Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 15, 16, 17 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:43:48 03-01-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 17:36:44 03-01-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:44:05 03-01-15    Temat postu:

170. CHRISTIAN / Mauricio

Po starciu z Laurą, które kompletnie go rozbiło i wyprowadziło z równowagi, wieczorna eskapada z Lią do Monterrey naprawdę dobrze mu zrobiła. Jednak wraz z powrotem do Valle de Sombras, wróciły też czarne myśli i wyrzuty sumienia. Wiedział, że nie będzie w stanie nawet na chwilę zmrużyć oka, więc choć było późno, to nawet nie wszedł do swojego mieszkania. Włóczył się opustoszałymi uliczkami Miasteczka Cieni, przystając na dłużej w miejscach, z którymi wiązały się jakieś miłe wspomnienia z dzieciństwa. Wiele by dał, by móc cofnąć czas, by nigdy nie zostawić rodziny i nigdy nie usłyszeć z ust Lali, że nie ma już siostry, że Laura Suarez nie żyje.
Gdy myślał o tym teraz, kiedy emocje już nieco opadły, przypomniało mu się, że El Pantera też powiedział mu, że Lali nie żyje, że powinien zapomnieć o jej istnieniu. Wrócił też pamięcią do rozmowy, którą słyszał, gdy na krótką chwilę ocknął się w fabryce.

– Obiecałeś, że nic mu nie zrobisz. Po co go tu trzymasz? – spytała kobieta, na co mężczyzna jedynie zaśmiał się gardłowo.
– Może po to, żeby pokazać ci, że nie można się tak łatwo wycofać ze współpracy ze mną? Że zawsze dostaję to, czego chcę i jeśli tylko zechcę, zniszczę i jego i ciebie. Bardzo bym tego nie chciał, ale jeśli mnie do tego zmusisz nie zawaham się przed niczym – dodał, a ton jego głosu nieco złagodniał.
– Jeśli spadnie mu choć włos z głowy…
– Nie próbuj mi grozić – wszedł jej ostro w zdanie. – Rób co do ciebie należy, a wszyscy będziemy szczęśliwi. A teraz wracaj do domu, nigdy więcej tu nie przychodź i nie próbuj się ze mną kontaktować. Jeśli zajdzie taka potrzeba sam się do ciebie odezwę…

Teraz był pewien, że podniesione głosy, które wówczas usłyszał należały do El Pantery i jego siostry. Zaczął się zastanawiać na ile cała ta szopka z nową tożsamością Laury to ich wspólny pomysł, a na ile chytry plan El Pantery i co z tym wszystkim ma wspólnego mecenas Rezende. El Pantera przecież z całą pewnością nie był facetem, który tak po prostu oddaje swoją kobietę innemu mężczyźnie. Musiał mieć w tym jakiś cel, a Laura prawdopodobnie była jedynie jednym z narzędzi do jego osiągnięcia, nawet jeśli sama nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
Westchnął cicho i przysiadł na pobliskiej ławce, przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy. Odchylił się na oparcie i spojrzał w niebo, które powoli zaczęło się już rozjaśniać. Niewielkie chmury leniwie ciągnęły się nad jego głową, przybierając powoli barwę delikatnego różu i przywołując kolejne wspomnienia.

– Obudź się – szepnęła mu wprost do ucha.
– Kylie, jest środek nocy – jęknął, obracając się na bok i naciągając kołdrę na głowę.
– Chris! – upomniała, uderzając go poduszką w ramię. Westchnął ciężko, odwrócił się na plecy i spojrzał prosto w jej oczy. – To najpiękniejsza pora dnia – powiedziała cicho, usadawiając się wygodnie na jego udach. – Czas między nocą a wschodem słońca, już nie noc, a jeszcze nie poranek. Zobacz – dodała, wstając i ciągnąc go za rękę w stronę balkonu ich mieszkania usytuowanego na przedostatnim piętrze wieżowca. – Czy to nie cudowne? – zapytała, opierając się dłońmi o barierkę i wpatrując się niebo, które powoli zaczęło zabarwiać się na czerwono.
– Rzeczywiście – mruknął z aprobatą, wsuwając nos w jej włosy i oplatając ciasno jej ciało silnymi ramionami, gdy owinął ich rześki, poranny wietrzyk. Nigdy nie zwracał uwagi na takie rzeczy, jak barwa nieba podczas wschodów czy zachodów słońca, ale odkąd dzielił życie z Kylie, zaczął dostrzegać ile radości mogą sprawiać pozornie banalne i nieistotne rzeczy i zauważać drobiazgi, na które wcześniej zupełnie nie zwracał uwagi.
– Szkoda, że nie mam aparatu – westchnęła.
– Kupię ci nowy, jeśli twój bagaż się nie odnajdzie.
– Nie o to chodzi. Takie chwile jak ta są bardzo ulotne i niepowtarzalne, a dzięki fotografii jestem w stanie zatrzymać je na zawsze… – westchnęła, gdy chmury na niebie niemal całkowicie zabarwiły się już na czerwono, zapowiadając nadejście słońca.
– Kochanie, przed nami jeszcze mnóstwo wschodów i zachodów słońca – powiedział z pełnym przekonaniem, muskając jej nagie ramię chłodnymi wargami i odwracając ją przodem do siebie…

Los jednak sprawił, że był to ostatni wschód słońca, jaki obserwowali razem, a wspomnienie tamtego poranka, które uderzyło go zupełnie znienacka, tak jak drzewa w porannej mgle, jaka nagle spowiła Valle de Sombras, stawało się coraz bardziej nieostre i blade. Nie mógł ciągle żyć wspomnieniami, wiedział o tym i chciał iść naprzód, zwłaszcza teraz, gdy doszło do niego, że najważniejszą osobą w jego życiu, zaraz obok Laury, stała się dla niego Lia. Jednak przed rozpoczęciem nowego rozdziału w swoim życiu musiał uporządkować pewne sprawy i rozliczyć się z przeszłością. Pierwszym krokiem powinna być rozmowa z Laurą, która i tak zdawała się być nieunikniona, ale musiał odłożyć ją w czasie do chwili, kiedy oboje ochłoną. Nie chciał kolejnej kłótni i zaogniania i tak napiętej już atmosfery. W tej chwili jedyne co mógł zrobić, to porozmawiać z mecenasem Rezende i wybadać ile ten wie o jego siostrze, a przede wszystkim czy zna ją jako Laurę Suarez i właśnie dlatego pojawił się nagle, by wyciągnąć go z aresztu.
Podniósł się z ławki i powolnym krokiem ruszył w stronę ośrodka, gdzie minionego wieczora zostawił swoje Suzuki. Mijając El Miedo, poczuł dziwną potrzebę porozmawiania z Cosme i przez chwilę naprawdę zastanawiał się czy nie wejść do środka, ale ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Gdy dotarł do ośrodka, na placu nie było żywej duszy. Podszedł do swojej ukochanej maszyny, wyciągając z tylnej kieszeni spodni kluczyki. Oparł się biodrami o siedzisko i zerknął w stronę okien pokoju, który zajmowała Lia. Uśmiechnął pod nosem i pokręcił głową, wciąż nie dowierzając sobie i uczuciom, jakie ta dziewczyna w nim obudziła. Pragnął jej i to nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, ale oprócz palącego pożądania czuł też potrzebę opiekowania się nią, chciał poznać tę Lię, która skrywała się za wystudiowaną, swobodną maską, dusząc wszystkie emocje głęboko w sobie; chciał jak najczęściej widzieć na jej twarzy uśmiech i sprawić, by ból i smutek, które dość często widział w jej sarnich oczach zniknęły na zawsze. Wiedział, że minie pewnie jeszcze sporo czasu nim Lia pozwoli dojść do głosu uczuciom. Miał wrażenie, że w tej kwestii zupełnie nie różniła się od niego, więc nie miał innego wyjścia jak tylko uzbroić się w cierpliwość i po prostu być przy niej, pozwalając, by to ona dyktowała warunki ich relacji.
– Christian…
Drgnął, gdy dobiegł go męski, łagodny głos. Pochłonięty rozmyślaniami o złotowłosym chochliku nawet nie zauważył kiedy obok niego pojawił się Nacho.
– Wszystko w porządku? – spytał Sanchez, przypatrując mu się badawczo.
Christian wzruszył ramionami i wbił tępe spojrzenie w podłoże pod swoimi stopami.
– Jeśli pytasz o Laurę, to nie, nic nie jest w porządku – powiedział po chwili, spoglądając wprost w ciemne oczy Ignacia. – Powiedziała mi, że nie mam już siostry, że Laura Suarez nie żyje. Poza tym jest szczęśliwą mężatką, a wybrankiem jej serca jest mecenas Rezende – dodał z goryczą.
– Co ty mówisz? – Ignacio zmarszczył czoło, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Christian uśmiechnął się kwaśno i wypuścił powietrze z ust.
– Myślisz, że to ona kazała mu pomóc tobie i zająć się sprawami ośrodka?
– Nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi i co powinienem o tym myśleć – jęknął z rezygnacją Christian. – Czuję, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Może oceniasz go zbyt pochopnie? Może Mauricio, tak jak Laura, jest tylko narzędziem w czyichś rękach nawet nie zdając sobie z tego sprawy – zasugerował Ignacio. – Może zupełnie niepotrzebnie jesteś do niego negatywnie nastawiony.
Christian potarł czoło dłonią i ścisnął nasadę nosa palcami, rozważając słowa Nacho.
– Być może, ale po prostu mu nie ufam i nic na to nie poradzę – powiedział w końcu tonem wyparnym z jakichkolwiek emocji.
– Co zamierzasz?
Christian wzruszył bezradnie ramionami i nabrał powietrza w płuca. Nacho położył mu dłoń na ramieniu i spojrzał w oczy, dając mu tym niemy znak, że będzie go wspierał we wszystkim, cokolwiek postanowi.
– Najpierw sprawdzę Rezende moimi kanałami, a potem… spróbuję porozmawiać z Laurą i dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
– Najważniejsze, że jest cała i zdrowa – powiedział Ignacio, wpatrując się z troską w napiętą twarz swojego podopiecznego. Christian uśmiechnął się niewyraźnie na te słowa.
– Żałuję, że to nie jest takie proste, Nacho – odparł, chwytając swój kask. – Nie mów nikomu, że Laura się znalazła – poprosił, a Sanchez kiwnął głową ze zrozumieniem. – I przepraszam, że popsułem wam kolację.
– Leo jest formalnie moim synem, ale zawsze wszystkich was traktowałem jak własne dzieci i nic się w tej kwestii nie zmieniło, pamiętaj o tym.
Christian uśmiechnął się z wdzięcznością i wsiadł na swoje Suzuki. Uniósł kask, by go założyć, ale opuścił dłonie i jeszcze raz spojrzał na Sancheza.
– Gdy wróciliśmy z Lią z obiadu u Ramirezów był tu mężczyzna, blondyn, mniej więcej w moim wieku…
– Jose Torres – odparł Nacho swobodnie, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Dobrze go znasz?
– A czemu pytasz? – odpowiedział pytaniem Ignacio, wyraźnie zaintrygowany zachowaniem Suareza. – Christian? Powinienem się martwić?
– Po prostu uważaj na niego – odparł wymijająco Christian, po czym założył kask, wsunął kluczyki do stacyjki i odjechał nim Ignacio zdążył powiedzieć cokolwiek.

* * *

Cieszył się ze spotkania z panną Brenner i z tego, że to właśnie ona będzie nadzorowała sprawę Zuluagi, bo ufał jej nawet bardziej niż sobie, a skoro Lopez wyznaczył do tej sprawy akurat ją, to znaczyło, że musiała być naprawdę dobra. Zawsze wiedział, że jest ambitna i waleczna, ale w czasie studiów, wyraźnie przeszkadzała jej wrodzona nieśmiałość. Nie sądził wówczas, by dziewczyna, która wiecznie chodziła w wyciągniętych swetrach i okularach w szerokich oprawkach, zrobiła karierę w prawniczym świecie, mimo swojej ogromnej wiedzy, którą niejednokrotnie imponowała nie tylko jemu, ale też wykładowcom. Tymczasem Lenny Brenner nie tylko z brzydkiego kaczątka stała się pięknym łabędziem, ale też cholernie pewną siebie, nieznoszącą sprzeciwu, emanującą profesjonalizmem i jakąś wewnętrzną siłą, na swój sposób ciągle uroczą panią prokurator. Próbka jej aktualnych umiejętności, którą dostał na komisariacie, sprawiła, że nie miał wątpliwości, co do jej kompetencji i był naprawdę spokojny o los Zuluagi. Przynajmniej w kwestii problemów z miejscowym El Jefe Diazem, który swoją impertynencją i brakiem profesjonalizmu zaczynał mu wybitnie działać na nerwy. Nie chciał jednak teraz czasu zastanawiać się, co począć z Diazem i czy w ogóle jest szansa na to, by zaczął zachowywać się jak na stróża prawa przystało. Po tym, jak odwiózł Cosme do El Miedo, ruszył prosto do firmy. Musiał w końcu zająć się również swoimi sprawami, zorganizować spotkanie z pracownikami i ułożyć sobie współpracę z kuzynami i wujem, o ile, oczywiście oni sami zechcą z nim współpracować. Nie zamierzał ich do tego jakoś specjalnie przekonywać ani ubolewać, jeśli się nie zgodzą. W pewien sposób byłoby mu to nawet na rękę, bo przecież wcale nie zamierzał ratować ich upadającego przybytku, chociaż, po niespodziewanej wizycie Grety Ortiz zaczął zastanawiać czy bardziej bolesną zemstą dla wuja Fernanda i jego synów nie byłoby przywrócenie Grupo Barosso do dawnej świetności.
Najpierw jednak chciał porozmawiać ze swoją żoną. Uśmiechnął się do siebie i poluzował krawat pod szyją, na samo wspomnienie tego, jak fantastyczną kochanką się okazała. W życiu nie miał w łóżku bardziej ognistej, temperamentnej i nienasyconej kobiety. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął z niej telefon i wybrał domowy numer, licząc, że może wróciła już z porannego spaceru. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, zaklął pod nosem i wybrał jej numer komórkowy, ale też nie odebrała.
– Gdzie się podziewasz? Martwię się, Kwiatuszku. Odezwij się, proszę – nagrał się i z irytacją odrzucił telefon na siedzenie pasażera, wjeżdżając na firmowy parking. Inaczej wyobrażał sobie poranek po wspólnie spędzonej nocy. Nie oczekiwał czułych słówek, ani żadnych deklaracji – w przypadku ich pokręconej relacji oznaczałoby to, ni mniej, nie więcej, jak wykazanie się skrajną naiwnością – ale nie sądził też, że jego żona zniknie bladym świtem i będzie go unikać. Zatrzymał samochód i otwartą dłonią uderzył w kierownicę, po czym oparł głowę o zagłówek i zrobił kilka głębokich wdechów, by w końcu wysiąść z samochodu z wystudiowaną, swobodną maską faceta, któremu na niczym nie zależy i pewnym krokiem wkroczyć do firmy. – Maritzo – zwrócił się do blondynki, obsługującej sekretariat, która akuratnie chichotała do telefonu, najwyraźniej o czymś plotkując. Na dźwięk głosu Mauricia natychmiast odłożyła słuchawkę i stanęła na baczność, wygładzając niewidzialne fałdki na swojej śnieżnobiałej koszuli idealnie dopasowanej do figury. – Proszę na poniedziałek, na dziesiątą zwołać do sali konferencyjnej wszystkich pracowników i przygotować całą dokumentację firmy z ostatnich pięciu lat; wszystkie kontrakty, umowy, zlecenia przelewów, faktury, bilanse – zaczął wyliczać, zerkając przelotnie na skupioną twarz kobiety, by upewnić się, że wyraża się jasno. Usta miała rozchylone, jakby chciała coś powiedzieć, a słowa uwięzły jej w gardle.
– Zaraz się tym zajmę – powiedziała w końcu, na co Mauricio uśmiechnął się przyjaźnie.
– Będę ci bardzo wdzięczny, jeśli zaparzysz mi podwójne espresso nim zabierzesz się do pracy. A tak poza tym, to nie bój się, nie gryzę i nie jestem taki groźny, na jakiego wyglądam, przynajmniej dopóki nie nadepnie mi się na odcisk – dodał, mrugając do niej z rozbawieniem. – Gdy skompletujesz dokumentację możesz iść do domu, jest sobota, szkoda żebyś marnowała tutaj czas – zakończył, otwierając drzwi do gabinetu. Zdziwił się, gdy przy biurku Alejandra zobaczył Nicolasa. – Dzień dobry, kuzynie – przywitał się. – Twój brat nie ma w sobie na tyle cywilnej odwagi, by samemu zabrać swoje szpargały? – zapytał z kpiną, zerkając na karton, do którego Nicolas wrzucał osobiste rzeczy Alexa.
– Wiesz – zaczął Nicolas, opierając się biodrami o blat biurka i krzyżując dłonie na torsie, spojrzał prosto w oczy Mauricia. – Mam z tego jakąś dziwną satysfakcję i nie ukrywam, że cieszy mnie, że go stąd wykurzyłeś.
Rezende uśmiechnął się arogancko, odwiązując krawat.
– Czy mi się wydaje, czy chcesz zawrzeć jakiś pakt o nieagresji? – spytał, odważnie wytrzymując spojrzenie Nicolasa.
– Nie ukrywam, że mam pewne rachunki do wyrównania i z Alexem i z moim starym. Myślę, że obaj możemy sobie pomóc.
– Pomóc? – Mauricio zmarszczył czoło, ani na chwilę nie odrywając przenikliwego spojrzenia od ciemnych tęczówek kuzyna. Nicolas, a raczej jego wiedza, mogły się okazać bardzo pomocne. – A nie chodzi ci czasem o to, że zostaniesz bez grosza przy d***e?
– W przeciwieństwie do mojego ojca i brata, już dawno zadbałem o swoje interesy – odparł Nicolas, uśmiechając się tajemniczo. – Nie zależy mi na tej pożal się boże firmie i ich, przepraszam, twojej forsie. Ty, drogi kuzynie, zdaje się, też nie zamierzasz stawiać tej firmy na nogi, prawda?
– Gdy tu przyjechałem, faktycznie nie miałem zamiaru zbytnio się wysilać – przyznał Mauricio. – Ale chyba zmieniłem zdanie – dodał, zajmując miejsce za biurkiem, akurat w momencie, gdy do gabinetu weszła Maritza, z dwiema filiżankami aromatycznego espresso. – Dziękuję, Martizo – powiedział melodyjnym głosem, gdy kobieta postawiła filiżanki na małym stoliku, ustawionym pod ścianą między dwoma fotelami. – Dopilnuj proszę, żeby nikt nam nie przeszkadzał – polecił, lustrując jej nienaganną sylwetkę, gorącym spojrzeniem. Blondynka dygnęła, niczym służka, i ukrywając za kurtyną długich włosów policzki, które oblały się rumieńcem, pospiesznie wycofała się z gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
– Lubisz to, co? – zagadnął rozbawiony Nicolas, rozsiadając się w jednym z foteli i sięgając po cukier, a gdy Mauricio zmarszczył czoło i spojrzał na niego pytająco, dodał: – Peszyć kobiety samym spojrzeniem, zwłaszcza, jeśli to długonogie blondynki.
Mauricio uśmiechnął się pod nosem, nie mając najmniejszego zamiaru komentować tej uwagi.
– Greta Ortiz – powiedział chłodno, uważnie przypatrując się reakcji kuzyna na swoje słowa.
– Co? – spytał Nicolas, jakby miał nadzieję, że się przesłyszał. Jego twarz wyraźnie zbladła, a ciało napięło się. Grata Ortiz była ostatnią osobą o jakiej chciał rozmawiać i myśleć.
– Kiedy mnie tu odwiedziła, proponując pomoc, wyglądało na to, że dobrze się znacie. Powiedz mi wszystko, co o niej wiesz.
– Po co ci to? – zagadnął Barosso, starając się za wszelką cenę ukryć zdenerwowanie, ale nie bardzo mu się to udało. Mauricio natychmiast dostrzegł nerwowo zaciśnięte szczęki i pulsujące dołeczki w jego policzkach.
– Jeszcze nie wiem – odparł, podchodząc do stolika po swoje espresso.
Nicolas wstał ze swojego fotela i dyskretnie wytarł spocone dłonie o spodnie, podchodząc do okna. Wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów, włożył jednego do ust, a potem sięgnął do marynarki po swoją złotą zapalniczkę, w którą przez dłuższa chwilę wpatrywał się tępym wzrokiem, obracając ją w palcach.
– To nie jest kobieta, z którą wchodzi się w jakiekolwiek układy – mruknął, uśmiechając się gorzko.
– Sam to ocenię – odparł Mauricio, upijając łyk swojej kawy. – Więc, drogi kuzynie? – ponaglił, małpując drwiący ton jego głosu sprzed kilku minut.
Nicolas odwrócił się przez ramię i spojrzał mu w oczy, po czym odpalił papierosa i zaciągnął się nikotynowym dymem, zatrzymując go w płucach zdecydowanie dłużej niż to było konieczne. Wyglądał przy tym jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę sam ze sobą.
– Jeśli nie jesteś ze mną, jesteś przeciw mnie. Wybór należy do ciebie, Nicky – powiedział Mauricio.
Nicolas uśmiechnął się półgębkiem i westchnął ciężko.
– Skoro nie mam innego wyjścia…

* * *

Dopiero gdy wracał ze spotkania z Ryanem, zmęczenie i nieprzespana noc zaczęły dawać o sobie znać. Najchętniej przespałby całe to zamieszanie i obudził się dopiero, gdy wszystko się wyjaśni i ułoży albo wyjechał na drugi koniec świata, zapominając o tym bajzlu. Ale nie potrafił tego tak zostawić, tak samo, jak nie potrafił przejść do porządku dziennego nad śmiercią ojca. Wiedział, że jeśli chce w końcu żyć normalnie, musi wyjaśnić pewne sprawy, bo inaczej będzie się to za nim ciągnęło do końca życia, nie dając spokoju. Problem polegał na tym, że spraw do wyjaśnienia zamiast ubywać, przybywało.
Jadąc do Monterrey, zdawał sobie sprawę, że niczego nie dowie się od razu, ale mimo to czuł się nieco zawiedziony i… zły. Sanders nie miał bladego pojęcia kim jest Mauricio Rezende, a gdy Christian zapytał go o Jose Torresa, szybko zmienił temat. Nie miał siły zastanawiać się nad tym akurat w tej chwili, zwłaszcza, że nie marzył o niczym innym, jak o tym by położyć się do łóżka. Jednak mimo to, zamiast do swojego mieszkania, podjechał pod rodzinną kamienicę. Ściągnął kask i zerknął w okna mieszkania z wahaniem. Jakaś niewidzialna siła, być może podświadome pragnienie spotkania tam Laury, kazała mu pójść na górę. Wyciągnął z kieszeni klucze, które dostał od Patrica i przez chwilę zastanawiał się, czy powinien tam wchodzić. Wizyta w rodzinnym mieszkaniu oznaczała rozgrzebywanie przeszłości po raz kolejny, a nie był pewien, czy w ogóle ma na to ochotę. Westchnął cicho, ostrożnie wsunął klucz w zamek i cicho wszedł do środka, a gdy jego uszu dobiegł szum prysznica, uśmiechnął się do siebie. Wszedł dalej, najpierw do kuchni, gdzie z lodówki wyciągnął butelkę wody mineralnej, zostawiając swoją kurtkę na oparciu krzesła, a potem do niewielkiego salonu. Na kanapie w nieładzie leżały kobiece ubrania, w tym czarny, koronkowy biustonosz, na widok którego uśmiechnął się półgębkiem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Laura nie była już małą, pyskatą dziewczynką z kokardkami we włosach, ale pewną siebie, dorosłą kobietą, w dodatku mężatką. Przewrócił oczami i uśmiechnął się krzywo na tę myśl, mając gorącą nadzieję nadzieję, że nie usłyszy za chwilę, dochodzących z łazienki odgłosów spółkowania i nie zobaczy Laury w czułych objęciach z mecenasem.
Usiadł wygodnie na kanapie, odchylając się na oparcie i odetchnął głęboko, przymykając zmęczone powieki. Musiał się chwilę zdrzemnąć, bo gdy usłyszał brzdęk jakiegoś szkła, rozbijającego się po podłogę, zerwał się na równe nogi.
– Cholera – przeklęła dziewczyna pod nosem, kurczowo zaciskając dłoń na uchwycie patelni i odważnie spoglądając w jego stronę. – Ty?! Co tu robisz? Chcesz, żebym dostała zawału? – naskoczyła na niego, przeczesując palcami mokre włosy, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały.
Christian zmarszczył czoło i obrzucił szatynkę, której ciało zakrywał jedynie bladoniebieski frotowy ręcznik, typowo samczym spojrzeniem.
– Znowu masz ochotę mnie zabić, mała? – zadrwił, przenosząc wzrok na patelnię w jej dłoniach. – Myślałem, że zawarliśmy rozejm.
– Mówiłam ci już, że nie jestem mała – warknęła wojowniczo, ponownie chwytając patelnię w obie dłonie, jakby chciała mu pokazać, że w każdej chwili może mu przywalić. – A poza tym dlaczego znowu się włamujesz do mojego mieszkania?
– A dlaczego ty znowu kłamiesz? – spytał, zbliżając się do niej powoli, niczym dzikie zwierzę do swojej ofiary. – Tak jak El Miedo nie było twoim domem, tak to mieszkanie również nie jest twoje. A poza tym nie włamałem się ani wtedy do El Miedo, ani tym bardziej teraz – dodał, wyciągając klucze i zawieszając je na palcu wskazującym zabrzęczał nimi tuż przed nosem dziewczyny, spoglądając jej prosto w oczy. Ariana sapnęła cicho i opuściła dłonie wzdłuż tułowia, zrezygnowana. – Ubierz się lepiej, bo się przeziębisz – zaśmiał się Christian.
– Daj mi chwilę – powiedziała wyraźnie speszona, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że stoi przed nim półnaga.
– Nigdzie się nie wybieram, mała – odparł. Ariana zerknęła na niego przez ramię, posyłając mu mordercze spojrzenie, na co on uniósł tylko dłonie w geście poddania. Gdy zniknęła za drzwiami łazienki, ponownie usiadł na kanapie i wtedy w oczy rzuciła mu się wystająca z tylnej kieszeni jeansów papierowa serwetka, z jakimś napisem. Wyciągnął ją ostrożnie i rozłożył.
To niewiarygodne, że tu jesteś. Jest tyle rzeczy, o których chcę ci opowiedzieć, ale nie tutaj. Zadzwoń… – odczytał i był niemal stuprocentowo pewny, że to charakter pisma jego siostry. Zapisał numer z serwetki w swoim telefonie, po czym odłożył ją na miejsce.
– Po co tu przyszedłeś? – usłyszał za sobą Arianę, która wyszła z łazienki w szerokich dresowych spodniach i luźnej koszulce na szerokich ramiączkach. – Postanowiłeś odbyć jakąś sentymentalną podróż, czy znowu za mną łazisz?
– Z całym szacunkiem, ale mam ciekawsze rzeczy do roboty niż łażenie za tobą – odparł, przewieszając ramię przez oparcie kanapy w nonszalanckiej pozie. – Zamierzałem się tu wprowadzić, Patric powiedział, że mieszkanie stoi puste i dał mi klucze.
– Ja dostałam swój komplet od staruchy, tzn. od pani Martinez – poprawiła się szybko. – Mam się wynieść?
– A chcesz mieszkać ze mną? – zapytał.
Ariana obojętnie wzruszyła ramionami, opierając się biodrami o komodę i krzyżując dłonie na piersiach.
– Tak naprawdę miałem nadzieję, że może zastanę tu Laurę – powiedział Christian po chwili, zerkając w stronę okna. – Nie odzywała się? – spytał, przenosząc wzrok na twarz dziewczyny. Ariana niewyraźnie pokręciła przecząco głową. Christian wstał z kanapy, podszedł do niej i opierając dłonie o komodę po obu stronach jej bioder, zajrzał jej w oczy. Widział, że jej oddech stał się płytki i nierówny, i choć jej nie dotykał, czuł, że cała zesztywniała. – Ari, jeśli coś wiesz… – zaczął łagodnie, nie odrywając wzroku od jej oczu.
– Nic nie wiem – powiedziała, starając się brzmieć stanowczo, ale Christian wyraźnie słyszał drżenie w jej głosie.
– Dowiem się, jeśli kłamiesz – uprzedził.
– Nie gróź mi, bo wcale nie robi to na mnie wrażenia – odparła hardo.
Christian uśmiechnął się półgębkiem i odsunął od niej.
– Mam inne zdanie na ten temat, mała – powiedział rozbawiony, cofając się w stronę wyjścia. – Wpadnę tu jeszcze by uzgodnić warunki wspólnego mieszkania – dodał, mrugając do niej zaczepnie. – Trzymaj się, mała – pożegnał się i wyszedł. Pojechał prosto do swojego mieszkania, ale tam czekała na niego kolejna, niezbyt przyjemna niespodzianka. Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale zupełnie to zbagatelizował, będąc przekonanym, że to sprawka Leo. Gdy jednak wszedł do środka, stanął jak wryty. Mieszkanie wyglądało jakby przeszedł przez nie tajfun, a w salonie na ścianie nad kanapą, krwistoczerwonym sprayem wymalowany był napis: Mors certa, hora incerta*.
Christian zaklął pod nosem i przesunął dłońmi po twarzy, a potem po włosach, zaplatając je na karku i tępym wzrokiem wpatrując się w napis. Dopiero pukanie do drzwi wyrwało go z osłupienia.
– Mamy problem – zaczął Leo, nie siląc się na zbędne uprzejmości. Miał do przekazania przyjacielowi dwie rzeczy i nie do końca wiedział, od której zacząć najpierw. – Margarita…
– Wybacz stary, ale jaki ty możesz mieć problem? Czy Margarita naprawdę miała orgazm czy tylko udawała?
– Co cię ugryzło, do cholery? Poszukaj jakiejś panny, ulżyj sobie i nie wyżywaj się na mnie – odfuknął Leo i niezrażony wszedł do mieszkania, sięgając po tajemniczy liścik. – O k***a… – wyszeptał, wytrzeszczając oczy na widok napisu na ścianie. – Kto to zrobił? – spytał, dyskretnie wsuwając liścik, jaki dostała Lia z kwiatami, z powrotem do tylnej kieszeni spodni.
– Sam chciałbym wiedzieć – mruknął Christian, zbierając rzeczy z podłogi, by choć odrobinę doprowadzić wszystko do ładu.
– Powinieneś zadzwonić na policję, bo to przestaje być śmieszne.
– Naprawdę sądzisz, że ten osioł, Diaz, się tym przejmie?
Leo westchnął, zaciskając zęby i wpatrując się w krzątającego się po mieszkaniu przyjaciela.
– Co jest? – spytał Suarez, wyczuwając na sobie spojrzenie kumpla.
– Chyba powinieneś o czymś wiedzieć. Wczoraj, gdy odwoziłem Margaritę po kolacji, powiedziała mi, że Laura, to nie Laura, tylko żona jej kuzyna, który przyjechał z testamentem swojej babki, który pozbawił Fernanda całego majątku. A ten kuzyn to…
– Mauricio Rezende… – wycedził przez zęby Christian. – Szlag by to! – warknął wściekle, jednym ruchem z furią zrzucając z kuchennego blatu wszystko, co na nim było. W całym pakiecie nieszczęść jaki otrzymał od losu, brakowało mu tylko tego, by któryś z Barossów, przylepił swoje obleśne łapska do jego siostry.

____________
* Śmierć jest pewna, godzina jej przyjścia niepewna (łac.) - napis na zegarze ratuszowym w Lipsku.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 18:44:24 03-01-15, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:57:08 04-01-15    Temat postu:

171. Fuusto/ Mario/ Victoria/ Javier i reszta gromadki

Paryska stolica mimo późnych godzin nocnych tętniła życiem. Stał na tarasie wpatrując się w migoczące światła Miasta Miłości. Paryż był jedną z nielicznych stolic, w których zakochał się od pierwszego wejrzenia. To tutaj dziewięć lat temu zdecydował się zamieszkać, prowadzić interesy, to do tego miasta swojego czasu miał sprawdzić córkę. Plany uległy jednak diametralnej zmianie. Mario Rodriguez mimo tęsknoty za swoją jedynaczką postanowił pojawić się w jej życiu w odpowiednim momencie.
Miał świadomość, iż jego mała córeczka nie jest już uroczym dzieckiem z dwoma kucykami. Była dorosłą kobietą, w której życie wywróciło się do góry nogami. Poznała prawdę o swoim pochodzeniu, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby pojawił się ponownie w jej życiu. Oczywiście wszystko należało skrupulatnie zaplanować. Mario nie mógł tak po prostu wsiąść do samolotu i parę godzin później stanąć w jej drzwiach. To dla jego małej córeczki byłoby zbyt wielkim szokiem. Ich spotkanie po latach musi odbyć w przyjaznych warunkach gdzie będą mogli porozmawiać. Szczerze jak ojciec z córką.
- Mario
Rodriguez drgnął słysząc głos brata. Odwrócił do tyłu głowę marszcząc brwi. Fausto bez zbędnych powitań podszedł do stojącego w roku tarasu stolika z alkoholami. Wybrał karafkę ze szkocką.
- Wpadłeś na drinka?- Zapytał kąśliwie splatając ręce na piersiach. Zauważył, iż po krótkim wahaniu Fausto napełnił bursztynowym płynem drugą szklaneczkę.
- Mamy spory problem- powiedział idąc w kierunku brata. Podał mu jedną z napełnionych szklanek. – Chodzi o twoją żonę.
- Nie żyje? – Zapytał z uśmiechem błąkającym się na ustach. Wziął od brata alkohol.
Fausto prychnął kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Chciałbyś. Niestety Inez ma się aż za dobrze. - Guerra upił łyk trunku. – Wydała wyrok na Elenę Rodriguez. – Powiedział bez ogródek wyciągając z kieszeni marynarki damę kier. Podał kartę bratu. Mario zgniótł ją w dłoniach. – Głowa twojego dziecka jest warta sześć milionów peso i ciągle rośnie.
Mario zagwizdał cicho upijając łyk alkoholu. Odwrócił się plecami do brata spoglądając na migoczący zabytek.
- Elena miała mieć zapewnione bezpieczeństwo- przypomniał bratu przez zaciśnięte zęby. – Miałeś się zająć tym osobiście- warknął palce zaciskając na trzymanej szklance.- Kto zawiódł?
- Diazowie.
- Diazowie?- Powtórzył cicho Mario.
- Tak mieli mieszkać z małą w San Antonio, ale wrócili do Valle de Sombras i sprawy się skomplikowały. – Urwał z niepokojem spoglądając na profil brata. Szklanka w jego dłoni niebezpiecznie zadrżała. – Stary Barosso nigdy nie zapomniał o umowie z twoją uroczą żoneczką i porwał ją i Gwen. Nic jednak nie osiągnął, ale teraz zaczyna domyślać się prawdy. Znowu. – Fausto stanął ramię w ramię z bratem.- Elena to kropka w kropkę Inez- z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął plik zdjęć. - Wyrosła na piękną kobietę.
- Wiem- Mario westchnął głośno wpatrując się w zrobione z ukrycia zdjęcie. Dopił przygotowanego przez brata drinka.
- Ten facet obok niej to Magik. – Podpowiedział mu Fausto.- To z nim w pierwszej kolejności powinieneś się spotkać. - Czując na sobie pytające spojrzenie brata dodał szybko- To jej narzeczony.
-Wychodzi za mąż- wyszeptał drżącym głosem. Szklanka wślizgnęła się z pomiędzy jego palców z łoskotem uderzając o podłogę. Żaden z mężczyzn nie zwrócił uwagi na roztrzaskane szkło.
- Nie ustalili jeszcze daty ślubu. – Dodał szybko Fausto. – Moi ludzie go sprawdzają.
Mario skinął ze zrozumieniem głową odwracając się. Z plikiem zdjęć w dłoni ruszył do środka. Opadł na fotel w zadumie wpatrując się w zdjęcie córki. Spędził tak ostatnie siedemnaście lat życia. Z daleka obserwował jak jego mała księżniczka dorasta. Miał tylko i wyłącznie albumy pełne fotografii. Ojcem był wyłącznie na odległość.
- Zadzwoń na lotnisko. Zwrócił się do brata- za godzinę na pasie startowym ma czekać na nas samolot. Wracamy do Meksyku.
***

Luty 1989r
Inez oczarowała mnie od pierwszego spotkania. Była inna niż kobiety stawiane na mojej drodze. Pewna siebie wiedząca, czego chcę od życia mimo młodego wieku. Na pierwszym spotkaniu powiedziała mi, że chcę podróżować, czerpać z życia pełnymi garściami, łamać zasady, żyć na krawędzi. Niechętnie przyznam, że w tamtym okresie swojego życia potrzebowałem szaleństwa bez konsekwencji. Czułem się przy niej młodszy, bardziej pewny siebie. Dodawała mi skrzydeł.

Marzec 1989
Nasz romans jest w rozkwicie. Po raz pierwszy od dawana czuje, że oddycham pełną piersią. Inez jest idealna. Dowcipna, zabawna nawet Felpie nie przeszkadza fakt, iż jesteśmy razem. Przyznam, że obawiałem się jego reakcji na nasz związek. Przyjął tę wiadomość ze stoickim spokojem i wydaje mi się, że nawet ucieszył się z tego faktu.

Kwiecień 1989
Inez jest w ciąży! Kiedy to powiedziała w pierwszej chwili miałem nadzieję, że żartuje. Ma specyficzne poczucie humoru, ale kiedy pokazała mi wynik badania lekarskiego przestałem i ja się uśmiechać. Dziecko?! Przecież to czysty absurd! Nie nadaje się na ojca a Inez na matkę. Jest zbyt młoda, niedojrzała.
Powiedziałem o wszystkim bratu. Zawsze znajdował sposób, aby wyciągnąć mnie z tarapatów. Fausto jest wściekły! a ja nawet nie potrafię się temu dziwić. Zachowałem się jak dzieciak. Głupi, nieodpowiedzialny nastolatek, który napalił się na dziewczynę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, iż mogłem mieć każdą w tym mieście a dałem się omotać córce mojego współpracownika. Jak mogłem być tak głupi.
Aborcja w tym wypadku wydaje się być jednym rozwiązaniem żadne z nas przecież nie chcę tego dziecka.

Maj 89
Felpie kazał mi się jej oświadczyć i ożenić z Inez. Taa jakbym nie próbował. Inez nie chcę dziecka ani tym bardziej mnie. Nie da się jej wytłumaczyć, że na aborcję jest już za późno. Sam przecież dałbym jej pieniądze. Zawiózł do cholernego lekarza. Juarez jednak wyraził się jasno. Jest za późno a ja muszę ożenić się z kobietą, do której nie czuje absolutnie nic. Nigdy nie oczekiwałem ślubu z miłości jednak Inez?!
Ślub odbył się. Żadne z nas nie miało wyboru. Musieliśmy wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Inez przez cały ślub spoglądała na mnie z nienawiścią jakby to wszystko, co się dzieje były moją winą! Oboje zawiedliśmy i oboje za to płacimy.

Sierpień 89
Mówią, że ludzie zmieniają się po ślubie. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy znikała na całe dnie, wracała pijana albo naćpana, pachnąca perfumami innych mężczyzn. Nie zwracałem na to uwagi. Skupiłem się na interesach. Inez krzywdziła tylko i wyłącznie siebie.

24 Grudzień 89
Urodziła bliźnięta. Chłopczyka i dziewczynkę w szpitalu w Monterrey. Są maleńkie. Spoglądam na te dwie istoty i powoli do mnie dociera wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich miesięcy. Zostałem ojcem.
Moja radość trwała jednak krótko. Lekarz brutalnie sprowadził mnie na ziemię. Dzieci były wcześniakami i o ile dziewczynka była silna to chłopczyk nie oddychał samodzielnie. Podłączony do aparatury walczył o życie. Nikt nie dawał gwarancji, że dożyje następnego dnia. Tego dnia dzieci zostały ochrzczone.
Victor jest chory. Zawsze będzie. Urodził się z promilem alkoholu we krwi. Lekarze nie potrafią wyjaśnić, co będzie dalej i jak będzie się rozwijał.

Grudzień 96
Dziś mija dokładnie siedem lat od narodzin Eleny i Victora. Spędzam z nimi każdą chwilę mojego życia. Cieszę się każdą sekundą. Uczą mnie cierpliwości, radości z małych rzeczy, ale przede wszystkim miłości. Nigdy nie pomyślałbym, że aż tak można kogoś kochać. Bezwarunkowo do utraty tchu.
Różnią się od siebie jak ogień i woda. Elena jest żywiołowa, ciekawska, wszędzie jej pełno. Victor jest cichym dzieckiem, nie lubi nowości. Jest przywiązany do swojej siostry. Między tą dwójką jest specyficzna więź. Mój mały synek nie wyobraża sobie jednego dnia bez Eleny, tylko ona jest go wstanie uspokoić podczas napadu paniki. Elena ma na niego zbawiany wpływ.
A Inez? Inez nigdy nie powinna być matką. Dziś po latach to wiem.


Przeszłość do dzisiejszego dnia dla Victorii była niewiadomą, którą koniecznie chciała poznać. Uparła się jak małe dziecko, iż do szczęścia potrzebuje wszystkich elementów układanki. Chciała mieć czarno na białym wyjaśnione motywy, które kierowały jej biologicznymi rodzicami, chciała wiedzieć jak wyglądał jej braciszek. Victoria miała świadomość, iż otwiera puszkę Pandory a przeszłość, której nie pamiętała sprawi jej tyle samo bólu, co teraźniejszość, lecz nie potrafiła żyć w niewiedzy. Nie, gdy prawda była na wyciągniecie ręki.
Głos jej się załamał. Nie była wstanie choćby jeszcze jednego zdania. Z trudem przełknęła ślinę czując jak kolana uginają się pod nią. Osunęła się powoli na podłogę czując jak łzy spływają po jej policzkach. Plik kartek, który tak kurczowo trzymała w dłoniach posypał się na podłogę.
Przytulił ją do siebie. Tylko tyle mógł na chwilę obecną zrobić. Nie było słów, które ukoiły jej ból. Victoria rozdrapała stare rany, którym tak naprawdę nie dano szans na zagojenie. Odebrano jej wspomnienia z fałszywym przeświadczeniem, iż tylko w ten sposób będzie ona bezpieczna. Nikt z rodziny Diazów czy Rodriguez nie przewidział chwili, kiedy Elena będzie musiała zmierzyć z tym, kim naprawdę jest. Rozgrzebać przeszłość na nowo i po raz drugi pożegnać ukochanego brata. Javier spojrzał na fotografię trzymaną w dłoniach. Miał przed oczyma Victora Rodrigueza i musiał przyznać, iż był on naprawdę prześlicznym chłopczykiem.
Javier nigdy nie zrozumie, dlaczego Inez pozbawiła go życia. Był przecież jej synem! Cząstką niej samej, więc dlaczego do jasnej cholery?! Blondyn podejrzewał, że ani on ani Victoria nigdy nie poznają motywów, które kierowały Inez.
- Musimy zabrać wszystkie rzeczy do mojego mieszkania- Mówienie przychodziło jej z trudem. Walczyła z łzami, bezsilnością.- Nie chcę, aby ktoś natknął się na to miejsce. – Wzrok Victorii padł na zdjęcie trzymane przez Javiera. – Victor- szepnęła biorąc ramkę ze zdjęciem z rąk Javiera. Blondyn nie pozwolił jej wyślizgnąć się z jego objęć. Przyciągnął ją jeszcze bliżej do siebie. Vicky oparła głowę na jego ramieniu.
- Mój maleńki braciszek
Przytulił ją jeszcze mocnej. Twarz wtulił w jej włosy z trudem przełykając ślinę. Tak bardzo chciał zabrać od niej cały ten ból. Odpędzić go za pomocą jakiegoś prostego zaklęcia. Gdyby tylko mógł wziąłby go na siebie. Wszystko, co czuła. Ustami dotknął jej skroni.
- Wszystko będzie dobrze- szepnął gładząc ją po włosach. – Choć- ostrożnie pomógł jej podnieść się z podłogi- wracajmy do domu.
- Nie- zaprotestowała, - Nie mogę tego tutaj zostawić.
- Wrócimy po to- powiedział spokojnym głosem.- Obiecuje.
Pokiwała głową opierając mu głowę na ramieniu. Była zmęczona. Ostatnie wydarzenia przytłoczyły ją. Pisnęła cicho, kiedy poczuła jak traci grunt pod nogami.
- Nie bój się- szepnął jej do ucha, kiedy owinęła mu ręce wokół szyi. – Zaniosę cię do samochodu.
- Dwa kilometry?- Zapytała spoglądając na niego zaskoczona.
- Nawet cztery- pocałował ją w czubek nosa.
Uśmiechnęła się lekko.
- Kocham cię- powiedziała unosząc ku górze głowę. Ustami musnęła jego usta Dłonią pogładziła go czule po policzku.- Nie wiem, co zrobiłaby gdyby ciebie tutaj nie było.
- Poradziłabyś sobie. Jak zawsze.
Oparła mu głowę na ramieniu zamykając oczy. Poczuła powiew świeżego powietrza na swoim policzku. Miał rację. Była silna. Przetrwała już tak wiele. Śmierć brata, pożar, porwanie da sobie radę i z tym. Potrzebowała jedynie czasu, aby oswoić się z tym wszystkim, co wydarzyło się w jej życiu w przeciągu ostatnich tygodni. Poradzi sobie. Miała przecież Magika. Jego miłość, która uskrzydlała, jego ramiona, które dawały poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji. Sprawił, że czuła się silna.
- Dziękuje.- Szepnęła mu do ucha.- Nie tylko za dziś. Za wszystko.
- Cała przyjemność po mojej stronie Dzwoneczku.

Victoria zasnęła w samochodzie. Blondyn z czułością spojrzał na narzeczoną. Zaparkował auto wyłączając silnik. Odwrócił się w stronę Vicky opuszkami palców muskając blady policzek. Blondynka poruszyła się niespokojnie.
- Śpij- szepnął gładząc ją po policzku.- Śpij moja maleńka.
Uśmiechnął się pod nosem sięgając do klamki. Wyszedł z samochodu obchodząc go dookoła. Otworzył drzwi od strony pasażera ostrożnie biorąc Victorię na ręce. Wargami musnął jej skroń.
Javier zaczynał bardzo poważnie obawiać się o Vicky. Na chwilę obecną jego narzeczona była w kompletniej emocjonalnej rozsypce. Blondyn nie miał pojęcia, co ma robić. Po raz pierwszy od bardzo dawna jego własne życie leżało w rękach kogoś innego. Nigdy w swoim życiu nie czuł się tak bezradny. Nie mógł nic zrobić! Bezsilność doprowadzała go do szewskiej pasji. Miał ochotę w coś uderzyć, rozbić jakiś talerz a najlepiej, choć na krótką chwilę wyrwać się z Doliny Cieni. Jeden dzień z dala od demonów przeszłości jemu i Vicky dobrze by zrobił. Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do mieszkania informatyczki zastanawiając się jak u diabła ma wyjąć klucze z kieszeni jej kurtki. Nie chciał jej budzić. Wzniósł oczy do nieba i w tym samym momencie drzwi otworzyły się. Javier cofnął się gwałtownie do tyłu napotykając rozbawione ciemne oczy starego znajomego.
- Julian, co ty tu do cholery robisz?- Zapytał, kiedy otrząsnął się z szoku na widok przyjaciela.
- Tobie też dzień dobry. Zapraszam. – Przesunął się w bok ułatwiając wejście do mieszkania blondynowi. Oczy Juliana prześlizgnęły się z Javiera na Vicky. Pytająco uniósł ku górze brew drepcząc za blondynem.
- Daj mi pięć minut. – Powiedział wchodząc do sypialni Vicky. Ostrożnie położył ją na łóżku. Ściągnął buty uważnie przyglądając się kilku centymetrowej szpilce.- No tak tylko ty możesz biegać w takich butach po lesie. – Mruknął unosząc ku górze kąciki ust. Przykrył Vicky kocem czując jak ciepły nos Hermesa trąca go we wnętrze dłoni. – Wskakuj- uderzył dłonią wolną przestrzeń między ścianą a Victorią. Hermes wskoczył na łóżko zwijając się w kłębek. Łeb oparł na brzuchu jasnowłosej.
- Dobra psina- podrapał psa za uszami prostując się.- Pilnuj mojej damy. – Rzucił w stronę zwierzęcia. Bezszelestnie opuścił sypialnię Victorii kierując swoje kroki do kuchni.- Raczej nie wpadliście na popołudniową herbatkę- rzucił spokojnym głosem podchodząc do blatu. Sięgnął po dzbanek wypełniony czarnym płynem. Przelał kawę do kubka. Pociągając łyk- Julian robił kawę- powiedział z trudem przełykając płyn. Wylał zawartość kubka i dzbana do zlewu.
- Mamy problem- powiedział brunet krzywiąc się, kiedy jego kawa wylądowała w zlewie. Położył na stole damę kier przesuwając ją w stronę Javiera. Blondyn odwrócił się spoglądając to na kartę do na Juliana. – Nie muszę c tłumaczyć znaczenia.
- Skąd to macie?
- Od faceta, który miał zająć się robotą, więc Julian zajął się nim. – Wyjaśniła krótko Ingrid posyłając Julianowi krótki sztuczny uśmiech. Ręce splotła na piersiach.
- Zdjąłem z radaru problem a ty dalej się wściekasz- odwrócił się w stronę szatynki.
- Zabiłeś człowieka- warknęła przez zaciśnięte zęby robiąc krok w jego stronę, - wybacz, ale nie zamierzam udawać, że nic się nie stało!- Hardo zadarła do góry podbródek spoglądając mu odważnie w oczy.
- Uspokójcie się oboje- warknął blondyn spoglądając w stronę kuchennych drzwi. – Na czyje zlecenie działał?
- Ty go popierasz?
- Julian ma swoje metody działania Ingrid- odpowiedział znużony głosem Magik.- Niekoniecznie legalne.
Ingrid pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Inez Romo.
- Inez? Niech zgadnę z domu Diaz?- Zapytał. Julian skinął głową. – Macie jego telefon?
- Mamy- Ingrid sięgnęła do kieszeni bluzy kładąc komórkę na stole.- Nie ma odebranych ani nieodebranych połączeń, numerów, wiadomości. Czysty.
- Standardowa procedura- powiedział Julian sięgając po telefon. Obrócił nim w palcach. – Nie miał przy sobie nie, czego oprócz dwóch i pół miliona peso w gotówce. – Julian podniósł leżącą na podłodze torbę rzucając ją na stół. Otworzył ją pokazując pliki banknotów. Javier zagwizdał cicho. Ingrid prychnęła oburzona.
- Miałeś nie brać pieniędzy. – Powiedziała oburzona.
- Ale wziąłem. – Odparł z obojętną miną.- Kasa zawsze się przydaje.
- Tymi pieniędzmi opłacono zabójstwo twojej przyjaciółki! Jak ci nie wstyd- Ingrid zrobiła krok do przodu uderzając pięścią w ramię Juliana? – Czy ty masz jakiegokolwiek uczucia?
- Tak oczywiście. – Pochylił się nad Ingrid szepcząc jej do ucha- jestem głodny. To chyba są uczucia, co nie?
- Przestańcie- syknął Javier rozbawiony ich wymianą zdań. – Victoria nie może się dowiedzieć o tym, co zrobiłeś. – Powiedział spokojnym głosem. – Nie teraz.
- Dobra twoja kolej, co się stało?
- Otworzyliśmy puszkę Pandory Julian. To się stało.
Po zdaniu relacji z wydarzeń dzisiejszego popołudnia Javier potrzebował chociażby chwili dla siebie. Bał się, że jeszcze pięć minut w towarzystwie sprzeczających się o wszystko Ingrid i Juliana wybuchnie. Nie chciał wyżywać się na ludziach, którzy przyjechali im jedynie pomóc. Blondyn odnosił jednak wrażenie, że sprowadzili na nich dodatkową serię problemów. I wtedy, kiedy miotał się po gabinecie Vicky jak lew w klatce przypomniał sobie o ośrodku niejakiego Ignacio Sancheza. Blondyn zaopatrzony w torbę ze zmiennym obuwiem wszedł do ośrodka. To był to, czego potrzebował. Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu właściciela. Javier wolał upewnić się u źródła czy jego obecność nikomu nie będzie przeszkadzać.
- Nie przeszkadzam?- Wsunął głowę miedzy drzwi a futrynę mimowolnie uśmiechając się do mężczyzny siedzącego za biurkiem. – Mogę zająć panu sekundeczkę?- Zapytał wchodząc do środka.
- Oczywiście- Siedzący za biurkiem Ignacio uniósł do góry brew na widok mężczyzny stojącego w drzwiach. Łokcie oparł na biurku przyglądając się mu z zainteresowaniem. – W czym mogę pomóc?
- Chciałbym się po wyżywać na pańskim sprzęcie.- Powiedział prosto z mostu Javier. Widząc osłupiałą minę uśmiechnął się od ucha do ucha.- Nie najlepiej to zabrzmiało, najpierw to powinienem się przedstawić- zrobił krok do przodu- Javier Reverte- wyciągnął w kierunku Ignacio dłoń.
- Ingnacio Sanchez – uścisnął Javierowi dłoń- Miło cię poznać. To może pokaże panu szatnie. – Powiedział podnosząc się z miejsca
- Wystarczy Javier albo Magik. Jak wolisz, możesz tak na przemian.
- Zapamiętam- przytaknął pokazując Javierowi drogę do szatni.- Uprawiałeś kiedyś w ogóle boks?
- Nie, ale co w tym trudnego?- Zapytał blondyn wzruszając ramionami. Wraz z Nacho wszedł do szatni.
- Możesz zająć jedną z tych szafek.- Powiedział
- Dzięki.
- Acha, prawie bym zapomniał- Nacho sięgnął po wiszące na haku czarne rękawice. Rzucił je w Javierowi.- Będą ci potrzebne.
- Ignacio a wpisowe?
- Wpisowe?- Nacho uniósł do góry brew. W chwili, w której dotarło do niego, o czym mówi Magik roześmiał się szczerze. – Nie biorę od moich wychowanków pieniędzy.
- Tak za darmochę? Dla mnie spoko. Wzruszył ramionami spoglądając na Nacho, który opuścił szatnię w rozbawieniu kręcąc głową. Pięć minut później wszedł na salę treningową zatrzymując się przy jednym z worków. – To nie musi być trudne- mruknął sam do siebie zaciskając palce w pięść. Uniósł ręce na wysokość twarzy. W swoim życiu obejrzał przecież kilka walk bokserskich. Uderzył raz, drugi- Łatwizna- rzucił swobodnym tonem i zaczął wściekle okładać worek. Tak to było dokładnie to, czego potrzebował.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:48:30 04-01-15    Temat postu:

171.Greta

Wpatrywała się w niego uporczywie, a on udawał jakby to w ogóle na niego nie działało. I możliwe, że tak właśnie było. Była jedynie kolejną dziewycznką, która pozwoliła, by głupia myśl o "czymś więcej" weszła do jej świadomości, zakorzeniła się i powoli promieniowała na inne myśli. A była, jak to zwykła mawiać, jedynie jedna z wielu. Założyła zbłąkane pasmo włosów za ucho, jakby nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko patrzeć się na niego i trwale w pamięci wyryć jego profil. I te oczy. Te które niejednokrotnie wpatrywały się w nią z konsternacją, ciekawością, jawnym zainteresowaniem. Te same, które w oka mgnieniu z ciepłych i radosnych, przechodziły w zimne i zabójcze. Te właśnie, które hipnotyzowały ją tak jak w tej chwili. Zdolne do tego, by wykorzystać jej naiwną osobę.
- Napatrzyłaś się już? - spytał cierpko, powoli pijąc swoje piwo, które ukradł ojcu z lodówki. Siedzieli w jego piwnicy. Trzymał tu wszystkie swoje skarby, choć to raczej ona nazywała tak te rzeczy. On nigdy by się nie przyznał, ze cokolwiek z tego co tu trzyma, stanowi dla niego jakąkolwiek wartość. A tym bardziej ma do tego sentyment. Dłubał w swoim starym samochodzie, co robił prawie co noc. I choć Greta dziwiła się, że jeszcze go nie naprawił, to on sam nie zamierzał zdradzać jej tajemnicy. Zresztą i tak miał ich wiele, a ta mała "gąska" jak miał ją zwyczaju nazywać tylko po to, by ją zdenerwować, nie musiała wszystkiego o nim wiedzieć. Choć i tak ku jego wielkiemu zdziwieniu i radości, nie zadawała zbędnych pytań. Odzywała się raczej rzadko. Co momentami sprawiało, że zapominał o jej obecności.
- Gdzie jest Twoja matka? - pierwsze pytanie, które zadała było tak bardzo trafne, że nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie była głupia. W zasadzie to inteligencja w niej kipiała i buzowała. Poznawał setki dziewczyn, wiele z nich przyprowadzał tutaj. A jednak żadna wcześniej nie zainteresowała się czymś tak naturalnym i trywialnym jak jego matka. Zaśmiał się półgębkiem, biorąc kolejny łyk i wpatrując się w nią z zaciekawieniem. Zastanawiał się skąd to wyczytała, skąd wiedziała albo raczej skąd się domyślała. Życie bywa przewrotne. Że też akurat córka Renaty Ortiz okazała się studnią bez dna. Kobietą - choć jeszcze na taką nie wyglądała - która kryję w sobie milion zagadek.
- A czemu pytasz? - odpowiedział pytaniem na pytanie, wyjmując śrubokręt i ważąc go w dłoni, po czym zanurzył się pod maską samochodu, jakby dając jej przestrzeń, by dała mu poprawną odpowiedź.
Zamilkła, zastanawiając się nad jego pytaniem. Owszem mówił o ojcu, czasami o ich relacjach, choć zdecydowanie rzadziej. Była tez w jego domu. Miała możliwość przywitania się z Ruizem seniorem. Nigdy jednak nie spotkała jego matki. A on nigdy o niej nie mówił. Jakby był to temat tabu. Jakby wręcz nie mógł. Może jednak nie powinna była pytać? W końcu przecież kim ona dla niego jest? Nie odezwała się więcej. W końcu i ona sama nie powinna tu przebywać. Nie bez powodu matka zabroniła jej kontaktu z nim. A raczej kategorycznie narzuciła, żeby Greta nawet na niego nie patrzyła.
- Nie żyje - odpowiedział po chwili, jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem.


To było tak ... banalne. Tak oczywiste, że do tej pory zastanawiała się czemu wcześniej na to nie wpadła. Jej matka - choć mało z nią miała wspólnego - nie była zbyt skomplikowanym człowiekiem. W zasadzie to była aż nazbyt przejrzysta. Jej jedyny cel to zawsze mieć pieniądze. I właśnie tu tkwił klucz do zagadki. Tu wszystkie linie zbiegały się i łączyły. Chęć posiadania była dla Renaty Ortiz czymś priorytetowym i właśnie w tych kategoriach powinna była rozpatrywać całą sprawę. W młodości była po prostu głupia i naiwnie wierzyła, że jej matka chce od Fernanda czegoś więcej. A zawsze chodziło jej jedynie o pieniądze. Greta zaśmiała się pod nosem, zdając sprawę, że jej matka była jednym z najgorszych ludzi jakie dane jej było spotkać na swojej drodze. Ze swoją postawą femme fatale, z mężem pedofilem, z okrucieństwem kryjącym się za każdym wesołym słówkiem wypowiadanym w gronie mężczyzn.

    Wysoka inteligencja sprawia, że nasze okrucieństwo jest doskonalsze i bardziej pociągające ... Człowiek rodzi się drapieżnikiem, jak większość zwierząt. To nieodparty instynkt.[...] Skomplikowana inteligencja skłania nas do zgarniania dóbr, luksusów, kobiet, mężczyzn, przyjemności zaszczytów ... Popęd ten jest przyczyną naszej zawiści, frustracji, żalu. Przez niego stajemy się jeszcze bardziej tym, czym jesteśmy*

Papieros tlił się w popielniczce, leżącej na podłodze obok jej stóp. W około był porozrzucane zdjęcia jakie znalazła w rzeczach matki i listy. Wszystko to stanowiło dla niej tajemnicę, której jeszcze nie zdołała rozwikłać. Omiotła wzrokiem podłogę w salonie, zastanawiając się co zrobi, gdy już odkryję prawdę. Może powinna wyjechać? Uwolnić się od mrocznych sekretów z życia państwa Ortiz? Zostawić to wszystko za sobą. Cieszyć się słońcem w pięknej Wenecji, chodzić brukowanymi ścieżkami Werony, odbyć swoją szaloną noc w Las Vegas, przeżyć noc w koszmarnie zimnej Syberii, polecieć do Australii, zobaczyć kangury. Czcze mrzonki - pomyślała kwaśno, wtykając papierosa do ust. Nigdy nie istniała dlatego, by żyć. Tym bardziej nie wystarczyłyby jej wycieczki do najodleglejszych zakątków świata. Bo i to się czasem nudzi. Nigdy nie została, by żoną i matką, bo nigdy nie była do tego stworzona. Jej logika, osobowość, charakter były spaczone. A jest jeszcze Ivan. Jej ciągła zmora, człowiek przez którego nocami nie mogła spać. Osoba, która wkradła się do jej życia bez pozwolenia, rujnując mur, który tak pieczołowicie przez te wszystkie lata w okół siebie zbudowała.
Spojrzała na połówkę zdjęcia, którą od dobru paru minut trzymała w dłoni, nie mając najmniejszych wątpliwości jaki mężczyzna może być na tym zdjęciu. Życie jej matki kręciło się w okół pieniędzy. I był tylko jeden mężczyzna, którego zdjęcie mogła posiadać i który jej te pieniądze dawał.
Fernando Barosso.
    „Pieniądze są kluczem do mrocznych drzwi ludzkiego wnętrza”**

Dzwonek do drzwi wyrwał ją z rozmyślań w jakie zapadła. Ivana nie było. A Ruiz raczej oczekiwał, że to ona do niego przyjdzie. Podniosła się więc z klęczek, otrzepując lekko z niewidzialnych pyłków. Biała, prosta koszulka na ramiączka i dresowe spodnie, ze ściągaczami przy łydkach w kolorze czarnym przemieszanym z szarym, stanowiły jej dzisiejszy strój. Podeszła do drzwi, otwierając je spokojnie. Powiew chłodnego powietrza, wtargnął do środka, wywołując gęsią skórkę na jej nieokrytych ramionach. Zaszczycił ją jeden z najbardziej zniewalających uśmiechów męskich na tej ziemi. I jeżeli byłaby może o 5 lat młodsza i równie mniej doświadczona, zapewne padłaby mężczyźnie do stóp.Ale skoro miała tyle lat ile miała i szmat wydarzeń za sobą, odezwała się jedynie jak najbardziej kulturalnie, choć jej mało spektakularna reakcja jak widać spowodowała lekkie zdziwienie na twarzy mężczyzny.
- Tak? - spytała prosto, opierając się ramieniem o drzwi, a uśmiech sam wpełzł na jej twarz.
- Mauricio Rezende, była pani u mnie w pewnej sprawie - odparł w tonie wyjaśnienia. Mogłam chociaż się lekko zarumienić - przemknęło jej przez głowę, co spowodowało że uśmiechnęła się do niego jeszcze szerzej.
- Ależ tak - udała jakby właśnie sobie to wszystko przypomniała, a jej spotkanie z "tym panem" było tak mało istotne, że niemal o nim zapomniała - Proszę wejść - otworzyła drzwi tak, by mógł wejść do środka.
- Może się pan czegoś napije? - spytała, wchodząc za nim do salonu, ręką wolno wskazując barek.
- Mauricio - powiedział gładko - I dziękuję - dodał, kręcąc przecząco głową
- Proszę, usiądź - wskazała na jeden z wolnych foteli, obserwując uważnie jak jego wzrok ślizga się po fotografiach rozłożonych na podłodze i zatrzymuję się na nich chwilę dłużej niż powinien. Cień zaskoczenia przemyka przez jego twarz, niemal niezauważalnie. I zapewne, by go nie dostrzegła, gdyby mu się tak pieczołowicie nie przyglądała. Uśmiech bardziej cwany i chytry niż wesoły, rozświetlił jej twarz. Bo właśnie potwierdziły się jej wszelkie podejrzenia. To jednak było prostsze niż myślałam
- A więc co Ciebie sprowadza w moje skromne progi? - spytała przyjaznym tonem, zakładając nogę na nogę.
- Twoja propozycja ... zastanawiałem się czy nadal jest aktualna - odparł tym swoim cholernie seksownym głosem, na dźwięk którego pewnie niezła grupa kobiet poszłaby do piekła. A w jego oczach widziała, że jest tego pewny. Tego jak działa na kobiety, jak jednym krótkim spojrzeniem może sprawić, że są wstanie zrobić wiele rzeczy. Zdecydowanie go polubiła. Rozmowa ... i współpraca z tym mężczyzną będą zdecydowanie ciekawe.
- Jest. A czyżby pan mecenas zmienił zdanie w sprawie Grupo Barosso? - spytała, celowo nie zwracając się do niego po imieniu. Te słowa brzmiały w jej ustach pieszczotliwe i ... prowokacyjnie.
- Zastanawiam się nad tym - odparł dyplomatycznie, usadawiając się wygodniej na fotelu i wpatrując w nią z nieskrywanym zainteresowaniem. Już od poprzedniego spotkania wiedziała, że nie ma do czynienia z kolejnym mało rozgarniętym facetem, któremu wystarczy pokazać kawałek dekoltu, by zrobił to o co go prosisz. Nie był też pierwszym lepszym naiwniakiem. A jego wyraźnie zainteresowanie, malujące się w jego hipnotycznych oczach, podczas jej ostatniej wizycie w Grupo Barosso, gdy wysłuchiwał jej rozmowy z Nicolasem, świadczyło definitywnie o tym, że musi zawsze trzymać rękę na pulsie. A dzisiaj nie przyszedł, przejęty jej propozycją. W końcu jeżeli by tylko chciał, sam wpakowałby pieniądze w tą upadającą firmę, bo je po prostu posiada. Przyszedł tutaj, bo Nicolas mu coś powiedział. Coś co zdecydowanie rozpaliło jego ciekawość.
- A co powiesz ... - zaczęła swobodnie, bo akurat tak się złożyło, że i ona ma do niego kilka pytań - gdybyśmy od razu przeszli do rzeczy. Obydwoje wiemy, że masz na tyle dużo pieniędzy, że jesteś w stanie sam ten cały cyrk na kółkach przywrócić do dawnej świetności. A więc co Cię tu sprowadza? - spytała bezpośrednio. Uśmiechnął się chytrze, obserwując jej postawę spod lekko przymkniętych powiek.
- Można by wnosić, że kochany kuzyn Nicolas niezbyt za Tobą przepada - odparł po chwili, jakby nie zważając na skrócenie kulturalnych wstępów i przejście od razu do rzeczy - Mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że się ciebie boi - szczery śmiech przebił ciszę jaka zapadła po jego słowach.
- A wnosisz to z ...
- Cóż propozycja ratowania podupadającej firmy od pięknej kobiety jest już sama w sobie interesująca, dodając do tego fakt, że w jakiś dziwny sposób wpędzasz całą moją rodzinkę w ... może nie tyle w przestrach co raczej powodujesz u nich wzmożenie uwagi, sugeruję, że za tym wszystkim jest coś ukryte. A sam Nicolas nie bardzo chciał mówić na Twój temat - odparł swobodnie, prawie jakby wypytywanie kuzynów o kobiety odwiedzające firmę, było rzeczą niezwykle naturalną.
- I mniemam, że sam też mnie sprawdziłeś? No a przynajmniej starałeś się - dopowiedziała szybko, gdy wymuszony uśmiech wpłynął na jego twarz - Co chciałbyś, żebym Ci powiedziała? Pytam jak najbardziej poważnie.
- Czemu Nicolas nie chce o Tobie mówić? - ponowił pytanie bezpośrednio, odrzucając całkowicie nonszalancką pozę i wpatrując się w nią w skupieniu.
- Bo przypominam mu złe czasy - odparła prosto - Nicolas, choć i jego kochany braciszek Alex również, byli dziećmi rozpuszczonymi przez ojca. Jeżeli czegoś chcieli to dostawali to bez mrugnięcia okiem. Zostało to im aż do dziś, choć sami by się do tego nie przyznali. Nicolas, co stanowi dla mnie nadal zagadkę, zawsze był faworyzowany. Nie ważne co zrobił, czego nie, w jakie kłopoty się wpakował czy ile chciał dostać pieniędzy. Tatuś zawsze koło niego był. Ale, co pewnie pan adwokat sam wie - wtrąciła kąśliwym i przesłodzonym do granic możliwości tonem - nie zawsze dostajemy to czego chcemy. Nicolas chciał się popisać przed kolegami. A ojcu udowodnić, że jest wart jego ... uznania? Chyba tak bym to nazwała. Szczeniackie zachowanie, ale tak bardzo pasujące do rodu Barossów - skwitowała bardziej dla siebie niż dla niego - Bez obrazy oczywiście - dodając szybko w jego stronę tak by nie czuł się urażony jej niezbyt pochlebną opinią na temat większości jego rodziny - A więc tak po prostu, najzupełniej w świecie mnie porwał, jakieś 12 lat temu - dodała krótko, pustym głosem, jakby takie rzeczy działy się codziennie. Choć może i właśnie tak było. Bo czy nie na całym świecie dochodziło do porwań?! A wytłumaczenie dobre jak każde inne.
Rezende spojrzał na nią lekko zaskoczony, zdecydowanie nieprzygotowany na to co usłyszał. A przecież Nicolas w tym wieku był jeszcze głupim nastolatkiem, który jak widać odznaczał się równie głupim zachowaniem. Jednak fakt, że sprawa nie ujrzała światła dziennego, dawał wiele do myślenia. A to, że ta kobieta siedziała tu przed nim i mówiła o tym jak gdyby nigdy nic, sugerował, że sprawy są o wiele poważniejsze niż mógłby wnioskować z jej tembru głosu.
- A boi się, bo - ciągnęła dalej, jakby w końcu po tym całym wstępie, dać mu wreszcie odpowiedź na to pytanie - Nicolas to w głębi duszy tchórz, który chciałby pokazać innym jaki z niego macho. Wyjawiając to Tobie czy komukolwiek innemu skazałby sam siebie na jedną wielką niewiadomą. Nie tylko z mojej strony. Ale również z pańskiej. Alexa. A przede wszystkim Fernanda Barosso. A jednak z jakiegoś powodu ta cała "sprawa" została wyśmienicie zatuszowana - dodała, kończąc tym samym wszystko co miała mu to powiedzenia. W końcu nawet dowiedział się o niej dużo. Resztę tych mało ważnych aspektów mógł sprawdzić sam. A nawet Ivanowi nie zdradziła pewnych kwestii z jej porwania.
- A teraz moje pytanie - powiedziała po chwili, sięgając na podłogę i chwytając połówkę zdjęcia, które miała w posiadaniu - To jest Fernando Barosso, prawda?
- Tak - odparł zdziwiony, jakby sądził, że to jego spyta się kto jest na zdjęciu. Usadowiła się wygodniej w fotelu, a Mauricio obserwował ją uważnie, jak zamyka oczy, jak stara się wyciągnąć odpowiednie wnioski, znaleźć odpowiednie pytania.
- Czy Fernando i Gerardo mieli siostrę? - spytała poważnym głosem, wpatrując się w niego z niemym oczekiwaniem.


- Nie mam zamiaru go niańczyć - wykrzyczał w stronę ojca, butnie trzaskając drzwiami za sobą, chcąc pokazać, że może i będzie robić co chce
- To Twój brat - odparł mu spokojnie, opierając się o framugę drzwi i wpatrując w syna z rozczarowaniem - Nie masz go niańczyć, a rzucić na niego okiem
- To nie mój syn, żeby "rzucał na niego okiem" - wyrzucił kpiąco, odwracając się do ojca plecami
- Ale brat. I nie obchodzi mnie co masz do powiedzenia. Jeżeli choćby mu włos z głowy spadnie, będę wiedział kto jest winny.

- Odczep się szczylu - zagrzmiał, odpychając chłopaka od siebie, tak że ten upadł na ulicę - Kiedy wreszcie przestaniesz za mną chodzić? - wydarł się na cały głos
- Tata mówił ...
- Nie obchodzi mnie co ojciec mówił - rzucił wściekle, kopiąc pustą puszkę, leżącą na ulicy - Ty nie jesteś moim bratem. Zapamiętaj to sobie - rzucił na odchodnym, kierując się tak gdzie zawsze. Tam, gdzie wreszcie mógł znaleźć ukojenie


Jej słowa huczały mu w głowie, a obrazy z przeszłości przeplatały się wzajemnie. Nie mógł na to pozwolić. Nie na to, że ona zacznie mu mieszać w głowie. Przecież wie po co tu przyjechał. Wie co ma zrobić. A więc czemu tak trudno zadać mu ten ostateczny cios?! Wściekłość rozsadzała go od środka, gdy tak siedział bezczynnie, nie będąc wstanie nic zrobić. Obiecał mu coś. Nad jego trumną. Przyrzekł mu to. Pierwszy i ostatni raz przyrzekł mu, że zrobi to. I zamierza dotrzymać słowa. Nie może się wycofać. Nie w tym momencie. Nie teraz, gdy zaszedł tak daleko. Ona wcale go nie obchodzi. Nie porusza go jej łzawa historyjka. Zrobiła to. Zabiła go z zimną krwią i musi za to zapłacić. Porwał ją. Porwał
    Nie możesz zmienić przeszłości, ale przeszłość zawsze powraca, żeby zmienić ciebie. Zarówno twoją teraźniejszość, jak i przyszłość.***


* Arturo Perez Reverte - Batalista
** Arutro Perez Reverte - Klub Dumas
***Jonathan Carroll - Białe jabłka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:49:30 04-01-15    Temat postu:

nie ma to jak dubel

Ostatnio zmieniony przez Stokrotka* dnia 0:10:59 05-01-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:39:17 05-01-15    Temat postu:

172. LUCAS/ARIANA

Zazwyczaj ludzie starają się być silni, by stawić czoła problemom. Nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób tylko od nich uciekają. Stawiają wokół siebie mur ochronny, wieszają znak: "nie zbliżaj się!" i mają nadzieję, że to odstraszy od nich innych. Ale tak naprawdę potrzebują bliskości. Potrzebują kogoś, kto potrzyma ich za rękę lub zwyczajnie powie, że wszystko będzie dobrze.
Z Lucasem było podobnie. Od czasu wypadku, po którym jego najlepszy przyjaciel zapadł w śpiączkę, stał się odludkiem, samotnikiem. Nie miał nikogo z kim mógłby na ten temat porozmawiać. Rodzice go nie rozumieli, kumple byli w żałobie, a Ariana, jedyna osoba, z którą chciałby porozmawiać lub choćby pomilczeć - wszystko jedno - nienawidziła go z całego serca. I nie mógł jej za to winić.
Te osiem lat samotności zahartowały go, ale jednocześnie spowodowały, że sam zatracił własną tożsamość. Kim był Lucas Hernandez? Głupcem, który sądził, że odkupi winy wstępując do Akademii Policyjnej i zostając stróżem prawa. Nigdy nie chciał być policjantem, ale czuł do tego dziwne powołanie po wypadku. Nie wiedział czy to wyrzuty sumienia, czy może próba spełnienia marzenia Oscara, który zawsze pragnął zasilić szeregi FBI. Prawda była taka, że Lucas żył cudzym życiem. Sam już nie wiedział kim jest.
Okładał worek treningowy, zupełnie ignorując pot spływający mu po twarzy. Bólu mięśni nawet nie czuł, ale pustka była gorsza od bólu. Przypominał sobie sceny ze swojego dawnego życia, które teraz wydawały mu się tak odległe jakby przeżył je ktoś inny - i miał rację. Nie było już dawnego Lucasa.
- Zadaje pan bardzo precyzyjne ciosy, oficerze Hernandez.
Lucas przestał okładać worek i wyrwał się z rozmyślań, spoglądając na właściciela głosu. Ignacio Sanchez pozwolił mu trenować w swoim ośrodku. Była to chyba pierwsza osoba, do której Lucas zapałał w tym miasteczku sympatią. Pośród przestępców, skorumpowanych policjantów i szurniętych starszych pań, Nacho wydawał się być zupełnie z innej bajki.
- Trenował pan boks, oficerze? - Ignacio podszedł bliżej i stanął oko w oko z młodym policjantem, który wykorzystał tę przerwę, by nieco ochłonąć.
- Nie do końca. Kiedyś chciałem zostać zawodnikiem MMA - przyznał, uśmiechając się serdecznie do właściciela ośrodka, który gwizdnął cicho z podziwem.
- Mogę zapytać, co skłoniło pana do zmiany planów?
- Nie jest to raczej profesja, z której byliby dumni rodzice. - Lucas wyszczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po butelkę wody, którą wcześniej postawił na ziemi. - Poza tym, płacą okropnie.
Ignacio również się roześmiał i spojrzał na chłopaka swoim przenikliwym wzrokiem. Nie był psychologiem, ale zawsze umiał trafnie oceniać ludzi. Lucas wypił połowę butelki jednym haustem.
- Dlaczego tak mi się pan przygląda? - zapytał zaciekawiony, uśmiechając się lekko.
- Po prostu lubię poznawać nowych ludzi. - Ignacio nadal wpatrywał się w chłopaka badawczym spojrzeniem. - Wydaje mi się, że jest pan dokładnie tym, czego to miasteczko potrzebuje - dodał po chwili zagadkowo.
- Ach tak? - Lucas nie wiedział, co może odpowiedzieć na te słowa, więc wypił resztę wody, starając się nie patrzeć Sanchezowi w oczy. Po chwili odezwał się, szukając odpowiednich słów, by nie urazić właściciela ośrodka. - Proszę mi wybaczyć, ale od momentu, kiedy tu jestem mam wrażenie, że Valle de Sombras rządzi się swoimi prawami. Ten, kto wymyślił nazwę "Dolina Cieni" trafił w dziesiątkę. Wszyscy tutaj są tacy...
- Mroczni? - podsunął Nacho, nie przestając się uśmiechać.
- Chciałem raczej powiedzieć: zepsuci. Wszyscy zdają się mieć gdzieś sprawiedliwość. Policja nie ma żadnego autorytetu i trudno się temu dziwić. Korupcja szerzy się na każdym kroku, a mieszkańcy... strzelają do siebie nawzajem, a zaraz potem przechodzą do porządku dziennego.
Ignacio pokiwał głową ze zrozumieniem, obserwując jak policjant ponownie zaczyna wyładowywać swoją frustrację na worku treningowym.
- Nie jesteśmy idealni - powiedział, po chwili milczenia. - Ale to nie znaczy, że nie można nas naprawić.
- Ludzie nie są zabawkami, które można nakręcić albo wymienić w nich baterie, panie Sanchez. - Lucas uderzył ze złością w worek, który odchylił się mocno, sprawiając wrażenie jakby miał zaraz się urwać i potoczyć po posadzce. - To naprawdę dziwne miasteczko - skwitował w końcu.
- Ma pan całkowitą rację, oficerze. - Nacho poklepał Lucasa w ojcowskim geście po ramieniu, po czym powiedział. - A Diazem proszę się nie przejmować. To bardzo specyficzny człowiek.
Lucas parsknął śmiechem.
- Specyficzny? Jest pan zbyt miły. Ja miałem w zanadrzu kilka innych przymiotników...
Ignacio również się uśmiechnął.
- Diaz jest jak żółw - z wierzchu twardy, ale w środku miękki. Nie wątpię, że wkrótce się pan o tym przekona. - Tymi zagadkowymi słowami pożegnał Lucasa i zniknął w swoim gabinecie.
Lucas stwierdził, że na tym wypadałoby zakończyć dzisiejszy trening. Nacho dał mu do myślenia. Skierował się do szatni, gdzie zaczął się przebierać, zupełnie nie zwracając uwagi na blondyna, który przyglądał mu się z drugiego końca pomieszczenia.
- A więc pracujesz dla Diaza.
Lucas spojrzał na mężczyznę, unosząc pytająco brwi.
- Dźwięk się niesie - wyjaśnił blondyn, odpowiadając na niezadane pytanie policjanta.
- A pan kim właściwie jest?
- Javier Reverte, ale możesz mi mówić Magik. - Mężczyzna, z jedną ręką w kieszeni jasnych płóciennych spodni, ruszył nonszalanckim krokiem w kierunku Lucasa, uśmiechając się na widok konsternacji na jego twarzy.
Hernandez uścisnął mu dłoń, będąc nadal w lekkim szoku i przyglądając się nowemu znajomemu ze zdziwieniem.
- W twoich oczach musi to wyglądać nieco dziwnie: jakiś obcy facet przedstawia ci się w męskiej szatni, kiedy nie masz na sobie spodni... - Javier mówił powoli, mierząc chłopaka wzrokiem. Lucas natychmiast się zreflektował i wciągnął szybko spodnie na bokserki. Jeśli to był jakiś zboczeniec, nie zamierzał dawać mu żadnej satysfakcji. - Wydaje mi się, że możemy sobie nawzajem pomóc.
- A niby co sprawiło, że tak myślisz? - Lucas porzucił oficjalny ton, widząc że blondyn, który nazwał siebie Magikiem, nie kwapi się, by zachować formę grzecznościową.
- Powiedzmy, że mamy wspólnego znajomego, do którego nie pałamy sympatią. - Javier mrugnął do niego i sięgnął do kieszeni marynarki, skąd wyciągnął wizytówkę.
- Masz na myśli Pabla Diaza? - zapytał policjant, biorąc od niego turkusowy kartonik z logo jakiejś firmy.
- W rzeczy samej. - Reverte odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, rzucając jeszcze na odchodnym: - Będziemy w kontakcie.
Już miał zamiar wyjść, kiedy Lucas za nim zawołał.
- Neverland? To ta kraina od Piotrusia Pana?
- Coś nie tak? - Magik zmrużył oczy, wpatrując się w policjanta, który uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie, po prostu wydaje mi się dziwne, by ktoś nazywał tak swoją firmę. To trochę... no... dziecinne.
- Proszę nie zapominać, oficerze Hernandez, że w każdym z nas drzemie odrobina dziecka.
Po tych słowach zostawił Lucasa samego z mętlikiem w głowie. Policjant usiadł na ławeczce wpatrując się w wizytówkę. Westchnął ciężko i pokręcił głową.
Valle de Sombras to naprawdę dziwne miasteczko.

***

Ariana siedziała w fotelu, bębniąc palcami w podłokietnik. Przed nią leżała serwetka, na której Laura napisała jej wiadomość wtedy, w kawiarni. Zastanawiała się, czy rzeczywiście powinna zadzwonić pod wskazany numer. Głos w jej głowie, ten odpowiedzialny za racjonalne decyzje, wrzeszczał w proteście. "Nowa Laura" była potencjalnym źródłem problemów, a Ariana miała już dość mieszania się w cudze sprawy. Z drugiej strony, do miasteczka przyjechała właśnie dla Lali. Głupotą byłoby nie zadzwonić, zważywszy na fakt, że jej przyjaciółka chyba miała kłopoty. W jaki inny sposób można by wyjaśnić jej zachowanie w kawiarni? Nie przyznała się do swojej prawdziwej tożsamości i wciąż rzucała wylęknione spojrzenia. Ariana była pewna, że dziewczyna potrzebuje pomocy. Nie wiedziała tylko, jak ona miałaby jej pomóc?
Żałowała, że okłamała Christiana. Może gdyby powiedziała mu prawdę wspólnie ustalili by plan działania? Ale przecież to zupełnie nie miało sensu! Gdyby Laura chciała się skontaktować z bratem, zrobiłaby to - musiała przecież wiedzieć, że jest w mieście. W Valle de Sombras plotki szybko się rozchodziły. Poza tym, sądząc po tym, jakie relacje łączyły rodzeństwo w przeszłości, panna Santiago wcale nie była pewna czy powiedzenie o wszystkim Christianowi byłoby dobrym pomysłem. Tylko jak, u licha, ma przed nim ukrywać ten sekret, skoro wszystko wskazywało na to, że będą razem mieszkać?
Wcale nie podobał jej się ten pomysł, ale chyba nie miała innego wyjścia. Zresztą, to tylko tymczasowe rozwiązanie. Kiedy Lupita wyjdzie ze szpitala, na pewno wyrzuci ją z kamienicy. W końcu Ariana złamała warunek i powiedziała policji o podpaleniu El Miedo przez staruchę. Miała jednak szczerą nadzieję, że kobieta już niedługo trafi do więzienia i może wcale nie będzie musiała wyprowadzać się z mieszkania Christiana.
Bo niby gdzie indziej miałaby się podziać? W El Miedo? Dom wymagał gruntownej renowacji, a w obecnym stanie rzeczy wcale nie była pewna czy chciałaby tam wracać. Cosme potrzebował trochę czasu, żeby ochłonąć. Całe szczęście, że ten mecenas wziął sprawy w swoje ręce i pomógł mu wydostać się z aresztu. Pan Zuluaga potrzebował chwili dla siebie, bo teraz zdecydowanie nie był sobą.
Mieszkanie Camila też odpadało - było zbyt małe, by pomieścić piątą osobą, w dodatku zupełnie obcą. Nie chciała też narzucać się szefowi i jego córce, która teraz potrzebowała spokoju, podobnie jak mały Lorenzo. Mieszkanie Nicolasa też odpadało. Jako jeden z Barossów był nieobliczalny i wolała nie ryzykować. Wyglądało na to, że chwilowo utknęła w byłym mieszkaniu rodzeństwa Suarez i na razie musiało jej to wystarczyć.
Całą siłą woli zmusiła się, by sięgnąć po serwetkę, którą wręczyła jej Lali. Powoli wstukała numer na niej widniejący w swoją komórkę i przystawiła ją do ucha, wsłuchując się w sygnał połączenia. Nie wiedziała, co tak naprawdę chce Laurze powiedzieć. Nie wiedziała, na co może sobie pozwolić. Czy ma mówić jakimś szyfrem? Czy telefon jest na podsłuchu? Co jeśli odbierze ktoś inny? Na szczęście włączyła się automatyczna sekretarka, która oznajmiła: "Tu Florencia Rezende. Zostaw wiadomość po sygnale."
Kto to, u licha, jest Florencia Rezende? Ariana przez chwilę była bliska odłożenia słuchawki, ale zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, jej usta same się otworzyły i zaczęły z nich wypływać dźwięki.
- Cześć, to ja - powiedziała, a po chwili niemal uderzyła się otwartą dłonią w czoło, ubolewając nad swoją głupotą. - Ariana. Chciałabym z tobą porozmawiać. Myślę, że jesteś mi winna wyjaśnienia. Jeśli chcesz się ze mną zobaczyć, przyjdź na stare śmieci. Tam mnie znajdziesz. Pa.
Szybko się rozłączyła, oddychając głęboko. Miała nadzieję, że Laura załapie aluzję odnośnie mieszkania, ale teraz Ariana nie była wcale pewna czy dobrym pomysłem byłoby pojawienie się tu Lali. Christian miał klucze i w każdej chwili mógł wejść do mieszkania.
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach, rzucając się na kanapę.
- Ty głupia idiotko, dlaczego zawsze się mieszasz w sprawy innych ludzi? - powiedziała sama do siebie, wzdychając ciężko.
Bardziej dlatego, żeby się czymś zająć, niż dlatego, że miała na to ochotę, sięgnęła po pilota do telewizora i zaczęła przerzucać kanały tak gwałtownie, jakby urządzenie wyrządziło jej jakąś wielką krzywdę. Nędzny reality show, niskobudżetowy film, reklama psiego żarcia... Nie było nic, co pomogło by jej choć na chwilę oderwać się od codzienności.
- Cholerny pilot - warknęła sama do siebie, uderzając w urządzenie, które się zacięło. Nikt od dawna nie używał starego sprzętu.
Musiała pogodzić się w faktem, że utknęła na jakimś kanale o hollywoodzkich gwiazdach, co wcale nie było takie złe. Nie lubiła plotek, ale zawsze pasjonowało ją życie Hollywood, więc ułożyła się wygodnie na kanapie i wpatrzyła w stary odbiornik, pożerając całą tabliczkę czekolady, która akurat była pod ręką. W pewnym momencie na ekranie pojawiło się coś, co sprawiło, że się zadławiła. Coś, a raczej KTOŚ.
- Cholera jasna! - zaklęła i podreptała do telewizora, żeby zgłośnić transmisję z jakiejś gali, przeklinając przy tym felernego pilota.
Ariana usiadła na podłodze po turecku, rozdziawiając usta w niemym okrzyku zdziwienia. Na ekranie zobaczyła nikogo innego ja swoją starą znajomą, Evę Medinę. Z początku trudno ją było poznać - po sztucznej opaleniźnie i tlenionych blond włosach nie było śladu. Panna Santiago musiała przyznać, że po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, Eva wyglądała zupełnie naturalnie, oczywiście pomijając tonę makijażu, którą zapewne miała na sobie, jak na gwiazdę prosto z czerwonego dywanu przystało. Dziewczyna pięknie prezentowała się w długiej, wieczorowej sukni koloru karmazynu. Ariana dopiero po chwili otrząsnęła się z szoku i zaczęła słuchać wywiadu, którego Eva udzielała właśnie na jakimś filmowym festiwalu czy czymś w tym rodzaju.
- Jak się czujesz, będąc nazywana następną Evą Mendes? - mówiła dziennikarka, podtykając dziewczynie mikrofon pod nos.
- To oczywiście wielki zaszczyt. Eva jest moją idolką i bardzo mi to pochlebia. Chciałabym udowodnić, że łączy nas nie tylko imię, ale i talent. Mam nadzieję, że będę miała ku temu okazję. - Medina uśmiechnęła się szeroko, udając lekko zażenowaną przed kamerami.
- Fałszywa żmija - warknęła Ariana do telewizora. - Udajesz słodką idiotkę, ale poczekaj... niech wszyscy się przekonają, jaka jesteś naprawdę!
- ...plotki na temat domniemanych zaręczyn z Jake'iem Gyllenhaalem. Zdementujesz je? - ciągnęła dalej dziennikarka, a Eva zaśmiała się perliście, powodując u Ariany odruch wymiotny.
- Jake jest słodki, ale łączy nas jedynie przyjaźń. Naprawdę nie wiem, skąd ludzie biorą takie informacje. Poza tym, jestem obecnie związana z kimś innym.
- Powiesz coś więcej na ten temat, czy pozwolisz fanom, aby ich wyobraźnia sama zadziałała?
- Powiem tylko tyle, że jestem bardzo szczęśliwa. - Eva zatrzepotała rzęsami, ponownie powodując u Ariany obrzydzenie.
- W takim razie przejdźmy to twojego nowego filmu. Zdjęcia zaczynają się na początku grudnia, prawda?
Panna Santiago nie mogła dłużej tego słuchać. Wyłączyła odbiornik, a dla pewności (jakby bojąc się, że Eva ponownie pojawi się na ekranie) odłączyła telewizor od prądu. Wcale nie czuła się lepiej, wręcz przeciwnie. Nagle odczuła silną potrzebę odetchnięcia świeżym powietrzem.
Chwyciła kurtkę i wyszła z kamienicy, pozwalając nogom się prowadzić. Powoli zapadał zmierzch i na ulicach Valle de Sombras nie było prawie nikogo. Skierowała się do pobliskiego parku - jedynego w tej okolicy - oddychając głęboko i starając się uspokoić bicie serca.
To było nie fair. Dlaczego ludzie, którzy nigdy nie splamili się uczciwą pracą, zawsze osiągają sukces? Dlaczego ci, którzy za nic mają sobie uczucia innych i są podłymi egoistami zawsze dostają to, czego chcą? Pewnie właśnie dlatego, że myślą o sobie i tylko o własnych potrzebach. Eva Medina zrobiła z jej życia piekło, a teraz śmiała się do kamery w sukience za tysiące dolarów, paradując po czerwonym dywanie niby jakaś wielka gwiazda.
- Też mi gwiazda! - prychnęła Ariana do siebie, otulając się szczelniej kurtką. - Ciekawe w czym zagrała? W "Ewolucji planety małp"? Małpą to ona jest i bez charakteryzacji!
- Rozmawiasz sama ze sobą?
Panna Santiago omal nie zeszła na zawał. Zobaczyła Lucasa idącego z naprzeciwka, który chyba zastanawiał się, czy bezpiecznie będzie to niej podejść. W nikłym świetle latarni zauważyła, że zatrzymał się kilka kroków przed nią, obserwując ją uważnie.
- Czasami lubię pogadać z kimś inteligentnym - odcięła się, a on uśmiechnął się lekko, zupełnie nie przejmując się zniesmaczeniem na jej twarzy.
- Też tak mam. Wtedy idę do lustra - odpowiedział, a ona przewróciła teatralnie oczami.
- Śledzisz mnie czy co? - warknęła.
- Pewnie cię rozczaruję, ale dzisiaj postanowiłem wziąć sobie wolne w prześladowaniu byłych i po prostu poszedłem na spacer. - Lucas wsadził ręce do kieszeni, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić.
Prawda była taka, że on również potrzebował chwili oddechu. Musiał przemyśleć kilka spraw, a miejscowy park wydawał się być idealnym do tego miejscem.
- Nie boisz się chodzić sam po parku o zmroku? - zapytała Ariana ironicznie. - Pewnie roi się tutaj od gwałcicieli. Z taką buźką musisz uważać.
- Będę się miał na baczności, dzięki za ostrzeżenie - odpowiedział, spoglądając na nią z troską. Było jasne, że coś ją trapi, ale nie chciał jej przepytywać. Zawsze reagowała wtedy sarkazmem. To był jej mechanizm obronny. Wiedział jednak, że jest ostatnią osobą, która powinna ją pocieszać. - Robi się coraz zimniej. Chyba powinnaś wracać do domu - powiedział tylko i chciał ją wyminąć, ale zatrzymała go słowami.
- Lucas... nie miałeś przypadkiem wiadomości od innych? No wiesz, od Carlosa czy Guillermo?
Zdziwiła go tym pytaniem. Myślał, że od wydarzeń sprzed ośmiu lat żyła na uboczu, zupełnie nie interesując się życiem tych, którzy również brali udział w wypadku. On sam ostatni raz widział ją w dniu rozdania dyplomów. Potem wyjechał z San Antonio.
- Z tego, co wiem, Carlos poszedł na studia, a Guillermo chyba wyjechał do Europy. Nie jestem pewien. Moja mama straciła kontakt z jego rodzicami. Po śmierci córki chyba odcięli się od poprzedniego towarzystwa i zaczęli nowe życie. - Lucas zamyślił się głęboko, po czym zapytał. - Dlaczego pytasz?
- Bez powodu - odpowiedziała, a po chwili dodała, wiedząc, że i tak go tym nie przekonała. - Widziałam dziś Evę w telewizji.
- Naprawdę? - W jego głosie nie było słychać zdziwienia. Albo wiedział o jej karierze albo po prostu nie bardzo go to interesowało.
- Wygląda na to, że jest teraz gwiazdą, gra w filmach i bywa na czerwonym dywanie. Jest chyba w swoim żywiole.
- No cóż... Zawsze lubiła robić szopki, więc nie bardzo mnie to dziwi. W Hollywood aż roi się od pseudoaktorów.
Ariana pokiwała głową. Nie wiedzieć czemu jego słowa ją uspokoiły. Zdała sobie sprawę, że była zazdrosna o Evę, ale tak naprawdę nie było o co.
- Chodź. - Lucas przerwał milczenie. - Odprowadzisz mnie do domu. W każdej chwili może wyskoczyć zza krzaków jakiś gwałciciel.
Dziewczyna ucieszyła się, że jest ciemno. Dobrze, że nie widział jej uśmiechu. Ciężko jej było się do tego przyznać, ale dopiero rozmowa z nim, osobą, którą powinna nienawidzić najbardziej na świecie, uspokoiła ją.
- Gdzie właściwie się zatrzymałeś? - zapytała, kiedy przez dłuższą chwilę szli w milczeniu w kierunku kamienicy La Viejy.
- Wynajmuję małe mieszkanko na obrzeżach miasta. To nic specjalnego, ale dla jednej osoby zdecydowanie wystarczy. I tak większość czasu spędzam na posterunku.
- Twoja mama nie przyjechała z tobą?
- Nie chciała. Zamieszkała z ciotką na Florydzie. Może to i dobrze - tam będzie się lepiej czuła. Ja chyba za bardzo przypominam jej o ojcu - wyznał bez skrępowania.
Ariana poczuła się dziwnie, rozmawiając z nim na tak intymne tematy. Postanowiła nie drążyć sprawy i zapytać o pana Zuluagę.
- Prokuratura zajęła się jego sprawą. Wygląda też na to, że ten cały Rezende trzyma rękę na pulsie...
- Rezende? - Ariana zatrzymała się gwałtownie. Przypomniała sobie o Florencii Rezende, do której dodzwoniła się dzisiaj, wybijając numer podany przez Laurę.
- Tak, ten mecenas, którego Zuluaga jest klientem. Znasz go? - Lucas spojrzał na nią zaciekawiony, ale ona pokręciła głową.
- Nie, tylko o nim słyszałam. Ponoć jest bardzo skuteczny.
- W to nie wątpię. W każdym razie, cieszy mnie, że działa Diazowi na nerwy. Choć chyba nie bardziej niż ja.
- Twój szef cię nie lubi?
- Nie lubi? - Lucas zaśmiał się głośno i przeczesał włosy palcami. - On mnie nie cierpi. I trudno mu się dziwić. Mam kontrolować jego poczynania. Chyba każdy by się wściekł, gdyby został mu przypisany natrętny cień, chodzący za tobą krok w krok.
- Chyba tak - przyznała mu rację. - A co ze Staruchą? To znaczy, ze starą Martinez? Przesłuchałeś ją już?
- Obawiam się, że ta kobieta nie prędko przyzna się do winy. Byłem u niej w szpitalu, ale choć z jej zdrowiem wszystko jest w porządku, ten lekarz, doktor Juarez, nalega, by trzymać ją w klinice do czasu pełnego powrotu do zdrowia. Mówi, że postrzeliła ją Dolores Lozano i zaprzeczyła jakoby ją porwała. Mało tego, cały czas utrzymuje, że nie poprosiła jej o wizytę domową i że pielęgniarka sama stawiła się na progu jej domu z bronią w ręce.
- Przecież to była jej broń! Nie możecie tego udowodnić?
- Oczywiście, że możemy. Jak mówiłem, ja się tym nie zajmuję. Spisałem tylko numer seryjny i wysłałem do prokuratury. Oni się tym zajmą. Nie przejmuj się - powiedział, aby dodać jej otuchy. - Twój przyjaciel jest w dobrych rękach. Działał w obronie własnej i prędzej czy później to udowodnią. A Martinez pójdzie siedzieć, o ile nie uznają, że bardziej nadaje się do wariatkowa. Do tego dochodzi sprawa podpalenia rezydencji Zuluagi. To może się skończyć tylko w jeden sposób, więc nie masz się czym martwić.
- Tak, ta kobieta to wariatka. Dzięki - dodała po chwili, a Lucas uśmiechnął się w odpowiedzi.
Doszli właśnie do kamienicy i znów zapadła kłopotliwa cisza, bo żadne z nich nie bardzo wiedziało jak się pożegnać.
- A więc... - zaczął Lucas, a ona otuliła się szczelniej ramionami. - Do zobaczenia.
- Cześć - rzuciła i skierowała się w stronę wejścia do budynku.
Naprawdę poczuła się dużo lepiej. Lucas uspokoił jej skołatane nerwy. Zawsze wiedział, co powiedzieć. Nie wyszło im w miłości, ale przecież zawsze byli też najlepszymi przyjaciółmi. Szkoda, że to zatracili.
Dziewczyna chciała otworzyć drzwi kluczem, ale spostrzegła, że są otwarte.
- Co do... - zaczęła, sądząc, że w szoku jakiego doznała po zobaczeniu Evy w telewizji zwyczajnie zapomniała ich zamknąć.
W pewnym momencie poczuła, jak czyjaś ręka przyciska jej do twarzy materiał nasączony chloroformem. Zrobiło jej się niedobrze, zaczęła wierzgać kończynami, ale na nic się to zdało. Napastników było chyba dwóch - niewiele widziała w nikłym księżycowym świetle. Następne, co pamiętała to to, że zaczęła osuwać się w nicość, a ktoś zarzucił jej worek na głowę i zupełnie odpłynęła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:47:28 07-01-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 0:34:23 08-01-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:48:29 07-01-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 0:00:23 08-01-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:58:09 07-01-15    Temat postu:

173. CHRISTIAN / LAURA

Musiał coś ze sobą zrobić. To, co zastał w mieszkaniu zupełnie wytrąciło go z równowagi, a groźba śmierci, wisząca nad nim od momentu, gdy Nadia przekazała mu wiadomość, którą dostała mailem, stała się teraz zdecydowanie bardziej realna. Zastanawiał się kto mógł za tym stać i na myśl przychodziła mu właściwie tylko jedna osoba – Alejandro Barosso. Było sobotnie popołudnie, więc nie sądził, by panicz Barosso wyrabiał nadgodziny w firmie, a na wycieczkę do rezydencji nie miał ochoty. Zresztą, nie był w stanie użerać się z ochroną Fernanda, o której w miasteczku krążyły legendy.
Przebrał się w dres, zabrał ze sobą wodę mineralną i pobiegł w kierunku do ośrodka. Wysiłek fizyczny, choć po nieprzespanej nocy ledwo stał na nogach, był tym czego potrzebował. Gdy dotarł na miejsce od razu skierował się do sali treningowej i zabrał z półki rękawice i taśmę. Nie był zbyt zadowolony, gdy przy worku treningowym zobaczył chuderlawego blondyna, który nie miał bladego pojęcia o boksie. Westchnął cicho i usiadł na szerokim parapecie, mają nadzieję, że nim skończy owijać dłonie, chłopak sobie odpuści. Sądząc po tym, w jaki sposób zadawał ciosy, było to tylko kwestią czasu.
– Jak nie chcesz połamać kłykci to zmień ułożenie rąk – powiedział, bo nie mógł już patrzeć, jak mężczyzna znęca się nie tyle nad workiem, ile nad własnymi dłońmi. – I w ogóle nie balansujesz ciałem. Boksowałeś już kiedyś? – spytał Christian, podchodząc bliżej.
Mężczyzna wyprowadził ostatni cios i odwrócił się przodem do Suareza, usiłując zdmuchnąć z czoła kosmyki włosów, które przylepiły się do wilgotnej skóry.
– A ty, przepraszam, dlaczego tak mędrkujesz?
– Bo widzę, że pojęcia nie masz co robisz.
– A ty niby masz? – zagadnął mężczyzna, zaplatając dłonie na torsie i przekrzywiając głowę.
– Owszem, mam – odparł Suarez i zawrócił w stronę parapetu po rękawice, które tam zostawił.
– Cześć przystojniaku – przywitała się Livia. Podeszła do niego energicznym krokiem i cmoknęła w policzek, niebezpiecznie blisko ust.
Christian zmarszczył czoło, spoglądając jej w oczy. Miał zamiar sprowadzić ją brutalnie na ziemię odnośnie ich relacji, kiedy jej wzrok powędrował w stronę blondyna, który czekał przy worku.
– Javier! – ucieszyła się, podbiegając do niego, po czym zarzuciła mu dłonie na szyję i wycisnęła na policzku całusa. – Jaki ten świat mały.
– Znacie się? – spytał Christian, podchodząc do nich.
– Poznaliśmy się jakiś czas temu, w Nowym Yorku – odpowiedziała Livia. – Javier Reverte, Christian Suarez – przedstawiła ich sobie.
– Magik – odparł blondyn i zupełnie zapominając, że ma na sobie rękawice bokserskie, wyciągnął dłoń na przywitanie. – Rzeczy niemożliwe wykonuję od ręki, cuda zajmują mi trochę czasu.
– El Vengador – powiedział Christian. – Zmiatanie kmiotków zajmuje mi sekundę, zrobienie przecieru z buraka maksymalnie minutę – dodał, uśmiechając się półgębkiem i znacząco spojrzał na swoje dłonie, na których też miał już rękawice.
– No tak – zaśmiał się Javier, uderzając się dłonią odzianą w rękawicę w czoło.
– Javier jest geniuszem technologicznym, nie ma takiej bazy danych ani takiego systemu, których nie potrafiłby otworzyć – wtrąciła Livia z podziwem.
– To może potrafi też po adresie mailowym znaleźć jego nadawcę – wypalił Christian szybciej niż pomyślał, podchodząc bliżej worka.
– To jest możliwe – odparł Javier, ściągając na siebie jego czujne spojrzenie. – I wcale nie takie trudne – dodał, wzruszając ramionami i uśmiechając się przyjaźnie, a Christian przez chwilę zastanawiał się czy mieszanie osób trzecich w ten bajzel, w którym tkwił, to dobry pomysł.

* * *

Ucieszyła się ze spotkania z Arianą i z tego, że jej przyjaciółka zadzwoniła tak szybko, choć stwierdzenie „jesteś mi winna wyjaśnienia” nie napawało jej optymizmem. Widziała, że powinna była jakoś dać jej znać, żeby się nie martwiła, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli napisze do niej raz, będzie pisać drugi, trzeci i kolejny, a przecież nikt nie miał się o niczym dowiedzieć. W dalszym ciągu nie chciała wciągać przyjaciółki w bagno, w którym sama utkwiła, ale potrzebowała z kimś porozmawiać. O Christianie, o Mauriciu i o zwykłych babskich sprawach. Może nawet o tym facecie z kawiarni, którego imienia nawet nie pamiętała, a o którym samo wspomnienie wywoływało u niej szybsze bicie serca.
Opadł na swoją stronę łóżka i od razu sięgnął po papierosy. Zapalił jednego i zaciągnął nikotynowym dymem, opierając się plecami o poduszki.
– Dlaczego mi się tak przyglądasz? – spytał, zerkając na nią, jakby od niechcenia i leniwym spojrzeniem przesuwając po jej nagim ciele w taki sposób, że czuła niemal fizyczny ogień w każdym miejscu na skórze, na którym jego wzrok zatrzymał się na dłużej. – Powiesz coś, kocie, czy będziesz tylko patrzeć? – zagadnął, wypuszczając z ust smużkę dymu, a jego usta wygięły się w seksownym półuśmiechu.
– Nie pozwoliłam ci się tu przyprowadzić, żeby rozmawiać – odparła, prowokująco przygryzając wargę, gdy jego lodowate spojrzenie w końcu dotarło do jej oczu.
– Jeszcze nie masz dość?
– A jak myślisz, dlaczego ciągle jeszcze tu jestem? – odpowiedziała pytaniem, nie odrywając wzroku od jego hipnotyzujących oczu. Zaśmiał się pod nosem na te słowa i zaciągnął jeszcze raz papierosem. – Lubisz się droczyć, co? – spytała, a on jedynie, jakby od niechcenia, wzruszył ramionami, wpatrując się w tlącą się bibułkę. Westchnęła cicho i usiadła na łóżku, stawiając nogi na ziemi. Nie zamierzała o nic nikogo prosić, ani bawić się w żadne gierki. Musiał to wyczuć, bo chwycił ją za nadgarstek, a zaraz potem poczuła go tuż za swoimi plecami.
– Dokąd to? – wychrypiał jej do ucha, zahaczając o nie zębami. – Jeszcze z tobą nie skończyłem…


W kawiarni zastanawiała się czy ją poznał i czy tak jak ona wracał czasem pamięcią do tamtej nocy, jednak wyczytanie czegokolwiek z jego kamiennej twarzy, graniczyło z cudem. Mężczyzna nie dał po sobie niczego poznać, ale gdy niby do telefonu rzucił pełne obietnic „do zobaczenia”, była niemal w stu procentach pewna, że ją rozpoznał. I że wpakuje się przez niego w jeszcze większe tarapaty niż te, w których akuratnie była.
Gdy w kieszeni zawibrował jej telefon, sięgnęła po niego z ociąganiem. Była pewna, że to Mauricio. Nagrał się jej już chyb milion razy, a że z natury był nieustępliwy, była gotowa założyć się, że postanowił nagrać się po raz milion pierwszy. Problem w tym, że ona nie chciała z nim rozmawiać. Bo niby co miała powiedzieć? „Cześć kochanie, nie martw się o mnie, po prostu nie mam ochoty dzisiaj cię widzieć”? Zresztą jasno przecież dała mu do zrozumienia, żeby nie oczekiwał zbyt wiele, a jeśli mimo to zamarzyły mu się czułe słówka i śniadanka do łóżka, to będzie musiała brutalnie pozbawić go złudzeń.
Zerknęła na wyświetlacz, a widząc obcy numer zmarszczyła podejrzliwie czoło. Nieoczekiwanie dla niej samej, coś zakuło ją w sercu na ten widok, ale to uczucie szybko zostało zepchnięte na samo dno jej serca przez inne, a głównie przez niepokój. Podała go przecież tylko Arianie, a jej numer wpisała już do książki. Kto inny mógł do niej dzwonić? Zastanawiając się czy powinna odebrać, zerknęła przez boczną szybę. Kiedy zobaczyła swoją przyjaciółkę po drugiej stronie ulicy, chciała wysiąść od razu, ale wtedy dostrzegła, że dziewczyna nie jest sama. Towarzyszył jej chłopak, właściwie to mężczyzna, mniej więcej w jej wieku. Nie zdążyła się przyjrzeć jego twarzy, bo odwrócił się tyłem do niej, ale wyglądało na to, że dobrze się znają z Arianą, a Laura nie miała zamiaru psuć przyjaciółce romantycznej schadzki, jak początkowo sądziła i postanowiła poczekać w samochodzie. Kiedy jednak zamiast jakoś czule się pożegnać, każde z nich poszło w swoją stronę, Laura zabębniła palcami w kierownicę, przygryzając policzek od środka i skupiając wzrok na ginącej w mroku sylwetce chłopaka. Odwrócił się jeszcze na moment, jakby chciał się upewnić, że Ariana bezpiecznie trafiła do domu, a gdy dziewczyna weszła do bramy, odetchnął głęboko, wsunął dłonie w kieszenie i zniknął za rogiem budynku.
Gdy telefon ponownie zawibrował jej w dłoni, odrzuciła połączenie, nie patrząc nawet na wyświetlacz. Wsunęła go do kieszeni spodni i otworzyła drzwi samochodu, ale zamknęła je natychmiast, gdy dostrzegła jak z bramy wychodzi dwóch osiłków. Jeden z nich taszczył coś na ramieniu. A raczej kogoś… ta kurtka, jeansy…
– Ariana… Cholera jasna… – zaklęła cicho, zsuwając się niżej na swoim siedzeniu, by nie mogli jej zobaczyć. Gdy wpakowali jej przyjaciółkę na tylne siedzenie czarnego mercedesa z przyciemnianymi szybami, wyciągnęła swój telefon. Na policję wolała nie dzwonić, zresztą nie sadziła by Diaz wziął to na poważnie, bo on rzadko, którą sprawę traktował poważnie, a Mauricio… nie, jego też nie mogła w to mieszać. Zresztą nie chciała od niego niczego, żadnej łaski ani pomocy w czymkolwiek. – Sama sobie poradzę, jak zawsze – powiedział do siebie, uruchamiając silnik i powoli ruszając za mercedesem.


* * *

Siedział przy stole, wpatrując się w mały, niebieski kartonik, który poprzedniego dnia dostał w ośrodku od Javiera Reverte.
– Nibylandia? – prychnął pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem i zastanawiając się jak dorosły facet mógł nadać swojej firmie nazwę bajkowej krainy. – Szkoda, że jeszcze siebie nie kazał tytułować Piotrusiem Panem – mruknął do siebie pod nosem. Gdyby nie to, że Livia, jak się okazało, znała ów specyficznego mężczyznę dosyć dobrze i wypowiadała się o nim w samych superlatywach, w ogóle nie zastanawiałby się nad tym, czy zlecić mu zadanie odnalezienia nadawcy tajemniczego maila, którego jakiś czas temu otrzymała Nadia.
Westchnął cicho i odchylił się na oparcie krzesła, wpatrując się w dość jednoznaczną wiadomość, jaką ktoś zostawił mu na ścianie. Na pewno nie był to żaden niewybredny żart, a raczej kolejne, po mailu do Nadii ostrzeżenie, którego nie mógł już bagatelizować. Najgorsze było to, że nie miał pojęcia kto aż tak bardzo mógł pragnąć jego śmierci. Owszem, w przeszłości zalazł za skórę kilku gościom, ale czy którykolwiek z nich pofatygowałby się, by przyjechać za nim do Valle de Sombras? Kiedy Javier poszedł do szatni, Christian w dużym skrócie powiedział o wszystkim Livii, a ona obiecała, że skontaktuje się z Rayanem i spróbują się czegoś dowiedzieć w tej sprawie. Problem jednak polegał na tym, że Suarez miał przeczucie, że nie ma już zbyt wiele czasu.
– Nie medytuj już tak, tylko bierz się do roboty – usłyszał za sobą Leo, który postawił mu przed nosem wiadro z farbą i położył na stole sprzęt do malowania. – Jeśli Lia ma o tym nie wiedzieć, to powinieneś się pospieszyć.
– A ty co będziesz robił w tym czasie? – spytał Christian, wpatrując się podejrzliwie w przyjaciela.
– Wybacz, ale mam trochę inne plany na słoneczną niedzielę niż stanie przy ścianie z wałkiem. Gdybyś nie zasnął wczoraj na kanapie, mielibyśmy to już za sobą.
Christian pokręcił głową z dezaprobatą i westchnął cicho, pozostawiając uwagę przyjaciela bez komentarza.
– Zresztą ja przecież nie mam pojęcia o malowaniu – dodał Leo po chwili, wzruszając ramionami.
– A o czym masz? – zaśmiał się Christian, przenosząc wiadro z farbą pod ścianę. – Nacho ma rację, że masz do wszystkiego dwie lewe ręce.
– Ej, bo oberwiesz – upomniał Leo, poważnym tonem.
– Przecież boksować też się nie umiesz – odparł rozbawiony Suarez.
– Ale mam… – Leo rozejrzał się dookoła i chwycił dłonie w słoiczek z konfiturą, którą przed chwilą obaj zajadali się przy śniadaniu. – To. I nie zawaham się tego użyć! Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił ci krzywdę.
– Dziwne, że sam sobie jeszcze krzywdy nie zrobiłeś – powiedział Christian, rozstawiając drabinę.
Leo niewiele myśląc wymierzył w przyjaciela słoiczkiem, ale Suarez w porę zrobił unik, a gdy zawartość słoiczka znalazła się na ścianie, posłał Leo mordercze spojrzenie.
– Sam się o to prosiłeś – powiedział, uśmiechajął się głupio. – Ciesz się, że nie celowałem w głowę.
– Idź już lepiej, bo zaraz ja wyceluję w twoją i gwarantuje, że nie spudłuję.


* * *

Gdy wszedł do pokoju, Margarita akurat podnosiła się z łóżka, przewieszając sobie stetoskop przez szyję.
– Co z nią? – spytał cicho, wsuwając dłonie w kieszenie spodni i opierając się plecami o drzwi.
Brunetka spojrzała na niego przez ramię i uśmiechnęła się blado w sposób, w jaki lekarze uśmiechają się do rodzin pacjentów, gdy nie mają serca mówić im, że sytuacja jest beznadziejna.
– Aż tak źle?
– Co mam ci powiedzieć, Nicolas? – jęknęła bezradnie Margarita. Nie znosiła sytuacji, w których jako lekarz była bezsilna, a ta właśnie do takich się zaliczała. – Powinieneś ją stąd zabrać, są ośrodki psych…
– Wykluczone! – uciął ostro, posyłając siostrze mordercze spojrzenie. – Przepraszam – powiedział cicho, przeczesując włosy palcami. – Po prosu… oni są przekonani, że ona nie żyje i musi tak zostać. Nie zapakuję jej przecież w bagażnik, żeby ją stąd wywieźć.
– Hej… – Margarita podeszła do brata i objęła go mocno ramionami, przytulając się do jego pleców. – W takim razie po prostu przy niej bądź. Przychodź częściej, mów do niej. Wierzę, że ludzie w takim stanie słyszą i czują, może gdy poczuje, że komuś na niej zależy, ocknie się wreszcie z tego letargu.
– Czasem zastanawiam się czy… – urwał i przymknął powieki, splatając palce z palcami Margarity. – Przysięgam, że kiedyś zapłaci mi za to, co jej zrobił. Jej i naszemu dziecku.
– Przecież to niczego nie zmieni – powiedziała Margarita, zgrabnie przesuwać się tak, by stać z bratem twarzą w twarz. – Jesteś jej potrzebny tutaj. Ty, a nie twoja zemsta – dodała stanowczo, spoglądając Nicolasowi w oczy, w których widziała tylko dwa uczucia: ból i coraz bardziej dominującą nienawiść.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 1:37:25 08-01-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:01:01 08-01-15    Temat postu:

174. COSME/ETHAN/ORSON/OJCIEC JUAN/MITCHELL

Nie miał pojęcia, ile trwała ta szaleńcza jazda bez szyb, ani dokąd zawiodła ich droga. Wiedział za to coś innego - uciekli. Na jak długo - było kolejną niewiadomą, nikt przecież nie powiedział mu, kim są ich prześladowcy. Być może już dawno odkryli miejsce pobytu Ethana i jego ojca i już jadą dobrać się im do skóry? Starszy i młodszy Crespo musieli działać, musieli coś zrobić i to natychmiast.

Zanim jednak właściciel Toyoty mógł cokolwiek przedsięwziąć, potrzebował jednego - informacji. A tych mógł mu dostarczyć tylko jego ojciec. Ethan rozejrzał się gorączkowo po okolicy, zupełnie nie orientując się w terenie i - nie zauważywszy nic podejrzanego - wyskoczył z samochodu i za kilka chwil ponownie znalazł się w środku, już na tylnim siedzeniu.

- Ojcze? - szepnął cicho, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że uratował mordercę swojej ukochanej. Było jednak za późno na cofnięcie tej decyzji. Zresztą i tak pewnie zrobiłby dokładnie to samo, gdyby dać mu szansę ponownego wyboru.

– Ojcze? – powtórzył i delikatnie dotknął ramienia poranionego człowieka, z przerażeniem zauważając, że Orson nie tylko nie odzyskuje przytomności, ale co więcej – jego głowa opada bezwładnie na ramię syna.

– Ojcze! – powiedział nieco głośniej, jakby próbując w ten sposób cokolwiek zyskać. Wszystko na nic, starszy mężczyzna wydawał się martwy.

Młodszy z nich spojrzał wystraszony na pierś ojca i z ulgą dostrzegł, że tamten oddycha, ale z wysiłkiem. Cokolwiek rozdzieliło ich ze sobą, teraz zostało na moment odsunięte na dalszy plan – mimo całej nienawiści, jaką Ethan wykrzyczał nie tak dawno temu Orsonowi w oczy, gdzieś głęboko w sercu nadal czuł do niego synowską miłość. Mieli zresztą tylko siebie i choć pewnych rzeczy nie sposób było wybaczyć, bywały chwile, gdy czuł się samotny i po prostu tęsknił za rozmowami z tym, który dał mu życie, za bezpiecznymi ramionami, kiedy było mu źle. A źle bywało Ethanowi często...Sam przed sobą nie chciał się przyznać, jak wiele razy siadywał w swoim fotelu i patrzył tępo w ścianę, zastanawiając się, czy nie byłoby lepiej po prostu zerwać kompletnie z przeszłością i wyjechać gdzieś daleko, gdzie nie będą go gnębić mary przeszłości. Nie zamykał się jednak na ludzi, nie czynił tego, co niegdyś postanowił Cosme. Jedyne, co ich łączyło, to okropna, pulsująca tęsknota za tym, co daje miłość, za uśmiechem ukochanej – i to, że obaj je stracili, tyle, że każdy na inny sposób.

- Spokojnie. Dam sobie radę – powiedział sam do siebie Ethan i faktycznie, za moment przyszło mu do głowy rozwiązanie – co prawda czasowe, ale lepsze takie, niż żadne. Jako twórca, pewnego rodzaju artysta, potrzebował chwil spokoju, może nawet całkowitego oddalenia od świata. Zresztą miał również ku temu inny powód – w najgorszych okresach swojego życia, dniach, gdy nie mógł znieść faktu, że ukochana nie żyje, uciekał do lasu, do małej chatki, o której wiedział tylko on. Tam, spacerując i nieodłącznie patrząc w niebo, jakby szukając połączenia z tą, która już nie wróci, odzyskiwał spokój. To właśnie ten domek, te kilka drewnianych ścian miało pomóc mu i tym razem. Wrócił za kierownicę, uprzednio ostrożnie układając ojca z powrotem na fotelu i zapinając go pasami tak, aby nie zsunął się na podłogę i ruszył w stronę budynku. Cicho odmówił modlitwę, aby dobry Bóg zatarł ślady opon, wciąż nie mogąc uspokoić trzepoczącego się w piersi serca.

Kilkanaście minut później znalazł się na miejscu. Skupiony na drodze nie spostrzegł, że Orson odzyskał przytomność i nie do końca świadomym wzrokiem rozgląda się wokoło.

- Gdzie...jesteśmy...? – wyszeptał, powodując, że Ethan drgnął nerwowo i obejrzał się do tyłu, zaskoczony nagłym dźwiękiem.

- W bezpiecznym miejscu. Przynajmniej taką mam nadzieję. Ukryjemy się tutaj do czasu, aż nie wydobrzejesz.

- My? Sądziłem, że będziesz chciał raczej...

- Co? Dobić cię? – dokończył gorzko syn. – Nie, nie miałem takiego zamiaru. Nie jestem mordercą, w przeciwieństwie do... - tym razem to on urwał w połowie zdania.

- Do mnie? To miałeś na myśli?

Zawahał się nieco, zanim odpowiedział.

- Doskonale wiesz, że nie należysz do najłagodniejszych ludzi na świecie. Z twojej ręki zginęło wiele osób. W tym i moja narzeczona. Nie czas jednak na rozpamiętywanie przeszłości, jesteś ciężko ranny, a ja nie mam pojęcia, jak długo zajmie tym, którzy cię gonili, odnalezienie nas. Mam nadzieję, że dłużej, niż mi się wydaje, bo inaczej...

- Nie musisz tego robić – wszedł mu w słowo ojciec. – Po prostu wyrzuć mnie tutaj, gdzieś przy progu, potraktuj tak, jak na to zasługuję, jak worek ziemniaków i uciekaj...uciekaj jak najdalej...

Ostatnie było raczej życzeniem, wypowiedzianym do samego siebie przed kolejną utratą przytomności, niż sugestią skierowaną do Ethana. Ten zresztą zignorował je kompletnie i z wysiłkiem wniósł Orsona do środka chatki, po czym troskliwie ułożył na starym łóżku i przykrył jedynym znajdującym się w budynku kocem.

Dwie godziny milczenia. Dwie godziny ciszy. Dwie godziny rozpamiętywania podjętej decyzji, dwie godziny „za i przeciw” temu, co zrobił – i wciąż dochodził do jednego wniosku – pomoże ojcu. Ukryje go, zapewni leczenie na tyle, na ile będzie mógł. Ale przede wszystkim z nim porozmawia, jak tylko Crespo wróci do świadomości.

O ile w ogóle wróci.

Nie tylko on jeden rozmyślał. Tak samo pogrążony w zadumie był ojciec Juan, kiedy autobus, którym jechał, zbliżał się powoli do Valle de Sombras. Ostrzec. Jego misją było ostrzec, pomóc, uratować, czyli uczynić z ciałami to, co zazwyczaj robił z duszami ludzi. Ale niby jak miał tego dokonać?

- Boże, proszę, dopomóż mi – modlił się cicho. – Spraw, by Cosme Zuluaga mnie wysłuchał. Mitchell nie może skrzywdzić własnej rodziny, nie może odebrać synowi córki, skrzywdzić Nadię de La Cruz i na dodatek tego małego, niewinnego chłopca. Jakiż byłby ten świat, jak straszliwie okrutny, gdybyś na to pozwolił, Panie!

Więcej czasu na planowanie swoich posunięć i błaganie Jezusa o wsparcie nie miał. Pojazd z wolna wtoczył się na ostatni zakręt przed miasteczkiem, ten sam, z którego dało się już dojrzeć stojący na wzgórzu i mimo spłonięcie sporej jego części wciąż majestatyczny zamek El Miedo. Już niedługo widmo Mitchella Zuluagi z powrotem zagości nad Doliną Cieni, nad tą małą mieściną, mieszczącą w sobie tyle zła i bólu, jak chyba żadna inna okolica w pobliżu. Jakby nie dość było tutaj zarazy cierpienia rozsyłanej wszędzie poprzez rodzinę Barosso, ojciec Cosme wysuwał swoje macki coraz dalej, sięgając tym razem po coś, o czym od dawna marzył. Po duszę swojego syna, by zgnieść ją ostatecznie.

Gdyby jednak spojrzał dzisiaj w puste oczy Cosme, zrozumiałby, że dusza tego człowieka już dawno przestała istnieć. W tej samej chwili, kiedy zajrzał do środka przeklętej teczki. Owszem, prawnik Rezende próbował mu coś wyjaśnić, mamrotał coś o jakimś Natanielu de La Cruz, ale Zuluaga nic a nic w te wyjaśnienia nie wierzył. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności – przecież skoro miałby być to przyrodni brat Nadii, to znaczyłoby to nic innego, jak to, że byłby zarazem synem Antonietty! A poza dzieckiem, na którym wykonano zabieg aborcji i sama wdową po Dimitrio, była narzeczona więcej dzieci nie miała. Podobno. Cosme sam się już w tym gubił. Chyba, że...Nathaniel byłby tym synem. Tym potomkiem. Pochodzącym z jednego, krótkiego romansu pomiędzy Fernando Barosso, a matką Nadii. Nie było to jednak możliwe, właściciel El Miedo zorientowałby się przecież od razu, że ciąża nie została usunięta.

- Nie...- Cosme pogładził ręką wpis dotyczący tajemniczego Nataniela. – Ty nie możesz istnieć. Nie wiem, dlaczego ktoś próbuje zadać mi kolejną ranę, kto za tym stoi i dlaczego Mauricio Rezende bierze udział w tym okrutnym żarcie. Ale nie wierzę w istnienie żadnego przyrodniego brata, ani też w to, że Nadia jest moją córką. Już nie. Moja mała dziewczynka nie żyje, teraz jestem pewien, że Antonietta zabiła ją po wyjeździe z Valle de Sombras. Chciałbym tylko raz, chociaż raz przed śmiercią pójść na jej grób, położyć tam kwiaty...

Drżącą ręką przekładał dokumenty, te same, które uprzednio tak dramatycznie wypadły mu z dłoni, kiedy przeglądał teczkę po raz pierwszy. W końcu trafił na zdjęcie Nadii. Wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę, czując, jak kręci mu się w głowie z nadmiaru emocji i tego, że sam już nie wiedział, co jest prawdą, a co wierutnym kłamstwem.

- Zapisałem ci całe El Miedo. Praktycznie cały mój majątek. Byłaś dla mnie tak dobra, tak kochana, jak...jak córka...- Jedna łza spłynęła z jego policzka, prosto na oblicze Nadii. – Jak mogłaś mnie tak oszukać? Czułem się przy tobie naprawdę coś wart. Wierzyłem, że zasługuję na odrobinę szczęścia, że...jest we mnie trochę dobra. Żyłem na nowo. A ty śmiałaś się za moimi plecami.

- Cosme...- cichy szept z tyłu nie przerwał jego wyznania, Zuluaga jakby w ogóle go nie słyszał.

- Marzyłem o chwili, kiedy wezmę cię w ramiona. Kiedy nazwę córką, moim dzieckiem. Teraz nie mam już nic. Nie mam domu, ta część, która spłonęła, ona...kryła w sobie pewne cenne rzeczy...nie pieniądze, o nie. Pamiątki po mojej mamie...To właśnie tam została moja dusza, tam kryłem się prawdziwy ja. We wspomnieniach o czasach, kiedy jeszcze byłem człowiekiem, nie szaleńcem z zamku na wzgórzu. Kiedy nikt nie nazywał mnie El Loco. A teraz ten przydomek stał się prawdą - zaśmiał się gorzko. – Czuję się, jakbym naprawdę zwariował. Nie mam rodziny, nie mam dzieci, nawet siebie. Straciłem wszystko.

- Cosme...- szept się powtórzył, tym razem znacznie bliżej. Nie miała odwagi na nic więcej, wciąż się go bała po tym wybuchu, jakiego była świadkiem. Ale jakże mogła mu nie pomóc, nie pocieszyć teraz, kiedy naprawdę jej potrzebował?

Postąpiła jeszcze parę kroków i położyła mu rękę na ramieniu. Dolores Lozano, kobieta, z którą obiecał sobie zerwać wszelkie stosunki. I ta, która naprawdę go kochała.

- Odejdź – poprosił cicho, to miał być rozkaz, ale zabrzmiał właśnie jak prośba, nawet jak błaganie. Ręki jednak nie strącił. – I...zabierz swoje rzeczy. Nie chcę cię widzieć. Nie chcę widzieć nikogo. Otworzyłem bramy El Miedo, otworzyłem je dla wszystkich. Przestałem zamykać wejście. I to był błąd. Zamykam je znowu. Nie tylko drzwi, ale i moje serce.

Zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy. I chyba najlepszą w tym wypadku. Usiadła obok niego, bardzo blisko, na tym samym łóżku i bez słowa przytuliła najmocniej, jak potrafiła. Zuluaga nie opierał się tej nagłej trosce, przeciwnie, oparł się o Lozano i – wciąż trzymając w rękach zdjęcie Nadii, wciąż mając na twarzy ślady po ranach, jakie sam sobie zadał, siedział tak w objęciach swojej pielęgniarki, swojej Dolores, płacząc cicho za tym, co być mogło, a co nigdy nie nastąpi.

Antonietta nie zamierzał odwiedzać swojego rzekomego ukochanego i wspierać w tragicznych chwilach, co to, to nie, ona przecież nie była od tego. Siedziała właśnie w tym obskurnym pokoju, jaki swego czasu przydzielił jej Sanchez i wpatrywała w świeżo umalowane paznokcie, w drugiej ręce trzymając nabrzmiałą od wściekłości Mitchella słuchawkę. Dzięki swoim układom – i pieniądzom – mógł raz na jakiś czas skorzystać z telefonu.

- Co?! Co ty bredzisz?! Wypiłaś za dużo swojego ulubionego alkoholu, czy co?! Ktoś ci naplótł bzdur, a ty w nie wierzysz. Doskonale wiem, kto należy do mojej rodziny, a kto do niej nie należy!

- Jak widać, nie masz o tym pojęcia – nie odmówiła sobie tej drobnej złośliwości. – Całe miasteczko aż huczy od plotek. Twój plan nie wypali, a przynajmniej nie do końca. O ile Cosme cierpi i bardzo się z tego cieszę, to nie skrzywdzisz go, raniąc Miguela de Macedo. On nie ma z tobą nic wspólnego.

- To mój prawnuk, do cholery! – Zuluaga brzmiał, jakby miał zaraz dostać apopleksji. – Przecież ojciec Juan...

- ...się pomylił. Albo cię oszukał, diabeł go tam wie. Jedno jest pewne – ten malec nie jest ci do niczego potrzebny.
- A może ty go chronisz? – wściekły gangster zmarszczył brwi w oburzeniu i podejrzeniu. – Polubiłaś go i...

- Nawet go na oczy nie widziałam – odparowała Antonietta. – Poza tym nie lubię dzieci, brzydzą mnie.

- Nie byłbym tego taki pewien. W końcu masz córkę. Nadię. Zadałaś się z moim synem i nie usunęłaś ciąży, więc...

- Dobrze wiesz, po co to zrobiłam. Żeby zadać mu jeszcze więcej bólu. Samo porzucenie go nie zraniłoby go tak bardzo, jak fakt, że wyjechałam razem z jego córką. Wyobraź sobie, że on myśli, że ta idiotka nią nie jest.

- A jest? – syknął Mitchell. – O ile Cosme możesz kłamać, to mnie nie masz prawa. Pytam cię, Anto, po raz ostatni – czy na pewno Nadia de La Cruz jest córką mojego syna?

Rany Orsona nie były tak poważne, jak obawiał się tego Ethan, jednakże wciąż nie pozwalały im na znalezienie lepszego schronienia. Zresztą czy takowe w ogóle istniało? Jedynie to miejsce, ten skromny domek na bezludziu mógł zapewnić im ratunek, przynajmniej do chwili, kiedy ktoś ich tutaj nie znajdzie – i w zależności od tego, kto to będzie, albo zostawi w spokoju, albo powystrzela jak kaczki na polowaniu.

- Wyjaśnić? Po co? Ty już mnie przecież oceniłeś – odparł cicho Crespo na pytanie syna. – Tuż po tym, jak ona zginęła, oskarżyłeś mnie o to, uderzyłeś i upokorzyłeś. Dlaczego więc dzisiaj zadajesz mi to samo pytanie, co wtedy?

- Próbuję zrozumieć...nie wiem, chyba samego siebie – odrzekł Ethan, siedząc z twarzą ukrytą w dłoniach. Za każdym razem, gdy wspominał ukochaną, cisnęły mu się łzy do oczu. – Najpierw życzę ci śmierci, a kiedy ona jest blisko, ratuję cię z rąk...nawet nie wiem, kogo. W co ty się znowu wpakowałeś? Twój szef nie był zadowolony z liczby osób, jakie ostatnio zamordowałeś?

- Ethan...synu. – Orson wyciągnął rękę, ale był zbyt słaby, żeby go dotknąć. – Są pewne sprawy, których nie zrozumiesz. I nie dlatego, że nie możesz, tylko po prostu nie chcesz. Odrzucasz prawdę.

- Tylko mi nie mów, że chciałem ożenić się z jakąś agentką FBI, albo kimś pokroju Zuluagi, bo nigdy w to nie uwierzę. Była taka niewinna, taka słodka, taka dobra. Zniszczyłeś mi życie, wrzuciłeś wszystko, co kochałem, w bagno! – oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na ojca z takim ogniem i pogardą w oczach, że Crespo aż się wzdrygnął. – Zbezcześciłeś miłość, dobro, zabrałeś mi...

- Jedyne, co ci zabrałem, to pułapkę, w którą miałeś wpaść. Mitchell uwielbia mieć wszystko pod kontrolą. Ta kobieta, z którą miałeś brać ślub...Jak brzmiało jej imię?

- Nie mów, że nie pamiętasz! – Ethan prawie wrzasnął, za wszelką cenę próbując powstrzymać gniew, jaki rozpalił się w nim żywym ogniem. – Tak bardzo gardziłeś zarówno nią, jak i mną, że nawet nie zapamiętałeś imienia swojej ofiary?! Lydia. Miała na imię Lydia.

- A dalej? – wypytywał Orson, zupełnie nie zwracając uwagi na wybuch syna.

- Lydia Fraser. Czy możesz pytać o rzeczy mniej oczywiste?! Dlaczego ja w ogóle z tobą rozmawiam, powinienem...

- Nie Fraser – przerwał mu nagle ojciec. – Zdecydowanie nie Fraser.

- A niby jak?! – Ethan już stał, nie mógł usiedzieć na miejscu, miał ochotę czymś rzucić, coś zniszczyć, najlepiej jakieś krzesło, stół, czy inny przedmiot. Nigdy nie bywał agresywny, ale teraz, po raz pierwszy w życiu nienawidził. Samego siebie za to, że nie zdołał uratować Lydii, ojca za to, że ją zabił i całego świata za to, że w ogóle istniał.

- Lydia Zuluaga.

- Co? Ale...Nie rozumiem. – Kiedy usłyszał słowa Orsona, zatrzymał się w pół kroku, obrócił w stronę ojca i spojrzał na niego zszokowany. – Co ty właśnie powiedziałeś?

- Lydia Zuluaga – powtórzył tamten. – Nigdy ci tego nie wyznała, ale była córką Mitchella. Pamiętasz, powiedziałem ci, że stary lubi mieć wszystko pod kontrolą. Zapoznał was – ty oczywiście o niczym nie miałeś pojęcia – po to, aby trzymać mnie w szachu. Wiedziałem, że jeżeli w jakikolwiek sposób mu się sprzeciwię, zginiesz. Lydia miała cię obserwować, pilnować. Na jej – i twoje – nieszczęście – dziewczyna zakochała się w tobie naprawdę. Mitchell się o tym dowiedział i wydał na nią wyrok. Zresztą to nie pierwszy raz, kiedy morduje własnych krewnych. Próbowałem jej pomóc, przekonać go, żeby odstąpił od tego zamiaru, ale wszystko na próżno. A potem...sam wiesz, co się stało.

- Jezu Chryste...Nie...To nie może być prawda...- Ethan przeczesał ręką włosy i usiadł na krześle, roztrzęsiony jeszcze bardziej, niż przed kilkoma godzinami, tyle, że z innego powodu. - To kłamstwo. Starasz się wybielić, usprawiedliwić. Powiedziałbyś mi to od razu. Nie po dwóch latach. Nie. Nie. Nie!

Zerwał się nagle i podbiegł do ściany, walnął w nią pięścią raz i drugi, trzeci, kolejny, aż zatrząsł się cały budynek. Ale on nie przestawał, wyładowywał na niewinnych murach całą swoją złość, bunt i rozpacz.

- Kto był matką?! Kto był jej matką, do cholery?! – wrzasnął, wciąż znęcając się nad drewnianym otoczeniem.

- Nie mam pojęcia. Pewnie któraś z jego kochanek. Mitchell miał ich wiele. Równie dobrze może mieć więcej dzieci, ja wiedziałem tylko o trójce. Cosme, jego brat i Lydia.

- Lydia miała rodzeństwo? – Ethan wreszcie spojrzał na ojca nabrzmiałymi od płaczu oczami.

- Tak. Cosme ma córkę, Nadię de La Cruz i – podobno – wnuka o imieniu Miguel, który nie ma pojęcia o swoim pochodzeniu. To właśnie Cosme zeznawał przeciwko ojcu na procesie i to na nim chce się zemścić Mitchell. Między innymi poprzez porwanie małego Miguela. Wyznałem komuś, co planuje, prosiłem, by ten ktoś ostrzegł syna Zuluagi o grożącym jego rodzinie niebezpieczeństwie. Ten ktoś, ksiądz, powinien być już w drodze do Valle de Sombras, gdzie mieszka Cosme i reszta. Mitchell wie, że rozmawiałem z duchownym, ale nie wie, o czym. To właśnie tą informację próbował wydobyć ze mnie jeden z jego ludzi, a kiedy to się nie udało, wypuścił mnie tylko po to, aby na mnie zapolować i zabić. Do tego Lydia, twoja zmarła ukochana – ale o tym już wiesz. O ile mi wiadomo, Cosme nie ma pojęcia, że miał siostrę. Wie za to o swoim bracie.

- Bracie...- powtórzył Ethan, kompletnie zraniony i otępiały. Był jak filtr, przez który pewne informacje przechodzą, a inne się nie przedostają, zatrzymują, nie zostają przepuszczone, zamiast tego jego odrzucał, bronił się przed tym, co mogły spowodować.

- Owszem. Wychowali się razem, to znaczy przez pewien czas odwiedzali i utrzymywali kontakt. Ich matki się znały, to dla matki młodszego z nich Mitchell porzucił swoją ówczesną żonę, Marię del Carmen. Maria przyjechała do Valle de Sombras i tam zmarła, podczas, gdy druga kobieta...

- Dość. Nie chcę więcej tego słuchać. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Nie wiem, jaki masz cel w tym, żeby ponownie mnie krzywdzić, ale...

- Cal.

- Co? O czym ty....

- Cal – ponowił Orson. – Wapno. Mitchell ma fioła na punkcie wapna. Stosuje je do różnych rzeczy. Niczego miłego, rzecz jasna. Dlatego też dał swoim dzieciom imiona, których pierwsze litery składają się na słowo „cal”. Dokładnie w tej kolejności, od najstarszego do najmłodszego. Cosme urodził się najwcześniej, Lydia na samym końcu. Imię środkowego z dzieci zaczyna się na „A”. A właściwie zaczynało, bo jego również zabił. Tak samo, jak matkę Cosme, Marię del Carmen.

- Jak ono brzmiało? – spytał Ethan, sam nie wiedząc, po co.

Sześć liter. Jak sześć kropel krwi. Imię tak krótkie, jak krótkie było życie syna Mitchella Zuluagi, tego, który zginął z rozkazu własnego ojca.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:25:22 10-01-15    Temat postu:

175. LIA

Zaparkowała Kawasaki przed blokiem Christiana i zdjęła kask, zerkając w stronę okien mieszkania, które zajmował. Niemal wszystkie były pootwierane, a to oznaczało, że zdecydowanie był w domu, tylko dlaczego do ciężkiej cholery nie odbierał telefonu? Wyłączyła silnik i zagryzła dolną wargę wpatrując się w kluczyki, które ściskała w dłoni. Zaczęła się zastanawiać, czy to dobry pomysł by nachodzić go tak bez uprzedzenia, równie dobrze przecież mógł nie być sam i dlatego zwyczajnie nie odbierał od niej telefonów i nie odpowiadał na sms’y. Co prawda ostatnim razem powiedział jej, że noc spędzona z autorką malinki to był błąd, ale nie była głupia ani naiwna. Christian był facetem. Wolnym facetem, bez zobowiązań i miał pełne prawo korzystać z uroków bycia kawalerem. Skrzywiła się czując dziwny ucisk w piersi, ale zignorowała go natychmiast, nie dopuszczając do głosu własnych uczuć i myśli.
Westchnęła ciężko i wyjęła z kieszeni kurtki komórkę wybierając numer Christiana, a kiedy po raz kolejny odpowiedziała jej cisza, a później automatyczna sekretarka, zacisnęła zęby z wściekłości. A jeśli jednak coś się stało? Przesunęła dłonią po włosach, przygryzając policzek od wewnątrz, bo w głowie zaczęło jej się pojawiać milion najróżniejszych scenariuszy i naprawdę wolała by żaden z nich nie okazał się prawdą. Trudno, najwyżej ją odprawi, ale przynajmniej upewni się, że wszystko jest w porządku i pojedzie do Ramirezów spokojniejsza. Zsiadła z motoru odwieszając kask na kierownicy i pospieszenie pokonała drogę po schodach, aż pod drzwi mieszkania. Zapukała delikatnie, a kiedy dobiegło ją głośne “Proszę”, pokręciła głową i nacisnęła klamkę, ale niemal natychmiast uderzył w nią intensywny zapach świeżej farby malarskiej. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się, niepewnie wchodząc do środka, a jej wzrok od razu padł na Christiana, który stał na drabinie i machał wałkiem. On w najlepsze bawił się w malarza, a ona nakreśliła w głowie niezliczoną ilość czarnych scenariuszy, jak skończona kretynka.
- Dopadły cię wyrzuty sumienia i jednak postanowiłeś mi pomóc kosztem gorącego popołudnia z Margaritą? – zaśmiał się Christian, gdy usłyszał szczęk zamykanych drzwi. Lia przystanęła i skrzyżowała ramiona na piersi – Spóźniłeś się, bo właśnie skończyłem – dodał, schodząc z drabiny i odwracając się w stronę drzwi – Lia? Co ty tu robisz? – spytał bacznym spojrzeniem lustrując blondynkę, która wpatrywała się w niego morderczym spojrzeniem.
- Dlaczego nie odbierasz telefonów? – naskoczyła na niego.
- O co ci chodzi?
- Ostatnim razem, gdy nie odbierałeś ... – urwała, zaciskając zęby – I co cię tak śmieszy, co? To, że się martwię o twój arogancki tyłek?
- Zapomniałaś dodać jednego przymiotnika – odparł, płucząc wałek z farby w wiadrze z wodą, a gdy uniosła brwi, uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób i dodał: - Seksowny tyłek.
- Nie schlebiaj sobie Suarez!
- Nie denerwuj się, chochliku. Jak widzisz mnie i mojemu tyłkowi nic nie dolega – odparł rozbawiony, zbierając z podłogi gazety. Lia przewróciła oczami z irytacją i ruszyła w stronę aneksu kuchennego.
- W ogóle co to za pomysł, żeby w niedzielę brać się za malowanie? – zagadnęła siadając na wysokim stołku i przyglądając się jak Christian sprząta w salonie. Wzruszył ramionami i wciąż milcząc wyrzucił gazety do kosza na śmieci, a Lia nie wiedzieć czemu odniosła wrażenie, że celowo unika jej wzroku.
- Leo fajtłapa nie potrafi nawet celnie rzucać i dorobił mi na ścianie Picasso z malinowej konfitury – odparł składając drabinę, po czym oparł ją o ścianę i zamknął puszkę z farbą stawiając ją na blacie. Lia uniosła brwi i parsknęła wesołym śmiechem, kiedy zerknął na nią przelotnie.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to były przetwory Doni Raquel? – spytała przygryzając policzek od wewnątrz by stłumić śmiech, ale kiedy posłał jej nachmurzone spojrzenie, roześmiała się głośno.
- Zdajesz sobie sprawę jak to ustrojstwo ciężko zamalować? – zagadnął z oburzeniem wskazując ruchem głowy na ścianę.
- Ty się lepiej nie przyznawaj, że nie zjadłeś tych powideł – ostrzegła rozbawiona, zagryzając dolną wargę i mrugając do niego, kiedy zmierzając do lodówki posłał jej upominające spojrzenie.
- Bardzo zabawne, naprawdę – mruknął wyciągając dwie butelki wody i podając Lii jedną.
- A co powinnam płakać? Bo jeśli tak, to nie wiem czy nad tobą, czy nad tym nieszczęsnym słoikiem – zażartowała chichocząc i upijając łyk wody. Christian pokręcił głową z rozbawieniem i bez ostrzeżenia chwycił ją pod żebra niemal natychmiast wywołując u niej łaskotki i towarzyszący mu napad śmiechu.
- Mały złośliwiec – rzucił umykając szybko zanim zdążyła pacnąć go w ramię. Wyszczerzył się jak dziecko i przechylił swoją butelkę z wodą opróżniając od razu połowę.
- Ja? – obruszyła się, choć nie wyglądało to wcale przekonywająco kiedy nie mogła przestać się uśmiechać – To z ciebie jest nieczuły przyjaciel. Jak mogłeś tak po prostu zamalować dzieło życia najlepszego kumpla?
- Uwierz mi, nie chciałabyś mieć takiego arcydzieła w pokoju – odparł wywracając oczami, a Lia znów głośno się roześmiała i pokręciła głową z niedowierzaniem - Przyjechałaś tylko dlatego, że martwiłaś się o mój arogancki tyłek? – spytał ze śmiechem parodiując ton jej głosu sprzed kilku minut, ale zgromiła go spojrzeniem.
- Jadę właśnie do Diego – poinformowała bawiąc się butelką - Obiecałam mu, że zabiorę się za jego tatuaż. Ty również jesteś zaproszony i ściślej rzecz ujmując Donia Raquel zabroniła mi się pokazywać bez ciebie, a że nie raczyłeś odebrać telefonu musiałam się pofatygować osobiście.
- I nawet nie wiesz jak mnie to cieszy – mruknął uśmiechając się szeroko i odstawiając butelkę na kuchenną wyspę.
- A co stęskniłeś się? – zażartowała unosząc pytająco brew i wpatrując się w jego błyszczące łobuzersko niesamowicie zielone tęczówki.
- A ty nie? – odpowiedział pytaniem opierając się dłońmi o blat za jej plecami i przyszpilając ją spojrzeniem w taki sposób, że czuła się uwięziona bardziej przez ten wzrok niż otaczające ją silne przedramiona. Wzruszyła ramionami starając się by wyglądało to swobodnie i ukryła spojrzenie za wachlarzem gęstych rzęs, czując jak jej serce gwałtownie przyspiesza.
- Dobra, jak chcesz jechać to zawijaj się pod prysznic – zmieniła temat uśmiechając się lekko i niepewnie spoglądając mu w oczy. Parsknął śmiechem i założył jej pasmo jasnych włosów za ucho umyślnie muskając opuszkami skórę na szyi.
- Czy ty właśnie sugerujesz, że śmierdzę?
- Raczej, że jesteś umorusany farbą. – stwierdziła rozbawiona i odruchowo położyła dłonie na jego torsie pchając go w stronę łazienki.
- Ty też.
- Niby gdzie? – zmarszczyła brwi obrzucając spojrzeniem swoje ubranie i ręce, wywołując tym jego cichy śmiech. Sięgnął dłonią do puszki z farbą i zebrał na palec odrobinę białej emalii, którą brudne było opakowanie.
- Tutaj – rzucił przesuwając jej po nosie palcem wskazującym. Lia parsknęła śmiechem i odruchowo zamachnęła się nogą w jego stronę, ale w porę zdążył się uchylić przed kopniakiem w siedzenie.
- Zejdź mi z oczu, jeśli nie chcesz słyszeć odgłosu mojego buta na swoim seksownym tyłku – odparła złośliwie ironizując i wycierając wierzchem dłoni farbę z czubka nosa. Christian wyszczerzył się od ucha do ucha i wycofując się z tyłem w kierunku łazienki posłał jej buziaka w powietrze. Wtedy rozległ się dźwięk nadesłanego sms’a, więc Lia sięgnęła po telefon do kieszeni kurtki – Czekaj! – zawołała zatrzymując Suareza w pół kroku i odczytując szybko treść wiadomości – To od Margarity – wyjaśniła, a kiedy uniósł pytająco brew, uśmiechnęła się lekko - Rozmawiałam z nią dzisiaj rano i przeprosiłam za naszą nieobecność na piątkowej kolacji. Powiedziała, że jeśli bardzo chcemy się zrekompensować, to coś wymyśli i właśnie proponują z Leo bilard wieczorem – powiedziała przygryzając policzek od środka i przyglądając mu się uważnie – Masz ochotę iść? – spytała przekrzywiając lekko głowę, a Christian oparł się ramieniem o ścianę i uśmiechnął półgębkiem podczas gdy jego oczy znów rozbłysły chłopięcą radością.
- Jeśli to ma oznaczać, że znów złoję Leo dupę i odegram się za malinową nędzną namiastkę murala, to jestem za! – zaśmiał się, po czym zniknął w łazience.

***

Czterdzieści minut później siedziała na taborecie w salonie Ramirezów, pochylając się nad ramieniem Diego, opartym swobodnie na krawędzi stołu, który wcześniej starannie wyczyściła antyseptykami i owinęła folią. Dłonie miała odziane w czarne jednorazowe rękawiczki, a włosy związane w warkocz. Cieszyła się, że miała wciąż aktualne badania, które robiła regularnie co pół roku, co weszło jej już w nawyk odkąd skończyła kurs.
Była pogrążona w pracy i całkowicie skupiona, więc nie zorientowała się nawet, że od jakiegoś czasu Christian stał w wejściu do salonu, opierajac się ramieniem o ścianę i przyglądał się temu co robiła z zaciętym wyrazem twarzy. Lia jedną ręką napinała delikatnie skórę Diego, a w drugiej trzymała maszynkę do tatuażu, która wydawała z siebie charakterystyczne bzyczenie wypełniając pogrążone w ciszy pomieszczenie niecodziennym dźwiękiem.
Tatuaż jaki wybrał dla siebie Diego, był naprawdę spory i wymagał kilku sesji, zanim uda im się uzyskać wreszcie końcowy i w pełni zadowalający efekt. Sam ogólny projekt nie zajął Lii zbyt wiele czasu, bo w mig pojęła o co chodzi przyjacielowi, kiedy tłumaczył jaki ma pierwotny zamysł. Rysunek smoka był co prawda na swój sposób mroczny i ponury, zważywszy na fakt, że miał zostać wykonany w szarości. Jedynym elementem, który ożywiał całość, była krwistoczerwona róża wpleciona miedzy chmurę a wijące się cielsko drapieżnika, napis, który miał w planach Diego oraz błękitne tęczówki zwierzęcia. Jedna błyszcząca łza płynąca po pysku gada, sprawiła, że na tle groźnego wyglądu, ostrych zębów i kolcy wystających z grubego pancerza, wydawał się odrobinę łagodniejszy i mniej złowieszczy. Tatuaż pokrywał większość pleców, a głównie ich prawą i środkową część. Otwarty pysk smoka i odsłonięte ostre zęby zaczynały się na wysokości dolnej lini żeber i zahaczały o kręgosłup, wyżej na łopatce i barku naniesione były łapy zakończone ostrymi szponami, tułów, grzbiet z kolcami i rozłożone skrzydła zwieńczone strzelistymi końcami. Dolne kończyny i zawinięty ogon przenosiły się na na ramię, aż do zgięcia łokcia. Na szczęście większość Lia zdążyła wytatuować zanim jeszcze wyjechała z Valle de Sombras pięć lat temu. Teraz zostało jedynie nałożyć cienie, kilka detali i napis, który miał widnieć na plecach Diega. Mimo wszystko przed nimi kilka godzin pracy.
Kiedy Diego potarł nasadę nosa palcami, uśmiechnęła się do siebie.
- Potrzebujesz przerwy? – spytała, ani na moment nie odrywając wzroku od igły. Siedzieli tu już nieruchomo od ponad godziny, więc nie zdziwiłoby jej, gdyby chciał odsapnąć.
- Nie, w porządku – mruknął przyglądając się jej dziełu z szerokim uśmiechem na ustach – Od razu lepiej to wygląda – odparł zadowolony, a Lia uśmiechnęła się szeroko, w dalszym ciągu nie podnosząc wzroku znad cieni jakie nakładała wokół ogona i tylnych pazurów piekielnego zwierzęcia.
- Cieszę się – odparła mrużąc lekko oczy – Napis zostaje taki jak planowałeś? – spytała wycierając papierowym ręcznikiem, który trzymała w wolnej dłoni, nadmiar tuszu i krew, a jej wzrok powędrował mimowolnie na stojącego w progu Christiana. Dostrzegła malujące się na jego twarzy napięcie i zaciśnięte mocno zęby, gdy na policzku drgnął mu mięsień, ale uśmiechnął się do niej lekko.
- Projekt zostaje bez zmian – odparł swobodnie Diego. Lia uśmiechnęła się i wróciła do przerwanej czynności.
- Mówiłam, że będziesz się nudził Christian – zagadnęła nie unosząc wzroku nawet na moment.
- Nie nudzę się. Obcuję ze sztuką – zażartował siląc się na beztroski ton. Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową rozbawiona.
- Chcesz mi powiedzieć chłopcze, że to “coś” ci się podoba? – spytała Dona Raquel wchodząc do salonu i krzyżując ręce na piersi spojrzała na Suareza z niedowierzaniem. Uśmiechnął się czarująco i zerknął na tatuaż smoka.
- Jest .... – urwał szukając odpowiedniego słowa i potarł kark w zamyśleniu. Lia uśmiechnęła się szeroko i znów wytarła ze skóry Diego nadmiar tuszu.
- Nie krępuj się, mów co myślisz – odezwała się wesoło, a Christian zerknął rozbawiony na panią Ramirez, która uniosła brew ponaglając go spojrzeniem.
- Ciekawe – dokończył uśmiechając się zawadiacko i wzruszając ramionami. Ciemnowłosa kobieta prychnęła z irytacją i wzniosła oczy do nieba.
- Panie Boże widzisz i nie grzmisz – westchnęła z rezygnacją powodując, że cała trójka roześmiała się głośno.
- Babciu daj już spokój – jęknął błagalnie Diego patrząc na nią ze zmarszczonymi brwiami – Poza tym to nie byle jaki tatuaż i ma swoje znaczenie, więc się nie czepiaj – mruknął poirytowany kręcąc głową z dezaprobatą.
- Oczywiście! – rzuciła z powątpieniem – Znaczy tylko tyle, że jest odrażający! – burknęła patrząc na wnuka z politowaniem i znikając w kuchni. Lia zaśmiała się pod nosem, a Diego przymknął oczy z bezradności.
- Jej chyba nigdy nie przejdzie – fuknął cicho przesuwając dłonią po ogolonej głowie.
- Diego nie każdemu musi się to podobać. Ważne, że ty jesteś zadowolony, bo to ty będziesz to nosił do końca życia – odparła Lia skupiając wzrok na igle.
- Tak i będzie starym dziadem z okropnym tatuażem! – odezwała się Donia Raquel wchodząc z powrotem do pokoju ze skrzynką pełną sadzonek i słomianym kapeluszu na głowie – Całe szczęście, że ma już żonę! – dodała z przekąsem spoglądając na Christiana i mrugnęła do niego rozbawiona, a w jej oczach zaigrały psotne iskierki – Chodź pomożesz mi, a Lia niech się dalej pastwi nad moim wnukiem – powiedziała podając mu skrzynkę i bez słowa kierując się do drzwi tarasowych wychodzących do ogrodu.
- Będziesz pracował w ogródku Suarez? – zagadnęła Lia z rozbawieniem, ale nie zaszczyciła go spojrzeniem, wciąż skupiając wzrok na tatuażu.
- Chyba niewiele mam tu do gadania – zaśmiał się kręcąc głową z niedowierzaniem i kierując się do drzwi.
- Skończę za jakieś pół godziny, więc baw się dobrze – rzuciła chichocząc i ścierając papierowym ręcznikiem nadmiar tuszu. Christian parsknął śmiechem spoglądając na nią, gdy pochłonięta była pracą.
- Bardzo śmieszne – burknął udając naburmuszonego, ale posłał Diego wesoły uśmiech, po czym zniknął na tarasie. Zszedł ostrożnie po schodkach, uważając na sadzonki w skrzynce i podszedł do Doni Raquel zakładającej ogrodowe rękawiczki. Uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Postaw tu proszę – odezwała się głębokim głosem i wskazała trawnik pod nogami, obserwując Christiana uważnie, a kiedy się wyprostował i spojrzał jej w oczy, znów posłała mu przyjazny uśmiech.
- W czym miałbym pomóc? – spytał rozglądając się niepewnie i pocierając kark w zakłopotaniu. Dona Raquel zaśmiała się wesoło i poklepała go po ramieniu w uspokajającym geście.
- Spokojnie wiem, że zabawa z ogródku to raczej babska sprawa. Nie mam zamiaru kazać ci sadzić roślinek – zaśmiała się widząc ulgę malującą się na jego twarzy. Pokręciła z rozbawieniem głową i kiwnęła na łopatę stojącą przy drzewie – Chciałam cię tylko poprosić, być przekopał mi ten kawałek – wskazała dłonią niczym nie obsadzoną ziemię, w specjalnie oddzielonej części ogrodu – Jeśli to nie problem oczywiście. Ręce już nie te – odparła krzywiąc się kwaśno i spoglądając na jego twarz.
- Nie ma sprawy – odparł Christian wzruszając nonszalancko ramionami i sięgając po drugą parę rękawiczek wiszących na ściance skrzynki. Założył je i chwycił łopatę – Gdzie dokładnie mam przekopać? – spytał, a kiedy pani Ramirez pokazała o co jej chodzi, zabrał się do roboty.
- Jesteś z Valle de Sombras prawda? – spytała opierając ręce na biodrach i przyglądając mu się uważnie, kiedy pochłonięty kopaniem skinął jej głową na potwierdzenie.
- Mieszkałem tu z rodzicami i siostrą – przyznał zaciskając dłonie na łopacie, po czym odchrząknął – Rodzice nie żyją, została mi tylko siostra – rzucił wymijająco. Dona Raquel skinęła głową ze zrozumieniem.
- Przykro mi – odparła ściągając na siebie jego smutne spojrzenie. Uśmiechnął się niewyraźnie i wrócił do przerwanej czynności.
- Długo zna pani Lię? – zagadnął chcąc jak najszybciej zmienić temat. Pani Ramirez uśmiechnęła się pod nosem i poprawiła kapelusz.
- To zależy co rozumiesz przez słowo “długo”. Przyjaźniłam się z jej babcią, niestety Teresa zmarła, kiedy Lia miała zaledwie roczek i wtedy moje kontakty z ich rodziną urwały się i to głównie przez Pilar – przyznała smutno zerkając w głąb ogrodu w zamyśleniu – Dopiero prawie sześć lat temu Lia wypełniła swoją obecnością nasz dom. Spotkali się z Diego w gospodzie, po tym jak rok wcześniej wrócił z żoną i dzieckiem do rodzinnego domu i założył szkołę tańca. Cieszyłam się, że Lia wyrosła na porządną dziewczynę – dodała zdławionym głosem i spuściła wzrok. Christian spojrzał przelotnie na kobietę, przyglądając jej się przez chwilę - Kiedy zorientowałam się, że u Pilar nie dzieje się najlepiej, próbowałam przemówić jej do rozumu, ale przestała już dawno być tą samą dziewczyną, więc stanowczo dała mi do zrozumienia, że mam się nie wtrącać. Na szczęście wtedy Lia trafiła do ośrodka Ignacia Sancheza i poczułam ulgę, kiedy wziął ją pod swoje skrzydła, bo wiedziałam, że się nią zaopiekuje – westchnęła i spojrzała Christianowi w oczy uśmiechając się lekko – Podejrzewam, że to stamtąd się znacie, prawda? – spytała, a on pokiwał w odpowiedzi głową uśmiechając się szeroko i wspierając przedramiona o rączkę łopaty.
- Uczyłem ją boksu – przyznał wywołując tym gromki śmiech pani Ramirez. Pokręciła głową z niedowierzaniem i zmierzyła go bacznym spojrzeniem zatrzymując się na jego twarzy, którą rozświetlił chłopięcy uśmiech.
- Powinnam była się domyślić – mruknęła rozbawiona i westchnęła cicho kucając i sięgając po jedną z sadzonek – Wiesz..... – zaczęła, po czym uniosła głowę i mrużąc oczy spojrzała w tylko sobie wiadomym kierunku – Zawsze miałam nadzieję, że w życiu Lii pojawi się ktoś równie silny, a może nawet silniejszy niż ona, by ją wspierać. Nie sądziłam tylko, że spotka kogoś takiego w tym miasteczku – przyznała zadzierając głowę. Zajrzała Christianowi w oczy i uśmiechnęła się przy tym serdecznie. Suarez westchnął i wzruszył ramionami, odkładając łopatę pod drzewo. Zdjął rękawice i wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi – odparł rzucając rękawice na trawnik i przesuwając dłonią po włosach.
- Bo oboje tego chcecie, czy ona tego zażądała? – zagadnęła mrużąc oczy i wpatrując się w niego przenikliwym ciemnym spojrzeniem. Kiedy wytrzymał jej wzrok, ale nie odpowiedział, westchnęła traktując jego milczenie za odpowiedź – Zbliż się Christian i posłuchaj mnie uważnie – poprosiła kiwając na niego dłonią. Kucnął powoli tuż obok i spojrzał jej niepewnie w oczy – Przeszłość Lii nie była różowa i usłana różami, jej własna matka zgotowała jej los, jakiego żaden rodzic nie chce dla swojego dziecka – powiedziała spoglądając przed siebie i krzywiąc się, a w jej oczach błysnął cień żalu.
- Szczerze mówiąc nie znam jej historii ponad to co usłyszałem gdzieś w miasteczku, albo od Nacho – przyznał Christian bawiąc się rękawicą i ściągając na siebie smutne, ale bystre spojrzenie ciemnowłosej kobiety – Niewiele o sobie mówi – dodał unosząc wzrok i wbijając błyszczące zielone tęczówki w jej twarz. Donia Raquel uśmiechnęła się krzywo i ręką odzianą w rękawicę zaczęła grzebać w ziemi kopiąc niewielki dołek.
- Cała Lia – mruknęła z rezygnacją i westchnęła ciężko – Od zawsze dźwiga swoją przeszłość sama, bo tego nauczyło ją życie. Skoro nie mogła liczyć na ojca, którego nigdy nie poznała, ani na matkę, która powinna być przecież najbliższą jej osobą, przywykła, że nie może liczyć na nikogo prócz siebie. Więc swoje problemy i troski trzyma skryte głęboko w sercu i dzielnie walczy z nimi dzień po dniu. Jest co prawda przy tym trochę niepokorna, uparta jak osioł, pyskata i impulsywna – wyliczyła rozbawiona wywracając oczami.
- To akurat prawda – przyznał śmiejąc się wesoło i przesuwając dłonią po karku. Raquel sięgnęła do skrzynki po sadzonkę i zajrzała mu w oczy szybko poważniejąc.
- Mimo wszystko to dziewczyna o naprawdę gołębim sercu i z ogromnymi pokładami miłości, choć nikt jej nie nauczył jak kochać – dodała cicho, odwracając wzrok, po czym ułożyła sadzonkę w wykopanym dołku przysypując ją ziemią – Jeśli już znajdzie się w jej życiu ktoś dla niej ważny, jest gotowa wskoczyć za nim w ogień, nie zadając pytań i nie oglądając się na nic i choć pewnie nigdy się do tego nie przyzna sama potrzebuje by ją ktoś szczerze pokochał – powiedziała podchwytując głębokie spojrzenie Christiana, który wpatrywał się w nią intensywnie jakby analizował każde słowo jakie w tej chwili usłyszał. Uśmiechnął się krzywo i umknął spojrzeniem przygryzając policzek. Zdawał sobie przecież z tego sprawę, bo Lia właśnie to uczyniła w stosunku do niego. Ofiarowała bezinteresowną pomoc, nie czekając na pozwolenie, nie zważając na to, że może być niebezpiecznie, a zwłaszcza na to, że praktycznie nic o nim nie wiedziała. Na chwilę zapadła między nimi cisza, a Christian tępym wzrokiem wpatrywał się w drzewo rosnące w ogrodzie. Nie zwrócił nawet uwagi, że pani Ramirez świdruje go czujnym spojrzeniem ciemnych oczu, które wydają się widzieć więcej niż ktokolwiek chciałby pokazać – Wydaje mi się, że jesteś na tyle silny by to wszystko udźwignąć Christian. Jej przeszłość, charakter, obawy, lęki i niepewności – podjęła po chwili przerywając ciszę i ściągając na siebie jego bystre spojrzenie. Zmarszczył brwi i pokręcił głową, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, przerwała mu kładąc dłoń na jego przedramieniu – Lia potrzebuje kogoś kto będzie dla niej jak kotwica, rozumiesz co chce powiedzieć? Kogoś kto mocno stąpa po ziemi, nie będzie jej karmił słodkimi słówkami i obietnicami sielankowego życia, bo ona takiego nie chce – powiedziała uśmiechając się ciepło i ściskając go lekko za ramię wciąż uporczywie wpatrując się w jego oczy, tak by wszystko co miała do powiedzenia dotarło do niego z całą powagą i mocą – To dziewczyna z krwi i kości, która chce prawdziwego życia, a nie bajki, bo nigdy w takiej nie żyła. Potrafi sobie radzić z problemami. Jeśli jesteś w stanie jej to dać, to bądź przy niej i nie rezygnuj. Nigdy. – poprosiła stanowczym tonem zaglądając mu w oczy z błyskiem determinacji w ciemnych mądrych oczach – Jeśli nie tego oczekujesz od życia, jeśli nie chcesz czegoś stałego, nie masz w sobie cierpliwości i nie chcesz czekać, odpuść teraz zanim mury wokół jej serca runą i Lia wpuści cię do swojego świata na dobre. Jej nie można zawieść Christian, pamiętaj o tym – poprosiła uśmiechając się do niego przyjaźnie, po czym wróciła do sadzenia roślinek, jakby przed chwilą nie wyłożyła mu właśnie poważnego monologu o, nie da się ukryć, dość istotnych sprawach.
- Ostatnią rzeczą jakiej bym chciał to w jakikolwiek sposób ją skrzywdzić, proszę mi wierzyć – odezwał się Christian pewnym głosem, podchwytując ciemne spojrzenie pani Ramirez, w którym zamigotały radosne iskierki. Skinęła mu głową z aprobatą i znów się uśmiechnęła.
- To dobrze – mruknęła i wyciągnęła rękę w stronę skrzynki po kolejną sadzonkę – Tak swoją drogą, to ja wiem, że wy mężczyźni lubicie niegrzeczne dziewczyny ... – zaczęła uśmiechając się cwano i spoglądając na skonsternowanego Christiana z rozbawieniem – Ale Lię zdecydowanie trzeba utemperować, bo robi co jej się żywnie podoba i do tego wszystkiego strasznie pyskuje – zaśmiała się mrugając do niego. Christian parsknął wesołym, gardłowym śmiechem i pokręcił niewyraźnie głową.
- Nie sądzę, by to było takie proste – stwierdził patrząc z powątpieniem i nie mogąc się przy tym przestać śmiać. Raquel uniosła znacząco brew i zmierzyła go wzrokiem.
- Wszystko da się zrobić mój drogi – stwierdziła wzruszając nonszalancko ramionami – Lia potrzebuje faceta, którego nie wzruszy jej tupnięcie nóżką i który nie będzie się bał jej sprzeciwić. A ty akurat wyglądasz na takiego co to potrafi być uparty, nie mniej niż ona, mam rację? – zagadnęła zerkając na niego spod słomianego kapelusza. Christian zaśmiał się cicho i skinął głową – Pomijam już fakt, że wygląda jak mała zabiedzona sarenka – burknęła kręcąc głową z dezaprobatą.
- Też uważam, że nie zaszkodziłoby, a wręcz przeciwnie, gdyby trochę podjadła – przyznał szczerząc się jak dziecko. Raquel uśmiechnęła do niego wesoło i spojrzała mu w twarz błyszczącymi cwano oczami.
- Myślę Christian, że się dogadamy – odparła klepiąc go serdecznie po dłoni – Nie myśl sobie, że mam zamiar was swatać. Wbrew temu co uważa Diego, nie trudnię się takimi intrygami, bo zdaję sobie sprawę, że takie zabiegi mogą przynieść skutek odwrotny od zamierzonego – wyznała przysypując ziemią kolejną sadzonkę – Nie zaprzeczam jednak, że jeśli będziesz potrzebował pomocy przy utemperowaniu chochlika, możesz na mnie liczyć – rzuciła swobodnie zerkając do niego i mrugając porozumiewawczo.
- Zapamiętam – odparł Christian z łobuzerskim błyskiem w oku. Raquel spojrzała w stronę domu i kiwnęła na niego głową uśmiechając się łagodnie.
- Zmykaj do Lii, ja zaraz skończę i was nakarmię dzieciaki – rzuciła, a kiedy spojrzał na nią niepewnie, ponagliła go spojrzeniem – Zmiataj! – rzuciła ze śmiechem i skupiła całą uwagę na sadzeniu kolejnej roślinki. Christian wyprostował się i wsuwając dłonie do kieszeni jeansów ruszył do domu. Wbiegł powoli po schodkach, a kiedy przekroczył próg drzwi tarasowych dostrzegł, że Lia smaruje tatuaż Diego jakąś maścią i zakłada opatrunek z przezroczystej folii.
- Pamiętasz zasady Diego? – spytała patrząc na niego podejrzliwie kiedy wstał z krzesła i zaczął prostować zastane mięśnie. Westchnął i pokiwał powoli głową.
- Żadnej kąpieli w wannie, basenie, morzu i jacuzzi, tylko szybki prysznic przez dwa tygodnie. Nie wystawiać tatuażu na słońce, nie drapać, nie dotykać, zachować czystość. Mam być kreatywny w tych sprawach – zaśmiał się wesoło, unosząc sugestywnie brwi, a Lia w odpowiedzi wywróciła oczami i szturchnęła go przedramieniem.
- Wariat! – rzuciła kręcąc głową z dezaprobatą – Pamiętaj, żeby zdjąć opatrunek po dwóch godzinach, przemyć tatuaż letnią wodą z mydłem antybakteryjnym i wysuszyć tylko papierowym ręcznikiem – powiedziała rzeczowym tonem wcelowując w niego palec wciąż odziany w czarną rękawiczkę, a kiedy potulnie skinął głową i zasalutował żartobliwie, westchnęła tylko – Co trzy godziny smaruj maścią, a na noc owiń folią, niech ci pomoże Leti, bo inaczej jeszcze się przykleisz do pościeli – odparła mrugając do niego zaczepnie, po czym okręciła się na taborecie i spojrzała wprost na stojącego w drzwiach Christiana – Koniec z roślinkami? – zagadnęła uśmiechając się do niego promiennie i sprzątając sprzęt ze stołu.
- Chyba kiepski ze mnie ogrodnik – odparował wzruszając nonszalancko ramionami i spoglądając na nią roziskrzonym spojrzeniem. Przeniósł wzrok na Diego i przyjrzał się owiniętemu rysunkowi – Fajnie wygląda – przyznał kiwając głową i uśmiechając się ciepło.
- Fajnie będzie wyglądać jak dokończymy – odparł Diego, ale zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze rozdzwoniła się jego komórka leżąca na komodzie – Przepraszam was, ale to Leti, muszę pojechać po nią i dzieciaki – rzucił posyłając im przepraszające spojrzenie i przystawił aparat do ucha uśmiechając się szeroko – Tak kochanie .... Dobrze, już jadę. Zaczekaj chwilkę .... – odparł i wycofując się tyłem do holu spojrzał jeszcze na Lię i Christiana – Widzimy się później w gospodzie tak? – zagadnął, a kiedy Lia skinęła mu głową, uśmiechnął się w odpowiedzi i wyszedł pospiesznie pogrążając się w rozmowie z żoną.
- Dużo pracy wam jeszcze zostało? – zagadnął podchodząc ostrożnie do Lii, która zdążyła wstać i pochować większość rzeczy do specjalnej walizki.
- Kilka sesji, ale i tak już bliżej końca. Muszę nałożyć cienie na plecach i zrobić napis, który chce Diego – wzruszyła ramionami chwytając mały czarny worek. Rozłożyła go pakując do niego wszystko to co miało styczność ze skórą; specjalnie odizolowaną igłę, opakowanie tuszu, folię ze stołu i krzesła na którym siedział Diego, ręczniki papierowe z pozostałościami tuszu i własne rękawiczki, a na koniec wyczyściła stół antyseptykami.
- To chyba żart – mruknął po chwili Christian marszcząc brwi, a kiedy na niego spojrzała jego twarz napięła się, a on wlepił zaniepokojone spojrzenie w długie sterylne igły do tatuowania, które leżały we wnętrzu walizki w specjalnym zalutowanym opakowaniu. Przełknął ślinę i pokręcił niewyraźnie głową zerkając na nią niepewnie.
- Bez obaw, to tylko tak strasznie wygląda – odezwała się spokojnym głosem obserwując bystrym, ciemnym spojrzeniem jego twarz. Wykrzywił usta w krzywym uśmiechu i zacisnął zęby.
- Właśnie widzę – rzucił z nutą obrzydzenia, po czym odwrócił wzrok i zrobił głęboki wdech. Lia przyjrzała mu się czujnie, kiedy zacisnął nerwowo zęby, a dłonie które trzymał w kieszeniach zwinął w pięści. W tej chwili zdała sobie sprawę z tego, że Christian faktycznie bał się igieł. Był facetem, którego niewiele rzeczy przerażało i którego z całą pewnością, ciężko było przestraszyć. Najwidoczniej tak z pozoru błaha sprawa, wyraźnie przyprawiała go o mdłości. Sama była przyzwyczajona do widoku igieł, bo obcowała z nimi od dziecka, więc jej to zupełnie nie ruszało. Zdecydowanym ruchem zamknęła walizkę, po czym zagryzając dolną wargę zrobiła krok w jego stronę i oparła się biodrami o stół.
- Posłuchaj mnie – poprosiła kładąc mu dłoń na boku i ściągając na siebie jego niepewne spojrzenie. Kiedy jego tęczówki błysnęły niebezpiecznie, cofnęła powoli rękę siląc się na swobodny ton – Tak dla jasności, żebyś nie myślał, że tatuowanie to ogromna tortura, a ja mam jakieś psychopatyczne zapędy i lubię się znęcać nad ludźmi – zażartowała uśmiechając się promiennie i próbując choć odrobinę rozładować jego napięcie, ale wykrzywił usta w grymasie i spojrzał na nią ganiąco. Wywróciła oczami i westchnęła cicho - Nie używam do tatuowania całej igły, tylko sam koniuszek. Reszta ukryta jest w maszynce. Samo tatuowanie przypomina raczej delikatne szczypanie, coś podobnego do użądlenia pszczoły, bo tusz zostaje w skórze i nigdy nie dostaje się pod nią. Więc naprawdę to tylko tak wygląda – wyjaśniła spoglądając mu w oczy uspokajająco i uśmiechając się łagodnie.
- To miało mnie uspokoić? – zagadnął wpatrując się uparcie w jej ciemne oczy. Wzruszyła ramionami i oparła dłonie o blat stołu po obu stronach bioder.
- Przynajmniej próbowałam – rzuciła mrugając do niego, aż w końcu parsknął cichym śmiechem, trochę mniej wesołym niż zazwyczaj, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Zawsze się tyle schodzi co u Diego? – spytał stając obok Lii i również opierając się biodrami o stół. Pokręciła głową i skrzyżowała ramiona na piersi.
- Zależy od rysunku. Jeśli ktoś chce coś naprawdę dużego, tak jak Diego musi się liczyć z tym, że czeka go kilka sesji trwających zdecydowanie więcej niż godzina. Mniejsze tatuaże raczej są do zrobienia w ciągu jednego dnia, albo paru godzin. Najszybciej idzie z tymi drobnymi i najmniej wymagającymi. Małe znaki, jakieś literki, czy napisy, wtedy to kwestia dwudziestu minut do półgodziny – odparła zerkając na niego spod wachlarza gęstych rzęs. Skinął głową ze zrozumieniem i uśmiechnął się półgębkiem, spoglądając jej w oczy.
- Chyba poszerzyłem właśnie moją wiedzę – zaśmiał się przesuwając dłonią po karku, a Lia parsknęła wesołym śmiechem i założyła kosmyk włosów za ucho.
- Nie da się ukryć – rzuciła kręcąc głową i wtedy jak spod ziemi wyrosła przed nimi pani Ramirez wciąż w słomianym kapeluszu na głowie.
- Mam nadzieję, że zgłodnieliście, bo zaraz podam wam obiad mizeroty – rzuciła uśmiechając się ciepło i zmierzając do kuchni – Tylko bez dyskusji! – zawołała ze śmiechem uprzedzając jakiekolwiek próby wymigania się od posiłku. Lia pokręciła głową i westchnęła z rezygnacją.
- I tak byśmy nie wygrali – mruknęła wywołując tym cichy śmiech Christiana. Spojrzała na niego filuternie i chwyciła go za rękę ciągnąc za sobą do kuchni – Chodź pomożemy ....

***

Stała na piętrze w gospodzie Diego, wspierając łokcie na barierce i obserwując tańczący poniżej tłum. Jej wzrok mimowolnie powędrował w stronę baru, gdzie kilka minut temu poszedł Christian. Uśmiechał się od ucha do ucha rozmawiając o czymś z Diego, który po chwili parsknął wesołym śmiechem i postawił na blacie puszkę coli i butelkę piwa, które zamówił Suarez. Lia uśmiechnęła się na ten widok. Po pierwsze dlatego, że bardzo cieszył ją fakt, że obaj panowie, znaleźli wspólny język i naprawdę dobrze się dogadywali, a po drugie jej serce wypełniało się bezgraniczną radością, kiedy widziała wesołego i uśmiechniętego Christiana. Potrzebował takich beztroskich momentów, kiedy problemy i zmartwienia zostawały, gdzieś daleko, przynajmniej na chwilę. Chciała widzieć go takiego częściej, bez smutku w jego cudownie zielonych oczach.
Westchnęła ciężko i pomachała do Diego, kiedy dostrzegł, że zerka w ich stronę. Christian odwrócił się i obdarzył ją chyba, najweselszym i najbardziej uroczym uśmiechem, jaki do tej pory u niego widziała. Odwrócił się jednak nagle, kiedy podszedł do niego Leo i klepnął go w plecy. Trzymał za rękę Margaritę, która zamieniła z nimi kilka słów, po czym skierowała sie schodami na piętro dostrzegając tam pannę Blanco i uśmiechając się do niej promiennie.
Lia do tej pory nie mogła uwierzyć w to, że ta dziewczyna należy do całej tej pokręconej rodziny Barosso. Kiedy podczas kolacji doktor Santos przyznała kto jest jej ojcem wywołała niemałe zaskoczenie, bo kompletnie nie pasowała do rodu wielkich bogaczy Valle de Sombras, a tym bardziej do ich obłudnego i brudnego świata. Zarówno Senior Fernando, o którym krążyły po miasteczku przedziwne historie i plotki, jak i Alejandro mogliby jeździć na jednym wózku. Co prawda Nico również nie był święty i miał swoje na sumieniu, ale w porównaniu z bratem i ojcem, w nim jednym drzemały chyba jeszcze jakiekolwiek ludzkie odruchy, o których Lia miała okazję, swego czasu się przekonać. Za to Margarita wydawała się być ulepiona z zupełnie innej gliny i żyła w innej bajce.
- Nie myśl tyle, bo to niezdrowe – z rozmyślań wyrwał ją ciepły kobiecy głos brunetki, która stanęła obok również wspierając przedramiona o barierkę. Lia uśmiechnęła się i unosząc brew spojrzała na nią przyjaźnie.
- To zalecenie lekarza? – spytała rozbawiona. Margarita szturchnęła ją lekko ramieniem i uśmiechnęła się szeroko.
- Raczej dobra rada koleżanki – odparła mrugając porozumiewawczo. Lia parsknęła śmiechem i pokręciła głową, spoglądając znów na tańczących w lokalu ludzi - Jak kręgosłup? – odezwała się po chwili, wpatrując się w Lię uważnie, świdrującymi ciemnymi oczami, które po raz kolejny tak bardzo przypominały jej wzrok Nacho. Lia skinęła lekko głową, uśmiechając się ciepło.
- Lepiej, dzięki – odparła beztrosko zaglądając Margaricie uspokajająco w oczy dla potwierdzenie swoich słów. Najgorsze na szczęście minęło i obyło się bez poważniejszych komplikacji. Lia jednak każdego dnia bała się, że kontuzja może wrócić i musiała na siebie bardzo uważać, co nie było wcale łatwe biorąc pod uwagę, że nie miała w zwyczaju siedzieć na tyłku i obijać się całymi dniami.
- Cieszę się. Gdybyś potrzebowała pomocy, albo rehabilitacji.... – zaczęła Margarita patrząc na nią przenikliwie. Lia skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko.
- Wiem gdzie cię znaleźć – dokończyła za doktor Santos, wesołym tonem, a Margarita skinęła jej glową z aprobatą i uśmiechnęła sie lekko – Cieszę się, że przyszliście z Leo. Ta piątkowa kolacja nie poszła do końca tak jak powinna, ale mam nadzieję, że wybaczycie nam cały ten bałagan – odparła niepewnie Lia pochwytując ciepłe spojrzenie brunetki.
- Daj spokój, nie ma o czym gadać – rzuciła wzruszając ramionami, a Lia uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością – Ale pamiętaj, że i tak wisisz mi kawę – przypomniała żartobliwym tonem spoglądając na koleżankę błyszczącymi radośnie oczami. Lia parsknęła wesołym śmiechem, ale nic już nie powiedziała, bo doktor Santos odwróciła się przez ramię, jakby instynktownie wyczuwając obecność Leo. Natychmiast się rozpromieniła i pocałowała go przelotnie w usta, odbierając od niego butelkę piwa.
- To co dzieciaki, partyjka bilarda? – spytał Leo unosząc pytająco brwi i obejmując Margaritę w pasie. Christian podał Lii puszkę coli, spoglądając jej w oczy błyszczącymi chłopięcą radością zielonymi tęczówkami i uśmiechając się do niej łobuzersko. Odpowiedziała mu więc promiennym uśmiechem, po czym przygryzła policzek od wewnątrz i umknęła spojrzeniem skupiając wzrok na otwarciu puszki, zaczepiając paznokciem o zawleczkę.
- Leo poważnie? – spytał po chwili Christian z powatpieniem, uśmiechając się szeroko i opierając biodrami o barierki obok Lii – Ostatnim razem jak graliśmy w bilard, przegrałeś całe swoje oszczędności – przypomniał z rozbawieniem upijając łyk piwa ze swojej butelki.
- Bujaj się – burknął urażony Sanchez – Chyba uwielbiasz mi dogryzać, wiesz? – poskarżył się udając skrzywdzonego. Margarita wyciągnęła dłoń i pogładziła go po policzku.
- Moje biedactwo – odparła przymilnym tonem, a on wydymając dolną wargę ułożył głowę na jej ramieniu. Lia i Christian parsknęli śmiechem na ten widok.
- Słuchaj Leo, moja propozycja jest nadal aktualna – zaczęła Lia spoglądając na niego z rozbawieniem i zagryzając dolną wargę. Leo trochę się ożywił i wyszczerzył jak dzieciak, patrząc na nią z pytaniem w oczach – No wiesz, ja mam całkiem niezły prawy sierpowy, no i..... – mrugnęła do niego przypominając mu ich rozmowę w samochodzie sprzed kilku dni, kiedy jechali do wesołego miasteczka rodem z horroru. Leo zaśmiał się wesoło, a kiedy Margarita szturchnęła go w bok patrząc nagląco, pochylił się nad jej uchem, by wytłumaczyć o co chodzi. Lia upiła swoją colę i znad puszki z napojem zerknęła przelotnie na Christiana, nie kryjąc przy tym wcale swojego rozbawienia.
- Propozycja? Jaka przepraszam propozycja? – spytał unosząc brew i patrząc na nią podejrzliwie. Wzruszyła swobodnie ramionami i uśmiechnęła się tajemniczo..
- Nie musisz wszystkiego wiedzieć Suarez – odparła odważnie wytrzymując jego przenikliwy wzrok i przekrzywiając lekko głowę. Christian wpatrywał się w nią gorącym spojrzeniem i łobuzerskim uśmiechem na ustach, przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, po czym zerknął w tylko sobie znanym kierunku i pochylił sie tuż nad jej uchem. Chodź dzieliło ich kilka centymetrów, poczuła wyraźnie, wdzierający się w nozdrza jego męski prowokujący zapach, a jego bliskość sprawiła, że odruchowo zatrzymała powietrze w płucach w pełnym napięcia oczekiwaniu.
- Jeszcze się nie nauczyłaś, że ja i tak dowiem się wszystkiego? – spytał szeptem, odsuwając się odrobinę, ale tylko po to by zajrzeć jej w oczy.
- Ma pan zbyt nadmuchane ego, panie Suarez – odparła mierząc się z nim na spojrzenia. Choć starała się zachowywać swobodnie, wszystkie jej wysiłki poszły w łeb, bo kiedy tak wpatrywał się w nią rozpalonym spojrzeniem, cała odwaga w jednej chwili z niej uchodziła. Odruchowo oblizała spierzchnięte wargi językiem, a wzrok Christiana natychmiast zsunął się z jej sarnich oczu na kusząco rozchylone usta odbierając jej zdolność racjonalnego myślenia. Nie musiał jej nawet dotykać, by całkiem traciła przy nim rozum, a jej ciało zaczynało żyć własnym życiem domagając się rozpaczliwie jego bliskości. Zerknęła przelotnie na jego usta, a kiedy uniosła wzrok i ich spojrzenia na krótką chwilę się splotły, poczuła jak zalewa ją fala gorąca, skupiając się słodkim bólem w dole brzucha. Przymknęła oczy i zrobiła głęboki wdech, odwracając powoli wzrok. Przechyliła gwałtownie puszkę upijając spory łyk coli i czując jak bąbelki zaczynają szczypać ją w nos. Zamrugała energicznie, usiłując jednocześnie wyrównać oddech i doprowadzić się do ładu, co wcale nie było takie proste. Przeniosła wzrok na Margaritę i Leo, którzy byli tak zajęci sobą, że chyba nawet nie zauważyli tego co się wokół nich działo, a Lia odetchnęła z ulgą.
- Proponuję pojedynek – odezwała się w końcu zwracając na siebie ich uwagę i ciesząc się, że jej głos jednak nie drżał. Margarita uśmiechnęła się, a jej oczy rozbłysły wesoło, kiedy w mig pojęła aluzję.
- Chłopcy kontra dziewczyny – bardziej stwierdziła niż zapytała zagryzając dolną wargę – To się dobrze składa, bo na studiach trochę się grało – odparła tajemniczo, mrugając do Lii porozumiewawczo i sprawiając tym, że blondynka od razu się rozluźniła.
- Hej! – zaprotestował Christian udając oburzonego i wskazując głową na Sancheza – Ja mam z nim grać? Przecież on ma dwie lewe ręce do wszystkiego – dodał marszcząc brwi i nie mogąc ukryć uśmiechu, kiedy dostrzegł bojową minę przyjaciela. Leo skrzyżował przedramiona na piersi i posłał mu ganiące spojrzenie.
- Będziesz miał okazję się wykazać – odezwała się Lia mierząc go zalotnym spojrzeniem i uśmiechając się promiennie – Udowodnij, że nie tylko w prawieniu komplementów jesteś mistrzem – rzuciła z wyzwaniem zagryzając dolną wargę. Christian nie odrywając spojrzenia od jej wielkich sarnich oczu, upił łyk piwa z butelki i uśmiechnął się zawadiacko.
- Dobra.
- Powodzenia – szepnęła Lia mrugając do niego i kierując się do stołu bilardowego w ślad za Margaritą.

***

- Ja mam dość! – zaśmiał się Leo kręcąc głową z niedowierzaniem, kiedy kolejną już partyjkę bilarda wygrała Lia i Margarita. Wyniki co prawda, wskazywały na remis, ale i tak miały niezły ubaw widząc skonsternowane miny Christiana i Leo, którzy chyba nie spodziewali się mięć w dziewczynach, równych sobie przeciwniczek.
- Ty masz dość? – spytał Christian unosząc brew i patrząc na przyjaciela z rozbawieniem – Przypominam ci, że to ja nadrobiłem nam większość punktów – dodał uśmiechając się arogancko. Leo przewrócił oczami i odstawił kij pod ścianę.
- Skromność to jednak nie jest twoja mocna strona, Christian – odezwała się Lia kręcąc głową z dezaprobatą, ale jej oczy w tej chwili całe się śmiały. Suarez wzruszył beztrosko ramionami, szczerząc się jak dziecko.
- Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej – rzucił swobodnie mrugając do niej przyjaźnie, na co Lia odpowiedziała radosnym śmiechem.
- Typowa męska próżność – mruknęła rozbawiona Margarita uśmiechając się ciepło i wtulając w Leo, który instynktownie objął ją ramieniem.
- Zapewniam cię kotek, że ja i on – wskazał palcem na siebie, a później na Christiana – To niebo, a ziemia – zażartował, a Margarita uniosła brew patrząc na niego z niedowierzaniem – No co, nie jest tak? – obruszył się Leo zerkając na Lię i szukając u niej wsparcia. Stłumiła uśmiech i pokiwała głową próbując przybrać poważną minę.
- Ależ jest – odparła zagryzając policzek od środka, by nie parsknąć śmiechem – Tacy różni, a jednak tacy podobni – dodała uśmiechając się promiennie. Leo zmroził ją spojrzeniem, a ona uniosła ręce w geście poddania, po chwili jednak cała czwórka parsknęła wesołym śmiechem.
- Bawcie się sami, a my idziemy potańczyć – rzucił Leo uśmiechając się do Margarity, po czym chwycił ją za dłoń i pociągnął w stronę parkietu. Lia odprowadziła ich wzrokiem, a kiedy spojrzała na Christiana dostrzegła, że przez cały czas świdrował ją gorącym spojrzeniem.
- Co się tak gapisz? – spytała wojowniczo, choć na jej ustach wciąż igrał uśmiech. Suarez wzruszył niedbale ramionami i upił łyk piwa nie odrywając od niej roziskrzonych oczu.
- A nie wolno? – odezwał się po chwili mierząc ją zadziornym wzrokiem. Lia uniosła wymownie brew i przekrzywiła lekko głowę.
- To co, jeden na jeden? – zapytała patrząc mu w oczy z wyzwaniem i całkowicie ignorując jego wcześniejsze słowa. Uśmiechnął się cwaniacko w odpowiedzi i odstawił butelkę na sąsiedni stolik.
- Jesteś pewna? – rzucił układając bile na środku stołu i zerkając na nią przelotnie.
- A pan jest gotowy na przegraną, panie Suarez? – droczyła się, podchodząc leniwie bliżej i przeszywając go głębokim, ciemnym spojrzeniem.
- Ja nigdy nie przegrywam – odparł pewnie, a kąciki jego ust wygięły się w seksownym półuśmiechu, kiedy z rozmysłem lustrował jej twarz intensywnym wzrokiem.
- Naprawdę masz nadmuchane ego – prychnęła kręcąc głową z niedowierzaniem i starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, że jego spojrzenie robi na niej jakiekolwiek wrażenie.
- Myślę, że to raczej kwestia tego, co dla mnie oznacza wygrana – odpowiedział ściągając na siebie jej brązowe oczy. Przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, ale w końcu Christian uśmiechnął się i cofnął o krok – Panie przodem – rzucił szarmancko wskazując dłonią stół bilardowy. Lia uniosła wymownie brew i prychnęła pod nosem rozbawiona, a kiedy Christian wzruszył beztrosko ramionami upijając łyk swojego piwa, odwróciła się w kierunku stołu. Omiotła skupionym wzrokiem sytuację, po czym ściągnęła włosy na prawą stronę i mrużąc delikatnie oczy, pochyliła się przymierzając się do uderzenia. Dopiero kiedy poczuła intensywne mrowienie na ciele i przyjemny dreszcze przebiegający wzdłuż kręgosłupa, uświadomiła sobie, że wzrok Christiana zapuszcza się właśnie w rejony, na które ma w tej chwili całkiem niezły widok, skutecznie ją przy tym dekoncentrując. Zaklęła cicho i odetchnęła głęboko usiłując wyrównać oddech, po czym uderzyła, ale żadna bila nie wpadła do dołka. Skrzywiła się niezadowolona, po czym wyprostowała i zerknęła przez ramię na stojącego za nią Christiana. Uśmiechał się z satysfakcją, swobodnie opierając biodrami o jeden ze stolików i pożerając ją typowo samczym spojrzeniem, wcale się przy tym nie kryjąc. Lia zmrużyła oczy i przygryzła policzek od wewnątrz.
- Gapisz się jak ciele w malowane wrota. Nacieszyłeś oczy? – rzuciła strofującym tonem, ale on wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko jak małe dziecko.
- Owszem – mruknął zmysłowym półgłosem i jak gdyby nigdy nic przeniósł wzrok na stół by ocenić swoją aktualną sytuację w grze. Lia obrzuciła go bojowym spojrzeniem i uśmiechnęła się do siebie cwano. Jeśli chciał z nią tak pogrywać, to mogą się pobawić, tylko ciekawe kto przegra pierwszy. Kiedy to Christian pochylił się nad stołem przymierzając się do uderzenia, Lia całkowicie bezszelestnie zrobiła kilka kroków w jego stronę i pochyliła się nad jego ramieniem z pełną premedytacją ocierając się o niego własnym ciałem.
- Kto mieczem wojuje od miecza ginie – szepnęła mu do ucha, dokładnie w momencie, kiedy pchnął kijem bile. Całkowicie zaskoczonemu Christianowi omsknął się palec i nie uderzył tak jak planował, w rezultacie również nie zdobywając punktu. Wyprostował się kręcąc głową z rozbawieniem i zerknął na stojącą obok Lię, która opierała się swobodnie biodrem o stół, uśmiechając się z satysfakcją.
- Chyba Cię nie doceniłem chochliku – przyznał szczerze zaglądając jej głęboko w oczy.
- Bywa.... – rzuciła mrugając do niego zalotnie i obeszła stół, stając dokładnie naprzeciwko. Pochyliła się, a jej wzrok mimowolnie powędrował nie na bile, tylko prosto w piękne zielone tęczówki, które wciąż tliły się tym niesamowitym ogniem, który ostatnimi czasy gościł tam coraz częściej. Usta Christiana znów rozciągnęły się w seksownym uśmiechu, kiedy po raz kolejny zmierzył jej ciało gorącym spojrzeniem, doskonale zdając sobie sprawę z tego co robi i jak na nią działa. Zagryzła dolną wargę opuszczając wzrok i starając się za wszelką cenę skupić na tym co się dzieje na stole, ale wtedy rozległ się dzwonek jej telefonu. Wyprostowała się i sięgnęła po niego do tylnej kieszeni jeansów, zerkając na wyświetlacz. Zmarszczyła brwi widząc migający na ekranie nieznany numer, po czym rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Christiana.
- Przepraszam – mruknęła uśmiechając się lekko, po czym przesunęła kciukiem po wyświetlaczu i przystawiła telefon do ucha – Słucham? – odezwała się niepewnie i przez krótką chwilę słuchała swojego rozmówcy po drugiej stronie linii, a z jej twarzy w jednej chwili zniknęło napięcie całkowicie ustępując miejsca jawnemu zaskoczeniu – Niemożliwe..... Charlie? – wymamrotała nadal niedowierzając. Uśmiechnęła się szeroko wspierając się na kiju, który wciąż trzymała w dłoni i zerknęła ukradkiem na Christiana. Posłała mu lekki uśmiech kiedy wpatrywał się w nią znad butelki piwa z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odwróciła wzrok i sięgnęła po swoją puszkę coli upijając łyk, ale słysząc kolejny potok słów w słuchawce zakrztusiła się napojem i zakasłała – Ty chyba żartujesz? Jak to jesteś w Monterrey? – zwróciła się do swojego rozmówcy łamiącym głosem wytrzeszczając oczy ze zdziwienia i przystawiając wierzch dłoni do ust zamrugała energicznie, gdy w oczach stanęły jej łzy.
Matko Boska, świat staje na głowie! Ostatnie czego się spodziewała to Charlie w takim miejscu jak Meksyk, ale jak widać los lubił płatać figle ....

_________________
Agula dziękuję :*


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 1:54:43 10-01-15, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:59:31 10-01-15    Temat postu:

176. HUGO

Monterrey, maj, rok 2008

Przemierzał ulice miasta, starając się nie wyglądać podejrzanie. Wydawało mu się, że wszyscy się na niego gapią. Zaczynał dostawać paranoi. Prawe ramię piekło go niemiłosiernie - zaledwie kilka dni temu przeszedł inicjację.
Udało mu się dostać do Los Caballeros Templarios - jednego z najsłynniejszych i najbardziej niebezpiecznych karteli narkotykowych w Meksyku. Cztery miesiące zajęło mu wkupywanie się w łaski El Pantery, który stał na czele organizacji w obrębie północnego Meksyku z siedzibą w Monterrey i o którym wiele osób wypowiadało się z prawdziwą czcią. Hugo tego nie rozumiał. To prawda, był to człowiek, obok którego trudno przejść obojętnie, ale ostatecznie nie budził w chłopaku respektu.
Hugowi pozwolono "nosić płaszcz Templariusza", ale na razie był na okresie próbnym. Każda wpadka mogła go słono kosztować.
Podrapał się po ramieniu, na którym widniał tatuaż - tarcza z czerwonym równoramiennym krzyżem. Było to swoistego rodzaju namaszczenie. W ten sposób poznawali swoich. Kilku Templariuszy najeżyło się, kiedy Hugo dobitnie ich skrytykował:
- Naznaczacie się tatuażami? To głupie i zupełnie pozbawione sensu...
- W ten sposób wiemy, kto jest z nami, a kto przeciwko nam!
- Tak, ale wszyscy inni też. Inne kartele widzą tatuaż i strzelają bez ostrzeżenia. To dość lekkomyślne.

Tępe osiłki z organizacji nic nie odpowiedziały na tę trafną uwagę, tylko sztyletowali nowego członka wzrokiem, dopóki El Pantera nie kazał im zająć się czymś pożytecznym.
Hugo nie bardzo wiedział, do czego to wszystko ma prowadzić. Plan Fernanda był dość zawiły i w jakiś pokręcony sposób, aby dotrzeć do Saverina, musiał najpierw dotrzeć do El Pantery. Na wspomnienie zabójcy matki zrobiło mu się niedobrze.
Od śmierci Sonii Delgado minęło półtora roku, a Hugo czuł się tak, jakby wydarzyło się to zaledwie wczoraj. Matka pracowała w banku jako niskiej rangi urzędniczka. Pewnego dnia miał miejsce napad - przestępcy wtargnęli do budynku grożąc bronią bogu ducha winnym klientom i pracownikom. Sonia nie usłuchała rozkazu oprawcy i udzieliła pomocy rannej klientce. Została zastrzelona na miejscu.
Hugo szczerze wątpił w to, by Saverin był osobiście odpowiedzialny za to morderstwo. Był zbyt wpływowy - wynajął ludzi, którzy odwalili za niego całą robotę. Choć Conrado napawał go obrzydzeniem i nienawiścią, chłopak musiał przyznać, że był to człowiek zaradny i przedsiębiorczy. Dorobił się ogromnego majątku i reputacji już przed trzydziestką. I nawet jeśli dokonał tego grabieżą i mordowaniem niewinnych ludzi, nie ulegało wątpliwości, że miał on niezwykły talent do zacierania po sobie śladów, skoro jak dotąd nie został obwiniony za żadne ze swoich zbrodni.
Barosso twierdził, że Saverin współpracuje z Templariuszami. Podobno pomaga im w szmuglowaniu towaru tam, gdzie nie sięgają już ich długie macki. Mężczyzna miał koneksje i układy - nic dziwnego, że kartel obrał go sobie za swoistego ojca chrzestnego.
Hugo dotarł do upragnionego celu. Niepozorny domek w jednej ze spokojniejszych dzielnic miasta był idealnym miejscem na siedzibę kartelu - nie sposób było odgadnąć, że w tym miejscu działa centrala jednej z najniebezpieczniejszych organizacji w Meksyku. Idealnie przystrzyżony trawnik, świeżo pomalowany płot - można by uznać, że mieszka tutaj jakieś małżeństwo z gromadką dzieci i psem, który w ogródku miał sporo miejsca, by się wyszaleć. Delgado przeżył szok, kiedy po raz pierwszy zaprowadzono go do Centrali - zupełnie różniła się od jego wyobrażeń, które zaczerpnął z filmów kryminalnych.
Wnętrze domku nie wyglądało już tak schludnie i niepozornie. Może dlatego, że mieszkała tutaj grupa mężczyzn, którzy niespecjalnie przywiązywali wagę do czystości. Tutaj liczyły się prawdziwe interesy - w Centrali znajdowało się biuro i tutaj zapadały wszelkie decyzje. Mimo tego, El Pantera nie był tam stałym bywalcem. Osobiście pojawiał się rzadko, głównie wysyłał swoich zastępców, by zajmowali się kontrolą przerzutów.
- Czołem! - zawołał ktoś, kiedy tylko drzwi zamknęły się za Hugiem.
Delgado spojrzał na łysiejącego faceta, który go pozdrowił. Był to Ogrodnik - to w głównej mierze on odpowiadał za tereny wokół domku. Przezwisko zawdzięczał również temu, że krążyły plotki o tym jak potrafi cicho i bez śladów pozbyć się dowodów zbrodni. Hugo zastanawiał się czy wpisują się w również ludzkie ciała. Choć wtedy jego pseudonim brzmiałby raczej "Grabarz". Wolał nie wdawać się w szczegóły. Nie obchodzili go współpracownicy El Pantery. Pragnął jedynie dowiedzieć się o miejscu pobytu Conrada i zwiać stąd jak najprędzej. Nie czuł się tutaj komfortowo i trudno się dziwić. W każdej chwili mógł zostać zabity we śnie, jeśli ktoś pomyślałby, że jest szpiegiem wrogiego kartelu. Nie był szpiegiem, ale z całą pewnością nie był też jednym z nich, a to oznaczało jedno i to samo. "Kto raz staje się Templariuszem, nigdy nie przestaje nim być" - powiedział mu kiedyś El Pantera.
Skinął głową Ogrodnikowi i przeszedł do pokoju, który w zamyśle miał być jadalnią, ale w praktyce była to sala konferencyjna połączona z bufetem.
- Ach, Delgado - powiedział jeden z mężczyzn, podnosząc się z krzesła na jego widok. - Czekaliśmy na ciebie.
- Wybacz, były ogromne korki - wyjaśnił, w pośpiechu zajmując wolne miejsce przy stole.
Drugi z Templariuszy siedział naprzeciw niego z nogami na dębowym blacie, dłubiąc w zębach wykałaczką i wpatrując się w niego intensywnie. Hugo przeszył dreszcz po plecach. Paco nie lubił go od samego początku. W jego obecności chłopak czuł, że za chwilę zostanie zdemaskowany. Tak też było i tym razem. Paco zdecydowanie mu nie ufał.
- Korki... - westchnął pierwszy z facetów, podchodząc do komody i wyjmując z niej jakieś pudełko, które postawił na stole. - Nie rozumiem, dlaczego dojeżdżasz do nas z Juarez. Możesz przecież zamieszkać tutaj. Znalazłoby się dla ciebie miejsce. No i przydałby nam się ktoś do sprzątania.
Lolo zaśmiał się, ukazując żółtawe zęby, a Hugo skrzywił się nieznacznie i częściowo po to, by odwrócić od siebie uwagę Paco, wlepił wzrok w pudełko na stole.
- Co to? - zapytał, choć szczerze mówiąc nie bardzo go to interesowało.
- Test. - Lolo popchnął pudło po stole tak, że teraz znajdowało się tuż przed Hugiem. - Otwórz.
Z bijącym sercem chłopak uchylił wieko, bojąc się, co też może oznaczać ów test. W środku była zwykła biała koperta i broń. Drżącymi palcami otworzył kopertę, z której wypadło zdjęcie.
- Co to ma być? - zapytał, wskazując na fotografię przedstawiającą jakiegoś młokosa zmierzającego ulicą. Wykonano ją z ukrycia, jakby ktoś go śledził.
- Twoje ostatnie zadanie.
- Myślałem, że zdałem już egzamin. Myślałem, że już jestem jednym z was.
Paco prychnął pogardliwie i zdjął nogi ze stołu. Ponownie wpatrzył sie w Huga przenikliwym wzrokiem, jakby chciał zamordować go samym spojrzeniem niczym Bazyliszek.
- Myślałeś, że pozwolimy ci zasilić nasze szeregi bez dowodu lojalności? - Paco pokręcił głową i obnażył zęby niczym drapieżnik, chcący pożreć swoją ofiarę. - Chcesz być jednym z nas? Udowodnij to.
Hugo spoglądał to na Paco, to na Lolo, nie wiedząc, co o tym myśleć. Wiadomość była jasna - "zabij tego młokosa albo możesz się pożegnać z karierą w przemyśle narkotykowym", jakkolwiek śmiesznie to brzmiało. Delgado wiedział, że w rzeczywistości było to być albo nie być. "Zabij jego albo my sprawimy, że będziesz wąchał kwiatki od spodu".
Mógłby uciec. Wziąć broń, zranić jednego, może dwóch. Był szybki - Ogrodnik nie dałby rady go dogonić. Nie miał jednak zamiaru uciekać, teraz kiedy jeszcze nie miał okazji stanąć twarzą w twarz z Saverinem.
- Kim on jest? - zapytał, wskazując na młokosa ze zdjęcia, czując jak serce podchodzi mu do gardła. - Ma na oko jakieś piętnaście lat.
- Siedemnaście - poprawił go Lolo. - A jego wiek nie ma znaczenia. Zabił jednego z naszych i udaremnił ważną transakcję.
- Gdzie go znajdę? - zapytał po chwili Hugo, czym wywołał szczere zdumienie na twarzy Paco. Pewnie sądził, że chłopak stchórzy i ucieknie gdzie pieprz rośnie. Nie zamierzał sprawić mu tej satysfakcji.
- Zabiorę cię do niego - powiedział powoli Lolo, wpatrując się w niego zmrużonymi oczami, jakby oceniał, czy ten blefuje. - Upewnię się, że nie spudłujesz.
Hugo odwzajemnił spojrzenie, starając się, by Lolo nie zobaczył w nich przerażenia. Nie pamiętał drogi do samochodu ani tego jak jechali do miejsca, gdzie mogli znaleźć młokosa ze zdjęcia.
- To on - poinformował go Lolo, wskazując na nastolatka, palącego papierosa w towarzystwie kilku kolegów na rogu ulicy w jednej z ubogich dzielnic Monterrey.
Wyglądał jak młody narkoman i Hugo pomyślał, że zna powód, dla którego zabił on jednego z Templariuszy. Pewnie był na głodzie i nie mógł się oprzeć pokusie, widząc porządną dawkę towaru.
W pewnym momencie siedemnastolatek spojrzał w kierunku zaparkowanego nieopodal samochodu. Pożegnał się z kumplami i ruszył szybkim krokiem w przeciwną stronę. Lolo natychmiast pojechał za nim, a w miarę jak doganiali chłopaka, zaczynał biec coraz szybciej. Już wiedział, kto go ściga i co zamierza z nim zrobić. Wbiegł do ciemnego zaułka pomiędzy dwoma obskurnymi budynkami.
Hugo nie zastanawiając się długo wysiadł z auta i ruszył za nim w pogoń. Zrównał się z nim po kilkunastu sekundach i przewrócił go na ziemię w dość brutalny sposób. Młokos jęknął przeraźliwie, ale nie mógł wyswobodzić się z uścisku Huga.
Nie było innego wyjścia. Musiał zabić tego nastolatka, jeśli chciał zatrzymać swoją przykrywkę. Zwolnił uścisk i sięgnął za pas, skąd wyciągnął broń.
- Nie, błagam... - wysapał chłopak, cofając się pod ścianę jednego z budynków. Łzy spływały mu po chudej twarzy. Cienie pod oczami i woskowa cera sprawiały, że już wyglądał jak trup. - Zrobię wszystko, wszystko!
Hugo powoli wycelował w chłopaka, czując jak ręce mu się trzęsą. Nie był pewny czy zdoła utrzymać pistolet.
- Proszę... - Młokos nadal jęczał, przyparty do muru, a Hugo stał z bronią w ręku, nie wiedząc ile czasu mogło upłynąć.
"Zrób to teraz!" - powtarzał sobie, ale nie był w stanie się na to zdobyć. Zamknął oczy, starając się nie myśleć o tym, co ma zamiar zrobić, próbując stłumić obrzydzenie do samego siebie.
- Przepraszam - wymamrotał i pociągnął za spust.
Młody narkoman krzyknął, ale nie dało się słyszeć wystrzału. Hugo powoli otworzył oczy i spojrzał na broń. Serce tłukło mu się w piersi.
Był nienaładowany. Pistolet był nienaładowany.
Spojrzał na chłopaka, który zakrywał twarz rękoma i trząsł się okropnie. Również nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. Lecz wtedy znikąd dał się słyszeć w tej ciszy ogromny huk. Młokos zastygł na chwilę z twarzą wyrażającą przerażenie, po czym osunął się po murze budynku. Z jego piersi sączyła się obficie krew. Po chwili nie było już słychać jak krztusi się własną krwią. Znieruchomiał na chłodnym betonie.
Hugo obejrzał się. Kilka metrów za nim stał Lolo, chowając pistolet za pas. Spojrzał na Delgado jak gdyby nigdy nic, po czym powiedział:
- Gratulacje. Witaj w naszych szeregach.

***

- Kiedy widzisz się z Saverinem?
- Jutro po południu. El Pantera umówił nas na spotkanie. Postanowił pójść mi na rękę. Chyba mnie lubi.
- Co mu powiedziałeś?
- Że wróg Barossa jest moim przyjacielem i że z wielką chęcią go poznam.
- Spryciarz z ciebie. Ale nie zapomnij po jakiej stronie naprawdę jesteś.
Fernando uśmiechnął się krzywo znad szklanki whisky. Hugo nie tknął alkoholu, chcąc zachować trzeźwy umysł podczas spotkania z zabójcą matki. Siedzieli w gabinecie Barossa po raz pierwszy od wielu miesięcy - dopiero teraz Hugo był całkowicie pewny, że ludzie El Pantery nie śledzą jego każdego kroku. Był jednym z nich. I zdążył im już pomóc w wielu przerzutach.
Nie wiedział, jak ma się z tym czuć. Był przestępcą. Takim samym jako Conrado Saverin. "Nie, ja nikogo nie zabiłem" - odezwał się cichy głos w jego głowie.
- Nie bój się, Fernandito - odpowiedział po chwili, otrząsając się z rozmyślań. - Jestem twoim człowiekiem, prawda?
Barosso pokiwał głową z uznaniem i zmierzył Huga spojrzeniem.
- Więc jaki jest plan? - zapytał po chwili Delgado, widząc że jego szef nie kwapi się by poruszyć tę kwestię. - Zamierzasz zadzwonić anonimowo na policję i wezwać ich do hotelu, w którym znajduje się obecnie Conrado? A może podrzucisz na komisariat jakieś dowody na jego poprzednie przestępca, a oni się dalej tym zajmą?
- Nie sądzę, byśmy musieli mieszać w to policję - zauważył Fernando, od niechcenia napełniając sobie kolejną szklaneczkę. - Jeśli w służbie prawa pracuje więcej Diazów, lepiej nie powierzać im wymierzania sprawiedliwości.
- Nie rozumiem... Przecież mówiłeś, że chcesz, by Saverin odpowiedział za swoje zbrodnie. Że chcesz, abym pomścił matkę. - Hugo zmrużył oczy, nie wiedząc, co o tym myśleć.
- I nadal tego chcę. A ty masz okazję zrobić to, co chciałeś.
Hugo wstał z miejsca. Czuł, że wszystko się w nim gotuje. A więc jednak był tylko narzędziem w jego rękach.
- Mam go... zabić? To chcesz powiedzieć? - przetarł oczy, sądząc, że to jakiś sen, z którego zaraz się obudzi. - Nie jestem mordercą!
- Ty nie, ale on - owszem. - Fernando również wstał i stanął twarzą w twarz ze swoim pracownikiem. - Jeśli ty tego nie zrobisz, Conradowi ujdzie to na sucho. Nikt nie odpowie za śmierć twojej matki i tych wszystkich bezimiennych ludzi. A Saverin nadal będzie dążył do celu po trupach. Dosłownie po trupach.
Hugo czuł jak wiruje mu w głowie. Myślał o tym, to prawda. Chciał się zemścić, chciał by sprawiedliwości stało się za dość. Chciał odzyskać spokój ducha. Ale nigdy nie sądził, że rzeczywiście to zrobi.
- Musi być inne wyjście - mruknął, kręcąc głową i próbując oddalić od siebie myśl o tym, że mógłby stać się mordercą. Że mógłby stać się taki sam jak On.
- Jest tylko jedno i w głębi duszy dobrze o tym wiesz.
W oczach Fernanda pojawił się złowieszczy błysk, kiedy spoglądał na walczącego ze sobą Huga. Miał go w garści. Przy dobrych wiatrach jutro o tej porze Conrado Saverin będzie martwy, a Barosso będzie miał okazję, by otworzyć butelkę szampana.

***

- Dlaczego stajemy? Myślałem, że jedziemy do hotelu Saverina? - Hugo rozejrzał się po okolicy przez okno samochodu.
Znajdowali się przed jakimś opuszczonym magazynem z powybijanymi szybami.
- Nastąpiła mała zmiana planów. Wysiadaj. - W głosie El Pantery zabrzmiała groźna nuta i Hugo poczuł, że kroi się coś poważnego.
Usłuchał rozkazu i wysiadł z auta, po czym obaj skierowali się do magazynu.
- Nie rozumiem. Co jest takiego pilnego, że nie może zaczekać do jutra?
Odwrócił się na pięcie i zobaczył jak El Pantera celuje w niego z pistoletu. Uniósł ręce w geście poddania, nie wiedząc, co to właściwie ma znaczyć. Gorączkowo szukał w pamięci chwili, w której mógłby się omyłkowo zdradzić. Nic nie przychodziło mu jednak na myśl.
- Co to jest? Co to ma znaczyć? - zapytał, gdy z ciemnych kątów magazynu, zza wielkich kontenerów zaczęli wychodzić ludzie El Pantery. Zobaczył Lola i Paco oraz trzeciego gościa, którego nigdy osobiście nie poznał, ale który często bywał w Centrali. Wszyscy mieli broń wycelowaną prosto w niego.
- Muszę przyznać, że nieźle mnie nabrałeś, Hugo. - El Pantera uśmiechnął się, przekrzywiając lekko broń. - Myślałem, że naprawdę jesteś jednym z nas. Cholera, byłeś naprawdę dobrym negocjatorem.
- O czym ty mówisz? O co ci chodzi?
- Nie udawaj! - warknął Paco, który musiał być teraz w siódmym niebie. - Wiemy o tym, że pracujesz dla Barosso. To wszystko to była jedna wielka ściema, zgadza się?
- Nie mam pojęcia, o czym bredzicie. Jestem Templariuszem. Jednym z was! - Hugo próbował się tłumaczyć, ale już wiedział, że na nic się to zda. Wpadł po uszy.
- Poprawka, Delgado - wycharczał trzeci z mężczyzn, uśmiechając się złośliwie. - Byłeś. A teraz żegnaj!
Wszyscy jak jeden mąż wystrzelili w tym samym momencie, ale Hugowi udało się w ostatniej chwili uskoczył za jeden z kontenerów. Słyszał bębnienie kul o metalową powierzchnię. Ich było czterech, on był jeden. Nie miał pojęcia jak mógłby ujść żywy z tego bagna. Wyciągnął broń i czekał. Nie zamierzał poddać się bez walki.
- Myślisz, że możesz uciec? Spójrz prawdzie w oczy! Już jesteś trupem! - El Pantera krzyknął ze złością, a jego głos odbił się echem od blaszanych kontenerów w magazynie. - Przez cały czas donosiłeś o naszych poczynaniach Barossowi! Myślałeś, ze się nie dowiemy? Monitorujemy jego działania, bo już nie raz wkroczył na nasz teren ze swoim żałosnym biznesem.
Hugo grając na zwłokę, szybko rzucił się przed siebie, by schować się za innym kontenerem. Ponownie rozległy się odgłosy strzałów, ale na szczęście żadna z kul go nie sięgnęła. Paco warknął ze złości i ruszył w kierunku Huga. Wszystko stało się tak szybko, że Delgado nie miał nawet czasu pomyśleć o tym, co robi. Jego broń zdawała się wypalić bez jego wiedzy. W następnej chwili Paco leżał już na ziemi bez życia, a Delgado poczuł, że zaraz zwymiotuje.
Słyszał jak El Pantera wywrzaskuje jakieś polecenia do swoich sługusów, ale nie rozumiał słów. Zupełnie jakby przestało go to obchodzić. Bez zastanowienia chwycił za karabin Paca i z ukrycia zdołał wycelować w zbliżającego się El Panterę, który padł na ziemię przeklinając i wrzeszcząc z bólu. Zdołał go drasnąć.
- Ja się nim zajmę, szefie! - krzyknął Lalo, gdy trzeci z pracowników rzucił się na ziemię, by pomóc szefowi. Razem szybko oddalili się, by schować się za filarem, a Lalo ruszył w kierunku miejsca, gdzie stał Hugo.
- Nie zbliżaj się, Lalo! - krzyknął Delgado, wiedząc, że i tak go to nie powstrzyma.
- Bo co? Zabijesz mnie? Tak jak chciałeś zabić tego nastolatka w alejce kilka tygodni temu? - Lalo zaśmiał się ochryple, powoli zmierzając w kierunku jego kryjówki. - Nie masz jaj, by to zrobić! Jesteś zbyt miękki, Paco miał rację! Nie nadajesz się na Templariusza...
- Masz rację - powiedział Hugo, bardziej do siebie niż do niego. Słyszał jego kroki lecz nadal siedział na podłodze schowany za kontenerem w miejscu, gdzie przed chwilą zastrzelił Paco. - Nie jestem Templariuszem. Nie jestem taki jak wy. I wiesz, co? Jestem z tego dumny!
Wychylił się ze swojej kryjówki i wycelował w Lalo.
- Nie podchodź albo zrobię to, przysięgam.
- Tak? Myślałem, że nie jesteś zabójcą, Hugo... A może ty tylko zabijasz tych złych? Coś ci powiem: morderstwo nie przestaje być morderstwem, gdy zabijasz złego człowieka. To wciąż zbrodnia, czy Ci się to podoba czy nie.
- Ach tak? - Hugo również się zaśmiał. Nie wiedział czy to z powodu adrenaliny, która zaczęła mu buzować w żyłach.
- A teraz wyjdź i staw mi czoła jak mężczyzna, a nie zachowuj się jak jakiś nędzny tchórz...
- Ja jestem tchórzem? - Teraz w śmiechu Huga pobrzmiewała histeryczna nuta. - To wy sprowadziliście mnie tutaj, żeby zabić. W dodatku czterech na jednego. To niby było odważne?
- Dość tych pogaduszek, Lalo! - wrzasnął trzeci z mężczyzn, prawa ręka El Pantery, który nadal dochodził do siebie za filarem. - Jeśli ty nie chcesz go zabić, ja to zrobię.
Ruszył w kierunku Huga, który jednak był szybszy. Rozległ się kolejny strzał i facet padł na ziemię wrzeszcząc z bólu.
- Gomez, cholera! - To El Pantera zawył na widok swojej prawej ręki w agonii.
Hugo wreszcie wyszedł z ukrycia. Lalo natychmiast wycelował w niego broń, ale nie był już tak pewny siebie jak wcześniej. Widział, że Hugo jednak jest zdolny do zabójstwa i zbyt wcześnie go osądził.
- Paco nie żyje, Gomez jak widać też długo nie pociągnie... - zaczął Hugo, a Lalo zadrgał palec na spuście. - Odłóż broń, Lalo i pomórz swojemu szefowi. Ja odjadę i wszyscy rozejdziemy się w swoją stronę.
- Szefie? - Lalo zwrócił się do El Pantery nie przerywając kontaktu wzrokowego z Hugiem. - Szefie, co mam robić?
Dało się słyszeć soczyste przekleństwo z ust rannego El Pantery.
- Odłóż broń, Lalo. Ktoś musi zawieść mnie do lekarza. Sam nie dam rady, a Gomez... - Spojrzał w stronę swojej prawej ręki, który nagle znieruchomiał na ziemi. - Odłóż broń.
- Jesteś pewny, szefie?
- Rób, co mówię!
Lalo powoli, ostrożnie położył broń na ziemi, nadal wpatrując się w Huga celującego w niego z karabinu Paco. Delgado ruszył w stronę wyjścia z magazynu, nie przestając celować w Templariusza.
- Jeszcze cię dorwę, sukinsynu - syknął El Pantera na tyle głośno, by Hugo go usłyszał. - Zapamiętaj to sobie!
Jego wrzaski jeszcze długo tkwiły w głowie Huga, kiedy odjeżdżał z piskiem opon spod magazynu w kierunku hotelu. Pora uciąć sobie pogawędkę z Conradem Saverinem. Teraz, był na to gotów jak nigdy.

***

Conrado Saverin czekał na niego w swoim apartamencie hotelowym. Kiedy Hugo zapukał do drzwi poczuł jak wnętrzności mu się skręcają. Zabił dziś dwie osoby i miał zamiar zabić kolejną. Po chwili drzwi się otworzyły i po raz pierwszy osobiście ujrzał człowieka, który był winny śmierci jego matki.
- Ach, ty musisz być Hugo. Zapraszam.
[link widoczny dla zalogowanych] uśmiechnął się zachęcająco i gestem zaprosił chłopaka do środka. Dopiero kiedy zamknął za nim drzwi, Hugo był w stanie dokładniej mu się przyjrzeć.
Mężczyzna ponad metr osiemdziesiąt wzrostu z burzą ciemnych włosów ubrany był w zwykły T-Shirt i dżinsy, co zupełnie nie pasowało do luksusowego wnętrza hotelowego pokoju. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie tylko nie obnosi się ze swoim bogactwem, ale też którego ono krępuje.
Hugo nie mógł się nadziwić jak ten zwykły w jego mniemaniu facet mógłby się okazać najgorszym wrogiem Fernanda Barosso. Z trudem to przyznawał, ale Saverin był - trudno to wyrazić inaczej - po prostu sympatycznym facetem. Wciąż uśmiechał się życzliwie i trajkotał jak najęty. Chyba nie był przyzwyczajony do przyjmowania gości.
- Wybacz mi ten bałagan. - Wskazał na nieuprzątnięte ubrania i papiery, walające się po pokoju. - Zatrzymałem się w Monterrey tylko na kilka dni. Przejdźmy w bardziej wygodne miejsce. - Poprowadził go do pomieszczenia, które zapewne służyło mu za gabinet. Znajdowało się tam biurko, na którym piętrzyło się jeszcze więcej dokumentów niż w salonie. - El Pantera dobrze się o tobie wypowiadał. Podobno bardzo chciałeś mnie poznać. Muszę przyznać, że jestem lekko zaskoczony.
Nagle dał się słyszeć dźwięk odbezpieczania broni. Saverin zamarł, przymykając na chwilę oczy, ale nadal nie przestawał się uśmiechać. Obrócił się i zobaczył Huga celującego w niego.
- Ach - wyrwało się Conradowi. - A więc po to cię przysłał? Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale nie sądziłem, że byłby do tego zdolny po tym jak wiele dla niego zrobiłem.
- Mówisz o umożliwianiu mu handlowania w Stanach? - prychnął Hugo. Ten człowiek zaczynał działać mu na nerwy. - Czy może o innych ciemnych interesach, które was łączą?
- W tym momencie nie łączy mnie nic z tym człowiekiem - wyznał szczerze Conrado, zakładając ręce na piersi i wpatrując się w Huga jak gdyby nie widział wycelowanej w niego lufy. - Kiedyś mu pomogłem, by spłacić dług u Templariuszy.
- Kłamiesz - powiedział bez zastanowienia Hugo. Teraz, kiedy się nad tym zastanowił stwierdził, że nikt z kartelu nie wspominał o współpracy z nim. Wypowiadali się o nim z szacunkiem, owszem, ale nigdy nie mówili, że nadal pomaga im w przerzutach.
- Po co miałbym to robić? Kiedy El Pantera zadzwonił twierdząc, że jeden z jego towarzyszy chce się ze mną spotkać nie byłem pewny czy się zgodzić. Ostatecznie stwierdziłem, że i tak jestem akurat w Monterrey, a zawsze warto zamienić kilka słów z wrogiem Barosso. - Przez chwilę panowało milczenie, po czym Conrado się roześmiał. - Oczywiście! To takie proste... To nie El Pantera cię przysłał, prawda? To nasz kochany Fernando Barosso. Uroczo.
Hugo cały czas mierzył do Saverina z broni. Zaintrygowało go jednak to, co powiedział. Nagle dało się słyszeć pukanie do drzwi i głośne: "Room service!"
- Zapomniałem o tym. W tej sytuacji wspólny obiad chyba nie jest dobrym pomysłem. Chociaż... - Conrado zastanowił się przez chwilę - Mogłoby to rozładować napięcie.
Widząc, że Hugo nie jest skłonny do żartów i zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, odkrzyknął tylko, by kelner pozostawił wózek z jedzeniem pod drzwiami i odszedł. Głos ponownie zabrał Hugo.
- O jakim długu mówisz? Co byłeś winny Templariuszom? - zapytał, chcąc dowiedzieć się prawdy.
- Dawno temu związałem się z nimi na jakiś czas. Byłem młody i głupi. Chciałem zarobić trochę pieniędzy, a oni chętnie mnie przygarnęli. Tak dorobiłem się pierwszego miliona. Ale dlaczego mnie o to pytasz?
Hugo pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Zamiast tego, kontynuował przesłuchanie.
- Nie masz tatuażu. Dlaczego? - wskazał na jego prawe ramię, na którym nie było śladu po tarczy z czerwonym krzyżem.
- Odwalałem dla nich raczej papierkową robotę. - Conrado uśmiechnął się, pocierając ramię, jakby chciał się pozbyć niewidzialnego tatuażu. - Poza tym to głupie, że się naznaczają, nie uważasz? W ten sposób łatwiej ich rozpoznać.
Delgado nic na to nie odpowiedział. Miał podobne zdanie na ten temat. Zrobiło mu się niedobrze na myśl, że może mieć coś wspólnego z mordercą matki.
- Może dla odmiany to ty odpowiesz na moje pytanie? - Słowa Saverina przywróciły go na ziemię. - Dlaczego Barosso cię przysłał? Pomijając oczywisty fakt, że chce mnie zabić. Dlaczego akurat ciebie?
- Bo wie, że go nie zawiodę - wypalił chłopak, sam nie wiedząc, dlaczego prowadzi tę dyskusję z kryminalistą. Może dlatego, by odwlec to, co nieuniknione?
- To ciekawe... Wiesz, wyglądasz znajomo.
- To niemożliwe, nigdy się nie poznaliśmy.
- Wiem, ale mój człowiek mi o to tobie opowiadał. Dobrze cię zapamiętał. Podobno uratowałeś Fernadowi Barosso życie.
- Co? - Hugo zdziwił się, słysząc te słowa. - Skąd o tym wiesz?
- Mówiłem ci - od człowieka, którego postrzeliłeś wtedy, na rynku w Valle de Sombras.
- To byli twoi ludzie? To ty ich wysłałeś, by zabili Fernanda? - Hugo nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Przyznaję to ze wstydem. Bywają momenty, kiedy zachowuję się impulsywnie. Nie myślę wtedy trzeźwo. Ale chyba wszyscy miewamy takie chwile, kiedy jesteśmy gotowi postawić wszystko na jedną kartę, mam rację?
- To tylko udowadnia, że jesteś bezdusznym mordercą, który za nic ma niewinne istnienia!
- Czemu mam wrażenie, że nie mówimy już o Barosso? Bo jego niewinnym bym nie nazwał...
- Mówię o moje matce, Sonii Delgado. Zamordowałeś ją! - Ostatnie słowa wykrzyczał. A tak bardzo starał się nad sobą panować. To ten spokój Saverina podziałał na niego jak płachta na byka.
- Przykro mi z powodu twojej mamy, ale niestety nie znałem tej kobiety - wyznał Conrado i przestał się uśmiechać.
- Nie kłam! Jesteś winny jej śmierci! Jej i kilkunastu innych ludzi, którzy byli wtedy w tym banku!
Nastąpiła chwila ciszy, a mężczyzna sprawiał wrażenie jakby coś sobie przypominał. Nie powiedział jednak nic, nie próbował się tłumaczyć, co mogło oznaczać tylko jedno - doskonale zdawał sobie sprawę, że ponosił za to odpowiedzialność.
Hugo ponownie położył palec na spuście. Ręce trzęsły mu się okropnie - tym razem jednak nie ze strachu, a z gniewu.
- Przykro mi - powtórzył Conrado, a chłopak poczuł, że tego nie wytrzyma. - Na twoim miejscu zastanowiłbym się jednak. Zabicie mnie nie przywróci jej życia. Przeciwnie - jeszcze bardziej cię zniszczy. A ona na pewno by tego nie chciała...
- Skąd możesz wiedzieć, czego by chciała? Nawet jej nie pamiętasz! Jest tylko twoją kolejną ofiarą. Bez imienia i nazwiska. Nie obchodzi cię, że była żoną i matką, że była dobrym człowiekiem.
- Nie przeczę. Ale wiem jedno - żadna matka nie chce, by jej syn stał się mordercą.
Hugo przełknął głośno ślinę, czując jak łzy napływają mu do oczy. Całą siłą woli starał się je powstrzymać. Nie chciał wyjść na mięczaka. Nie stojąc w obliczu tego człowieka.
- Zabijałem już wcześniej - powiedział, zatajając fakt, że "wcześniej" znaczy godzinę temu. - Nie wiesz, do czego jestem zdolny.
- A więc chcesz mi powiedzieć, że zabiłeś kogoś z zimną krwią? Bez mrugnięcia okiem. Bez palących wyrzutów sumienia. Wybacz, ale uważam, że to brednie. Kiedy kogoś zabijasz, odciska to na tobie piętno. Nie można pozbawić kogoś życia i przejść nad tym do porządku dziennego. To będzie cię nawiedzać do końca twoich dni. Czasem nawet staje się przyczyną twojej własnej śmierci. Doprowadza cię do obłędu.
- Tak było z tobą? - zadrwił Hugo, nie wiedząc, co więcej może powiedzieć. - Ilu ludzi ty zabiłeś? Ile istnień masz na sumieniu?
- Zapewne nie tyle, co Fernando Barosso. - W oczach Conrada Hugo dostrzegł błysk nienawiści. - Możesz mnie zabić Hugo, ale wiesz mi - nie poczujesz się przez to ani odrobinę lepiej. Wręcz przeciwnie. Nie mówię tego dlatego, że chce ocalić własne życie, choć nie ukrywam, że chciałbym jeszcze pożyć. Podczas swojej żałosnej egzystencji popełniłem wiele błędów i nie mogę cofnąć czasu. Ale ty nie musisz tego robić. Nadal masz szansę na normalne życie. Oczywiście pod warunkiem, że przestaniesz był chłopcem na posyłki Fernanda.
- Dlaczego wciąż o nim wspominasz? Dlaczego tak się nienawidzicie?
Tym razem Conrado wyglądał na zaskoczonego. Nie spodziewał się tego pytania z ust prawej ręki najgorszego wroga.
- Nie powiedział ci? - Saverin pokręcił głową z niedowierzaniem. - Tym bardziej cię nie rozumiem. Jak możesz wykonywać rozkazy kogoś, kto nie ufa ci na tyle, by powiedzieć, dlaczego pragnie mojej śmierci lub dlaczego ja pragnę zabić jego?
Hugo nie odpowiadał. Miał wrażenie, że Conrado ma rację. Fernando wysłał go tutaj, chcąc by odwalił za niego czarną robotę bez słów wyjaśnienia. Coś z tych myśli musiało się odbić na jego twarzy, bo Conrado ponownie się odezwał.
- Wierz mi - nie jesteś mordercą. Uratowałeś życie Barosso, choć nawet go nie znałeś. Gdybyś chciał mnie zabić, zrobiłbyś to już dawno zamiast stać i dyskutować ze mną. Nadal możesz to zrobić, ale nie ukoi to twojego bólu. Decyzja należy tylko do ciebie.
Hugo wiedział, że jego matka by tego nie pochwaliła. Była dobrą kobietą, która zawsze niosła pomoc innym, kosztem własnego szczęścia. Zginęła, wyciągając pomocną dłoń do obcej osoby. Taka już była. Nie byłaby zadowolona, wiedząc że jej ukochany syn stał się mordercą i to z jej powodu. Opuścił rękę z pistoletem.
Conrado wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. Zdawał się nie odczuwać ulgi, kiedy Hugo przestał w niego celować.
- Ile masz lat? - zapytał nagle, a Delgado zajęło chwilę, by przetworzyć słowa, które dopiero co usłyszał.
- Dwadzieścia.
- Jesteś jeszcze bardzo młody. - Zabrzmiało to dość osobliwie w ustach trzydziestoletniego milionera. - I nie jesteś wart, by taka szumowina jak Barosso cię wykorzystywała. Odejdź od niego, póki masz szansę.
- Dlaczego miałbym to robić?
- Bo dla ciebie jeszcze nie jest za późno. Dusza Fernanda jest już przesiąknięta złem. Ty masz jeszcze szansę uratować swoją.
- Nie potrzebuję zbawienia. Potrzebuję sprawiedliwości.
- I ją dostaniesz. W swoim czasie. - Conrado podszedł bliżej Huga, który zwiesił głowę w akcie bezsilności. - Wyjeżdżam z kraju na jakiś czas.
- A mówisz mi to, bo...
- Bo mam wrażenie, że jeszcze się spotkamy. I to niekoniecznie w takich okolicznościach.
- Myślisz, że jeszcze kiedykolwiek będę chciał cię oglądać? Mordercę mojej matki? Wiedząc, że miałem cię w garści i nie wykorzystałem okazji? Drugi raz mógłbym nie zmienić zdania.
W głosie Huga brzmiała groźna nuta, ale Conrado nie bardzo się tym przejął. Zamiast tego, ku zdumieniu chłopaka, ponownie uśmiechnął się życzliwie.
- Czuję, że kiedy ponownie się spotkamy będzie nam przyświecał podobny cel.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:46:35 10-01-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5772
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:06:29 10-01-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 11:19:49 10-01-15, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:02:01 13-01-15    Temat postu:

177. NADIA \ Dimitrio

Minęło trochę czasu, zanim kobieta całkowicie doszła do siebie po jakże spektakularnym wydarzeniu z udziałem Pabla w roli głównej – zresztą nie tylko jego… Wydawać by się mogło, że tamtego wieczoru, kiedy oficer schlał się niemal do nieprzytomności, za to czego ostatnio nieustannie doświadczała z jego strony, powinna zostawić go na pastwę losu i bez chwili wahania ruszyć tam, dokąd wówczas zmierzała. Nadia jednak postąpiła inaczej, bardziej nierozważnie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że cała ta szopka to jeden, wielki, misterny plan, by ktoś komu niegdyś ufała, mógł wreszcie odkryć przed nią wszystkie swoje karty. Zaskakujący był jedynie fakt, że mężczyzna zdecydował się na tak radykalny krok, by zjednoczyć siły z Diazem, który przed laty uchodził za jego największego rywala. Brunetka wróciła myślami do wspomnianego wyżej dnia, chcąc ponownie przeanalizować wszystkie za i przeciw oraz poukładać sobie w głowie to, co w jednej krótkiej sekundzie zostało zburzone jak niestabilny domek z kart.

Wbrew jego protestom zabrała go do siebie, żeby wytrzeźwiał, a kiedy za oknami nastał już świt, wszystko potoczyło się tak cholernie szybko, że ciężko jej było uwierzyć czy to sen, czy pieprzona rzeczywistość.
- Pablo, co Ty wyprawiasz? – odezwała się brunetka, gdy rano szef miejscowej policji niepewnie wkroczył do kuchni. Próbowała zachować spokój, co w gruncie rzeczy było naprawdę trudnym zadaniem w obecnej sytuacji. – Wytłumacz mi dlaczego, do cholery, doprowadzasz się do takiego stanu?!
Przez chwilę Diaz milczał, opierając się plecami o framugę drzwi i tępo wpatrując się w jakiś bliżej nieopisany punkt na przeciwległej ścianie, ale opamiętał się, kiedy Nadia ponowiła swoje pytanie i postanowił nie pozostawać dłużej obojętnym na jej słowa.
- Słuchaj, nie mam zamiaru ci się tłumaczyć ze swoich przyzwyczajeń, jasne? – odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jestem tutaj tylko po to, żebyś w końcu miała możliwość poznać prawdę, to wszystko – dokończył na jednym tchu.
- Jaką prawdę? O czym Ty mówisz? – uniosła wysoko brwi w geście niezrozumienia.
- O tym, że nasze wczorajsze spotkanie w parku nie było przypadkowe.
Na to wyznanie Nadii de la Cruz krew odpłynęła z twarzy. Dwoma palcami potarła czoło w zamyśleniu, po czym wybuchła perlistym śmiechem.
- To cię bawi? – zakpił Pablo, uśmiechając się cynicznie. – Zatem zaraz przestanie.
- Nie mam czasu na Twoje gierki, Diaz – po raz pierwszy zwróciła się do mężczyzny po nazwisku, przybierając przy tym poważniejszą minę. – Więc lepiej od razu przejdź do rzeczy, bo tym razem nie będę się z Tobą cackać. Lojalnie uprzedzam.
- Jak już wspomniałem, życie bywa piekielnie nieprzewidywalne i pisze przeróżne scenariusze, dlatego powinnaś wiedzieć, że wszystko było ukartowane – blondyn zrobił znaczącą pauzę, by po upływie kilku wlokących się w nieskończoność sekund, móc kontynuować swój monolog. – Do czego zmierzam? – przystawił do ust palec wskazujący, zupełnie tak jakby mową ciała chciał właśnie przekazać jej jakąś niemą wiadomość od samego Lucyfera. – Już wyjaśniam.
- Streszczaj się, nie mam dla Ciebie całego dnia! – ponagliła go spojrzeniem, dodatkowo gestykulując rękoma.
- Niedługo w ogóle go nie będziesz miała… Bo Twój czas i Twoje życie kończy się dzisiaj… w tym mieszkaniu… w tej kuchni…
- O czym Ty, do cholery jasnej, mówisz?! Doszczętnie cię pojebało?!
- Nie do końca tak to miało wyglądać, biorąc pod uwagę pierwotne założenie, ale efekt końcowy tej wersji, w sumie bardziej przypadł mi do gustu – kontynuował, kompletnie ignorując rozpaczliwe krzyki kobiety. – Zawsze chciałem się na Tobie zemścić za to, że mnie odrzuciłaś.
- Ty masz obsesję, człowieku! Idź się leczyć! – krzyknęła na całe gardło, rzucając się w kierunku policjanta.
Wtedy zjawił się ktoś trzeci i powstrzymał ją przed zadaniem ostatecznego ciosu prosto w szczękę Pabla.
- Ciiiiiiii… nic się nie dzieje, kochanie. Pamiętasz, jak przysięgaliśmy sobie miłość i wierność, aż po grób? Więc słuchaj uważnie i zapamiętaj każde moje słowo. Pamiętasz, jak podarowałem ci czerwoną różę w rocznicę naszego ślubu? Dzisiaj ta sama róża, z tej samej kwiaciarni, stanie się Twoim przeznaczeniem. Jeśli popełnisz jakikolwiek błąd, możesz nie dożyć jutra. Zrozumiałaś?
Nagle usłyszała przy swoim uchu tak dobrze znany sobie głos, który tak rozpaczliwie pragnęła usłyszeć jeszcze kilka miesięcy temu. W tej samej chwili poczuła zimną lufę pistoletu przystawionego do swojej skroni i kiedy wreszcie to do niej dotarło, odwróciła powoli głowę, by po raz ostatni spojrzeć w oczy swojemu oprawcy.
- Masz czas do wtorku, do dwunastej w południe. Potem wrócę, żeby ostatni raz pokazać ci to, czego dawno temu sam cię nauczyłem...


*****

Ze wszystkich sił próbował nie myśleć, jak bardzo przestraszył Nadię, wówczas gdy w piątkowy wieczór przystawił jej pistolet do głowy. Była to bowiem ostatnia rzecz, jaką zamierzał zrobić. Nie miał jednak innego wyjścia. Dosłownie w ostatniej chwili zadzwonił do niego Nicolas – nie wiadomo skąd właściwie wiedział, że jego brat żyje i co planuje.
- Dimitrio? – usłyszał w słuchawce głos najstarszego syna Fernanda Barosso. – Mówi Nicolas.
- Czego chcesz?! – od razu go zaatakował. – My chyba nie mamy o czym rozmawiać, nie sądzisz, braciszku?
- Rozumiem, że masz do mnie żal za wydarzenia z przeszłości, ale teraz to nie ma żadnego znaczenia. Później wszystko ci wytłumaczę, a teraz musisz ratować Nadię.
- Co?! O czym Ty mówisz?!
- Alex pracuje dla Mitchella Zuluagi i tylko czeka, żeby ją zabić – wyznał mężczyzna na jednym tchu. - W jej mieszkaniu są zainstalowane kamery. Jest obserwowana 24 godziny na dobę. Rozumiesz już dlaczego nie możesz się z nią spotkać w zwyczajny sposób?
- Dlaczego Ty mi to wszystko mówisz? – zdziwił się Dimi.
- Sam nie wiem, co mi odbiło – zaśmiał się Nico. – Po prostu zawsze lubiłem cię bardziej, niż Alexa. Nawet jeśli rzadko to okazywałem. No i... Żal mi tej dziewczyny. Życie już za dużo razy dało jej po tyłku.
- Nie przypuszczałem, że kiedyś to powiem, ale naprawdę równy z Ciebie gość, Nico.
- Nie dziękuj mi. Znajdź tylko jakiś dobry sposób, żeby się z nią spotkać i przekazać wiadomość. Musisz uważać na słowa i na to co robisz, bo jeden błąd i w kilka sekund możesz znaleźć się na czarnej liście osób do odstrzału naszego brata.
- Nie boisz się, że Ty też możesz się na niej znaleźć? – zapytał ostrożnie.
- Złego diabli nie biorą – zaśmiał się w swój charakterystyczny sposób. – Będę informował cię na bieżąco. Alexa zostaw mnie.

Dimitrio spojrzał na pustą kartkę papieru, która leżała na stoliku tuż przed jego oczami. Próbował właśnie wysilić szare komórki, by móc sklecić jakiekolwiek sensowne zdanie, które równocześnie nie wzbudziłoby żadnych podejrzeń wśród ludzi obracających się w kręgach starego Zuluagi, gdyby jakimś dziwnym trafem notatka trafiła w ręce któregoś z nich (czyt. Alexa). Mężowi Nadii najbardziej na świecie zależało na bezpieczeństwie żony, a więc za żadne skarby nie mógł jej narazić, bo w przeciwnym razie ta historia raczej nie miałaby szczęśliwego finału.
Jednak odkąd wrócił z Paryża, ciągle chodził jakiś poddenerwowany, co niestety znacznie utrudniało zadanie, a co za tym idzie, nie pozwalało mu się skupić na sprawach, które w obecnej chwili były dla niego priorytetem. Jego nie najlepszy stan psychiczny był spowodowany dość ostrą wymianą zdań między nim a prawnym opiekunem Miguela. Konflikt zakończył się na tym, że młody Barosso wyjechał z Francji w dużym pośpiechu.
Teraz kiedy najbardziej potrzebował spokoju, by przemyśleć sobie wszystko bardzo dokładnie, jak na złość nie potrafił wymyślić nic konkretnego. A musiał! Do cholery, musiał! Inaczej w każdym momencie sytuacja mogła wymknąć się spod kontroli, a wtedy byłoby już za późno. Za późno na ucieczkę... na ratunek... na ostatnią szansę.
- Weź się w garść, chłopie! – krzyknął, uderzając pięścią w stół.
Podniósł się gwałtownie z miejsca i przeczesał włosy palcami. Nie było łatwo zaszyfrować wiadomości w taki sposób, żeby nikt nic nie zaczął podejrzewać. Dimi usiadł z powrotem na kanapie, podejmując kolejną próbę. Znowu z marnym skutkiem, gdyż wszystkie kartki, które zapisał zaledwie do połowy, jedna po drugiej lądowały w koszu na śmieci. Wreszcie po kilkunastu godzinach spędzonych nad nieustannym główkowaniem, udało mu się napisać coś prostego i w miarę logicznego. Pozostało już tylko jedno zmartwienie: mieć nadzieję, że Nadia prawidłowo zrozumie przesłanie jego wcześniejszych słów, jak i tej wiadomości. Była w prawdzie inteligentną i mądrą kobietą, więc powinna dać sobie radę z odczytaniem szyfru, który dla niej przygotował, szczególnie że kiedyś sam ją tego nauczył. Wierzył, że nie zapomniała ich wspólnie spędzonych chwil...

*****

Po raz pierwszy w życiu nie czuła strachu. Było to jedynie coś na kształt wściekłości. Nie była nawet zaskoczona - już od jakiegoś czasu podejrzewała, że Dimi żyje. Kilka dni temu ktoś natarczywie zaczął ją śledzić, wtedy się zorientowała. I być może nie wydawałoby się to takie oczywiste, gdyby w owym mężczyźnie nie rozpoznała Aidana Gordona – najbliższego przyjaciela swojego męża. Początkowo sądziła, że to niemożliwe i na pewno to sobie uroiła, ale w głębi duszy bardzo chciała wierzyć w cudowne zmartwychwstanie przyrodniego brata Nicolasa i Alejandra. Mimo tego jak boleśnie ją zranił, nadal go kochała – teraz jednak tylko miłością czysto platoniczną. I o ile pewności nabrała dopiero podczas burzliwego, sobotniego poranku, o tyle w obecnej chwili była kompletnie skołowana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Musiała jak najszybciej wyjść z domu, bo w przeciwnym razie była pewna, że zaraz zwariuje. Ojciec był jedyną osobą, którą chciała teraz zobaczyć. Wiedziała, że on zawsze ją wysłucha i zrozumie. Nie miała pojęcia, jak bardzo się myliła...
Kiedy Nadia dotarła do El Miedo, niemal wbiegła do środka, wpadając po drodze na Cosme właśnie. I zanim zdążyła otworzyć usta, by cokolwiek powiedzieć, Zuluaga ją wyprzedził. Reakcja starszego człowieka na jej widok była dla niej niezwykle zaskakująca.
- Jak śmiesz się tu jeszcze pokazywać po tym wszystkim, co zrobiłaś?! Nie wstyd ci?! – mężczyzna od razu naskoczył na zdezorientowaną de la Cruz.
Kobieta zamilkła, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia. Przez chwilę pomyślała, że jego słowa nie były skierowane do niej i odruchowo odwróciła się, by sprawdzić czy nikt nie stoi za jej plecami, ale jak na złość zobaczyła tylko stary wieszak, na którym samotnie wisiał długi czarny płaszcz. Zwróciła twarz z powrotem w stronę właściciela zamku, napotykając jego smutne, a zarazem wściekłe spojrzenie. Bez wątpienia nie był to żart, ale Nadia bardzo chciała wierzyć, że się myli lub że właśnie została wkręcona do telewizyjnego show pt. „Mamy Cię!”. Postanowiła więc załagodzić tę sytuację.
- Tato, uspokój się i…
- Nie nazywaj mnie tak! – przerwał jej Zuluaga. – Nie jesteś moją córką, a jedynie oszustką, która chciała wyłudzić pieniądze od biednego, starego człowieka! – dokończył na jednym tchu.
- O czym Ty…
- Milcz! Teraz ja mówię! – po raz kolejny brutalnie wszedł jej w słowo. – Zaufałem Ci… nawet zmieniłem testament… wszystko Ci przepisałem. I po co?! By jakiś czas później dowiedzieć się, że jesteś córką Fernanda Barosso?!
- Że co?! – oburzyła się dziewczyna, nerwowo przeczesując włosy palcami. – Nie. To na pewno jakaś gigantyczna pomyłka! Ja nie mogę być córką tego… tego… – zabrakło jej odpowiednich słów, by określić człowieka, który – do cholery! – był jej teściem! Nie mógł być jej ojcem, bo to by oznaczało, że… Matko Boska! To chyba jakiś koszmar!
- Daruj sobie – odparł pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna, wbijając pusty wzrok w podłogę. – Chciałaś mnie po prostu okraść, taka jest prawda – dodał ściszonym głosem jakby powoli tracił siły na dalszą rozmowę.
- Jezu... nie! – ukryła twarz w dłoniach. – Oczywiście, że nie! Jak w ogóle możesz tak mówić?!
- Skoro nie chcesz się przyznać od razu, to może to ci pomoże odświeżyć pamięć – łypnął na nią groźnie, rzucając w nią teczką z dokumentami.
Była tak zszokowana, że nawet jej nie złapała i w rezultacie wszystkie kartki wypadły ze środka, sfruwając stosem na podłogę. Kiedy brunetka wreszcie zrozumiała, że nie był to żaden żart w złym guście ani nic z tych rzeczy, szybko pochyliła się i zaczęła zbierać porozrzucane po pokoju papiery. Cosme stał nad nią jak kat nad swoją ofiarą i tylko się przyglądał czynności, którą wykonywała. Jakby w ten sposób chciał ją jeszcze bardziej poniżyć i to bolało ją najbardziej. Nagle w jej ręce wpadła kartka, na której było wypisane czarno na białym, że „N. de la Cruz jest dzieckiem Fernanda Barosso z nieprawego łoża”. Rewelacja ta sprawiła, że kobieta aż zatkała usta dłonią, jednocześnie upadając głucho na tyłek. Bowiem do tej pory jej pozycja przypominała jedno z ćwiczeń na gimnastyce, a dokładniej przysiad. Dlatego też Nadia straciła równowagę. Zresztą trudno się było temu dziwić, gdyż teraz jej obecne położenie nie rysowało się zbyt kolorowo. Była córką Barosso, a to oznaczało, że wyszła za mąż za własnego brata! Przeraziło ją to do tego stopnia, że zapragnęła raz na zawsze zakończyć swój marny żywot. Podniosła się na równe nogi i już miała wyjść z El Miedo, nie mówiąc ani słowa więcej, gdy nagle ją olśniło.
- Skąd masz te dokumenty? – zapytała, a po jej policzkach spływały łzy, których już dłużej nie udało jej się powstrzymać.
- A czy to ważne? – odpowiedział pytaniem na pytanie, po czym westchnął przeciągle. – Dał mi je Mauricio Rezende.
Po krótkim zastanowieniu Zuluaga postanowił jednak zdradzić jej ten drobny szczegół, licząc, że właścicielka wydawnictwa da mu wreszcie upragniony spokój i już nigdy więcej jej nie zobaczy. Dla niego również była to ciężka sytuacja, ale przede wszystkim bardzo bolesne doświadczenie, którego nie chciał przeżywać po raz drugi. Nie miał na to siły i szczerze mówiąc, ochoty także. Szkoda tylko, że nie wspomniał, iż mecenas Rezende przekazał mu informację o niejakim Natanielu de la Cruz, o którym to rzekomo mówił owy dokument, stwierdzający ojcostwo Fernanda, co automatycznie zaprzeczało teorii jakoby Nadia była spokrewniona z tym człowiekiem w jakikolwiek sposób – poza tym oczywiście, że swego czasu był jej teściem. A właściwie to nadal nim jest, skoro okazało się, że Dimitrio żyje i ma się całkiem nieźle jak na nieboszczyka, za którego przez ponad pół roku bardzo chciał uchodzić. Zapewne powody zatajenia przez Cosme tego faktu, można było wytłumaczyć tym, iż kierowała nim niewyobrażalna gorycz, ale też w jakimś stopniu nienawiść do osoby, która tak potężnie go skrzywdziła. Świadomie czy nie, była winna! A za zdradę płaci się krwią! Wbrew pozorom i tego, co myślał, nie zamierzał jej zabić. Takie metody nie leżały w jego naturze. Chciał jedynie, by cierpiała tak jak on w tej chwili. I chyba udało mu się osiągnąć swój cel, bo Nadia uzyskawszy odpowiedź na swoje pytanie, skinęła ze zrozumieniem głową, wierzchem dłoni dumnie otarła ostatnią gorzką łzę – choć widać było, że i ją cholernie zabolały okrutne słowa jeszcze do niedawna jej ojca – i odwróciła się na pięcie odzianej w siedmiocentymetrowe szpilki, opuszczając tym samym rezydencję jak i życie Cosme Zuluagi. Dokładnie tak jak sam zainteresowany sobie tego życzył.
W drodze do domu cały czas płakała. Na dodatek odebrała telefon od Ignacia, który nalegał na rychłe spotkanie, a kiedy brunetka odmówiła, wykrzyczał jej do słuchawki, że Migulem nie jest jej synem. Wtedy świat całkiem się jej zawalił. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Nie chciała dłużej żyć. Odkąd przyjechała do Valle de Sombras, ciągle spadały na nią jakieś nieszczęścia. Czy ktoś rzucił na nią zły urok, do cholery?! Pytała samą siebie, chociaż nie znała odpowiedzi. Po co tracić czas i energię na takie prozaiczne rzeczy jak myślenie? Ciągle nad czymś myślała, zastanawiała się, a jeszcze nic dobrego jej przez to nie spotkało. No, może oprócz tego, że przez chwilę miała ojca. Tego jednego nie żałowała, choć złamane serce bolało jak diabli. To nic przyjemnego usłyszeć od kogoś, kogo pokochałaś jak biologicznego rodzica, że go oszukałaś i że masz zniknąć z jego życia raz na zawsze. W prawdzie tego ostatniego nie usłyszała z ust Cosme, ale za to zobaczyła to w jego przepełnionym bólem spojrzeniu. Nawet własny mąż chciał ją zabić, bo nic dla niego nie znaczyła! Nigdy jej nie kochał, co teraz było dla Nadii zrozumiałe. Był jej przyrodnim bratem, którego zapewne ojczulek wysłał na przeszpiegi, by na każdym kroku pilnował jego córeczki, którą gdy była niemowlęciem, porzucił jak psa przy drodze. Teraz już niczego nie była pewna, nawet tego gdzie tak naprawdę została znaleziona. Czy od razu trafiła do bidula, czy może ktoś najpierw ją porzucił, a ktoś inny potem znalazł zawiniątko z małym dzieckiem w środku lasu albo gdzieś na wysypisku śmieci i zawiózł do Domu Dziecka w Puerto Rico? Nie liczyła, że kiedykolwiek pozna całą prawdę na temat swojego pochodzenia. Właściwie to był jeden sposób, ale w tym celu musiałby wyjechać do Hiszpanii i porozmawiać z Virginią Soler, byłą dyrektorką placówki. W obecnej chwili jednak nie miała najmniejszej ochoty nigdzie wyjeżdżać. Poza tym właściwie po co rozgrzebywać przeszłość? Lepiej się zabić, póki jeszcze nie zwaliło się jej na głowę więcej problemów. Do tego wszystkiego była przekonana, że Dimi planuje na nią zamach na skalę światową, więc ucieczka w tym momencie nie miałaby żadnego sensu. Jedyne co mogło ją uratować, to śmierć z własnej nieprzymuszonej woli. Bo niby po co miała dłużej żyć, skoro straciła sens? Już zbyt wiele złego się wydarzyło w jej życiu i sama się sobie dziwiła, że tak długo wytrzymała i tyle zniosła. Jednak wiadomość, że Miguel nie był jej synem, to już zbyt potężny cios jak dla kobiety z tak dużym bagażem doświadczeń. Nie chciała w to wierzyć, ale też nie sądziła, że Nacho mógłby ją okłamać. Nie byłby do tego zdolny. Chociaż właściwie jak miała wytłumaczyć fakt, że to on przyprowadził ją do Cosme, twierdząc, że mężczyzna jest jej ojcem? Wiedział? Znał prawdę? Oszukał ją? Mógł to zrobić? Nieeeee, nieeeee, nieeee! Dosyć tego! Tak nie można żyć!
Kiedy znalazła się u podnóża wysokiego biurowca Grupo Barosso, wpadła na diabelski pomysł. Wpadła do środka jak błyskawica, potrącając po drodze jakiegoś mężczyznę, który zachwiał się lekko i zaklął pod nosem. Wbiegła po schodach na piętro, gdzie zobaczyła ją Maritza oraz mecenas Rezende, ale Nadia niczym niewzruszona kontynuowała swoją wspinaczkę. Mauricio zaniepokojony wyglądem fizycznym kobiety, jak również jej stanem psychicznym – dla wyjaśnienia, włosy miała całe potargane, a twarz umorusaną tuszem do rzęs, jednym słowem widać było, że płakała – rzucił się za nią w pogoń. Kiedy dwudziestopięciolatka dotarła do ostatniego piętra, pchnęła drzwi z napisem „wyjście ewakuacyjne”. O dziwo, były otwarte. Schodami przeciwpożarowymi wdrapała się na samą górę i przez klapę w suficie dostała się na dach. Stanęła na krawędzi i spojrzała w dół. Cholera, wysoko!
- Nie rób tego – usłyszała nagle głos Mauricia. – Wcale nie chcesz skoczyć.
- Skąd wiesz, czego chcę, a czego nie?! – podjęła atak, zauważając, że mecenas zrobił krok do przodu. – Nie zbliżaj się, bo skoczę! Przysięgam!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:14:47 13-01-15    Temat postu:

178. Victoria/Javier

Eleno
24 grudnia 1996r
Dziś kończysz siedem lat a ja nadal nie mogę się nadziwić jak ten czas szybko płynie. Dzień twoich narodzin pamiętam jakby był wczoraj. Tamtej grudniowej nocy było zimno. Deszcz bębnił o szyby szpitalnej poczekalni a na spacerowałem w tę i z powrotem po korytarzu jakby to miało przyspieszyć bieg wydarzeń dziejących się za drzwiami. Nie zostałem wpuszczony na salę gdzie przebywała Inez, więc przeżywałam prawdziwe katusze czekając aż wreszcie wyjdzie pielęgniarka i powie mi, że już jest po wszystkim.
W zakamarkach pamięci nadal noszę chwilę, kiedy usłyszałem twój płacz a kilka minut później pozwolono mi cię zobaczyć. Byłaś maleńka i delikatna a mnie wystarczyło jedno spojrzenia, aby pokochać Cię od pierwszego wejrzenia.
Każdego dnia przez siedem lat uczyłaś mnie miłości. Dzięki Tobie mam dokładnie to, o czym marzyłem przez całe życie. Rodzinę. Ty i twój braciszek jesteście moją rodziną. Moją ostoją, opoką. Wiem, że po ciężkim dniu mogę wrócić do miejsca, które nazywam domem. To nigdy się nie zmieni. Nieważne, co przyniesie los Ty i Victor będzie moim dziećmi. Kocham Was i będę kochał bezwarunkowo do końca mych dni. I proszę nigdy nie wątp w moją miłość do Ciebie. Nieważne, co się wydarzy zawsze będę po Waszej stronie.
List ten napisany kilka minut przed świtem To jedyna z nielicznych chwil, które mam tylko dla siebie. Zapewne za kilka minut wpadniesz zaspana do mojego gabinetu i wyciągniesz do mnie rączki. O poranku jesteś starszym pieszczochem. Lubisz wślizgnąć się na moje kolana i przespać jeszcze godzinę z główką opartą na mojej piersi. To rzekłby jest naszą tradycją.
Eleno, list ten jak i moje dzienniki trafią do Ciebie, kiedy będziesz dorosłą kobietą. Nie mogą dać Ci ich teraz z jednego prostego powodu; są rzeczy, których dziecko nie będzie wstanie zrozumieć. Będąc dorosłą kobietą na pewne sprawy spojrzysz zupełnie z innej perspektywy. Zrozumiesz, dlaczego podjąłem takie a nie inne decyzje.
W swoim życiu wielokrotnie dokonywałem wyboru miedzy dobrem a złem. Nie będę wybielał się i twierdził, że zawsze byłem dobrym i przykładnym człowiekiem, ale wybory, których dokonałem miały tylko jeden cel; ochronić osoby mi najbliższe. Nie każda decyzja była łatwa, wręcz przeciwnie z każdym rokiem odnoszę wrażenie, iż decyzje, które podejmuje są coraz to trudniejsze. Dlatego też zdecydowałem się prowadzić dziennik. Spisać wspomnienia dla Ciebie i Victora gdyż nie wiem ile czasu będę obok Was. Chcę abyście sięgając do starych zapisków przypomnieli sobie staruszka, który kocha Was i będzie kocham na zawsze
Wasz kochający ojciec
Mario Rodriguez


List napisany przez Mario przeczytała po raz kolejny. Po nieprzespanej sobotniej nocy Vicky czuła, że potrzebuje przerwy. Zagłębianie się w zakamarki przeszłości było wyjątkowo bolesnym procesem a nie przejrzała nawet połowy tego, co zaliczało się do Puszki Pandory. Wczorajszej nocy wymknęła się z mieszkania do chatki, aby odnaleźć resztę pamiętników ojca. Wróciła dopiero nad ranem kilkudziesięcioma czarnymi dziennikami. Javier, którego zastała w kuchni nie był ani zadowolony z jej nocnej eskapady ani tym bardziej zdziwiony. Blondyn doskonale zdawał sobie sprawę, iż Vicky jest w gorącej wodzie kompana. Dzwoneczek powoli oswajała się z bagażem przeszłości, jaki zostawił jej ojciec
Dla dziewczyny gorsze od utraty wspomnień był ich powrót. Przeszłość bombardowała ją ze wszystkich stron a ona nadal nie potrafiła tego wszystkiego ogarnąć. To było zbyt wiele jak na jedną osobę w tak krótkim czasie. Jasnowłosa podświadomie wiedziała, że to dopiero początek życiowych komplikacji.
Wzięła długi letni prysznic Ciało otuliła puchatym ręcznikiem powoli podchodząc do lustra. Szkoło przetarła dłonią. Dłuższą chwilę wpatrywała się w swoje odbicie.
- Wyglądam okropnie- mruknęła pod nosem zimne dłonie przykładając do policzków. Była przyzwyczajona do swojej alabastrowej cery czasami nawet uznała to za swój atut jednak dziś wyglądała na chorą i starszą. Westchnęła głośno szybkim krokiem opuszczając zaparowaną łazienkę. Weszła do sypialni cicho zamykając za sobą drzwi. Oparła się o nie plecami.
Victorię obudził telefon gdzie na poczcie głosowej znalazła wiadomość od sekretarki nowego szefa, który na poniedziałek zwołał zebranie wszystkich pracowników. O wolnej leniwej niedzieli mogła już tylko pomarzyć. Musiała jeszcze dziś udać się do siedziby Grupo Barosso i przygotować potrzebne dokumenty. Nie była jednak tym faktem zmartwiona wręcz przeciwnie mała ucieczka w pracę dobrze jej zrobi. Gdy wróci do domu będzie mogła chłodnym okiem spojrzeć na zawartość Puszki..
Ubrana wyślizgnęła się ze swojego pokoju szybkim krokiem wchodząc do kuchni. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Zmarszczyła brwi. Nie było Javiera zaś do lodówki przyczepiona karteczka od Julina Jesteśmy w starej szopie. Pojechaliśmy po puszkę Pandory. Nigdzie nie wychodź. Victoria mimowolnie uśmiechnęła się. Puszka Pandory była idealnym określeniem dobytku, jaki zostawił jej Mario. I najwyraźniej się przyjęła. Z szuflady wyciągnęła samoprzylepne karteczki i długopis. Musiałam wyjść do pracy. Wrócę wieczorem. Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
Nie zamierzała siedzieć w domu i czekać na ich powrót. Musiała czymś zająć swoje myśli, ręce za nim ponownie sięgnie do dzienników ojca. To będzie jak rozdrapywanie starych ran i posypywanie ich solą jednocześnie. Vicky musiała być psychicznie gotowa.
Po tych krótkich fragmentach, które już przeczytała musiała być gotowa absolutnie na wszystko. Puszka Pandory zapewne kryła wiele bolesnych tajemnic, które musiała odkryć. Dziś jednak nie zamierzała się nad tym zastanawiać.
Dwadzieścia minut później postawiła torebkę na biurku rozglądając się uważnie po swoim królestwie. Przygotowanie pięcioletniego bilansu działalności firmy nie będzie łatwe. Vicky pracowała tutaj zaledwie kilka miesięcy a musiała dotrzeć do dokumentów z przed jej pracy dla Alexa. Wycieczka do firmowego archiwum wydawała się być jedynym racjonalnym wyjściem z tej sytuacji.
Nie liczyła godzin spędzonych najpierw z archiwum później stojąc przy drukarce, która wypluwała z siebie kolejne partie dokumentów. Vicky wiedziała jedno; tego właśnie potrzebowała. Pracy, która wypełni jej czas i myśli. Przeglądając dokumenty, segregując je w kolorowych teczkach, sporządzając raporty dopiero teraz zadała sobie sprawę w jak kiepskiej kondycji jest Grupo Barosso. I jakie duże braki mają w dokumentacji. Firmie był potrzebny duży zastrzyk gotówki inaczej Rezende będzie musiał ogłosić upadłość. Teraz Victoria nie dziwiła się aż tak bardzo, dlaczego Alejandro sprzedał ziemię za bezcen. Jego rodzina była na skraju bankructwa. Blondynka uśmiechnęła się od ucha do ucha. Niby nie powinna cieszyć się z cudzych problemów, ale Barossowie dostali to, na co sobie sami zapracowali. Fernando Barosso zniszczył jej rodzinę. I to dwukrotnie.
- I niech mi ktoś powie, że karma nie istnieje- powiedziała sama do siebie wsuwając ostatni plik dokumentów do teczki. Zamknęła ją wygodnie sadowiąc się na krześle z listą wszystkich inwestorów przeciągu ostatnich pięciu lat. Uruchomiła swój laptop. Sprawdzanie osób i firm chcących zainwestować w Grupo Barosso nie należało do jej obowiązków, ale Victoria miała przeczucie. Kobieca intuicja podpowiadała jej, iż niektóre z tych placówek może nawet całkiem spora większość to tylko fasada.
Sprawdzenie każdego firmy pochłaniało mnóstwo czasu, energii. Mimo wszystkich niedogodności Victoria była w dobrym humorze. Odłożyła słuchawkę jednocześnie wsuwając do ust końcówkę mazaka. Odwróciła się na krześle do drugiego komputera. Palce zatańczyły na klawiaturze. Victoria zmarszczyła brwi, przechylając na bok głowę. Zamruczała z niezadowoleniem pod nosem. Stojąca w kącie drukarka wypluła kolejną listę nazwisk. Wyszarpnęła ją z podajnika przesuwając po niej wzrokiem. Przysunęła się do drugiego komputera. Używając swojego laptopa sprawdziła pierwszą firmę w rejestrze. Powtórzyła ten zabieg kilkukrotnie zamieniając kolejną kartkę w tęczę. Kręcąc z niedowierzaniem głową podniosła się z fotela. Niespokojnie zaczęła krążyć po swoim stanowisku pracy. Podeszła do telefonu, lecz zawahała się.
- Nie możesz wyciągać pochopnych wniosków. To jeszcze nic nie oznacza- wymamrotała sama do siebie. Opadła na krzesło zamykając na chwilę oczy. Inwestorzy Grupo Barosso zmieniali się, co raczej było naturalną koleją rzeczy. Firmy upadały albo wycofywały się z układu. To nie budziło większych niepokojów, ale po kilku latach działalności pojawiły się inwestycje, które powinny zapalić w głowie lampkę nie jednemu księgowemu. Bo która rozpoczynająca swoją działalność firma posiada kilka tysięcy peso, z którymi nie wie, co począć i inwestuje w akcje nikomu nieznanej firmy? Vicky doskonale znała odpowiedź. Inwestorzy znikali. Firma kilka miesięcy później ogłaszała upadłość i właściciel zakładał nowe przedsiębiorstwo, które powtarzało cały proceder. Dopiero teraz Vicky zrozumiała, dlaczego Grupo Barosso nie ma dyrektora finansowego. Nawet żółtodziób by to wyłapał. Vicky otworzyła oczy.
– Czy Alejandro jest naprawdę taki głupi?- Zapytała kręcąc z niedowierzaniem głową. Palce ponownie zaczęły tańczyć na klawiaturze laptopa. Po upływie kilku minut na ekranie pojawiło się zdjęcie Alejandra Barosso z policyjnej kartoteki. Victoria prześledziła wzrokiem tekst i wydrukowała go.
Mauricio Rezende może i był bratankiem starego Fernando Barosso, ale Vicky odnosiła dziwne wrażenie, że pojawił się i przejął rodzinną firmę nie dla zysku. Zdaniem informatyczki chciał w ten sposób utrzeć Fernando nosa. Pozbawić go majątku i upokorzyć przed całym miastem Nie miała nic przeciwko mogła jego działaniom przyklasnąć. Tylko czy Rezende zdawał sobie sprawę z bagna, w które wdepnął? Firma była pralnią brudnych pieniędzy rodzinki Barosso. Victoria uznała, że skoro Rezende znalazł kruczek prawny, który pozwolił mu przejąć przedsiębiorstwo to i wiedział, iż firma to pralnia brudnych pieniędzy.
- A ty nadal jesteś zaskoczona?- Zapytała samą siebie. Alejandro przecież brał udział w przemycie narkotyków w porcie. Nie robił tego charytatywnie. Musiał je gdzieś upchnąć. Rodzinna firma była idealnym miejscem.
Alejandro nie mógł zbyt dużych sum wpłacać bezpośrednio na firmowe konto. Musiałby przecież to udokumentować w księgowości, Alex jednak znalazł łatwy sposób na obejście tego. Vicky była w stu procentach pewna, że firmy, które inwestowały w Grupo Barosso był podstawione. Otworzyła czystą stronę dokumentu palcami uderzając o blat biurka
Spojrzała na leżącą obok siebie stertę dokumentów. Nie mogła użyć tego, jako „metody na Fernando” gdyż szczerze wątpiła w jego ojcowskie uczucia, ale przygotowanie raportu z działalności firmy to zupełnie inna sprawa. Dla własnego użytku zrobiła kopię całej dokumentacji. Pokaźnych rozmiarów teczkę włożyła do torebki.
Ponad godzinę pisała raport firm, które zainwestowały w firmę w przeciągu całego okresu jej działalności. Dołączyła do tego całą dokumentacje i wymowną fotografię Alejandro. Na wypadek oczywiście gdyby nowy szef nie wiedział o jego zatargu z prawem. Po uporządkowaniu swojego stanowiska pracy ruszyła z całkiem sporej grubości teczką do gabinetu szefa. Za biurkiem nie było sekretarki. Victoria rozejrzała się po pomieszczeniu i parsknęła śmiechem. Była przecież niedziela. Wszyscy spędzali ten czas w domu z rodziną a Vicky dostała się do firmy tylko dzięki uprzejmości starszego ochroniarza.
- A czego się spodziewałaś? – Powiedziała sama do siebie zerkając na zegarek. Było już po osiemnastej. Zrezygnowana ruszyła w stronę biurka Maritzy. Położyła na biurku teczkę przyczepiając do niej karteczkę. Dla Mauricio Rezende. Po krótkim wahaniu dopisała drukowanymi literami PILNE. Odwróciła się na pięcie idąc w stronę wind. Najwyższa pora wracać do domu, pomyślała przywołując windę guziczkiem. Telefon w kieszeni fioletowego płaszczyka zawibrował głośno. Vicky wyciągnęła komórkę zerkając na wyświetlacz. Uśmiechnęła się mimowolnie na widok zdjęcia Magika. Nacisnęła zieloną słuchawkę.
- Czy przekaz nigdzie nie wychodź jest dla ciebie jakiś trudy do zrozumienia?- Zapytał poirytowany Javier.
- Nie był całkiem zrozumiały- odpowiedziała wchodząc do windy. – Musiałam pilnie coś załatwić. Sprawy służbowe- powiedziała wchodząc do windy. Wcisnęła guziczek oznaczający parter.
- To nie mogło zaczekać? Victoria nie powinnaś sama chodzić po mieście chyba, że w kamizelce kuloodpornej. – Powiedział blondyn wchodząc do Grupo Barosso. Plecami oparł się o ścianę spoglądając w stronę wind.
- Kamizelce kuloodpornej?- Powtórzyła. Wzniosła oczy do nieba wzdychając. – Javier nie mam zamiaru pozwolić, aby wydarzenia z przed lat kierowały moim życiem- powiedziała dobitnie uważnie dopierając słowa. – Nie popadajmy w paranoję. I proszę nie chcę dłużej o tym wyroku.
- Czcze marzenie kochanie- rzucił do słuchawki Javier niespokojnie spacerując po holu firmy – Julian nie przyjechał do Valle de Sombras bez powodu. – Zaczął ostrożnie Nie spodziewał się ze tą rozmowę przeprowadzą przez telefon. – Spotkał faceta, który miał przy sobie damę kier- powiedział na jednym wydechu.
Plecami oparła się o ścianę. Zamknęła na chwilę oczy biorąc głęboki oddech.
- Rozumiem- powiedziała opanowanym głosem. Otworzyła powoli oczy.- Javier spotkajmy się na Javii.
- Właściwie to jestem w Grupo Barosso. Czekam na ciebie w holu. – Winda zatrzymała się na parterze. Victoria z ulgą opuściła duszne wnętrze. Odsunęła od ucha telefon przerywając rozmowę. Spojrzała na Javiera, który w ekspresowym tempie pokonał dzielącą ich odległość.
- Hej piękna-wyciągnął dłoń czule gładząc ją po policzku. – Wszystko w porządku?
Pokiwała głową wtulając policzek we wnętrze jego dłoni. Właśnie tego potrzebowała teraz. Jego.
- Przytulić cię?- Zapytał- Dureń ze mnie, po co w ogóle się pytam- rzucił zamykając Victorię w swoich ramionach. – Proszę cię Vicky poproś Pablo o kamizelkę kuloodporną i noś ją pod ubraniem.
- Javier, jeśli naprawdę ktoś będzie chciał mnie zabić będzie celował w głowę-- powiedziała opierając brodę na jego ramieniu.
- W takim razie zaprojektuje kask- Victoria odsunęła się od niego przyglądając mu się z niedowierzaniem.- No dobrze dla ciebie będzie to elegancki kapelusz- pochylił się wargami muskając włosy swojej narzeczonej. – Musimy chronić twoją śliczną główkę. - Uniósł ku górze jej podbródek zaglądając głęboko w oczy.
- Nic mi nie będzie, choć pewnie tego samego nie mogę powiedzieć o facecie od damy kier.
- Vicky.
- Nie traktuj mnie jak kretynki Javier- powiedziała głośniej i ostrzej niż zamierzała. Ochroniarz popatrzył na nich z zaciekawieniem.- Znam metody działania Juliana. – Urwała w oczach narzeczonego szukając potwierdzenia swoich podejrzeń. Blondyn niechętnie skinął głową. Victoria zasznurowała usta w wąską kreskę.
- Nie będziemy o tym rozmawiać tutaj- powiedział Javier spoglądając w oko wiszącej nad nimi kamery. Uśmiechnął się sztucznie od ucha do ucha. Splótł palce z palcami Vicky – porozmawiamy na Javii.
Pokiwała głową. Zaledwie dwadzieścia minut później spacerowała po pokładzie Javii kręcąc z niedowierzaniem głową. W dłoniach trzymała kieliszek czerwonego wina. Miała ochotę roztrzaskać go na drobne kawałeczki o pokład.
- Nie musiał go zabijać. – Powiedziała po kilku minutowej ciszy.
- Oszukujesz samą siebie Victorio- powiedział Javier podnosząc głowę z nad czytanych dokumentów, które wyciągnął z torebki narzeczonej. Lektura była niezwykle wciągająca.
- Javier- w głosie ukochanej usłyszał ostrzegawcze nuty.
- Szukałem korkociągu- odparł z niewinnym uśmieszkiem Magik – znalazłem coś ciekawszego. Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w posiadaniu haka, który może pogrążyć młodego Barosso?
- Wiem, dlatego przekazałam oryginalną dokumentację Rezende.- Powiedziała spokojnie.
- Co? Po jakie licho?
- A po takie, że chciałam, aby wiedział, w co się pakuje- odparła siadając na kanapie obok Javiera- wyjęła z jego rąk dokumenty wkładając je z powrotem do torebki. – My mamy kopię. – Victoria uśmiechnęła się niewinnie. To nie umknęło uwadze Javiera.
- Co kombinujesz?
- Nic, ale te dokumenty mogą nam się kiedyś przydać
- A co jeżeli Rezende zgłosi sprawę na policję?.- Przerwał jej Javier sięgając po butelkę wina. Dolał czerwonego trunku do pustego kieliszka. – Idę po przekąski. – Powiedział podrywając się z kanapy. Ruszył pod pokład do kuchni gdzie z blatu wziął przygotowane wcześniej przekąski. Zajrzał do piekarnika gdzie piekł się kurczak. Z talerzem przystawek wrócił na pokład.
- Policja nic nie zrobi, jeżeli Rezende wykorzysta wiedzę to tylko do szantażu. –Powiedziała, kiedy wrócił.
- Prawnik miałby szantażować innego człowieka?- Javier udał oburzenie wracając z talerzem pełnym ładnie ułożonych małych kanapeczek. Postawił talerz na stoliku. Vicky roześmiała się szczerze sięgając po jedną.
– Wracając do policji- urwał spoglądając na narzeczoną. Uznał, że to odpowiedni moment na opowiedzenie jej o nowym miejscowym policjancie. - Jeżeli sprawa trafiałby na odpowiednie biurko, kto wie czy Alex nie wylądowałby znowu w kiciu. – Javier uśmiechnął się widząc pytające spojrzenie Dzwoneczka dodał szybko - W mieście pojawił się nowy rycerzyk.
- Nowy glina? Pablo jest zapewne zachwycony- Upija łyk wina
- Są sobą oczarowani- dodał z powagą Javier
Vicky zaśmiała się cicho sięgając po krewetkę.
- Opowiedz mi o tym gliniarzu.
- Rycerzyk nazywa się Lucas Hernandez poznaliśmy się w ośrodku Ingnacio Sancheza a dokładniej w szatni, kiedy się przebierał się z dresów- zaczął Javier starając się, aby jego głos brzmiał poważnie. – Zagadałem do niego.
- Zagadałeś? Do obcego faceta, kiedy nie miał na sobie spodni?- Javier skinął głową a Victoria zaczęła się śmiać.
- Co w tym takiego zabawnego?- Zapytał oburzony Ręce splótł na piersiach usta wyginając na kształt podkówki.
- Javier- odstawiła na stol kieliszek z winem.- Zagadałeś w szatni do faceta, który nie miał na sobie spodni- Vicky z rozbawieniem pokręciła głową.- To całkiem normalna i naturalna sytuacja.
- Słyszałem jego rozmową z Ignacio- zaczął spokojnym głosem jakby kompletnie nie zauważył rozbawienia Vicky- szef i podwładny się nie lubią, więc takich ludzi tym lepiej.
- Javier…
- Nie będę udawał, że go lubię Victorio- przerwał jej blondyn.
- To mój ojciec.
- Nie Victoria to człowiek, który odepchnął cię od siebie, kiedy najbardziej go potrzebowałaś. I nie zaprzeczaj, bo wiesz, że mam rację- powiedział ostro. – Zamiast jedenaście lat temu zrobić wszystko, aby odnaleźć ciebie i Gwen wolał schować głowę w piasek niż wyrwać was z rąk szaleńca! To nie miało nic wspólnego z byciem ojcem.
- Tak, masz rację, ale on nie jest złym człowiekiem- powiedziała palcami przeczesując jasne włosy.- Ostatnie wydarzenia go przytłoczyły.
- Lepiej niech się z nich wygrzebie jak nie chcę gnić na dnie- rzucił podnosząc się powoli z kanapy. Ręce wcisnął w kieszenie spodni zmierzając w stronę rufy. Ciemne oczy utkwił w krajobrazie. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Bolało go. Cholernie go bolało jak bardzo ją zranił swoim zachowaniem. Javier był wstanie zrozumieć wszystko, ale nie to, iż Pablo nie walczył o swoją rodzinę. Pozwolił skrzywdzić żonę i córkę. Po wszystkim nie tylko nic nie zrobił, aby pomóc córce. Odepchnął ją od siebie i wdał się w interesami z ludźmi, którzy zniszczyli rodzinę Eleny. Ojciec stulecia, przełknęło przez myśl blondynowi. Drgnął lekko, kiedy poczuł jak dłoń Victorii delikatnie ściska jego ramię.
- Przepraszam.
- Za co?
- Za bycie egoistką. – Powiedziała spoglądając mu w oczy.- Zrzucam na twoje barki te wszystkie problemy rodzinne i nawet nie pomyślałam jak źle musisz się z tym czuć- pokręciła głową- w końcu
- Nie mam żadnej rodziny- dokończył za nią uśmiechając się blado. Odwrócił się jej stronę. Vicky nieznacznie skinęła głową.- Głuptasie- powiedział czule ujmując ją lekko za podbródek, - ja mam rodzinę. Jest nią Peter, Julian, Ingrid i wielu innych, którzy wkroczyli do Nibylandii zostając w niej na dłużej. Victorio- urwał spoglądając jej w oczy- ty jesteś moją rodziną.
Poczuła jak łzy napływają jej do oczu.
- Ustalmy datę naszego ślubu- powiedziała zarzucając mu ręce na szyję. – Wybierzmy termin.
- Kiedy?- Zapytał.
- 14 lutego 2015 roku- powiedziała bez wahania. Widząc osłupienie malujące się na jego twarzy stanęła na palcach wargami muskając jego usta. – Nie przyjmę odmowy.
- Skoro tak sprawiasz sprawę jakby mógł odmówić?- Powiedział. Victoria uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Zachód słońca- szepnęła jak urzeczona wpatrując się z znikające za horyzontem słońce. Podeszła do barierki kładąc na niej dłonie. Javier otoczył ją ciasno ramionami. – Przepiękny.
- Ty jesteś piękniejsza- szepnął jej do ucha opierając brodę na jej ramieniu.
Spojrzała mu w oczy uśmiechając się. Pocałowała go.
- Powinniśmy wracać. – Powiedział niechętnie.
- Zostańmy tutaj. Masz tutaj chyba jakieś łóżko?- Zapytała patrząc mu w oczy.
- Mam.
- To dobrze, choć żadne z nas nie będzie spało jej nocy- zgrabnie obróciła się w jego ramionach zarzucając mu ręce na szyję. Spojrzała mu w oczy. Zrozumiał. Pocałował ją czule i delikatnie.
- Jesteś tego pewna?- Zapytał
Pokiwała głową. To była jedyna pewna rzecz w jej życiu. Ich miłość i niezaprzeczalny fakt, iż Javier Reverte był, jest i będzie jednym mężczyzną w jej życiu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 15, 16, 17 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 16 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin