Uribe niewiele pamięta. Nie był nawet pewny co to było, rzucił coś o jakimś krwistoczerwonym sercu, ale żadnych szczegółów. Tak naprawdę to mogło być wszystko Lia – powiedział bezradnie zaciskając zęby i patrząc na nią z bólem w oczach, bo czuł się tak jakby ją zawiódł, choć przecież wcale tak nie było. Lia przymknęła oczy, opuściła nogę na podłogę i pochyliła się do przodu wspierając przedramiona o kolana, po czym wplotła palce we włosy wbijając tępe spojrzenie w podłoże pod stopami. Pod powiekami zapiekły ją łzy, kiedy silna i ciepła dłoń Nacho spoczęła na jej plecach, głaszcząc ją uspokajająco.
- Czasem zaczynam wątpić, czy szukanie ojca ma jakikolwiek sens – przyznała szczerze przymykając oczy i oddychając głęboko – Rozmawiałam z Doną Raquel, bo miałam nadzieję, że może ona będzie w stanie dać mi jakąś wskazówkę. Powiedziała tylko, że babcia wiedziała kto jest moim ojcem, ale nigdy jej tego nie wyznała. To jakaś pieprzona enigma Nacho, a może on wcale nie jest wart tego by go szukać – szepnęła, bo głos jej się w końcu załamał. Otarła dłońmi policzki mokre od łez, które mimo powstrzymywania w końcu i tak popłynęły i siąknęła cicho nosem.
- Obiecałem ci, że go znajdziemy i zrobimy to Lia – odezwał się Nacho głębokim głosem przerywając ciszę jaka między nimi zapadła. Odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy z tą samą nadzieją, z która tu przyjechała jakiś czas temu. Uśmiechnął się do niej ciepło i przygarnął ją do siebie zdecydowanie, a ona pozwoliła przez chwilę by tulił ją w troskliwych, ojcowskich ramionach.
- A co to za przytulas? – zagadnął Leo wparowując do gabinetu ojca bez pukania, z szerokim chłopięcym uśmiechem na ustach i bukietem czerwonych róż w dłoniach. Lia uniosła pytająco brew i wyprostowała się przyglądając mu się uważnie, kiedy wstawiał bukiet do wazonu stojącego na parapecie.
- Jeśli mi powiesz, że to są kwiaty dla Margarity, a ty zamierzasz się oświadczyć, w życiu nie uwierzę – odezwała się Lia z rozbawieniem spoglądając na niego z psotnym błyskiem w ciemnych tęczówkach. Leo wywrócił oczami i wsunął dłonie do kieszeni jeansów.
- Bynajmniej słonko. Te kwiaty są dla ciebie – poinformował szczerząc się jak dziecko i opierając biodrami o parapet tuż obok. Lia uniosła pytająco brew wodząc wzrokiem od niego do róż.
- Jaja sobie robisz? – spytała podnosząc się powoli i niepewnie podchodząc bliżej . Wbiła spojrzenie w kwiaty stojące na parapecie i przygryzła policzek od wewnątrz, zastanawiając się czy to oby nie pomyłka, przecież ona nigdy nie dostała kwiatów, pomijając drobne bukieciki , które ofiarowywał jej Ignacio na urodziny.
- O ile mi wiadomo, to nazywasz się Lia Blanco – rzucił Leo rozbawiony jej reakcją. Lia posłała mu ganiące spojrzenie i wywróciła oczami, kiedy zaczął się jawnie z niej śmiać – To zdecydowanie jest dla ciebie, bo to twoje nazwisko figuruje na bileciku – dodał wskazując ruchem głowy biały kartonik wsunięty między róże – Jeśli nie chcesz przeczytać, ja mogę to zrobić – zaproponował wyciągając dłoń, ale zdzieliła go po ręce i sama szybko chwyciła karteczkę. Leo roześmiał się wesoło i skrzyżował ręce na piersi, ponaglając ją spojrzeniem.
- Czyżby nasza Lia miała adoratora? – zagadnął Nacho stając obok niej i wsuwając dłonie w kieszeni ciemnych spodni posłał jej ciepły uśmiech. Lia westchnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem, po czym przygryzła dolną wargę i otworzyła bilecik, ale w jednej chwili poczuła jak jej serce zamiera w piersi, a z twarzy odpływa cała krew. Przełknęła powoli ślinę, mrugając energicznie jakby to miało sprawić, że to co przeczytała, okaże się jedynie jej wyobraźnią. Nic takiego się jednak nie stało, a słowa wypisane czarnym tuszem, aż biły po oczach. “Pewnego dnia chwycę Cię za rękę i powiem Ci co czuje. Szkoda tylko, że wtedy możemy już nie żyć”. Tylko tyle, a może aż tyle, bo w sumie Lia nie miała pojecia jak ma się do tego odnieść i jak to rozumieć. Do tego wszystkiego żadnego podpisu, czy wskazówki sugerującej kto jest nadawcą tego, w jej mniemaniu, żałosnego żartu.
- Kto to przyniósł? – spytała wbijając ostre spojrzenie w twarz Lea, z której natychmiast zniknął szeroki uśmiech.
- Jakiś chłopak – wzruszył ramionami wpatrując się w nią czujnie, kiedy po raz kolejny opuściła wzrok na liścik trzymany w dłoni – Chciałem mu coś dać za fatygę, ale powiedział, że wszystko zostało opłacone, zostawił kwiaty i poszedł – wyjaśnił niespokojnie szukając jej spojrzenia – Lia o co chodzi? – spytał niepewnie, ale nie odpowiedziała wciąż kurczowo ściskając bilecik w dłoni i usiłując w jakikolwiek sposób znaleźć wytłumaczenie na ten, jakże wyszukany prezent. Nacho podszedł do niej i ostrożnie wyciągnął jej bilecik z ręki, jednocześnie ściągając na siebie jej sarnie spojrzenie. Przesunął wzrokiem po treści i uniósł znacząco brwi, bez słowa podając go synowi.
- To raczej nie wygląda na adoratora – mruknąl Leo krzywiąc się cierpko i wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z ojcem – Nie domyślasz się od kogo mogą być te kwiaty? – spytał wpatrując się w nią uważnie, bystrym ciemnym spojrzeniem. Lia wbiła wzrok w stojące przed nią róże i bez zastanowienia gwałtownie chwyciła je w dłonie i wrzuciła do kosza stojącego przy biurku Nacho.
- Ktokolwiek to jest, ma beznadziejne żarty i mam nadzieję, że zrobił to po raz ostatni – warknęła przeczesując włosy palcami i robiąc głęboki wdech. Ostatnie czego jej trzeba to kolejne powody do zmartwień, bo zdecydowanie miała sto innych spraw na których chciała się skupić. Prezenty od jakiegoś idioty z dwuznacznymi liścikami były na ostetniej pozycji w liście. W tej chwili przychodziła jej do głowy tylko jedna osoba, która mogła mieć taki kretyński pomysł. Alejandro Barosso uwielbiał ją dręczyć, a odkąd wróciła do Valle de Sombras nie dawał o sobie zapomnieć nawet na chwilę zawalając kolejną dawką nieprzyjemności. Jeśli chciał się na niej zemścić, nie miała zamiaru dać mu tej satysfakcji.
- Lia a jeśli to nie jest żart? – odezwał się Nacho wyważonym tonem zaglądając jej w oczy – Ten liścik jest dość sugestywny i można powiedzieć dosadny. Nie miałaś w ostatnim czasie jakiś nieprzyjemności? Nikt ci się nie naprzykrzał? – zapytał szczerze zaniepokojony wpatrując się badawczo w jej ciemne oczy, ale szybko umknęła spojrzeniem i pokręciła niewyraźnie głową. Co właściwie miała mu powiedzieć? Wolała uniknąć rozdrapywania przeszłości i przyznania się do wstydliwego błędu. W zupełności wystarczało, że świadkiem tego był Suarez.
- Christian powinien się o tym dowiedzieć – powiedział Leo niemal natychmiast podchwytując gniewne spojrzenie Lii.
- Nie ma mowy! Mało ma zmartwień i problemów? To moja sprawa i wątpię by to było coś czym należy się przejmować – rzuciła choć sama nie do końca była tego pewna. Leo pokręcił głową i spojrzał na nią z powątpiewaniem.
- A ja uważam inaczej. Nie pozwolę znów wmanewrować się w jakiś dziwne akcje z waszym udziałem. Ostatnie takie ukrywanie wszystkiego skończyło się porwaniem Christiana, a mnie zebrał się opiernicz. Tym razem nie dam z siebie zrobić kozła ofiarnego! – powiedział siłując się z Lią na spojrzenia. Zacisnęła zęby i rzuciła w jego kierunku wściekłym spojrzeniem. Zatrzymała wzrok na bileciku, który trzymał w dłoni i ruszyła na niego by mu go wyrwać, ale okazał się szybszy. Schował rękę za plecy i pokręcił głową z dezaprobatą.
- Leo! – fuknęła wrogo mierząc go błyszczącym spojrzeniem.
- Nie tym razem Lia – mruknął zupełnie ignorując jej protesty i zanim zdarzyła zareagować wyszedł z gabinetu. Warknęła wściekle przesuwając dłońmi po twarzy i przymykając oczy.
- Leo ma rację, lepiej by Christian o wszystkim się dowiedział, nawet jeśli to nic groźnego – powiedział spokojnie, kładąc jej dłoń na ramieniu i wpatrując się w nią z troską, kiedy przeniosła na niego ciemny wzrok. Westchnęła ciężko i pokręciła głową, opadając z rezygnacją na fotel i ukrywając twarz w dłoniach.

***

Telefon od starego przyjaciela całkowicie wyprowadził go z równowagi, a on na dźwięk słów jakie usłyszał w słuchawce, czuł się tak jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. To było ostatnie czego się spodziewał, ale niepokój w głosie kumpla, dawał mu wyraźnie do zrozumienia, że to nie jest ani żart, ani błaha pomyłka i zdecydowanie musiał coś z tym zrobić. Tu nie chodziło przecież o niego, a o bezbronną istotę, która traciła właśnie swój bezpieczny świat.
Gwałtownie zahamował przed ośrodkiem Ignacio i wyskoczył z auta, zatrzaskując za sobą drzwi. Wbiegł do budynku i mijając po drodze kilkoro zdumionych małolatów, ruszył w kierunku gabinetu Sancheza. Musiał wyglądać jak rozjuszony dziki kot gotowy usunąć z drogi każdą przeszkodę, bo nikt nie odważył się nawet go zaczepić, nie mówiąc już o zatrzymaniu. Nie silił się na maniery, ani uprzejmości, wpadł do pomieszczenia z impetem, natychmiast pochwytując zdumione spojrzenie Nacho, po czym trzasnął za sobą drzwiami tak mocno, że niemal wyskoczyły z zawiasów, a w oknach zabrzęczały szyby. Rzucił na biurko teczkę, którą trzymał w dłoniach i zmrużył złowieszczo lodowato niebieskie oczy, które w tej chwili płonęły wrogim srebrzystym ogniem, potwierdzając tylko furię jaka w nim buzowała.
- Możesz mi wytłumaczyć co tu się do cholery dzieje? – warknął ostro wpatrując się uparcie w ciemne oczy Ignacio, który zmarszczył brwi zupełnie zaskoczony wybuchem Jose.
- Po pierwsze uspokój się, bo nie jesteś u siebie i straszysz moich podopiecznych – odezwał się Nacho wyważonym tonem, ale jego zawsze ciepłe spojrzenie stało się twarde i nieustępliwe, a twarz napięła się kiedy zacisnął zęby – A po drugie nie rozumiem o co ci chodzi – rzucił czujnie wpatrując się w stojącego przed nim Torresa i siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia, zupełnie jakby toczyli między sobą jakąś niemą wojnę, zrozumiałą tylko dla nich dwóch. Kiedy nie uzyskał żadnej odpowiedzi, ostrożnie sięgnął po teczkę leżącą na biurku i przejrzał jej zawartość. Wyprostował się gwałtownie i marszcząc brwi, przekartkował niespokojnie kolejne strony, po czym spojrzał zaskoczony na Jose, którego twarz nie zdradza zupełnie nic prócz jawnej wściekłości, od której gęstniała atmosfera w gabinecie – Co to jest? – odezwał się ostro wbijając w blondyna przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu – To jakiś żart?
- Wyglądam na kogoś, kto po godzinach dorabia jako pieprzony klown? Teraz akurat nie jest mi do śmiechu! – warknął Jose podchodząc do biurka i pochylając się nad nim, oparł dłonie o blat, wwiercając się w Sancheza złowrogim spojrzeniem – Wyjaśnij mi ku**a, bo ni cholery nie łapie, na jakiej podstawie twierdzicie, że Miguel de Macedo jest synem Nadii de la Cruz!? – zagrzmiał z furią w głosie, a jego lazurowe tęczówki pociemniały nagle z wściekłości. Sanchez wypuścił powietrze z płuc i opadł ciężko na fotel, wpatrując się tępym wzrokiem w teczkę z dokumentami chłopaka. Akt urodzenia, dokumenty adopcyjne, wyniki badań i mnóstwo innych papierów, których już nie miał potrzeby oglądać, bo zdecydowanie wystarczało mu to co zdążył zobaczyć. Sam wypis ze szpitala przeczył całkowicie teorii jakoby mały de Macedo był synem jego podopiecznej. Miguel urodził się 8 października 2003 roku w Miami, a syn Nadii przecież przyszedł na świat 14 sierpnia.
Pokręcił niewyraźnie głową i potarł twarz dłońmi.
- To niemożliwe – mruknął unosząc zdumiony wzrok, wciąż niedowierzając w to co widzi – To niemożliwe, by doszło do takiej pomyłki Jose …. – urwał przesuwając dłonią po włosach i wstając z fotela. Wsunął jedną rękę do kieszeni ciemnych spodni, a drugą potarł oczy, próbując zebrać myśli.
- A jednak …. – zakpił Torres prostując się i uważnie obserwując chodzącego niespokojnie Sancheza - Masz tu chyba wystarczające dowody prawda? – fuknął wściekle, mrużąc oczy i krzyżując ramiona na szerokiej piersi. Nacho westchnął ciężko i przesunął dłonią po karku wbijając zamyślone spojrzenie w otwartą teczkę leżącą na jego biurku. Po chwili jakby coś do niego nagle dotarło, zmarszczył brwi i przeniósł podejrzliwy wzrok z powrotem na Torresa.
- Teraz ty mi coś wyjaśnij, bo to ja nie rozumiem – podjął mierząc blondyna badawczym i ostrym spojrzeniem, po czym zrobił krok w jego stronę, mrużąc lekko oczy – Jakim cudem jesteś w posiadaniu tych dokumentów Jose? – zapytał chłodno wpatrując się w jego lodowato niebieskie oczy, tak jakby starał się dostrzec w nich odpowiedź. Torres po mistrzowsku potrafił jednak ukryć wszystko to co chciał, skutecznie odcinając się od każdego wścibskiego obserwatora. Zaśmiał się kpiąco i przekrzywił głowę, wpatrując się w niego błyszczącymi gniewem oczami.
- Miguel de Macedo to mój chrześniak – wyrzucił z siebie tak po prostu, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Nacho sondował jego twarz inteligentnym spojrzeniem, analizując z powagą, to co właśnie usłyszał, a Torres niemal widział w jego oczach, jak w głowie obracają mu się trybiki od nadmiaru myśli.
- Chrześniak …. – powtórzył Ignacio przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy, na której Jose dostrzegł malujące się wciąż niedowierzanie i całkowite rozbicie – Został nim zanim trafił do rodziny de Macedo? – spytał pochwytując jego lazurowe spojrzenie, w którym w jednej chwili zniknął chłód, a na jego miejscu pojawił się prawdziwy smutek i ogromny ból. Jose odwrócił natychmiast głowę i skinął na potwierdzenie. Odchrząknął cicho i wsunął dłonie do kieszeni spodni podchodząc powoli do okna.
- Jego ojciec Emilio był moim najlepszym przyjacielem – odezwał się spokojnym tonem opierając się ramieniem o ścianę tuż przy oknie i wpatrując się nieobecnym wzrokiem w jakiś mało istotny punkt przed sobą.
- W akcie urodzenia Miguela widnieje informacja, że ojciec jest nieznany – zauważył słusznie Nacho podchodząc powoli bliżej i opierając się biodrami o parapet, wpatrywał się czujnie w twarz Torresa. Jose pochwycił jego spojrzenie i milczał przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, usiłując wybadać, czy może zaufać Sanchezowi na tyle, by zdradzić jakiekolwiek szczegóły z życia chłopca. Uznał jednak, że jeśli dzięki temu uchroni go, choć w minimalnym stopniu, przed bajzlem jaki się zaczynał tworzyć, musiał podjąć to ryzyko. Spojrzał przed siebie i zacisnął zęby.
- Emilio i ja obracaliśmy się w bardzo niebezpiecznym świecie. Kiedy poślubił Carmen obiecał jej, że z tym skończy i naprawdę bardzo chciał to zrobić, ale już nie zdążył – wyznał zbolałym głosem, marszcząc brwi, kiedy wspomnienia przewinęły mu się przed oczami, niczym kiepsko wyreżyserowany film akcji. Wciąż miał poczucie winy, które nie opuszczało go od jedenastu lat. Czuł, że to on powinien być wtedy na miejscu przyjaciela; że powinien być bardziej stanowczym i nie zgodzić się na jego pomysł. Nie zrobił tego i czuł się winnym tego, że Emilio leżał kilka metrów pod ziemią, a Miguel musiał wychowywać się u obcych ludzi. Przełknął jednak gorycz, tak jak to robił przez lata i ukrył ją głęboko w sercu, przybierając na twarz niewzruszoną maskę, po czym spojrzał odważnie Ignacio w oczy – Emilio zginął zanim Miguel zdążył przyjść na świat, a ściślej rzecz ujmując został zamordowany – odezwał się przerywając ciszę i wytrzymując przenikliwe spojrzenia Sancheza, który przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu.
- Rozumiem, że to dlatego nie ma w akcie jego nazwiska? – zagadnął Ignacio, choć znał odpowiedź, zanim Torres skinął głową. Przymknął oczy i zrobił głęboki wdech.
- Dla bezpieczeństwa dziecka Carmen uznała, że tak będzie lepiej. Tego samego dnia, w którym zginął Emilio, jego żona zaczęła rodzić, zaraz po tym jak przyjechałem by przekazać jej najgorszą wiadomość w życiu – przyznał schrypniętym głosem, odchrząknął i opuścił na moment wzrok - Zawiozłem ją na porodówkę w Miami, byłem przy narodzinach Miguela i widziałem jak mały po raz pierwszy chwyta powietrze – powiedział, a w jego zazwyczaj lodowatych oczach na moment rozbłysło ciepłe światło, ale zniknęło tak szybko jak się pojawiło, więc Nacho nawet nie był pewien, czy rzeczywiście je zobaczył - Opiekowałem się nimi najlepiej jak umiałem, ale Carmen miała tętniaka, który zaraz po porodzie urósł do takich rozmiarów, że lekarze nie dawali jej szans, a operacja na nic by się nie zdała. Umarła zanim Miguel skończył rok.
- Tak trafił do rodziny de Macedo? – zagadnął Sanchez krzyżując ramiona na piersi i nie spuszczając ani na chwilę czujnego spojrzenia z blondyna. Jose spojrzał na niego znad ramienia i skinął głową, po czym wrócił wzrokiem przed siebie, zaciskając zęby tak mocno, że na policzku zaczął mu drgać mięsień.
- Kiedy Carmen dowiedziała się, że jest umierająca, zabezpieczyła przyszłość syna i wskazała mnie jako jego prawnego opiekuna. Zanim odeszła dopełniliśmy wszystkich formalności, więc bez przeszkód mogłem zadbać o dalsze życie chrześniaka – odparł z goryczą w głosie, uśmiechnął się cierpko i zerknął na ciemnowłosego mężczyznę - Nie oszukujmy się, jestem ostatnią osobą, która byłaby w stanie dać mu bezpieczny dom. Zrobiłem więc wszystko co mogłem, żeby Miguel trafił do ludzi, u których będzie kochany, mając przy tym spokojne i beztroskie dzieciństwo. Adopcja ze wskazaniem to było jedyne słuszne wyjście i najtrudniejsza decyzja w moim życiu, ale nie mogłem zrobić nic innego – przyznał szczerze marszcząc brwi, po czym opuścił wzrok na swoją dłoń, w której trzymał zapalniczkę, odruchowo obracając ją w palcach. Ignacio nadal milczał trawiąc w ciszy wszystkie informacje jakimi zarzucał go Torres, a Jose westchnął ciężko i postanowił dokończyć historię, by nie było żadnych nieporozumień i kolejnych niejasności – Hernan i ja wychowaliśmy się w tym samym domu dziecka. Kiedy opuściliśmy ośrodek, każdy z nas zaczął życie według własnego planu, ale często się kontaktowaliśmy. Wiedziałem, że się ożenił i urodziła mu się córka, ale pamiętam, że on zawsze chciał mieć liczną rodzinę – powiedział cicho zaciskając powieki i przecierając oczy palcami. Skrzywił się i przygryzł policzek od środka wpatrując się przed siebie i z rozmysłem unikając patrzenia na Sancheza, który świdrował go wciąż ciemnym spojrzeniem – Po urodzeniu dziecka Ana miała jakieś powikłania i lekarze zgodnie stwierdzili, że nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Skontaktowałem się z nimi, opowiedziałem historię Miguela, ale jedynie tę część o której powinni wiedzieć. Żadne z nich nigdy nie dowiedziało się, jaki los spotkał Emilia i że biologiczny ojciec chłopca, wcale nie jest taki anonimowy jak im się wydaje. Oboje od razu pokochali małego i bez mrugnięcia okiem przyjęli do swojej rodziny, troszcząc się o niego tak samo jak o swoją jedyną córkę – dodał z lekkim uśmiechem i przeniósł w końcu twarde spojrzenie na Ignacio, a wyglądał przy tym tak jakby przed momentem nie rozdrapywał własnych ran i bolesnych decyzji – Wszystko się układało, ale do czasu – burknął z przekąsem, wyprostował się i oparł plecami o ścianę patrząc wprost na właściciela ośrodka błyszczącymi gniewem lazurowymi oczami - Robicie dzieciakowi śmietnik w głowie – wycedził przez zęby ściągając na siebie zatroskane spojrzenie Ignacio – Miał szczęśliwą rodzinę, czuł się bezpiecznie, a teraz? Wszystko szlag trafił, bo jakiś popapraniec dorwał się do niego, zburzył cały jego poukładany świat i wmanewrował go w jakieś poronione gierki ze swoją eks panną! – zagrzmiał wytrącony z równowagi pochwytując zdezorientowany wzrok Ignacio.
- O kim ty mówisz?
- Zapytaj tą całą Nadię. Słuchaj, nie wiem w co ona się wpakowała i szczerze mówiąc w tej chwili gów*o mnie to obchodzi, tylko niech nie miesza w to obcego dzieciaka! – warknął robiąc krok w jego stronę i siłując się z nim na spojrzenia – Przysięgam, że zatłukę tego pajaca, jeśli jeszcze raz zbliży się do Miguela – powiedział powoli tak by każde jedno słowo dotarło do Sancheza z pełną mocą – Poruszę niebo i ziemię, by znaleźć każdego sukinsyna, który choćby pomyśli by go skrzywdzić, a później poślę bydlaka, jęczącego o szybką śmierć, prosto do piekła – wycedził przez zęby mierząc go przy tym morderczym spojrzeniem – Miguel jest jedną z dwóch najważniejszych osób w moim życiu i dla każdej z nich jestem w stanie zabić bez oglądania się na cokolwiek. Ogarnij swoją podopieczną, bo z nią również nie będę się cackał, jeśli mnie do tego zmusi – dodał wpatrując się w mężczyznę złowrogim spojrzeniem – Jeśli będzie trzeba, zrobię wszystko co w mojej mocy, by mój chrześniak nie musiał tu nigdy więcej wracać. Zapamiętaj to Ignacio – syknął, po czym posyłając mu ostatnie wrogie spojrzenie, odwrócił się napięcie i opuścił gabinet w pośpiechu, zatrzaskując za sobą drzwi.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 18:09:00 23-12-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:08:51 28-12-14    Temat postu:

169. Greta

Była zdziwiona. Albo raczej była po prostu w wielkim szoku. Nigdy wcześniej nie sądziła, że kiedykolwiek go jeszcze spotka. Tym bardziej nie przyjdzie do niej z uśmiechem wymalowanym na ustach. Ale czy życie już nie raz ją zaskoczyło?! Czy nie udowodniło, że nie warto zakładać rzeczy z góry?!
- Zmieniłaś się - odparł swobodnie, a ona uśmiechnęła się szeroko na tą jak banalną uwagę, która w jego ustach wcale nie brzmiała głupio i idiotycznie - Mówię bardziej o twojej postawie, spojrzeniu niż o wyglądzie zewnętrznym - dodał w tonie wyjaśnienia, siadając bez pośpiechu w jednym z foteli - Zawsze byłaś piękną kobietą, potrzebowałaś jedynie trochę więcej czasu, by ... odnaleźć swoją kobiecość
- Może Ci czegoś naleję, bo mam wrażenie, że gadasz jak potłuczony - skomentowała jego słowa, podchodząc do barku, czemu towarzyszył jego tubalny, wesoły śmiech. Na świecie było tylko 2 mężczyzn od których nie wiedziała jak przyjmować komplementy. I obydwaj właśnie zdecydowali wkroczyć do jej życia. Litując się nad nią jedynie w tym, że przybyli w jakiś odstępach czasu. Jakby miało to ocalić ją od zagłady. Podała mu szklaneczkę whiskey, nie bardzo wiedząc co po tylu latach mogłoby mu smakować. Skinął głową z uznaniem, po wzięciu małego łyku, jakby odwlekając chwilę by poruszyć odpowiedni temat.
- Wal - powiedziała po chwili, krzyżując nogi i w jednym z wystudiowanych gestów, który wszedł jej w krew, założyła pasmo włosów, błąkające się przed jej oczami za ucho, wpatrując się w niego uważnie. Uśmiechnął się do niej chytrze, zdając sobie sprawę, że aż tak bardzo się nie zmieniła. Nadal była tą samą dziewczyną, której kiedyś pokazał, że nie ważne co masz w sercu czy portfelu, ważne co masz w głowie. A ona jedynie przez te wszystkie lata wyciągnęła ze swojego wnętrza tą charyzmę, seksapil, bezwzględność, która tkwiła tam zawsze. Choć ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągając sfatygowane zdjęcie, prostując je i kładąc na szklanym stoliku. Chwyciła je dłonią, wpatrując się w przedstawioną na nim parę zakochanych. A przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Zdjęcie było stare i do tego czarno-białe. A Greta była wręcz przekonana, że nie zna tej kobiety. Spojrzała na niego z malującym się zainteresowaniem, czekając aż zacznie mówić.
- Jakiś palant zaparkował prosto przed bramą i nie ... - głos Ivana rozszedł się mocnym echem po całym pomieszczeniu, a on sam przerwał wpół zdania, patrząc się na mężczyznę siedzącego w fotelu z konsternacją. Erick z charakterystycznym dla siebie wdziękiem podniósł się i niezauważalnie wsunął zdjęcie z powrotem do marynarki.
- Erick Ruiz - przedstawił się, ściskając po męsku dłoń Ivana, który ze zdziwienia przerzucał wzrok to z jednej osoby na drugą - Nie mówiłaś cara, że masz narzeczonego - dodał tym swoim cholernie sugestywnym tonem, który zawsze skłaniał ją do dawania zbyt dużej liczby wyjaśnień. Tym razem jednak powstrzymała się, odczekując chwilę. W końcu to był jej dom i ona ustalała w nim zasady.
- Ivan to mój współlokator i przyjaciel - odparła w tonie wyjaśnienia, dając Erickowi drogę wolną, by dał się ponieść wodzy fantazji i całą resztą tak po prostu sobie dopowiedział. Zresztą jej relacja, bo wolała nie nazywać tego związkiem, to słowo miało dla niej dość dziwne konotację, z Ivanem były dla niej samej niezrozumiała. Zresztą ma ciekawsze rzeczy do roboty niż debatowanie nad swoimi uczuciami czy tym bardziej dzielenie się z nimi z powracających z zaświatów przyjaciół


Siedziała na fotelu z podkurczonymi nogami, okryta lekkim kocem. Już dawno przestała wierzyć w zbiegi okoliczności. Obraz za obrazem przewijał się w jej głowie, a zdjęcie przyniesione przez Ruiza uparcie wracało i nurtowało. Wiedziała dlaczego nie chciał z nią rozmawiać w obecności Ivana, który chyba ustalił sobie za punkt honoru, by być w ich pobliżu i podsłuchiwać o wszystkim o czym rozmawiali. W pewnym momencie i ona sama miała go dość, choć - co musiała przyznać - Erick zachował się z charakterystyczną dla siebie obojętnością, doskonale maskując zirytowanie ciepłym, lekko cynicznym uśmiechem. Wyciągnęła z paczki jednego papierosa i zaciągnęła się nim głęboko, jakby zawarta w nim nikotyna miała jej dać odpowiedź na wszystkie pytania. A przynajmniej pomóc oczyścić umysł. Minęła chwila zanim doszło do niej to wrażenie. Jakby to zdjęcie, gdzieś wcześniej widziała. Albo przynajmniej jego część. Wyskoczyła pędem spod koca, wyciągając z szafy pudełka z rzeczami matki, z dziwnym przeczuciem, że to coś jednak może znaczyć. Wyciągnęła je spośród stosu listów. Była pewna, że to jest to samo zdjęcie. Z tym wyjątkiem, że ona miała jedynie połowę. Wcześniej jakby podświadomie skupiła się na postaci kobiety, tym razem uważnie przypatrywała się jemu. W końcu tylko to jej zostało. Miała jakieś dziwne, niejasne wrażenie, że zna skądś tego mężczyznę. Ale im bardziej starała się przypomnieć skąd, tym bardziej mieszało jej się w głowie. Jedyna osoba, która może odpowiedzieć jej na to pytanie to Erick Ruiz. A ona nie wiedziała, gdzie może go szukać.
    “Zdjęcia wyrywają ludzi z ich normalności, czy może im ją przywracają, tego nie jestem pewien... Bywa że zmuszają ich do stawienia czoła sprawom, których wcale nie mieli w planach. Do przyglądania się sobie, do takiego poznania samych siebie, jakiego inaczej nigdy by nie osiągnęli. A czasem doprowadzają ich do śmierci.

- Mężczyźni są przewidywalni - skwitowała krótko, siadając obok niego na barowym stołku i skinieniem ręki wskazując barmanowi, że zamawia dokładnie to samo co jej towarzysz. Zaśmiał się tubalnie na jej słowa, jednym, szybkim ruchem opróżniając stojącą przed nim szklaneczkę.
- A więc uważasz, że jestem nudny i przewidywalny? - spytał gładko, klepiąc w pupę jedną z kelnerek w barze El Paraiso.
- Kim jest mężczyzna na zdjęciu? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, atakując go bezpośrednio. Chwilę potem barman postawił przed nią whiskey, którą wypiła szybkim ruchem, krzywiąc się delikatnie. Ponownie jedynym jego komentarzem był śmiech rozchodzący się po sali. Spojrzał na nią uważnie, obserwują spod lekko przymrużonych powiek, jakby ważąc słowa, które zamierzał powiedzieć.
- Pamiętasz - zaczął po chwili cichym głosem, bardziej niż na nią samą wpatrując się na ścianę za jej plecami - Pytałaś mnie kiedyś dlaczego Twoja matka nie pozwala Ci ze mną rozmawiać. Odpowiedź na to pytanie tkwi w tym zdjęciu - dodał, palcem pukając w tę część zdjęcia, którą ze sobą przyniosła i którą położyła przed nim na blacie, oczekując wyjaśnień - Muszę iść i znaleźć sobie pokój w hotelu, nim wszystkie zostaną zajęte - powiedział po chwili, ku jej wielkiej konsternacji podnosząc się ze swojego miejsca
- Zamierzasz tak po prostu wyjść?! - rzuciła zdenerwowana jego postawą.
- A myślałaś, że podam Ci wszystko na srebrnej tacy - skwitował cynicznie, rzucając plik banknotów na blat baru - Pomyśl nad tym - dodał dźwięcznie, skinieniem głowy wskazując na zdjęcie - A jak będziesz chciała porozmawiać to upewnij się, że Twój wierny piesek nie będzie koło nas węszył - rzucił na odchodnym, kurtuazyjnie całując ją na do widzenia, ledwo dotykając wargami jej policzka, po czym wyszedł. Zostawiając Gretę z jeszcze większym mętlikiem w głowie.
    “Człowiek używa zasłon dymnych i eufemizmów, żeby zaprzeczyć istnieniu praw natury. I zanegować charakterystyczną dla siebie podłość. A każde przebudzenie kosztuję go dwieście ludzkich istnień w spadającym samolocie, albo dwieście tysięcy zabitych wskutek tsunami, albo milion - w wojnie domowej”

- Czyżbym Ci już nie mówił, żebyś nie dzwoniła tak często - rzucił kpiąco do słuchawki telefonu, gładząc nieogolone policzki
- Skoro ty nie zamierzasz się do mnie odzywać, to ja muszę - odparła zirytowana jego szczeniackim zachowaniem, którego miała po prostu dość.
- Mówiłem Ci już, żebyś dała mi spokój. Jak będziesz tak często dzwoniła to cały plan pójdzie z dymem - powiedział rzeczowo, siadając na łóżku i zaciągając się lekko papierosem
- Więc mam rozumieć, że w tym czasie kiedy ze mną rozmawiasz, na pewno uwiódłbyś ją i zaciągnął do łóżka - kpiąca nuta wyzierała z jej tonu głosu, powodując, że krew zaczynała w nim wrzeć, a ochota by skończyć z tym już, w tej właśnie chwili rosła niewyobrażalnie.
- Byłoby to na pewno lepsze niż rozmowa z Tobą - rzucił oschle, przeczesując włosy palcami, jak zawsze gdy ktoś aż nazbyt wyprowadzał go z równowagi
- Uważaj, bo sama tam przyjadę i się z nią policzę - zaśmiał się kpiąco na jej słowa, co zapewne spowodowało, że to ona nabrała ochoty, by mu przyłożyć.
- Wpakowałabyś nas tylko w jeszcze większe kłopoty. Ona zmiażdżyłaby Cię jednym kiwnięciem swoich idealnie zrobionych paznokci, a tu byś nawet nie zauważyła. Daj mi działać i czekaj, aż sam zadzwonię - rzucił do słuchawki, po czym bez zbędnych słów pożegnania, rozłączył się.
Greta Ortiz mu zapłaci. I to srogo. Musi się jedynie pozbyć tego faceta, który się koło niej kręci.

* - oba cytaty z książki Arturo Perez - Reverte "Batalista"
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:42:49 03-01-15    Temat postu:

170. CHRISTIAN / Mauricio

Po starciu z Laurą, które kompletnie go rozbiło i wyprowadziło z równowagi, wieczorna eskapada z Lią do Monterrey naprawdę dobrze mu zrobiła. Jednak wraz z powrotem do Valle de Sombras, wróciły też czarne myśli i wyrzuty sumienia. Wiedział, że nie będzie w stanie nawet na chwilę zmrużyć oka, więc choć było późno, to nawet nie wszedł do swojego mieszkania. Włóczył się opustoszałymi uliczkami Miasteczka Cieni, przystając na dłużej w miejscach, z którymi wiązały się jakieś miłe wspomnienia z dzieciństwa. Wiele by dał, by móc cofnąć czas, by nigdy nie zostawić rodziny i nigdy nie usłyszeć z ust Lali, że nie ma już siostry, że Laura Suarez nie żyje.
Gdy myślał o tym teraz, kiedy emocje już nieco opadły, przypomniało mu się, że El Pantera też powiedział mu, że Lali nie żyje, że powinien zapomnieć o jej istnieniu. Wrócił też pamięcią do rozmowy, którą słyszał, gdy na krótką chwilę ocknął się w fabryce.

– Obiecałeś, że nic mu nie zrobisz. Po co go tu trzymasz? – spytała kobieta, na co mężczyzna jedynie zaśmiał się gardłowo.
– Może po to, żeby pokazać ci, że nie można się tak łatwo wycofać ze współpracy ze mną? Że zawsze dostaję to, czego chcę i jeśli tylko zechcę, zniszczę i jego i ciebie. Bardzo bym tego nie chciał, ale jeśli mnie do tego zmusisz nie zawaham się przed niczym – dodał, a ton jego głosu nieco złagodniał.
– Jeśli spadnie mu choć włos z głowy…
– Nie próbuj mi grozić – wszedł jej ostro w zdanie. – Rób co do ciebie należy, a wszyscy będziemy szczęśliwi. A teraz wracaj do domu, nigdy więcej tu nie przychodź i nie próbuj się ze mną kontaktować. Jeśli zajdzie taka potrzeba sam się do ciebie odezwę…

Teraz był pewien, że podniesione głosy, które wówczas usłyszał należały do El Pantery i jego siostry. Zaczął się zastanawiać na ile cała ta szopka z nową tożsamością Laury to ich wspólny pomysł, a na ile chytry plan El Pantery i co z tym wszystkim ma wspólnego mecenas Rezende. El Pantera przecież z całą pewnością nie był facetem, który tak po prostu oddaje swoją kobietę innemu mężczyźnie. Musiał mieć w tym jakiś cel, a Laura prawdopodobnie była jedynie jednym z narzędzi do jego osiągnięcia, nawet jeśli sama nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
Westchnął cicho i przysiadł na pobliskiej ławce, przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy. Odchylił się na oparcie i spojrzał w niebo, które powoli zaczęło się już rozjaśniać. Niewielkie chmury leniwie ciągnęły się nad jego głową, przybierając powoli barwę delikatnego różu i przywołując kolejne wspomnienia.

– Obudź się – szepnęła mu wprost do ucha.
– Kylie, jest środek nocy – jęknął, obracając się na bok i naciągając kołdrę na głowę.
– Chris! – upomniała, uderzając go poduszką w ramię. Westchnął ciężko, odwrócił się na plecy i spojrzał prosto w jej oczy. – To najpiękniejsza pora dnia – powiedziała cicho, usadawiając się wygodnie na jego udach. – Czas między nocą a wschodem słońca, już nie noc, a jeszcze nie poranek. Zobacz – dodała, wstając i ciągnąc go za rękę w stronę balkonu ich mieszkania usytuowanego na przedostatnim piętrze wieżowca. – Czy to nie cudowne? – zapytała, opierając się dłońmi o barierkę i wpatrując się niebo, które powoli zaczęło zabarwiać się na czerwono.
– Rzeczywiście – mruknął z aprobatą, wsuwając nos w jej włosy i oplatając ciasno jej ciało silnymi ramionami, gdy owinął ich rześki, poranny wietrzyk. Nigdy nie zwracał uwagi na takie rzeczy, jak barwa nieba podczas wschodów czy zachodów słońca, ale odkąd dzielił życie z Kylie, zaczął dostrzegać ile radości mogą sprawiać pozornie banalne i nieistotne rzeczy i zauważać drobiazgi, na które wcześniej zupełnie nie zwracał uwagi.
– Szkoda, że nie mam aparatu – westchnęła.
– Kupię ci nowy, jeśli twój bagaż się nie odnajdzie.
– Nie o to chodzi. Takie chwile jak ta są bardzo ulotne i niepowtarzalne, a dzięki fotografii jestem w stanie zatrzymać je na zawsze… – westchnęła, gdy chmury na niebie niemal całkowicie zabarwiły się już na czerwono, zapowiadając nadejście słońca.
– Kochanie, przed nami jeszcze mnóstwo wschodów i zachodów słońca – powiedział z pełnym przekonaniem, muskając jej nagie ramię chłodnymi wargami i odwracając ją przodem do siebie…

Los jednak sprawił, że był to ostatni wschód słońca, jaki obserwowali razem, a wspomnienie tamtego poranka, które uderzyło go zupełnie znienacka, tak jak drzewa w porannej mgle, jaka nagle spowiła Valle de Sombras, stawało się coraz bardziej nieostre i blade. Nie mógł ciągle żyć wspomnieniami, wiedział o tym i chciał iść naprzód, zwłaszcza teraz, gdy doszło do niego, że najważniejszą osobą w jego życiu, zaraz obok Laury, stała się dla niego Lia. Jednak przed rozpoczęciem nowego rozdziału w swoim życiu musiał uporządkować pewne sprawy i rozliczyć się z przeszłością. Pierwszym krokiem powinna być rozmowa z Laurą, która i tak zdawała się być nieunikniona, ale musiał odłożyć ją w czasie do chwili, kiedy oboje ochłoną. Nie chciał kolejnej kłótni i zaogniania i tak napiętej już atmosfery. W tej chwili jedyne co mógł zrobić, to porozmawiać z mecenasem Rezende i wybadać ile ten wie o jego siostrze, a przede wszystkim czy zna ją jako Laurę Suarez i właśnie dlatego pojawił się nagle, by wyciągnąć go z aresztu.
Podniósł się z ławki i powolnym krokiem ruszył w stronę ośrodka, gdzie minionego wieczora zostawił swoje Suzuki. Mijając El Miedo, poczuł dziwną potrzebę porozmawiania z Cosme i przez chwilę naprawdę zastanawiał się czy nie wejść do środka, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Gdy dotarł do ośrodka, na placu nie było żywej duszy. Podszedł do swojej ukochanej maszyny, wyciągając z tylnej kieszeni spodni kluczyki. Oparł się biodrami o siedzisko i zerknął w stronę okien pokoju, który zajmowała Lia. Uśmiechnął pod nosem i pokręcił głową, wciąż nie dowierzając sobie i uczuciom, jakie ta dziewczyna w nim obudziła. Pragnął jej i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, ale oprócz palącego pożądania czuł też potrzebę opiekowania się nią, chciał poznać tę Lię, która skrywała się za wystudiowaną, swobodną maską, dusząc wszystkie emocje głęboko w sobie; chciał jak najczęściej widzieć na jej twarzy uśmiech i sprawić, by ból i smutek, które dość często widział w jej sarnich oczach zniknęły na zawsze. Wiedział, że minie pewnie jeszcze sporo czasu nim Lia pozwoli dojść do głosu uczuciom. Miał wrażenie, że w tej kwestii zupełnie nie różniła się od niego, więc nie miał innego wyjścia jak tylko uzbroić się w cierpliwość i po prostu być przy niej, pozwalając, by to ona dyktowała warunki ich relacji.
– Christian…
Drgnął, gdy dobiegł go męski, łagodny głos. Pochłonięty rozmyślaniami o złotowłosym chochliku nawet nie zauważył kiedy obok niego pojawił się Nacho.
– Wszystko w porządku? – spytał Sanchez, przypatrując mu się badawczo.
Christian wzruszył ramionami i wbił tępe spojrzenie w podłoże pod swoimi stopami.
– Jeśli pytasz o Laurę, to nie, nic nie jest w porządku – powiedział po chwili, spoglądając wprost w ciemne oczy Ignacia. – Powiedziała mi, że nie mam już siostry, że Laura Suarez nie żyje. Poza tym jest szczęśliwą mężatką, a wybrankiem jej serca jest mecenas Rezende – dodał z goryczą.
– Co ty mówisz? – Ignacio zmarszczył czoło, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Christian uśmiechnął się kwaśno i wypuścił powietrze z ust.
– Myślisz, że to ona kazała mu pomóc tobie i zająć się sprawami ośrodka?
– Nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi i co powinienem o tym myśleć – jęknął z rezygnacją Christian. – Czuję, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Może oceniasz go zbyt pochopnie? Może Mauricio, tak jak Laura, jest tylko narzędziem w czyichś rękach nawet nie zdając sobie z tego sprawy – zasugerował Ignacio. – Może zupełnie niepotrzebnie jesteś do niego negatywnie nastawiony.
Christian potarł czoło dłonią i ścisnął nasadę nosa palcami, rozważając słowa Nacho.
– Być może, ale po prostu mu nie ufam i nic na to nie poradzę – powiedział w końcu tonem wyparnym z jakichkolwiek emocji.
– Co zamierzasz?
Christian wzruszył bezradnie ramionami i nabrał powietrza w płuca. Nacho położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał w oczy, dając mu tym niemy znak, że będzie go wspierał we wszystkim, cokolwiek postanowi.
– Najpierw sprawdzę Rezende moimi kanałami, a potem… spróbuję porozmawiać z Laurą i dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
– Najważniejsze, że jest cała i zdrowa – powiedział Ignacio, wpatrując się z troską w napiętą twarz swojego podopiecznego. Christian uśmiechnął się niewyraźnie na te słowa.
– Żałuję, że to nie jest takie proste, Nacho – odparł, chwytając swój kask. – Nie mów nikomu, że Laura się znalazła – poprosił, a Sanchez kiwnął głową ze zrozumieniem. – I przepraszam, że popsułem wam kolację.
– Leo jest formalnie moim synem, ale zawsze wszystkich was traktowałem jak własne dzieci i nic się w tej kwestii nie zmieniło, pamiętaj o tym.
Christian uśmiechnął się z wdzięcznością i wsiadł na swoje Suzuki. Uniósł kask, by go założyć, ale opuścił dłonie i jeszcze raz spojrzał na Sancheza.
– Gdy wróciliśmy z Lią z obiadu u Ramirezów był tu mężczyzna, blondyn, mniej więcej w moim wieku…
– Jose Torres – odparł Nacho swobodnie, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Dobrze go znasz?
– A czemu pytasz? – odpowiedział pytaniem Ignacio, wyraźnie zaintrygowany zachowaniem Suareza. – Christian? Powinienem się martwić?
– Po prostu uważaj na niego – odparł wymijająco Christian, po czym założył kask, wsunął kluczyki do stacyjki i odjechał nim Ignacio zdążył powiedzieć cokolwiek.

* * *

Cieszył się ze spotkania z panną Brenner i z tego, że to właśnie ona będzie nadzorowała sprawę Zuluagi, bo ufał jej nawet bardziej niż sobie, a skoro Lopez wyznaczył do tej sprawy akurat ją, to znaczyło, że musiała być naprawdę dobra. Zawsze wiedział, że jest ambitna i waleczna, ale w czasie studiów, wyraźnie przeszkadzała jej wrodzona nieśmiałość. Nie sądził wówczas, by dziewczyna, która wiecznie chodziła w wyciągniętych swetrach i okularach w szerokich oprawkach, zrobiła karierę w prawniczym świecie, mimo swojej ogromnej wiedzy, którą niejednokrotnie imponowała nie tylko jemu, ale też wykładowcom. Tymczasem Lenny Brenner nie tylko z brzydkiego kaczątka stała się pięknym łabędziem, ale też cholernie pewną siebie, nieznoszącą sprzeciwu, emanującą profesjonalizmem i jakąś wewnętrzną siłą, na swój sposób ciągle uroczą panią prokurator. Próbka jej aktualnych umiejętności, którą dostał na komisariacie, sprawiła, że nie miał wątpliwości, co do jej kompetencji i był naprawdę spokojny o los Zuluagi. Przynajmniej w kwestii problemów z miejscowym El Jefe, Diazem, który swoją impertynencją i brakiem profesjonalizmu zaczynał mu wybitnie działać na nerwy. Nie chciał jednak teraz zastanawiać się, co począć z Diazem i czy w ogóle jest szansa na to, by zaczął zachowywać się jak na stróża prawa przystało. Po tym, jak odwiózł Cosme do El Miedo, ruszył prosto do firmy. Musiał w końcu zająć się również swoimi sprawami, zorganizować spotkanie z pracownikami i ułożyć sobie współpracę z kuzynami i wujem, o ile, oczywiście oni sami zechcą z nim współpracować. Nie zamierzał ich do tego jakoś specjalnie przekonywać ani ubolewać, jeśli się nie zgodzą. W pewien sposób byłoby mu to nawet na rękę, bo przecież wcale nie zamierzał ratować ich upadającego przybytku, chociaż, po niespodziewanej wizycie Grety Ortiz zaczął zastanawiać czy bardziej bolesną zemstą dla wuja Fernanda i jego synów nie byłoby przywrócenie Grupo Barosso do dawnej świetności.
Najpierw jednak chciał porozmawiać ze swoją żoną. Uśmiechnął się do siebie i poluzował krawat pod szyją, na samo wspomnienie tego, jak fantastyczną kochanką się okazała. W życiu nie miał w łóżku bardziej ognistej, temperamentnej i nienasyconej kobiety. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej telefon i wybrał domowy numer, licząc, że może wróciła już z porannego spaceru. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, zaklął pod nosem i wybrał jej numer komórkowy, ale też nie odebrała.
– Gdzie się podziewasz? Martwię się, Kwiatuszku. Odezwij się, proszę – nagrał się i z irytacją odrzucił telefon na siedzenie pasażera, wjeżdżając na firmowy parking. Inaczej wyobrażał sobie poranek po wspólnie spędzonej nocy. Nie oczekiwał czułych słówek, ani żadnych deklaracji – w przypadku ich pokręconej relacji oznaczałoby to, ni mniej, nie więcej, jak wykazanie się skrajną naiwnością – ale nie sądził też, że jego żona zniknie bladym świtem i będzie go unikać. Zatrzymał samochód i otwartą dłonią uderzył w kierownicę, po czym oparł głowę o zagłówek i zrobił kilka głębokich wdechów, by w końcu wysiąść z samochodu z wystudiowaną, swobodną maską faceta, któremu na niczym nie zależy i pewnym krokiem wkroczyć do firmy. – Maritzo – zwrócił się do blondynki, obsługującej sekretariat, która akuratnie chichotała do telefonu, najwyraźniej o czymś plotkując. Na dźwięk głosu Mauricia natychmiast odłożyła słuchawkę i stanęła na baczność, wygładzając niewidzialne fałdki na swojej śnieżnobiałej koszuli idealnie dopasowanej do figury. – Proszę na poniedziałek, na dziesiątą zwołać do sali konferencyjnej wszystkich pracowników i przygotować całą dokumentację firmy z ostatnich pięciu lat; wszystkie kontrakty, umowy, zlecenia przelewów, faktury, bilanse – zaczął wyliczać, zerkając przelotnie na skupioną twarz kobiety, by upewnić się, że wyraża się jasno. Usta miała rozchylone, jakby chciała coś powiedzieć, a słowa uwięzły jej w gardle.
– Zaraz się tym zajmę – powiedziała w końcu, na co Mauricio uśmiechnął się przyjaźnie.
– Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli zaparzysz mi podwójne espresso nim zabierzesz się do pracy. A tak poza tym, to nie bój się, nie gryzę i nie jestem taki groźny, na jakiego wyglądam, przynajmniej dopóki nie nadepnie mi się na odcisk – dodał, mrugając do niej z rozbawieniem. – Gdy skompletujesz dokumentację możesz iść do domu, jest sobota, szkoda żebyś marnowała tutaj czas – zakończył, otwierając drzwi do gabinetu. Zdziwił się, gdy przy biurku Alejandra zobaczył Nicolasa. – Dzień dobry, kuzynie – przywitał się. – Twój brat nie ma w sobie na tyle cywilnej odwagi, by samemu zabrać swoje szpargały? – zapytał z kpiną, zerkając na karton, do którego Nicolas wrzucał osobiste rzeczy Alexa.
– Wiesz – zaczął Nicolas, opierając się biodrami o blat biurka i krzyżując dłonie na torsie, spojrzał prosto w oczy Mauricia. – Mam z tego jakąś dziwną satysfakcję i nie ukrywam, że cieszy mnie, że go stąd wykurzyłeś.
Rezende uśmiechnął się arogancko, odwiązując krawat.
– Czy mi się wydaje, czy chcesz zawrzeć jakiś pakt o nieagresji? – spytał, odważnie wytrzymując spojrzenie Nicolasa.
– Nie ukrywam, że mam pewne rachunki do wyrównania i z Alexem i z moim starym. Myślę, że obaj możemy sobie pomóc.
– Pomóc? – Mauricio zmarszczył czoło, ani na chwilę nie odrywając przenikliwego spojrzenia od ciemnych tęczówek kuzyna. Nicolas, a raczej jego wiedza, mogły się okazać bardzo pomocne. – A nie chodzi ci czasem o to, że zostaniesz bez grosza przy d***e?
– W przeciwieństwie do mojego ojca i brata, już dawno zadbałem o swoje interesy – odparł Nicolas, uśmiechając się tajemniczo. – Nie zależy mi na tej pożal się boże firmie i ich, przepraszam, twojej forsie. Ty, drogi kuzynie, zdaje się, też nie zamierzasz stawiać tej firmy na nogi, prawda?
– Gdy tu przyjechałem, faktycznie nie miałem zamiaru zbytnio się wysilać – przyznał Mauricio. – Ale chyba zmieniłem zdanie – dodał, zajmując miejsce za biurkiem, akurat w momencie, gdy do gabinetu weszła Maritza, z dwiema filiżankami aromatycznego espresso. – Dziękuję, Martizo – powiedział melodyjnym głosem, gdy kobieta postawiła filiżanki na małym stoliku, ustawionym pod ścianą między dwoma fotelami. – Dopilnuj proszę, żeby nikt nam nie przeszkadzał – polecił, lustrując jej nienaganną sylwetkę, gorącym spojrzeniem. Blondynka dygnęła, niczym służka, i ukrywając za kurtyną długich włosów policzki, które oblały się rumieńcem, pospiesznie wycofała się z gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
– Lubisz to, co? – zagadnął rozbawiony Nicolas, rozsiadając się w jednym z foteli i sięgając po cukier, a gdy Mauricio zmarszczył czoło i spojrzał na niego pytająco, dodał: – Peszyć kobiety samym spojrzeniem, zwłaszcza, jeśli to długonogie blondynki.
Mauricio uśmiechnął się pod nosem, nie mając najmniejszego zamiaru komentować tej uwagi.
– Greta Ortiz – powiedział chłodno, uważnie przypatrując się reakcji kuzyna na swoje słowa.
– Co? – spytał Nicolas, jakby miał nadzieję, że się przesłyszał. Jego twarz wyraźnie zbladła, a ciało napięło się. Grata Ortiz była ostatnią osobą o jakiej chciał rozmawiać i myśleć.
– Kiedy mnie tu odwiedziła, proponując pomoc, wyglądało na to, że dobrze się znacie. Powiedz mi wszystko, co o niej wiesz.
– Po co ci to? – zagadnął Barosso, starając się za wszelką cenę ukryć zdenerwowanie, ale nie bardzo mu się to udało. Mauricio natychmiast dostrzegł nerwowo zaciśnięte szczęki i pulsujące dołeczki w jego policzkach.
– Jeszcze nie wiem – odparł, podchodząc do stolika po swoje espresso.
Nicolas wstał ze swojego fotela i dyskretnie wytarł spocone dłonie o spodnie, podchodząc do okna. Wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów, włożył jednego do ust, a potem sięgnął do marynarki po swoją złotą zapalniczkę, w którą przez dłuższa chwilę wpatrywał się tępym wzrokiem, obracając ją w palcach.
– To nie jest kobieta, z którą wchodzi się w jakiekolwiek układy – mruknął, uśmiechając się gorzko.
– Sam to ocenię – odparł Mauricio, upijając łyk swojej kawy. – Więc, drogi kuzynie? – ponaglił, małpując drwiący ton jego głosu sprzed kilku minut.
Nicolas odwrócił się przez ramię i spojrzał mu w oczy, po czym odpalił papierosa i zaciągnął się nikotynowym dymem, zatrzymując go w płucach zdecydowanie dłużej niż to było konieczne. Wyglądał przy tym jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę sam ze sobą.
– Jeśli nie jesteś ze mną, jesteś przeciw mnie. Wybór należy do ciebie, Nicky – powiedział Mauricio.
Nicolas uśmiechnął się półgębkiem i westchnął ciężko.
– Skoro nie mam innego wyjścia…

* * *

Dopiero gdy wracał ze spotkania z Ryanem, zmęczenie i nieprzespana noc zaczęły dawać o sobie znać. Najchętniej przespałby całe to zamieszanie i obudził się dopiero, gdy wszystko się wyjaśni i ułoży albo wyjechał na drugi koniec świata, zapominając o tym bajzlu. Ale nie potrafił tego tak zostawić, tak samo, jak nie potrafił przejść do porządku dziennego nad śmiercią ojca. Wiedział, że jeśli chce w końcu żyć normalnie, musi wyjaśnić pewne sprawy, bo inaczej będzie się to za nim ciągnęło do końca życia, nie dając spokoju. Problem polegał na tym, że spraw do wyjaśnienia zamiast ubywać, przybywało.
Jadąc do Monterrey, zdawał sobie sprawę, że niczego nie dowie się od razu, ale mimo to czuł się nieco zawiedziony i… zły. Sanders nie miał bladego pojęcia kim jest Mauricio Rezende, a gdy Christian zapytał go o Jose Torresa, szybko zmienił temat. Nie miał siły zastanawiać się nad tym akurat w tej chwili, zwłaszcza, że nie marzył o niczym innym, jak o tym by położyć się do łóżka. Jednak mimo to, zamiast do swojego mieszkania, podjechał pod rodzinną kamienicę. Ściągnął kask i zerknął w okna mieszkania z wahaniem. Jakaś niewidzialna siła, być może podświadome pragnienie spotkania tam Laury, kazała mu pójść na górę. Wyciągnął z kieszeni klucze, które dostał od Patrica i przez chwilę zastanawiał się, czy powinien tam wchodzić. Wizyta w rodzinnym mieszkaniu oznaczała rozgrzebywanie przeszłości po raz kolejny, a nie był pewien, czy w ogóle ma na to ochotę. Westchnął cicho, ostrożnie wsunął klucz w zamek i cicho wszedł do środka, a gdy jego uszu dobiegł szum prysznica, uśmiechnął się do siebie. Wszedł dalej, najpierw do kuchni, gdzie z lodówki wyciągnął butelkę wody mineralnej, zostawiając swoją kurtkę na oparciu krzesła, a potem do niewielkiego salonu. Na kanapie w nieładzie leżały kobiece ubrania, w tym czarny, koronkowy biustonosz, na widok którego uśmiechnął się półgębkiem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Laura nie była już małą, pyskatą dziewczynką z kokardkami we włosach, ale pewną siebie, dorosłą kobietą, w dodatku mężatką. Przewrócił oczami i uśmiechnął się krzywo na tę myśl, mając gorącą nadzieję nadzieję, że nie usłyszy za chwilę, dochodzących z łazienki odgłosów spółkowania i nie zobaczy Laury w czułych objęciach z mecenasem.
Usiadł wygodnie na kanapie, odchylając się na oparcie i odetchnął głęboko, przymykając zmęczone powieki. Musiał się chwilę zdrzemnąć, bo gdy usłyszał brzdęk jakiegoś szkła, rozbijającego się po podłogę, zerwał się na równe nogi.
– Cholera – przeklęła dziewczyna pod nosem, kurczowo zaciskając dłoń na uchwycie patelni i odważnie spoglądając w jego stronę. – Ty?! Co tu robisz? Chcesz, żebym dostała zawału? – naskoczyła na niego, przeczesując palcami mokre włosy, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały.
Christian zmarszczył czoło i obrzucił szatynkę, której ciało zakrywał jedynie bladoniebieski frotowy ręcznik, typowo samczym spojrzeniem.
– Znowu masz ochotę mnie zabić, mała? – zadrwił, przenosząc wzrok na patelnię w jej dłoniach. – Myślałem, że zawarliśmy rozejm.
– Mówiłam ci już, że nie jestem mała – warknęła wojowniczo, ponownie chwytając patelnię w obie dłonie, jakby chciała mu pokazać, że w każdej chwili może mu przywalić. – A poza tym dlaczego znowu się włamujesz do mojego mieszkania?
– A dlaczego ty znowu kłamiesz? – spytał, zbliżając się do niej powoli, niczym dzikie zwierzę do swojej ofiary. – Tak jak El Miedo nie było twoim domem, tak to mieszkanie również nie jest twoje. A poza tym nie włamałem się ani wtedy do El Miedo, ani tym bardziej teraz – dodał, wyciągając klucze i zawieszając je na palcu wskazującym zabrzęczał nimi tuż przed nosem dziewczyny, spoglądając jej prosto w oczy. Ariana sapnęła cicho i opuściła dłonie wzdłuż tułowia, zrezygnowana. – Ubierz się lepiej, bo się przeziębisz – zaśmiał się Christian.
– Daj mi chwilę – powiedziała wyraźnie speszona, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że stoi przed nim półnaga.
– Nigdzie się nie wybieram, mała – odparł. Ariana zerknęła na niego przez ramię, posyłając mu mordercze spojrzenie, na co on uniósł tylko dłonie w geście poddania. Gdy zniknęła za drzwiami łazienki, ponownie usiadł na kanapie i wtedy w oczy rzuciła mu się wystająca z tylnej kieszeni jeansów papierowa serwetka, z jakimś napisem. Wyciągnął ją ostrożnie i rozłożył.
To niewiarygodne, że tu jesteś. Jest tyle rzeczy, o których chcę ci opowiedzieć, ale nie tutaj. Zadzwoń… – odczytał i był niemal stuprocentowo pewny, że to charakter pisma jego siostry. Zapisał numer z serwetki w swoim telefonie, po czym odłożył ją na miejsce.
– Po co tu przyszedłeś? – usłyszał za sobą Arianę, która wyszła z łazienki w szerokich dresowych spodniach i luźnej koszulce na szerokich ramiączkach. – Postanowiłeś odbyć jakąś sentymentalną podróż, czy znowu za mną łazisz?
– Z całym szacunkiem, ale mam ciekawsze rzeczy do roboty niż łażenie za tobą – odparł, przewieszając ramię przez oparcie kanapy w nonszalanckiej pozie. – Zamierzałem się tu wprowadzić, Patric powiedział, że mieszkanie stoi puste i dał mi klucze.
– Ja dostałam swój komplet od staruchy, tzn. od pani Martinez – poprawiła się szybko. – Mam się wynieść?
– A chcesz mieszkać ze mną? – zapytał.
Ariana obojętnie wzruszyła ramionami, opierając się biodrami o komodę i krzyżując dłonie na piersiach.
– Tak naprawdę miałem nadzieję, że może jakimś cudem zastanę tu Laurę – powiedział Christian po chwili, zerkając w stronę okna. – Nie odzywała się? – spytał, przenosząc wzrok na twarz dziewczyny. Ariana niewyraźnie pokręciła przecząco głową. Christian wstał z kanapy, podszedł do niej i opierając dłonie o komodę po obu stronach jej bioder, zajrzał jej w oczy. Widział, że jej oddech stał się płytki i nie równy, i choć jej nie dotykał, czuł, że cała zesztywniała. – Ari, jeśli coś wiesz… – zaczął łagodnie, nie odrywając wzroku od jej oczu.
– Nic nie wiem – powiedziała, starając się brzmieć stanowczo, ale Christian wyraźnie słyszał drżenie w jej głosie.
– Dowiem się, jeśli kłamiesz – uprzedził.
– Nie gróź mi, bo wcale nie robi to na mnie wrażenia – odparła hardo.
Christian uśmiechnął się półgębkiem i odsunął od niej.
– Mam inne zdanie na ten temat, mała – powiedział rozbawiony, cofając się w stronę wyjścia. – Wpadnę tu jeszcze by uzgodnić warunki wspólnego mieszkania – dodał, mrugając do niej zaczepnie. – Trzymaj się, mała – pożegnał się i wyszedł. Pojechał prosto do swojego mieszkania, ale tam czekała na niego kolejna, niezbyt przyjemna niespodzianka. Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale zupełnie to zbagatelizował, będąc przekonanym, że to sprawka Leo. Gdy jednak wszedł do środka, stanął jak wryty. Mieszkanie wyglądało jakby przeszedł przez nie tajfun, a w salonie na ścianie nad kanapą, krwistoczerwonym sprayem wymalowany był napis: Mors certa, hora incerta*.
Christian zaklął pod nosem i przesunął dłońmi po twarzy, a potem po włosach, zaplatając je na karku i tępym wzrokiem wpatrując się w napis. Dopiero pukanie do drzwi wyrwało go z osłupienia.
– Mamy problem – zaczął Leo, nie siląc się na zbędne uprzejmości. Miał do przekazania przyjacielowi dwie rzeczy i nie do końca wiedział, od której zacząć najpierw. – Margarita…
– Wybacz stary, ale jaki ty możesz mieć problem? Czy Margarita naprawdę miała orgazm czy tylko udawała?
– Co cię ugryzło, do cholery? Poszukaj jakiejś panny, ulżyj sobie i nie wyżywaj się na mnie – odfuknął Leo i niezrażony wszedł do mieszkania, sięgając po tajemniczy liścik. – O k***a… – wyszeptał, wytrzeszczając oczy na widok napisu na ścianie. – Kto to zrobił? – spytał, dyskretnie wsuwając liścik, jaki dostała Lia z kwiatami, z powrotem do tylnej kieszeni spodni.
– Sam chciałbym wiedzieć – mruknął Christian, zbierając rzeczy z podłogi, by choć odrobinę doprowadzić wszystko do ładu.
– Powinieneś zadzwonić na policję, bo to przestaje być śmieszne.
– Naprawdę sądzisz, że ten osioł, Diaz, się tym przejmie?
Leo westchnął, zaciskając zęby i wpatrując się w krzątającego się po mieszkaniu przyjaciela.
– Co jest? – spytał Suarez, wyczuwając na sobie spojrzenie kumpla.
– Chyba powinieneś o czymś wiedzieć. Wczoraj, gdy odwoziłem Margaritę po kolacji, powiedziała mi, że Laura, to nie Laura, tylko żona jej kuzyna, który przyjechał z testamentem swojej babki, który pozbawił Fernanda całego majątku. A ten kuzyn to…
– Mauricio Rezende… – wycedził przez zęby Christian. – Szlag by to! – warknął wściekle, jednym ruchem z furią zrzucając z kuchennego blatu wszystko, co na nim było. W całym pakiecie nieszczęść jaki otrzymał od losu, brakowało mu tylko tego, by któryś z Barossów, przylepił swoje łapska do jego siostry.

____________
* Śmierć jest pewna, godzina jej przyjścia niepewna (łac.) - napis na zegarze ratuszowym w Lipsku.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 1:09:05 03-01-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 14, 15, 16 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 15 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin