Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 18, 19, 20 ... 55, 56, 57  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:15:42 27-03-15    Temat postu:

205. NADIA

Odkąd wróciła do pracy, starała się jak najmniej myśleć o problemach, dzięki czemu mogła w pełni skupić się na prowadzeniu wydawnictwa. Naprawdę świetnie jej szło, choć musiała przyznać, że czasem łapała się jeszcze na tym, że z bezsilności zamykała się w gabinecie i płakała przez kilka godzin. Pomimo iż wiele lat temu nauczyła się, że uczucia lepiej ukrywać na samym dnie serca niż pozwolić, by zawładnęły Tobą bez reszty, ona znowu to zrobiła. Wcześniej tłumiła wszystko w sobie. Gdzieś w najskrytszych głębinach własnej duszy ciężko więc znosiła długą rozłąkę z córką, jednak tym razem wiedziała, że przegrała najdłuższą w swoim życiu walkę z samokontrolą. Na dodatek powróciła trauma związana z jej dramatyczną przeszłością, a także porwaniem synka. Wspomnienia o nim nadal były zbyt bolesne, a poszukiwania nie przynosiły rezultatów. W prawdzie miała swoje podejrzenia co do chłopca, którego zauważyła w szkole tańca Diego Ramireza, ale wolała nie wpadać znowu w przedwczesną euforię. Dla niej i dla innych będzie lepiej, jeśli najpierw dokładnie sprawdzi czy owy Santiago Diaz de la Cruz – już samo nazwisko dawało jej do myślenia – rzeczywiście był jej zaginionym dzieckiem. Nie chciała po raz drugi nikomu mieszać w głowie. Zresztą, sobie również zaoszczędzi tym sporo smutków i rozczarowań. Santiago Diaz de la Cruz – powtórzyła leniwie w myślach. Brzmiało jak połączenie nazwiska jej i Pabla, ale – do diabła! – było to tak niedorzeczne, że wręcz niemożliwe. Nadię nigdy nic z nim nie łączyło oprócz przyjaźni i interesów. No, może poza jednym maleńkim szczególikiem, kiedy to sytuacja nieco wymknęła się spod kontroli i policjant zadurzył się w niej bez pamięci. Owe uczucie jednak było na szczęście tylko jednostronne, gdyż czarnowłosa wówczas dała mu kosza, a więc Pablo Diaz nie mógł być ojcem jej dziecka. Never! Poza tym gdzie tu sens? Gdzie logika? Przecież Nadia zaszła w ciążę na długo przed tym, zanim go poznała. Jej uprowadzenie nie mogło więc być czymś w rodzaju zemsty za odrzucenie, a ojciec Vicky nie był czarodziejem, żeby specjalnie na tę okazję postarzeć się o jakieś dwadzieścia parę lat. Istniało inne wytłumaczenie. Prawdziwe. To, które składało wszystkie elementy układanki w jedną namacalną całość i żeby odkryć prawdę, kobieta musiała w jakiś sposób dotrzeć do tego człowieka… nie… raczej zwierzęcia, które w dzieciństwie ją zgwałciło, a także więziło przez ponad pięć lat. On zapewne znał odpowiedzi na nieustępliwie nurtujące ją pytania.
Nagle ktoś zapukał do drzwi, przerywając tym samym niespodziewaną burzę mózgu brunetki. Spojrzała na ścienny zegar, dochodziła już czternasta, a więc zbliżała się godzina rozmów kwalifikacyjnych.
- Proszę wejść – zawołała na tyle głośno, by przybysz stojący za kilkuwarstwową ścianą, mógł ją usłyszeć. Dwie sekundy później klamka nieznacznie drgnęła pod ciężarem czyjejś dłoni, a zaraz potem zatrzymała się gdzieś w połowie, tworząc niewielką szczelinę między drzwiami a futryną. Najwidoczniej osoba, która właśnie przyszła, wahała się czy w ogóle powinna ubiegać się o pracę w tym wydawnictwie. Zaraz potem jednak próg gabinetu przekroczyła młoda szatynka, trochę niepewnie wchodząc do środka.
- Spokojnie, ja nie gryzę – zażartowała Nadia, chcąc uspokoić kobietę. – Nadia de la Cruz – przedstawiła się, podając dłoń kandydatce na jedno z wolnych stanowisk.
- Ingrid Lopez – dziewczyna odwzajemniła gest powitania, po czym usiadła we wskazanym fotelu naprzeciwko swojej być może przyszłej szefowej. – Poleciła mnie Viktoria Diaz – dodała po chwili.
- Ach, to pani – brunetka przypomniała sobie o niedawno przeprowadzonej rozmowie z córką Pabla. – No więc, zakładam, że skoro jest pani dziennikarką śledczą, to zna pani dokładne wytyczne, czy tak? – uniosła brew, oczekując na jej reakcję.
- Owszem, mam doświadczenie, ale każdy pracodawca z pewnością ma inne wymagania wobec podwładnego, a przyznam szczerze, że ja do tej pory pisałam artykuły na swoich własnych zasadach. W dużym skrócie nie byłam po prostu zależna od nikogo poza mną samą – odparła z powagą, dzielnie wytrzymując spojrzenie de la Cruz.
- Wysoka kultura osobista, samodzielność, zaangażowanie, rzetelność – zaczęła wymieniać na palcach prawej dłoni. – Pracowitość, oczywiście w granicach rozsądku, no i znajomość przynajmniej dwóch języków – dokończyła z uśmiechem na ustach.
- Wszystko się zgadza – odpowiedziała szatynka, nieco się rozluźniając i przygładzając kant spódnicy.
- Wszystkie teksty zanim pójdą do druku, najpierw trafiają na moje biuro do zatwierdzenia, a potem to już z górki – przekazała Nadia rzeczowym tonem. – Aha – coś sobie jeszcze przypomniała. – I żadnych krętactw. Moja gazeta ma pisać tylko i wyłącznie prawdę, nic poza tym – zastrzegła.
- Znam etykę swojej pracy – Ingrid łypnęła krzywo na swoją rozmówczynię.
- Świetnie, a więc witam w zespole, panno Lopez – de la Cruz wstała i podała rękę zaskoczonej kobiecie, która chyba nie spodziewała się, że tak szybko pójdzie. – I jeszcze jedno – dodała nagle. – Mam w zwyczaju przechodzenie na „Ty” ze swoimi pracownikami, by łatwiej było mi się z nimi komunikować. Czy to nie problem?
- Oczywiście, że nie – rzekła. – Będzie mi bardzo miło.
- Na początek mogę zaproponować umowę na okres próbny, który trwa trzy miesiące i dwa tysiące peso miesięcznej pensji na rękę – celowo najważniejszą kwestię poruszyła na końcu rozmowy. – Odpowiada ci?
- Jest w porządku – odparła krótko.
- No, chyba nie będziesz się ze mną targować, Ingrid, prawda? – zaśmiała się brunetka, przeczesując czarne włosy palcami. – W takim razie do zobaczenia jutro.
- Do widzenia – pożegnała się panna Lopez i wyszła z gabinetu, w drzwiach mijając się z Ignaciem Sanchezem, któremu bardzo się spieszyło.
- Wujek? – zdziwiła się córka Zuluagi. – Co Ty tutaj robisz? Też przyszedłeś na rozmowę kwalifikacyjną? – zażartowała Nadia, nie mając jeszcze pojęcia, czemu zawdzięcza tę nagłą wizytę.
- Przykro mi, że przeszkadzam ci w pracy, Nadio, ale musisz teraz ze mną pójść – Nacho miał minę jakby ktoś umarł i w gruncie rzeczy nie było to takie dalekie od rzeczywistości. – Byłem u Ciebie w mieszkaniu, ale nikogo nie zastałem, więc pomyślałem, że…
- Coś się stało ojcu?! – brutalnie przerwała mu dwudziestopięciolatka, łapiąc go za poły płaszcza. Trzeba było przyznać, że przestraszyła się nie na żarty.
Ignacio pokiwał w zaprzeczeniu głową, na co jego ex podopieczna odetchnęła z ulgą.
- Chodzi o Twoją matkę – wyznał na jednym tchu. – Została postrzelona i trafiła do szpitala – były lekarz na wszelki wypadek wolał przemilczeć fakt, że to on ją uratował.
Na tę rewelację żona Dimitria odwróciła gwałtownie wzrok i w pośpiechu podeszła do uchylonego okna.
- Ja nie mam matki – wysyczała przez zęby, próbując jednocześnie pohamować cisnące się do oczu łzy. – Nic mnie nie łączy z tą kobietą.
- Nadia… ona umiera – kontynuował Nacho. Był naprawdę bardzo przejęty. – Nie chcę, żebyś kiedykolwiek żałowała, że nie mogłaś się z nią pożegnać.
- Ale ja jej w ogóle nie znam! – krzyknęła nagle, ocierając wnętrzem dłoni mokry policzek. – To dla mnie zupełnie obca osoba! Porzuciła mnie jak jakąś cholerną rzecz i teraz co?! Ja mam jej okazywać litość?! Właśnie JA?! Wówczas, gdy ona nie miała jej dla mnie nawet krzty?! – przy pomocy kciuka i palca wskazującego zademonstrowała maleńką szczelinkę między nimi, nadal nie mogąc się uspokoić.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogę cię do niczego zmusić – rzekł Sanchez, patrząc wprost w zapłakane oczęta Nadii. – Proszę cię jedynie, byś nie działała pod wpływem emocji i jeszcze raz dobrze to sobie przemyślała. Musisz się jednak spieszyć z podjęciem tej decyzji, bo za kilka godzin może już być za późno – dokończył i skierował się do wyjścia, zostawiając de la Cruz samą z natłokiem bezkresnych myśli.
Kwadrans. Tyle upłynęło od opuszczenia budynku przez Ignacia oraz zanim kobieta całkiem przyswoiła wiadomość o rychłej śmierci Antonietty.
Potem wyszła, narzucając na ramiona jedynie przewiewną chustę. Nie czuła nic. Żadnych uczuć. Nawet zimna, choć na dworze było tylko pięć stopni w plusie. Padał rzęsisty deszcz, a Nadia nic sobie z tego nie robiąc, biegła wąskimi uliczkami Valle de Sombras najprawdopodobniej w kierunku kliniki, gdzie po groźnym postrzale o życie walczyła jej biologiczna matka. Nie była pewna czy postąpiła słusznie, zjawiając się tam, ale chciała ostatni raz spojrzeć w oczy tej bezlitosnej kobiecie i osobiście ocenić czy dla tej chwili było warto spędzić w piekle całe swoje dzieciństwo. Jeśli będzie miała wyrzuty sumienia, to dobrze. Jeśli nie... cóż, to znaczy, że nigdy nie zasługiwała na to, by powołać na świat dziecko. A właściwie to dwoje, gdyż Nadia wciąż pamiętała o istnieniu tajemniczego Nataniela, jej przyrodniego brata i zastanawiała się, co się z nim stało. Jego Anto też porzuciła? Chociaż jej, córka Cosme nie wybaczy nawet, gdyby ta przed nią uklękła, to jej syna mimo wszystko chciała poznać.
Na korytarzu brunetka spotkała Margaritę, która wskazała jej odpowiedni pokój. Niczym huragan wtargnęła do środka i bez zbędnych czułych powitań, od razu przeszła do ataku.
- Nie udawaj, że śpisz!
- Czego chcesz? – wydusiła z siebie Boyer, z trudem unosząc powieki i oblizując spierzchnięte wargi.
- Chcę zrozumieć – odpowiedziała ostro, opierając dłonie po obu stronach łóżka i wlepiając ślepia w bladą twarz Antonietty. – Dlaczego mnie oddałaś?! Byłam niegrzeczna?! Za często płakałam?! Nie kochałaś mnie?! Czy może przeszkadzałam ci w robieniu kariery?! Jeśli trafiłam choć w jednym, to wytłumacz mi, do cholery, dlaczego potraktowałaś mnie jak niepotrzebny balast, zamiast powierzyć opiekę nade mną mojemu ojcu?! On zawsze mnie kochał! – zasypała ją setką pytań.
Kochanka Mitchella przyłożyła sobie do ust maskę tlenową, gdyż coraz ciężej się jej oddychało. Zrobiła kilka głębokich wdechów, po czym prawie niezauważalnym gestem środkowego palca zaznaczyła w powietrzu nieskończoność. Następnie zaśmiała się gorzko, ale zaraz tego pożałowała, ponieważ poczuła palący ból w klatce piersiowej. Jęknęła cicho. De la Cruz zastanawiała się, co powinna przez to rozumieć.
- I tak... zaraz umrę… – odezwała się nagle. Mówiła cicho, a że była jeszcze bardzo słaba, niemal co sekundę musiała robić też dosyć długie pauzy. – …dlatego... mam gdzieś... czy... poznasz prawdę... czy nie. Powiem ci więc... że... nigdy... nie chciałam... żebyś... się urodziła. Już... sam fakt... że... jesteś córką... tego... pustelnika... napawa mnie... obrzydzeniem – umierająca nabrała powietrza w płuca i spróbowała uśmiechnąć się cynicznie, ale wyszedł jej z tego tylko jakiś dziwny grymas. – I wiesz co? ... To ja... kazałam... cię... porwać z obozu... kiedy... miałaś... osiem lat. Wiem też... że masz... dziecko... z tym mężczyzną... ale... nigdy... nie dowiesz się... kim on jest... Bachora... też nie znajdziesz... Nienawidzę Ciebie... i Twojego... pożal się Boże... tatusia... także!
Nadia zamarła. Spodziewała się wszystkiego, ale na pewno nie tego! Była w tak potężnym szoku, że jej twarz nagle zmieniła kolor. Minę miała jakby ktoś właśnie rzucił w nią granatem (nie owocem, tylko narzędziem wybuchowym). Zanim czarnowłosa opuściła szpital, wyszeptała tylko resztkami sił:
- Myślę, że to najlepsza kara dla Ciebie i w pełni sobie na nią zasłużyłaś... Chociaż szkoda, że nie doświadczyłaś na własnej skórze jak to jest być gwałconą, poniżaną i torturowaną. Codziennie przez pięć lat – wysyczała z pogardą przez zęby, a po jej policzku spłynęła jedna samotna łza. – Niech ci Bóg wybaczy, jeśli może, bo ja nie potrafię – po tych słowach chciała już odejść, ale przypomniawszy sobie o najważniejszym, odwróciła jeszcze głowę i dodała. – W drodze do piekła pozdrów ode mnie samego Lucyfera. Na swojego następcę wyszkolił cię perfekcyjnie.
W tym samym momencie na aparaturze kontrolującej czynności życiowe Antonietty Boyer, pojawiła się ciągła linia. Serce nagle przestało bić. Przerażona kobieta zaczęła się cofać, chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, gdy akurat do sali weszła pielęgniarka. W błyskawicznym tempie zwołała resztę personelu, a potem wszystko potoczyło się tak szybko, że Nadia nie wytrzymała napięcia. Wybiegła z budynku, ile sił w nogach i choć przy wyjściu natknęła się na jakiegoś lekarza, który poprosił ją, by zaczekała na agentkę Lenny Brenner, to Nadia w tym momencie nie miała ochoty być przesłuchiwana przez nikogo. Myślała tylko o tym, by się stąd wydostać i już nigdy nie wracać. Ledwie usłyszała więc, że medycy odratowali jej matkę. Teraz jednak – poza murami kliniki – było to dość mgliste wspomnienie i brunetka wcale nie miała pewności czy Anto żyje… Czy może śpi już przy największym kotle u stóp samego Lucyfera…
Niespodziewanie w kieszeni dżinsów właścicielki wydawnictwa, rozdzwonił się jej telefon komórkowy. Spojrzała na wyświetlacz. Dimitrio. Nie chciała z nim gadać, ale instynktownie wyczuwała, że było to coś ważnego. Odebrała po krótkim wahaniu, a kiedy mąż przekazał jej dobre wieści na temat Gwiazdki, jej twarz natychmiast rozświetlił promienny uśmiech. Ich córka bowiem była dla niej lekarstwem na całe zło, a myśl, że jeszcze dzisiaj ją zobaczy, napełniała ją bezgranicznym szczęściem. Wspomnienie drugiej, a zarazem ostatniej rozmowy z wyrodną matką uleciało więc gdzieś w nieznane, gdyż teraz najchętniej straciłaby pamięć.

***

Nadia i Dimitrio czekali właśnie przed domem na Rafaela, który zaoferował się, że odwiezie ich na lotnisko do Monterrey. Kobieta nie znała go, ale ze względu na to, że był on przyjacielem jej męża, zgodziła się na taki układ. Mężczyzna jednak ostro się spóźniał, co bardzo się jej nie podobało. Między małżonkami doszło więc do nieplanowanej wymiany zdań. Kłócili się tak zawzięcie, że aż wymachiwali przy tym rękoma na wszystkie możliwe strony. Pech (albo raczej łut szczęścia) chciał, żeby całą tę sytuację obserwował z ukrycia Sambor, który wziął się tam właściwie nie wiadomo skąd. Nieskromnie wspomnijmy, że nie był on w najlepszej kondycji psychicznej. Wyglądał jakby całkiem niedawno był świadkiem jakiegoś okrutnego mordu. Mimo to postanowił interweniować, by uwolnić swoją księżniczkę z łap kolejnego – jak sądził – natręta. Nagle Dimi zamachnął się w celu zabicia muchy, która usiadła Nadii na nosie, a Medina błędnie odczytawszy jego zamiary, nieoczekiwanie wyrósł przed nimi jakby spod ziemi i boleśnie wykręcił oprawcy rękę do tyłu. Barosso, zaskoczony takim obrotem spraw, tylko syknął głośno, po czym odwrócił głowę, by zobaczyć kto ośmielił się go zaatakować. Gdy nie rozpoznał twarzy napastnika, szarpnął się mocno, uwalniając tym samym z jego silnego uścisku. Dimitrio potarł drugą dłonią obolały nadgarstek, a następnie przymierzył się, by zadać Samborowi cios prosto w szczękę, ale w tym samym momencie powstrzymała go żona, która do tej pory stała z szeroko otwartymi oczyma i przyglądała się zszokowana zaistniałej sytuacji.
- Dimitrio, przestań! – krzyknęła, stając pośrodku dwóch rywali z wyciągniętymi na bok obiema rękami. – A Ty co tu robisz, znowu mnie śledzisz? – tym razem zwróciła się do Mediny, którego całkiem nieświadomie obroniła.
- A Ciebie znowu ktoś zaczepia? – odpowiedział jej pytaniem na pytanie.
- To mój mąż, idioto! – wykrzyczała mu prosto w twarz. Szatyna zamurowało. Ich wściekłe spojrzenia spotkały się i przez kilkanaście wlokących się w nieskończoność sekund gapili się na siebie jak zahipnotyzowani.
- Przepraszam, czy moja obecność Wam przeszkadza? – odezwał się Dimi, przerywając tę niezręczną ciszę i sprowadzając tym samym kobietę na ziemię.
- Gdzie, do jasnej cholery, jest ten Twój Rafael?! – tylko takie zdanie przyszło jej do głowy, kiedy wreszcie się opamiętała. Jednak ani na moment nie odwróciła wzroku od roziskrzonych oczu Sambora, mimo iż owe pytanie skierowane było do Dimitria. Spojrzała na niego dopiero po upływie dokładnie pięciu sekund – jakby celowo odliczyła tyle w myślach.
- Na pewno zaraz się zjawi, spokojnie – Barosso próbował załagodzić spór z własną żoną. Nie chciał kłócić się z nią przy świadkach. A właściwie to przy jednym, najwidoczniej bardzo wścibskim, bo Medina założył ręce na piersiach i ani myślał zostawić Nadię samą w towarzystwie tego typa.
- Nie mam czasu tyle czekać! – de la Cruz wydarła się na całe gardło, przeczesując nerwowo długie włosy palcami. Sambor spojrzał na nią ukradkiem, delektując się każdym jej ruchem. – Ej, Obrońco Uciśnionych – zwróciła się do niego i nawet (do diabła!) przyłapała go na gorącym uczynku. Nie skomentowała jednak jego zachowania, tylko zapytała: – Masz prawo jazdy?
- C…co? – zmieszał się. – Tak, mam – odpowiedział po chwili, kiedy do jego uszu dotarło już pytanie brunetki.
- Świetnie, a więc poprowadzisz! – poleciła tonem nieznoszącym sprzeciwu i wręczyła mu kluczyki od swojego wozu.
Totalnie zaskoczony Sambor popatrzył najpierw na kluczyki, potem na Nadię, a następnie na Dimitria, który chyba nie końca rozumiał, co się właściwie dzieje.
- No, na co czekasz? Wsiadaj – ponagliła kobieta, niemal siłą wpychając Medinę do samochodu.
- Dlaczego sama nie poprowadzisz? – spytał nagle, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc.
Dimitrio wsiadł do auta, sadowiąc się z tyłu, gdyż jego żona zdążyła już zająć miejsce obok kierowcy. Brunet poczuł się całkowicie wyłączony z tej przedziwnej dyskusji, którą prowadziła Nadia z kompletnie nieznanym mu człowiekiem.
- Nie zadawaj głupich pytań – odpowiedziała, walcząc przy tym z samą sobą, by nie zamknąć mu ust pocałunkiem. Z tyłu jednak ktoś siedział, a ona nie zwykła publicznie się całować. Matko kochana, co ona bredzi, do jasnej anielki?! Skarciła się w myślach, uderzając się otwartą dłonią w czoło. Najwidoczniej przez tego faceta weszło jej już w nawyk, że każde ich przypadkowe spotkanie kończy się w ten właśnie sposób. – Dzisiaj jesteś moim szoferem, ale szczegóły tej wycieczki poznasz dopiero na miejscu – dodała po chwili milczenia.
- A co by było, gdybym ci powiedział, że nie mam prawa jazdy? – zapytał z czystej ciekawości.
- I tak byś prowadził, bo mi się spieszy, a nie zamierzam dłużej czekać na jego kumpla – machnęła ręką na Dimiego, który przewrócił tylko oczami w geście niedowierzania.
Sambor już w żaden sposób tego nie skomentował. Potulnie zapiął pas i ruszył z piskiem opon, ciesząc się w duchu bliskością pięknej brunetki. Ciągle jednak nie mógł zapomnieć o wydarzeniu sprzed kilku godzin, kiedy to na jego oczach została zabita Antonietta Boyer.
Gdy dotarli na lotnisko w Monterrey, Sambor przestraszył się nie na żarty. Do samego końca bowiem nie wiedział, dokąd zmierza ta podróż, gdyż cały czas kierował się wskazówkami Nadii, która znakomicie poradziła sobie w roli nawigacji GPS. Nie to, żeby Medina porównywał ją do tegoż urządzenia, a był to jedynie podziw z jego strony, że kobieta potrafiła odnaleźć się we wspomnianej wyżej sytuacji. Przeraziła go jednak perspektywa wyjazdu córki Cosme Zuluagi. Bowiem facet wcale nie zaprzeczał, że wpadł po uszy. Nie zniósłby więc, gdyby okazało się, że nigdy więcej nie zobaczy swojej bizneswoman. De la Cruz nie przebierając w słowach, wytłumaczyła mu, że sama nie mogła zostać własnym szoferem, bo ktoś musiał później odwieźć samochód z powrotem do Valle de Sombras. Oczywiście, że prościej byłoby wezwać taksówkę, ale zanim ona by dojechała (o ile w ogóle), to Nadia i Dimi bankowo spóźniliby się na samolot do Puerto Rico, a tego oboje nie chcieli. Medina ucieszył się, bo skoro brunetka zostawiała pojazd pod jego opieką, to oznaczało, że prędzej czy później wróci. Po drodze przypadkowo wygadał się też, że trzydziestego listopada obchodzi swoje trzydzieste pierwsze urodziny, na co kobieta zareagowała dość nerwowo z obawy, że Sambor, który zamiast patrzeć na drogę, non stop gapił się na jej długie zgrabne nogi, mógł spowodować wypadek. Do niczego podobnego jednak nie doszło. Mężczyzna nawet nie miał pewności czy dotarło do niej to, co właśnie powiedział, ale nie dbał o to. Posłusznie wrócił samochodem Nadii do Miasteczka Cieni, zaś małżeństwo wspólnie udało się do odprawy, skąd już tylko kilka godzin dzieliło ich od spotkania z ukochaną córeczką, Camilą.

***

- Mi hija hermosa!* – krzyknęła radośnie Nadia, rozkładając ręce, by już po chwili w jej rozwarte ramiona wpadła Estrella Madrigal, czyli tak naprawdę [link widoczny dla zalogowanych].
- Mamusiu, tak strasznie za Tobą tęskniłam! – odrzekła z entuzjazmem dziewczynka, tuląc się do swojej matki. – Za Tobą też, tatusiu! – dodała, kiedy obie odsunęły się już od siebie, zaraz po tym jak najpierw wyściskały się, a potem wycałowały. Podeszła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję, a on podniósł ją wysoko, okręcając się z nią kilka razy wokół własnej osi.
- Aleś Ty wyrosła, Gwiazdeczko – odezwał się Dimi, stawiając córkę z powrotem na podłodze i lustrując ją bacznym wzrokiem.
- Ale i tak jesteś wyższy ode mnie – oceniła sześciolatka surowym tonem dokładnie tak, jakby to w tym wszystkim było największą tragedią.
- Nie martw się, kochanie – wtrąciła się brunetka, obejmując Camilę od tyłu. – Jestem pewna, że wkrótce przerośniesz swojego tatę – zaśmiała się pod nosem.
- A Ciebie i babcię też? – zapytała dziewczynka, spoglądając to na mamę, to na starszą kobietę, która właśnie weszła do pomieszczenia.
- O wysokościach porozmawiamy później, dobrze księżniczko? – Virginia chwyciła wnuczkę pod brodę, uśmiechając się do niej czule. – A teraz pozwolisz, że przywitam się z Twoimi rodzicami, bo też się za nimi stęskniłam – dodała, w pierwszej kolejności podchodząc do Dimitria.
- Synku, tak się cieszę, że jesteś – odparła, gładząc mężczyznę po twarzy pokrytej delikatnym zarostem. Potem zamknęła go w swoich matczynych objęciach.
- Ja też się cieszę, mamo.
- A Ty moja droga, Nadio, obiecaj mi, że już nigdy nie rozstaniemy się na tak długo – zwróciła się do synowej, która niegdyś była jej wychowanką w Domu Dziecka.
- Obiecuję – de la Cruz uśmiechnęła się i również przytuliła swoją teściową. Nigdy nie dowiedziała się, jak to się stało, że Dimi był synem Virginii Soler. Czy to możliwe, że kobieta miała romans z Fernandem? Przecież kiedy czarnowłosa po ślubie z młodszym bratem Nicolasa, zamieszkała na hacjendzie, sądziła jeszcze, że to Estefania była jego matką. Pomijając fakt, że teraz przepadła ona jak kamień w wodę.
- Idź do pokoju się spakować. Zaraz wyjeżdżamy – powiedział Dimitrio, a Gwiazdka natychmiast wykonała polecenie ojca. Po chwili wróciła z dwiema torbami, z trudem ciągnąc je za sobą.
- Jak wyjechaliście, a ja zostałam sama z babcią i w dodatku z innym imieniem, to wieczorem zobaczyłam spadającą gwiazdkę i postanowiłam sobie wtedy, że codziennie będę pakować po jednej rzeczy, a jak włożę już ostatni sweterek, to Wy na pewno się zjawicie – wyjaśniła, podskakując wesoło w miejscu.
- Życzenie się spełniło – odezwała się matka Dimiego, uśmiechając się przez łzy szczęścia. – Od rana na Was czeka – dodała na koniec.
- Szkoda, że Ty się już nie spakowałaś, babciu, bo teraz będziemy musieli ci pomóc i spóźnimy się na samolot – wypaliła nagle Camila, zakładając ręce na piersiach i robiąc smutną minkę.
- Chiquita, ja nie mogę z Wami jechać – kobieta szybko zaprotestowała, pochylając się nad wnuczką. – Kiedyś ci powiem dlaczego, ale teraz musimy się pożegnać.
- Ale będę mogła cię odwiedzać? – zapytała.
- No oczywiście, że tak – odparła Soler, żegnając się wylewnie z Estrellą. – O ile rodzice ci pozwolą – zreflektowała się. Dziewczynka spojrzała na Nadię i Dimitria.
- Kiedy tylko zechcesz, córeczko – odpowiedzieli zgodnie.

***

Było już naprawdę bardzo późno, kiedy cała trójka dotarła do Monterrey, dlaczego nie było sensu dzwonić do „prywatnego szofera Nadii”, by odebrał ich z lotniska. Poza tym nawet gdyby chciała, to po prostu nie miała numeru do Sambora. Dimi zadzwonił więc po taksówkę, która wbrew pozorom szybko się zjawiła. W gruncie rzeczy łatwiej było dostać się z Monterrey do Valle de Sombras, niż z Valle de Sombras do Monterrey.
Na miejscu brunetka uparła się, żeby zobaczyć się z ojcem, dlatego kazała taksówkarzowi zatrzymać się przy El Miedo. Zapłaciła mu za kurs i wszyscy jednocześnie wysiedli z pojazdu, który mikrosekundę później odjechał, aż się za nim kurzyło.
Nadia zadzwoniła dzwonkiem, gdyż brama była zamknięta. Po chwili w drzwiach pojawił się Cosme i gdy zobaczył za płotem swoją ukochaną córkę, zszedł o własnych siłach po schodkach i osobiście otworzył kluczem furtkę. Mężczyzna spojrzał najpierw na de la Cruz, potem na Dimitria, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na małej dziewczynce, która wyraźnie zakłopotana chowała się za matką.
- Przyszłam przedstawić ci moją córkę i mojego męża – wyznała na jednym tchu, uważnie obserwując reakcję Zuluagi.

*Mi hija hermosa - Moja piękna córka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:27:15 27-03-15    Temat postu:

206. LIA / Jose / Sol

Wyłączyła maszynkę do tatuażu i przekrzywiając lekko głowę w bok, krytycznym okiem przyjrzała się swojej pracy. Po nałożeniu kolejnej serii cieni, smok na plecach Diego dopiero zaczął nabierać prawdziwego charakteru. W tej chwili pozostało im jeszcze nałożyć resztę szarości wokół cielska piekielnego zwierzęcia i napis, który miał być zwieńczeniem całości, a tatuaż w końcu doczeka się upragnionego końca.
Lia uśmiechnęła się do siebie i papierowym ręcznikiem, trzymanym wciąż w dłoni, wytarła nadmiar tuszu oraz krwi ze skóry, a następnie nałożyła specjalną maść i zakryła tatuaż przezroczystą folią.
- Gotowe – poinformowała klepiąc Ramireza po udzie. Obróciła się na taborecie i od razu zabrała się za sprzątanie sprzętu i odizolowanie wszystkiego, co miało styczność ze skórą.
- Wygląda genialnie – mruknął Diego stojąc przed lustrem wiszącym w holu i usiłując jak najdokładniej obejrzeć rysunek na swoich plecach.
Lia zerknęła przez ramię i uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Cieszę się, że ci się podoba – odparła układając maszynkę w walizce i sięgając po butelkę antyseptyku do wyczyszczenia stołu.
- I to jeszcze jak – odparł szczerząc się jak małe dziecko. Podszedł do niej ułożył dłonie na jej ramionach i pochylił się całując ją po bratersku w czubek głowy. – Dziękuję, Lia – dodał cicho pochwytując jej błyszczące spojrzenie i sięgnął po swoją koszulkę wiszącą na oparciu krzesła, po czym ostrożnie włożył ją przez głowę.
- To ja dziękuję, że zdecydowałeś się poczekać na mnie z jego dokończeniem. To naprawdę wiele dla mnie znaczy – przyznała szczerze, przygryzając policzek od wewnątrz i wpatrując się intensywnie w jego roześmiane ciemne tęczówki.
- Nie było absolutnie takiej opcji, by ktokolwiek inny tego dotykał. W końcu to ty poświęciłaś temu mnóstwo czasu, pracy i cierpliwości – powiedział. – To bezdyskusyjnie twoje dziecko, niña – dodał trącając jej nos palcem wskazującym. Mrugnął do niej z rozbawieniem, a Lia parsknęła w odpowiedzi wesołym śmiechem i siąkając cicho nosem, zabrała się za czyszczenie stołu.
- W pewnym sensie chyba tak - powiedziała i założyła kosmyk włosów za ucho. – A skoro już o dzieciach mowa, to rozmawiałam z panem Zuluagą o pokazie – dodała tajemniczo, zagryzając dolną wargę i zerkając na przyjaciela z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Oparł dłonie na biodrach i ponaglił ją zniecierpliwionym spojrzeniem. – Zgodził się zagrać na występie – powiedziała w końcu uśmiechając się szeroko.
Diego wypuścił ze świstem powietrze z płuc i przymknął ciężkie powieki, a na jego twarzy odmalowała się wyraźna ulga, kiedy wygiął usta w szerokim uśmiechu. Lia doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak wielki ciężar w tej chwili spadł z ramion Ramireza. Ten pokaz, z którym właściwie został całkiem sam i brak muzyka spędzały mu sen z powiek przez ostatnie kilka dni. Tym bardziej, więc była szczęśliwa, jeśli mogła mu w jakoś pomóc.
Diego pokręcił głową z niedowierzaniem i przetarł twarz dłońmi, spoglądając Lii w oczy, a po chwili całkowicie bez ostrzeżenia zrobił krok w jej stronę i zanim zdążyła się zorientować porwał ją na ręce, wyrywając z jej gardła okrzyk zaskoczenia.
- Co robisz, wariacie?! – krzyknęła, odruchowo obejmując go za szyję, na wypadek gdyby jednak miał ją za chwilę puścić.
- Przecież obiecałem, że jeśli twój pomysł wypali, to będę cię nosił na rękach – przypomniał starając się pozostać poważnym, choć jego oczy całe się śmiały, a Lia na ten widok po prostu roześmiała się głośno.
- Postaw mnie, Diego – poprosiła rozbawiona.
Ramirez wywrócił oczami i szczerząc się w zaraźliwym uśmiechu, ostrożnie opuścił ją z powrotem na podłogę.
- To teraz jeszcze zostaje mi zagonić babcię do zrobienia tego najlepszego sernika w miasteczku, a najlepiej ze trzy, tak na wszelki wypadek – powiedział mrugając do niej przyjaźnie.
Lia pokręciła lekko głową i pacnęła go w ramię.
- Jesteś szurnięty – stwierdziła ze śmiechem.
- Ale jaki kochany.
- Bierzesz lekcje skromności od Suareza? – zapytała, unosząc wymownie brew.
Diego wzruszył beztrosko ramionami z tym charakterystycznym radosnym, wręcz chłopięcym uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy, na którego widok naprawdę nie dało się nie roześmiać.
Zerknął na zegarek zdobiący jego nadgarstek i westchnął ciężko.
- Dobra niña, lecę do szkoły tańca. Widzimy się później? – spytał, ujmując ją za głowę i całując w policzek na pożegnanie, a kiedy Lia skinęła na zgodę, uśmiechnął się tylko. – Do zobaczenia – rzucił jeszcze i szybkim krokiem przeszedł przez salon w kierunku wyjścia.
Lia odprowadziła go wzrokiem i dokończyła sprzątanie, a kiedy do jej uszu dobiegły dźwięki gitary dochodzące z tarasu, zagryzła dolną wargę i zamknęła walizkę ze sprzętem do tatuowania, jednym zdecydowanym ruchem. Wsunęła dłonie do tylnych kieszeni spodni i podeszła do tarasowych drzwi, opierając się ramieniem o futrynę i przez chwilę przyglądając się Marisol siedzącej po turecku na bujanej huśtawce z gitarą ułożoną na kolanach. Znała ją nie od wczoraj i doskonale wiedziała, że było coś, co ewidentnie nie dawało jej spokoju, a to coś zdecydowanie miało związek z krwistoczerwoną różą stojącą w wysokim, wąskim wazonie na tarasowym stole, w którą Sol wpatrywała się odkąd tylko Lia przyszła do Ramirezów.
Uśmiechnęła się lekko pod nosem i powoli przeszła przez taras, by po chwili usiąść tuż obok szatynki. Sol w milczeniu spojrzała jej w oczy i natychmiast przerywając grę na swoim ukochanym instrumencie.
- Co się dzieje? – zapytała Lia, wpatrując się w dziewczynę bystrymi, sarnimi oczami.
- Sama chciałabym to wiedzieć – powiedziała, wzruszając nonszalancko ramionami i umykając przed badawczym wzrokiem blondynki, zabębniła rytmicznie palcami w pudło.
- Sol wiesz przecież, że mnie możesz powiedzieć o wszystkim – odparła Lia wyważonym tonem usiłując wyłapać spojrzenie kuzynki Diego, ale bezskutecznie.
Marisol zagryzła dolną wargę i po raz kolejny spojrzała na różę, którą otrzymała wczoraj od Cosme, a może raczej od Ethana. Lia podążyła za jej wzrokiem i uśmiechnęła się lekko.
- Chodzi o faceta, który podarował ci tą różę? – zapytała, a Sol westchnęła i pocierając palcami czoło, skinęła niewyraźnie głową. – Jesteś w miasteczku od kilku dni i już zdobyłaś adoratora? – zagadnęła po chwili Lia z łagodnym uśmiechem błąkającym się na ustach.
- To nie tak. Pomogłam mu i chciał podziękować – przyznała szczerze, znów spoglądając jej w oczy.
Lia zmarszczyła czoło i przygryzła policzek od wewnątrz dostrzegając cień niepokoju w intensywnie zielonych tęczówkach Sol.
- Jednak jest coś, co nie daje ci spokoju, prawda? – zagadnęła cicho, przekrzywiając lekko głowę w bok i przyglądając jej się czujnie, bystrymi ciemnymi oczami.
Sol odwróciła głowę, spoglądając w jakiś niewiadomy punkt przed sobą i milcząc przez kilka ciągnących się z nieskończoność sekund, jakby się wahała i nie była do końca pewna, czy powinna obarczać Lię swoimi rozterkami o facecie, którego nawet nie znała.
Kiedy Lia założyła jej pasmo włosów za ucho, odsłaniając profil, a po chwili ujęła ją za podbródek zmuszając by na nią spojrzała, wiedziała, że nie ma wyjścia, bo przyjaciółka i tak nie odpuści.
- Co jest grane, Sol? – ponagliła delikatnie Lia, wpatrując się w nią badawczo.
Marisol przymknęła powieki, robiąc głęboki wdech i odłożyła gitarę na drugi koniec huśtawki, po czym obróciła się tak by siedzieć na wprost Lii.
- Ma na imię Ethan. Dwa dni temu, kiedy wyszłam z domu, żeby pojechać do gospody, znalazłam go przypadkiem na tyłach naszego domu z zakrwawioną głową – wyjaśniła, a brwi Lii podjechały natychmiast, niemal pod samą linię włosów, gdy patrzyła na nią zaskoczona wielkimi oczami. Przysiadła na pięcie, przodem do Sol, podciągając drugą nogę do piersi i wspierając łokieć o oparcie huśtawki.
- A skąd on się wziął akurat przy waszym domu? – zapytała Lia, podejrzliwie marszcząc brwi.
Marisol wzruszyła bezradnie ramionami i nerwowo przeczesała gęste włosy palcami, spoglądając gdzieś przed siebie.
- Nie mam zielonego pojęcia. Może spacerował i zabłądził, a kiedy dostał w głowę zdołał się doczołgać szukając pomocy. Nie wiem … - odparła, kręcąc głową z rezygnacją. – Wtedy sądziłam, że to być może zwykły napad, że ktoś chciał go okraść, ale teraz …. – urwała, spoglądając jej niepewnie w oczy.
- Co się zmieniło? – podjęła Lia, podpierając głowę na dłoni i wsuwając palce w gęste blond włosy.
- Sama już nie wiem, co mam myśleć – przyznała opuszczając wzrok i skubiąc paznokciami nitki na przetarciach w swoich jeansach. Lia przez chwilę przyglądała się w milczeniu jej poczynaniom, a potem przeniosła czujny wzrok na jej twarz. – Nie dostałam tej róży bezpośrednio od Ethana – wyjaśniła Marisol, przygryzając policzek od wewnątrz i spoglądając na stojący w wazonie kwiat. – Przyniósł mi ją wczoraj pan Zuluaga twierdząc, że to od niego. Jednak to, co mi później powiedział, wciąż nie daje mi spokoju.
- Wątpię by Ethan był złym człowiekiem, skoro pan Cosme wpuścił go do swojego domu. – zauważyła słusznie Lia, ściągając na siebie intensywnie zielone spojrzenie kuzynki Diego. - Musi mu ufać na tyle, że pozwolił się do siebie zbliżyć, a jest raczej ostrożny w kontaktach z ludźmi.
- Nie o to chodzi – westchnęła Sol, kręcąc głową z rezygnacją. – Pan Zuluaga przyszedł mnie wczoraj ostrzec i prosił go o to właśnie Ethan – powiedziała ledwie słyszalnie przymykając powieki i pocierając czoło placami, bo naprawdę od dawna nie miała takiego mętliku w głowie. – Powiedział, że mogę być w niebezpieczeństwie, bo ten napad nie był przypadkowy i ktoś czyha na życie Ethana, więc lepiej dla mnie, jeśli będę się trzymała z daleka od niego i jego spraw. Chciałam pojechać do El Miedo i sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku, a teraz naprawdę kompletnie nie wiem, co mam robić – dokończyła szeptem, wzruszając bezradnie ramionami. Uniosła wzrok natychmiast pochwytując błyszczące inteligentnie spojrzenie Lii, w którym wyraźnie dostrzegła jak trybiki w jej głowie pracują na przyspieszonych obrotach, analizując każde słowo jak padło z ust Sol.
- Cholera … - warknęła Lia przygryzając policzek od wewnątrz i przez chwilę siłując się w szatynką na spojrzenie jakby prowadziły jakąś bezsłowną rozmowę. W końcu westchnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem, bo ani trochę nie podobało jej się to, co powiedziała Marisol, a fakt, że we wszystko może być zamieszany Cosme, niepokoiło ją jeszcze bardziej. - Spróbuję się czegoś dowiedzieć – odezwała się po dłuższej chwili i przeczesała przydługą grzywkę palcami. Marisol skinęła głową na zgodę i uśmiechnęła się blado. – Bez względu na to, jaką podejmiesz decyzję Sol, proszę cię, żebyś była ostrożna.
- Zawsze jestem – odparła dziewczyna, odważnie wytrzymując jej przenikliwe spojrzenie. – Pan Zuluaga brzmiał śmiertelnie poważnie, a ja …. – urwała, przygryzając boleśnie dolną wargę. Westchnęła ciężko i zamrugała energicznie, chowając się za kurtyną ciemnych włosów. – Nie wiem czy chcę po raz kolejny pakować się w jakieś dziwne historie – powiedziała z goryczą i tak cicho, że ledwie sama siebie słyszała.
- O czym ty mówisz? – zapytała Lia, marszcząc przy tym brwi, bo zupełnie nie rozumiała o co chodzi przyjaciółce.
Kiedy nie doczekała się żadnej reakcji z jej strony, pochyliła się do przodu i delikatnie ujęła Sol za podbródek, zmuszając by mimo oporów jednak spojrzała jej w oczy. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund niestrudzenie przyglądała jej się badawczo, ale to, co zobaczyła w jej błyszczących, zielonych tęczówkach, było dla niej wystarczającą odpowiedzią. – Sol, co się tam wydarzyło? Co się stało, kiedy mieszkałaś w Meksyku? – zapytała z niepokojem. Marisol pokręciła głową i wykrzywiając usta w gorzkim grymasie, uciekła spojrzeniem.
Nie była gotowa o tym rozmawiać i roztrząsać czegoś, co tak mocno wciąż bolało. Nie przyznała się nawet rodzinie, dlaczego tak naprawdę wróciła do Valle de Sombras, zostawiając za sobą życie w stolicy. Nie chciała do tego wracać, chciała tu zacząć życie od nowa i trzymać się go kurczowo do upadłego. Nigdy jednak nie była tak rozdarta jak w tej chwili. Wciąż nie mogła wyrzucić z głowy obrazu tych hipnotyzujących błękitnych oczu, w których niczym w zwierciadle odbijała się cała dusza. Być może faktycznie powinna trzymać się od Ethana z daleka dla własnego dobra, ale nie dawał jej o sobie zapomnieć, bez względu na to jak mocno by się starała.
Przeczesała włosy palcami i odetchnęła z ulgą, gdy ciszę panującą na tarasie nagle przerwał donośny i ciepły głos babci.
- Lia, mogę cię prosić na moment? – spytała ściągając na siebie ciemne spojrzenie blondynki.
- Oczywiście, już idę – odparła Lia uśmiechając się lekko, a gdy Donia Ramirez wróciła do domu, przeniosła wzrok z powrotem na Marisol. – Wiesz, że jeśli będziesz chciała pogadać….
- Wiem i dziękuję – przerwała jej i wysiliła się na beztroski ton, kładąc jej uspokajająco dłoń na kolanie. – Nie martw się o mnie, wszystko jest w porządku – dodała, ale Lia nie wierzyła w jej słowa ani o jotę. Postanowiła jednak, że nie będzie drążyć tematu i o nic wypytywać, bo jeśli Sol zdecyduje sama jej o wszystkim opowie.
Westchnęła cicho i podniosła się z huśtawki, ostatni raz zerkając przez ramię na pogrążoną we własnych myślach szatynkę. Założyła zbłąkany kosmyk włosów za ucho i weszła do domu, odnajdując Donię Raquel w kuchni. Stała opierając się dłońmi o kuchenny blat i wyglądając przez okno, wydawała się być myślami zupełnie w innym, odległym miejscu.
Lia odchrząknęła cicho wyrywając kobietę z rozmyślań i krzyżując ramiona na piersi powoli przeszła przez pomieszczenie. Stanęła obok Raquel i oparła się biodrami o szafki.
- Coś się stało? – zapytała i spięła się odruchowo, gdy pani Ramirez zajrzała jej głęboko w oczy w taki sposób, że od samego spojrzenia Lia poczuła ogarniający ją niepokój.
- Po naszej ostatniej rozmowie tutaj w kuchni, kiedy przyszłaś na obiad z Christianem, coś nie dawało mi spokoju i przetrząsnęłam cały dom, wywalając wszystko, co góry nogami, by coś znaleźć – powiedziała tajemniczo Raquel. Lia zmarszczyła brwi nie bardzo rozumiejąc, o czym właściwie mowa, a kiedy babcia Diego przeszła przez kuchnię w kierunku kredensu, ani na moment nie oderwała od niej podejrzliwego spojrzenia. – Sądzę, że powinnaś to dostać, Lia – dodała wyciągając w jej stronę dłoń, w której trzymała pękający w szwach, gruby notes z zamszową granatową okładką, zamkniętą jak kopertę. Całość przewiązana była dookoła sznurkiem zawiązanym na froncie w kokardę.
- Co to jest? – zapytała Lia, chwytając w dłoń ciężki notes.
- To jest pamiętnik twojej matki – odparła bez ogródek. Lia gwałtownie uniosła na nią wzrok szukając w jej oczach potwierdzenia słów, które zawisły między nimi niczym w próżni. Przełknęła ogromną kulę, która w jednej chwili uformowała się w jej gardle i opadła bezwładnie na szafki, wpatrując się w swoje drżące dłonie. Czuła się tak jakby dostała czymś ciężkim w głowę, w uszach szumiało, a nogi miała jak z waty, wciąż niedowierzając własnym zmysłom i zastanawiając się, czy oby mózg nie płata jej jakiegoś beznadziejnego figla.
- Skąd…. Skąd pani to ma? – zapytała z trudem wydobywając z siebie głos, bo słowa grzęzły jej w gardle, dławiąc i pozbawiając tchu. Wiedziała, że być może w tej właśnie chwili trzyma w rękach odpowiedzi na nurtujące ją od dawna pytania.
- Twoja babcia przed śmiercią dała mi to na przechowanie. Pilar kiedyś wyrzuciła to na śmietnik, a Teresa nie wiedzieć, czemu postanowiła to jednak zachować. Być może znała swoją córkę lepiej niż nam się wydaje – przyznała uśmiechając się smutno. - Poprosiła żebym ci to oddała, kiedy nadejdzie czas i wydaje mi się, że właśnie nadszedł, Lia – powiedziała po chwili, podchodząc do blondynki i ujmując ją za policzek, zwróciła jej twarz w swoją stronę. – Kiedy przyznałaś, że chcesz znaleźć ojca, przypomniałam sobie, że ponad dwadzieścia pięć lat temu twoja babcia dała mi to – wyjaśniła ruchem głowy wskazując na pamiętnik, który Lia nieświadomie ściskała w dłoniach tak mocno, że aż pobielały jej kłykcie. – Być może tu są odpowiedzi, których szukasz…

***

Oparł się biodrami o siedzisko swojej Yamahy i sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki po fajki. Wsunął jednego do ust, pochylił głowę i odpalił, dłonią osłaniając końcówkę bibułki przed podmuchem nocnego wiatru.
- Nadal się trujesz? – spytała stojąca przed nim ciemnowłosa dziewczyna. Skrzyżowała przedramiona na piersi i wpatrywała się w niego z przyganą, ślicznymi błękitnymi oczami, które przecież tak dobrze znał.
Wzruszył nonszalancko ramionami i zaciągnął się mocno nikotynowym dymem, zatrzymując go w płucach dłużej niż to było konieczne.
- Szkoda, żeby taki prezent leżał nieużywany – stwierdził unosząc do góry złotą zapalniczkę, a widząc błysk w jej oczach, wygiął usta w szerokim uśmiechu. Pokręciła głową z dezaprobatą i uśmiechnęła się lekko, wyciągając mu zapalniczkę z ręki.
- Nadal ją masz? – spytała, zagryzając dolną wargę i obracając w palcach metalowy przedmiot, zerknęła na wygrawerowanego na jednej ze ścianek, Skorpiona i drobny napis zdobiący dolną jej część.
Jose był pewien, że Kylie tak samo jak on, doskonale pamięta moment, kiedy ją od niej otrzymał. To był jego ostatni dzień w domu dziecka. Za kilka godzin miał opuścić mury bidula i zacząć samodzielne życie z dala od sierocińca i wszystkiego, co się z nim nierozerwalnie wiązało. Choć w tamtej chwili nie marzył o niczym innym jak wyrwaniu się z miejsca, którego szczerze nienawidził; zapomnieniu o bólu, odrzuceniu i opuszczeniu; wiedział, że będą sprawy i ludzie, którzy na zawsze wryli się w jego pamięć, a Kylie Anderson była niewątpliwie jedną z nich.
- Pewnie – rzucił wysilając się na beztroski ton i uśmiechnął się do niej zawadiacko, jednym kącikiem ust.
- Gdybym wiedziała, że przez to nie rzucisz palenia, dałabym ci coś innego – powiedziała ze śmiechem, ważąc zapalniczkę w dłoni i spoglądając prosto w lodowato niebieskie tęczówki Jose. – Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata? – zagadnęła po chwili, przekrzywiając lekko głowę na bok i ani na moment nie odrywając zaciekawionego spojrzenia od jego przystojnej twarzy.
Jose wygiął usta w cierpkim uśmiechu i wypuścił z ust smużkę dymu przyglądając się jak powoli znika w nocnym powietrzu.
- Trochę tu, trochę tam – odparł wymijająco. Uniosła pytająco brew i zrobiła krok w jego stronę, wyciągając dłoń by oddać mu jego własność.
- Domyślam się, że odszedłeś z wojska? – bardziej stwierdziła niż zapytała, a Torres skinął jedynie głową w odpowiedzi i zaciągnął się znów nikotynowym dymem, odruchowo obracając metalowy przedmiot w palcach.
- Najwidoczniej to nie była fucha dla mnie – odparł beznamiętnie i spojrzał jej w oczy.
- Wolisz nielegalne wyścigi i być może jakieś szemrane interesy? – zapytała podejrzliwie mrużąc oczy. Jose uśmiechnął się arogancko i wzruszył nonszalancko ramionami.
- Wolę to niż bieganie z gnatem na wojnie i patrzenie jak umierają bezbronne dzieci – odparł chłodno posyłając jej pełne bólu spojrzenie, zanim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować na te słowa, natychmiast ją uprzedził: - A co u ciebie? – zapytał swobodnie, zmieniając temat i zwinnie odwracając jej uwagę od niewygodnych dla niego kwestii. – Nadal przyciągasz kłopoty? – zaśmiał się, mrużąc oczy i czujnie obserwując stojącego przy swoim Suzuki, Christiana. Kylie powędrowała wzrokiem za jego spojrzeniem i uśmiechnęła się promiennie, wsuwając dłonie do kieszeni skórzanej kurtki.
- Nadal przyciągam niegrzecznych chłopców – sprostowała, ściągając na siebie rozbawione spojrzenie Jose. Parsknął śmiechem i kręcąc głową z niedowierzaniem, strzepnął popiół z papierosa na chodnik.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz i w co się pakujesz – odezwał się po chwili poważnie i wbił przenikliwe spojrzenie w jej śliczną twarz, po raz kolejny zaciągając się fajkiem.
- A ty do tej pory nie wyrosłeś z roli troskliwego, starszego brata? – odbiła piłeczkę, unosząc znacząco brew i przypominając mu tym samym sytuacje, jakie niejednokrotnie miały miejsce jeszcze w czasach, kiedy oboje mieszkali w domu dziecka.
- Chyba nigdy z niej nie wyrosnę – stwierdził z goryczą w głosie. Dopalił papierosa i rzucił go na chodnik, przydeptując butem, po czym wypuścił z ust smużkę szarego dymu, przenosząc na nią wzrok. – Zwłaszcza, kiedy wiem, że ktoś, kto jest dla mnie ważny pakuje się w niezłe bagno – dodał ostro, posyłając jej nieustępliwe spojrzenie lodowato niebieskich tęczówek.
- Johny… - jęknęła z rezygnacją Kylie, przymykając powieki i przeczesując włosy palcami.
- Wiem – rzucił krótko. Zrobił głęboki wdech i podszedł do niej, spoglądając jej uważnie w oczy. – Po prostu bądź ostrożna – poprosił, a kiedy skinęła głową, objął ją ramieniem za szyję i przyciągnął do siebie. – Skontaktuj się ze mną za kilka dni, Kylie. To ważne – szepnął wprost do jej ucha, wolną dłonią wsuwając jej do kieszeni kurtki złożoną na pół kartkę, po czym pocałował ją w skroń. Odsunął się powoli i niemal natychmiast napotkał pytające spojrzenie jasnych tęczówek, którym niestrudzenie się w niego wpatrywała. Ledwie zauważalnie pokręcił głową i ponad jej ramieniem spojrzał na Christiana, który wsiadał właśnie na swoje Suzuki i z zaciśniętymi zębami wpatrywał się w scenę, jaka rozgrywała się kilka metrów przed nim. Jose wygiął usta w bezczelnym uśmiechu i trącił jej nos palcem wskazującym. – Zmykaj lepiej mała, bo za chwilę dostanę w zęby – mruknął z kpiną w głosie, po czym chwycił swój kask wiszący na kierownicy motocykla.
- Dobrze było cię spotkać, Johny – powiedziała i uśmiechnęła się do niego, wsuwając dłoń do kieszeni, do której chwilę temu Jose włożył kartkę. Kiwnął jej głową i wsiadł na swoją Yamahę, a potem szybkim ruchem założył kask, odpalił silnik i odjechał z piskiem opon …


Przesunął kciukiem po wygrawerowanym na zapalniczce Skorpionie i wykonanym drobną czcionką, ozdobnym napisie, który towarzyszył mu przez te wszystkie lata, odkąd opuścił dom dziecka. „Przeszłości nie zmienisz, ale przyszłość zmieniasz właśnie teraz… K.”
Niby kilka słów, ale dla niego miały ogromne znaczenie. Nie tylko ze względu na tamten konkretny moment, ale również dlatego, że ten drobiazg otrzymał od osoby, która go rozumiała, bo tak samo jak on doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak wygląda życie w bidulu.
Pamiętał dzień, kiedy Kylie wręczyła mu ten prezent, jakby to było wczoraj. Nie tolerowała palenia, ale zapalniczka była jedyną rzeczą, jaką Jose mógł mieć zawsze przy sobie. Nie wiedział, jakim cudem zdołała znaleźć kogoś, kto wygrawerował to wszystko, ani jak udało jej się za to zapłacić, bo kiedy ją o to zapytał wprost powiedziała, żeby się tym nie interesował i zapewniła, że nie zrobiła niczego, przez co mogłaby mieć kłopoty. Nie drążył, więc tematu, bo wiedział, że i tak niczego z niej nie wyciągnie. Przyjął prezent bez słowa protestu, a teraz to była jedyna rzecz, jaka mu po niej została. Kylie już nie było, a on przez ostatnie trzy lata nie potrafił się z tym pogodzić i nawet już nie próbował. Miał poczucie winy, którego nigdy się nie pozbędzie, bez względu na to jak mocno będzie się starał…
Zrobił głęboki wdech i potarł piekące oczy palcami, wciąż kurczowo ściskając złotą zapalniczkę w dłoni. Ciszę panującą w mieszkaniu przerwał nagle dzwonek jego telefonu. Sięgnął po komórkę leżącą na stoliku przed kanapą, na której siedział i zerknął na wyświetlacz, zaciskając zęby tak mocno, aż na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek. Przesunął palcem po ekranie i przystawił aparat do ucha.
- Torres – rzucił ostro, wbijając lodowate spojrzenie w drzwi balkonowe. – Wiem, Nico mi wspominał – przyznał mrużąc oczy i machinalnie obracając zapalniczkę w palcach. – Dobrze, będą za miejscu za pół godziny – zgodził się, zerkając na zegarek zdobiący jego nadgarstek, po czym nie siląc się nawet na zbędne uprzejmości, rozłączył się bez słowa.
Spojrzał ostatni raz na trzymany w dłoni metalowy przedmiot i w końcu wsunął go do kieszeni spodni. Zgarnął ze stolika portfel oraz kluczyki do Mitsubishi i chwytając rzuconą niedbale na oparcie kanapy skórzaną kurtkę, skierował się do wyjścia.

***

Siedziała po turecku na podłodze w swoim pokoju, który zajmowała w ośrodku Nacho. Plecami wspierała się o łóżko i tępym wzrokiem od kilkudziesięciu minut, wpatrywała się w leżący przed nią pamiętnik matki. Zapewne niejedna osoba na jej miejscu natychmiast zabrałaby się za poznanie jego treści, żeby jak najszybciej znaleźć to, czego szuka, ale nie ona.
Owszem chciała znaleźć odpowiedzi na pytania, które męczyły ją od dłuższego już czasu; chciała poznać prawdę, po którą tutaj przyjechała, ale nigdy w życiu tak się nie bała jak teraz. Nie była tchórzem, starała się odważnie iść przez życie i niczego nie żałować, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli przekroczy granice i zacznie czytać ten pamiętnik, nic już nie będzie takie jak do tej pory. Cholernie bała się tego, co tam znajdzie. W jej pamięci matka była największym potworem, jakiego spotkała w swoim życiu. Przez kilkanaście lat codziennie pokazywała jej jak bardzo jej nienawidzi, jak bardzo żałowała, że ją urodziła; dała jej tylko cierpienie, ból nie tylko fizyczny i odrzucenie. A teraz miała przed sobą jej wspomnienia i uczucia jak na dłoni. Świadomość, że miałaby poznać to wszystko z własnej woli; że miałaby przywołać demony z przeszłości, przerażała ją bardziej niż cokolwiek do tej pory. Bała się, że to wszystko zwichruje ją emocjonalnie do tego stopnia, że nie będzie w stanie się pozbierać.
Chwyciła pamiętnik i gwałtownie podniosła się z podłogi, po czym bez zastanowienia wrzuciła go do szuflady w komodzie i zatrzasnęła ją z hukiem.
Chyba nie była jeszcze gotowa by otworzyć te drzwi, nie była dość silna by przez nie przejść, bez uszczerbku na sercu nawet, jeśli dzięki temu miałaby poznać tożsamość ojca.

***

Zaparkował na podjeździe rezydencji Barosso i wysiadł z auta, obrzucając bystrym spojrzeniem stojącą przed nim okazałą posiadłość, zaprojektowaną z bezdyskusyjnym przepychem. Był niemal pewien, że wnętrze jest tak samo, o ile nie bardziej, luksusowe jak to, co miał w tej chwili przed oczami.
Wygiął usta w drwiącym uśmieszku i szybkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od drzwi frontowych, a następnie chwycił mosiężną kołatkę i uderzył nią zdecydowanie kilka razy. Czekając aż ktoś łaskawie wpuści go do środka, zmrużył oczy i odruchowo rozejrzał się po posesji.
Nagle drzwi uchyliły się i stanęła w nich starsza, skromnie ubrana kobieta, która była zapewne kimś z szeregów tutejszej służby, która znając Fernanda Barosso i jego skłonność do demonstrowania swojego bogactwa, z całą pewnością liczyła sporą grupkę.
- Dzień dobry, pan pewnie przyjechał do pana Barosso? – bardziej stwierdziła niż zapytała, mierząc Jose dyskretnym, ale czujnym spojrzeniem.
Torres skinął głową i uśmiechnął się uprzejmie przekraczając próg, gdy gosposia gestem zaprosiła go środka, a potem zamknęła za nim cicho drzwi.
- Umówił się tu ze mną – wytłumaczył, choć był przekonany, że wcale nie musiał, ponieważ pracownica Fernanda była świetnie zorientowana, skoro powitała go w taki, a nie inny sposób.
- Tak, pan Barosso uprzedzał, że będzie miał gościa. Proszę zaczekać, powiadomię go o pana przybyciu – powiedziała kobieta, ale zanim zdążyła zrobić choćby krok w głąb rezydencji, w holu pojawił się Fernando w towarzystwie młodego, ciemnowłosego mężczyzny.
- Nie ma potrzeby, Rosa – odezwał się gospodarz, unosząc do góry dłoń, w której trzymał cygaro. – Możesz odejść, dziękuję – dodał schrypniętym, głębokim głosem, a kobieta skinęła potulnie głową i bez słowa opuściła pomieszczenie. – Hugo, porozmawiamy później – dodał jeszcze, zwracając się tym razem do mężczyzny, który wciąż stał u jego boku i nieufnie przyglądał się Torresowi. Jose odważnie wytrzymał jego przenikliwie spojrzenie, ani na moment nie odwracając wzroku od jego napiętej twarzy.
- Jasne – rzucił po chwili Hugo i po raz ostatni mierząc przybysza pełnym rezerwy spojrzeniem, przeszedł przez hol i zniknął w kolejnym korytarzu.
- Dziękuję, że tak szybko przyjechałeś, Johny – powiedział Fernando wyciągając ramię i gestem zachęcając by Jose podążył za nim w kierunku gabinetu.
- Mówiłeś, że to ważne, więc jestem – odparł wchodząc za Barosso do kolejnego pomieszczenia z majestatycznym wnętrzem, po czym zamknął za sobą dwuskrzydłowe drzwi.
- To prawda. Napijesz się czegoś? Whisky? – zaproponował Fernando, podchodząc do barku i zerkając wyczekująco na swojego gościa.
- Dziękuję – rzucił kręcąc przecząco głową, po czym leniwym krokiem przeszedł przez gabinet i usiadł na jednej ze skórzanych kanap. Pochylił się do przodu, wsparł przedramiona o kolana i splótł palce obu dłoni bacznie obserwując mężczyznę, który postawił na szklanym stoliku dwie szklaneczki napełnione bursztynowym płynem, całkowicie ignorując tym samym odmowę Torresa. – Powiesz, o co chodzi? – ponaglił Jose lekko już zirytowany jego milczeniem i odwlekaniem tematu. Barosso jednak jak gdyby nigdy nic, przesunął po szklanym blacie, w jego stronę drewniane pudełko z cygarami i zajrzał mu w oczy.
- Cygaro? Kubańskie?
- Wybacz, Fernando, ale nie przyjechałem tu na dżentelmeński wieczorek zapoznawczy – warknął ostro, wodząc czujnym wzrokiem po pomieszczeniu, by po chwili zawiesić lodowato niebieskie tęczówki na jego twarzy. – A tym bardziej na kubańskie cygara i whisky. Mów, o co chodzi, bo nie mam całego dnia – dodał zaciskając zęby tak mocno, że na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek. Fernando uśmiechnął się cynicznie i opadł na oparcie kanapy, zakładając nogę na nogę.
- Zawsze konkretny – mruknął, spoglądając Torresowi prosto w oczy i zaciągając się cygarem, które przez cały czas trzymał między placami. Jose nie odpowiedział jednak w żaden sposób na tę uwagę, zacisnął tylko mocniej szczęki i wbił w niego nieustępliwe spojrzenie. – Nico zapewne mówił, o czym chciałem z tobą pomówić.
- Wspominał coś o nowych nabywcach – odparł Jose, ale Fernando pokręcił niewyraźnie głową i w zamyśleniu przesunął dłonią po zarośniętej brodzie.
- Nie do końca tak to wygląda – powiedział. – Owszem, chodzi w dużej mierze o nowych nabywców, ale to bardziej skomplikowane. Wiesz, że El Pantera siedzi chwilowo za kratami? – zapytał, sięgając po swoją szklaneczkę, a kiedy Jose w milczeniu skinął głową, upił łyk i uśmiechnął się pod nosem. – Możemy wykorzystać ten fakt. Mam kogoś, kto jest w stanie produkować dla nas krystaliczną metaamfetaminę, a dzięki temu możemy poszerzyć działalność i przerzucać nasz towar bezpośrednio na rynek amerykański – rzucił bez zbędnych ceregieli, wsuwając cygaro między zęby i przyglądając się uważnie Jose, który uparcie milczał przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, analizując to, co przed chwilą usłyszał.
- Nie załatwiliście jeszcze sprawy kreta, a teraz planujesz nowe przedsięwzięcie i chcesz angażować w to kogoś z zewnątrz? – wycedził przez zęby, przeszywając go błyszczącym wrogo spojrzeniem.
- Sprawa kreta to jedynie kwestia czasu. Zanim zaczniemy nowy interes, ten problem zostanie dawno zamieciony, gwarantuję – odparł pewnie Fernando.
- Już to słyszałem, a ciągle mam wrażenie, że nawet nie wiesz, gdzie go szukać - odparł Jose, siłując się ze starym Barosso na spojrzenia i starając się wyczytać cokolwiek z jego pomarszczonej twarzy, ale Fernando okazał się być naprawdę wytrawnym graczem i zupełnie nic nie dał po sobie poznać.
- Mnie tak samo jak tobie, zależy na znalezieniu tego kapusia, bo miesza mi w planach, a tego bardzo nie lubię – powiedział, a Jose zaśmiał się drwiąco na te słowa.
- Odkąd tu przyjechałem słyszę z waszych ust same obietnice, z których z całym szacunkiem, ale gów*o wynika – zagrzmiał, łypiąc na niego wściekle. – To ja mogę zagwarantować tobie, że jeszcze chwila, a zostaniecie w tej dziurze bez kontaktów, bez forsy i bez inwestorów, bo zwinę się stąd i swój pierdolnik będziecie sprzątać sami – ostrzegł, wpatrując się w Barosso pociemniałymi z gniewu oczami.
- Spokojnie, Johny – odezwał się Fernando, upijając łyk alkoholu i powoli przełykając przez moment rozkoszował się smakiem drogiej whiskey. – W tej akurat kwestii absolutnie się ze sobą zgadzamy – dodał spoglądając Torresowi prosto w oczy.
- Mam nadzieję – mruknął Johny, mierząc go nieufnym spojrzeniem i milcząc przez dłuższą chwilę. – Może mi wobec tego powiesz jaki masz pomysł na zdobycie towaru do produkcji meta amfetaminy? Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że produkuje się ją z efedryny i pseudoefedryny, które są dostępne głównie w lekach sprowadzanych z Chin i Indii? Jak masz zamiar znaleźć wiarygodne kontakty na przeszmuglowanie tego, co jest w Meksyku w tej chwili nielegalne, tym bardziej z drugiego końca świata? – zapytał Jose wbijając bystre, lodowato niebieskie spojrzenie w wyraźnie zadowolonego z siebie Barosso. Mężczyzna cmoknął karcąco i uśmiechnął się chytrze, spoglądając mu odważnie w oczy.
- Odrobiłem lekcje, Johny. W Argentynie te substancje nadal są legalne, poza tym zdecydowanie bliżej mamy Gwatemalę, więc zdobycie odpowiedniej ilości tych tabletek do produkcji nie będzie zbyt trudne, wystarczy przechwycić transport medyczny – zauważył kołysząc lekko szklaneczką i obserwując jak bursztynowy płyn leniwie obmywa ścianki.
- Na początek być może tak, ale przy produkcji masowej zwykły transport medyczny może nie wystarczyć – odparł beznamiętnym tonem, ani na moment nie odrywając przenikliwego spojrzenia od pokerowej twarzy Barosso. – Poza tym potrzebne będzie miejsce na totalnym odludziu, gdzie można będzie gotować to śmierdzące gów*o i nie zwrócić na siebie uwagi.
- Jakiś czas temu wykupiłem spory magazyn na niezaludnionym terenie w górach Santa Clarita. Myślę, że będzie się nadawać – powiedział Fernando obojętnie i upił kolejny łyk alkoholu, wpatrując się w swojego gościa badawczym spojrzeniem, jakby starał się cokolwiek wyczytać z jego twarzy, która niczym maska wykuta w granicie, pozostała całkowicie niewzruszona.
- Co to za człowiek, ten chemik, o którym mówiłeś? – zapytał po dłuższej chwili Jose, celowo w żaden sposób nie reagując na wcześniejsze słowa Fernanda.
- Można mu ufać – rzucił opanowanym tonem, a Torres na dźwięk tych słów prychnął z kpiną i spojrzał na niego z powątpieniem.
- W tym biznesie nikomu nie można ufać – odparł ostro. – Nie ma ludzi nieprzekupnych i każdy ma swoją cenę, a ty powinieneś o tym wiedzieć najlepiej. Chyba nie sądzisz, że dam się wmanewrować w coś takiego, nie mając stu procent pewności, że nie ma w tym planie szczelin, a jak na razie widzę same pieprzone dziury i niewielkie szanse na ich połatanie – stwierdził odważnie, unosząc wymownie brew i świdrując go błyszczącym niebezpiecznie wzrokiem.
- Mam go w garści, więc akurat o to nie musisz się martwić, Johny – poinformował rzeczowym tonem, przez moment siłując się z Jose na spojrzenia, jakby toczyli między sobą jakąś bezsłowną walkę, zrozumiałą tylko dla nich dwóch. Torres ani przez moment nie wierzył w jego słowa, bo Fernando Barosso nie był człowiekiem, któremu należy ufać w jakiejkolwiek sprawie, ale te spostrzeżenia zamierzał pozostawić dla siebie. – Zastanów się nad moją propozycją. To całkiem intratny interes i możemy na tym sporo zyskać – powiedział po chwili, przerywając ciszę, jaka nagle zapadła w gabinecie.
- O jakiej kwocie mówimy? – spytał Torres mrużąc oczy i przyglądając się swojemu rozmówcy bystrym lazurowym wzrokiem, kiedy ten pochylił się do przodu i sięgnął po leżący na stoliku notes. Napisał coś na jednej z kartek, a potem wyrwał ją i bez słowa wręczył Jose, z powrotem opadając na oparcie skórzanej kanapy. – To na początek, z czasem zyski podwoją się, a nawet potroją – dodał pewnie.
Johny przesunął wzrokiem po okrągłej kwocie zapisanej na skrawku papieru i choć wyraźnie czuł na sobie wnikliwe spojrzenie Barosso, z pełną premedytacją zignorował ten fakt. Wciąż uparcie milcząc, sięgnął do kieszeni spodni po zapalniczkę, a następnie podpalił krawędź kartki i wrzucił ją do stojącej na szklanym stole popielniczki, pozwalając by swobodnie zajęła się ogniem.
- Chcę konkretów Fernando – odezwał się w końcu, wbijając lodowato niebieskie spojrzenie prosto w twarz mężczyzny. – To umoczenie forsy w czymś, co w każdej chwili może się pieprznąć, a ja nie wiem czy chcę aż tak ryzykować. Przekonaj mnie do tego, że dobry interes, a wtedy się zastanowię – mruknął i nie czekając na jakąkolwiek reakcję gospodarza, podniósł się i wsunął zapalniczkę do kieszeni spodni. – Wiesz, gdzie mnie znaleźć – rzucił jeszcze i nie siląc się na zbędne uprzejmości wyszedł z gabinetu zatrzaskując za sobą drzwi.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 12:41:32 28-03-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:28:05 27-03-15    Temat postu:

207 Pablo/ Javier/Victoria/Julian/Ingrid
Pablo Diaz usiadł na krześle w kuchni ze zmarszczonym czołem przyglądając się jasnowłosej młodej kobiecie krzątającej się po jego mieszkaniu Instynkt podpowiadał mu, że nie powinno jej tutaj być. Livia powinna być w domu z dziadkiem. W miejscu gdzie będzie bezpieczna. I nic złego jej nie spotka. Była jednak cząstka jego samego, która chciała, aby choć przez krótką chwilę została w mieście. Chciał ją bliżej poznać. Wiedzieć, co lubi a czego nie. Wiedział też, że nie może sobie na to pozwolić. Nie liczyło się to, czego on pragnął, lecz jej bezpieczeństwo. Livia była bezpieczniejsza z dala od niego, od miasta, które zaczynało przypominać beczkę prochu. Wystarczy iskra, pomyślał sięgając po zrobioną przez dziewczynę kawę. Palcami przeczesał opadające na czoło włosy. Livia odwróciła się w jego stronę stawiając przed nim talerz kanapek. Uniósł ku górze brew.
- Nie rób takiej miny - usiadła naprzeciwko Diaza. Założyła nogę na nogę przyglądając się mu krytycznie. - Wyglądasz okropnie. – Uśmiechnęła się spoglądając na niego znad kubka z kawą. Upiła łyk przechylając na bok głowę.
- Nie powinnaś była przyjeżdżać – powiedział po krótkiej chwili ciszy spoglądając jej w oczy. – To zbyt niebezpieczne.
- Znasz to powiedzenie nie przyszedł Mahomet do góry, więc ona wpadła do Mahometa?- Zapytała przekornie dziewczyna wychylając się do przodu. - Miałam dość „kiedyś” zamieniłam je na „dziś”.
- To nie jest ani trochę zabawne Livia. Wrócisz do domu. – Powiedział poważnym stanowczym tonem Diaz. Podniósł się powoli z krzesła wolnym krokiem podchodząc do okna. Deszcz bębnił o okna w kuchni. Policjant oparł dłonie na parapecie wzdychając. Livia nie odpuści, podpowiedział mu głosik w głowie. Diaz mógł się zastanawiać, dlaczego wszystkie jego problemy postanowiły ujrzeć światło dzienne w tym samym czasie?
- To karma- wymruczał sam do siebie czując jak kładzie mu dłoń na ramieniu delikatnie ściskając. Wyprostował się.
- Chcę ci pomóc. Mogę pomóc. – Powiedziała z uporem patrząc na jego twarz odbitą we szkle.
- Jeżeli chcesz naprawdę mi pomóc wyjedź.
Livia prychnęła pod nosem kręcąc przecząco głową. Nie zamierzała wyjeżdżać. Nie zamierzała odpuszczać. Nie, kiedy była tak blisko.
- Dlaczego za wszelką cenę próbujesz mnie odepchnąć od siebie? - Zapytała uporczywie świdrując go wzorkiem.
- Nie odpycham cię - powiedział znużonym głosem Pablo - próbuję cię chronić - odwrócił się w stronę Livii spoglądając jej w oczy. Delikatnie uniósł jej podbródek do góry. – Zależy mi na tobie.
- Więc pozwól mi zostać - powiedziała – Potrafię o siebie zadbać. Nikt się nie dowie. Nikt.
- Livia - wyszeptał. Wargami musnął jej czoło przytulił ją do siebie, szczelnie zamykając w swoich silnych, szerokich ramionach..


Deszcz rozpadał się na dobre. Diaz wcisnął ręce w kieszenie kurtki wpatrując się w swoich podwładnych, krzątających się po miejscu przestępstwa. Jeśli były tam jakiekolwiek ślady opon czy obuwia, to zostały zmyte przez padający deszcz jeszcze przed ich przyjazdem. Kiedy przyjechali na miejsce nie było już nawet śladów krwi na drodze, w miejscu, gdzie upadła kilkakrotnie raniona z broni palnej Antonietta Boyer. Jedynym śladem na to, że cokolwiek się tu działo, były pusta strzykawka i opakowania po środkach opatrunkowych i podanych lekach, zostawione na miejscu przez ekipę pogotowia. W zaistniałych okolicznościach szanse na odnalezienie sprawcy były nikłe, tak samo jak szanse na znalezienie łusek nabojów czy samego pocisku, który przeszył na wylot ciało panny Boyer. Jedno i drugie graniczyło z cudem i było jak przysłowiowe szukanie igły w stogu siana.
Diaz westchnął ciężko i wzrokiem odnalazł młodego Hernandeza. Policjant był blady jak ściana. Pablo podejrzewał, że być może to pierwsza tak poważna sprawa w karierze młodego policjanta. Szukanie morderców – choć Antonietta jeszcze nie umarła – było przecież czymś zupełnie innym niż praca za biurkiem, grzebanie w czyjejś przeszłości i szukanie haka na skorumpowanego kolegę po fachu. Panicz z San Antonio, kiedy wstępował do Akademii Policyjnej powinien mieć świadomość, iż w swojej drodze zawodowej będzie miał styczność ze sprawami różnego kalibru. A w Meksyku przecież chlebem powszednim były sprawy związane z handlem narkotykami i porachunkami karteli.
Wyprostował się powoli i szybkim krokiem do młodego oficera. Uśmiechnął się kpiąco pod nosem, spoglądając mu prosto w oczy.
- Hernandez. Jedź do szpitala. Będziesz miał nocną zmianę przy sali poszkodowanej. Poproś dyżurnego lekarza, aby wręczył ci listę osób, które będą zajmowały się panną Boyer. Będziesz wpuszczał osoby tylko z listy, a jeśli panna Boyer odzyska przytomność i lekarz pozwoli na jej przesłuchanie natychmiast dasz mi znać.
Lucas zamrugał gwałtownie powiekami. Diaz uśmiechnął się pod nosem i powtórzył powoli polecenie. Hernandez skinął niechętnie głową i odszedł.
Pablo wydał jeszcze kilka krótkich poleceń pracującym na miejscu policjantom, po czym wsiadł do samochodu i ruszył w drogę powrotną na komisariat.
Lenny upiła łyk gorącej kawy wpatrując się w trzymaną w ręku fotografię. Zdjęcie przedstawiało uśmiechniętą od ucha do ucha rodzinę. Mała jasnowłosa dziewczynka siedziała na ramionach wysokiego przystojnego mężczyzny, który ramieniem obejmował młodą kobietę. Zdjęcie wykonano na corocznym festynie w San Antonio.
- Deszcz zmył prawie wszystkie ślady - Diaz wszedł do swojego gabinetu zatrzymując się raptownie w progu. Lenny odłożyła na bok zdjęcie rodziny Diaza. Nie była ani trochę zawstydzona faktem, iż przyłapał ją na myszkowaniu na jego biurku. – Moi ludzie szukają tych cholernych łusek, naboju i czegokolwiek, co mogłoby nas doprowadzić do sprawcy. – Lenny skinęła ze zrozumieniem głową.
- Elena wyrosła na ślicznotkę - powiedziała po krótkiej chwili ciszy Lenny. - Naprawdę mogłaby być waszym dzieckiem - zauważyła zajmując miejsce naprzeciwko biurka.
- Mów o tym jeszcze głośniej - warknął Pablo zamykając za sobą drzwi. - Niech wszyscy usłyszą.
- Diaz, ale wszyscy o tym wiedzą. Tylko nikt nie mówi o tym głośno. Podobieństwo do twojej siostry w młodości jest uderzające - rzuciła swobodnym tonem, zakładając nogę na nogę. – Co tam u niej?
- Wychodzi za mąż – Pablo podszedł do małego stoliczka w rogu gabinetu. Sięgnął po białym kubek po brzegi napełniając go czarnym gorącym płynem. – Przyszłaś rozmawiać ze mną o Victorii?
- Nie. O naszej sprawie .
- Jest w toku - upił łyk gorącej kawy. - Felipe wraca jutro z sanatorium. Był tam żeby podleczyć zdrowie. Przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja – dodał, uśmiechając się gorzko.
- A nieoficjalna?
Pablo uśmiechnął się kącikiem ust i wzruszył ramionami, na co Lenny sapnęła wyraźnie zirytowana.
– Zaufaj mi, Lenny – powiedział po chwili Pablo, pochwytując przenikliwe spojrzenie ciemnych, błyszczących oczu pani prokurator i po raz pierwszy od chwili współpracy, zwracając się do niej po imieniu. – Naprawdę chcę zamknąć tę sprawę.
- Ja także Pablo.
- Nie, nie rozumiesz. Chcę zamknąć ją jeszcze przed ślubem Victorii.

***
Propozycja Victorii. Sposób jej przekazania wprawiła Javiera Reverte w wyśmienity nastrój. Blondyn, który miał dziś wieczorem do zakomunikowania kilka ważnych spraw ucieszył się z randki z narzeczoną. I z faktu, iż pomysł wyszedł całkowicie od niej. Dziś zdał sobie sprawę, że on i Vicky nigdy nie byli na prawdziwej randce. Spotykali się ze sobą, co prawda a Javier przez ostatnie lata usiłował ją przekonać do swoich uczuć zabierał ją w rożne miejsca, lecz dla Vicky nie były to randki a raczej spotkania z przyjacielem. Teraz było inaczej. Byli na randce.
Nonszalanckim krokiem wszedł do restauracji czując jak zaciekawieni klienci wpatrują się w niego z lekką konsternacją wymalowaną na twarzy. Uśmiechnął się mimowolnie, kiedy wśród niewielkiego tłumu gości dostrzegł swoją narzeczoną. Na tle prezentowanego przez małomiasteczkowe damy kiczu była niczym rajski ptak. Niespotykany w tej części Meksyku typ urody sprawiał, że wyróżniała się z tłumu od najmłodszych lat. Blondyn zlustrował szybkim spojrzeniem siedzące w lokalu kobiety. W przeciwieństwie do przedstawicielek płci pięknej obecnych na sali wiedziała, co na siebie włożyć, aby być ubraną a nie; przebraną. Zatrzymał się na chwilę utkwiwszy ciemne oczy w ukochanej. Na jego twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech. Szczęściarz z ciebie Javier, pomyślał pewnym krokiem zmierzając w stronę stolika narzeczonej. Vicky odwróciła głowę spoglądając wprost na Reverte. Podniosła się z krzesła.
- Panno Diaz- powiedział lekko schrypniętym głosem Magik delikatnie ujmując jej dłoń w swoją. Podniósł ją powolnym ruchem do ust składając czuły pocałunek. – To dla mnie zaszczyt. Dziękuje za zaproszenie.
Uśmiechnęła się czując jak na policzki wpełza delikatny rumieniec.
-Cała przyjemność po mojej stronie panie Reverte- powiedziała płynną francuszczyzną. Javier zmarszczył brwi.- Moglibyśmy rozmawiać po francusku?- Zapytała łagodnie siadając.
- No tak wszyscy tutaj mają uszy dalekiego zasięgu- powiedział ukradkiem spoglądając na osoby znajdujące się najbliżej ich stolika. - Wyglądasz przepięknie. – Stwierdził splatając ich dłonie ze sobą.
- Dziękuje. Pomyślałam, że może tutaj spokojnie porozmawiamy. Mamy sporo do omówienia.
- Wiem, ale najpierw zamówimy kolacje. – Powiedział ruchem dłoni przywołując kelnera
Victoria Diaz właśnie tego potrzebowała. Ucieczki, czegoś lub kogoś, kto zajmie jej myśli chociażby na chwilę. Była zmęczona ciągłym oglądaniem się przez ramię, dlatego też umówiła się z Javierem na randkę.
- GPS z zaprogramowaną trasą od punktu A do punktu B. – powiedział wyrywając ją z zadumy. Upił łyk czerwonego wina bezceremonialnie świdrując ja ciemnymi błyszczącymi psotnie oczyma. - Podoba mi się.
- Cieszę się- powiedziała nie odrywając od niego wzroku. Prezentował się fantastycznie Tylko i wyłącznie Javier Reverte mógł bez konsekwencji włożyć taki strój. – Chciałam zrobić coś nieoczekiwanego.
- I udało ci się. – Sięgnął po kieliszek, który kelner napełnił winem.- Wznieśmy toast- powiedział. – Za to, co nieoczekiwane- delikatnie uderzył kieliszek o jej kieliszek.
- Za to, co nieoczekiwane- powtórzyła uśmiechając.- Zaprosiłam cię tutaj, dlatego bo chciałam porozmawiać. Mamy sporo do omówienia.
Javier za każdym kolejnym dniem ją zaskakiwał coraz bardziej. Odkrywała w nim cechy, których albo nie znała albo nie zwracała na nie uwagi. Magik w sposób perfekcyjny odepchnął na dalszy plan jej problemy rodzinne skupiając się tylko i wyłącznie na kwestiach związanych ze ślubem. Lista gości po wielu debatach została ostatecznie zamknięta a Javier dostał absolutny zakaz zapraszania kogokolwiek więcej. Vicky wiedziała, że blondyn i prędzej czy później złamię ten zakaz, lecz postanowiła cieszyć się tą krótką chwilą.
- Urządźmy Święto Dziękczynienia- powiedział wbijając widelczyk w ciasto. Victoria spojrzała zdumiona na Javiera- Chcę ułaskawić indyka, nafaszerować indyka, zjeść indyka, przebrać się za indyka. I zejść ciasto dyniowe.
Roześmiała się kręcąc głową.
- Twój radosny chichot znaczy „tak”
- Javier
- Zajmę się wszystkim. Ty nie kiwniesz nawet paluszkiem- uniósł jej dłoń do ust i pocałował.- Po za tym jesteś Amerykanką to twój obywatelski obowiązek. – Odparł poważnym tonem Magik. Vicky zaśmiała się cicho i skinęła głową.
- Mam jednak jeden warunek.
- Liczba gości poniżej setki. Tym nie musisz się przejmować.
- Nie to mam na myśli. Chcę iść potańczyć do gospody. – Powiedziała wolnej ręki użyła, aby sięgnąć po filiżankę z kawą.
- Użyłaś słów chcę taniec w jednym zdaniu?- Zapytał oszołomiony i zachwycony jednocześnie blondyn. – Zgoda. Zaprosimy Harcerzyka. A on zaprosi tę dziewczynę z kawiarni.
- Jaką dziewczynę z kawiarni?- Vicky odstawiła filiżankę przyglądając się Javierowi podejrzliwie.
- Jaką? A mówią, że mężczyźni są mało spostrzegawczy. – Piliśmy kawę, podała ją kelnerka, do której Lukacs powiedział cytuje „Dzięki Ari” – Vicky zmarszczyła brwi zaś Javier w akcie desperacji wzniósł oczy do nieba. – Odprowadził ją wzorkiem szczeniaka patrzącego na gość za szkłem.
- Javier- zaczęła ostrożnie- czy ty w ten sposób próbujesz powiedzieć, że on ją kocha. To oczywiście twoje zdanie.
- I jak najbardziej słuszne- rzucił urażonym tonem Magik.- Jest w niej zakochany. Najpierw wspomożemy życie uczuciowe Harcerzyka a następnego dnia będziemy tańczyć do białego rana.
- Javier, ale Święto dziękczynienia jest jutro. – Przypomniała mu.
- Zdążę kochanie nie bez powodu nazywają mnie Magikiem. – Odparł uśmiechając się od ucha do ucha Javier.
***
Ingrid nie zmrużyła tej nocy oka. Zaraz po rozmowie z Nadią de la Cruz usiłowała napisać coś, co pokazywałoby jej możliwości jednak nie potrafiła sklecić jednego porządnego zdania. Mętlik w głowie, który odczuwała od dłuższego czasu nie pozwalał jej się skupić na niczym. W nocy budził ją najcichszy dźwięk. Szatynka miała dość przekręcania się z boku na bok, dlatego też wstała o świecie. Hermes, którego na noc podrzuciła Vicky wszedł do kuchni ze smyczą w pysku. Ubrana w dresy z piłką wyszła z mieszkania. To dziwne, ale mając obok siebie to piękne psisko czuła się dużo bezpieczeństwa chociażby, dlatego że kiedy stał na dwóch łapach kładąc jej przednie łapy na ramionach byli tego samego wzrostu. Ingrid zachichotała podrzucając piłkę. Hermes biegał wokół jej nóg radośnie merdając ogonem. Pokręciła głową rzucając daleko piłkę. Hermes pognał za nią.
Plaża o świcie była pusta. Ingrid stała nieruchomo spoglądając na psa, który chwycił w locie piłkę biegnąc z powrotem w jej stronę. Hermes był uroczym potężnym psiakiem, który wręcz idealnie rozróżniał nastroje domowników. Spędził z nią bezsenną noc jakby przeczuwał, iż coś ją gryzie. I gryzło oczywiście.
Nie mogła spać z powodu faceta albo raczej jego braku. To głupie i dziecinne, ale czuła się dużo bezpieczniejsza, spokojniejsza, kiedy miała śniadość, iż Julian śpi w pokoju obok. To zaskakiwało nawet ją samą.
W Chicago była zdana tylko i wyłącznie na siebie. Nie potrzebowała faceta, który będzie ją bronił. Radziła sobie sama nawet, jeśli zadarła z niewłaściwymi ludźmi potrafiła sobie z tym poradzić. Wystarczył powrót w rodzinne strony a koszmary z przed lat wróciły. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż Julian stale jej o tym przypominał jakby robiąc jej na złość. Och jak miała ochotę walnąć go w twarz! Porządnie z pieść zetrzeć ten jego uśmieszek. Rzuciła Hermesowi piłkę po raz kolejny.
Nie tylko Julian wprowadził ją z równowagi, ale również ten facet, który wszedł za nią do łazienki. Mimo kiepskiego światła w łazience przyjrzała mu się całkiem dokładnie. Musiała przyznać, że jest przystojny i cholernie niebezpieczny. Błysk w oku sposób, w jaki ją potraktował świadczył o tym, iż nie ma on skrupułów, nie przejmuje się, gdy kobieta mówi „nie”. Wiedziała to czuła. Znała się przecież na ludziach. Potrafiła ich rozgryźć. Kilka kursów na uniwersytecie z psychologii behawioralnej zrobiło swoje. Potrafiła odróżnić tych dobrych od tych złych. On był zły niemal diaboliczny, ale Ingrid odniosła wrażenie, że wiedziała już gdzieś tę twarz. Nie mogła sobie przypomnieć tylko skąd ją zna.
Zaczęła biec. Wczoraj, kiedy ją przycisnął swoje ciało do jej ciała poczuła się słaba a górę wziął instynkt. Gdyby ją tknął chociażby jednym palcem zabiłaby go. Wiedziała, że by to zrobiła. Człowiek w obronie własnej jest zrobić wszystko. Nawet pozbawić kogoś życia. Nie czułaby wyrzutów sumienia żadnej skruchy ani tym bardziej satysfakcji. Ale zrobiłaby to bez cienia zawahania. I to ją przerażało najbardziej. Zabijała i była wstanie zabijać. Nie sprawiło jej to przyjemności, lecz potrafiła odbierać drugiemu człowiekowi życie. Bez wahania, bez łez czy mrugnięcia okiem. Tak po prostu. I to ją przerażało najbardziej. Zatrzymała się gwałtownie opierając dłonie na kolanach Hermes podleciał do niej z piłką w zębach. Instynktownie przyklęknęła przy zwierzęciu drapiąc go za uszami. Serce tłukło jej się w piersi. Była podobna bardziej do Juliana niż jej się wydawało.
Mimo iż padało. Ingrid ściągnęła bluzę mając pod spodem zwykłą koszulkę z rozcięciami po bokach. Zignorowała gęsią skórkę zawiązując bluzę na biodrach. Z kieszeni wyciągnęła smycz Hermesa przypinając ją do obroży.
- Pobiegamy teraz trochę kolego- zwróciła się bezpośrednio do zwierzaka który na znak zgody zaszczekał radośnie. Nie liczyła minut a może godzin. Potrzebowała wysiłku musiała koniecznie wyrzucić to z siebie. Bo inaczej zwariuje.
Weszła o siódmej rano do mieszkania jednak przywitała ją tylko cisza. I dobrze nie chciała jeszcze spotkać się z Julianem. Podeszła do partnera. Tak pieszczotliwie mówiła na stojak z kilkoma odnóżami.
Raz drugi, jedno uderzenie i kolejne. Coraz szybciej coraz mocnej. Słowa Juliana nadal dźwięczały w jej uszach, ciało faceta przyciśnięte do jej ciała w obskurnej łazience. I chwilowa bezradność, która pojawiła się w jej głowie. Czuła się słaba, bezbronna.
A przecież obiecała sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Nie będzie słabą kobietką, która czeka na księcia, który ją ocali. Była niezależna. Była odważna pewna siebie a wystarczył jego śmiech, aby znowu poczuła się jak przerażone dziecko. Zupełnie jak tego dnia, kiedy ją aresztowali. Kiedy trafiła na trzy lata do poprawczaka i nikt nawet ojciec jej nie pomógł. A mógł. Wtedy przysięgła sobie, że już nigdy nie poczuje ten przerażającej pustki, strachu, który ją ogarnął tamtego dnia.
Nie usłyszała go, kiedy wszedł. W uszach dudniła jej muzyka płynąca ze słuchawek. Jared Leto krzyczał swoim charakterystycznym głosem nakręcając ją coraz bardziej. Była wściekła nie zdawała sobie sprawy, iż jedna z odnóży odpadła uderzając z łoskotem o podłogę. Biła dalej czując jedynie łzy napływające jej do oczu. Była wściekła sfrustrowana, co rzucało się w oczy. Krew spływała po jej ręce.
- Ingrid- chwycił ją za nadgarstek. I to był jego błąd wiedział to, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Uderzyła go. Otwartą dłonią sprawiają, że jego głowa gwałtownie odskoczyła do tyłu. Julian zmarszczył brwi, kiedy zamachnęła się po raz drugi chwycił ją mocno za nadgarstek.
- Kompletnie ci odbiło!- Warknął spoglądając jej w oczy. Ostatni raz widział Ingrid w takim stanie po śmierci Flavio. W tamtym okresie była kompletnie rozbita. Przerażona jak szczeniak, którym przecież była. Patrzyli sobie przez dłuższą chwilę w oczy. Ingrid zacisnęła usta w wąską kreskę
- Puść mnie- powiedziała szarpiąc się nim. Potrząsnęła głową z uszu wypadły słuchawki. Głos Leto rozchodził się po całym pokoju. – Puszczaj- warknęła wpatrując się w niego wściekle. I dobrze, że jest wściekła, pomyślał z wściekłą Ingrid wiedział jak postępować z przerażoną już nie koniecznie. Wzmocnił uścisk na jej nadgarstkach, co sprawiło, że jej oczy pociemniały. Uderzyła go głową. Zatoczył się do tyłu jak pijany.
- Oszalałaś- krzyknął chwytając się za obolałą szczękę. Wierzchem dłoni starł krew z kącika oczu.
- Nie jestem w pełni władz umysłowych- odparła oddychając szybko i nierówno. Julian zrobił krok do przodu wyciągając w jej stronę dłoń.
- Nie waż się do mnie zbliżać!- Krzyknęła cofając się do tyłu. Zmarszczył brwi przyglądając jej się uważnie. Rozłożył ręce w geście poddania.
- Krwawisz- powiedział spokojnym głosem.- Rozcięłaś rękę- powiedział uważnie przyglądając się przedramieniu Ingrid, z którego sączyła się strumieniem krew. – Pozwól.
Pokręciła głową robiąc krok do tyłu. Julia opuścił wyciągnięta dłoń spoglądając jej w oczy. Znał to spojrzenie. Widział je dziś na nocnych dyżurze u jednej z pacjentek. Zaklął głośno i szpetnie.
- Ingrid- przemówił do niej łagodnym głosem. Tylko spokój mógł ocalić ich oboje, - cokolwiek się stało- zaczął- pozwól mi sobie pomóc.
Sens jego słów dotarł do niej po upływie kilku sekund. Jak się domyślił, w jej oczach błysnęła panika. Rozejrzała się na boki i dopiero teraz dotarło do niej, że nie próbował załagodzić sytuacji. Naprawdę była ranna. Zakręciło jej się w głowie. Zrobiła krok w jego stronę. Pisnęła cicho kiedy wziął ją na ręce a ona tym samym straciła grunt pod nogami. Wtuliła nos w jego szyję
- Nic ci nie grozi- usłyszała jego opanowany głos przy swoim uchu- Jesteś bezpieczna. – Ostrożnie podszedł do kanapy kładąc na nią Ingrid.- Nie ruszaj się.
Posłuchała go. Czuła ż kręci jej się w głowie i to bardzo. Nie chciała patrzeć na rękę. Wiedziała, że krwi. Teraz czuła ciepłą ciecz płynącą po skórze i ból. Nieprzyjemne wzrastające pieczenie.
Zdziwiła ją jego łagodność. Nie wiedziała do końca, co robi, ale jego głos. Był taki łagodny, że miała ochotę zapomnieć, jaka jest na niego wściekła i po prostu zwyczajnie wtulić się w jego ramiona. Poczułby się lepiej. Bezpieczniej. O ironio czujesz się bezpiecznej przy seryjnym mordercy, pomyślała i odpłynęła.
Opatrzył jej rękę ciesząc się, iż rana nie jest groźna no i nie wymaga szycia. Posprzątał bałagan, który zrobiła. Zerknął na psa, który leżał przy kanapie. Przyklęknął przy Hermesie gładząc go po miękkim futrze.
- Jesteś jej aniołem stróżem, co?- Zapytał zerkając na Ingrid. Wyciągnął dłoń opuszkami palców odgarnął mokre pasemka włosów z jej policzka. Mruknęła niewyraźnie trzepocząc powiekami.- Hej- powiedział łagodnie spoglądając jej w oczy- śpiąca królewno.
- Śpiąca królewnę budzi się pocałunkiem- mruknęła. Usta drgnęły w lekkim uśmiechu.
- Nie jestem księciem Ingrid.
- Wiem jesteś paskudną żabą. Wielką tłustą ropuchą- Zaśmiała się krótko kątem oka zauważając jak usta Juliana drgają delikatnie w uśmiechu.
- Komuś wraca humorek- powiedział podnosząc się z klęczek. Spojrzał na Ingrid, której na policzki wracały rumieńce. – Zrobię ci herbatę.
- Julian..- Zaczęła- wiem, że powinnam cię przeprosić, ale ani trochę nie jest mi przykro- usiadła na kanapie zerkając na plecy bruneta. – Zasłużyłeś sobie- powiedziała gładząc po łbie Hermesa, który wskoczył na kanapę kładąc jej łeb na kolanach.
- Ciekawe, czym?
- Ty, że oddychasz- mruknęła, ale powiedziała to na tyle głośno, że usłyszał.- Było do mnie nie podchodzić!
- Zraniłaś się!- Warknął włączając czajnik- chciałem tylko pomóc! – Z szafki wyciągnął kubek z hukiem stawiając go na blacie. Ręce oparł płasko biorąc głęboki oddech. Ingrid aż prosiła się o awanturę.
- Nie prosiłam się o to!
- Byłaś ranna i zemdlałaś!- Krzyknął łypiąc na nią wściekle. – Miałem zostać cię tylko, dlatego że nie chcesz mojej pomocy? Zobowiązywała mnie przysięga
- Ciekawe, która- warknęła wstając. Podeszła do niego stają w progu aneksu kuchennego- Nie potrzebuje cholernego, bodyguarda- warknęła – nie jestem bezradną dziewczynką, która czeka aż ktoś ją uratuje! Nie jestem słaba!- Krzyknęła. Drżała cała się trzęsła ze złości. To było zbyt wiele jak na jedną osobę w tak krótkim czasie.. Chwyciła pierwszą rzecz, która wpadła jej w ręce ciskając ją o ścianę. Wazon z łoskotem uderzył o podłogę.
- Lepiej?- Zapytał. Odwrócił się w stronę dziewczyny, która stała nieopodal z bojową miną. Obojętnym wzrokiem spojrzał na to, co zostało z wazonu.- Sama będziesz to sprzątać. – Zauważył brunet.
- Nie prowokuj mnie. Nie jestem w nastroju
- A kiedyś jesteś w nastroju Ingrid? To może, kiedy twój nastrój wróci poinformuj mnie o tym łaskawie! Będę mógł cię sprowokować- powiedział kpiącym tonem ruszając w jej kierunku. – I co roztrzaskasz kolejny wazon?- Zapytał.
- Nie mamy drugiego- zauważyła wymijając go. Podeszła do szafki otwierając ją. Wyciągnęła z niej talerz
- Nawet …
Nie zdążył dokończyć. Delikatna porcelana, którą zaledwie wczoraj kupiła roztrzaskała się nad jego głowa.
- Odbiło ci! – Krzyknął. Ingrid wzruszyła ramionami uśmiechając się niewinnie. Rozległ się dzwonek do drzwi. – Otworzę
- Słucham
- Oficer, Esposito. Mogę wejść?
Julian zmarszczył brwi przyglądając się uważnie młodemu policjantowi. Brawo Ingrid, pomyślał uśmiechając się uprzejmie.
- W czym mogę pomóc?- Zapytał równie uprzejmym tonem brunet wpuszczając do środka policjanta.

- Sąsiedzi zgłosili nam awanturę domową – powiedział z powagą funkcjonariusz czujnie rozglądając się po mieszkaniu.
- Awantura domowa u nas?- Julian zrobił zdumioną minę kręcąc z niedowierzaniem głową.- To tylko niegroźna sprzeczka. Kuchnia jest na lewo- poinstruował mężczyznę wchodząc za nimi do środka
- Niegroźna sprzeczka?- Powtórzył Esposito wpatrując się w odłamki szkła leżące na podłodze. Spojrzał na Juliana, który wzruszył ramionami uśmiechając się niewinnie
- Ingrid ma meksykański temperamencik- powiedział zdając sobie sprawę, że powiedział prawdę. – Czasem ją ponosi
- Doskonale to rozumiem- odparł policjant - Jak moja się wkurzy, do domu lepiej nie wchodź- uśmiechnął się konspiracyjnie do Juliana. – Rozumiem, ale mimo wszystko chcę upewnić się, że wszystko z pańską partnerką w porządku. To gdzie- urwał słysząc kroki. W progu kuchni stanęła Ingrid. Spojrzała w stronę umundurowanego policjanta uśmiechając się skrępowana.
- Przepraszam nie wiedziałam, że mamy gościa- powiedziała przenosząc spojrzenie na policjanta to Juliana, który zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. Ingrid w pełni świadoma swojej przewagi podeszła nonszalanckim krokiem do mężczyzny. Oparła się o bruneta, który nie był wstanie wykonać żadnego ruchu. Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Przepraszam- szepnęła w jego usta delikatnie całując go w kącik ust.- W jakiej sprawie pan przyszedł?- Zapytała przenosząc spojrzenie z twarzy Juliana, którego usta zacisnęły się w wąską kreskę. Utkwiła wzrok w policjancie.
- Awantury domowej
- Awantury?- Ingrid zrobiła zdumioną minę patrząc to na Juliana to na Esposito - ale ja tylko rzuciłam w niego wazonem.
- I talerzem- powiedział urażonym tonem Julian odzyskując zdolność mówienia. Jego ręce uniosły się spoczywając na okrytych białym materiałem pośladkach Ingrid. Uśmiechnął się, kiedy posłała mu wściekłe spojrzenie.
- Kochanie- zaświergotała słodkim głosem- zamierzam ci to wynagrodzić- powiedziała palcami przesuwając po guzikach koszuli. Rozpięła jeden, drugi delikatnie wsuwając rękę pod materiał. Pod dłonią Ingrid w szalonym tempie biło jego serce.
- Wiem- Głos Juliana był lekko schrypnięty. To jednak nie utrudniło mu poklepanie Ingrid po pupie okrytej jedynie białym materiałem jego koszuli.
- To ja już pójdę- wydusił lekko zdezorientowany Esposito –
- Julian pana odprowadzi prawda kochanie?
- Oczywiście- syknął odsuwając od siebie dziewczynę. – Proszę za mną- ruchem dłoni wskazał policjantowi kierunek. Oczy chłodno spoglądały na Ingrid, która uśmiechała się niewinnie.
- Przedstawienie godne Oskara Lopez- powiedział po powrocie. Dłuższą chwilę wpatrując się w plecy dziewczyny.- Zabrałaś moją koszulę.
- Pożyczyłam- odwróciła się powoli w jego stronę- musimy być wiarygodni.
- I byliśmy gdyby cię nie znał pomyślałby, że naprawdę chcesz zaciągnąć mnie do łóżka.
- A co nie chcesz?- Zapytała idąc w jego kierunku. Prowokacyjnie rozpięła dwa pierwsze guziki jego koszuli. – Nie udawaj- powiedziała, kiedy otworzył usta by rzucić jakąś kąśliwą uwagę.- Wiem, że chcesz- zaczęła bawić się kolejnym guzikiem.- Zawsze mnie chciałeś.
- I miałem- uśmiechnął się spoglądając w oczy.- Nie muszę ci przypominać, że byłem tym pierwszym. Powiedziałaś o tym Flavio?- Zapytał świadom, że zadaje jej cios w samo serce. Przypominanie o tym, że straciła z nim dziewictwo to jedno, ale pytanie o Flavio to był cios poniżej pasa
- To była najgorsza noc w moim życiu- warknęła wymijając go. – Ale przyjdziesz do mnie. – Powiedziała odwracając do tyłu głowę. Ich spojrzenia się spotkały- i oboje dobrze o tym wiemy. Julian to ja zdecyduje gdzie i kiedy pójdziemy do łóżka. Zapamiętaj to sobie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:37:45 27-03-15, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:34:21 29-03-15    Temat postu:

208. HUGO/ARIANA/LUCAS/CONRADO

Ciudad de Mexico, rok 2009

Prosto z kościoła skierował się pod adres, który widniał na zmiętej kartce papieru. Znał go na pamięć, ale i tak ściskał karteczkę kurczowo w ręce i szedł z bijącym sercem. Im bardziej chciał spowolnić to, co nieuniknione, czas zdawał się przyspieszać. Nim się obejrzał stał już przed ładnym domem z zadbanym ogrodem.
Od dawna obserwował Alberta Mendiolę. Znał każdy szczegół z jego życia. Wiedział, że codziennie w porze lunchu przyjmował u siebie kochanki, korzystając z nieobecności żony, która akurat w tym czasie odbierała dzieci z przedszkola. Znał ten dom i układ pomieszczeń.
Hugo Delgado wszedł do środka, nie zostawiając po sobie żadnych śladów. Nauczył się jak dbać o szczegóły. Można by rzec, że był profesjonalistą, ale chłopak nie chciał myśleć o sobie w takich kategoriach. Był zwykłym mordercą.
Kiedy wszedł do salonu, zobaczył swoją ofiarę, obróconą do niego tyłem i podnoszącą się powoli z fotela. Mendiola sądził, że to z pewnością jego wyczekiwany gość zawitał do niego wcześniej niż zwykle. Niezmiernie się zdziwił, kiedy zamiast kochanki ujrzał młodego mężczyznę o kruczoczarnych włosach. Zdumienie przerodziło się w strach, kiedy jego wzrok padł na broń, trzymaną przez intruza.
- Kim jesteś? Dlaczego to robisz? - wyjąkał Alberto drżącym głosem, cofając się w stronę kominka.
- Fernando Barosso przesyła pozdrowienia - odpowiedział Hugo i wymierzył pistolet w mężczyznę, kładąc palec na spuście.
- Proszę! Nie! Okaż litość! - Mendiola padł na kolana, łkając i zawodząc żałośnie. Doskonale musiał zdawać sobie sprawę, dlaczego Barosso chce jego śmierci. Kto nie wykonuje rozkazów Fernanda, musi się liczyć z konsekwencjami i Hugo aż za dobrze o tym wiedział. - Proszę! Mam rodzinę...
- Problem w tym - zaczął Hugo, starając się zapanować nad swoim głosem - że ja też ją mam.
Nie było słyszeć wystrzału. Tłumik zdał swój egzamin. Alberto Mendiola padł na puszysty biały dywan, plamiąc go na czerwono. Hugo schował broń i odetchnął głęboko.
To nic takiego. Tylko kolejny zwykły dzień w pracy.


Hugo przeczesał włosy palcami i zmusił się, by spojrzeć na Fernanda. Od kilku minut milczał, a Delgado nie zamierzał przerywać tej ciszy. Właśnie oświadczył swojemu szefowi, że jego syn, Alejandro, poprosił go zlikwidowanie Dimitria. Barosso musiał to przetworzyć.
- Co mu odpowiedziałeś? - zapytał po chwili starszy mężczyzna, zdejmując okulary i przecierając zmęczone oczy.
- Nic - oświadczył Hugo, uważnie obserwując reakcję szefa. - Powiedział, że będziemy w kontakcie i nie chciał słyszeć odmowy. Liczę, że coś z tym zrobisz. Nie taki był nasz układ. Nikt nie miał poznać mojej prawdziwej tożsamości, a już w szczególności twoi porąbani synowie!
- Nie przeczę, Alex bywa nieobliczalny. - Fernando starał się zachować zimną krew. - Ale nie sądzę, by był zdolny doprowadzić to do końca. O rodzinę się nie martw - zapewniam cię, że nic się im nie stanie.
- A jaką mam na to gwarancję? - Hugo wstał i wpatrzył się w Fernanda z nienawiścią.
- Masz moje słowo.
- Twoje słowo jest gów*o warte, Nando i oboje o tym wiemy! - Delgado wstał z miejsca i uderzył pięścią w blat biurka. Nie zamierzał tak łatwo dać za wygraną. - Ostrzegam cię - jeśli moim bliskim coś się stanie z winy Alexa to nie ręczę za siebie. Nie będę miał oporów przed nafaszerowaniem ołowiem twojego rozpuszczonego synalka.
- Uspokój się, Hugo. - Fernando powiedział to spokojnie, ale w jego głosie dało się słyszeć nutę zniecierpliwienia. - Myślisz, że mi podoba się ta sytuacja? Jeden syn knuje przeciwko drugiemu. To za dużo nawet jak dla mnie. Jednak na razie musisz dalej grać w tę grę, dopóki nie porozmawiam sobie z Alejandrem.
- Nie mam zamiaru bawić się w tę dziecinadę. Ustaw Alexa do pionu jak najszybciej albo ja to zrobię! - Hugo trząsł się lekko ze złości. Nie bał się Alejandra, ale martwiła go jego nieprzewidywalność. Młody Barosso był głupi, ale za to nieobliczalny.
- Obiecuję, że coś z tym zrobię. A teraz wybacz, niedługo mam spotkanie z Jose...
- Z Torresem? - Hugo uniósł brwi w geście zdumienia. - Kłopoty w raju? Biznes się wam nie kręci?
- Zaprosiłbym cię, ale wiem, że nie lubisz rozmawiać o moich interesach.
- Jak ty mnie dobrze znasz, Fernandito - powiedział ironicznie Delgado, uśmiechając się krzywo. - Dobrze wiesz, że brzydzę się wszystkim, czego dotykają twoje brudne łapska.
- Jak zwykle dowcipny - odgryzł się Barosso, obejmując Huga ramieniem i wychodząc z nim z gabinetu. - Teraz, kiedy El Pantera nie stoi nam na przeszkodzie, mógłbyś pomóc mi w interesach...
- Bardzo dziękuję za propozycję, ale spasuję. To nie moja działka. Od tego masz Nicolasa i Jose Torresa.
Kiedy doszli do holu usłyszeli rozmowę pokojówki z samym Jose Torresem, na którego czekał Fernando. Po krótkim zapewnieniu, że porozmawiają później, Barosso odesłał Huga, co ten przyjął z nietęgą miną. W tej chwili najważniejsze było dla niego utemperowanie Alejandra, ale widocznie senior rodu miał ważniejsze sprawy na głowie. Delgado zmierzył spojrzeniem Torresa, którego wcześniej nie miał okazji poznać osobiście i wyszedł zły na cały świat.
Pozostawało mu wierzyć, że Fernando rzeczywiście przemówi Alexowi do rozsądku. W przeciwnym razie, sam będzie musiał uciąć sobie pogawędkę z młodym paniczykiem.

***

San Antonio, rok 2005

Oscar był kompletnie wstawiony. Komuś udało się przeszmuglować na szkolną halloweenową potańcówkę kilka mocniejszych trunków, a Fuentes, jako osoba powszechnie lubiana, nie mógł odmówić wypicia kilku drinków ze znajomymi.
Chłopak ledwo trzymał się na nogach, wspierając się na ramieniu Lucasa, którego ta sytuacja niezmiernie bawiła.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytał Oscar niewyraźnie, bo język mu się plątał.
- Jak to dokąd? Do domu. Masz już dość na dzisiaj.
- Chcesz go odstawić w takim stanie? Co powiedzą jego rodzice? Zabiją go! - Ariana zarzuciła sobie drugą rękę Oscara na szyję, pomagając Lucasowi w przetransportowaniu przyjaciela.
- Masz jakiś lepszy pomysł? - Hernandez spojrzał na Arianę z mieszaniną rozbawienia i troski o kumpla. - Tutaj na pewno nie może zostać. Jak któryś z nauczycieli go zauważy, zawieszą go i wtedy rodzice na pewno go zabiją.
- Poczekamy aż wytrzeźwieje i wtedy wezwiemy taksówkę. Boże, jaki on ciężki! A wygląda na chuchro! - Ariana ugięła się pod ciężarem przyjaciela.
W końcu udało im się posadzić Oscara na ławce w małym parku, znajdującym się niedaleko szkoły.
- Pójdę po jego rzeczy, zaraz wracam - zapowiedział Lucas, wracając w kierunku budynku szkolnego, skąd nadal dobiegała głośna muzyka.
- Nie zostawiaj mnie! - krzyknęła za nim Ariana, ale on uśmiechnął się tylko przepraszająco i oddalił się. - Świetnie - warknęła sama do siebie, po czym spojrzała z rozbawieniem na Oscara, który teraz nucił pod nosem jakąś piosenkę.
- Lepiej ci? - zapytała, odgarniając mu przydługie włosy z twarzy. - Bo wyglądasz okropnie.
- Dzięki, bardzo mnie pocieszyłaś - uśmiechnął się krzywo Fuentes, zginając się wpół, czym nieźle przestraszył Arianę. - Fałszywy alarm - dodał po chwili, prostując się i spoglądając na nią ze śmiechem.
- Boże, Oscar, musiałeś się upić akurat dzisiaj? - Panna Santiago pokiwała głową z niedowierzaniem. - Tylu nauczycieli wokoło...
- Pod latarnią najciemniej - wyjaśnił oględnie Fuentes, po czym złapał się za głowę, jakby nagle coś sobie przypomniał. - Twoje urodziny! Na śmierć zapomniałem!
- Jak mogłeś zapomnieć, skoro dziś o nich rozmawialiśmy? - roześmiała się Ariana, przypominając sobie ich rozmowę, kiedy szykowali się na imprezę, wybierając odpowiednie kostiumy.
- Tak, ale zapomniałem o prezencie. - Oscar zaczął grzebać w kieszeniach swojej peleryny Draculi, ale nic tam nie znalazł. Nadal miał nieprzytomny wzrok i chyba nie bardzo wiedział, co robi.
- Nie przejmuj się tym. - Ariana machnęła ręką.
- Musiałem zostawić go w domu. - Oscar dał za wygraną i przestał przeszukiwać kieszenie. - W każdym razie powiem ci tylko, że to jest książka. Chociaż to chyba żadna nowość - bo niby co innego można by ci kupić na urodziny? - Oboje się roześmiali, przy czym Fuentes o mało co nie spadł z ławki. - Dam ci ją jutro, a dzisiaj będziesz musiała się zadowolić skromniejszym prezentem.
- Daj spokój, Oscar, nie musisz mi nic dawać. Jesteś zalany w trupa. Musisz wytrzeźwieć, a potem zabierzemy cię do domu i...
- Nie, nie! - zaprotestował Fuentes i zbliżył się do dziewczyny, wpatrując się w nią szklistymi oczami. - Muszę dać ci jakiś prezent, bo zasługujesz na wszystko, co najlepsze...
- Dzięki, to bardzo miło z twojej strony, ale... co chcesz mi dać? - Ariana nie wiedziała, o czym chłopak bredzi.
- To - powiedział, po czym ujął jej twarz w dłonie i pocałował.


Arianę wreszcie dopadła wena. Stukała w klawiaturę tak zawzięcie, że omal nie zepsuła nowego komputera. Spotkanie z Hugiem zdecydowanie dało jej sporo do myślenia i rzuciło nieco światła na niektóre wydarzenia. Powoli wszystko zaczynało klarować jej się w głowie i dziewczyna czuła, po raz pierwszy od dawna, że wszystko jakoś się ułoży. Nawet Lucas nie był w stanie popsuć jej humoru. Z samego rana napisała tylko do niego wiadomość, że Massimiliana jest w Meksyku i chce zjeść z nimi tego dnia obiad. W odpowiedzi przesłał jej tylko lakoniczne: "ok".
W kawiarni nie było tego dnia klientów, więc korzystając z okazji, wzięła się za pisanie nowej powieści przy jednym ze stolików. Nie zauważyła, kiedy nadeszła Leonor z dwoma kubkami w rękach.
- Proszę - powiedziała, podając jeden Arianie i odrywając ją od monitora. - Nie zapominaj o jedzeniu i piciu.
- Przepraszam - wyjąkała panna Santiago, uśmiechając się do córki szefa i odkładając komputer, by zrobić sobie przerwę i z nią porozmawiać. - Kiedy mam wenę, zapominam o bożym świecie.
- Nigdy nie przepraszaj za to, że coś kochasz. - Leonor spojrzała na dziewczynę karcąco. - Masz pasję i to jest piękne. Tylko ci pozazdrościć.
- Coś cię trapi, Norrie? - zapytała z troską Ariana, biorąc łyk kawy.
- Jak mnie nazwałaś? - Leonor zmrużyła oczy, nie będąc pewna czy przypadkiem się nie przesłyszała.
- Przepraszam... Nie lubisz tego zdrobnienia?
- Nie, nie o to chodzi. Po prostu... - Leonor nagle posmutniała i nie wiedziała, co powiedzieć. - Dawno nikt mnie tak nie nazywał.
- Wybacz, nie chciałam wywoływać złych wspomnieć. - Panna Santiago odstawiła kubek na stół i przypomniała sobie o Hugu, który właśnie tak nazywał siostrę, kiedy o niej opowiadał. Wyglądało na to, że Leonor posmutniała właśnie z jego powodu.
Kobieta machnęła ręką, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo dał się słyszeć dzwonek u drzwi i po chwili do kawiarni wszedł Nicolas.
- Leonor, poznaj Nicolasa Barosso. Nico, to jest Leonor, córka Camila - przedstawiła ich sobie Ariana, dziwiąc się, że siostra Huga nie jest zbyt zadowolona z tej nowej znajomości.
- Miło mi - przywitał się uprzejmie Nicolas, ale kobieta nie okazała entuzjazmu.
- Zostawię was. Muszę lecieć do pracy - powiedziała tylko, po czym chwyciła torebkę i wyszła na zewnątrz.
- Coś się stało? - zdziwił się Nico, siadając na zwolnionym przez Leonor krześle. - Zwykle kobiety do mnie lgną, a nie przede mną uciekają...
- Skromny to ty nie jesteś, Nick. - Ariana przewróciła teatralnie oczami, zastanawiając się nad zachowaniem córki Camila.
- Dobrze wiesz, że żartuję. - Barosso uśmiechnął się przepraszająco, po czym zmienił temat. - Dawno nie rozmawialiśmy.
- Tak, rzeczywiście - przyznała Ariana, nie bardzo wiedząc, do czego mężczyzna zmierza.
- Dziwnym zbiegiem okoliczności rozmawiamy tylko wtedy, kiedy czegoś ode mnie potrzebujesz...
- To nie tak - zaprzeczyła Ariana, choć w gruncie rzeczy musiała przyznać mu rację. Ostatnim razem wykorzystała go, by zdobyć informację o Hugu. Nie powinna tak zaniedbywać ich przyjaźni, ale ostatecznie Nicolas był jednym z rodziny Barosso i nie była pewna czy powinna przyjaźnić się z kimś takim.
- A więc jak? - Nicolas założył ręce na piersi, czekając na odpowiedź, która jednak nie nadeszła. - A jak ci idzie pisanie książki? Obsmarowałaś w niej już mojego ojca?
- O czym ty mówisz, Nico? - Ariana zaśmiała się, ale zabrzmiało to dość sztucznie. - Nie mam zamiaru nikogo "obsmarowywać", jak to ująłeś. Ja szukam po prostu wyrazistych charakterów do mojej powieści. A kto w całym Valle de Sombras jest bardziej wyrazisty od Fernanda Barosso?
- Można by powiedzieć, że jest aż zbyt wyraźny. Jakby był w 3D - zakpił mężczyzna, świdrując dziewczynę wzrokiem. - Daj spokój i powiedz, o co ci naprawdę chodzi? Wypytujesz mnie o Huga, prosisz o załatwienie spotkania z moim ojcem, a potem zwyczajnie mnie olewasz i wciskasz mi jakiś kit. Może rzeczywiście jesteś dziennikarką, która próbuje dorwać się do mojej rodziny?
- Dobrze wiesz, że to nieprawda - uniosła się Ariana, którą to całe przesłuchanie przestało bawić. - Gdyby tak było, twój prywatny detektyw na pewno by ci o tym doniósł...
- A ty znów o tym! - Nicolas przewrócił oczami, przypominając sobie ich wyjazd do San Antonio. - Przestaniesz mi to kiedyś wypominać?
- Chodzi mi tylko o to, że niczego przed tobą nie ukrywam, bo ani nie mam do tego powodu, ani nie mam na to ochoty. A teraz wybacz, ale mam dużo pracy. - Po tym oczywistym kłamstwie panna Santiago podniosła się z krzesła i zamierzała udać się do kuchni, ale Barosso ją zatrzymał.
- Poczekaj! Przepraszam, nie chciałem, by to zabrzmiało jak oskarżenie - powiedział, a po chwili dodał usprawiedliwiającym tonem. - Po prostu od kiedy pamiętam wszyscy nawiązywali ze mną znajomość, żeby w jakiś sposób dotrzeć do mojej rodziny, skorzystać z jej wpływów i pieniędzy. Nie mam zbyt wielu prawdziwych przyjaciół.
Ariana spojrzała na niego lekko zdziwiona tym wyznaniem. Czyżby Nicolas traktował ją jak przyjaciółkę? Ostatecznie krótko się znali, ale musiała przyznać, że był on jedyną osobą w całym Valle de Sombras, pomijając rzecz jasna Lucasa, który znał jej przeszłość.
- W porządku. Ja też przepraszam. - powiedziała po chwili, a Nicolas w ramach zadośćuczynienia, zaprosił ją na obiad. - Niestety dziś nie mogę. Znajoma z San Antonio zatrzymała się jakiś czas w Meksyku i razem z Lucasem jemy z nią u mnie.
- Z Lucasem? - zdziwił się Nicolas. - Czy to nie ten facet, który...
- Ach, racja! - Ariana uderzyła się otwartą dłonią w czoło. - Przecież ty o niczym nie wiesz! On jest tutaj policjantem.
- Co? Jak to się stało?
- Długa historia, opowiem ci przy okazji.
- W takim razie, jestem zmuszony wprosić się do ciebie na ten obiad - oznajmił prosto z mostu Nicolas, co nieco rozbawiło Arianę. - Z czego się śmiejesz? Ktoś musi cię pilnować!
- A niby dlaczego? Słuchaj, Massi to kuzynka Oscara, no wiesz - Ariana spoważniała nagle - mojego przyjaciela w śpiączce. Będziemy we trójkę, więc możesz być spokojny - nic mi się nie stanie.
Trochę jej pochlebiało, że młody Barosso się o nią martwi, ale ostatecznie nie miał ku temu powodów. No chyba, że bał się o Lucasa. W końcu Ariana mogłaby go dźgnąć widelczykiem do ciasta albo coś w tym rodzaju.
- Być może, ale będę spokojniejszy. Poza ty, chętnie poznam twoim przyjaciół. To znaczy, przyjaciółkę, bo o typ typie się nie wypowiem...
- W porządku. - Ariana nie miała siły się z nim spierać. W gruncie rzeczy cieszyło ją, że będzie miała u swojego boku przyjaciela, dzięki któremu obiad z Lucasem i Massimilianą nie będzie niezręczny.
Bo teraz była już pewna. Nicolas Barosso był jej przyjacielem. A przynajmniej taką miała nadzieję.

***

Zajechali przed dom Lucasa, który razem z Arianą uzgodnił, że najlepiej będzie, jeśli tę noc Oscar spędzi właśnie tutaj, bo państwo Hernandez byli poza miastem w interesach. Kiedy w końcu udało im się o wspólnych siłach wyciągnąć śpiącego Fuentesa z taksówki, Lucas miał okazję przyjrzeć się Arianie, którą najwidoczniej coś trapiło. Nie odezwała się przez całą drogę ze szkoły.
- Wszystko w porządku? - zapytał Lucas, wpatrując się w nią z troską i zarzucając sobie na ramię rękę przyjaciela, który ledwo trzymał się na nogach, nadal drzemiąc.
- Co? Tak, wszystko okay - odpowiedziała, ale chyba nie bardzo go przekonała, więc dodała. - Naprawdę, nie przejmuj się mną. Jestem po prostu zmęczona. To była długa noc.
- Racja - przyznał Lucas, choć nadal przypatrywał jej się uważnie. - Lepiej zaniosę go do środka, zanim zauważą nas sąsiedzi. Potrafią być naprawdę wścibscy.
Santiago pokiwała głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się blado, wsiadając z powrotem do taksówki.
- Wiesz, że jeśli coś cię trapi możesz mi powiedzieć, prawda? - Lucas zmrużył oczy, zaintrygowany jej zachowaniem. Zwykle była nieśmiała i małomówna, ale teraz wyraźnie coś ją gnębiło. - Jeśli coś się stało...
- Nic się nie stało - odpowiedziała, być może odrobinę zbyt szybko. Zanim odjechała, spojrzała Lucasowi głęboko w oczy po raz ostatni, po czym dodała. - Zupełnie nic.


Lucas cieszył się, że wreszcie ma okazję zająć się czymś w miasteczku. Nocny dyżur w klinice odbył się bez większych przeszkód, choć pielęgniarki plotkowały po kątach i próbowały wyciągnąć od niego informacje na temat tożsamości niedoszłego mordercy Antonietty Boyer. Hernandez był pewny, że wszyscy interesują się tą sprawą z prostej przyczyny - ofiara nie cieszyła się w miasteczku dobrą sławą, ale nikomu nie przychodziła do głowy osoba, która mogłaby dokonać zamachu na jej życie.
Wrócił na komisariat, by zdać Diazowi raport z dyżuru. Zadbał o każdy szczegół, żeby mieć pewność, że tym razem Diaz nie znajdzie żadnego pretekstu do narzekań. Później planował przebrać się i pojechać do Ariany na obiad z Massimilianą. Musiał przyznać przed samym sobą, że nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego spotkania. Panna Fuentes del Lago przypominała mu o przyjacielu w śpiączce i bolesnej przeszłości. Poza tym, był trochę podminowany, że nie udało mu się wyrwać z miasta i odwiedzić matki na Florydzie. Jutro było Święto Dziękczynienia, ale czuł, że nie ma niczego, za co jest wdzięczny.
- Wygląda na to, że jest w porządku - stwierdził Pablo po pobieżnych oględzinach raportu. - Jakie są prognozy?
- To cud, że przeżyła noc - odpowiedział Lucas zgodnie z prawdą. Boyer nie było spieszno do zaświatów i kurczowo trzymała się Valle de Sombras, choć miasteczko najwyraźniej miało jej już dość, skoro znalazł się w nim śmiałek, chcący pozbyć się kobiety raz na zawsze. - Jest na intensywnej terapii.
- Jadę do szpitala. Bądź gotów na wezwanie, Hernandez. Jeśli się czegoś dowiesz, od razu daj mi znać.
Pablo ruszył do wyjścia, ale najwidoczniej coś sobie przypomniał, bo odwrócił się jeszcze na pięcie i z krzywym uśmieszkiem na twarzy zwrócił się do młodego policjanta.
- Widzisz, Hernandez? Kiedy robisz to, co do ciebie należy, potrafimy się dogadać bez przeszkód. Dobrze, że wreszcie zdałeś sobie sprawę, kto tutaj rządzi.
Lucas uśmiechnął się w odpowiedzi, choć w środku aż cały gotował się ze złości. Nie zamierzał przestać węszyć w sprawie Diaza. Nie obchodziło go to, co ten człowiek wiedział o jego przeszłości ani to, że najwyraźniej miał jakiś układ z panią prokurator. Dla Hernandeza najważniejsza była sprawiedliwość. A dopóki Pablo będzie zachowywał się jak pan wszechświata, nie było mowy by zagościła ona w Valle de Sombras.
- Doskonale wiem, komu powinienem być posłuszny, sir. - Ostatnie słowo Lucas wypowiedział z naciskiem, a widząc że Diaz zmrużył oczy zaciekawiony tym nagłym przypływem pewności siebie, kontynuował. - A tak nawiasem mówiąc, ma pan uroczą córkę, panie Diaz. Ona i jej narzeczony okazali mi dużo życzliwości od kiedy jestem w Valle de Sombras. Musi być pan dumny z Viktorii.
Pablo zacisnął szczęki, a oczy niemal wyszły mu z orbit, kiedy usłyszał te słowa. Było jasne, że nie da rady tak łatwo zastraszyć Hernandeza. Nie wiedział, co odpowiedzieć na te słowa, ale nawet nie miał ku temu okazji. Lucas wyminął go i zanim wyszedł z komisariatu szepnął jeszcze na dowidzenia:
- Życzę miłego dnia, panie Diaz.
Lucasowi przypomniały się czasy szkolne, kiedy grał w szkolnej lidze futbolowej. Starcia z Diazem można by przyrównać do kolejnego meczu. Na tablicy widniał na razie wynik jeden do jednego.
Wydawało mu się, że tego dnia nic nie będzie w stanie zepsuć mu dobrego humoru, który nagle go ogarnął po spotkaniu z Pablem, ale kiedy dotarł wreszcie do mieszkania Ariany, zmienił zdanie. Myślał, że obiad zjedzą tylko w towarzystwie Massimiliany, a tymczasem był tam ktoś jeszcze. Mina mu zrzedła, kiedy ciemnowłosy mężczyzna, który chyba nie był zbyt przyjaźnie do niego nastawiony, przedstawił się jako Nicolas Barosso. Nie miał pojęcia, dlaczego Ariana się z nim zadaje, ale bardzo go to zaniepokoiło. Ta rodzina była niebezpieczna i wciąż miał co do niej złe przeczucia. Nadal nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie słyszał już to nazwisko, ale to nie zmieniało faktu, że z osobami pokroju Fernanda i jego synów, nie powinno się zadzierać. Tak przynajmniej podpowiadał mu instynkt.
- Tak się cieszę, że cię widzę! - Massi rzuciła mu się na szyję, po czym poprowadziła do stołu, do którego nakrywała właśnie Ariana. - Mam ci tyle do opowiedzenia! Nie widzieliśmy się tak długo. Będzie już jakieś trzy lata...
- Trzy lata? - Ariana podniosła wzrok znad serwetek, które właśnie układała na stole i zerknęła na Massi. - Widzieliście się po wypadku?
- Tak - przyznała Massi, nieco zakłopotana. Nie miała pojęcia, że Ariana tak mało wie o życiu Lucasa po ukończeniu szkoły. - Odwiedziłam go w Virginii i...
- W Virginii? - Santiago zamrugała powiekami i tym razem spojrzała wyczekująco na Lucasa. Nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądała droga zawodowa jej byłego chłopaka od czasu, kiedy każdy poszedł w swoją stronę.
- Tak, studiowałem tam - przyznał Lucas, również zakłopotany tą rozmową. Dopiero teraz dotarło do nich, jak niewiele o sobie wiedzieli.
- Co z tym obiadem? - zapytał w końcu Nicolas, przerywając niezręczną ciszę i chcąc rozładować napięcie.
Przez jakiś czas ani Ariana, ani Lucas się nie odzywali. Za to Massi trajkotała jak najęta, opowiadając o swoich licznych podróżach, choć tylko Nicolas wydawał się szczerze zainteresowany.
- No i jutro wyjeżdżam do Chile - zakończyła kuzynka Oscara, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że nie wszyscy ją słuchali. - To świetna oferta pracy. Praca w plenerze to coś, co naprawdę mnie kręci.
- To świetnie, Massi. Gratuluję - powiedział Lucas, próbując się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło. - Wybaczcie, ale będę się już zbierał. Mamy sporo roboty w związku ze sprawą Boyer i...
- Boyer? A co się stało z Antoniettą? - ożywiła się Ariana po raz pierwszy od przybycia gości.
- Ktoś chciał ją zamordować. Została ciężko ranna - wyjaśnił Lucas, wstając od stołu i kierując się do wyjścia.
- Ktoś? Nie złapaliście winnego? - W głosie Nicolasa zabrzmiała nuta oskarżenia, co nie uszło uwadze Lucasa. Hernandez poczuł się osobiście urażony tym, że syn miejscowej szychy zwraca mu uwagę na niekompetencję.
- Nie - odpowiedział lakonicznie, a po chwili dodał, starając się brzmieć stanowczo. - Na razie. Ale długo nie będzie się ukrywał, mogę cię o tym zapewnić. To godne podziwu, że tak martwisz się o bezpieczeństwo miasteczka.
- Za to godne pożałowania, że miejscowa policja nic sobie nie robi z tego, że po Dolinie grasuje niebezpieczny morderca - odgryzł się Nicolas.
- Skargi i zażalenia kieruj do Diaza. To dobry znajomy twojego ojca, na pewno będzie miał to na uwadze. - Lucas rzucił ostatnie mordercze spojrzenie młodemu Barosso, po czym pożegnał się z Massimilianą, podziękował Arianie za obiad i wyszedł.
- Co za gbur - warknął Nico, kręcąc głową z niedowierzaniem, po czym zwrócił się do Ariany. - Nie mam pojęcia, co ty w nim kiedyś widziałaś.
Dziewczyna nic na to nie odpowiedziała. Prawda była taka, że Lucas Hernandez się zmienił, ale ona również nie była tą samą dziewczyną, co kiedyś. Czasami jedno wydarzenie może zmienić nasze życie o trzysta sześćdziesiąt stopni.

***
Dobrze było wrócić. Od lat tutaj nie był. Santiago nie było może tak ciekawym miastem jak Londyn, w którym spędził ostatnie sześć lat, ale to tutaj się urodził. To był jego dom. I zawsze ze wzruszeniem tutaj wracał, choć nie miał już nikogo, kto mógłby go powitać. Fernando Barosso już o to zadbał.
- Nie cieszysz się z powrotu? - [link widoczny dla zalogowanych] szedł u boku Conrada przez zatłoczoną ulicę stolicy Chile. Byli przyjaciółmi od lat i od razu spostrzegł, że coś gnębi Saverina.
- Uśmiecham się wewnątrz - odpowiedział Conrado, co spowodowało, że Octavio roześmiał się melodyjnie. - Na świętowanie jeszcze przyjdzie czas.
- W to nie wątpię. Kiedy przyjęcie zaręczynowe?
- Wiesz, że nie mam do tego głowy. - Teraz i Saverin się uśmiechnął. - Ale na pewno dostaniesz zaproszenie, nie bój się.
- Wolałbym podwyżkę, ale to też ujdzie. - Octavio zatrzymał się, widząc że to samo zrobił jego szef i przyjaciel. - To kiedy masz się spotkać z tą nową fotografką?
- Jutro przylatuje do Chile - wyjaśnił Conrado, mrużąc oczy w listopadowym słońcu. - Mam nadzieję, że się sprawdzi. Katalogi muszą wyglądać wiarygodnie.
- Skoro już jesteśmy przy tym temacie... Jesteś pewny, że to dobry pomysł, by otwierać nowe hotele w Chile i Meksyku? Nie lepiej najpierw wybadać sytuację? To tylko kwestia czasu, kiedy Barosso dowie się, że żyjesz. Nie powinieneś tak ryzykować. Wystawiasz się na pewny odstrzał... - Octavio przez chwile przypatrywał się Conradowi, próbując odgadnąć, co ten myśli.
- Nie boję się Fernanda - przyznał szczerze Conrado. - Tym bardziej teraz, kiedy może stracić cały majątek i wpływy. I nie muszę się niczego dowiadywać. Wiem już wszystko, co powinienem wiedzieć.
- A co z tym chłopakiem, Hugiem? - Octavio nie dawał za wygraną. Trochę go irytowało, że z nich dwojga to on musi odgrywać rolę tego rozsądnego. - Jest w niebezpieczeństwie. Może ty nie boisz się Fernanda, ale on cały czas dla niego pracuje.
- Nie musisz mi o tym przypominać, Octavio. - W głosie Saverina dało się słyszeć nutę zniecierpliwienia. - Muszę uciąć sobie pogawędkę z Hugiem, ale wszystko w swoim czasie. Na razie będę ostrożny na tyle, by Barosso nie dowiedział się, że jego pracownik nie wykonał rozkazu. Teraz chcę zająć się interesami. Zacząć wszystko od nowa. I spotkanie z panią fotograf jest do tego pierwszym krokiem. Poza tym, polecił mi ją twój bratanek, już o tym zapomniałeś?
- Niestety nie. - Tym razem Octavio się zasępił, co zupełnie nie pasowało do jego zwykłego życzliwego usposobienia. - Już ci mówiłem - nie podoba mi się, że wmieszałeś w to wszystko Willa...
- Lubię go. Traktuje go niemal jak własnego bratanka - przyznał Conrado, ale Octavio nadal miał wątpliwości.
- Wiem o tym, ale chłopak dużo w życiu przeszedł. Nie wybaczy ci jeśli się dowie, co przed nim ukrywasz. Dlaczego nie powiedziałeś mu prawdy?
- Ach, Alanis, ty tego nigdy nie zrozumiesz, prawda? - Conrado spojrzał na przyjaciela z dziwnym błyskiem w oku. - W życiu nic nie jest tylko czarne albo tylko białe. Są jeszcze szarości. I tak uwielbiana przez ciebie prawda jest jedną z nich. Czasami trzeba zataić jej część, by nie urazić tych, których kochamy najmocniej.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Octavio założył ręce na piersi i wpatrzył się w młodszego mężczyznę zaintrygowany.
- Tylko to, że nawet jeśli coś nie jest do końca prawdą, nie oznacza to wcale że jest kłamstwem.
- Condziu, zaczynasz bredzić. Może dostałeś udaru? A może to wina długiego lotu? - Alanis dotknął ręką czoła przyjaciela, udając że sprawdza mu temperaturę. - Te twoje powiedzonka są strasznie denerwujące.
Conrado uśmiechnął się promiennie, po raz pierwszy od wielu dni szczerze, po czym postanowił uraczyć przyjaciela kolejną ze swoich złotych myśli.
- Życie to filozofia, Octavio. Czasami warto się nad nim zastanowić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:44:46 31-03-15    Temat postu:

209. COSME / ETHAN / ORSON / SAMBOR

Młody oficer policji, Lucas Hernandez, musiał się przespacerować. Najpierw starcie z Diazem – które po części wygrał – a potem krótka, acz niesamowicie denerwująca rozmowa z tym irytującym synalkiem Fernando Barosso nadszarpnęła nieco jego siły psychiczne. Zaczerpnięcie świeżego powietrza dobrze mu zrobi również z innego powodu – rozjaśni umysł i pomoże zastanowić się, kto mógł pragnąć skrzywdzić Antoniettę Boyer. Oczywiście jako pierwszy przychodził na myśl Cosme Zuluaga, właściciel zamku zwanego El Miedo, ale pomysł ten były narzeczony Ariany odrzucił już na samym początku. Nie sądził, że syn Mitchella chciał pakować się po raz kolejny w bagno związane z tą kobietą, a poza tym miał coraz większą pewność – chociaż wyniki badań balistycznych jeszcze nie nadeszły – że strzelano z dużo nowocześniejszej broni, niż Zuluaga miał na zamku. Taki człowiek jak Cosme, posłużyłby się raczej staroświecką strzelbą, czy nawet muszkietem. Mógłby, oczywiście, kupić nowoczesny pistolet, ale istniał pewien bardzo poważny problem, który z miejsca deklasował taką teorię – w Valle de Sombras nie było sklepu z bronią. Lucas nie sądził, aby El Loco – mimo swoich dziwactw – był również wynalazcą, przesiadującym późnymi wieczorami nad schematami urządzeń do mordowania ludzi, nie mógł więc również sam skonstruować narzędzia mordu. Tak więc Zuluaga był poza wszelkim podejrzeniem. Przynajmniej według Hernandeza.

Deptał trawę w miasteczku już od dobrych kilkunastu minut, kiedy nagle coś dostrzegł. Spory kawałek od domu kobiety, którą określano jako Dona Raquel zieleń rosnących sobie spokojnie roślin przełamywała obecność zakrzepłej krwi.

- Co do diabła? – przeklął policjant, po czym klęknął przy koniczynach i dotknął palcem brunatnych śladów. Nie pomylił się ani o jotę – to z pewnością pozostałość po...Właśnie, po czym? Wypadku, morderstwie? Nie słyszał, aby – poza oczywiście Antoniettą Boyer – ostatnio zaatakowano kogoś w miasteczku, ale jeżeli kogoś zabito i ukryto ciało...To wyjaśniałoby sytuację. Nie był jeszcze na tyle obeznany z ludźmi zamieszkującymi Dolinę Cieni, aby powiedzieć, czy któregoś z nich ostatnio brakowało na rynku, czy w ogóle w Valle de Sombras.

Wąska struga rozszerzała się co jakiś czas, jakby ranny przystawał na moment, po czym brnął dalej. Ale coś mu nie pasowało. To wyraźnie nie był dowód na to, że kogoś postrzelono. Wyglądało bardziej na to, że ofiara była ciągnięta przez swojego oprawcę, ewentualnie pełzła, szukając być może pomocy.

Krok za krokiem, rozglądając się ostrożnie – wiedział, że krew zdążyła już zastygnąć, ale przezorny zawsze ubezpieczony – położył rękę na rękojeści pistoletu, gotów w każdej chwili po niego sięgnąć. Dotarł powoli do miejsca, gdzie plam było najwięcej. Cokolwiek się stało, wydarzyło się właśnie tutaj. Ale dlaczego ranny starał się dostać do domu słynnej na całą okolicę kucharki? Czyżby należał do rodziny? A może po prostu wybrał najbliższy dom w okolicy? Lucas zdecydował, że porozmawia z nią i z całą rodziną Ramirez później, a na razie...

I w tym momencie zaskoczył. Nie miał jeszcze stuprocentowej pewności, ale w zasadzie wiedział już, co zaszło nie tak dawno temu. I zdziwił się niepomiernie.

***
W międzyczasie Cosme nie tyle się zdziwił, co dosłownie zszokował.

- Kogo? – wykrztusił, bo nic więcej nie przyszło mu do głowy.

- Moją córkę, Camilę i mojego męża, Dimitrio Barosso – powtórzyła cierpliwie Nadia, dodając przy okazji imiona przybyłych z nią osób. Przypatrywała się ojcu z uwagą – czyżby mężczyzna tracił słuch?

- Tak, tak, słyszałem, tylko, że...eeee...zaraz, zaraz! – opanował się na tyle, że dał radę wypowiedzieć coś więcej, niż tylko dziwaczne dźwięki. – Po pierwsze, ten typek nie wejdzie do mojego zamku. Nikt z rodziny Barosso nigdy nie przestąpi progu El Miedo!

- Ten typek jest moim mężem – wycedziła de La Cruz, stając, zupełnie niespodziewanie dla Cosme, w obronie Dimitrio. – Jeżeli on nie wchodzi, to ja też nie.

„Wejść” zadzwoniło w głowie Zuluagi. Oni chcieli wejść do środka. A przecież dokładnie tam, we wnętrzu jego domu ukrywają się Ethan i Orson Crespo! Czy ma pozwolić córce i jej rodzinie – jego rodzinie! – poznać tych, których przybycie i plan miało pozostać tajemnicą aż do samego końca? Z drugiej strony, nie może ich po prostu tak przepędzić – nie może i nie chce. A tym bardziej tego dziecka, podejrzliwie co prawda, ale patrzącej na niego dziewczynki, jego wnuczki...

- Ale ja...- wyszeptał, całkowicie zdezorientowany. – Właśnie szedłem do Antonietty. Twoja matka jest w szpitalu i...- zreflektował się nagle. Czy powinien mówić przy dziecku, że babka umiera po postrzale? Zrobiłby doskonałe pierwsze wrażenie, nie ma co!

- Wiem – odparła sucho Nadia. – Byłam u niej. Jedyne, co mi powiedziała, to wyzwiska. Tato, proszę. Naprawdę nie masz jej nic do powiedzenia, ona nas nienawidzi tak samo, jak my jej.

- Ja jej nie nienawidzę – odparł Cosme, czując, że to prawda. Wyzbył się tego uczucia dawno temu, owszem, przez moment miał je w sercu, ale zniknęło wieki temu. Z ulgą zauważył też, że Camila nie słyszała tej krótkiej wymiany zdań, zbyt zajęta ciągnięciem ojca za koszulę i szepcząc do niego coś na kształt „Czy możemy już stąd iść?”. – Nawet jest mi jej żal. Słuchajcie...Naprawdę muszę z nią porozmawiać. Pożegnać się. Czy wy...czy moglibyście zaczekać w środku? Wrócę niedługo, tylko...Nadia, proszę – dodał, widząc wyraz twarzy córki.

- Niech ci będzie. Robię to tylko dlatego, bo cię kocham.

- Dziękuję. – Zuluaga wyraźnie odetchnął z ulgą i za moment zniknął im z pola widzenia, schodząc powoli ze wzgórza.

Ulga była jednakże tylko powierzchowna. W głębi duszy wciąż powtarzał krótką modlitwę: „Ethan. Orson. Błagam, siedźcie tam, gdzie mieszkacie. Nie wychylajcie nosa z pokoju. Śpijcie, odpoczywajcie, róbcie co chcecie, byle cicho!”.

Byłby nieco mniej spokojny, gdyby wiedział, że Ethan właśnie stacza dość głośną kłótnię z ojcem na temat jego planu i sensu jego wykonywania.

Pochłonięty zdalną rozmową ze swoimi gośćmi – w której oczywiście oni nie brali udziału – nie zauważył Javiera Reverte, póki ten nie stanął tuż przed nim i nie zagrodził mu drogi.

- Halo? Słyszał mnie pan? Indyk!

- Jaki indyk? – Cosme zamrugał oczami, umysłem wracając do świata Valle de Sombras i orientując się, że chyba stracił sporą część dialogu. – Co to jest indyk? – palnął, kompletnie zaskoczony.

- Indyk! – powtórzył Magik nieco głośniej, po czym obrazowo zaprezentował Zuluadze, o co mu chodzi, skacząc po trawie i machając rękami jak skrzydłami. – Taki ptak, nie? To się je – dodał nieco zmachany. – Zapraszam pana na Święto Dziękczynienia. Złapię indyka – albo kupię, chociaż osobiście wolałbym na niego zapolować – upiekę i tak dalej. Będziemy jeść. A pan jest zaproszony, oczywiście. Na indyka, sernik i w ogóle na ucztę.

- Uczta? Gdzie? Kiedy? – Cosme za wszelką cenę starał się nadążyć.

Javier oczywiście nie omieszkał podać zarówno terminu, miejsca, jak i godziny rozpoczęcia festynu, po czym pobiegł gdzieś w sobie tylko znanym kierunku, nie czekając na odpowiedź Zuluagi. Był po prostu pewien, że pan na El Miedo przyjdzie. Bo jak to, odmówić Magikowi i jemu magicznemu sernikowi?

Syn Mitchella miał dziwne przeczucie, że – wbrew temu, co powiedział – Reverte postanowił jednak zajrzeć w pobliskie krzaczki i poszukać, czy nie kryje się tam dzika bestia zwana indykiem. Inna sprawa, że Zuluaga nie zauważył w jego rękach żadnej broni, ale znając Magika ten miał coś w zanadrzu. Równie dobrze mógł go po prostu przekonać słownie – wyglądało na to, że Javier potrafi wszystko.

Dotarł do szpitala kilkadziesiąt minut później, wypytał o stan rannej i salę, w której leżała, a potem przekroczył próg pomieszczenia. Zupełnie, jakby wkraczał z powrotem w przeszłość, z tym, że kobieta jeszcze żyła i tym razem była sobą, Antoniettą Boyer, a nie kimś podstawionym, by sfingować jej śmierć.

Nie zaskoczyła go nienaturalna bladość jej twarzy. Wiedział przecież, że dawna ukochana kona. Musiał jednak – i chciał – zobaczyć ją po raz ostatni. Kochał ją przecież jeszcze wcale nie tak dawno temu. Stanął przy łóżku i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w oblicze rannej, słuchał odgłosów maszyny podtrzymującej życie, nieustannego bipania, jakby swoistego zegara odmierzającego czas. Dotknął ostrożnie jej ręki, sam nie wiedząc, co czuje w tym momencie. Z pewnością nie chciał, by skończyła w ten sposób, ale skoro już tak się stało, mógł jedynie powiedzieć to, co już od dawna miał w sercu.

- Antonietta...- wyszeptał cicho. – Wiem, że mnie nie słyszysz. I wiem też, że mnie nienawidzisz. Tak samo, jak i naszą córkę. Powiedziałaś jej to zapewne, gdy tu była, wyczytałem to z jej twarzy. Jest jednak jedna rzecz, którą musisz wiedzieć. Niezależnie od twoich uczuć do nas, moje są zupełnie inne. Ja cię nie nienawidzę. Już nie. Być może kiedyś życzyłem ci wszystkiego, co najgorsze, ale trwało to krótko, jak mgnienie oka. Jedyne, co czuję w tej chwili, to tylko żal. Nie dlatego, że mnie opuściłaś, bo z tym pogodziłem się już dawno. Ale dlatego, że nawet nie spróbowałaś poznać naszej córki. Nadia jest wspaniała, wiesz? Tak bardzo ci za nią dziękuję...- mimowolnie pogładził bezwładne palce. – Gdybyś tylko dała szansę – jej, nie mnie, zobaczyłabyś, jak jest cudowna. Mamy też wnuczkę, Camilę. Spotkałem ją pół godziny temu, ale już pokochałem całym sercem. Tam, w El Miedo, czeka na mnie rodzina – Nadia, jej córeczka i mąż Nadii, Dimitrio Barosso. Tak, wiem. Syn tego Barosso, z którym ty...Ludzkie losy tak dziwnie się czasem plączą...Barosso, mój ojciec...oni wszyscy tak strasznie mnie skrzywdzili, a ty z nimi oboma...Boże, to teraz nieważne. Zanim...- przełknął ślinę, przez kilka sekund niezdolny do mówienia. – Zanim odejdziesz, chcę, byś pamiętała, że ci wybaczam. Wybaczam ci wszystko, co mi zrobiłaś, Antonietto...

Zupełnie, jakby na to czekała. Zupełnie, jakby właśnie tego brakowało jej do odejścia. Panna Boyer po raz ostatni, na dosłownie mgnienie świata, otworzyła oczy, spojrzała na Cosme wzrokiem, w którym kryło się coś na kształt uśmiechu, jakby w tej jednej, ostatecznej chwili zobaczyła go takim, jakim był naprawdę – człowiekiem wartym kochania i przepełnionym dobrocią – a potem w spokoju oddała ducha Bogu. Zuluaga trzymał jej dłoń w swojej aż do samego końca.

Wracając do El Miedo Cosme Zuluaga płakał. Łzy ciekły mu po policzkach, a on ich nie wycierał. Czuł w sercu straszliwy ból, pustkę, jakby coś nieodwracalnie się skończyło. Kochał Dolores, to z nią chciał spędzić resztę życia i to o nią zamierzał walczyć, o jej odzyskanie, ale część jego duszy nadal przechowywała gdzieś głęboko, na samym dnie, wspomnienia czułości, jaka istniała pomiędzy nim, a Antoniettą.

Wiedział, że Nadia tego nie zrozumie. Ona znała matkę tylko i wyłącznie jako złą osobę, jako potwora, który nie tylko zdradził jej ojca – w przenośni i dosłownie – ale i ją samą oddał do Domu Dziecka, porzucił, jak niechcianego szczeniaczka. Dlatego po wejściu do El Miedo otarł szybko oczy i opanował na tyle, by móc stanąć przed córką i po prostu skinąć głową. Zrozumiała, zresztą trudno było nie zauważyć smutku, jaki malował mu się na twarzy.

- Niech spoczywa w pokoju – mruknęła Nadia, ale Cosme wyczuwał, że zrobiła to tylko ze względu na niego. W duszy z pewnością pragnęła, by Antonietta smażyła się w piekle do końca świata. I w sumie trudno się jej było dziwić.

Kiedy piętnaście minut później wszyscy – to znaczy de la Cruz, Dimitrio, Camila i sam Zuluaga – siedzieli już razem w jednym z największych pokoi w zamku, pochyleni nad parującym czajnikiem herbaty, nikt nie wspominał zmarłej. Zuluaga co prawda miał znacznie większą ochotę na wino i to sporą jego ilość, ale jakoś nie wypadało opłakiwać Antonietty przy Nadii. Czułby się wtedy jak zdrajca. Zresztą musiał się powstrzymać również ze względu na wciąż nieufną Camilę.

- Dziecko, podejdź tutaj – odważył się wreszcie odezwać do córki Nadii.

- Nie jestem dzieckiem! – otrzymał w zamian gniewne burknięcie.

- Przepraszam – zmitygował się od razu. Nie miał doświadczenia z dziećmi, dlatego popełnił błąd już na samym początku. – Ja po prostu...wiesz, rzadko rozmawiam z dzieć...to znaczy z młodymi kobietami w twoim wieku. – Nie jestem pewien, ile mówiła ci twoja mama, ale jestem twoim dziadkiem, mam na imię Cosme. Chciałbym cię bliżej poznać.

Serce mało nie wyskoczyło mu z piersi, gdy na nią patrzył. Jego wnuczka. Ta mała istotka – nieważne, że córka jednego z Barosso, to w tej chwili nie miało żadnego znaczenia – była jego wnuczką. Miał przy sobie ich wszystkich, całą swoją rodzinę – Nadię, Camilę i nawet tego...nie do końca wymarzonego zięcia, mówiąc delikatnie. Brakowało jeszcze Dolores, ale o to zadba później.

- Ale ja ciebie nie chcę – odparła mała. – Boję się ciebie. Czy jesteś wampirem?

- Nie, nie jestem! – odrzekł szybko, szczerze i dogłębnie poruszony tym, że ktoś mógłby go wziąć za jednego z tych, którzy zamieniali się w nietoperze. – Nie mam skrzydeł, nie piję krwi, ani nic z tych rzeczy.

- Mieszkasz w zamku – stwierdziła Camila, jakby to był ostateczny argument potwierdzający jej teorię. Rodzice obserwowali ją z lekkim rozbawieniem, ciekawi, jak Zuluaga z tego wybrnie.

- Król też mieszka w zamku – odpowiedział syn Mitchella, czując się w niejakim obowiązku bronić dobrego imienia nie tylko swojego, ale i El Miedo. Stara budowla siedliskiem wampirów? Też coś!

- Nie wyglądasz mi na króla. Nie masz korony – stwierdziła dziewczynka i podeszła bliżej, żeby się upewnić.

- Ten budynek to dom mojego ojca. To znaczy były dom, bo on mieszka teraz gdzie indziej. Kupiłem go i teraz jest mój. Oprowadziłbym cię po pokojach, ale...

Urwał przerażony. A co będzie, jeżeli Camila nagle się zgodzi i podczas wycieczki natkną się na Ethana, albo jego ojca?

- Nie ma mowy! A jeśli mnie porwiesz! Pewnie są tutaj jakieś lochy!

- Są – przyznał Cosme zgodnie z prawdą. – Ale nikogo w nich nie zamykam. ~ Poza Samborem, który sam się tam zamknął ~ przemknęło Zuluadze przez myśl, ale nie powiedział tego głośno.

- Nie wierzę ci. Oni wszyscy tak mówią – zripostowała filozoficznie.

- Jacy oni? – zainteresował się Zuluaga.

- Porywacze dzieci. Na filmach.

- Oglądasz filmy, w których porywają dzieci? Nadia! – podniósł wzrok na córkę.

- Nie, nie! – Camila nie dała matce – która już chciała coś powiedzieć – dojść do głosu. – Tata mi opowiadał. Mam nie rozmawiać z obcymi, bo mogą mnie skrzywdzić. Ty też jesteś obcy! – zauważyła nagle, wskazując na niego oskarżycielsko palcem, jakby ten fakt był największym przestępstwem, jakie Zuluaga kiedykolwiek popełnił. A biorąc pod uwagę to, że nigdy nie popełnił żadnego, po części miała rację.

- Możemy to zmienić, jeżeli tylko dasz mi szansę. Co mogę zrobić, żebyś przestała się mnie bać? Chociaż odrobinkę? – spojrzał na nią prosząco.

Dosyć patową sytuację rozwiązał El Gato, który pojawił się nagle pomiędzy nimi, jak mała, żywa i wrzeszcząca torpeda. Wskoczył na ramiona Zuluagi, który panicznie zaczął dopatrywać się ran i innych obrażeń na ciele ulubieńca. Co ten Ethan z nim wyrabiał w czeluściach zamku? Czym wystraszył biedaka?

- Masz kota – powiedziała Camila, lekko zdziwiona – czego oczywiście nie dała po sobie poznać. – To dobrze – dorzuciła, po czym zbliżyła się jeszcze o krok. – Mogę go pogłaskać? Koty są super.

- Nie wiem – przyznał szczerze Cosme. – Spytaj jego. Pozwala tylko tym, którym chce pozwolić, ja nie mam na to żadnego wpływu.

Córka Nadii musiała należeć do tych wybrańców, bo pod jej dotykiem zwierzę uspokoiło się na tyle, że zaczęło drzemać w objęciach właściciela.

- Chyba cię lubię – wyrzekła nagle dziewczynka. – Nie możesz być zły, skoro masz jego. Jak ma na imię?

- El Gato – odrzekł Zuluaga z podwójną dumą w głosie – jego wnuczka go lubi, a kot nosi takie piękne imię!

Zaraz jednak został sprowadzony na ziemię.

- El Gato? – Camila zmarszczyła nosek. – Ja będę go nazywać Pantera. El Pantera.

Na całe szczęście – zarówno dla samego kota, jak i pewnego złoczyńcy, El Gato zdecydowanie wolał swoje stare imię, czemu dał znać głośnym, wyraźnie niezadowolonym prychnięciem. Cosme odetchnął z ulgą już któryś raz tego dnia.

Kiedy wizyta dobiegła końca – podsumowana wzajemnymi obietnicami szybkich odwiedzin – Cosme opadł zmęczony na fotel. Dobrze, że zdążył uzgodnić z Nadią termin wyjazdu do Monterrey i zrobienia badań DNA – oczywiście po cichu, bo ta rozmowa nie była przeznaczona ani dla uszu Dimitria, ani tym bardziej Camili. Głowa bolała Zuluagę do tego stopnia, że miał ochotę jedynie się położyć i spać co najmniej rok. Głowa...z czymś mu się to kojarzyło...Zaraz, zaraz, niech sobie tylko przypomni...Kogo jeszcze bolała ostatnio głowa...

Męczyciela i zaborcę kotów. Człowieka, który podstępem próbował zagarnąć całą miłość El Gato dla siebie. Tego, na którego rękach kot mruczał. Mruczał! Którego zwierzę lizało po policzkach, jak tylko go zobaczyło! Drania, który prawdopodobnie przyjechał do Valle de Sombras wcale nie po to, aby ostrzec Cosme przed ojcem, a po to, żeby ukraść mu kota!

Zuluaga zerwał się z fotela, przypłacając to atakiem bólu, ale nic sobie z tego nie robił. Szybkim krokiem wparadował do podejrzanie cichego przez całą wizytę Nadii i jej rodziny pokoju i spytał od progu:

- Ethan Crespo! Co robiłeś z moim kotem?!

- Karmiłem – odparł niewinnie chłopak, jeszcze nie podejrzewając nadciągającej burzy.

- Karmiłeś? – zapowietrzył się właściciel zamku. – Jak to go karmiłeś? Czym niby?!

- Znalazłem karmę. Świeżą, sprawdziłem. Jadł mi z ręki.

- Sprawdziłeś – burknął Cosme. – Znaczy się co, jadłeś ją? Kosztowałeś?

- Nie – odpowiedział syn Orsona ostrożnie, jakby obawiając się, że Zuluaga zwariował. – Nie jadam karm dla kotów. Dla psów też nie – dodał szybko, tak na wszelki wypadek. – Po prostu ją powąchałem.

- Często wąchasz karmy dla zwierząt? – wysyczał pan na El Miedo. El Gato jadł mu z ręki! Temu...temu...Cosme zabrakło obelg.

- To był pierwszy raz – przyznał się Ethan, cofając się lekko. Orsona nie było w pobliżu, przebywał chwilowo w toalecie, toteż Crespo czuł się co najmniej niepewnie.

- To skąd wiesz, że była świeża?! Przyznaj się, próbowałeś otruć mojego kota! Wypadł stąd jak oparzony, wiem, bo przybiegł do mnie i szukał ratunku!

- Sprawdziłem datę ważności na opakowaniu? – powiedział powoli niebieskooki. – Poza tym nie sądzę, żeby przechowywał pan stare karmy dla kotów. A wybiegł, owszem, bo się na mnie zdenerwował.

- A to dlaczego? – Zuluaga zmrużył oczy. – Ha! Wiedziałem, że coś mu zrobiłeś!

- Nie chciałem mu dać więcej jedzenia. Bałem się, że będzie za gruby. Schowałem torbę tam, gdzie nie mógł jej dostać. Na jej miejsce postawiłem puste pudełko. Zajrzał tam, obraził się na mnie, wrzasnął wściekle i wyemigrował do pana.

- Sugerujesz, że przekarmiam El Gato? – syn Mitchella wyraźnie nie zamierzał dzisiaj odpuścić.

Zbliżający się kataklizm i starcie Tytanów przerwał im Orson, pewnym krokiem wkraczając do pokoju.

- Jesteś gotowy, Ethan? Czas pożyczyć od szpitala to, co będzie nam potrzebne.

Zadanie, jakie przed nim postawiono, wydawało się bardzo proste. Nawet nie musiałby za bardzo udawać, gdyż głowa naprawdę go bolała. Do tego – sam nie wiedział, czy przez uderzenie, czy raczej ze stresu – co pewien czas go mdliło. Odczucie to mijało dosłownie po kilku sekundach, ale wciąż było tak samo nieprzyjemne, jak za pierwszym razem. A może to wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju?

Oszukać kobietę. Uśmiechnąć się do niej kilka razy, powiedzieć coś miłego, sprawić, by na moment się rozkojarzyła, a potem ukraść klucze do pomieszczenia z lekami. Włamać się tam, zabrać to, co kazał ojciec i – nie pozostawiając śladów – wrócić do El Miedo. Już sam fakt, że będzie musiał sprowokować doktor Santos do opuszczenia na jakiś czas gabinetu, a potem użyć rękawiczek, czekających w kieszeni na swój moment, powodował, że Ethan zatrząsł się z odrazą. Plan ojca może nie był trudny – chociaż wszyscy oczywiście zdawali sobie sprawę, że posiada co najmniej kilka sporych luk i wątpliwości, które mogą zaprzepaścić jego powodzenie – ale jednocześnie po prostu obrzydliwy. Mieli wstrzyknąć niewinnemu człowiekowi dziwny środek, który upodobni „ofiarę” do martwego, a nawet położyć go do trumny i wystawić w kościele na widok publiczny, aby wszyscy mogli się przekonać, że Cosme Zuluaga naprawdę oddał ducha Bogu. Wszyscy, a szczególnie jeden osobnik – Mitchell, jego własny ojciec. Tuż po tym, jak El Diablo pochyli się, kryjąc zapewne uśmiech zadowolenia – nad zwłokami, sam otrzyma śmiertelny strzał w tył głowy.

Młodszy Crespo wiedział, że nie ma innego wyjścia. Zdawał sobie też sprawę, że metody ojca były co najmniej kontrowersyjne. Zgodził się jednak uczestniczyć w tym wszystkim po części dla rodziny właściciela El Miedo, a po części i dla siebie. Być może w ten sposób chociaż w małym ułamku odpokutuje i pomści śmierć Lydii. Zamordowanie Mitchella nie przyniesie mu spokoju, to było oczywiste, ale przynajmniej zabójca ukochanej Ethana nie będzie już chodził po świecie i wydawał wyroków na inne osoby.

O ile wszystko się powiedzie. A w to akurat mężczyzna szczerze wątpił.

Westchnął ciężko, czując, jak rana pulsuje mu w czaszce. Za krótki okres czasu miał zrobić to, przed czym się tak wzbraniał – okraść szpital. Pomijając fakt, że popełni przestępstwo i również to, że zabierze coś, co innym ludziom będzie potrzebne do wyleczenia, będzie musiał uczynić coś, na co nie miał w ogóle ochoty i do czego nie był przekonany.

Nagle przed oczami stanęła mu ona. Marisol. Dziewczyna, która go uratowała. Uśmiechnął się lekko, na moment odrywając od smutnych myśli. Była taka niewinna i taka pełna ciepła, zajęła się nim, chociaż w ogóle go nie znała, był dla niej obcy. To dzięki niej tutaj siedział.

- Sol... – szepnął sam do siebie, w cichym podziękowaniu, ciekaw, czy przyjęła różę, jaką kazał jej przesłać. Stoczył istną wojnę z Zuluagą, ale kiedy zorientował się, że Cosme jest takim samym – a może nawet większym – romantykiem jak Ethan, skrzętnie to wykorzystał i ubłagał pana na El Miedo, żeby ten poświęcił swój najpiękniejszy kwiat w ogrodzie.

A potem coś sobie uświadomił, coś tak bolesnego, że aż poczuł, jak ciśnienie wzrasta mu niebezpiecznie w uszkodzonym miejscu na głowie. Co się stanie, jeżeli ta słodka, niczego nieświadoma istota pomyśli, że cały ten wypadek był fikcją, że Crespo umówił się z kimś, że zostanie uderzony? A wszystko tylko po to, żeby okraść szpital? Co się stanie, jeżeli Ethan wykona zadanie, a Marisol w jakiś sposób dowie się, co zrobił i znienawidzi go za to?

Dopiero teraz zemdliło go tak na poważnie.

- Boże...W co ja cię wciągnąłem, Sol...Mam tylko nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz i że posłuchasz mojej prośby. Zakop w pamięci zdarzenie spod swojego domu. Niech ta róża będzie ostatnim naszym spotkaniem, ostatnim kontaktem, jaki kiedykolwiek otrzymałaś z mojej strony. Ty...nie zasługujesz na to, co może cię spotkać, nawet przebywając w pobliżu. Mitchell z radością wydarłby z ciebie agonalne tchnienie, gdyby wiedział, że mnie opatrzyłaś...

***
Zuluaga faktycznie się cieszył, tyle, że z innego powodu. Nie miał na razie pojęcia o tym, że jego wróg, Orson Crespo znajduje się w Valle de Sombras, a tym bardziej o tym, że jest tam również i syn niedawnej prawej ręki gangstera. W tym momencie siedział w bardzo wygodnym fotelu w biurze położonym na jednym z najwyższych pięter pewnego wieżowca i ze źle skrywanym zachwytem chłonął i podziwiał otoczenie.

- Jednego tylko nie rozumiem – zwrócił się do siedzącego naprzeciwko niego, za szerokim biurkiem, [link widoczny dla zalogowanych]. – Dlaczego wszystkie żaluzje są zasłonięte? Chyba nie boi się pan tego, co powiedzą ludzie, gdy dowiedzą się, co pan dla mnie zrobił i o samym fakcie zadawania się ze mną?

- Oczywiście, że nie – odparł tamten z uśmiechem. – Co więcej, zamierzam zamieścić w gazecie krótki artykuł na temat naszej przyjaźni. Mieszkańcy całego Meksyku muszą się dowiedzieć, że Mitchell Zuluaga wyszedł z więzienia.

- Proszę tylko nie umniejszać mojej roli – zastrzegł sobie ojciec Cosme. – Mam ważną pozycję w pewnym...światku i nie chciałbym być postrzegany jako ten, który musi korzystać z pomocy innych, aby opuścić Zakład Karny.

- Ależ oczywiście, zaznaczę, że stało się to głównie dzięki pana współpracy i temu, jak wiele może pan zaoferować mojej firmie. Skoro już o tym mowa...- czarnowłosy mężczyzna pochylił się do przodu i podał Mitchellowi cygaro, po czym osobiście je podpalił. -...słyszałem o pana problemie z niejakim Orsonem Crespo. O ile mi wiadomo, nadal pan go nie rozwiązał?

- Jest pan świetnie zorientowany – zdziwił się Zuluaga, z rozkoszą paląc cygaro najlepszej jakości. Już tak dawno tego nie robił...- To prawda. Ośmielił się nie tylko mnie zdradzić, ale także uciec i nie dać się zabić moim ludziom. Zneutralizuję to zagrożenie najszybciej, jak się da. Potem będziemy mogli skupić się na...właściwie na czym? Do tej pory nie powiedział mi pan, czego pan ode mnie żąda w zamian za uwolnienie. Co mam zrobić?

- Umrzeć – odparł niespodziewanie tamten, po czym oparł podbródek na dłoniach i obserwował, jak wyraz na obliczu Mitchella zmienia się nagle w niedowierzanie, szok, a potem wykrzywia w potwornym bólu. Zuluaga próbował coś jeszcze powiedzieć, wydusić z siebie jakieś ostatnie słowa, ale nie zdążył. Zmarł, zanim jeszcze jego bezwładne ciało dotknęło podłogi.

- Posprzątaj to. A i zrób mu zdjęcie. Będzie w gazecie. Dokładnie tak, jak mu obiecałem – rzucił brunet do stojącego nieruchomo w rogu pracownika i wyszedł szybkim krokiem z pomieszczenia.

***
Ethan Crespo. Człowiek na misji. Ubrany w jedno z lepszych ubrań Zuluagi – jakimś cudem na niego pasowało – specjalnie po to, żeby łatwiej mu było wykonać zadanie. Powolnym krokiem, wciąż w głębi duszy opierając się temu, co mu kazano zrobić, opuszczał właśnie El Miedo tylnim wyjściem, błogosławiony przez ostatnie rady ojca i przez upomnienia ze strony samego Cosme. Właściciel zamku powiedział mu, którędy ma zdążać do budynku szpitala, aby nie zostać zauważonym przez mieszkańców i jak potem dostać się szybko do gabinetu Margarity.

- Mój syn...Zupełnie jak James Bond...- rozmarzył się Orson, starając się ukryć niepokój. Nie był głupi, dobrze wiedział, jak straszliwie naraża jedynego potomka, ale czy miał inne wyjście? Lepiej od razu uciąć kończynę z gangreną, choćby to miało boleć, niż żyć w ciągłym strachu, że choroba kiedyś się rozwinie. A w tym przypadku schorzeniem był Mitchell Zuluaga.

- Nigdy nie lubiłem tych filmów – mruknął Ethan, po czym ostatecznie zamknął za sobą drzwi. Zupełnie nie mając pojęcia, że dokładnie w tym samym czasie ich Nemezis wydaje ostatnie tchnienie i praktycznie nie mają się już czego obawiać. Przynajmniej, póki ktoś nowy nie obejmie władzy...

Fotografia martwego El Diablo ukazała się już we wszystkich ważniejszych czasopismach Meksyku, omijając jednak te mniejsze miejscowości, albo dochodząc do ich dzienników z opóźnieniem. Tak samo było i z gazetą w Valle de Sombras, której redakcja nie miała jeszcze pojęcia, co stało się w stolicy. Z czasem informacja zjawi się i tutaj, będzie już jednak za późno na powstrzymanie Orsona przed wprowadzeniem jego planu w życie.

Drzwi skrzypnęły lekko, kiedy młody Crespo przekraczał próg szpitala. Jak strasznie żałował tego dnia, kiedy zdecydował się wyjść z El Miedo na spacer! Gdyby został w tymczasowym domu, nie tylko nie zostałby ranny, ale być może jego ojciec nie wpadłby na ten szalony pomysł wykradzenia środka, którego nazwy Ethan nawet dobrze nie był w stanie zapamiętać. Owszem, Orson dokładnie powiedział mu, czego miał szukać i nie istniała obawa, że blondyn przyniesie niewłaściwy lek, ale co się stanie, jeżeli w szpitalu po prostu nie będzie odpowiedniej buteleczki? W końcu znajdowali się w małym miasteczku, a nie w stolicy. I jeszcze te strzykawki i rękawiczki! Niby jak miał je zdobyć, poprosić o nie?

- Boże Święty...Ethan Crespo, „Kradnący Medykamenty” – nazwał sam siebie, wzdychając ciężko i przesuwając dłonią po twarzy. Zmęczenie, jakie go ogarnęło, było nie tylko wynikiem odniesionego niedawno obrażenia i stresu, w jakim wciąż żył, do tego dokładało się totalnie zniechęcenie do właśnie wykonywanej czynności.

Odczekał swoje na ławeczce na korytarzu, po czym wszedł do niewielkiego gabinetu, tego samego, w którym go uprzednio opatrywano. Krótko streścił lekarce – tej samej, co tamtego dnia – występujące dolegliwości i aż się wzdrygnął, widząc jej zmartwiony wyraz twarzy.

- Nie wygląda to dobrze – mruknęła, kręcąc głową i rozpoczęła dokładniejsze badanie, niż poprzednim razem. – Uderzenie nie było aż tak mocne, żeby...cóż, zobaczymy. Jeżeli badania nie wystarczą, wezwę karetkę i pojedziemy do Monterrey, tam mają tomograf i...

- Monterrey? Ale ja nie mogę! – Serce Ethana przyspieszyło na dźwięk nazwy miasta, tak bardzo przecież odległego od Valle de Sombras. – To znaczy...muszę tu zostać i...

- Musi pan? – zmarszczyła brwi. – Cóż takiego ważnego jest w miasteczku, że chce pan dla tego ryzykować zdrowie, a być może i życie? A właśnie...nie widziałam pana do tej pory u nas. Jest pan nowy, prawda? Dopiero co przyjechał?

- Tak – odparł, zły na siebie, że rozmowa zmierza w totalnie złym kierunku. – Przyjechałem tu odwiedzić rodzinę i byliby bardzo zawiedzeni, gdyby...

- Rodzinę? Rozumiem...Ma pan na myśli Ramirezów, prawda? Pytam, bo to właśnie Maria Soledad Ramirez pana przywiozła i...

~ Maria Soledad... ~ Ethan rozmarzył się w myślach, na moment zapominając, gdzie w ogóle się znajduje. – Piękne imię – wyrzekł w końcu głośno.

- I piękna dziewczyna. Chyba nie jest pan jej narzeczonym? Powiedział mi pan, że jechał na motorze i stąd ten uraz, czy tak?

- Narzeczonym, ja? Nie, nie! – Z jakiegoś powodu zaprzeczył gwałtowniej, niż zamierzał. Tak naprawdę dobrze wiedział, jaki to był powód. On nie może mieć narzeczonej. Ani teraz, ani nigdy. Jego nie można kochać. Ethan Crespo był przeklęty, niósł ze sobą śmierć. – To po prostu...dalsza kuzynka. Bardzo daleka. I tak, to był motor.

- Nie zauważyłam żadnego nowego pojazdu w okolicy. Cóż, może byłam zbyt zajęta w szpitalu. To ciekawe...

- Moja głowa? – spytał Crespo, dziwnie dumny, że jego czaszka wzbudziła takie zainteresowanie.

- Nie – odparła mu krótko lekarka. – Tylko to nie za bardzo wygląda na uderzenie kierownicą motocykla. Prawdę mówiąc, w ogóle na nie nie wygląda. A na dodatek ten policjant...

- Co policjant? – wyrwało się blondynowi. Czyżby jakiś sługa prawa już zaczął węszyć? W sumie można się było tego spodziewać, Valle de Sombras było niewielkie i wieści rozchodziły się tutaj bardzo szybko.

- Jeden z oficerów zajrzał niedawno do szpitala, szukając kogoś, kto niedawno został ranny. Mówił, że pyta tak na wszelki wypadek, bo już zna rozwiązanie zagadki. Tyle, że on pytał o specjalne uszkodzenie ciała, dlatego nie wspomniałam o panu. Teraz widzę, że może powinnam.

- Specjalnie uszkodzenie? – Ethanowi zabrakło tchu. Wpadli na całego, na razie on, a niedługo i jego ojciec. I to wszystko przez niego! ~ Idiota! ~ przeklął się w myślach.

- Tak. Oficer Hernandez pytał mnie mianowicie, czy nie zgłosił się nikt z urazem po uderzeniu gałęzią. Mówił, że przy domu Doni Raquel znalazł ślady krwi, a w niewielkiej od niego odległości ułamany i zakrwawiony kawałek drzewa. Z początku sądził, że gałąź posłużyła jako narzędzie zbrodni, ale po dłuższych oględzinach miał już pewność, że po prostu odłamała się podczas niedawnej burzy. Ktoś musiał siedzieć pod drzewem i po prostu mieć pecha. Szczerze mówiąc, patrząc na pańskie obrażenia...

- Zgadza się. – Ethan westchnął ciężko po raz drugi tego dnia, starając się ukryć niepomierne zdumienie, jakie go ogarnęło. Gałąź! To nie był Mitchell Zuluaga, ani żaden z jego ludzi, to drzewo chciało go zamordować! Sam nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać nad własną głupotą. – To byłem ja. Wstydziłem się przyznać kuzynce i trochę jej nakłamałem. Proszę jej nic nie mówić! – Złożył błagalnie ręce, jak do modlitwy, przy okazji przypominając sobie po tym geście, po co w ogóle tutaj przyszedł.

- Nie powiem – uśmiechnęła się doktor Santos. – Ale pod jednym warunkiem. Jeżeli jeszcze raz, chociaż przez chwilę wystąpią mdłości, niezwłocznie uda się pan do Monterrey, dobrze? Zaraz wypiszę skierowanie na tomograf.

- Dobrze, dobrze, oczywiście! – Miał zamiar skinąć głową, ale w porę się powstrzymał. Po co dodawać sobie jeszcze więcej bólu?

Lekarka wyszła na moment po odpowiedni druczek – właśnie się jej skończyły. Ethan został sam, mając naprawdę wiele do przemyślenia. Drzewo. Gałąź. To wcale nie była próba morderstwa. Sol pewnie będzie się śmiała. Jakim trzeba być ciamajdą, żeby usiąść pod drzewem podczas burzy i zaraz dostać nim w głowę. A na dodatek ten policjant. Oficer Hernandez. Za moment będzie znał jego nazwisko. A potem dowie się o wszystkim Mitchell...

Crespo rozejrzał się za szafką z lekarstwami, a potem wstał ostrożnie i wychylił głowę na korytarz, chcąc się upewnić, czy aby na pewno doktor Santos nie ma w pobliżu. Czuł się co najmniej podle, mając w kieszeni klucze od wspomnianej szafki. Wyciągnął je podczas badania – lekarka w życiu nie podejrzewała, że ktokolwiek Valle de Sombras połakomi się na coś takiego.

Miał już cofnąć się do gabinetu, kiedy nagle usłyszał rozmowę dwóch pielęgniarek – Dolores i Clementine, jak zrozumiał z treści dialogu.

- To niesamowite. I straszne. Pomyśleć, że chodzi o ojca naszego Cosme!

- Naszego Cosme? – spytała dziwnym tonem ta nazywana Clementine. – A tak, prawda, przecież ty i Zuluaga...
- To w tej chwili nie jest ważne – przerwała jej tamta. – Nie sądziłam, że Mitchell był aż takim potworem.

„Mitchell”? „Był”? Takie zestawienie słów było co najmniej interesujące. Ethan nadstawił uszu, pilnie sprawdzając, czy zbliżające się kobiety go nie zauważą.

- Ojciec przestępca, synalek szaleniec – stwierdziła Clementine ku wyraźnemu niezadowoleniu Dolores. – I zobacz, co się stało. Dopóki Mitchell siedział sobie spokojnie w więzieniu, żył i miał się dobrze. Jak tylko wyszedł, ktoś ot tak – zamordował go w pierwszym dniu jego wolności. Tak kończą ci, którzy...

Crespo nie dosłyszał, którzy ludzie kończą zamordowani w pierwszym dniu wolności, bo pielęgniarki skręciły za róg. Był tak zszokowany, że zapomniał schować się ponownie w gabinecie. Mitchell Zuluaga, przekleństwo jego i ojca, nie tylko przez moment był na wolności, ale teraz po prostu nie żył! Zginął, zabity przez...właściwie nie wiadomo, kogo. I ta niewiedza wcale nie była dobra. Ale najważniejsze było, że już im nie zagrażał. Ani jemu, ani Orsonowi, ani Cosme, ani jego rodzinie, ani...ani Sol.

Z oczu Ethana popłynęły strumieniem łzy. Wiedział, że nie powinien się cieszyć z czyjejś śmierci, ale tym razem jego duszę przepełniło ogromne uczucie ulgi. Położył skradzione klucze w widocznym, ale też nie za bardzo wyeksponowanym miejscu – pod notatnikiem lekarki – i opuścił szpital, wciąż płacząc. Zanim wyszedł, skreślił tylko krótką notatkę, że przeprasza za nagłe wyjście, czuje się już dobrze – co wcale nie było tak do końca prawdą – i obiecuje zgłosić się po skierowanie, jak tylko zajdzie taka potrzeba. Nie mógł przecież zostać i czekać na doktor Santos – Orson musiał się jak najszybciej dowiedzieć o tym, co zaszło!

Wiedział jednak, że bez środka, który miał ukraść, starszy Crespo nic nie zrobi. Dlatego, wciąż ocierając łzy z policzków, udał się do kościoła. Czuł pilną potrzebę wstąpienia tam chociaż na moment, rozmowy z Bogiem.

Budynek nietrudno było znaleźć, stara, ale wysoka wieża była świetnym drogowskazem dla wszystkich poszukujących dialogu z Panem. Ethan uklęknął w jednej z ławek i oparł bolącą głowę na drewnie. Przedwczoraj taki sam materiał sfaulował go do tego stopnia, że chłopak ledwo się pozbierał, dzisiaj niósł ukojenie, ale Crespo nie zwrócił uwagi na tą ironię. Pomodlił się krótko, odmawiając standardową modlitwę, po czym szepnął od siebie:

- Boże. Wiem, że to grzech. Ale ten człowiek był potworem. Zbrodniarzem, kimś, kto wydał wyrok na własne dzieci, całą trójkę. I na ich rodziny. Kimś, kto zabijał bez mrugnięcia okiem, kimś, dla kogo prawdziwa miłość była przestępstwem. Dziękuję Ci, Panie. Dziękuję, że obroniłeś mojego ojca, Cosme Zuluagę, jego bliskich i tą wspaniałą, cudowną dziewczynę, Marię Soledad...Wciąż nie jesteśmy do końca bezpieczni, ale nasz największy wróg już nigdy nam nie zagrozi. Chroń ich jednak nadal, błagam Cię. Szczególnie tych najbardziej niewinnych...

Sam nie był pewien, kogo określił tym mianem, ale postronny obserwator miałby pełne prawo przypuszczać, że chodziło mu o pannę Ramirez.

Wychodząc z kościoła minął siedzącego w innej ławce bruneta, który tak strasznie pogrążył się w modlitwie, że w ogóle nie zauważał, co się wokoło niego dzieje. Nie miał najmniejszego pojęcia, że tym mężczyzną jest Sambor Medina, modlący się nie tylko o wybaczenie, że pośrednio stał się przyczyną morderstwa – co było na tyle ironiczne, że przecież przyjechał tu z zamiarem pomszczenia brata, czyli zabicia Antonietty Boyer – ale i to, by nikt nigdy nie odkrył, kto stoi za tą śmiercią. Można uznać, że po części modlił się za Alejandro Barosso, co tego ostatniego z pewnością ostro by zaskoczyło.

***
Rzucił kośćmi i ponownie wygrał. Z uśmiechem zgarnął żetony, jakie leżały na stole i rzekł spokojnie do siedzącego po drugiej stronie człowieka, tego samego, który uprzednio sprzątał z podłogi ciało martwego Zuluagi:

- Widzisz, Tuco? Znowu wygrałem. Zapamiętaj to sobie – ja zawsze wygrywam. Zawsze i wszędzie. Osiągam wszystko to, co chcę i co pragnę – nikt i nic nie może mi stanąć na przeszkodzie. I nie stanie. Nigdy.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 9:54:31 31-03-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:06:55 01-04-15    Temat postu:

210. Greta

Ocknęła się powoli, nie bardzo zdając sobie sprawę, gdzie się znajduje. Uchyliła powoli powieki, a ostre białe światło zaatakowało jej źrenice z podwójną mocą, powodując chwilowe zawroty głowy i lekkie mdłości. Spróbowała się podnieść, opierając ciało na prawej ręce. Ostry ból szarpnął jej ramieniem, w wyniku czego wylądowała na białej pościeli, oddychając nierówno. Sufit znowu zaczął wirować nad jej głową, jednak teraz musiała zamknąć oczy i uspokoić się, żeby wszystko wróciło do normy. Czuła, jakby ktoś przykładał jej do ramienia rozżarzony pogrzebacz, dociskając mocniej raz za razem. I dopiero wtedy przypomniała co tak naprawdę się stało.

~ 24 godziny wcześniej~
Skaleczyła stopę kawałkiem butelki, w tej samej chwili przeklinając cały świat. Nie wiedziała, a może raczej nie miała bladego pojęcia skąd rozbite szkło znalazło się w korytarzu, ale chętnie by za to komuś oddała. Wyjęła tymczasem szkło ostrożnie z pięty, przemywając ranę wodą utlenioną i zakładając najprostszy bandaż jaki znalazła w swojej ubogiej apteczce. Albo zaczynała panikować, bo świat stanął na głowie albo zaczynała szaleć. Z tego samego powodu. Wszystkie opcje prawdopodobne. Nawet nie wiedziała co ma o tym myśleć. W głowie cały czas huczały jej te ... rewelacje. I nie wiedziała co jest gorsze. Czy to, że ma siostrę czy może, że jest ona jedną z Barossów.

Zaśmiała się lekko na ich wiadomość, kpiącym wzrokiem spoglądając to z Ericka na dziewczynę i z powrotem.
- Ludzie wmawiali mi wiele rzeczy, ale o siostrze jeszcze nie słyszałam - zauważyła sucho, siadając na przeciwko nich i rzucając im wyzwanie.
- Mi też nie było łatwo - skwitowała Pia z charakterystycznym dla siebie wyzwaniem w głosie, nachylając się lekko w stronę Grety - Zakładam jednak, że chcesz poznać prawdę?
- Proszę - odparła, gestem w dłoni wskazując, że może zacząć opowiadać historię, o której nawet nie spodziewała się, że może zmienić jej życie.
- Renata Ortiz była kobietą żądną pieniędzy - jakbym o tym nie wiedziała, pomyślała kwaśno, nie odzywając się słowem, a jedynie czekając na ciąg dalszy - Wiesz kiedy zaczęła się jej historia z Fernandem Barosso? - Greta spojrzała na nią lekko pytającym wzrokiem, nie chcąc się przyznać, że tak naprawdę nigdy nie interesowała się jak jej matka związała się z takim człowiekiem. Jakim sposobem stała się jego kochanką. Kiedy się nią stała - Cóż ... - ciągnęła Pia, robiąc sekundową pauzę, chcąc nadać swoim słowom większego animuszu - wcale nie wtedy, gdy miałaś 15 lat i Nicolas Barosso uznał, że jesteś po prostu nudna czy też te 10 lat wcześniej, gdy Twój ... nasz ojciec - poprawiła się po chwili, wprawiając Grete w niemałe zdziwienie, choć jej słów nie skomentowała w żaden inny sposób, a jedynie słaby błysk zwycięstwa w oczach Pii, powiedział jej, że to zauważyła - przestał zachowywać się jak mężczyzna. To wszystko zaczęło się, gdy Twoja matka miała 21 lat. I jak można się łatwo domyślić była nie tylko piękna, powabna, lekka i tajemnicza, ale równie jak później zdeterminowana, żeby wyrwać się z biedy. Poznanie Fernanda Barosso było dla niej szansą. Szansą, której nie chciała zmarnować. Wtedy był jeszcze przystojny, elegancki, przyciągający kobiety, nie tylko ze względu na swój majątek, ale i również urodę, a przede wszystkim charyzmę - dodała, śmiejąc się z lekka i wstając z gracją z kanapy. Podeszła do okna, patrząc na krajobraz - Jednak to nie te czasy, kiedy córka służącej mogła z łatwością aspirować do bycia małżonką majętnego księcia. Oczywiście, dla wszystkich były na rękę wzniosłe słowa o równości klas i temu podobne tanie frazesy, którymi posługiwano się na prawo i lewo. A Twoja matka doświadczyła tego dogłębnie. Co mnie zadziwia najbardziej to fakt, że nie będąc ani naiwną ani głupią, jednak uwierzyła, że Barosso chce z niej zrobić swoją żoną. Karmił ją pięknymi słówkami, obdarowywał prezentami, był czuły i romantyczny, czyli dokładnie taki jak każda kobieta chciałaby. Jednak jak tylko udało mu się zaciągnąć ją do łóżka, tak szybko zostawił ją bez słowa wyjaśnienia, ogłaszając w kilka dni później swoje zaręczyny z Beatriz Arevalo. Idealną kandydatką dla członka jego rodziny - Pia spojrzała na Gretę, w której oczach nie dała rady wyczytać niczego. Jakby historia, którą opowiadała tak naprawdę jej nie dotyczyła. A one siedziały przy kawie, powtarzając gdzieś zasłyszane plotki - Łatwo możesz się domyślić jak poczuła się Twoja matka. Gniew, żal, wściekłość, wzgarda wybuchły w niej bez żadnej kontroli. Nie wiem czy nie próbowała od razu wyrównać z nim rachunków. Ale tego czego jestem pewna to tego, że swoją zemstę pieczołowicie przygotowywała przez lata, każdego dnia będąc o jeden malutki kroczek bliżej upragnionego celu. Aż w końcu Fernandowi Barosso przyszło zapłacić za wyrządzone krzywdy - dodała tajemniczo, siadając na powrót na kanapie, dzierżąc w dłoni szklankę z alkoholem, który sekundę wcześniej sama sobie nalała
- Historia rzeczywiście ... niespotykana - powiedziała Greta, szukając w myślach odpowiedniego słowa, siląc się na swobodność, która jednak przychodziła jej coraz trudniej - Nadal jednak nie rozumiem czemu masz być moją siostrą, jeżeli moja matka chciała zemścić się na starym Barosso - kąśliwie dodała, od dawna wyznając zasadę, że najlepszą obroną jest atak
- Bo to jeszcze nie koniec - odparła melodyjnie, po raz kolejny przejmując pałeczkę i odrzucając Gretę do defensywny - Na świecie istniało tylko kilka osób, które wiedziało, że bracia Barosso mieli siostrę. Tą osobą była również Twoja matka. Eugenia Barosso była piękną dziewczyną - wdzięczna, pomocna, urodziwa, która w wieku 17 lat oszalała. Podobno zaszła w ciąże, a dziecko w niedługi czas po tym jak dowiedziała się o jego istnieniu poroniła. Jednak w momencie, gdy to się stało uznano ją za zmarłą. Jej rodzice nie mieli żadnych skrupułów pozorując śmierć swojej najmłodszej córki. W końcu w tak szanowanej rodzinie jak rodzina Barosso nie mogło być nikogo z chorobą psychiczną. Nawet jeżeli chodziło o najmniejszą córeczkę, o oczko w głowie rodziców. Zniknęła. Z domu, z wspomnień, ze świata jakby nigdy nie istniała, jakby w tej rodzinie nigdy nie było żadnej małej dziewczynki, zdolnej swoim słodkim uśmiechem rozświetlić dzień. Co się z nią działo przez te wszystkie lata? Chyba jedynie Fernando Barosso mógłby odpowiedzieć na to pytanie.
- Nadal ...
- Twoja matka - przerwała wtrącenie Pia, spoglądając na Gretę stalowym wzrokiem świadoma, że chce jak najszybciej dowiedzieć się całej prawdy, a ona jedynie przedłuża niepotrzebnie cały proceder. Cóż, nie mogła się powstrzymać - skrzętnie skorzystała z tej okazji. Była wtedy już żoną Roberta Ortiz, którym gardziła. Był posiadaczem wszystkich tych cech, których szczerze nienawidziła. Pogodny uśmiech, pogodzenie się z faktem życia w biedzie, brak ambicji, aspiracji na lepsze życie. Ale bardzo ochoczo skorzystała z jego pomocy, gdy nadarzyła się okazja. Nie wiem jak po tylu latach zdołała zdobyć adres Eugenii Barosso, nie wiem też jakim cudem stały się sobie bliższe ani jak zdołała wcisnąć Eugenie w ramiona swojego męża. Miałaś wtedy chyba 3 czy 4 lata, kiedy Twoja matka dowiedziała się, że Eugenia zaszła w ciąże. Zapewne była to wiadomość, której się nie spodziewała, a która jeszcze bardziej odpowiadała jej planom. W końcu wybrała się do Fernanda. Zapewne z uśmiechem na ustach i zimną krwią płynącą w żyłach, opowiedziała o tym wszystkim co zrobiła, o całej pogardzie, której przez te wszystkie lata się nie pozbyła i żądzy zemsty narastającej z dnia na dzień. Aż w końcu przypomniała mu jego kochaną siostrzyczkę, tą samą którą wszak pochowali na pobliskim cmentarzu. I od tej pory miała to, czego tak przez całe życie pragnęła. Niekończące się pieniądze. I świadomość, że to ona wygrała.
- Nigdy nie miałam wątpliwości jakim typem człowieka była moja matka – powiedziała Greta, po chwili ciszy, zastanawiając się do czego tak naprawdę chciała ta dziewczyna dojść opowiadając jej tą dziwną historię
- Tym dzieckiem byłam ja – dodała na końcu, zanim Greta zdołała dokończyć swoje zdanie


Postawiła stopę z powrotem na podłodze, starając się bardzo nie naciskać na ranę. W tym momencie miała dość całego swojego życia. Miała wrażenie jakby wszystko stało się jakimś filmem science fiction, a ona może jedynie czekać aż się skończy i ktoś puści w końcu napisy końcowe, by raz na zawsze zakończyć ten horror. Na jej nieszczęście to nie był film, który tak najzwyczajniej w świecie mogła wyłączyć i zapomnieć. Komórka zawibrowała miękko w kieszeni spodni. Jęknęła patrząc na wyświetlacz. Erick. Cóż, nie miała zbytniego wyjścia. Nie była przecież tchórzem, kryjącym się przed prawdą byle gdzie, byle go tylko nie dopadła. Bo oszukiwać mogła wszystkich na około, ale nie siebie. To ona włożyła kij w mrowisko, wywołując istną pożogę, która niszczyła wszystko, co znalazła na swojej drodze. A ona miała nadzieję, choć dawno przestała w coś takiego wierzyć, że nie zniszczy i jej.
- Słucham? - rzuciła do słuchawki, opierając się o umywalkę i licząc w myślach do 3, chcąc wyrównać oddech – Tak Erick. Wiem – powiedziała zirytowana, chowając apteczkę w szafce, jedynie ramieniem przytrzymując telefon – Tak. Znam całą prawdę. Ale nie jestem z niej uradowana – wychrypiała do słuchawki. Drzwi otworzyły się z charakterystycznym skrzypnięciem. Spojrzała w jego oczy. A wszystko to co do tej pory wydawało się niejasne, wreszcie nabrało sensu. Telefon z głuchym łoskotem upadł na podłogę, gdy obezwładnił ją, jedynie z jękiem protestu z jej strony

Powoli budziła się z odrętwienia, w którym znajdowała się przez ostatnią godzinę. Podniosła z wysiłkiem powieki, a jedyne co była wstanie zobaczyć to nikłe światło, sączące się przez małe okienko w rogu pokoju. Całą resztę spowijała ciemność. Spróbowała się poruszyć. Bez skutku. Ręce i nogi miała mocno przywiązane do krzesła, na którym została usadzona. Każdy nawet najmniejszy ruch powodował ból. Ból, którego nie była wstanie znieść. Miała wrażenie, że przeżywa pieprzone deja vu. Z tą tylko różnicą, że tym razem nie była bezbronną nastolatką, przerażoną sytuacją, która znalazła się w rękach ludzi bez skrupułów. Drzwi skrzypnęły złowrogo, a jego ciężkie kroki rozległy się w pomieszczeniu. Usłyszała jego kpiący, cyniczny śmiech, gdy starała poruszyć się na krześle, rozluźniając więzy. Powiódł nosem po jej odkrytej szyi, wdychając jej zapach. Z obrzydzeniem przypomniała sobie, że to właśnie on jeszcze tak niedawno całował całe jej ciało, wprawiał je w przyjemne wibracje, powodował rozkosz. Widziała to. W tych ułamkach sekund, gdy jedynie na chwilę spadła z jego twarzy maska, widziała jego prawdziwie oblicze. Ale nie chciała o tym myśleć. Wolała zepchnąć te uczucia na dno swojej świadomości. Jakby bojąc się zmierzyć z tym co mogło z tego wyniknąć. A teraz musiała.
- Widziałem to w Twoich oczach – zaczął, zapalając małą żarówkę zwisającą z sufitu, która rzuciła nikłe światło na jego sylwetkę i całe pomieszczenie – Bezradność. Bezbronność. Zależałaś wtedy tylko ode mnie. Na to właśnie czekałem. Aż wreszcie pokażesz, że za tą ... fasadą silnej, twardej i bezwzględnej kobiety, kryję się szara i lękliwa myszka – spojrzała na niego stalowym, wypranym z emocji wzrokiem. Świadoma jak nigdy, że nie da mu tej satysfakcji widzieć ją podobnie w tym stanie.
- A teraz co widzisz?! - rzuciła wściekle, wodząc za nim wzrokiem. Broń zalśniła w świetle sączącym się z żarówki. Nie przestraszyła się. Już nie miała czego się bać
- Małą, niewyraźną dziewczynkę – niemal wypluł te słowa, podchodząc do niej i wyciskając na jej ustach pocałunek – Zastanawiam się – zaczął po chwili, gdy cisza dzwoniąca w uszach, była coraz bardziej namacalna, wprowadzając ich obydwoje w dziwny stan zawieszenia – Czy znasz prawdę? - dodał lekko, siadając przed nią na jakimś starym drewnianym pudle, bawiąc się lekko znajdującą się w jego rękach bronią, a Greta widziała w jego oczach szaleństwo.
- Mówiąc szczerze – wychrypiała po chwili, spoglądając na niego z pogardą – nie bardzo mnie to interesuje – wściekle, rzucił szklaną butelką, którą znalazł z boku o ścianę
- A może powinnaś – ryknął rozjuszony, podchodząc do niej na wyciągnięcie ręki – Może powinnaś zastanowić się, czemu to robię ...
- Bo jesteś szalony – przerwała mu zanim zdążył dokończyć swoją myśl. Zaśmiał się na jej słowa. Tym dziwny, charakterystycznym dla szaleńców śmiechem, który wprawił jej ciało w drżenie.
- Możliwe – powiedział miękko dopiero po chwili, a jego głos uległ drastycznej zmianie – I może dlatego, że jestem szalony podrzuciłem Ci list. Może dlatego, że jestem szalony siedzisz teraz tutaj, przywiązana do krzesła, zdana jedynie na mnie – wysyczał prosto do jej ucha. Wtedy drzwi ponownie skrzypnęły. W Grecie zatliła się nadzieja na ratunek. Jednak kobieta, która chwilę później stanęła naprzeciwko niej, nie tylko nie była jej znana, ale żądza zemsty pałająca z jej oczu, nie sugerowała pokojowych zamiarów.
- Wreszcie to zrobiłeś – mruknęła z uznaniem w stronę Ivana, który wyglądał na ten moment jakby znalazł się w potrzasku. Jakby wcale nie był ucieszony z jej obecności. Jakby mu przeszkadzała – A już myślałam, że Twoja miłość do niej była silniejsza od miłości do brata – dodała świadoma, że chce go rozjuszyć – Że jej wzruszająca do łez historia o smutnym, a może wręcz tragicznym dzieciństwie, wyprała z Twojej świadomości wszystko to co zrobiła.
- Nie – zaprzeczył zimnym, stalowym głosem, a w jego oczach dostrzegła czające się łzy – Zapłaci za to – dziewczyna zaśmiała się gardłowo, podchodząc do Grety i wodząc czerwonym paznokciem po linii jej brody
- On był całym moim światem – zaczęła z lekka drżącym głosem – A ty go tak po prostu zabiłaś. Jego i nasze dziecko – dodała wściekle, wbijając paznokieć mocniej w skórę Grety tak, że pojawiła się krew. Ivan spojrzał jej w oczy. Czaił się w nich ból. Ale nie ten fizyczny. Z tym już dawno sobie poradziła i on o tym doskonale wiedział.
- Zostaw – rzucił do kobiety, gdy kolejny raz chciała zadać Grecie małą dawkę bólu – Chcesz ją ukarać czy podrapać?!
- Zakończ to – odpowiedziała zimno
- Nie. Najpierw chcę, żeby dowiedziała się dlaczego.
Podszedł do niej. Z jego oczu wyzierał smutek, ból, żal, gorycz. Była głupia. Tak cholernie naiwna i głupia, że nie widziała tego co czuł. Skupiała się na sobie. Jak zawsze. Pieprzona egoistka.
- Mieliśmy trzymać się razem – zaczął zdławionym głosem, a łzy zaszkliły się w jego oczach – Ale ty wolałaś go zabić. Nie przejmując się jego rodziną. Jego braćmi. Narzeczoną. Niczym! Wsadziłaś go do samochodu, niczym świnie nafaszerowaną na rzeź. I zabiłaś
Jak w filmie sceny przeleciały jej przez głowę, gdy umieszczała Cesara Torre w samochodzie, gdy uświadamiała mu z kim ma do czynienia i moment, gdy dochodził do wniosku, że go zabije. Z zimną krwią, bez skrupułów.
- To był mój brat – wychrypiał, widząc w jej oczach, że teraz wreszcie wie.
Nie żałowała. Nawet teraz, gdy czekała jedynie na śmierć. Jej parszywe życie zatoczyło koło. Wcześniej ona zabiła z wściekłości, pogardy, żalu, a teraz – dokładnie z tych samych powodów zabiją ją. Nie będzie ich błagać o litość. Bo zasłużyła.
- Ten wasz cudowny Cesar – powiedziała kpiąco – był chodzącym dupkiem. Wiecznie za swoimi kolegami, robiący dokładnie to samo co oni, dokładnie tak samo głupi i naiwny. A potem potrafił jedyne chować głowę w piasek – poczuła jak ciężka ręka kobiety stojącej w pobliżu, spada na jej policzek. Krzesło zachwiało się pod wpływem tej siły, a Greta nawet nie syknęła.
- Zabij ją w końcu – krzyknęła z oczami pełnymi łez do Ivana. Ten zwrócił twarz w kierunku Grety. Nachylił się. Oparł czoło o jej czoło i zbliżył swoje usta niebezpiecznie blisko jej ust. Słyszała jego szaleńczo bijące serce w piersi.
- Kocham Cię – wychrypiał prosto w jej wargi. Spojrzała w jego oczy. Nie mogła mu tego zrobić. Nie tym razem. Nie może wybierać. Nie pomiędzy miłością do niej czy swojego brata. Samotna łza spłynęła po jej policzku, niknąc w materiale koszulki.
- Wiesz jakie były moje ostatnie słowa do niego? Że go nienawidzę i że wolałbym, żeby nigdy się nie urodził – Strzel wreszcie ~ krzyczała w głowie, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Zasłużyła sobie na to. Jak to mówią - karma.
Nie wiedziała jak to się stało. Jedynie sylwetka kobiety mignęła jej szybko, gdy odbierała Ivanovi broń, a sekundę później strzelała do niej. Prosto w klatkę piersiową. Czuła jak zimno ogarnia całe jej ciało. Jak z sekundy na sekundę coraz trudniej jej się oddycha. Podobno, gdy się umiera całe życia pojawia Ci się przed oczami. Jednak ona ostatnią rzeczą jaką widziała to wymuszony uśmiech na twarzy Ivana, mówiący: nic Ci nie będzie.


Ostatnio zmieniony przez Stokrotka* dnia 18:49:48 01-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:33:19 01-04-15    Temat postu:

211 Javier/Victoria/Julian/Ingrid/ Peter Pan/Pablo

Javier ostrożnie odchylił wieko koszyka uważnie przypatrując się spoczywającemu w środku indykowi, który zagulgotał głośno. Blondyn uśmiechnął się od ucha do ucha przysiadając na jednej z ławeczek w parku. Postawił koszyk obok siebie zastanawiając się, co ma zrobić z ułaskawionym indykiem. Na początku sądził, iż po prostu wpuści zwierzę, aby przechadzało się po parku, lecz pomysł upadł. Indyk, którego z takim trudem udało mu się złapać miał zostać zjedzony. Javier ostrożnie uniósł do góry wieko zaglądając do środka.
- Miałbym obedrzeć cię z piórek i nafaszerować- wymamrotał do zwierzęcia. Pokręcił przecząco głową zamykając ostrożnie koszyk. Palcami zaczął rytmicznie uderzać w wieko w duchu rozważając swoje opcje. Mógł zabić biedaka albo odesłać na indyczą farmę- chwila- wymamrotał do siebie Reverte. Wyciągnął z kieszeni telefon wybierając numer swojego asystenta. Daniel odebrał po drugim sygnale.
- Danielu mówi szef- powiedział z uśmiechem.- Jesteś jeszcze w Valle de Sombras?- Zapytał łagodnym tonem bębniąc palcami w koszyk.
- Tak panie Reverte. Jestem w motelu. – Powiedział asystent zapinając torbę. – W czym mogę pomoc?
- Możesz uratować indykowi życie- odparł poważnym tonem Javier.- Ocaliłem biedaka od śmierci i stania się pożywieniem, lecz nie wiem, co z tym biedakiem teraz począć. Zabrałbym go do domu, lecz Victoria absolutnie nie pozwoli mi trzymać w domu indyka po za tym ma psa. – Ciągnął swój wywód blondyn spostrzegając kątem oka Lukacsa Hernandeza zmierzał w stronę zaparkowanego na parkingu policyjnego wozu.
- Panie Reverte- powiedział po krótkim namyśle Danny.- moja teściowa ma farmę. Hodują indyki.
- Doprawdy?- Javier udał szczerze zdumionego. Doskonale wiedział czym zajmują się rodziny pracowników.-
- Tak. Mogę zabrać nieszczęśnika ze sobą.
- Fantastycznie- Javier zaklaskał w dłonie uradowany jak dziecko.- Podrzucę ci go do hotelu za- zerknął za zegarek- piętnaście minut. Helikopter będzie czekał na szkolnym boisku.
- Ależ panie Reverte
- Żadnego „ależ” Danielu ratujesz życie Albertowi pozwól, że ci się odwdzięczę. Po co masz tłuc się pierwszą klasą?- Zapytał go podnosząc się z miejsca. Wziął koszyk. – Do zobaczenia- rozłączył się za nim jego ulubiony asystent wymyśli kolejną absurdalną wymówkę. Pierwsza klasa? Po co mu to skoro Javier posiada własny helikopter. Nawet kilka. Wrzucił telefon do kieszeni półciemnych czerwonych spodni nonszalanckim krokiem ruszając w stronę Lukacsa.
- Javier- na jego widok Lukacs uśmiechnął się.
- Cześć Harcerzyku. Potrzebuje przysługi – powiedział prosto z mostu Reverte. Widząc błysk zainteresowania w oczach policjanta dodał- potrzebuje podwózki. Ja i Albert.
- Albert?- Zapytał Hernandez rozglądając się dookoła.
- Tak , Albert jest tutaj- uniósł ku górze koszyk delikatnie nim kołysząc.- To co jedziemy?- Bezceremonialnie otworzył drzwi policyjnego auta.- Nie patrz tak na mnie. Zawsze chciałam przejechać się policyjnym samochodem. – Odparł gramoląc się do środka. Koszyk z Albertem położył na swoich kolanach. Lukacs pokręcił z uśmiechem głową. Obszedł dookoła samochód zajmując miejsce kierowcy.
- Koszyk to Albert?- Zapytał przekręcając kluczyk w stacyjce.
Javier zaśmiał się głośno
- Nie. Albert jest w środku- podniósł do góry wieko przechylając w stronę Lukacsa. – Albercie poznaj oficera Hernandeza, oficerze poznaj Alberta- Indyk w odpowiedzi zagulgotał głośno.
- To indyk.
- A no indyk- blondyn wzruszył ramionami- Kupiłem go na targu w Monterrey i ułaskawiłem. Nawet nie wiesz, jakie przygody miałem przez to drobne stworzonko. Kupiłem go przywiozłem ze sobą a on uciekł. Ileż to ja się go oszukałem. No, ale znalazłem łobuza jednego!
- Ok to, dokąd zawieziemy Alberta?- Zapytał zerkając na swojego pasażera. Javier Reverte był jeszcze bardziej zakręconym człowiekiem niż na początku przypuszczał,
- Na obrzeżach miasteczka jest taki mały hotelik. Tam zatrzymał się mój asystent, który dziś wraca do Nowego Jorku zabiera go na farmę swojej teściowej. Tam Albert będzie mógł dzióbać ziemię ile indycza dusza zapragnie! Wybacz na chwilę, ale muszę wykonać jeden ważny telefon- Javier z kieszeni spodni wyciągnął telefon. Wybrał numer. – Mówi twój szef- powiedział, kiedy po drugiej stornie usłyszał męski dobrze znany głos.- Potrzebny mi helikopter.
- Oczywiście, na kiedy?
- Teraz. Za pół godziny na boisku szkolnym. Taki duży zielony plac na pewno zauważysz. Dziękuje Diego.
- Właściwie to dobrze, że cię spotkałem- powiedział jakby zamawianie helikoptera było czymś normalnym i codziennym. - Bo ja i mój Dzwoneczek organizujemy Święto Dziękczynienia dla najbliższych znajomych. Zgadnij, kogo zaprosiliśmy? – Spojrzał na Hernandeza, który oderwał wzrok od wstęgi drogi.- Ciebie głuptasie i twoją uroczą przyjaciółkę.
- Mnie i moją przyjaciółkę?- Powtórzył za Reverte oszołomiony policjant.- Masz na myśli Ari?
- Tak, oczywiście, że Ari masz jeszcze jakieś przyjaciółki do których wzdychasz?
- Ja?- Kompletnie zaskoczony sugestią, Reverte łypnął na niego. Palce zacisnęły się na kierowcy - To aż tak widać?
- Jestem spostrzegawczy po za tym jeszcze nie dawno byłem w takiej samej sytuacji. Zakochany totalnie i wydawać by się mogło strasznie beznadziejnie- mówił spokojnym rozmarzonym głosem Javier- Dopiero nowo poznany przyjaciel dał mi rade abym szczerze z nią porozmawiał i oczywiście porozmawiałem albo raczej pokłóciłem- urwał spojrzał na Lucasa
- I jak to się skończyło?- Zapytał wyraźnie zaciekawiony policjant.
- Czternastego lutego roku przyszłego zostanie moją żoną- oznajmił z dumą uśmiechając się od ucha do ucha.
- Victoria?
- Właśnie ona. Piękna, mądra i tylko moja Vicky. Będzie też Peter Pan, Rumpelsztyk i Mulan, choć Rumple mówi na nią Panna Młoda. – Powiedział i urwał uświadamiając sobie, iż powiedział zdecydowanie za dużo.
Lukacs zaparkował przed wejściem do małego moteliku na obrzeżach miasteczka. Nie wiedział, co go bardziej zaskoczyło zaproszenie Javiera czy fakt iż ma znajomych którzy każą nazywać się jak postacie z bajek.
- Wracam za chwil kilka- powiedział otwierając drzwi. Lukacs widział jak Reverte unosi wieko i mówi coś do znajdującego się w środku indyka. Pokręcił z niedowierzaniem głową z uśmiechem. Magik był najbardziej nietypowym człowiekiem, jakiego spotkał w swoim życiu. Wrócił po dziesięciu minutach. Obok niego szedł malutki człowieczek w kapeluszu. Obaj panowie podeszli do zaparkowanego nieopodal auta. Po mowie ciała blondyna Hernandez uznał, iż Magik wydaje mu instrukcje. Oddał koszyk z indykiem. I pomachał na pożegnanie.
- Załatwione- powiedział zajmując z powrotem miejsce pasażera- Albert dołączy do innych indyków. Wracając do przyjęcia.
- Ariana się nie zgodzi. Nie ma takiej opcji. – Powiedział usta zaciskając w wąską kreskę.
- Przekonasz ją- powiedział zachęcającym tonem..
- Nie, widzisz Javier nasza relacja jest dość skomplikowana- powiedział zawracając w stronę centrum miasta.- My byliśmy kiedyś razem.- Wydusił z siebie Hernandez. – I rozeszliśmy się w mało przyjaznych okolicznościach. Ari nigdy mi nie wybaczy- pokręcił przecząco głową usta zaciskając w wąską kreskę.
- Musiałeś nieźle nabroić, że tak twierdzisz. Ja ją zaproszę.
- Tym bardziej się nie zgodzi. Jest nieufna w stosunku do obcych.
- Poradzę sobie, wysadź mnie proszę przed kawiarnią. Mam ochotę na mrożone latte
- Javier…
- Dam sobie radę- powiedział- Przyjęcie zaczyna się punkt 20- wyciągnął z kieszeni swoją wizytówkę na odwrocie piórem napisał ich adres.- Mój urok osobisty w stu procentach wystarczy, aby ją przekonać- powiedział - Do zobaczenia. – Za nim Lukacs zdążył ponownie zaprotestować Javier wyszedł z policyjnego wozu zmierzając dziarskim krokiem do kawiarni. Wszedł do środka rozglądając się dookoła w poszukiwaniu dziewczyny. Musiał koniecznie zaprosić ją na przyjęcie.
Dostrzegł pannę Santiago przy jednym ze stolików. Siedziała plecami odwrócona do niego palcami prezesując po klawiaturze. Blondyn uśmiechnął się od ucha do ucha podchodząc do jej stolika. Zajął miejsce naprzeciwko dziewczyny. Ariana poniosła na niego wzrok wpatrując się w niego przez dobrych kilka sekund.
- Cześć- powiedział z uśmiechem na ustach.- Ty pewnie jesteś Ariana- odparł- Javier, ale proszę mów mi Magik. – Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą oszołomiona uścisnęła.- Miło cię poznać.
- Wzajemnie- wydukała, chociaż nie była do końca pewna czy to prawda. – W czym mogę ci pomóc Magik?- Zapytała zastanawiając się, czego ten nieznajomy mężczyzna może od niej chcieć. Szatynka zmarszczyła brwi. Widywała go w miasteczku. Miała nieodparte wrażenie, iż nie da się go nie zauważyć.
- To proste ja i moja narzeczona organizujemy Święto Dziękczynienia i zapraszam cię na nie. – Ariana zamrugała kilkakrotnie powiekami. Przez krótką chwilę miała wrażenie, iż mężczyzna karzący nazywać się Magikiem stroni sobie z niej żarty. Poważna mina Javiera jednak szybko odwiodła ją od takich myśli.
- Nie znasz mnie- wydusiła oszołomiona.
- W czym problem? Jedząc indyka na pewno lepiej się poznamy.- Odparł – Po za tym mamy wspólnych znajomych.
- Lukacs- szepnęła Ariana przypominając sobie, że widziała ich nie tak dawno w kawiarni pijących razem kawę.
- Tak Harcerzyk, ale nie, dlatego chcę abyś przyszła. – Powiedział z powagą Javier świadom, iż troszeczkę mija się z prawdą- Zaprosiłem również Cosme Zuluagę
- Znasz pana Zuluagę?- Zapytała. Reverte skinął w odpowiedzi głową.- Tak poznałem go, kiedy przebywał w szpitalu po pożarze. Wpadłem przywitać się z Cosme. Przyniosłem szarlotkę.
Oszołomiona Ariana nie wiedziała, co odpowiedzieć. Javier Reverte był, co najmniej dziwnym człowiekiem.
- Poszedłeś do szpitala odwiedzić obcego człowieka i kupiłeś dla niego szarlotkę- Javier pokiwał głową.
- Upiekłem. Ja nie jadam kupnych szarlotek. – Powiedział lekko oburzony sugestią, iż kupuje ciasta. – Zapiszę ci adres- wyciągnął po raz kolejny swoją turkusową wizytówkę i wietrzne piórko. Zapisał adres przesuwając kartonik w stronę Ariany. –Widzimy się o dwudziestej. – Powiedział podnosząc się z miejsca. Stawiał dziewczynę przed faktem dokonanym.
- Neverland?- Przeczytała nazwę firmy nie dowierzając własnym oczom. Javier, który dziarskim krokiem zmierzał do drzwi odwrócił do tyłu głowę.
- Tak, moja maleńka korporacja- odparł kiwając głową.- Acha Ariano zdradzę ci, że poznasz dziś wieczorem Dzwoneczka, Mulan i Rumple ach i Piotruś Pan wpadnie na chwilę. Do zobaczenia.- Chciała koniecznie zapytać o coś jeszcze, zaprzeczyć, że nie przyjdzie, ale Javiera już nie było. Zrezygnowana odłożyła wizytówkę na stolik wzdychając. Miała zjeść kolację z ludźmi, których nie zna i którzy każą nazywać siebie jak postaci z bajek? Z drugiej jednak strony skoro pan Zuluaga zna Magika to nie może być złym człowiekiem.. Pójdę, zadecydowała w duchu.
***
Upragniony przez Reverte wieczór wreszcie nadszedł. Święto Dziękczynienia było jego ulubionym dniem w roku. Przyklęknął przy piekarniku uważnie wpatrując się w indyka, który potrzebował jeszcze trzydziestu minut, aby być gotowym do konsumpcji. Z uśmiechem błąkającym się na ustach wyprostował się. Do uszu blondyna dobiegły dźwięki kłótni między Julianem a Ingrid. Westchnął głośno. Prosił ich przecież, aby tego dnia zachowywali się przyzwoicie. Pokręcił z niedowierzaniem głową słysząc dobrze znany stukot szpilek.
- O co kłócą się tym razem?- Zapytał czując jak ręce Victorii obejmują go w pasie.
- O to, że muszą oddychać tym samym powietrzem w tym samym pomieszczeniu- odparła z powagą, Vicky i parsknęła śmiechem.- Jakim cudem oni się jeszcze nie pozabijali?- Zapytała narzeczonego.
- Wyroki za morderstwo są zbyt wysokie. Nie opłaca się- odpowiedział na jej pytanie, po której chwili namysłu Magik. Odwrócił do tyłu głowę wargami muskając czubek nosa Victorii- Mam przeczucie, że ten wieczór zapamiętamy na długo. Przebiorę się. W mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi.
- Otworzę. To zapewne Peter.
Ingrid prychnęła pod nosem łypiąc na Juliana. Brunet siedział w fotelu ze szklaneczką czegoś, co zapewne nie było sokiem jabłkowym. Obróciła w dłoniach kieliszkiem białego wina z trudem tłumiąc kolejne westchnięcie. Nastrój Ingrid daleki był od szampańskiego. Najchętniej zaszyłaby się w pokoju z laptopem i skupiła się na pracy. Zawsze tak robiła, kiedy trapiły ją problemy. Zamykała się w czerech ścianach i pisała artykuł za artykułem. Praca pomogła jej oderwać jej myśli pod problemów. Dziś jednak postanowiła spędzić wieczór w towarzystwie przyjaciół. Do których zaliczał się nawet Julian.
Że też musiał jej wypomnieć fakt, iż to z nim straciła dziewictwo! Też ma tupet. Odwróciła głowę w stronę bruneta, który przyglądał jej się z uśmiechem. Żadne z nich nie zamierzało odpuszczać i dobrze. Ingrid zamierzała doprowadzić go do szaleństwa. Pragnął jej a ona sprawi, że będzie błagał a wtedy ona zatrzaśnie mu drzwi przed nosem.
- Wejdź Peter- Victoria przesunęła się w bok wpuszczając przyjaciela. Peter z uśmiechem wręczył jej bukiet różnokolorowych tulipanów.- Dziękuje. - Powiedziała biorąc od niego kwiaty- Są prześliczne.
- Cieszę się, że ci się podobają- powiedział rozpinając guziki płaszcza. – Dziękuje za zaproszenie.
- To przyjęcie to pomysł Javiera- odparła z uśmiechem biorąc od niego okrycie. Schowała je do stojącej w przedpokoju szafy.
Ingrid uśmiechnęła się pod nosem podchodząc do fotela, w którym siedział Julian. Przysiadła na jego brzegu ryzykując jeszcze jeden mars na jego czole. Julian wyprostował się kątem oka dostrzegając Petera Pana wchodzącego do salonu. A więc tak!, pomyślał instynktownie odstawiając pustą szklaneczkę na stolik.
- Chcesz wyprowadzić z równowagi tatusia?- Szepnął do ucha szatynki Julian. Uśmiechnął się lekko opuszkami palców sunąc wzdłuż nagich pleców dziewczyny.-Wybrałaś nie tego faceta.
- Naprawdę?- Odwróciła głowę stronę Rumple uśmiechając się z wyższością. Pochyliła się nieznacznie nad mężczyzną. Z pełną świadomością otarła się lekko nosem o jego nos. Julian nie musiał nic mówić,. Wszystko wyraziło jego spojrzenie. Pragnął jej. No cóż jego problem, pomyślała jak gdyby nigdy nic wstając. Javier, który wszedł do salonu. Wpatrywał się przez chwilę w „parę”
- Chyba nie tylko Arianę i Harcerzyka będziemy dziś swatać. – Wyszeptał do ucha Victorii. – Naleję Peterowi drinka, widać gołym okiem, że zaczął go bardzo potrzebować. – Powiedział podchodząc do barku.
Peter Pan obrócił w dłoniach kieliszkiem wina spoglądając na dwudziestosześcioletnią córkę, która stała zamyślona przy oknie. Peter zawsze się bał, iż zawiedzie któregoś ze swoich podopiecznych a tak naprawdę zawiódł jedyną osobę, której zawieść nie powinien. Własne dziecko, które odepchnął, kiedy najbardziej go potrzebowała. Był tak dumny i rozkroczny postępowaniem czternastoletniej dziewczynki, iż ukarał ją w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Skarcił ją nie mówiąc nic. Tamtego dnia na Sali sądowej nawet nie próbował ją bronić, zbliżyć się do niej. Jego spojrzenie wyraziło więcej niż tysiące słów. Jego córka została skazana na poprawczak o zaostrzonym rygorze spędzając za jego murami sześć długich lat. Nie odwiedził jej ani razu. I będzie żałował tego do końca życia.
- Jesteś dziś wyjątkowo cicha- zauważył Peter stając obok córki. Wolał nie poruszać tematu jej przymilania się do Juliana. Wiedział, że zrobiła to celowo.
- Mam sporo na głowie- odparła nawet na niego nie patrząc upiła łyk białego wina odstawiając kieliszek na parapet. – Co słychać w Nibylandii?- Zapytała
- Wszystko jest w porządku. Kręci się- odpowiedział wpatrując się w odbicie jej twarzy we szkle. Zapadła między nimi niezręczna cisza. – Możemy porozmawiać
- Przecież rozmawiamy
- Ingrid
- Czego się spodziewałeś?- Odwróciła się w jego stronę spoglądając na niego chłodno.- że wpadniemy sobie w ramiona po tym to zrobiłeś. Albo raczej, czego nie robiłeś
- Ingrid posłuchaj
- Miałeś Magika, mogłeś mi pomóc, ale nie chciałeś, więc proszę cię o jedno przestań udawać zatroskanego tatusia. – Rozbrzmiał dzwonek do drzwi.- Otworzę – powiedziała radosnym tonem ruszając na wysokich szpilkach w stronę drzwi
- Potrzebuje czasu- Julian podszedł do Petera wyciągając w jego stronę.
- Będziesz udzielał mi ojcowskich rad?- Zapytał obracając w dłoniach trzymanym kieliszkiem.
- Jasne nie potrzebujesz rad sam sobie świetnie radzisz- powiedział poważnym tonem Julian. - W przeciwieństwie do ciebie znam twoją córkę. Ona nie wybacza łatwo, jest uparta i ma do ciebie żal.
- Jeszcze coś?- Zapylając wychylając jednym duszkiem zawartość szklanki
- Przestań wtrącać się w jej życie to może trochę ci odpuści
-Mam nie wtrącać się w jej życie czy twoje?- Zapytał
- Najlepiej w oba. Ingrid jest dorosła
- Powiedział facet, który biega za nią od lat jak kot z pęcherzem. – Peter uśmiechnął się złośliwie. – Ona wie? Że ostatnie pięć lat życia spędziłeś śledząc każdy jej ruch, wzdychając do niej na odległość.
- Złożyłem obietnice, że będę ją chronił
- Naprawdę sądzisz, że uwierzę, że chodzi tylko o obietnicę złożoną na łożu śmierci przyjacielowi? Nie teraz. Nie po tylu latach. Myślisz, że nie widzę jak na nią patrzysz? Jak szczeniak, który może patrzeć, ale nie dotykać.
- Panowie- Javier stanął miedzy nimi zarzucając im ręce na ramionach.- Proszę was schowajcie miecze i tarcze i bawcie się grzecznie- Ariana- powiedział z uśmiechem Javier, kiedy dziewczyna weszła do salonu. – Ciszę się, że przyszłaś- pociągnął za sobą dwóch mężczyzn. – Poznaj proszę Petera Pana - poklepał Petera po ramieniu. – A to jest Rumpelsztyk.
- Julian- poprawił go łypiąc Javiera uśmiechającego się niewinnie. Uścisnął dłoń dziewczyny. – Napijesz się wina?- Zapytał. Ariana nieznacznie skinęła głową. Brunet zrobił krok do przodu ujmując ramię dziewczyny.- Czerwone czy białe?- Podprowadził dziewczynę do stolika, na którym stały przeróżne alkohole. Wybrał dla niej półsłodkie białe wino. – Musisz czuć się dziwnie. – Zagadnął do wyraźnie stremowanej Ariany.
- To nie jest codzienna sytuacja. Magik zawsze zaprasza obcych na Święto Dziękczynienia?- Zapytała biorąc od niego kieliszek. Upiła niewielki łyk.
- To właśnie cały on- odparł Julian, kiedy oboje odwrócili się w stronę grupki zebranej w salonie. – Wpada do obcych facetów do szpitala z własnoręcznie upieczoną szarlotką, włamuje się do NASA a jednocześnie to człowiek z dużym dystansem do samego siebie.
- Podziwiasz go?- Zauważyła Ariana starając się zignorować informację, iż włamuje się do NASA.
- Tak. Po za tym wiele mu zawdzięczam. Proszę nie mów mu jednak tego, bo jego ego urośnie do rozmiarów księżyca.
Ariana zaśmiała się cicho
- Nie powiem- Uwagę dziewczyny przykuła blondynka, która weszła do salonu. Javier objął ją swobodnie w pasie przyciągając do siebie jednym szybkim ruchem. – To Dzwoneczek?- Zapytała Juliana, który w odpowiedzi skinął głowa.
-Tak naprawdę ma na imię Victoria i jest narzeczoną Magika. – Wyjaśnił uznając, iż Javier zapewne słowem o tym nie wspomniał.- Kobieta, która odtworzyła ci drzwi- ruchem głowy wskazał na szatynkę.- To, Mulan albo Ingrid. Chodź przedstawię cię Vicky. – Odparł ujmując Arianę pod ramię. Zatrzymali się w dyskutującej grupie. Javier wybuchł perlistym śmiechem.
- Vicky- zwrócił się do blondynki, - to jest Ariana, Ariano poznaj Vicky.- Dokonał prezentacji Julian. Po raz kolejny rozległ się dźwięk dzwonka. Javier bez słowa ruszył do drzwi. Otworzył je z uśmiechem- Cosme- zwrócił się do mężczyzny stojącego w progu- Cieszę się że udało ci się przyjść. Wejdź proszę.- przesunął się w bok zauważając że do środka za mężczyzną wchodzi jeszcze dwóch których nie znał.- Przyprowadziłeś przyjaciół? – Zapytał. Ciemne błyszczące oczy spoczęły najpierw na obu mężczyznach.
- Czy to problem Javier?- Zapytał zaniepokojony Cosme. Nie przewidział, iż będzie to problem. Po za tym nie chciał, aby spędzili ten czas samotnie w El Miedo.
- Nie, to żaden problem. Twoi przyjaciele to moi przyjaciele. Pozwólcie, że się przedstawię- Javier „Magik” Reverte- skłonił się lekko.
- Orson Crespo-, jako pierwszy z lekkiego szoku otrząsnął się Orson, który wyciągnął dłoń w stronę blondyna.- To mój syn, Ethan.
- Miło was poznać. Wezmę płaszcze.
Mieszkanie Victorii tętniło życiem. Salwy śmiechu przetaczały się przez salon. Victoria Diaz spojrzała z czułością na swojego narzeczonego, który zabawiał gości śmiesznymi sytuacjami ze swojego życia. Obecnie opowiadał o swoich polowaniach na indyka. Blondynowi absolutnie nie przeszkadzał fakt, iż wszyscy śmieją się z jego osoby. Magik, bowiem miał duży dystans do siebie i kilka żartów na własny temat przez niego samego było czymś naturalnym. Odstawiła na stolik pusty kieliszek po winie wstając. W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.
- Siedź- zwróciła się bezpośrednio do Javiera, który przerwał rozmowę z Arianą podrywając się z kanapy.- Ja otworzę- Magik skinął głową wracając do rozmowy. Vicky uśmiechnęła się pod nosem. Javier Reverte bezwstydnie bawił się w swatkę zaś Dzwoneczek znał za krótko i pannę Santiago i Lukacsa, więc trudno było jej ocenić czy para, którą chciał stworzyć Reverte do siebie pasuje. Co prawda wizualnie pasowali do siebie, ale w związkach przecież nie chodzi o wygląd. Przekręciła kluczyk w zamku otwierając drzwi.
- Cześć, wejdź proszę- odsunęła się wpuszczając gościa do środka. Uśmiechnęła się przyjaźnie do wyraźnie spiętego policjanta. – Wezmę kurtkę.- powiedziała.
- Tak- Lukacs dopiero, co uświadomił sobie, że trzyma w rękach doniczkę ze storczykiem- Proszę to dla ciebie- wydukał wyciągając w stronę Vitorii kupiony upominek.
- Dziękuje nie musiałeś- powiedziała przyglądając się różowemu storczykowi.
- Wiem, ale chciałem.- Rozpiął kurtkę zsuwając ją z ramion. Uśmiechnął się do Vicky.
- Powiesisz ją proszę w szafie- podeszła do mebla otwierając drzwi. – Mam zajęte ręce.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że się nie spóźniłem.- Powiedział wieszając swoje okrycie.
- Nie skąd. Jesteś na czas. – Odparła Victoria.- Ariana już jest- powiedziała uznając w duchu, iż powinna uprzedzić Harcerzyka. Lukacsa spojrzał na nią zaskoczony. – Javierowi udało się ją przekonać żeby przyszła. Proszę nie pytaj jak to zrobił. Nie mam pojęcia. – Paplała prowadząc go do salonu
- Lukas- Javier rozpromienił się jeszcze bardziej na widok blondyna.- Przyszedłeś a już się bałem, że cię zabraknie- poderwał się z miejsca.- Arianę już znasz. A to reszta zacnego towarzystwa- powiedział po kolei przedstawiając obecnych gości. – Julian naleje ci coś mocniejszego a ja znikam do kuchni. Indyk czeka.- Ukłonił się nisko wycofując się powoli do tyłu.

W tym samym czasie Pablo Diaz łypnął na prowadzącą samochód dziewczynę. Livia niebieskie oczy utkwiła w czarnej wstędze drogi.
- Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?- Zapytał
- Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo- powiedziała spokojnie odrywając na chwilę wzrok do drogi.
- Nie musisz tego robić Mogłem pojechać sam- zasugerował Diaz.
- Zamknij się- warknęła. Zatrzymała sie na poboczu drogi. - Posłuchaj Diaz- zaczęła- nie chcesz mi powiedzieć w co się wpakowałeś to nie mów. Twoje życie zawodowe guzik mnie obchodzi ale pozwól że pomogę posprzątać twój prywatny bajzel. Wyraziłam się jasno czy mam powtórzyć?- Zapytała
- Wystarczająco jasno- powiedział Pablo. Usta mężczyzny drgnęły w lekkim uśmiechu. - Jedź bo się spóźnimy a nie chcę się spóźnić na pierwsze spotkanie.
Livia skinęła głową powoli ruszając w dalszą drogę. Pomoże mu czy tego chcę czy nie chcę. Zaczną od małych rzeczy aby później zająć się większymi.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:35:47 01-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:55:11 02-04-15    Temat postu:

212. ARIANA/LUCAS

Wino, które nalał jej Julian zniknęło z kieliszka w zastraszającym tempie. Zanim się spostrzegła, Rumpelsztyk nalewał jej już kolejną lampkę. Ariana domyślała się, że Lucas będzie uczestniczył w świątecznej kolacji, w końcu był znajomym gospodarzy, ale nie zmieniało to faktu, że czuła się niezręcznie będąc z nim w tym samym pomieszczeniu, w dodatku drugi dzień z rzędu.
Żeby uniknąć rozmowy z byłym chłopakiem, zagadnęła Ingrid. Z tego, co zdążyła się dowiedzieć od Juliana, dziewczyna była dziennikarką śledczą i właśnie zaczęła współpracować z Nadią. Miło było pogawędzić z kimś, kto dzielił podobną pasję do niej. No i mięli wspólną znajomą. Dobrze było wiedzieć, że de la Cruz jakoś się trzyma, mimo sytuacji w jakiej znalazła się ostatnimi czasy.
Podczas krótkiej rozmowy z Ingrid i Julianem, panna Santiago zdążyła zauważyć, że pomiędzy tą dwójką jest jakieś dziwne napięcie. Byli względem siebie uprzejmi, ale jakby wymuszenie. No i do tego te ich intensywne spojrzenia... Ariana nie znała ich na tyle dobrze, by wiedzieć, czy to oznaka miłości czy raczej nienawiści. Jednak dziewczyna nigdy nie umiała trafnie oceniać ludzi, o czym świadczyła chociażby jej znajomość z Lucasem Hernandezem. Wydawało jej się, że chłopak jest kimś innym. Nie chcąc zagłębiać się we wspomnieniach, przeprosiła Mulan i Rumpelsztyka, po czym podeszła do osoby, dla której w ogóle zdecydowała się przyjść na to świąteczne przyjęcie i za którą bardzo się stęskniła.
- Cosme - powiedziała, podchodząc do przyjaciela i zamykając go w szczelnym uścisku, chyba trochę za mocnym, bo pan Zuluaga lekko jęknął, ale odwzajemnił uścisk. - Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę! Przepraszam, ostatnio miałam tyle na głowie, że nie miałam okazji cię odwiedzić.
- Spokojnie, moje dziecko. - Cosme poklepał ją lekko po ramieniu i uśmiechnął się z lekkim trudem. - Ostatnio i tak nie byłem sobą. Po tym co stało się z Guadalupe i Dolores. A do tego Antonietta...
Głos mu się załamał na wspomnienie dawnej narzeczonej, która zmarła. Wlepił wzrok w kieliszek czerwonego wina, który trzymał w dłoni, nie chcąc, by Ariana dostrzegła smutek w jego oczach. Antonietta Boyer zniszczyła mu życie, ale mimo wszystko kiedyś ją kochał i nigdy nie życzył jej śmierci. Poza tym, była matką jego dziecka. Nie mógł jej nienawidzić.
- Jak się czujesz? - zapytała Ariana z troską, widząc że Cosme unika kontaktu wzrokowego. - Słyszałam, co się stało. Przykro mi.
Cosme pokiwał głową, choć tak naprawdę wiedział, że dziewczyna mówi to tylko z grzeczności. Bo czy była na świecie osoba, która rozpaczała po śmierci Antonietty Boyer? Czy istniał ktoś, kto wspomni tę kobietę ze wzruszeniem, być może nawet z uśmiechem na ustach, przywołując jakieś miłe chwile z nią spędzone? Zuluaga szczerze w to wątpił. Chyba tylko on jeden zdawał się odczuwać w jakiś sposób jej śmierć, choć przecież znał ją jako zupełnie inną osobę. W rzeczywistości nie była tą, za którą się podawała. Nie zmieniało to jednak faktu, że sporo razem przeżyli.
- Tak - powiedział po chwili Cosme i spróbował się uśmiechnąć. Nie chciał wyjść na sentymentalnego starca, wspominającego dawną ukochaną.
- Chyba nie powinieneś pić - stwierdziła w końcu Ariana, rzucając znaczące spojrzenie na kieliszek wina w rękach Cosme. - Masz chore serce i może ci to zaszkodzić.
- I kto to mówi? - Zuluaga oburzył się, wskazując na trzeci z kolei kieliszek w rękach dziewczyny. - Nie jesteś za młoda na takie trunki?
- To tylko wino. - Ariana oblała się rumieńcem. - A poza tym, jestem pełnoletnia!
Cosme mimo woli uśmiechnął się. Chyba po raz pierwszy od wielu godzin. Brakowało mu Ariany i tego jak potrafiła sprowadzić go na ziemię, kiedy za bardzo oddalał się od rzeczywistości. Była jego przyjaciółką, co więcej - była dla niego kimś w rodzaju córki chrzestnej. Potrzebował z nią porozmawiać i dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Musiał wyrzucić z siebie wszystko, bo czuł, że jeśli nie zrobi tego teraz, znów zamknie się w sobie, tłumiąc cierpienie i odgradzając się od świata, a tego nie chciał.
- Mój ojciec nie żyje - powiedział bez zbędnych ceregieli, wprawiając dziewczynę w osłupienie.
Ariana nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie wiedziała nic o rodzicach Cosme, nigdy nie zwierzał jej się z takich rzeczy. Co prawda opowiedział jej swoją historię z Antoniettą, ale nigdy nie było okazji, by porozmawiać szczerze o korzeniach. Santiago zastanowiła się przez chwilę, jak to możliwe że nigdy go o to nie spytała? Słyszała kilka plotek o tym, że Mitchell 'El Diablo' Zuluaga odsiadywał wyrok w więzieniu i że był niebezpiecznym kryminalistą, ale Cosme nigdy o nim nie mówił.
- Twój ojciec? Jak to? - Dziewczyna poprowadziła Cosme do najbliższego fotela i pomogła mu usiąść. Sama usiadła naprzeciwko i wpatrzyła się w przyjaciela z troską.
Cosme opowiedział jej o wszystkim: o tym, dlaczego Mitchell trafił za kratki i o tym, że to właśnie młody Zuluaga się do tego przyczynił. Powiedział jej również o swoim pokrewieństwie z Andresem Suarezem, a w końcu o tym, o czym dowiedział się od Ethana - że jego ojciec wyszedł z więzienia, ale nie było mu dane cieszyć się wolnością. Ariana słuchała w skupieniu, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko przytrafiło się Cosme. Ten człowiek tyle w życiu wycierpiał, tyle osób stracił... A sama myśl, że był on wujkiem Laury i Christiana wydawała jej się zupełnie nieprawdopodobna. I choć wydawać by się mogło, że takie rzeczy zdarzają się tylko w kiepskich telenowelach, tym razem była to prawda.
Tymczasem Lucas trzymał się na dystans. Nie wiedział jak Javierowi udało się namówić Arianę do przyjścia, ale nie dbał o to - liczyło się tylko to, że tu była. Poza tym, dobrze wiedział, że Magik potrafi dokonywać rzeczy niemożliwych. Powinni go raczej nazywać "Cudotwórcą", bo w istocie nim był. A przy tym człowiekiem o tak życzliwym usposobieniu, że nie można go było nie lubić. Javier Reverte był wyjątkowy i Lucas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że bardzo przypomina mu Oscara.
Jego najlepszy przyjaciel również zawsze dopatrywał się dobrych stron w każdej, nawet z pozoru parszywej i beznadziejnej, sytuacji. Był niepoprawnym optymistą, kochał życie i ludzi, a dla przyjaciół był gotów skoczyć w ogień. I choć przy innych zawsze się wygłupiał, Hernandez dobrze wiedział, że Oscar potrafi być poważny. A teraz leżał w śpiączce i nie wiadomo było czy jeszcze kiedykolwiek otworzy swoje błyszczące młodzieńczym entuzjazmem oczy...

San Antonio, rok 2005

- Pij, to ci pomoże.
- Niczego nie przełknę, chyba zaraz zwymiotuję.
- Uważaj na pościel!
Oscar obudził się z potwornym bólem głowy w domu swojego najlepszego przyjaciela. Poprzedni wieczór pamiętał jak przez mgłę. Jak mógł stracić nad sobą kontrolę? Pamiętał, że nie chciał pić, ale wszyscy koledzy nalegali, by wypił z nimi jednego drinka. I tak chodził od stolika do stolika na szkolnej potańcówce, wypijając po jednym drinku z każdym znajomym, który akurat się napatoczył.
- Boże, jaki ja jestem głupi! - warknął, zły na samego siebie, wtulając twarz w poduszkę. - Mam nadzieję, że nie narobiłem sobie obciachu...
- Skąd! - Lucas machnął ręką, odsłaniając rolety i wpuszczając do swojego pokoju promienie słońca, które oślepiły Oscara. - Poza tym, że tańczyłeś tango z nauczycielką biologii i wyzwałeś na pojedynek dyrektora przebranego za muszkietera - nie zrobiłeś nic głupiego.
Fuentes uderzył się otwartą dłonią w czoło, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
- Cud, że nikt się nie pokapował, że jestem zalany w trupa - powiedział po chwili, oddychając z ulgą i wypijając łyk mikstury na kaca, którą przyniósł mu przyjaciel. - Fuj, ale ohyda!
- Nikt się nie pokapował dzięki Arianie. W porę cię wyprowadziła z sali. Razem jakoś nam się udało doholować cię do parku.
Oscar zakrztusił się miksturą, a oczy zaszły mu łzami. Powoli zaczynało do niego wszystko docierać. Wspomnienia z zeszłej nocy. A dokładniej, jedno szczególne wspomnienie z parku...
- Czy Ariana coś ci mówiła? - zapytał po chwili, siląc się na niewinny ton i w duchu błogosławiąc chrypkę, która nie przeszła mu jeszcze od ataku kaszlu.
- Nie, a miała? - Lucas spojrzał na kumpla zaintrygowany, a ten tylko pokręcił głową - trochę zbyt gwałtownie, bo znów zaczęła go boleć tak, jakby dostał kowadłem.
- No wiesz... W końcu to jej urodziny. Mam nadzieję, że ich nie zepsułem - wytłumaczył się szybko, a Lucas poklepał go po ramieniu, chcąc dodać otuchy.
- Daj spokój, wiesz że Ari nie jest taka. Na pewno się nie gniewa. Ale następnym razem, nie zarzygaj jej sukienki...
- CO?! - Oscar otworzył szeroko oczy ze zdumienia, a widząc że Luke śmieje się w niebogłosy on też się uśmiechnął.
A więc Ariana nie powiedziała swojemu chłopakowi, co się wydarzyło, kiedy zostawił ich samych w parku. Nie wiedział czy to dobrze, czy źle. Nie miał tajemnic przed swoim najlepszym przyjacielem. Byli w końcu jak bracia. Czuł jednak, że akurat ten incydent powinien zostawić dla siebie. Tym bardziej jeśli ten błąd mógł kosztować go utracenie przyjaźni Lucasa.


- Halo! Słyszysz mnie? - Ktoś pukał go w ramię od dobrych kilku sekund, ale nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Och, tak. Przepraszam. Co mówiłeś? - wymamrotał, mrugając szybko oczami i spoglądając na młodego mężczyznę, który z lekko zażenowanym uśmiechem przewiercał go spojrzeniem wielkich niebieskich oczu niczym promieniami Roentgena.
- Pytałem czy zamierzasz tu tak stać czy w końcu zdecydujesz się na coś do picia. - Ethan wskazał na otwarty bar z trunkami, z którego Javier pozwolił, a wręcz nakazał, korzystać gościom.
Lucas odsunął się od stołu, by zrobić miejsce mężczyźnie, przypatrując mu się uważnie. Nigdy wcześniej nie widział go w miasteczku. W końcu sam był tutaj nowy, ale ten człowiek sprawiał wrażenie "obcego".
- Mam nadzieję, że szybko podadzą indyka. Umieram z głodu - odezwał się Ethan, zgarniając butelkę piwa i otwierając ją o kant stołu.
- Harcerzyku! - Ku nim zmierzał gospodarz z szerokim uśmiechem na ustach. Objął Lucasa ramieniem jak starego przyjaciela, po czym powiedział konspiracyjnym tonem, jednak nie na tyle cicho, by nie usłyszał ich Ethan. - Mała komplikacja z kuchni. Kolacja się opóźni. Muszę prosić cię o drobną przysługę... O! - przerwał w połowie zdania, jakby dopiero teraz spostrzegł Ethana. - Poznałeś już znajomego Cosme? Bo pana Zuluagę chyba już znasz, co? Co ja mówię! Pewnie, że musisz go znać, w końcu sam go aresztowałeś...
Ethan wypluł piwo, które akurat miał w ustach i zaczął krztusić się gwałtownie. Javier poklepał go mocno po plecach, sprawiając że chłopak omal nie wypluł własnych płuc. Reverte, jakby niczego nie zauważył, przedstawił sobie dwóch mężczyzn.
- Ethan Crespo... Lucas Hernandez.
- Oficer... Hernandez? - wykrztusił Ethan, z załzawionymi oczami, starając się za wszelką cenę nie wyglądać na człowieka, który jest winny. Tylko że przecież on był niewinny! Nie ukradł tego leku z szafki Margarity, a sama próba chyba nie kwalifikowała się jako przestępstwo. W każdym razie, młody Crespo poczuł się niepewnie w obecności człowieka, który znalazł jego oprawcę. Choć to chyba zbyt dużo powiedziane. W końcu zaatakowała go gałąź, a nie jakiś psychopata.
- My się znamy? - zdziwił się Lucas, nie bardzo wiedząc co sądzić o reakcji Ethana.
Młody Crespo na szczęście został wybawiony od konieczności odpowiedzi na to pytanie, bo Javier jak gdyby nigdy nic pociągnął Lucasa za sobą, chcąc wyjaśnić mu na czym ma polegać owa przysługa. Ethan odetchnął z ulgą.
Ariana natomiast w tym czasie poznawała starszego Crespo. Wydał jej się on nieco złowieszczy jako że siniaki i zadrapania na twarzy nadal były widoczne. Pan Zuluaga wyglądał na nieco zakłopotanego, kiedy jej go przedstawiał, ale niestety nie miał wyboru. Orson, nie wiedząc gdzie się podziać na przyjęciu w mieszkaniu Viktorii, gdzie wszyscy wydawali się ze sobą znać i w dodatku większość nosiła jakieś dziwne imiona z bajek, podszedł do Cosme - jedynej poza Ethanem osoby, którą znał i której ufał. A że pan Zuluaga akurat rozmawiał z panną Santiago, a zawsze odznaczał się dobrymi manierami, był zmuszony ich sobie przedstawić.
- To jest Orson - Cosme zawahał się przez chwilę, po czym dodał: - Przyjaciel rodziny.
Trochę dziwnie określenie na prawą rękę Mitchella Zuluagi, ale Cosme wolał nie straszyć za bardzo Ariany, która i tak dużo dowiedziała się tego wieczora.
- Miło mi - powiedziała dziewczyna, wyciągając rękę w stronę Orsona, który przypatrywał jej się podejrzliwie.
Cosme niemal uderzył się otwartą dłonią w czoło na widok nieporadności Crespo. Zbyt dużo czasu spędził z jego ojcem. Nie potrafił odnaleźć się w rzeczywistości, gdzie ludzie byli dla siebie życzliwi. W każdym widział wroga.
- Orson zatrzymał się u mnie chwilowo ze swoim synem. Wygląda na to, że znalazłem twojego zastępcę... - Zuluaga postanowił zażartować, by rozluźnić nieco atmosferę i zapomnieć na chwilę o trapiących go problemach. Potrzebował wytchnienia.
- Zastępcę? Każesz mu u siebie sprzątać? - Ariana wyglądała na rozbawioną tym żartem.
- Sprzątać i gotować jeśli będzie trzeba. Niech nie myśli, że może u mnie mieszkać za darmo do końca życia. Musi zarobić na swoje utrzymanie...
- Że co, proszę? - Orson nie wyłapał żartu, ale nikt mu go nie wytłumaczył.
Do zebranych podszedł Javier razem z Lucasem. Magik wydawał się niezrażony sceptycyzmem Harcerzyka i niemal klasnął w dłonie, kiedy zobaczył Arianę w towarzystwie pana Zuluagi.
- Ari! Dobrze, że cię znaleźliśmy! Mamy awarię - przyznał, zakrywając twarz dłońmi i udając, że stało się coś strasznego.
- Coś się stało? - Santiago spoglądała to na Javiera, to na Lucasa, nie wiedząc co o tym myśleć.
- Indyk się przypalił - wyznał Reverte, zerkając na dziewczynę przez palce i uważnie obserwując jej reakcję.
- Nic nie da się zrobić? - zapytała tonem osoby martwiącej się o stan zdrowia chorego krewniaka. Magik zaszlochał teatralnie w odpowiedzi. - W takim razie, może trzeba odwołać kolację i...
- Zwariowałaś?! - Płaczliwa nuta zniknęła diametralnie, kiedy Javier spojrzał na Arianę z oburzeniem. - Ja nigdy nie odwołuję przyjęć! Moja reputacja mogłaby ucierpieć. Ten wieczór można jeszcze uratować! Musisz pojechać z Harcerzykiem do sklepu i kupić nowego indyka.
- Z kim?
- Z Harcerzykiem! To znaczy - poprawił sie szybko blondyn - z Lucasem.
Ariana zmrużyła oczy, węsząc jakiś podstęp.
- Nie może jechać sam?
Javier roześmiał się w głos i spojrzał szybko na Cosme i Orsona, którzy stali w lekkim osłupieniu, przyglądając się tej scenie.
- Tutaj potrzebna jest kobieca ręka. Chyba nie sądzisz, że ten glina - wskazał na Hernandeza - jest w stanie odróżnić indyka od zwykłego kurczaka?
- No dobrze. - Ariana zgodziła się z Magikiem. - Ale nawet jeśli uda nam się znaleźć indyka, to czy ty naprawdę myślisz, że uda Ci się go przyrządzić do jutra? W końcu trzeba go nafaszerować i tak dalej, a to zajmuje sporo czasu.
- Nie zadawaj głupich pytań - powiedział Magik, kładąc Arianie na ustach palec i uśmiechając się do towarzystwa. - Jestem Magikiem, zapomniałaś?
Panna Santiago zgodziła się więc, choć z lekkim oporem, pojechać do sklepu z Lucasem.
- Zaraz, zaraz! - wtrącił nagle pan Zuluaga. - Może ja też powinienem jechać? Tak na wszelki wypadek... - Zmierzył Lucasa chłodnym spojrzeniem, nadal mając w pamięci dzień, w którym ten go aresztował.
- Daj spokój, Cosme. - Javier objął Zuluagę ramieniem, po czym niemal wypchnął Arianę i Lucasa za drzwi, dając im do zrozumienia, że nie mają wracać bez porządnego tłustego indyka. - Moi mili! - zawołał, zwracając się do wszystkich obecnych w mieszkaniu, którzy nagle przerwali rozmowy i zwrócili głowy w jego stronę. - Niedługo podamy kolację!
- Ale przecież mówiłeś... - zaczął Orson, nie bardzo rozumiejąc co tutaj się dzieje.
- Ciii! - Javier udał, że zaklucza usta niewidzialnym kluczykiem, po czym udał się do kuchni.
- Czy on czasem nie mówił, że indyk się zmarnował? - Orson zwrócił się do Cosme, który tylko wzruszył ramionami.
Tymczasem Ariana i Lucas zmierzali w stronę najbliższego sklepu. Znalezienie indyka w Valle de Sombras o tej porze graniczyło z cudem, ale w końcu nie mieli wracać bez niego, więc nie mieli wyboru - musieli spróbować.
- Ten cały Javier jest dość ekscentryczny - zagadnęła dziewczyna, kiedy wchodzili do sklepu, nie mogąc znieść tej niezręcznej ciszy.
- Tak, ale to świetny facet.
- Mhm - mruknęła tylko, a potem postanowiła wreszcie poruszyć temat, który od wczoraj niezmiernie ją nurtował. Wypite wino musiało dodać jej odwagi. - Dlaczego nie powiedziałeś mi że miałeś kontakt z Massi?
Lucas przez chwilę milczał, przechadzając się po sklepie i zaglądając do lodówek w poszukiwaniu indyka. Szczerze wątpił, by Javier był zadowolony z takiego "paczkowanego" drobiu, ale nie miał zbyt wielkiego wyboru. Po chwili zdecydował się odpowiedzieć zupełnie szczerze.
- Bo nie pytałaś.
- Bardzo śmieszne - warknęła dziewczyna, chodząc za nim po sklepie i starając się zwrócić na siebie uwagę. - Coś było między wami, prawda?
Zdziwiła go tym spostrzeżeniem. Zatrzymał się i spojrzał jej w oczy, nie wiedząc co powiedzieć.
- Mam rację, prawda? - powtórzyła, a on pokiwał głową, żeby to potwierdzić. - Jesteś niemożliwy.
- O co ci chodzi?
- O to, że jesteś dupkiem!
- Nie byliśmy już wtedy razem, nie rozumiem o co ci chodzi. - Teraz to Lucas przestał nad sobą panować. Nagle poczuł się zły na cały świat. Dlaczego to zawsze na nim się wszystko odbija? Dlaczego to zawsze on jest "tym winnym".
- Więc to twoim zdaniem usprawiedliwia fakt, że pieprzyłeś kuzynkę najlepszego przyjaciela, podczas gdy on leży w śpiączce?!
- Czy ty się w ogóle słyszysz? - Lucas pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nie mieszaj do tego Oscara...
- A niby dlaczego nie? Myślisz, że on by to pochwalił? Myślisz, że pochwaliłby to, jak się zmieniłeś?
- A on niby był święty?! - wyrwało się Lucasowi.
Sprzedawczyni na wieczornej zmianie spojrzała na kłócącą się parę z dezaprobatą. Pewnie jutro opowie o tym swoim koleżankom, miejscowym plotkarom na targu.
- Był... to znaczy jest - poprawiła się szybko Ariana - lepszym człowiekiem niż ty kiedykolwiek będziesz.
- Tak, wiem, już mi to kiedyś mówiłaś. - Lucas zacisnął pięści z żalu na wspomnienie dnia, kiedy we wściekłości wykrzyczała mu, że wolałaby, żeby to on, a nie Oscar, leżał w śpiączce. - Święty Oscar Fuentes...
- Przestań! - Ariana nie miała pojęcia, kiedy zaczęła płakać. Nie wiedziała czy to ze wzruszenia, czy ze złości.
- Kiedy to prawda! - Lucas przestał rozglądać się za głupim indykiem. Nagle przestał on mieć znaczenie. - Masz rację - był sto razy lepszym człowiekiem ode mnie. Wszyscy go uwielbiali i wcale im się nie dziwię. Nawet moi rodzice woleli go mieć za syna, niż mnie. - Lucas złapał się za nasadę nosa, jakby chcąc powstrzymać łzy, które cisnęły mu się do oczu. - Był w tobie zakochany. Przecież musiałaś sobie zdawać z tego sprawę. - Spojrzał na byłą dziewczynę z mieszaniną smutku i wściekłości. - Myślał, że jestem głupi i tego nie widzę, ale ja zawsze wiedziałem. Sposób, w jaki na ciebie patrzył... Wiesz co? Kiedy po wypadku zapadł w śpiączkę, nawet mi ulżyło...
- Ty chyba nie mówisz poważnie. - Ariana nie wierzyła własnym uszom, teraz pragnęła jak najszybciej stąd uciec.
- Mówię jak najbardziej serio. Wtedy po raz pierwszy czułem, że wygrałem. Już nie musiałem z nim konkurować. Bo widzisz, to była tylko kwestia czasu. W końcu wybrałabyś jego...
- Co? - Santiago nic z tego nie rozumiała. Łzy ciekły jej po policzkach, ginąc w grubym szalu, którym tego zimnego wieczora owinęła szyję, a który teraz zdawał się ją dusić.
- Nie udawaj. - Lucas zaśmiał się przez łzy, które zalśniły w jego oczach. - Oboje wiemy, że w końcu byś mnie dla niego zostawiła...
- Może powinnam - powiedziała nagle dziewczyna, nie wiedząc dlaczego to robi. W tej chwili pragnęła zranić Lucasa. Sprawić by cierpiał choć w połowie tak bardzo jak ona cierpiała.
- Może powinnaś - powtórzył Lucas, po czym skierował się do wyjścia.
Indyk poszedł w zapomnienie. Żadne z nich nie miało głowy do tego, by poszukać zastępstwo dla kolegi Alberta. Wrócili do mieszkania Javiera, choć w sumie nie wiedzieli po co. Nikt nie odezwał się przez całą drogę.
- Coś się stało? - zapytał Cosme, widząc podpuchnięte oczy swojej byłej pracownicy. - Co ci zrobił ten glina? Mam mu przyłożyć?
Ariana uśmiechnęła się blado i pokręciła głową przecząco. Po chwili zauważyła, że wszyscy już siedzą przy stole.
- Jak to? - zapytała, kiedy jej wzrok padł na dorodnego smakowitego indyka spoczywającego w centralnym miejscu stołu. - Podobno się przypalił...
- Magia - odparł krótko Magik, mijając ją i zajmując miejsce koło swojej narzeczonej.
Gospodarz spojrzał ukradkiem na Lucasa, ale jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, więc nie mógł z niej wyczytać jak poszła rozmowa z Arianą. Miał jednak przeczucie, że niezbyt dobrze.
Panna Santiago i Cosme zajęli miejsca obok Juliana i Ingrid, którzy chyba kopali się pod stołem, zupełnie jak małe dzieci. Rumpelsztyk, widząc zapuchnięte oczy Ariany, od razu nalał jej do kieliszka białego wina, nie czekając na zgodę.
- Dziękuję wszystkim za przybycie - odezwał się Javier, unosząc swój kieliszek i uśmiechając się do zebranych. - W imieniu swoim i mojej pięknej narzeczonej. Ogromnie się cieszymy, że możemy spędzić ten cudowny dzień z wami, naszą rodziną.
Rozległy się szmery i śmiechy - wszyscy podzielali entuzjazm Javiera. To piękny gest, ze zaprosił ich wszystkich, by razem spędzili ze sobą to święto.
- Uwielbiam Święto Dziękczynienia - oświadczył Magik. - To najpiękniejszy dzień w roku, bo nie chodzi w nim o prezenty, czy o odświętne dekoracje. Liczy się człowiek i to co, może dać drugiemu. Dlatego chciałbym podziękować za najwspanialszą kobietę, która jakimś cudem zgodziła się za mnie wyjść. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kocham cię, Vicky.
Uraczył swoją narzeczoną pocałunkiem. Rozległy się głośne "Och" i "Ach", a Julianowi wyrwało się nawet: "Znajdźcie sobie pokój", ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Każdy po kolei mówił za co jest wdzięczny.
- Za drugą szansę - powiedział Orson jako jeden z ostatnich i wzniósł swój kieliszek w stronę syna, który ze wzruszeniem uśmiechnął się do niego.
- Lucas? - Magik spojrzał wyczekująco na Hernandeza, którego kolej właśnie nadeszła, a który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w indyka.
Kiedy policjant zdał sobie sprawę, o co chodzi, pokiwał tylko nieznacznie głową, rezygnując ze swojego czasu na podziękowania.
- W takim razie Ari? - Javier zwrócił się do dziewczyny, która mierzyła wzrokiem byłego chłopaka, zaciskając ręce na serwetce.
Wstała. Za co była wdzięczna? Nie miała pojęcia, co miałaby powiedzieć.
- Dziękuję Bogu za to, że na mojej drodze stawia coraz więcej dobrych i życzliwych ludzi takich jak Javier, Viktoria i Cosme... A coraz mniej tak obłudnych jak Lucas Hernandez.
Zapadła cisza. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Javier wyglądał jakby ktoś zdzielił go ścierką do naczyń po twarzy. Wyglądało na to, że jego zabawa w swata nie przyniosła rezultatów. Julian kaszlnął, mrucząc pod nosem coś na kształt: "Niezręcznie", a Ingrid w końcu nie wytrzymała i wetknęła Peterowi, który siedział najbliżej indyka, w ręce nóż, by go pokroił.
Kolacja odbyła się bez większych zakłóceń, choć sielankowy nastrój i atmosfera pokoju jakby prysły. Potem wszyscy zaczęli się po kolei zbierać do domów. Cosme, Orson i Ethan wyszli jako pierwsi i udali się do El Miedo. Ariana natomiast starała się jak mogła unikać spojrzenia Lucasa. Kiedy w pośpiechu zapinała guziki płaszcza, podszedł do niej Javier z nietęgą miną.
- Chryste, co się tam stało, kiedy wysłałem was po tego przeklętego indyka?
- Niezły podstęp - mruknęła dziewczyna, nie mogąc zapiąć ostatniego guzika, bo strasznie trzęsły się jej ręce. - Doceniam starania, ale proszę - nie mieszaj się w sprawy moje i Lucasa...
- No wiesz! - Magik udał, że nie wie, o czym dziewczyna mówi. - Ja nigdy...
- Czy Lucas w ogóle opowiedział ci co między nami zaszło? - Ariana spojrzała na Magika, który po raz pierwszy od kiedy go poznała wyglądał na szczerze zdumionego. - Tak myślałam. Zapytaj go o to. Wtedy zrozumiesz, że to nie jest takie proste. Naszych relacji nie można tak po prostu naprawić...
- A co z tym, że miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie unosi się gniewem i nie pamięta złego? - Magik podrapał się po głowie i wpatrzył w Arianę, licząc że w jakiś sposób uda mu się ją zmusić do przebaczenia Lucasowi, cokolwiek między nimi zaszło w przeszłości.
Ona jednak nic na to nie odpowiedziała. Podziękowała za kolację, pocałowała blondyna w policzek i pomachała Viktorii, która akurat sprzątała ze stołu. Chciała jak najprędzej opuścić to miejsce. Kiedy zniknęła za drzwiami, Magik wtargnął do jadalni, gdzie Harcerzyk pomagał jego narzeczonej w sprzątaniu.
- Lucas! - krzyknął, chyba po raz pierwszy od kiedy Hernandez go znał. - Coś ty takiego zmalował?!
Życie swata bywało okropnie męczące.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:53:28 07-04-15    Temat postu:

213. CHRISTIAN & Company

Siedziała na kanapie, z kolanami podciągniętymi pod brodę, opatulona grubym kocem, z coraz większą irytacją przerzucając kanały. Odkąd przyjechała do Valle de Sombras przestało ją bawić oglądanie telenoweli, bo sama czuła się jak bohaterka jednej z nich.
– Kogo niesie o tej porze? – mruknęła do siebie, kiedy ktoś zaczął dobijać się do jej drzwi. Nie miała przecież żadnych znajomych, którzy chcieliby spędzić z nią Święto Dziękczynienia. – Co ty tu robisz? – spytała, unosząc brwi pod samą linię włosów, na widok wysokiego bruneta, stojącego za progiem.
– Też się cieszę, że cię widzę – odparł, mrugając do niej z rozbawieniem i wyciągając przed siebie reklamówkę. – Ciocia Maggie przysłała mnie z misją – dodał.
– Indyk z masłem ziołowym? – zapytała Lenny, przenosząc wzrok z reklamówki na bruneta a jej oczy momentalnie rozbłysły niczym światełka na bożonarodzeniowej choince.
– Nawet przez sekundę nie łudziłem się, że mój widok ucieszy cię bardziej niż jakieś pozbawione życia ptaszysko zabalsamowane ziołami.
Lenny zgromiła go spojrzeniem, ale zaraz zarzuciła mu ręce na ramiona i przytuliła mocno.
– Cieszę się, Doug, nawet nie wiesz jak bardzo – powiedziała, podarowując mu całusa w policzek. – Ale nie wierzę, że przyjechałeś tu specjalnie z indykiem – dodała, chwytając reklamówkę i unosząc podejrzliwie brwi. Brunet uśmiechnął się pod nosem i potarł kark w zakłopotaniu.
– A gdybym powiedział, że wpadłem zobaczyć, jak radzi sobie moja młodsza siostrzyczka?
– Nie potrafisz kłamać – odparła rozbawiona Lenny, przepuszczając go w drzwiach i zamykając za nim. – Rozgość się – dodała, kierując się w stronę kuchni. Rozłożyła pakunek na kuchennej ladzie i zaciągnęła się zapachem ziół, które tak uwielbiała. – Cudowanie pachnie – powiedziała, myszkując w kuchni, by jak najszybciej odgrzać mięso i uraczyć podniebienie przysmakiem cioci Maggie. – Powiesz w końcu co cię tu przygnało? – spytała, sięgając po wino i napełniając kieliszki.
– Słyszałaś o Zuluadze? – Lenny skinęła twierdząco głową i podała mężczyźnie napełniony alkoholem kieliszek, po czym wsunęła poćwiartowane już mięso do piekarnika. – To trochę komplikuje sprawę – powiedział Doug.
– Nie będziesz więc zachwycony, gdy powiem ci, że Antonietta Boyer również pożegnała się z tym światem. Ktoś do niej strzelał, udało się ją przewieźć do szpitala, ale stan był krytyczny. Wyzionęła ducha nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Sądzisz, że te sprawy się jakoś łączą?
Lenny wzruszyła ramionami i usiadała na wysokim, barowym krześle po przeciwnej stronie kuchennej lady, wspierając brodę na dłoniach.
– Jej ciało jest w zakładzie medycyny sądowej w Monterrey. Czekam na wyniki sekcji, ale nie wydaje mi się, by ktoś pomógł jej przenieść się na tamten świat. Jej śmierć to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent skutek odniesionych ran, ale szanse na znalezienie sprawcy są w tej chwili jak szanse na to, że trafisz szóstkę w loterii Mega Millions. Broń, z której została raniona, jest niezarejestrowana, każdy mógł to zrobić.
– Ale nie każdy miał motyw, by to zrobić – zauważył słusznie Doug. – Zuluaga został otruty i też nie wiadomo kto zrobił nam tę przysługę, bo bardzo umiejętnie zatarł za sobą wszystkie ślady, a toksykologia będzie dopiero po sekcji, bo na razie nie wiemy nawet czego szukać – dodał po chwili, zastanawiając się nad czymś.
– Kto przejmie po nim schedę? El Pantera przecież siedzi.
Mężczyzna upił łyk wina i spojrzał siostrze w oczy.
– Rozmawiałem z naszym świadkiem koronnym. Powiedział, że powinniśmy mieć oko na niejakiego Orsona Crespo, który przez lata był prawą ręką Zuluagi. Sprawdziliśmy go, ale facet jakby zapadł się pod ziemię. Próbowaliśmy też znaleźć jego syna, Ethana, ale po nim też ślad zaginął.
– Może trzeba zlecić ekshumację grobu Antonietty Boyer? Może gdy dowiemy się kto został tam pochowany…
Doug pokręcił przecząco głową.
– W tamtym grobie leży raczej przypadkowa osoba, o bardzo podobnym genotypie, która miła cholernego pecha i znalazła się w niewłaściwym miejscu i czasie.
– Ale może jej rodzina wciąż na nią czeka? Wiesz przecież, że nie ma nic gorszego niż życie w takiej niewiedzy.
Mężczyzna ledwo zauważalnie skinął głową i wychylił zawartość swojego kieliszka do końca.
– Identyfikacja tego ciała to ostatnia rzecz, którą w tym momencie powinniśmy zaprzątać sobie głowę – powiedział. – Zajmiemy się tym, gdy doprowadzimy całą operację do szczęśliwego finału. Zbyt dużo pracy i wysiłku włożyliśmy w tą akcję, żeby teraz to schrzanić. Co z tym młodzikiem z San Antonio? – spytał, przypominając sobie o oficerze Hernandezie.
– Jest uparty i zawzięty, a jego nadrzędnym celem jest udupienie Diaza. Nie sądzę, by udało nam się go odwieźć od węszenia. Może powinniśmy…
– Wykluczone – zaprotestował ostro brunet. – Może to nawet lepiej, że węszy, bo dzięki temu wszystko wygląda bardziej wiarygodnie. W ostateczności wyślesz Pablita na jakiś urlop zdrowotny.
– Nie możesz pogadać z kimś z San Antonio, żeby go odwołali?
Douglas pokręcił przecząco głową i sięgnął po butelkę wina, by napełnić swój kieliszek.
– Jeśli to wszystko ma się udać i zakończyć po naszej myśli, to potrzebny nam ktoś, kto wejdzie w sam środek tego ula, na wypadek, gdyby sprawy z Diazem się skomplikowały.
– Masz na myśli kogoś konkretnego?
Doug nic nie powiedział tylko uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Chyba właśnie nadszedł czas by Luis Eduardo de la Cruz odwiedził swojego dawnego przyjaciela.

* * *

Było ciemno, a deszcz uporczywie bębnił o parapet. Nic się nie zmieniło odkąd był tu ostatnim razem. Zupełnie jakby czas się zatrzymał. Uśmiechnął się do siebie i usiadł na kanapie, przesuwając palcem wskazującym po dolnej wardze. Kiedy usłyszał szczęk klucza w drzwiach, pochylił się do przodu i wsparł się przedramionami o kolana, wlepiając wzrok w kobiecą sylwetkę, która właśnie pojawiła się w mieszkaniu. Gdy pomieszczenie rozświetliło słabe, boczne światło, kobieta stanęła jak zamurowana. Klucze z brzdękiem wypadły jej z dłoni, razem z siatką, której zawartość rozsypała się po podłodze. Zrobiła głęboki wdech i zamrugała szybko powiekami.
– Co tu robisz? – wyszeptała oszołomiona, wpatrując się w brązowe oczy młodego mężczyzny, który zupełnie niewzruszony siedział na kanapie z kpiącym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. – Miałeś wyjść…
– Za cztery miesiące i dwadzieścia jeden dni – dokończył za nią, leniwie podnosząc się z kanapy. – Ale dobrze się sprawowałem i zwolnili mnie wcześniej. Jak widzisz, jeśli chcę, potrafię być grzeczny – mruknął, podchodząc do kobiety. – Potrzebuję pieniędzy – powiedział prosto z mostu, wpatrując się jej w oczy.
– Żartujesz? – spytała kobieta, odważnie wytrzymując jego spojrzenie. – Nie dostaniesz ode mnie nawet jednego złamanego peso! – warknęła wściekle, wymijając go i zatrzymując się przy kuchennym stole, pochyliła się do przodu, opierając dłonie o blat i robiąc kilka głębokich wdechów.
– Albo dasz mi je po dobroci, albo sam je sobie wezmę – odparł stając tuż za nią.
– Idź do swojego mentora, pana i władcy, wielmożnego Fernanda Barosso – wyrzuciła z siebie z jadem. – Na pewno przywita cię z otwartymi ramionami.
– Pójdę – powiedział, wsuwając dłonie w kieszenie spodni, a kiedy kobieta spojrzała na niego, uśmiechnął się bezczelnie. – Ale potrzebuję czegoś na rozruch. Nie mogę chodzić w starych szmatach i mieszkać pod mostem.
– Sądzisz, że pensja pielęgniarki…
– Sądzę, że skoro udało ci się uwieść El Loco, to z łatwością wyciągniesz od niego kasę.
Kobieta zawrzała z wściekłości i zamierzyła się, by wymierzyć młodemu mężczyźnie policzek. Jęknęła cicho, gdy zacisnął silne palce na jej nadgarstku, powstrzymując ją przed uderzeniem.
– Teraz, gdy El Diablo się przekręcił, jego syn przejmie całą schedę. Wystarczy mu kasy na odbudowę El Miedo i na utrzymanie kochanki, a nawet całego haremu, jeśli tylko będzie miał taki kaprys.
– Masz coś wspólnego ze śmiercią Mitchella? – spytała z przestrachem, zupełnie ignorując dalszą część jego wypowiedzi.
Tomas uśmiechnął się pod nosem i na chwilę opuścił głowę, ale zaraz podniósł ją i spojrzał kobiecie prosto w oczy.
– Nie zadawaj pytań, na które wcale nie chcesz znać odpowiedzi – odparł enigmatycznie. – Wrócę jutro i naprawdę lepiej, żebyś miała wtedy dla mnie kasę.
Gdy drzwi zamknęły się z trzaskiem, Dolores westchnęła ciężko i oparła się biodrami o stół, przyciskając prawą dłoń do piersi, by uspokoić łomoczące serce. Przecież zupełnie nie tak to miało wyglądać.

* * *

Nacho zapukał delikatnie do drzwi gabinetu Margarity, a kiedy usłyszał ciche „proszę”, uchylił je powoli. Doktor Santos uśmiechnęła się niewyraźnie na jego widok i pośpiesznie wytarła wierzchem dłoni mokre policzki.
– Wszystko w porządku? – spytał Ignacio, przypatrując się jej uważnie. Przywiózł do szpitala jednego ze swoich podopiecznych, który doznał kontuzji w czasie treningu i coś kazało mu do niej zajrzeć.
– Wciąż myślę o pani Boyer… – wyszeptała Margarita i niemal natychmiast ukryła twarz w dłoniach.
– Dziecko… – westchnął Ignacio, podchodząc do wybranki swojego syna. Przykucnął przy niej i delikatnie odsunął jej dłonie z twarzy. Gdy spojrzał jej w oczy, coś zakuło go w piersi. – To pierwszy pacjent, którego nie udało ci się uratować? – Margarita kiwnęła głową, umykając wzrokiem przed czujnym spojrzeniem Sancheza. – Antonietta nie miała zbyt wielkich szans na przeżycie – zaczął cicho Ignacio. – Udało nam się jedynie nieco odwlec to, co było nieuniknione. Nie mogłaś zrobić nic więcej. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja… To nigdy nie jest łatwe – dodał po chwili, cofając się pamięcią do początków swojej kariery. Doskonale pamiętał swojego pierwszego pacjenta, którego nie udało mu się uratować. Odbywał wtedy staż na izbie przyjęć, a nastolatek, którego przywieźli po strzelaninie z policją, nie miał najmniejszych szans na przeżycie, cudem w jego przypadku był już sam fakt, że nie wyzionął ducha jeszcze w karetce. Jego twarz pamiętał do dziś. Podobnie jak twarz Beatriz Arevalo, żony Fernanda, która była pierwszą i ostatnią pacjentką, jaka zmarła mu na stole operacyjnym. – Nigdy nie jest się na to gotowym – powiedział cicho. – Czasem udaje nam się oszukać śmierć, a czasem jedynie odwlec nieco to, co nieuniknione. Zawsze do końca mamy nadzieję, że jednak będzie dobrze, ale jesteśmy tylko lekarzami, a wszystko i tak jest w rękach boga.
– Mam poczucie, że nie zrobiłam wszystkiego – jęknęła Margarita. – Pani Boyer odzyskała na chwilę przytomność, gdy była tu Nadia, zaraz potem jej serce zatrzymało się, ale wróciła do nas… A potem… – urwała i nabrała powietrza w płuca, spoglądając wprost w oczy Ignacia.
– Nie tylko to cię dręczy, prawda? – zagadnął Nacho, nie odrywając wzroku od jej spojrzenia. Margarita zacisnęła usta i opuściła głowę, zakładając pasmo włosów za ucho.
– Jestem po prostu zmęczona – powiedziała wymijająco, wzdychając ciężko. – Mogę panu w czymś pomóc?
Nacho uśmiechnął się ciepło i pokręcił przecząco głową.
– Wpadłem tylko zobaczyć jak się czujesz – odparł. – I zaprosić cię na kolację. Mój syn jest tak zakręcony, że pewnie zapomni, a wszystkim będzie miło, jeśli do nas dołączysz.
– A to jakaś szczególna okazja?
– Po prostu przyjdź, chyba, że masz inne plany na sobotni wieczór.
Margarita uśmiechnęła się i skinęła głową z aprobatą.
– Do zobaczenia – pożegnał się Nacho, a gdy zniknął za drzwiami, Margarita odchyliła się wygodnie na oparcie fotela. Męczyła ją świadomość, że Alejandro miał coś wspólnego z zamachem na życie Antonietty. Jeśli na początku miała jakiekolwiek wątpliwości, to zostały one rozwiane rano, gdy usłyszała rozmowę brata z ojcem.

– Wytłumacz mi jak to jest, synu, że to zawsze ty musisz wrąbać się w najgorszy syf?
– Może po prostu mam pecha – prychnął Alex.
– A może po prostu jesteś idiotą! – zagrzmiał Fernando, uderzając pięścią w blat biurka tak mocno, że nawet ona, stojąc w korytarzu, aż podskoczyła. – Mam dość naprawiania twoich błędów i ratowania twojego tyłka. Może wcale nie zaszkodziłoby ci gdybyś trochę posiedział w więzieniu, najlepiej o zaostrzonym rygorze – dodał już spokojniej. – Pozbyłeś się broni?
Ostrożnie zerknęła do wnętrza gabinetu przez niedomknięte drzwi, a kiedy zobaczyła, jak Alejandro kiwa twierdząco głową, serce podeszło jej do gardła.
– Zejdź mi z oczu – warknął Fernando po chwili. – I przyślij do mnie Huga. Jeśli jedynym świadkiem twoje głupoty jest cały ten… jak mu tam? Medina? Trzeba się go pozbyć jak najszybciej…

Dalej nie słuchała. Chciała stamtąd jak najszybciej uciec i nigdy nie wracać. Kochała swoich braci, nawet ojca, choć nigdy nie zachowywał się względem niej jak na ojca przystało, ale teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zapragnęła odgrodzić się od nich grubym murem.
Była już o krok od tego, by powiedzieć o wszystkim Sanchezowi, który wydawał się jej w tym momencie jedyną osobą, jakiej mogła zaufać, ale coś kazało jej trzymać język za zębami.
– Mogę? – aksamitny, męski głos, który tak dobrze znała, wyrwał ją z rozmyślań. Kiedy w drzwiach zobaczyła Davida, uśmiechnęła się lekko i gestem zaprosiła go do środka. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi, podszedł do niej i pochylił się, by po przyjacielsku cmoknąć ją w policzek. – Co się dzieje? – spytał, wpatrując się z niepokojem w jej napiętą twarz.
– Niepotrzebnie tu wróciłam – jęknęła, wstając z fotela i przeczesując ciemne włosy placami. Objęła się ciasno ramionami i podeszła do okna. – Powinnam była cię posłuchać i trzymać się jak najdalej od tego cholernego miasteczka. Miałeś rację, kiedy mówiłeś, że tu nie czeka mnie nic dobrego… – powiedziała, z trudem opanowując szloch i cisnące się do oczu łzy. Kiedy poczuła jego silne dłonie na swoich ramionach, odwróciła się przodem i wtuliła się w niego, chlipiąc cicho w jego koszulę. Nie mogła wiedzieć, że w drzwiach przez kilka sekund stał osłupiały zastaną sytuacją i jej słowami Leo...


* * *

Było już późne popołudnie i był przekonany, że nikogo nie ma już w szkole tańca, ale kiedy był w korytarzu, z jednej z bocznych sal treningowych dobiegła go wolna, nastrojowa muzyka, a on od razu pomyślał o Lii. Uśmiechnął się lekko i ostrożnie otworzył drzwi. W niewielkiej sali świeciła się tylko część bocznego oświetlania, na środku parkietu jego Chochlik, w jasnej koszulowej bluzce zawiązanej na supeł pod biustem i zwiewnej, lnianej, asymetrycznie spódnicy, plączącej się między smukłymi nogami, ćwiczył jakieś kroki. Wyglądała niczym rusałka, przeskakująca z jednej lilii wodnej na drugą.
„Podczas każdego tańca, któremu oddajemy się z radością, umysł traci swoją zdolność kontroli, a ciałem zaczyna kierować serce” – powiedziała mu kiedyś Ana, ale dopiero teraz, patrząc na zupełnie zatracaną w muzyce Lię, która wyglądała jakby tańczyła z jakimś wyimaginowanym kochankiem, w pełni zrozumiał sens tych słów. Każdy jej ruch był pełen pasji, a w jej tańcu było coś tak elektryzującego, że zapierało mu dech w piersiach. Przyglądał się więc bez słowa, jak jej sprężyste, giętkie ciało, płynnie przechodzi z jednej figury w drugą, zastanawiając się, co by się stało, gdyby porwał ją teraz w ramiona. Niewiele myśląc, cicho zamknął za sobą drzwi i stanął tuż za nią, bezszelestnie zajmując miejsce jej wyimaginowanego partnera. Kiedy chwycił jej dłoń, wtulając jednocześnie twarz w jej spięte niedbale na czubku głowy włosy, poczuł jak drgnęła zaskoczona. Spojrzała mu w oczy w lustrze, gdy przysunął się bliżej i bez słowa oparła się o niego plecami, zarzucając mu dłoń na szyję. Christian uśmiechnął się lekko, muskając delikatnie oddechem jej policzek i położył silną dłoń na jej biodrze, a Lia zgrabnie odwróciła się przodem do niego, pochwytując spojrzenie rozpalonych, zielonych tęczówek i bez wahania pozwalając mu się prowadzić. Nie był już podlotkiem, a tak właśnie się czuł tańcząc z nią teraz. Bliskość jej ciała i każdy wysublimowany, pełen gracji ruch, sprawiały, że płomień palący się w jego sercu był coraz większy. Lia zaś, być może zupełnie nieświadomie, zdawała się igrać z tym ogniem – za każdym razem, gdy miał zamiar zamknąć ją w swoich ramionach, uciekała mu sprytnie, przechodząc w kolejnie taneczne figury. Bawiła się z nim, kusząc każdym ruchem, aż w końcu wykonała kilka szybkich obrotów i sama wpadła w jego ramiona.
– Już cię nie wypuszczę – powiedział cicho, przyciągając ją mocno do siebie i przenosząc wzrok z jej błyszczących oczu na prowokująco rozchylone usta. Lia oparła dłonie na jego twardym torsie, jakby miała zamiar go odepchnąć, ale jedyne co była w stanie zrobić, to tylko strzepnąć jakieś niewidzialne pyłki z jego białej bokserki. Christian uśmiechnął się uwodzicielsko i oparł się czołem o jej czoło, nieznośnie powoli przesuwając opuszkami palców wzdłuż jej kręgosłupa. – Miałaś się oszczędzać – przypomniał, strofującym tonem tylko po to, by przerwać ciszę, jaka między nimi zapanowała.
Lia westchnęła cicho i sięgnęła za plecy do jego dłoni, odsuwając je od siebie, by umknąć z jego objęć, ale wtedy splótł palce z jej palcami i spojrzał jej w oczy tak, że nogi się pod nią ugięły. Nie wiedziała czy zrobiło jej się słabo z wysiłku, czy od jego bliskości, ale patrząc na swoje odbicie w jego zielonych tęczówkach, była pewna, że powinna to natychmiast przerwać.
– Diego prosił, żebym pomogła przy choreografii dla jego najzdolniejszej pary uczniów. Oni wygrywali już w różnych konkursach. Nie jestem pewna czy jestem właściwą osoba, by zajmować się układem dla nich – westchnęła, zgrabnie umykając z jego objęć i pocierając czoło palcami.
– Najwłaściwszą – odparł Christian, trącając ją zaczepnie w czubek nosa. – Mogę spróbować ci pomóc, chociaż jakieś takie romantyczne tańce przytulańce i miłosne uniesienia to raczej nie moje klimaty – dodał, opierając się plecami o zimną ścianę.
– Co innego układy ze „Step Up” co? – zaśmiała się, uwalniając włosy z upięcia.
– Bo Tyler trochę przypomina mnie, nie sądzisz?
Lia zrobiła niewielką szczelinę między kciukiem i palcem wskazującym.
– Odrobinę – stwierdziła z uśmiechem, na co Christian tylko zmarszczył czoło i pokręcił głową, przewracając oczami.
– Poza tym to jedyny film o tańcu, oprócz Dirty Dancing, którym katowała mnie Laura, jaki obejrzałem od początku do końca.
– No tak, bo przecież honorowe miejsce na twojej półce z DVD zajmuje cała seria „Szybkich i wściekłych”.
– No bo to akurat jestem cały ja – odparł Christian, szczerząc się jak dzieciak.
– Idę pod prysznic, a ty jak chcesz naprawdę dorównać filmowemu Tylerowi, to lepiej weź się do roboty i jeszcze trochę poćwicz.
Christian uśmiechnął się i odprowadził ją spojrzeniem, a potem wrócił do sali, w której odbywały się próby przed pokazem, gasząc po drodze wszystkie światła. Czekając na Lię na chwilę usiadł przy pianinie i bez większego przekonania opuszkami palców przesunął po klawiszach, aż w końcu pojedyncze dźwięki zaczęły układać się w fragment melodii.
– Nie myśl o nutach – usłyszał za sobą, a gdy odwrócił się, w drzwiach zobaczył Cosme. – Pozwól, żeby melodia płynęła z twojego serca.
– Lepiej będzie jak zostawię to osobom, które mają o tym jakiekolwiek pojęcie – odparł Christian, zamykając klapę pianina. Cosme uśmiechnął się niewyraźnie i westchnął ciężko, nie spuszczając wzroku ze swojego bratanka. Obaj wiedzieli, że powinni porozmawiać, ale żaden z nich nie miał pojęcia jak ta rozmowa powinna przebiegać.
– Diega już nie ma, a ja właściwie też już zbierałem się do wyjścia – stwierdził Christian, wstając od pianina i sięgając po leżąca na parapecie bluzę. – Diego powinien być…
– Christian – przerwał mu Cosme, ściągając na siebie jego spojrzenie. – Mitchell… mój ojciec, a twój dziadek… on wyszedł z więzienia.
Suarez zmarszczył czoło i spojrzał wujowi prosto w oczy, czując, że krew w żyłach zaczyna mu szybciej krążyć.
– On… on nie żyje – wydusił z siebie w końcu Zuluaga. – Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.
Christian przesunął dłonią po twarzy i pokręcił głową, zupełnie niedowierzając temu, co usłyszał. Jeśli to właśnie ten człowiek był odpowiedzialny za śmierć jego ojca, to cieszył się, że dosięgła go ręka sprawiedliwości.
– Przykro mi – powiedział cicho, spoglądając Cosme w oczy, ale ten tylko uśmiechnął się lekko kącikiem ust i położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie musisz kłamać, Christian – powiedział. – Wiem, że wcale nie jest ci przykro i szczerze mówiąc zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Suarez opuścił głowę, nieco zakłopotany spostrzegawczością Zuluagi, szczerością z jaką te słowa wypłynęły z jego ust i tym, że nie było w nich choćby cienia żalu czy pretensji.
– A tak w ogóle, jak się trzymasz? – spytał, przyglądając się badawczo bladej twarzy wuja.
– Zadziwiająco dobrze, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności – przyznał Cosme, uśmiechając się krzywo. – Może to wszystko co się stało, to jakiś sygnał, bym pogrzebał w końcu przeszłość i zaczął myśleć o przyszłości – zaczął się zastanawiać. – W sumie… – urwał, jakby wahał się czy powiedzieć na głos to, co właśnie przyszło mu do głowy. – Chyba powinieneś zrobić to samo – zasugerował niepewnie.
– To nie takie proste – mruknął Christian, zasuwając swoją bluzę i unikając przenikliwego spojrzenia Cosme. – Przepraszam – stwierdził, zerkając na wyświetlacz swojej komórki, która zawibrowała mu w kieszeni. Przewrócił oczami i westchnął ciężko, chowając ją z powrotem. Uśmiechnął się niewyraźnie, gdy zobaczył zmierzając w ich stronę Lię.
– Dzień dobry – przywitała się z Zuluagą. – A właściwie to dobry wieczór. Przyszedł pan umówić się na sernik?
– Nie ukrywam, że narobiłaś mi na niego apetytu – przyznał Cosme. – Ale tak naprawdę chciałem zamienić parę słów z Christianem, a Nacho powiedział, że tu was zastanę.
– W takim razie może powinnam was zostawić?
– Już skończyliśmy – powiedział Christian. – Mam do pogadania z Leo więc zobaczymy się w ośrodku – zwrócił się do Lii. – Ale najpierw odwiozę Cosme.
– Nie ma potrzeby – zaooponował Zuluaga. – Chętnie przejdę się pieszo.
Christian spojrzał na niego wymownie z miną jednoznacznie wskazującą na to, że podjął już decyzję, nie przyjmuje odmowy i nie zamierza dyskutować. Dokładnie tak samo jak robił to jego ojciec.
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że mam na to… – wskazał ręką na Suzuki Christiana. – Wsiąść? – dokończył, uśmiechając się niepewnie.
– Przecież wiesz, że nie bujam się po mieście ani żadną limuzyną, ani żadnym sportowym cacuszkiem – odparł rozbawiony Christian, podając Zuluadze swój kask. – To atrybuty zarezerwowane raczej dla Barossów.
– No tak – przyznał Cosme, przyglądając się trzymanemu w dłoniach kaskowi, jak jakiemuś cennemu znalezisku archeologicznemu.
– Co jest? Nie ufasz mi, wujaszku? – zagadnął rozbawiony Christian.
– Widziałem jak szalejesz na tym pojeździe i nie jestem pewny czy moje stare serce to wytrzyma – odparł śmiertelnie poważnym tonem Cosme.
– Odrobina adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Cosme przybrał bojowa minę i chwycił się pod boki, mierząc bratanka srogim spojrzeniem.
– Możesz mi powiedzieć po kim ty, do diaska, jesteś taki… taki…
– Jaki? – spytał Christian, wkładając kluczyk do stacyjki.
– Taki… taki, że aż brak mi słów. Na pewno nie po ojcu.
Christian wzruszył ramionami.
– Więc może po matce – zasugerował.
Cosme pokręcił przecząco głową, zakładając kask.
– Niemożliwe – stwierdził. – Isabel była uosobieniem łagodności, aniołem.
– Czuję, że mamy sobie całkiem sporo do powiedzenia – odparł Christian.
– Pod warunkiem, że dowieziesz nas w jednym kawałku do El Miedo – mruknął cicho Cosme, zajmując miejsce za swoim bratankiem i mocno obejmując go w pasie…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:57:42 10-04-15    Temat postu:

214. Julian/Ingrid

Praca nad artykułem dla Nadii wyprowadziła ją z równowagi. Od dwudziestu minut siedziała w kawiarni nad pustą kartką nowego dokumentu usiłując sklecić choćby jedno sensowne zdanie. Ingrid Lopez nie była jednak w nastroju do pisania. Usta zacisnęła w wąską kreskę ze złością zamknęła laptop wzdychając głośno.
Miała blokadę. Doskonale zdawała sobie sprawę, iż jej umysł buntuje się przeciwko prostym komendom tylko, dlatego iż zupełnie inne myśli zaprzątały jej głowę. Ostatnią rzeczą, o której myślała była praca. Ingrid jeszcze godzinę teamu miała cichą nadzieję, że zmiana miejsca, otoczenia odblokuje ją. Nadaremnie. Czuła się jeszcze bardziej skołowana niż przedtem. Zdmuchnęła z czoła niesforne kosmyki przydługiej grzywki opierając brodę na dłoni.
- Ingrid- z zamyślenia wyrwał ją głos. Odwróciła na bok głowę wpatrując się krótką chwilę w ciemne oczy mężczyzny. Poderwała się z krzesła zamykając go w niedźwiedzim uścisku. – Niech ci się przyjrzę- odsunął ją od siebie uważnie przyglądając się szatynce.- Z każdym rokiem jesteś coraz to ładniejsza
Ingrid parsknęła śmiechem kręcąc głową.
- Siadaj- wskazała dłonią krzesło obok. Oparła łokcie na stoliku uważnie przyglądając się mężczyźnie. Ostatni raz widziała Gabriela Lopeza krótko przed wyjazdem do Stanów. To on odwoził ją na lotnisko.
- Lola nie wspominała, że wróciłaś do Meksyku- powiedział łagodnym głosem przyglądając się jej z uśmiechem.
- Mama nie wie, że jestem w kraju- odparła wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów.- Przyjechałam tylko na chwilę.
-Spotkaj się z nią - powiedział mimowolnie sięgając po leżące na stoliku dłonie.- Ona za tobą tęskni. Nie widziała cię od dnia, kiedy skończyłaś osiemnaście lat. To szmat czasu.
- To bardziej skompilowane niż myślisz- powiedziała wymijająco zerkając na ich splecione dłonie. – Dla mamy będzie lepiej, jeżeli nie dowie się, że jestem w Meksyku.
- Nonsens- odparł natychmiast.- Lola ucieszyłby się na twój widok. Rozmowy przez telefon nie zastąpią kontaktu twarzą w twarz,
- Wiem wujku, ale to naprawdę nie jest takie proste. Lola jest bezpieczniejsza, kiedy ja jestem daleko – urwała uważnie obserwując jego reakcję. Miała wrażenie, iż powiedziała o jedno zdanie za dużo.- A co tam u ciebie?- Zapytała zmieniając temat.
- Wszystko po staremu- powiedział uśmiechając się pod nosem. Ingrid była mistrzynią w odwracaniu od siebie uwagi.
- To dobrze. Przestępcy nadal trzęsą przed tobą portkami?- Zapytała. Gabriel zmarszczył brwi.- Och daj spokój! Zdradź mi, co dzieje się w tej nudnej mieścinie! – Gabriel westchnął. – Wszystko, co powiesz zostanie między nami.
- Powiedziała dziennikarka- mruknął rozbawiony. – W nudnej mieścinie popełniono morderstwo- powiedział konspiracyjnym tonem nachylając się ku Ingrid. Uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy oczy siostrzenicy przybrały kształt centówek. – Zmarła w szpitalu w wyniku odniesionych obrażeń. Policja poszukuje sprawcy bądź sprawców zdarzenia.
- Kim jest nasza denatka?- Zapytała przechylając na bok głowę.
- Antonietta Boyer
- Macie podejrzanych?
- Nie.
- Kiedy to było i gdzie?
- Ingrid!- W głosie usłyszała nie tylko ostrzegawcze nuty, ale i nutkę rozbawienia. Spojrzała na niego wymownie. - Dzień przed Świętem Dziękczynienia. Rzadko uczęszczana polna droga. Panna Boyer wybrała się na spacer
- I wróciła w plastikowym czarnym worku – powiedziała uśmiechając się kąśliwie. Oczyma wyobraźni widziała siebie na miejscu zdarzenia. Policja mogła coś przegapić a ona uwielbiała bawić się w policjantkę.
- Jak zwykle dowcipna- mruknął sięgając po wibrujący w kieszeni telefon. – Przepraszam muszę odebrać.
- Jasne nie krępuj się. – Machnęła ręką.
- A ty nie podsłuchuj. – Lopez uśmiechnął się przykładając aparat do ucha. Słuchał przez chwilę swojego rozmówcy.- Mam informacje, o które prosiłaś. Spotkajmy się u ciebie w gabinecie za- zerknął na zegarek – piętnaście minut? Będę.- Rozłączył się chowając aparat do kieszeni. – Muszę iść.
- Zrozumiałam- Ingrid sięgnęła po plecak wkładając do niego laptopa. – Musze iść umówiłam się ze znajomą. – Powiedziała wymijająco. Gabriel nie uwierzył jej. Podniósł się z miejsca.
- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy- powiedział spoglądając w oczy swojej chrześnicy.
- Tego możesz być pewien na razie nigdzie się nie wybieram- Przytuliła się do niego wargami muskając policzek.- Uważaj na siebie.
- Wzajemnie. I zadzwoń do mamy. No i nie pakuj się w kłopoty.
- Zadzwonię. Za jakiś czas.
Ingrid odprowadziła wzrokiem wuja, który zmierzył tylko w sobie znanym kierunku. Z bocznej kieszeni Plecka wyciągnęła portfel ruszając w stronę baru.
- Mogę prosić o rachunek?
- Oczywiście.- Odparł Camillo wystukując na kasie fiskalnej odpowiednie kody.-Masz dużo lepszy humor?- Zauważył przyglądając się dziewczynie
- To prawda. Zwietrzyłam temat. Słuchaj znałeś Antoniettę Boyer?- Zapytała bawiąc się banknotem.
- Tak. To smutne, co ją spotkało.
- Straszne to prawda pójść na spacer i no cóż skończyć jak skończyła. – Wzruszyła ramionami uśmiechając się smutno.
- Chcesz zapytać gdzie do tego doszło?
- Czytasz mi w myślach- położyła na blacie banknot nakrywając go dłonią. Camillo pokręcił głową z uśmiechem. – Wiesz gdzie jest ośrodek Ignacia?
Pokręciła głową.
- Mijasz ośrodek. To taki żółty budynek. Na pewno go nie przegapisz. Skręcasz w lewo, później na prawo masz polną ścieżkę. Żółta taśma wskaże ci drogę.
- Dzięki. Jesteś nieocenionym źródłem informacji- powiedziała wychylając się do przodu. Na jego policzku złożyła krótki pocałunek. Za jej plecami rozległ się dźwięk dzwonka sygnalizujący kolejnego klienta. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając wprost na Juliana.
- Mogę przyjść później, - zasugerował przyglądając się z rozbawieniem Ingrid. Palce zacisnął na trzymanej w dłoniach torbie.
- Daj spokój Julek. Ja już wychodzę- podeszła do mężczyzny kładąc mu dłoń na ramieniu.- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że na oddziale pojawiła się postrzelona kobieta która umarła?- Zapytała z wyrzutem.- Nie dobry ty- poklepała go po ramieniu.- Mogę ci to jednak wybaczyć.
- Wszystko w porządku?- Zapytał zaniepokojony. Uniósł lekko ku górze jej podbródek. Oczy dziewczyny błyszczały dziką radością.
- Popełniono tu morderstwo- szepnęła uśmiechając się od ucha do ucha.- Idę zajrzeć na miejsce zbrodni. Nie patrz tak na mnie! Wypiłam za dużo kawy połączeniu ze śledztwem sprawia, że mam niespożyte ilości energii- zarzuciła mu ręce na szyję.
- Ingrid- położył obje ręce na jej biodrach spoglądając na nią rozbawiony. Torba lekarska uderzyła o jej biodro.
- Wiem, wiem wykorzystałbyś moja energię w zupełnie inny sposób- paznokciami przesunęła po jego karku. Stanęła na palach wargami muskając jego policzek.- Kto wie może kiedyś? – Zapytała szeptem- Uważaj na siebie doktorku. Poklepała go po policzku wyślizgując się z jego objęć- Do zobaczenia Camillo- pomachała na pożegnanie właścicielowi kawiarni zamykając za sobą drzwi.. Julian pokręcił głową z uśmiechem.
- Niesamowita dziewczyna- zauważył Camillo, kiedy Julian podszedł do baru. – Podwójne espresso? – Julian skinął głową.- To twoja dziewczyna?
- Znajoma. – Odpowiedział-, Dokąd dokładnie poszła?- Zapytał. Camillo jeszcze raz objaśnił trasę na miejsce zbrodni. Postawił przed Julianem filiżankę gorącej kawy.- Ratujesz mi życie- powiedział. Postawił torbę lekarską na stołku obok.- To pan wzywał wizytę domową?
- Tak, ale prosiłem o doktora Juareza. – Zauważył Camillo wycierając blat.
- Niestety doktor Juarez jest w tej chwili na urlopie, więc ja zbadam pańskiego wnuka.
- Rozumiem, ale doktor Juarez zajmuje się Lorim od początku. Zna jego historię choroby.
- Pański wnuczek ma siedem lat i cierpi przewlekłą lewokomorową niewydolność serca. Ma także astmę sercową. Odrobiłem lekcje panie Angarano i jestem tutaj, aby pomóc. I w przeciwieństwie do doktora Juareza jestem pediatrą.
- Przepraszam ja..- Zaczął Camillo.
- Nie ma pan, za co przepraszać. - Powiedział dopijając kawę. Podniósł się z miejsca.- To gdzie nasz mały pacjent?
- Na górze. Zaprowadzę pana.
- Ok
Pięć minut później Julian poznał matkę chłopca Leonor i starszego brata Jaime . Chłopczyk przyglądał mu się nieufnie, kiedy towarzysząc matce prowadził go do pokoju małego pacjenta. Julian tak jak podejrzewał zauważył dziecko przykute do łóżka pod aparaturą.
- Lori- podszedł powoli do łóżka przysiadając na jego brzegu.- Mam na imię Julian i jestem lekarzem
- Będzie mnie pan kuł?- Zapytał z przerażeniem malującym się w dużych brązowych oczach.
- Nie żadnych igieł.- Powiedział wyciągając przed siebie ręce. – Zbadam cię i zadam kilka pytań.
- Chcę przy tym być- odparł butnym tonem chłopiec. Matka położyła mu dłoń na ramieniu.
- Dobrze, możesz usiąść obok brata. – Z torby obok wyciągnął stetoskop.
Skupił się wyłącznie na wyznaczonym zadaniu. Spokojnym łagodnym tonem wydawał wystraszonemu dziecku polecenia starając się przy tym zagadywać o różne rzeczy. Pluszowego pieska, który leżał obok niego, plakat ulubionej drużyny piłkarskiej który wisiał nad jego łóżkiem. Jaime okazał się jednak dużo bardziej gadatliwy niż brat. Uwadze lekarze nie ubiegł fakt, iż przez całe badanie trzymał Loriego za rękę. Dziecko odprężyło się.
- Jest źle?- Lori utkwił w nim ciemne oczy. – Umieram.
-Nie- odparł natychmiast.- Lori jesteś chory, ale każdą chorobę można wyleczyć. I zamierzam to zrobić.
- Potrzebuje serca- wtrącił się starszy brat nadal trzymając dłoń młodszego braciszka w swojej.- Doktor Juarez powiedział, że bez tego- urwał niepewnie spoglądając na lekarza, który doskonale rozumiał ciąg dalszy wypowiedzi.
- Tak i zapewne nie długo je dostanie. Za nim to jednak nastąpi musimy uporać się z jego astmą później pomyślimy o zabiegu- powiedział swobodnym tonem jakby chodziło o wycięcie wyrostka nie przeszczep organu. – Wszystko będzie dobrze. Zejdę teraz na dół i porozmawiam z twoją mamą i dziadkiem.- Uśmiechnął się łagodnie.
- Odprowadzę pana- Jaime zeskoczył z łóżka. Julian również się podniósł zmierzając za chłopcem.- Zaraz do ciebie wrócę. Zamknął za sobą drzwi.- Mogę pana o coś zapytać?- Chłopiec oparł się o drzwi uporczywie wpatrując się w Juliana.- On potrzebuje serca- zaczął- czy to nie oznacza, że ktoś musi umrzeć?
Julian westchnął cicho stawiając na podłodze torbę lekarską.
- Tak to prawda Jaime, czasami jednak tak się zdarza- urwał szukając w głowie odpowiednich słów- Widzisz medycyna to przedziwna dyscyplina i czasami trzeba stanąć przed trudnymi wyborami jak w przypadku twojego brata. Potrzebuje serca i dostanie je kosztem innego człowieka, ale nie to masz zapamiętać.
- A co?
- To, że ktokolwiek odda mu serce zrobi dla niego coś nie łatwego, choć pięknego. Da mu szansę na normalne szczęśliwe życie. I za to powinniśmy być tej osobie wdzięczni. Rozumiesz?
Jaime pokiwał z powagą głową.
- Wie pan ja też kiedyś będę lekarzem.- Oznajmił- i uratuje komuś życie.
Julian uśmiechnął się do dziecka.
- Wracaj do brata ja porozmawiam z twoją mamą i dziadkiem.
Chłopiec odwrócił się i wszedł do pokoju cicho zamykając drzwi. Julian udał się do kuchni gdzie na jego widok Leonor poderwała się z miejsca.
- Niech pani usiądzie.- Powiedział łagodnym tonem.
- Jak bardzo jest źle?- Zapytała patrząc na niego dużymi ciemnymi oczyma. Do Juliana dotarło, iż mały Lori odziedziczył po matce oczy. Patrzył na niego dokładnie w ten sam przerażony pełen bólu sposób. – Ja już sama nie wiem, co robić- wyznała bezradnie rozkładając ręce.
- Pierwsze chciałbym zobaczyć pełny wykaz leków, jakie przyjmie Lori- zaczął Julian z torby wyciągając plik recept.
- Oczywiście– Camillo stojący przez oknie podszedł do jednej z szafek.- Trzymamy je tutaj w apteczce z dala od dzieciaków.- Powiedział dziadek chłopców stawiając przed Julianem koszyczek lekarstw.- To wszystkie, które przyjmuje Lori.
Julian ze zmarszczonym czołem oglądał kolejne buteleczki czując, iż Juarez naprawdę dostanie w zęby, gdy tylko się pojawi. Nie mógł uwierzyć, iż te laki podaje małemu chłopcu! Lori miał siedem lat a jego organizm faszerowano tabletkami dla chorych dorosłych! Nawet w niewielkich ilościach siały spustoszenie w organizmie dziecka! Juarez o tym chyba jednak zapomniał.
- Mogą je państwo wyrzucić- powiedział spokojnym tonem, choć w środku cały się gotował ze złości. – Lori zostanie przyjęty na oddział. Zlecę EKG USG serca i ECHO po otrzymaniu wyników po konsultacji kardiologicznej zdecydujemy, jakie leki będą podawane Loriemu i w jakich dawkach. Do tego dietetyk ustali dietę. Lori oczywiście niezwłocznie trafi na listę osób oczekujących na przeszczep serca.
- To wszystko jest konieczne.
- Niestety tak. Hospitalizacja pomoże nam ustabilizować stan pani synka.
- On był w szpitalu. Wszystko było w porządku- zaczęła.- Lekarz powiedział, że to wystarczy, aby jego stan się poprawił. – Pokręciła głową z trudem powstrzymując cisnące się do oczu łzy. – Doktor Juarez
- Z doktorem porozmawiam sobie osobiście- powiedział Julian.- My musimy skupić się na pani synku. Ustabilizować napady astmy, aby mógł otrzymać nowe serce. Wyjdę na, zewnątrz aby wezwać karetkę. – Powiedział podnosząc się z krzesła.- Zaraz wracam.
- Oczywiście.
Julian ze smutkiem popatrzył na rodzinę malucha. Mógł zrobić jedynie to, o czym powiedział. Ustabilizować jego stan i czekać aż pojawi się serce, które będzie dla chłopca odpowiednie. W kilku ostrych skierowanych do dyspozytorki słowach wezwał karetkę pogotowia. Zadzwonił do przełożonej pielęgniarek i kazał przygotować salę dla chłopca a także zamówił konsultacje kardiologiczną. Kiedy się odwrócił dostrzegł brata Loriego stojącego w wejściu kawiarni.
- Zabiera go pan- powiedział z wyrzutem chłopiec
- Przykro mi. Nie robiłby tego gdyby to nie było konieczne.
- Ale wylecz go pan?
- Zrobię wszystko, co będę mógł, aby mu pomóc.
- On nie lubi szpitali.
- Nikt nie lubi szpitali- Julian zrobił krok do przodu przyklękając przy dziecku. – Wszystko się ułoży. –Brązowowłosy chłopiec zrobił krok do przodu chwytając Juliana za szyję. – Znajdzie pan dla mojego braciszka serce? – Zapytał płaczliwym tonem.
- Zrobię wszystko- urwał nie dokończywszy zdania.- Tak- szepnął mu do ucha świadom, iż nie powinien niczego obiecywać ani jemu ani jego matce ani Loriemu.- Znajdę mu serce.
***
Ośrodek Ignacia Sancheza o tej porze tętnił życiem. Ingrid po opuszczeniu szatni potrzebowała chwili tylko i wyłącznie dla siebie. Włosy związała w luźny warkocz. Ubrana w ulubiony top i dresy wkroczyła na salę chłonąc dużymi ciemnymi oczyma każdy szczegół. Worki kołysały się na hakach. Uwagę Ingrid przykuło jednak zupełnie coś innego. Na widok ringu nie mogła się nie uśmiechnąć.
Jeszcze kilka miesięcy temu każdą wolną chwilę spędzała w miejscu podobnym do tego. W centrum latynoamerykańskiej dzielnicy wietrznego miasta nie raz, nie dwa walczyła z przeciwnikami większymi od siebie.
- Fakt, iż jesteś mała to twój atut. W końcu nikt nie podejrzewa, że takie chuchro jak ty może porządnie zlać komuś dupsko, mawiał Dużo Jim śmiejąc się przy tym głośno. Trenował ją osobiście. Szkolił podstawy, które nabyła za murami poprawczaka. Dał jej nową tożsamość. Pewność siebie i fakt, iż przestała żałować dokonanych wyborów.
Owijając bandaż na dłoniach zauważyła jak grupka wyrośniętych nastolatków szepcze coś między sobą rechocząc. Mówili o niej. Była niemal tego pewna. Kilku nawet odważnie spoglądało w jej stronę. Miała ogromną ochotę wyzwać któregoś z nich na pojedynek. Na samą myśl serce zaczynało być coraz szybciej.
Uwielbiała walczyć. Zwłaszcza z płcią przeciwną. Pokazywać im, że nie jest drobną słabą kobietką. Stłumiła w sobie pokusę. Jeszcze nie teraz. Miała przecież się nie wychylać. A fakt, iż skopała tyłek któremuś dzieciakowi rozszedłby się echem po całym mieście. Nie żeby nie było to przyjemne, lecz jeszcze nie teraz.
- Najpierw rozgrzewka później worek, mruknęła sama do siebie wyciągając z rzuconej na podłogę torby skakankę. Ignorując chichoty zaczęła skakać.
Dwadzieścia minut worek zakołysał się od jej uderzenia. Ingrid nie słyszała uwag mówionych między dzieciakami. Istniał tylko worek i rock wypełniający jej uszy. Od uderzenia do uderzania zupełnie nieświadomie zanurzyła się we własne wspomnienia.
***
- Sąd okręgowy po zapoznaniu się ze sprawą Ingrid Izabelli Lopez i uznaje ją winną zarzucanych jej czynów i skazuje na sześć lat pozbawienia wolności. Skazana będzie odbywała karę w zakładzie poprawczym dla dziewcząt o zaostrzonym rygorze Zamykam przewód sądowy
Cały jej świat runął w tamtej chwili. Wszystkie plany i marzenia przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Z Sali rozpraw wywleczono ją siłą ledwie pamiętała drogę do zakładu poprawczego o zaostrzonym rygorze.
Była przerażona. Trzęsła się całą drogę. Nie płakała. Wszystkie łzy wylała, kiedy błagała ojca żeby ją stamtąd zabrał. Była przecież niewinna. Nie było jej tamtej nocy w tym sklepie. To nie ona pociągnęła za spust odbierając sklepikarzowi życie i cały zarobek. To nie była ona. Wrobiono ją. Czy on tego nie rozumiał? Robił takie rzeczy na okrągło. Nie mógł zrobić czegoś dla niej. Uratować jej od tych sześciu lat zamkniętej w czterech ścianach.
Pierwsze miesiące okazały się być najgorsze. Życie w poprawczaku nie należało do łatwych. Musiała nauczyć się walczyć o samą siebie. O swoje życie. Musiała zacisnąć zęby i przetrwać.
Nauczyła się walczyć. O jedzenie, o grę na boisku do siatkówki, o oddech każdego dnia. Pierwsze tygodnie zahartowały ją. Wyzbyła się emocji, wszelkich uczuć. Przestała liczyć na to, iż ojciec odwiedzi ją pewnego dnia i powie jej „Jesteś wolna” przestała się łudzić
Po pół roku wiedziała, że wyjdzie, jako ktoś zupełnie inny. Wyłączyła wszelkie emocje. Długie brązowe włosy ścięła tępymi nożyczkami, nielegalnie w jednej z cel przekuła sobie pępek. Jedyną osobą, która ją odwiedzała była jej matka. Lola Lopez przychodziła raz na tydzień. Przynosiła jej książki, które Ingrid mogła mieć w swojej celi, czekoladowe karmelki. Rozmawiały o wszystkim i o niczym. Lola nigdy nie poruszała tematu winna czy niewinna. Nie rozmawiały także o ojcu dziewczyny. Dla Ingrid Peter przestał istnieć
Lola Lopez odwiedzała córkę nieprzerwanie w każdą środę. Pokonywała odległość dwustu pięćdziesięciu kilometrów, aby równo o trzynastej trzydzieści trzymać jej dłoń w swojej w sali widzeń. Miały godzinę, aby porozmawiać. Przez większość tego czasu to Lola mówiła zaś Ingrid słuchała.
Tego dnia bawiła się swoim paskiem od torebki spoglądając na mijany krajobraz. Gdyby okoliczności były inne to może i podziwiane widoków za oknem sprawiałoby jej przyjemność. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę siedzącego za kierownicą.
Gabriel Lopez
Starszy brat Loli był jedyną osobą z rodziny Lopez, która chciała utrzymywać z nią kontakt. Po tym, jak jako młoda dziewczyna zaszła w ciążę z nieodpowiednim człowiekiem i zdecydowała się urodzić dziecko dla rodziców przestała istnieć. Jedynie Gabriel utrzymywał z nią kontakt. Wspierał ją. Był ojcem chrzestnym maleńkiej Ingrid. I teraz zdecydował się jej pomóc.
Niczego nie obiecywał. Nie należał do ludzi, którzy obiecują a później okazuje się iż sprawa jest zbyt trudna i skomplikowana aby doprowadzić ją do szczęśliwego finału. Niczego nie obiecał, ale zaszczepił w niej iskierkę nadziei, iż nie długo może jej córeczka będzie wolna. Niczego bardziej nie pragnęła jak powrotu Ingrid do domu.
Zaparkował samochód przed bramą poprawczaka. Z nosa zsunął przeciwsłoneczne okulary z niepokojem malującym się w dużych brązowych oczach przyjrzał się siostrze.
Ostatnie dwa lata dla Loli Lopez były ciężkie. Skazanie córki na sześć lat poprawczaka, cotygodniowe wizyty, które sprawiały, iż na matczynym sercu pojawiały się kolejne rany. Nie mogła jej pomóc. On mógł i zamierzał to zrobić. Kilka miesięcy temu uruchomił machinę, która miała na celi jedno; wydostanie siostrzenicy z poprawczaka. I nie spocznie póki mu się nie uda.
- Gotowa?- Zapytał siostry odpinając pas bezpieczeństwa. Lola skinęła głową.
Dziesięć minut później siedzieli na niewygodnych krzesłach w sali widzeń wypatrując szesnastolatki. Lola niecierpliwie bębniła palcami o blat kwadratowego stolika. Uśmiechnęła się niepewnie do brata, który wzrok miał utkwiony przed siebie. Rozmowa z Ingrid prawdopodobnie nie będzie należała do najłatwiejszych.
Ingrid zobaczyła ich pierwsza. Spotkania z matką nie należały do łatwych. Lola za wszelką cenę usiłowała utrzymać między nimi nić porozumienia. Widywała się z córka w każdą środę. Spędzała z nią godzinę w sali widzeń mówiąc o wszystkim, aby nie życiu tutaj. Nie pytała o siniaki na jej nadgarstkach, twarzy, rozcięte wargi. Tak im obu było łatwiej. Ingrid czasami udawała, że jest na wakacjach a matka jedynie odwiedza ją od czasu do czasu.
Dziś nie była sama. Obok Loli siedział mężczyzna. Ingrid niemal natychmiast rozpoznała w nim swojego wuja. Mimo iż wspomnienia z całego procesu były niezwykle mgliste jego zapamiętała. To on objął matkę, kiedy osunęła się na krzesło po ogłoszeniu wyroku.
- Idziemy- została mocno pociągnięta do przodu. Kajdanki wokół kostek zadziczały. Ingrid powoli ruszyła do stolika. Lola poderwała się z krzesła.
- Kochanie- podeszła do Ingrid kompletnie ignorując strażniczkę. Delikatnie ujęła córkę pod brodę spoglądając ze zmarszczonym czołem na rozciętą wargę.
- Kolekcjonuje blizny- powiedziała spokojnym żartobliwym tonem patrząc matce w oczy. – Im więcej tym lepiej. – Delikatnie chwyciła matkę za nadgarstek powoli odsuwając do siebie jej rękę.
- Macie godzinę- powiedziała strażniczka. Ingrid skinęła głową zajmując miejsce na przeciwko wuja. Gabriel wpatrywał się w jej twarz dłuższą chwilę.
- Co się stało?- Zapytał. Ingrid podchyliła się powoli na krześle wzruszając ramionami.
- Mała wymiana zdań. Wygrałam. To, co ty tutaj robisz?- Zapytała kładąc ręce na stoliku. – Wpadłeś pogawędzić?
- Ingrid- w głosie Loli usłyszała ostrzegawcze nuty. Zignorowała je jednak. Ciemne oczy utkwiła w Gabrielu.
- Złożyłem wniosek o twoje przedterminowe zwolnienie- powiedział prokurator uważnie obserwując rekcję swojej siostrzenicy. Nawet, jeśli ta informacja zrobiła na niej wrażenie nie dała tego po sobie poznać. – Zostanie on rozpatrzony za kilka tygodni
- Czego chcesz? W życiu nie ma niczego za darmo. Podaj tylko cenę mojej wolności.
- Kto pociągnął za spust?- Wychylił się lekko do przodu.
- Ja- powiedziała chłodnym opanowanym głosem uśmiechając się kpiąco.
- Oboje wiemy, że to nieprawda. Nie było cię na miejscu zdarzenia, dlaczego wzięłaś na siebie całą winę?
-Jestem winna. Zabiłam go. – Wzruszyła ramionami odważnie spoglądając mu w oczy.- Koniec tematu.
- Kogo kryjesz?
- Yeti. – Mruknęła splatając ręce na piersiach. Rozejrzała się obojętnym wzorkiem po sali. Spojrzenie utkwiła w przeciwległej ścianie. – Możemy już rozmawiać o pogodzie?
- Nie. Obejrzałem nagrania z monitoringu. Strzelcem nie byłaś ty. To był szczupły biały mężczyzna. Pytanie, który z nich?- Wyciągnął z kieszenie dwie fotografie. Położył je przed Ingrid. Obdarzyła go chłodnym pełnym politowania spojrzenie. Przelotnie zerknęła na zdjęcia. Z trudem przełknęła ślinę na widok znajomych twarzy.
- To żaden z nich- powiedziała wpatrując się w jednego z chłopaków. Roześmiany jasnowłosy. Palce świerzbiły ją, aby dotknąć dwóch dołeczków na policzku. Zacisnęła je powoli w pięści. – To ja strzelałam.
- Flavio czy Giovanni?
- Yeti. To ten potwór, którego nikt nie widział, ale wszyscy o nim słyszeli- powiedziała swobodnym tonem Ingrid. – Nie mogę pozwolić, aby legenda przestała istnieć.
- Ingrid próbujemy ci tylko pomóc- powiedziała Lola przesuwając dłonie w stronę rąk nastolatki. – Powiedź nam prawdę.- Dodała błagalnym tonem.
- Mówię prawdę- odparła. – Musisz zaakceptować fakt, iż masz córkę morderczynię. Nie ty pierwsza nie ostatnia.
Gabriel wiedział, że nie wskóra nic pytając o tożsamość prawdziwego strzelca. Ingrid była gotowa spędzić resztę swojej młodości za murami poprawczaka niż wydać któregoś z Romów. Wybrali idealnego kozła ofiarnego, pomyślał ze smutkiem Lopez. Nie zamierzał jednak się poddawać. Sprawa Ingrid była w toku. Za kilka tygodni stanie przed sędzią, który po raz kolejny weźmie los w swoje ręce.
- Zostaniesz przedterminowo zwolniona za dobre sprawowanie. – Powiedział przerywając ciszę. Wziął zdjęcia ze stolika chowając ze w wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Dobre sprawowanie?- Ingrid parsknęła śmiechem- Moja kartoteka jest grubsza od Biblii.
- Tym zajmę się ja. Ty masz siedzieć cicho i odpowiadać na pytania, kiedy cię o to poproszą. I tylko wtedy. Rozumiesz?
Ingrid pokiwała twierdząco głową. Lola wstała od stolika mówiąc coś o skorzystaniu z toalety. Gabriel został sam na sam z Ingrid. Dziewczyna obdarzyła go chłodnym spojrzeniem.
- Robię to dla niej- powiedziała przez ściśnięte gardło. – Tak jest lepiej. Wizyty, co środę w poprawczaku są dużo lepszą opcją niż co środę składane kwiaty na cmentarzu.- Po policzku spłynęła jedna samotna łza, którą szybko starła wierzchem rękawa.



Złapała worek opierając spocone czoło o skórę. Zamknęła oczy wsłuchując się w dudnienie własnego serca. Wolną dłonią wyszarpnęła słuchawki z uszu. To zdecydowanie nie był dobry pomysł. Przychodzenie do ośrodka i bezmyślne uderzanie w worek jedynie pogorszyło sprawę. Ingrid zamiast przestać się roztrząsać swoją przeszłość zagłębiła się w najczarniejsze wspomnienia. Ostatnio rozmyślała dużo aż za dużo o swoim życiu. Spotkanie z Gabrielem jedynie pogorszyło sprawę. Poprawczak to był przecież dopiero przedsmak tego, w co się wpakowała. Wyprostowała się powoli dopiero teraz dostrzegając opartą o ścianę blondynkę. Ingrid uśmiechnęła się blado.
- Długo tak stoisz?- Zapytała kładąc ręce na biodra. Zdmuchnęła z oczu niesforne kosmyki grzywki.
- Kilka minut- odparła nieznajoma powoli ruszając w stronę dziewczyny.- Jesteś w tym całkiem dobra- zauważyła Lia mimowolnie zerkając na jej bandaże- tylko mniejszą krzywdę zrobisz sobie, kiedy będziesz mnie agresywna- zauważyła wpatrując się w ślady krwi.
- Ja jestem osobą agresywną- rzuciła mimowolnie mozolnym krokiem ruszając w stronę torby. Czuła ból każdego mięśnia. Wyciągnęła ze środka ręcznik, który przerzuciła sobie przez kark.
Palce zacisnęła na butelce wody mineralnej. – Lepiej żebym wyżyłasię na worku niż na którymś z tych zarozumiałych małolatów -rzuciła ruchem wskazując rozchichotaną grupkę chłopców. – Uwierz mimam ochotę skopać któremuś tyłek, jak słucham tych ich przemądrzałych tekstów i chamskich odzywek do słabszych. – Mrugnęła do Lii usta rozciągając w szerokim uśmiechu- Świerzbi mnie.
- Na co więc czekasz?- Zapytała wyzywającym tonem Lia.
- Nie mogę rzucać się w oczy- odpowiedziała.- Po za tym nie kuś mnie! Naprawdę mogę zrobić jej krzywdę- spojrzała na nieznajomą.- Nie wierzysz mi?
Lia uśmiechnęła się półgębkiem.
- Nic przecież nie mówię- odparła opierając ręcena biodrach - Niewinny sparing? Mogę sędziować.- Zaproponowała.

Uśmiechnęła się pod nosem. Wsunęła rękę do kieszeni dresów wyciągając z niej telefon. Słuchawki sięgnęła z szyi. Odwróciła się w stronę Lii.
- Potrzymaj- mruknęła. – Chłopaki!- Krzyknęła przekrzykując dudniącą w pomieszczeniu muzykę.- Który ma ochotę na sparing ?- Ruchem głowy wskazała na ring.
- Z tobą?- Najwyższy chłopak parsknął śmiechem.- Nie chcę cię uszkodzić!
- Ty mnie?- Ingrid roześmiała się perliście- raczej ja mogę uszkodzić ciebie. Poprzestawiać ci kilka jedynek no chyba, że się boisz?- Zapytała splatając ręce na piersiach.
- Nie boje się ciebie- wystąpił do przodu. Ingrid przechyliła na bok głowę.
- Więc na co czekasz?
Dopóki dopóty nie wyszła na ring nie wiedziała jak bardzo jej tego brakuje. Uderzeń ciał o siebie, adrenaliny płynącej w żyłach. Starła jego uśmieszek jednym prostym uderzeniem. Za trzecim leżał na macie. Ingrid zapoznała się z nową gamą przekleństw. Wzruszyła ramionami stając w narożniku. Pierwsze uderzenie ciała o matę bolało najbardziej. Przyciśnięta do maty spojrzała mu w oczy. Jego oczy połyskiwały wesoło.
- I co teraz paniusiu?- Zapytał.
- To chyba oczywiste- mruknęła- chwyt znany i stosowany od początków istnienia świata- uśmiechnęła się uderzając go kolanem w krocze. Błysk bólu, szok i niedowierzanie malujące się w ciemnych oczach. Chwyciła go za rękę wykręcając ją do tyłu.- Dam ci radę- mruknęła przyciskając go kolanem do maty- nigdy nie ignoruj przeciwnika, zgłasza, gdy to kobieta. I nie martw się do wesela się zagoi- puściła go prostując się. Spojrzała na nieznajomą, które pokręciła głową z trudem powstrzymując wybuch śmiechu. Ingrid bezradnie wzruszyła ramionami schodząc z ringu. Podeszła do swojej torby sięgając po wodę
- Gdzie się tego nauczyłaś?- Zapytała z zaciekawieniem Lia.- Widziałam kilka walk w swoim życiu- zaczęła.- To jego przyłożenie sama mu się podłożyłaś pod rękę- rzuciła z wyrzutem.
- Wiem- odpowiedziała Ingrid uśmiechając się w jej stronę psotnie. – Zrobiłam to specjalnie.- Widząc pytanie w oczach nieznajomej zrobiła krok do przodu- Nic nie boli faceta bardziej niż cios w czuły punkt. Uraziłam jego dumę i klejnoty czegóż chcieć więcej?- Zapytała.
Lia parsknęła śmiechem.
- Jestem Ingrid- wyciągnęła w jej stronę dłoń.
- Lia- uścisnęła jej dłoń.- Miło cię poznać.
- I wzajemnie. Słuchaj Lia można gdzieś tutaj wziąć prysznic?- Odkleiła koszulkę od pleców.
- Jasne, pokażę ci
Kilka minut później w dobrym nastoju opuściła ośrodek. Mimo obolałych mięśni czuła, że żyje. Lię zauważyła siedzącą na schodkach. Usiadła obok niej wyciągając przed siebie nogi. Twarz wystawiła ku słońcu, którego ciepłe promienie coraz rzadziej przebijały się przez chmury. Zamknęła na chwilę oczy wzdychając.
- Masażysty tu pewnie nie macie?- Zapytała z nadzieją w głosie uśmiechając się lekko. Lia parsknęła śmiechem.
- Niestety nie.
- Wielka szkoda. Nie pogardziłabym jakimś półnagim przystojniakiem o dużych zręcznych dłoniach- westchnęła rozmarzona. – Zwerbuje Juliana.- Zadecydowała- Jest dupkiem, ale ma boskie i zręczne ręce.- Uśmiechnęła się pod nosem spoglądając na Lię. – Zmieniając całkiem temat znałaś może Antoniettę Boyer?
- Nie osobiście- odpowiedziała łypiąc na Ingrid.- Jesteś z policji?
- Jestem dziennikarką- odparła palcami przeczesując mokre włosy.- Jaka była?
- Napuszona. Dlaczego o nią pytasz. Nie żyje. – Zauważyła Lia wsuwając za ucho kosmyk włosów.
- No właśnie. Ktoś ją zabił- odparła z powagą. – To ktoś stąd.- Stwierdziła Lopez wpatrując się w Lię, która uporczywie milczała. - Kim ona była?
- Kobietą, która nadepnęła komuś mocno na odcisk. – Odpowiedziała na jej pytanie dziewczyna. – Czy to ważne?
- Tak, jeżeli po mieście biega morderca może uderzyć po raz kolejny. Co o niej wiesz? – Zagadnęła spoglądając przed siebie. Zerknęła na blondynkę- Lia?
- Dziesięć lat temu znaleziono ciało Antonietty Boyer. O jej morderstwo oskarżono niewinnego człowieka. Zniszczono mu reputację! A ona pojawiła się po latach jak gdyby nic się nie stało!- Powiedziała oburzona Lia. – Paradowała po mieście dumna niczym paw a pan Zuluaga nie usłyszał zapewne nawet głupiego „przepraszam”!
- Zuluaga?
- To nie on- powiedziała pospiesznie Lia – To dobry człowiek.
- Wiem poznałam go na Święcie Dziękczynienia. Przemiły kulturalny człowiek nie skrzywdziłby nawet muchy- Lia przyglądała się jej zaskoczona.- Znam się na ludziach i to nie jest typ mordercy. Wiesz, dlaczego sfingowała swoją śmierć?
- Nie.
- Szkoda. Poszperam tu i tam. I na pewno coś znajdę. To zrobił ktoś stąd- powiedziała podrywając się z miejsca. – Pędzę pisać artykuł no i na masaż. Miło było cię poznać Lia. I dzięki za informacje.
- Ciebie także Ingrid i uważaj na siebie. Ktokolwiek zabił zawsze może zrobić to po raz kolejny.
Usta Ingrid drgnęły w uśmiechu
- Nie martw się Lia, kto, jak kto ale ja umiem o siebie zadbać


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:02:31 10-04-15, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:56:25 11-04-15    Temat postu:

215. Sol

Zatrzasnęła swoją szafkę w szatni na zapleczu i szybkim krokiem skierowała się do baru, po drodze ściągając ciemne włosy w koński ogon i związując je na czubku głowy. Przeszła przez wahadłowe drewniane drzwi, a miejsce ciszy panującej na tyłach gospody natychmiast zajął gwar rozmów, salwy śmiechu i latynoskie rytmy płynącej z głośników muzyki, do której tańczyli zgromadzeni na sali klienci. Stanęła obok pracującego w gospodzie [link widoczny dla zalogowanych], wymieniając z nim przyjazne uśmiechy i od razu zabrała się do przygotowywania zamówienia dla kolejnego gościa lokalu.
Po chwili przesunęła po ladzie szklankę z drinkiem, uśmiechając się serdecznie do młodego mężczyzny, siedzącego naprzeciwko, który wgapiał się w nią błyszczącymi ciemnymi oczami. Nie robiło to na niej jednak żadnego wrażenia, bo przywykła do tego, że faceci okazywali jej zainteresowanie zwłaszcza, kiedy błędnie odczytywali jej uprzejmy uśmiech, który był raczej profesjonalny, a nie zalotny. Zignorowała jednak adoratora i zanim zdążył otworzyć usta by coś powiedzieć, przesunęła się kilka metrów w bok i przyjęła kolejne zamówienie. Odruchowo rozejrzała się po zatłoczonej sali i omiotła spojrzeniem wciąż napływających do gospody klientów, aż w końcu jej wzrok padł na znajomą męską postać siedzącą przy drugim końcu baru. Zmrużyła oczy i przygryzła policzek od środka, przyglądając mu się przez moment, jakby nie była do końca pewna, czy aby się nie myli. Kiedy mężczyzna przechylił kolejny kieliszek tequili, a później wsparł policzek na dłoni, wpatrując się w puste szkło spod półprzymkniętych powiek, była już pewna, że to nikt inny jak Leo Sanchez. Sądząc jednak po jego stanie nie wyglądał na kogoś, kto upija się na wesoło, a teraz przynajmniej wiedziała, dlaczego nie pokazał się na próbie w szkole tańca.
Podała kolejne zamówienie młodej dziewczynie i podeszła do Theo, szturchając go lekko łokciem.
- Długo tu siedzi? – zapytała pochylając się nad jego ramieniem, by lepiej ją usłyszał, a gdy spojrzał na nią pytająco, wskazała ruchem głowy na Leo.
- Od popołudnia – stwierdził i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Wciąż mu dolewam, a wygląda już tak jakby za chwilę miał zaprosić swoje czoło na spotkanie z naszą ladą – zaśmiał się. Marisol pokręciła głową z rozbawieniem i obeszła kolegę po chwili stając tuż przed Sanchezem. Uniósł leniwie powieki i wbił w nią półprzytomne spojrzenie przekrwionych oczu.
- Cześć, Promyczku! – zabełkotał, uśmiechając się krzywo i usiłując skupić na niej wzrok, zmrużył oczy. – Jeszcze raz to samo, poproszę – odezwał się niewyraźnie, przesuwając dłonią po zmęczonej twarzy. Sol uniosła wymownie brew i oparła się dłońmi o ladę.
- Tobie na dzisiaj zdecydowanie wystarczy Leo, bo urznąłeś się już jak bela – zauważyła, przekrzywiając lekko głowę i pochwytując jego zamroczone spojrzenie. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust i uniósł do góry palec wskazujący.
- Jeszcze nie jak bela… to znaczy …. może ociupinkę – mruknął, przysuwając palec wskazujący do kciuka i choć zapewne miała pojawić się między nimi kilkumilimetrowa szczelina obrazująca to, o co mu chodzi, ostatecznie palce złączyły się, a jego ręka z rezygnacją opadła z powrotem na ladę. – Jeszcze wszystko kontaktuję, więc nie uwaliłem się wystarczająco – wymamrotał, wzdychając ciężko. – Wiesz ….. życie jest gówniane…. – burknął po chwili z pełną powagą, opierając brodę na przedramionach ułożonych płasko na ladzie i wbijając zamglony wzrok z przezroczyste szkło stojące przed nim. – Wszystko jest do d**y…. Zupełnie jak papier toaletowy…. …. nawet jak narysujesz na nim kwiatki i go wyperfumujesz to i tak w jedwab się nie zmieni i ciągle będzie się nadawał tylko do jednego... mówię Ci, Promyczku – mruknął łamiącym się głosem i zwiesił głowę, wspierając czoło o blat.
- No Sokrates to z Ciebie jest kiepski, Leo – zauważyła rozbawiona Sol i przygryzła policzek od wewnątrz usiłując powstrzymać wybuch śmiechu, gdy gwałtownie uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał kompletnie, o czym ona mówi.
- Że kto? Sorakles? – zapytał, a kiedy się zachwiał gubiąc nagle równowagę, Sol wyciągnęła rękę i chwyciła go mocno za przedramię, powstrzymując przed zsunięciem się z barowego stołka.
- Sokrates – poprawiła, przyglądając mu się czujnie i powoli rozluźniając uścisk.
– A to ktoś z Valle de Sombras, bo nie znam gościa – dodał, wzruszając nonszalancko ramionami. Marisol pokręciła głową z niedowierzaniem, ale powstrzymała się przed odpowiedzią, bo wiedziała, że i tak Leo w tej chwili niczego nie wyłapie, tym bardziej, że jego myśli znów zmieniły kierunek. – Macie fajne kieliszki – powiedział z uznaniem w głosie. Uniósł dłoń ze szkłem i oparł łokieć o blat, wbijając w kieliszek palec wskazujący drugiej reki. – Fajne, tylko cholera ….. za małe jakieś – dodał krzywiąc się z niesmakiem i odstawiając go z brzdękiem z powrotem na blat. - Nalej mi jeszcze ….. jednego, Promyczku….. Aaaaaa…… najlepiej jakbyś się na….piła razem ze mną – dodał niezrozumiale, zwilżając spierzchnięte wargi językiem i spoglądając na nią półprzytomnie, smutnymi oczami.
- Jestem w pracy, Leo – zauważyła rozsądnie i uśmiechnęła się, kiedy w odpowiedzi sapnął cicho i wywrócił teatralnie oczami. – Poza tym prowadzę samochód, a dla Ciebie na dzisiaj wodopój jest już zamknięty – dodała łagodnie, ale stanowczo, zgarniając z lady opróżniony przez niego chwilę temu kieliszek.
- Nie lubię cię – burknął jak obrażone dziecko, wydymając dolną wargę i posyłając jej rozżalone spojrzenie, wsparł policzek na dłoni. Sol parsknęła wesołym śmiechem i przyjrzała mu się z rozbawieniem przez kilka sekund, nad czymś się zastanawiając. Nie mogła go przecież zostawić w takim stanie, a już na pewno nie powinna go wypuszczać samego do domu, bo nie dość, że było późno, to jeszcze był zalany w trupa i wątpiła, czy byłby w stanie rozróżnić dzielnicę, w której się znajduje, a co za tym idzie bezpiecznie dotrzeć do domu.
Przygryzła policzek od środka i kiwnęła głowę na tyły gospody.
- Chodź, zdrzemniesz się na zapleczu, a ja zrobię ci później kawę i odwiozę cię do domu. – zaproponowała, a Leo uniósł ciężkie powieki i wpatrywał się w nią w milczeniu, tak jakby nie do końca był pewien, czy mu się nie przesłyszało. - Lepiej, żebyś się nie szlajał sam w takim stanie po miasteczku. No chodź – zachęciła, uśmiechając się do niego ciepło i odwróciła się na moment do współpracownika. – Theo! Poradzisz sobie przez chwilę sam, muszę…. – urwała nagle, gdy kolega gwałtownie przeniósł ciemne spojrzenie z jej twarzy na coś, co działo się tuż za jej plecami i ze stoickim wręcz spokojem, pytająco uniósł ciemną brew. Sol zmarszczyła czoło, po czym odwróciła głowę, wędrując za jego spojrzeniem i stanęła jak wryta. – Co ty wyprawiasz? Zwariowałeś? – zwróciła się do Leo, który w tej właśnie chwili wspinał się na ladę baru.
- Noooo …. idę do ciebie? – wybełkotał, usiłując jednocześnie dość nieporadnie, przedostać się na drugą stronę baru i to w jednym kawałku.
Sol doskoczyła do niego w mgnieniu oka i odsunęła całe szkło z roboczego blatu, poniżej głównej lady, tak by zaoszczędzić sobie bałaganu i potłuczonych kieliszków, a Leo niepotrzebnego pokaleczenia. Uśmiechnęła się i przeprosiła klientów, którzy zajmowali miejsca obok Sancheza i przyglądali mu się z jawnym rozbawieniem.
- Ale nie tędy! Na około, głupolu! – odparła, nie mogąc przestać się śmiać z całej tej pokręconej sytuacji. Chwyciła go za ramię starając się pomóc mu bezpiecznie dotrzeć do celu.
- Będzie szybciej.
- Nie wątpię, ale na takie ekstremalne wyczyny to jeszcze trzeba mieć bardziej skoordynowane ruchy i mniej promili we krwi… - zauważyła, ale w tej samej chwili schodząc z baru, Leo zaplątał się o własne nogi i nim zdążyła zareagować, runął jak długi na posadzkę za barem. – No właśnie… - jęknęła bezradnie i kucnęła przy nim, kiedy przekręcił się na plecy, zasłaniając oczy przedramieniem. – Gratuluję, geniuszu…
- Jestem cały…. Chyba …. – wymamrotał, unosząc rękę w uspokajającym geście. – Jakbyś tylko mogła wyłączyć tą karuzelę …. – mruknął bełkotliwie. Sol przysłoniła ręką usta, by się głośno nie roześmiać i uniosła głowę, zerkając na Theo.
- Żyje? – zapytał rozbawiony przygotowując kolejną serię drinków, a Marisol pokiwała tylko głową w odpowiedzi. – Odtransportuj go na zaplecze, poradzę sobie chwilę bez ciebie – powiedział i uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
- Dzięki – odparła i chwyciła przedramię Leo, odsłaniając jego zmęczoną twarz. – Wstawaj, śpiąca królewno – rzuciła, a Sanchez leniwie uniósł ciężkie powieki i spojrzał jej prosto w oczy.
- Juuużżż…. – stęknął i powoli uniósł się do pozycji siedzącej, a później pozwolił by Sol pomogła mu stanąć na nogi. Przełożyła sobie jego ramię przez szyję i objęła go w pasie, prowadząc na zaplecze. W końcu, kiedy dotarli do szatni, ciszę jaka między nimi zapadła, po dłuższej chwili przerwał Leo: - Migdały … - mruknął niewyraźnie, ściągając na siebie jej zaskoczone spojrzenie.
- Co? – spytała Sol, marszcząc czoło.
- Ładnie pachniesz – stwierdził wsuwając nos w jej włosy. Marisol wywróciła oczami i zaśmiała się wesoło, zdając sobie sprawę, że chodzi mu tylko o szampon do włosów.
- Leo, weź się w garść i przestań mnie wąchać! – upomniała i pacnęła go ręką w brzuch, aż stęknął głucho.
- Kiedy ty naprawdę ładnie pachniesz – powtórzył wpatrując się w nią jasnymi oczami, a gdy spojrzała mu w twarz, pytająco unosząc brew, uśmiechnął się półgębkiem. – Jak marcepanowe ciastko…
- Niestety o tobie nie można powiedzieć tego samego – odparła i odsunęła się powoli, by Leo mógł samodzielnie usiąść na kanapie stojącej pod ścianą w szatni. Zaśmiał się i mruknąć coś niezrozumiale pod nosem, opadając bezwładnie na oparcie kanapy. Uniósł powieki i omiótł jej twarz badawczym spojrzeniem, kiedy uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że niemal natychmiast rozświetliła tym niewielkie pomieszczenie, w którym się znaleźli.
– Wiesz, że naprawdę jesteś jak promyk? – mruknął, wyginając usta w krzywym uśmiechu. Sol parsknęła śmiechem i pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie podlizuj się lepiej. Jesteś uwalony jak szpadel, więc siedź cicho, bo specjalnie to ty dzisiaj nie błyszczysz, a do tego wszystkiego zawaliłeś jeszcze próbę – przypomniała strofującym tonem, posyłając mu wymowne spojrzenie.
Leo walnął się otwartą dłonią w czoło i jęknął bezradnie.
- Wybacz, Promyczku! Na śmierć zapomniałem!
- Domyślam się, ale kolejnej ci nie odpuszczę i zaręczam, że będziesz harował podwójnie – uprzedziła rozbawiona, siadając obok niego na kanapie i obserwując go uważnie, gdy nagle poważniejąc pochylił się powoli do przodu i wsparł przedramiona o kolana.
- Jestem beznadziejny – wybełkotał łamliwym głosem i ukrył twarz w dłoniach, oddychając ciężko. Dopiero teraz widać było wyraźnie, że stało się coś, co wbrew pozorom mocno podłamało tego zazwyczaj beztroskiego i wiecznie roześmianego faceta. Sama lepiej niż ktokolwiek inny doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przecież zdarzają się w życiu chwile, które potrafią przewrócić świat do góry nogami, a zamiast słońca nasze dni wypełnia gradowa burza. Jednak z doświadczenia wiedziała również, że jeśli człowiek chciał w swoim życiu tęczy, musiał pogodzić się z deszczem.
- Każdy ma prawo mieć gorszy czas, ale nie rozczulaj się tak nad sobą, co? – zagadnęła, a kiedy uniósł głowę i spojrzał prosto w jej duże, intensywnie zielone oczy, uśmiechnęła się do niego promiennie. – Dzisiaj się znieczuliłeś, ale jutro te problemy, które masz wcale nie znikną, wiesz o tym? – dodała spokojnym, wyważonym tonem. Leo skinął głową i wbił wzrok w swoje splecione dłonie, bo znów nie było mu do śmiechu. – O kobietę też nie zawalczysz, zaglądając do kieliszka – zaryzykowała i natychmiast pochwyciła zdumione spojrzenie Leo, który gwałtownie uniósł głowę. Zmarszczył brwi i otworzył usta by coś powiedzieć, ale uprzedziła go uśmiechając się gorzko. – Nie jestem głupia, a za barem nie pracuję od dziś. Faceci zalewają robaka głównie z powodu kobiet, a sądząc po tym, że pijesz dzisiaj na smutno, dam sobie uciąć rękę, że o to w dużej mierze chodzi – przyznała łagodnie, zakładając pasmo włosów za ucho i przygryzając policzek od wewnątrz, wbiła wzrok w jakiś mało znaczący punkt na przeciwległej ścianie, jakby myślami była w tej chwili w zupełnie innym miejscu.
- Wiesz jak to jest ciągle dostawać od życia po d***e? - spytał po chwili, wspierając łokcie o kolana i zwiesił głowę, zaplatając dłonie na karku. Milczał przez chwilę i oddychał głęboko, usiłując zebrać myśli, galopujące w jego głowie z prędkością światła. - Ja dostaję na każdym kroku, a moja d**a nie jest ze stali... Może nie wyglądam, ale naprawdę mam miękkie serce.... niestety, dupę też mam miękką - dodał, uśmiechając się gorzko i zerkając na Sol kątem oka. - A do tego mam cholerną zdolność do ładowania się bez przerwy w jakieś gów*o... jedno większe od drugiego...
- Leo - przerwała mu, kładąc szczupłą dłoń na jego ramieniu w pokrzepiającym geście. - Nie ma takiego szamba, z którego nie da się wyjść - powiedziała, mrugając do niego z rozbawieniem. Sanchez pokręcił głową z niedowierzaniem, wpatrując się w nią jak w obrazek. W końcu westchnął ciężko i opadł na kanapę, wlepiając wzrok w sufit.
- Ale ktoś tam na górze musi mnie chyba bardzo nie lubić, skoro ciągle rzuca mi pod nogi jakieś belki... kłody znaczy się...
Sol zupełnie spontanicznie wyciągnęła dłoń i ujęła w nią jego policzek, zmuszając by na nią spojrzał.
- Potykając się możesz zajść daleko, nie wolno ci tylko upaść i nie podnieść się - powiedziała, gdy udało jej się pochwycić jego smutne spojrzenie. - Zapamiętaj to sobie i weź się w garść - dodała, uśmiechając się promiennie i delikatnie klepiąc go dłonią w policzek, jakby chciała go ocucić. - Dotarło?
Leo skinął głową twierdząco, a kąciki jego ust nieznacznie uniosły się ku górze.
- Ładna … bystra … urocza … i jeszcze ten uśmiech. Masz jakieś wady? – zapytał ze śmiechem, a Sol wzruszyła tylko swobodnie ramionami i zajrzała mu w oczy.
- Gdybyś chciał pogadać, albo potrzebował poznać babski punkt widzenia, wal jak w dym. Wiesz gdzie mnie znaleźć – powiedziała, mrugając do niego przyjaźnie. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund siłowali się na spojrzenia, aż w końcu Leo znów pokiwał głową w milczeniu i przetarł palcami piekące oczy. – Kładź się, obudzę cię jak skończę zmianę – dodała jeszcze i wstała sięgając po koc leżący na oparciu. Leo potulnie ułożył się na kanapie i pozwolił, by Sol okryła go pluszowym kocem, a potem spojrzał jej w oczy i zanim się odsunęła, chwycił ją za dłoń.
- Dziękuję – mruknął sennie, przymykając ociężałe powieki. Marisol uśmiechnęła się do siebie, ale nie odpowiedziała, bo Sanchez zaczął pochrapywać cicho, w jednej chwili zapadając w głęboki sen. Pokręciła głową z niedowierzaniem i wyszła cicho z szatni, wracając do pracy.

***

Chwyciła tacę, na której chwilę wcześniej obok talerza z pokrojonym sernikiem babci, ustawiła trzy filiżanki z aromatyczną kawą oraz terminarz i wyszła zza baru, powoli przechodząc przez główną salę w gospodzie, a później kierując się schodami na piętro, gdzie przy jednym ze stolików czekali na nią Vicky i Javier.
Podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej z Magikiem, oboje z Sol uzgodnili, że najlepiej będzie spotkać się na miejscu jeszcze przed południem, by uniknąć wieczornych tłumów i hałasu, które z całą pewnością uniemożliwiałyby spokojną i konkretną rozmowę, a teraz po wstępnym oprowadzeniu po lokalu, musieli uzgodnić szczegóły związane z organizacją wesela.
Podeszła do ich stolika i ostrożnie ustawiła na nim tacę, kolejno podając im filiżanki z kawą, a na koniec postawiła na środku talerz z sernikiem i odłożyła pustą tacę na sąsiedni stolik.
- Sernik? – zapytał Javier unosząc brew, gdy Sol zajmowała miejsce na jednym z wolnych krzeseł, trzymając w dłoni gruby terminarz.
- Najlepszy w mieście. Moja babcia go piecze – przyznała, uśmiechając się promiennie. Oczy Javiera w jednej chwili rozbłysły niczym sztuczne ognie na nocnym niebie, a jego usta wygięły się w szerokim uśmiechu, kiedy sięgnął po widelczyk i wbił go w kawałek ciasta, który zdarzył ją nałożyć na swój talerzyk.
- Javier przyszliśmy uzgadniać szczegóły wesela, a nie po to by pałaszować sernik – odezwała się Vicky chcąc by jej głos brzmiał karcąco, ale widząc błyszczące oczy narzeczonego, nie mogła pozostać poważną.
- Kochanie, chyba nie sądzisz, że będę w stanie skupić się na obgadywaniu czegokolwiek, podczas gdy ten sernik sam się do mnie uśmiecha i wręcz błaga o skosztowanie? – zauważył z pełną powagą, wsuwając widelczyk z ciastem do ust i mrugając do niej po chwili z wyraźnym rozbawieniem.
- Cukiernik z zamiłowania czy z zawodu? – zapytała z zaciekawieniem Sol, bawiąc się długopisem.
- Zdecydowanie to pierwsze i w tej chwili postuluję o spotkanie z twoją babcią. Ten sernik to raj dla podniebienia! – stwierdził szczerze, wpatrując się w nią w taki sposób, jakby samym spojrzeniem chciał na niej wymusić organizację tego spektakularnego spotkania.
- Będziesz miał okazję, przy obgadywaniu menu, bo kuchnia w tej gospodzie to absolutnie działka Raquel Ramirez – zaśmiała się wesoło, mrugając do Vicky, która westchnęła tylko i z rezygnacją wsparła podbródek na dłoni.
- Zdajesz sobie sprawę, że to będzie starcie Gigantów? – zażartowała, spoglądając bezradnie na Sol, która roześmiała się tylko radośnie, zerkając przelotnie na Javiera ze smakiem zajadającego się sernikiem jej babci.
- Na kiedy właściwie wyznaczyliście datę? – zapytała po chwili, otwierając terminarz i kierując ich rozmowę na główny temat dzisiejszego spotkania.
- Na czternastego lutego przyszłego roku – odezwał się Magik, pochwytując jej pełne zachwytu zielone spojrzenie, w którym wyraźnie odbiła się prawdziwie romantyczna, kobieca natura.
- Walentynki? – zagadnęła, uśmiechając się szeroko i wodząc spojrzeniem po narzeczonych.
– Dokładnie tak, a ponieważ to również moje urodziny, Dzwoneczek uznał, że to będzie idealna data – odparł wpatrując się błyszczącym wzrokiem w jasne oczy Vicky, po czym ujął jej dłoń w swoją i złożył na delikatnej skórze, szarmancki pocałunek.
- Nie mogliście lepiej wybrać – zauważyła Sol, notując coś jednocześnie w terminarzu. – A o której godzinie odbędzie się ślub? – zagadnęła po chwili.
- O szesnastej w tutejszym kościele. Obawiam się jednak, że sama ceremonia nie zajmie tyle czasu, co późniejsze gratulacje wszystkich zaproszonych gości – westchnął Magik, wywracając teatralnie oczami i wsuwając ostatni kęs sernika do ust.
- Moje policzki już w tej chwili protestują przed perspektywą nadwyrężenia od ciągłych uśmiechów i tych wszystkich całusów – wtrąciła dziewczyna z rezygnacją w głosie i opadając na oparcie krzesła, objęła szczupłymi dłońmi filiżankę z kawą.
- A ilu ma być gości?
- Trzystu – odparł bez ceregieli Javier, a Sol zagwizdała cicho w odpowiedzi. Zagryzła końcówkę długopisu i mrużąc oczy, omiotła bystrym spojrzeniem wnętrze gospody, nad czymś się zastanawiając.
- To może być problem? – zapytała Viktoria, patrząc na nią pełnym obaw wzrokiem, ale Marisol pokręciła po chwili głową i przeniosła na nią spojrzenie, uśmiechając się uspokajająco.
- Myślę, że jakoś ich wszystkich pomieścimy, tylko trzeba się dobrze zastanowić nad logistycznym rozstawieniem stołów – powiedziała, długopisem wskazując na piętro poniżej. - Musimy znaleźć też miejsce dla grającego zespołu i wydzielić parkiet do tańczenia. Poza tym przyda nam się zatrudnić dodatkowych kelnerów, bo ci, których aktualnie mamy, to zdecydowanie zbyt mało na taką ilość gości.
- Uda wam się kogoś znaleźć? – zapytał Javier opierając łokcie o stół i splatając palce obu dłoni, przyjrzał się Sol z wyczekiwaniem. Skinęła lekko głową, znów zapisując coś w terminarzu.
- Takie wesela jak wasze, co prawda rzadko są organizowane w naszej gospodzie, ale na potrzeby jakiś większych imprez korzystamy z pomocy zaprzyjaźnionej firmy z Monterrey, która „zapożycza” …. – wyjaśniła, robiąc palcami w powietrzu cudzysłów. - … nam kelnerów, więc mimo wszystko nie powinno być z tym problemów. – dodała, uśmiechając się do nich ciepło, gdy pokiwali ze zrozumieniem głowami. – Uzgodniliście temat przewodni wesela, czy chcecie coś bardziej klasycznego?
- Wiesz, Viktoria lubi Marię Antoninę, a ponieważ odmówiono nam wesela w Wersalu... – zaczął Magik, uśmiechając się do narzeczonej. - Skoro my nie możemy pojechać do Paryża, to Paryż przyjdzie do nas – oznajmił po prostu, wzruszając przy tym nonszalancko ramionami.
- Francja? W porządku.
- Elegancko, romantycznie i z klasą – wtrąciła zadowolona Viktoria. Założyła pasmo jasnych włosów za ucho i przygryzając dolną wargę, odstawiła filiżankę na stolik. - Rozumiemy, że okrągłe stoły odpadają? – bardziej stwierdziła niż zapytała, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Javierem. Sol posłała jej przepraszające uśmiech i ułożyła terminarz na stoliku, bębniąc długopisem w kartki.
- Niestety, ale przy takiej ilości gości i nie da się ukryć, ograniczonym miejscu i tak proponowałabym, żeby ustawić stoły w kilku rzędach – powiedziała, przysuwając się z krzesłem bliżej i dając im znak by zrobili to samo. – Myślę, że najlepiej będzie ustawić stoły mniej więcej w taki sposób… - dodała, sprawnie rozrysowując to, o co jej chodzi, dokładnie na kartce. – A do tego wszystkie rzędy zostaną zwieńczone u szczytu, mniejszym stolikiem przeznaczonym dla was i świadków. Co wy na to? – spytała, unosząc wzrok znad zapisków i przyglądając im się czujnie w oczekiwaniu na decyzję.
- Faktycznie w zaistniałej sytuacji to będzie chyba najlepsze wyjście – odezwał się po chwili Javier, zerkając na Viktorię, która potarła palcami czoło i skinęła na zgodę, bo i tak nic innego w tej chwili nie przychodziło jej do głowy. Sol uśmiechnęła się lekko i znów zanotowała coś w terminarzu, tuż obok schematu, który chwilę temu nakreśliła.
- Dobrze, a zastanawialiście się nad tym, jakie kolory mają dominować w dekoracjach? Pastele, czy raczej coś bardziej wyrazistego? – spytała rzeczowym tonem.
- Sama nie wiem – westchnęła panna Diaz, pocierając kark. - Moja suknia w każdym razie nie bardziej ecru niż biała. Natomiast zaproszenia wybraliśmy z przewagą czerni i jasnego fioletu, więc może trzeba pójść w tę stronę? – spytała niepewnie, przygryzając dolną wargę.
- Dobrze, czyli pastele odpadają, a dzięki zaproszeniom mamy jakiś punkt zaczepienia – powiedziała Sol, przygryzając policzek od wewnątrz i analizując szybko w głowie zebrane informacje. – Wobec tego proponuję byśmy zrobili jasnoróżowe obrusy i o odcień jaśniejsze dekoracje krzeseł połączone z bielą lub ecru właśnie. Kwiaty oczywiście również zachowają tonację, którą chcecie. Natomiast zastawa i wazony zdobiące stoły w kolorze czarnym przełamią delikatność i dodadzą kontrastu całości, by nie było znowu tak słodko, może być?
- Mnie się podoba – stwierdził Javier, spoglądając wyczekująco na Vicky i uśmiechając się do niej zachęcająco. – A tobie, Dzwoneczku?
- Mnie też, ale zastanawiam się, czy nie dałoby się jeszcze przyozdobić czymś tych wazonów, żeby nie było nudno, ale jednocześnie, żeby nadać całości paryskiej elegancji? – zagadnęła, a kiedy napotkała pytające spojrzenie Marisol, uśmiechnęła się łagodnie i przysunęła bliżej stolika. – Pozwolisz? – zwróciła się do szatynki, wskazując na trzymany przez nią długopis, a gdy Sol bez protestu podała go jej, nachyliła się nad terminarzem i naszkicowała niewielki rysunek, obrazujący to, co miała na myśli. – Nie jestem geniuszem artystycznym, jak widać, ale chodzi mi o coś w tym stylu – powiedziała wskazując długopisem szkic. – Wysokie wazony, z drobnymi kwiatami i swobodnie zwisające wzdłuż niego białe kryształki o różnych wielkościach, nie za dużo, żeby nie przesadzić, oczywiście – wyjaśniła. Sol uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Wiem, o co ci chodzi i masz rację, to by mogło się ładnie ze sobą komponować – przyznała dziewczyna, spoglądając jej w oczy. – Widziałam coś takiego u znajomej, która prowadzi sklep z tego typu akcesoriami i zastawą, więc zgłoszę się do niej i poszukam, może coś mi akurat doradzi i od razu się tym z wami podzielę.
- Byłoby świetnie – odparła podekscytowana Viktoria, uśmiechając się przy tym szeroko, a Sol wszystko skrupulatnie zanotowała, by żaden szczegół im przypadkiem nie umknął, co przy takiej ilości drobiazgów i informacji było bardzo prawdopodobne.
- Musimy tylko jeszcze wybrać kwiaty, kochanie – zauważył słusznie Magik, wspierając przedramię o oparcie krzesła narzeczonej. – Myśleliśmy o różach, ale same w sobie są takie …. Nudne i przereklamowane – stwierdził, zwracając się już bezpośrednio do Marisol.
- Spokojnie, mamy jeszcze trochę czasu, więc ten szczegół zdążymy jeszcze ustalić – zapewniła szatynka wyważonym tonem i zapisała kolejny punkt w swoich notatkach. – Nic na siłę, kochani. A idąc tym tropem, to przy takiej ilości gości trzeba poustawiać przy miejscach wizytówki z nazwiskami i tu czeka was kolejna mozolna praca z usadzaniem gości – powiedziała , przyglądając się z rozbawieniem, jak Javier z jękiem rezygnacji opada na oparcie krzesła i przesuwa dłońmi po zmęczonej twarzy.
- W życiu się nie spodziewałem, że organizacja wesela to taki żmudny proceder – stwierdził, uśmiechając się krzywo.
- A to jeszcze nie koniec – zauważyła Sol, mrugając do niego przyjaźnie, gdy posłał jej ganiące spojrzenie.
- Nie pocieszasz mnie, wiesz? – mruknął i roześmiał się, z niedowierzaniem kręcąc głową. Viktoria wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z siedzącą naprzeciwko niej szatynką i upiła łyk swojej kawy.
- Jakieś pomysły, co do wizytówek?
- Biorąc pod uwagę, że mamy iść w kierunku Francji to może takie malutkie, metalowe wieże Eiffla z drobną, jasnoróżową kokardką i do tego skromna karteczka? – zaproponowała Viktoria, wspierając brodę na dłoni.
- Akcent Paryża jest i myślę, że to będzie doskonały pomysł. Jakieś drobiazgi dla gości? – spytała Sol ani na moment nie odrywając spojrzenia od terminarza, w którym zapisywała najdrobniejsze szczegóły i każdą sugestię przyszłych państwa młodych.
- Francuskie makaroniki? – rzucił Javier jakby od niechcenia, włączając się tym sposobem znów do dyskusji.
- W przezroczystych pudełeczkach i przewiązane wstążeczką? – wtrąciła złotowłosa, uśmiechając się promiennie do narzeczonego, który pokiwał głową z zadowoleniem.
- Na przykład półprzezroczystą, delikatną czarną wstążeczką, do tego w każdym opakowaniu po dwa makaroniki, a idąc śladem kolorystyki, co powiecie na różowy i kremowy? – zasugerowała wodząc spojrzeniem po narzeczonych.
- Idealnie! – mruknął entuzjastycznie Javier, pochylając się i odruchowo muskając wargi Vicky w szybkim pocałunku.
-Świetnie. A teraz kwestia dekoracji krzeseł, nie chcemy postawić chyba gołych szkieletów, co?
- Absolutnie – zaoponowała gorliwie blondynka przenosząc błyszczący, jasny wzrok ponownie na Sol. - Myślałam o czymś na kształt białego szyfonu, którym wyłożone będą krzesła – wyjaśniła sięgając po sąsiednie wolne krzesło i ustawiając je w widocznym miejscu, gestami zobrazowała swoją wizję. - Z tyłu na oparciu powinny być związane w oryginalny sposób, jakąś wstęgą sięgającą może nawet do samej podłogi, co myślisz?
- Jasnoróżowe z falbankami? – zapytała Sol, mrużąc oczy i długopisem w powietrzu nakreślając fale.
- Dokładnie tak! – zgodziła się Viktoria wcelowując w nią palec wskazujący i spoglądając na Magika roześmianymi błękitnymi oczami. – A ty, co uważasz?
- Zgodzę się na wszystko – mruknął, uśmiechając się i czule trącając jej nos palcem wskazującym.
- Zanotowałam twój pomysł Vicky, a może jutro pojadę do Monterrey i przygotuję dla was projekt, żebyście mogli zobaczyć jak to mniej więcej będzie wyglądać na żywo. Rozumiem, że jeśli mówimy o weselu w stylu francuskim to w menu powinna przeważać Francja? – upewniła się, odrywając na moment wzrok od notatek i spoglądając raz na jedno raz na drugie z wyczekiwaniem.
- A dałoby się połączyć kuchnię meksykańską z francuską? – spytał z nadzieją Reverte, a Marisol skinęła lekko głową i wróciła do notowania.
- Myślę, że tak. Będę musiała porozmawiać z Gasparem, który pracuje u nas w kuchni i z moją babcią, która jak wiecie sprawuje pieczę nad menu w gospodzie – wyjaśniał, w końcu odrywając wzrok od terminarza. - Może umówmy się w ten sposób, że wy się zastanowicie nad tym, co chcielibyście ze swojej strony zaserwować gościom, a ja z babcią i Gasparem przygotujemy na następne spotkanie listę własnych propozycji i myślę, że wtedy uda nam się coś ostatecznie ustalić, dobrze? – zapytała z nadzieją.
- Nie ma sprawy – zgodził się Javier, pocierając obolały ze zmęczenia kark.
- To samo zróbcie proszę z doborem alkoholi. Bar będzie do waszej dyspozycji, ale musimy wiedzieć, na jakie trunki zwrócić uwagę i co zamówić, by stosunkowo wcześniej dać znać do zaprzyjaźnionej hurtowni, tym bardziej, że przy takiej ilości gości nie będzie to na pewno jedna skrzynka – zaśmiała się wesoło Marisol, zerkając na nich znacząco.
- I tak większość szczegółów mamy już ustalonych – stwierdziła Vicky przesuwając dłonią po jasnych włosach.
- Owszem, ale teraz czeka was najtrudniejsze, bo ustalenie menu, a przy tym schodzi się niestety najdłużej – przyznała szatynka, zamykając terminarz i układając go na stoliku.
- A do tego wszystkiego brakuje nam konkretów odnośnie tortu, Dzwoneczku – przypomniał Javier, patrząc narzeczonej w oczy. Viktoria wywróciła oczami i pokręciła głową z niedowierzaniem, bo miała wrażenie, że lista ze sprawami do załatwienia przy weselu zamiast się skracać, ciągle się wydłuża.
- I tutaj zdecydowanie wkracza moja babcia – odparła rozbawiona Marisol, a Javier w jednej chwili się ożywił, szczerząc się od ucha do ucha.
- W takim razie wy moje panie zajmiecie się babskimi detalami, a ja z przyjemnością podebatuję z panią Raquel na temat menu – zarządził zadowolony z siebie, rozsiadając się wygodnie na krześle. – Czuję, że to będzie spotkanie wszechczasów – zażartował, wywołując głośny śmiech Sol i Vicky.
- Dobrze kochani myślę, że na dzisiaj mamy wszystko ustalone chyba, że macie jeszcze jakieś pytania? – zagadnęła dla pewności, ale Javier i Viktoria jedynie pokręcili przecząco głowami. – W takim razie wykonam dzisiaj parę telefonów i sprawdzę co uda mi się zorganizować od ręki, a z czym trzeba będzie kombinować. Przygotuję wam wstępny kosztorys, ale bez menu, bo na to trzeba będzie poświęcić kolejne spotkanie. Przygotuję dla was próbki kolorów obrusów, zrobię zdjęcia dekoracji krzeseł i przygotuję przykład zastawy, jaka by pasowała. Jeśli będzie wam odpowiadać, to pozostanie już tylko kwestia zamówienia odpowiedniego kompletu – powiedziała.
- Jak ja się cieszę, że my trafiliśmy na Ciebie, Sol – rzucił Magik zmęczonym głosem, posyłając jej pełen wdzięczności uśmiech. – Skoro praca za nami, to teraz czas na przyjemności – mruknął z aprobatą, zacierając ręce, po czym pochylił się nad stolikiem i nałożył sobie na talerz kolejny kawałek sernika Doni Raquel, wywołując tym tylko spontaniczny i głośny śmiech obu kobiet…

***

Zaparkowała tuż pod bramą El Miedo i wysiadła z samochodu, omiatając bytrym spojrzeniem rozpościerającą się przed nią okazałą budowlę, która mimo feralnego pożaru jaki miał miejsce jakiś czas temu, wciąż była tak samo majestatyczna i nadal budziła najróżniejsze, czasem skrajne nawet emocje.
Sol uśmiechnęła się do siebie lekko i otworzyła tylne drzwi auta, sięgając po swoją torbę, po czym ostrożnie chwyciła w ręce pakunek, który starannie przygotowała jej dzisiaj babcia, zanim wyszła z domu. Zatrząsnęła drzwi biodrem i pewnym krokiem ruszyła do drzwi frontowych mając nadzieję, że właściciel nie będzie miał jej za złe tej niezapowiedzianej wizyty. Przytrzymała pakunek jedną ręką i chwytając mosiężną kołatkę uderzyła do drzwi, czekając cierpliwie, aż ktoś jej otworzy. Gdy po chwili drzwi się uchyliły i stanął w nich Cosme Zuluaga, uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Dzień dobry, mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam? – zapytała przygryzając nerwowo policzek od wewnątrz i spoglądając mu niepewnie w oczy.
- Ależ skąd, Marisol. Zapraszam – powiedział odpowiadając jej ciepłym uśmiechem, po czym odsunął się odrobinę, wpuszczając ją do środka.
- Pan wybaczy, że tak bez uprzedzenia, ale dzisiaj od rana właściwie biegam jak nakręcona, a obiecałam, że jeszcze przed próbą w szkole tańca, podrzucę panu materiały do pokazu – wyjaśniła na jednym wydechu, a kiedy pochwyciła jego rozbawione spojrzenie, uśmiechnęła się tylko przepraszająco.
- To żaden problem moje dziecko. Rzadko mnie tu ktoś odwiedza, chociaż właściwie ostatnio częściej niż przez ostatnie kilkanaście lat – dodał, uśmiechając się gorzko. – Miło mi, że jednak znalazłaś czas dla takiego zrzędliwego staruszka – powiedział, mrugając do niej przyjaźnie.
- Pan wybaczy, ale jakiego zrzędliwego staruszka? Nie widzę tu nikogo takiego – powiedziała wymownie unosząc brew, a kiedy parsknął cichym śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem, sama również szczerze się uśmiechnęła. – Proszę, to dla pana – odezwała się, przerywając ciszę jaka na krótką chwilę zapadła między nimi i wręczyła Cosme tajemniczy pakunek.
- A co to takiego? – zapytał, chwytając ostrożnie zawiniątko i spoglądając w jej duże zielone oczy, gdy swobodnie wzruszyła ramionami.
- Nie jest to sernik, bo ten obiecała panu Lia, ale babcia upiekła placek pomarańczowy specjalnie dla pana – powiedziała jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem, a Zuluaga zamrugał energicznie powiekami, całkowicie zaskoczony wpatrując się w trzymane w dłoniach, starannie owinięte ciasto.
- Placek pomarańczowy? Dla mnie? – spytał łamliwym głosem, ale odchrząknął szybko i uśmiechnął się niewyraźnie, unosząc zamglony wzrok. – Dziękuję – wyszeptał.
- Nie ma, za co – powiedziała. – A tutaj mam dla pana materiały dotyczące pokazu, które panu obiecałam – dodała wyciągając z torby teczkę z grubym plikiem kartek i wręczając mu ją. – Przygotowałam dla pana kopię scenariuszu całego występu i dołączyłam listę utworów na pianino, które miałby pan zagrać. Proszę się z tym zapoznać, jeśli znajdzie pan chwilę. Gdyby pojawiły się jakieś pytania, to omówimy wszystko podczas próby, ja będę już uciekać – rzuciła, zakładając pasmo ciemnych włosów za ucho i robiąc krok w kierunku drzwi.
- Mowy nawet nie ma! - zaprotestował stanowczo Cosme, ściągając na siebie jej zdumione spojrzenie. – Zapraszam cię na herbatę i skoro już przyniosłaś ten apetycznie pachnący placek to musisz go ze mną skosztować. I bez dyskusji! – uprzedził ją, kiedy otworzyła usta by zaprotestować.
Sol parsknęła cichym, wesołym śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Dobrze, ale tylko na chwilkę – zgodziła się, a Cosme skinął głową z aprobatą i uśmiechnął się do niej ciepło, gestem wskazując na duży salon w głębi domu. – Rozgość się, dziecko, a ja przygotuję herbatę i za chwilę do ciebie dołączę, to przegadamy te materiały, które przyniosłaś – poinformował, mrugając do niej i znikając we wnętrzu kuchni.
Sol nieśmiało ruszyła przez hol, dyskretnie rozglądając się po charakterystycznym wnętrzu i podziwiając dzieła sztuki zdobiące ściany pomieszczenia. Podskoczyła jednak nagle, gdy niespodziewanie do jej uszu dobiegło głośne prychnięcie i COŚ z prędkością światła przebiegło tuż obok niej, ocierając się o jej łydki. Przyłożyła dłoń do serca i omiotła czujnym spojrzeniem korytarz w poszukiwaniu „napastnika” , który okazał się być tylko KOTEM, wbiegającym właśnie, jak gdyby nigdy nic za panem do kuchni. Wypuściła powietrze z płuc, które całkiem nieświadomie wstrzymywała przez cały czas i zaśmiała się pod nosem na swoją własną głupotę, a potem odwróciła się gwałtownie w wejściu do salonu i z impetem wpadła na jakąś twardą przeszkodę. Oszołomiona zamrugała energicznie powiekami, w tej samej chwili zdając sobie sprawę, że owa przeszkoda jest autentycznie żywa, a jakby tego było mało, czyjeś silne ramiona wciąż ciasno oplatają ją w pasie zapobiegając runięciu na ziemię. Kiedy niepewnie uniosła wzrok, chcąc sprawdzić, kogo właśnie staranowała, niemal natychmiast zatonęła w niesamowitej głębinie, błękitnych tęczówek, które już znała, a które w tej chwili wpatrywały się w nią w taki sam sposób, jak kilka dni temu w czasie deszczu, pod jej domem….


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 0:51:02 09-05-15, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:03:08 18-04-15    Temat postu:

216. COSME / ETHAN / OJCIEC JUAN / SAMBOR

Cosme Zuluaga z należytą czcią parzył herbatę w swojej starej kuchni. Nie tylko dlatego, że rytuał tenże - rozwijany do perfekcji przez lata samotności - był dla niego bardzo ważną czynnością, ale również i z powodu przeznaczenia napoju. Oto Maria Soledad Ramirez nie tylko przyniosła mu materiały związane z nadchodzącym pokazem, ale również ciasto od sławnej Doni Raquel. Zuluaga oczywiście znał wypieki kobiety, ba, często ich próbował w dawnych czasach, nim zamknął się w murach swojego zamczyska. Zdarzały mu się chwile, że za nimi tęsknił, ale nie miał odwagi odwiedzić Doni po tym, jak całe miasteczko wydało na niego wyrok. Wiedział, że genialna kucharka ma o nim dobre zdanie, nie zmienione poprzez to, co się stało, ale wolał zostać w domu i wspominać, jak smakują ciasta i potrawy przygotowane przez Donę.

Stary czajnik dosyć długo gotował wodę, toteż Cosme oparł się ręką o blat stołu i zamyślił, przypominając sobie moment, gdy Crespo wpadł - bo tak to trzeba określić - za próg El Miedo i przekazał im sensacyjną wiadomość. Mitchell Zuluaga nie żył, zamordowany w tym samym dniu, w którym wyszedł z więzienia. Sprawca oczywiście pozostawał nieznany, ale zdjęcie trupa i badanie ciała nie pozostawiało żadnych wątpliwości - El Diablo został wysłany do samego Piekła. Nie była jeszcze znana substancja, jaką go otruto, ale już sam wyraz twarzy przestępcy i wykrzywienie ust oraz spojrzenie otwartych oczu wyraźnie wskazywało na właśnie taką metodę pozbawienia go życia.

Cosme nie płakał po ojcu, czemu w sumie trudno się dziwić. To śmierć Antonietty przyniosła mu dużo więcej smutku, niż odejście rodzica. Z Mitchellem od dawna nic go nie łączyło, do Boyer zaś czuł złość i niechęć, ale gdzieś w głębi serca wciąż pamiętał wspólnie spędzone chwile i fakt, że to właśnie ona była matką Nadii, jego promyczka w ponurym życiu. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że poza de la Cruz ma również inną rodzinę - dzieci Andresa, jego brata, ale w końcu trudno nazwać Christiana "Promykiem". A już tym bardziej Laurę, do której Zuluaga zamierzał się zbliżyć i wyznać jej prawdę, ale na razie obawiał się tego spotkania. Wiedział, że to on powinien być tym, który jej to powie, jednakże byłoby mu znacznie łatwiej, gdyby to Chris poinformował siostrę o pokrewieństwie łączącym ich z właścicielem zamczyska na wzgórzu.

Orson natomiast bardzo zainteresował się nowiną i wypytał syna o wszystkie szczegóły, jakie tamten zdołał usłyszeć. Starszy Crespo nie był jednak głupi i zdawał sobie sprawę z pewnego bardzo istotnego faktu - ktoś - i to już całkiem niedługo - zajmie miejsce Mitchella i nie wiadomo, czy nie okaże się większym potworem i dużo groźniejszym przeciwnikiem od El Diablo. Być może nowy szef będzie chciał pokazać, że poradzi sobie z tym, z czym nie dał rady ojciec Cosme i jego pierwszym zadaniem, jakie sobie postawi, będzie unieszkodliwienie dawnej prawej ręki Zuluagi, czyli Orsona właśnie. A razem z nim jego syna, skoro Ethan również został w to wplątany.

Ten jednak nie zajmował się w tym momencie problemami związanymi z gangsterską przeszłością ojca. Minutę temu zdecydował się poszukać gospodarza, chcąc zapytać o pewną książkę, którą pragnął przeczytać, a o której Cosme mu niedawno wspominał. Teraz literatura odeszła na dalszy - a rzecz można nawet, że bardzo daleki - plan, zastąpiona zielonym spojrzeniem, patrzącym na niego z zaskoczeniem i jakby lekkim zmieszaniem.
- Sol...- szepnął cicho Ethan, zaskakując samego siebie faktem, jakie uczucia wzbudziła w nim dziewczyna i sytuacja, w jakiej się właśnie znaleźli. Przez głowę w sekundzie przemknęły mu wszystkie wydarzenia sprzed paru dni, począwszy od potwornego bólu głowy, a skończywszy na czułych i opiekuńczych dłoniach Soledad, która się nim zajęła.

Mrugnął kilka razy, próbując odpędzić od siebie obrazy z przeszłości i odchrząknął, odzyskując normalną barwę głosu, po czym rozpoczął:

- Co ty tu robisz? Mówiłem ci przecież, żebyś nie przychodziła do El Miedo i nie kontaktowała się ze mną, bo...

Był tak zdziwiony tym, że widzi ją ponownie, że źle dobrał słowa. Zanim jednak zorientował się, co właściwie powiedział, w oczach Sol ujrzał nie tylko urazę, ale ból, który jednak zaraz zniknął. Przeklął sam siebie za to, że ją zranił i miał zamiar coś powiedzieć, ale odezwała się pierwsza:

- Pan Zuluaga przekazał mi wiadomość. Wspomniał coś o niebezpieczeństwie, które podobno mi grozi. Ja... - przełknęła ślinę, niezdolna oderwać oczu od świdrującego ją niebieskiego spojrzenia Ethana. - ...nie chciałam wtrącać się w twoje życie, przyniosłam panu Zuluadze materiały do pokazu i...

Zorientowała się, że jej zdania niekoniecznie mają sens, ale tak trudno było się wysłowić, gdy tak na nią patrzył. Jakby próbował zajrzeć w jej duszę i wydobyć wszystkie tajemnice. Nawet tą najgłębszą, o której nie chciała nikomu opowiedzieć. Nigdy.

- Nie wtrącasz się - odparł głosem, w którym wibrowały przeprosiny. - Nie to miałem na myśli. Po prostu...- westchnął, nie zdając sobie sprawy, że wciąż trzyma ją w ramionach. - Moje życie ostatnio bardzo się skomplikowało i nie chciałem, żebyś padła ofiarą sytuacji, ludzi, zdarzeń, które niesie znajomość ze mną. Tam, pod twoim domem byłem pewien, że żegnam się z życiem. Później okazało się, że zaatakowała mnie gałąź, a nie żywy człowiek, jednak wciąż...- urwał. Opowiadanie Sol o Lydii i Mitchellu nie tylko nie miało sensu, ale było dokładnie tym, czego chciał uniknąć - wciąganiem jej w przeszłość Crespo, w jego ból i rozpacz. A być może i w coś więcej. Nie tylko Orson wiedział, że tron po Mitchellu długo nie pozostanie pusty.

- Czyli to prawda...Ktoś nastaje na twoje życie i dlatego mam trzymać się z daleka?

Nie chciała być wścibska, czy drążyć smutnych i przykrych spraw, ale próbowała zrozumieć, co tu się właściwie działo. Próbowała zrozumieć samego Ethana i jego postępowanie.

- To bardziej skomplikowane, niż wygląda na pierwszy rzut oka. Musiałbym opowiedzieć ci moją historię, a ona nie jest...Ale tak, dokładnie o to cię proszę - nie szukaj mnie, nie kontaktuj się ze mną, nie pytaj o moje zdrowie, po prostu zapomnij, że mnie poznałaś. Tak będzie dla ciebie lepiej.

"I dla mnie" - dodał w myślach. Nie dał po sobie poznać, że gdzieś, w głębi serca słowa Sol sprawiły, że cierpiał. Było to bardzo dziwne uczucie, zważywszy na to, że widzieli się po raz drugi w życiu, a pierwszy trudno uznać za zwyczajowe zawarcie znajomości, ale jednak istniało na dnie jego duszy. "Przyniosłam panu Zuluadze materiały do pokazu". I tylko tyle. Ani najmniejszej nawet wzmianki o tym, że Maria przyszła również po to, by dowiedzieć się, jak Ethan się czuje. Crespo w tej samej chwili, kiedy Soledad wspomniała o pokazie, znienawidził go szczerze i z pasją.

- Trudno zapomnieć kogoś, kto podarował ci różę - odparła cicho. - A ty zapominasz, że należę do rodu Ramirez, a ich nie tak łatwo wystraszyć - spróbowała się uśmiechnąć.

- Sol, proszę. Jesteś zbyt dobrą, zbyt niewinną osobą, by przechodzić przez to, przez co ja przeszedłem. Nie zasługujesz na to. Ten kwiat to podziękowanie za to, co dla mnie zrobiłaś, ale i pożegnanie. Na zawsze. A poza tym dlaczego jesteś taka uparta i tak bardzo chcesz o mnie pamiętać? - zmrużył oczy i jeszcze bardziej wpatrzył się w jej twarz.

- Bo mnie intrygujesz. Jesteś...

- Jaki? - szepnął pytająco.

- Fascynujący...To znaczy nie ty, ale twoje oczy - poprawiła się szybko, ale nadal niezbyt zgrabnie to zabrzmiało. - I jest w tobie coś, co sprawia, że chce się...

Miała dodać "z tobą rozmawiać, poznać cię bliżej", ale w błękitnych tęczówkach Ethana dostrzegła tyle bólu, cierpienia i zdradliwe zalążki łez, że aż się cofnęła, tym samym opuszczając jego ciepłe ramiona.

- Te same słowa...Dokładnie te same...Boże, nie. Proszę...- usłyszała cichy głos Crespo, który gwałtownie odwrócił się tyłem, oparł dłonie na stoliku i zwiesił głowę. W tej sekundzie, w tej chwili był w pokoju sam, mając jedynie rozpacz do towarzystwa. Sol nieświadomie użyła identycznego wyrażenia, jak Lydia, kiedy po raz pierwszy spotkała się z Ethanem.

- Hej...Wszystko w porządku? - ostrożnie podeszła do niego i położyła mu dłoń na plecach. - Ethan? Co się stało? Przepraszam, jeżeli...

- To nie twoja wina - odezwał się po dłuższej chwili. Głos miał zduszony, nie była pewna, czy od łez, czy dlatego, że wciąż nie podnosił głowy. - Pewne wspomnienia...to wszystko jest jeszcze dosyć świeże i...

- Co jest świeże? - spytała wciąż tak samo cicho, delikatnie gładząc go po plecach. - Wiem, że praktycznie wcale mnie nie znasz i z pewnością nie zechcesz zwierzać się dziewczynie, którą poznałeś w takich, a nie innych okolicznościach, ale jeżeli chcesz z kimś porozmawiać...

- Nie chcę - zaprzeczył natychmiast. - To część tego, o czym ci mówiłem. Mrok, siedzący we mnie, musi tam zostać. Nie wolno mi...nie powinienem nikogo obarczać tym, co czuję. Jeśli kogoś dopuszczę...jeżeli kiedyś ktoś...wtedy ta osoba będzie cierpieć tak samo, jak ja i...

Dobrze wiedział, o czym mówił. O bliskości. O tym, czego tak straszliwie potrzebował, szczególnie teraz. O zwykłej przyjaźni, o pocieszeniu, o towarzystwie, o tym, że jeżeli przepuści przez barierę jakiekolwiek uczucia i pozwoli sobie na zbliżenie się do kogoś nawet w czystym, nie romantycznym sensie, źle się to skończy. Nigdy już, nigdy więcej. Nigdy więcej...

Soledad pamiętała napomnienie Lii Blanco, żeby była ostrożna, szczególnie jeżeli chodzi o nowego przybysza do Valle de Sombras. Czy jednak Ethan Crespo mógłby kogoś skrzywdzić, biorąc pod uwagę to, jak się zachowywał i co powiedział? Wyglądało bardziej na to, że to on został zraniony i to naprawdę boleśnie.

- Nie boję się cierpienia. Ja sama... - zagryzła wargę, orientując się, że mało brakowało, a wyznałaby pewną prawdę. - Spójrz na mnie.

Obrócił się powoli, oczy miał suche, ale czerwone powieki zdradzały, że wyschły dopiero całkiem niedawno.

- Czasem, kiedy nosimy w sobie za dużo złych wspomnień, one potrafią nas przygnieść. Nie mam pojęcia, co się stało i nie nalegam, żebyś mi o tym opowiedział, ale pamiętaj, proszę, jedno. Nigdy nie jesteśmy na tym świecie sami. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże nam dźwigać ciężar, jaki na nas spadł. Domyślam się, że kogoś straciłeś i być może teraz czujesz się, jakby ktoś odebrał ci dostęp do powietrza, wydarł ostatni oddech z płuc i przebił serce, ale kiedyś, któregoś dnia przekonasz się, że gdzieś tam jest światło. Że jest coś - a może ktoś - kto wskaże ci drogę, da siłę do dalszego życia.

Instynktownie i zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robi, dotknęła jego policzka.

- Pamiętaj o tym, dobrze?

Wracający właśnie z kuchni z gorącą herbatą i pokrojonym w artystyczne kawałki plackiem pomarańczowym Cosme został świadkiem przedziwnej sceny. Zamrugał kilkakrotnie oczami, nie za bardzo wiedząc, jak zareagować na to, że Soledad trzyma dłoń na obliczu Ethana, a potem mógł jedynie odsunąć się z przejścia, kiedy Crespo gwałtownie odepchnął rękę Marii i praktycznie wybiegł z pomieszczenia.

- Przepraszam za niego - wyrzekł po dłuższej chwili, zdając sobie sprawę, że dziewczyna została właśnie dogłębnie zraniona przez jego gościa. - On ma...pewną przeszłość.

Postawił tacę na stole, podał Sol talerzyk z ciastem i filiżankę, samem biorąc drugi komplet i usiadł naprzeciwko niej w fotelu, spoglądając na nią uważnie.

- Nie jestem pewien, czy zostałem uprawniony do mówienia o tym, co go spotkało, ale ponieważ widzę, że zachował się...nazwijmy to nieco niestosownie, to wyznam ci część prawdy. Nie tak dawno temu Ethan był jednym z najszczęśliwszych ludzi na ziemi. Miał dziewczynę, dom, wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Niestety, Lydia okazała się być kimś zupełnie innym, niż za kogo brał ją młody Crespo. Jej ojciec...mój ojciec, trzeba dodać - nalegał na jej związek z chłopakiem, chcąc mieć pod kontrolą jego ojca. Długa historia i pełna krwawych wydarzeń. Rzecz w tym, że Lydia naprawdę zakochała się w Ethanie, a na to Mitchell Zuluaga nie mógł pozwolić. Wydał na nią wyrok. Zmarła w ramionach Crespo, zamordowana bezlitośnie na środku ulicy, tuż przed ich domem. Od tej pory...cóż.

Z każdym słowem Zuluagi twarz Sol tężała, przybierając wyraz szoku i niedowierzania, ale głównie smutku i współczucia dla błękitnookiego młodzieńca.

- I to dlatego...

- Owszem. Jego dusza jest pusta, Sol. Wtedy próbował ostrzec cię przed moim ojcem, przed El Diablo, obawiał się, że Mitchell może szukać Orsona i jego, a jeżeli dowie się, że Crespo z kimkolwiek się zadał w jakikolwiek sposób...On się obawiał o twoje życie, Soledad...Teraz zaś, gdy Mitchella już nie ma...Ethan jest martwy, Mario. Dawniej mógł karmić się tym, że któregoś dnia El Diablo zapłaci za swoje czyny, chociaż nigdy nie myślał o zemście. Nie mógłby nikogo zabić, nie on. Teraz jednak, kiedy Zuluaga skonał, nie ma już nic i nikogo, kto trzymałby Ethana na tym świecie.

- A jego ojciec? - szepnęła wstrząśnięta.

- Nawet on nie jest w stanie mu pomóc. Wiem, że chciałabyś jakoś wesprzeć Ethana, ukoić jego ból, widzę to po twoich oczach, być może nawet zaprzyjaźnić się z nim, ale nie rób tego. Nie dlatego, że źle mu życzę, ale ponieważ on na to nie pozwoli. Odepchnie cię i zrobi to bardzo mocno. Obawiam się, że mógłby nawet skrzywdzić w jakiś sposób, zranić - oczywiście tylko słowami - z jednego powodu - aby nie pociągnąć cię ze sobą. On uważa, że niesie ze sobą nieszczęście, Soledad.

- W takim razie ktoś powinien powiedzieć mu, że to nieprawda - odparła, wciąż wpatrzona w drzwi, za którymi zniknął Ethan.

I tak właśnie zrobi. Ramirezowie tak łatwo się nie poddają. Nie wie jeszcze, jak i zdaje sobie sprawę, że to może być najtrudniejsze zadanie w jej życiu, ale przywróci blask w tych oczach koloru najczystszego morza.

Potężny dźwięk dzwonów rozległ się w starych murach kościoła, gdy ojciec Juan klękał przed ołtarzem. To wiekowy duchowny rozkołysał sznur na szczycie wieży. Przybyły ze stolicy kapłan potrzebował tej chwili modlitwy, zjednoczenia z Bogiem, wiedział że ulga, jaką odczuł po śmierci Mitchella, jest grzechem, ale nie potrafił się jej oprzeć. Na jego barkach spoczywało wszystko to, czego dokonał przestępca - być może Juan nie uczestniczył w morderstwach, jakie były dla Zuluagi codziennością, ale słuchał dokładnych, szczegółowych wyznań El Diablo tuż przed i po wykonaniu zabójstw i po prostu czuł się za nie współwinny.

- Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem - szeptały pobielałe wargi księdza, zdającego sobie doskonale sprawę, że to nie wystarcza i że będzie musiał wyznaczyć sobie ostrą pokutę, aby w ogóle być w stanie odprawić zbliżającą się mszę. - Ci wszyscy ludzie zginęli przeze mnie, bo nie miałem odwagi sprzeciwić się Mitchellowi, ostrzec ich, powinien coś zrobić...Być może...- nagle uświadomił sobie fakt, który spowodował, że przygarbił się i praktycznie położył na zimnej posadzce. - Być może powinienem zrezygnować z posługi kapłańskiej, gdyż nie nadaję się na Twego sługę i...

Dokładnie wtedy, gdy wypowiedział te słowa, ktoś stanął za nim i nieśmiało zapytał:

- Czy ksiądz mógłby udzielić mi spowiedzi? Popełniłem ciężki grzech i nie wiem, co dalej robić, wciąż widzę w snach jej twarz i...

- Zaczekaj, synu. - Juan już przybrał pozę pasterza owiec Pana, gotów wesprzeć potrzebującą, zagubioną duszę. - Opowiesz mi wszystko przy konfesjonale, dobrze?

- Dobrze - odrzekł Sambor Medina i podreptał za Juanem, przed oczami widząc oblicze konającej Antonietty Boyer. Brat Asdrubala musiał komuś wyznać prawdę, a tylko kapłan dochowa tajemnicy.

Tym razem to czarnowłosy młodzieniec był tym, który klęczał. Wciąż dudniący w ścianach odgłos serca największego z dzwonów znajdujących się na dzwonnicy wibrował w sercu Sambora, przyprawiając go o drżenie. Czy miał to rozumieć jako omen, jako znak, że niedługo zostanie złapany i będzie musiał odsiedzieć w więzieniu lata, jakie pozostały mu do starości? A może nawet i dłużej? I to wszystko za jeden, mały błąd, za sprzymierzenie się z Alexem Barosso.

Lekko zacinającym się głosem wyznał wszystkie swoje grzechy, jakby na okrasę dodając to, co zdarzyło się wiele lat temu, a nie miało żadnego związku ze śmiercią Antonietty. Zupełnie, jakby próbował za jednym razem oczyścić się z każdego grzechu, z najdrobniejszego elementu, jaki mógł sprowadzić go do Piekła. Nawet to, że kiedyś ukradł bratu rower - a tak naprawdę tylko pożyczył go bez słowa na dłuższy czas. Medina jednak w tym momencie widział ten czyn jako kradzież i bardzo żarliwie spowiadał się z tego, co mu przyszło właśnie do głowy.

- Rozumiem...- westchnął ciężko ksiądz, kiedy brat Asdrubala skończył. - Nie chciałeś tego, ale teraz cierpisz, bo wiesz, że odebranie komuś życia to grzech śmiertelny. Jesteś dobrym człowiekiem, Samborze, nie kierowała tobą żądza pieniędzy, czy gwałtu, jedynie na moment zaślepiła cię zemsta, pragnienie odpłacenia tej kobiecie za krzywdy wyrządzone twojemu bratu. Nawet wtedy nie myślałeś o sobie - bo przecież i na ciebie zesłała nieszczęście - ale tylko o nim, o Asdrubalu i o jego pamięci. Bóg wybacza, synu. A skoro on zdolny jest do przebaczenia wielu rzeczy, które my sami uważamy za niewyobrażalne, jakim prawem ja miałbym odmówić ci rozgrzeszenia, kiedy przychodzisz do mnie i prosisz o pomoc, o Łaskę Bożą? Udzielam ci go, synu. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, rozgrzeszam cię z grzechów twoich, ale równocześnie nakładam pokutę. Musi być ona stosowna do twojego czynu, toteż odmówisz przez dwa lata, codziennie, modlitwę, którą ci wskażę. Bez wymówek, bez tłumaczenia, że w danym dniu nie mogłeś, czy, że byłeś zajęty. Codziennie, synu. Do tego wynagrodzić musisz bliskim zmarłej to, co im uczyniłeś. Zdaję sobie sprawę, że panna Boyer nie była zbyt mile widzianym gościem w naszym miasteczku, ale jednak była matką i byłą ukochaną ludzi, którzy znaleźli tutaj swój dom. Dlatego też udasz się do pana Cosme Zuluagi i pomożesz mu, własnymi rękami, w odbudowie El Miedo. Na materiały potrzebne do tej czynności zapracować musisz sam, z własnej kieszeni je opłacić, choćby zajęło ci to lata. Tym samym ucieszysz serce jego właściciela, a przy okazji przywrócisz do stanu świetności spadek należny córce Cosme. Idź teraz i módl się, albowiem Bóg jest wielki i przebaczył ci wszystkie twoje grzechy. Amen.

Medina wyszeptał ciche podziękowanie i udał się w ciemny zakątek kościoła, chcąc spędzić najbliższe godziny na modlitwie. Czuł się pocieszony, wsparty przez księdza. Za to Juan wyglądał, jakby przytłoczyły go wszystkie zmartwienia tego świata. Oto kolejna tajemnica, kolejna wiadomość, którą nie może się z nikim podzielić. Bycie księdzem w Valle de Sombras wyczerpywało go tak, jak jeszcze nigdy nie wyczerpała go żadna posługa, w żadnym z miasteczek.

Dominic Benavídez był oczarowany. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Siedząca przed nim długonoga blondynka o równie długich jak nogi włosach poprawiła właśnie rąbek czerwonej sukni z widocznym wycięciem na lewym udzie i uśmiechnęła się do niego, niby przypadkiem dotykając jego leżącej na obrusie dłoni.

- Dziękuję za zaproszenie, kochanie. Było naprawdę cudownie, a restauracja jest po prostu boska.

Kącik ust mężczyzny drgnął na słowo "boska", ale Benavídez powstrzymał się od drwiącego uśmiechu i słuchał dalej wypowiedzi swojej towarzyszki. Dominic był gentlemanem, a oni nie przerywają kobietom, ani z nich nie drwią - chyba, że w naprawdę zawoalowany sposób. Przynajmniej on tak robił.

- Liczę, że spotkamy się jeszcze kiedyś, prawda? - szczebiotała wyraźnie zachwycona dama. - Masz mój numer, wiesz, gdzie mieszkam, tak więc nie będzie to trudne, prawda?

Udało mu się nawet skinąć głową, wypowiadanie jakichkolwiek słów w tym momencie równało się niebezpieczeństwu. Jeżeli odezwie się chociaż przez sekundę, Lolita z pewnością zorientuje się, że Benavídez nie tylko koszmarnie się nudzi, ale jedyne, na co ma ochotę, to pokazać damie drzwi, ewentualnie samemu jak najszybciej opuścić budynek - i to z pewnością nie w jej towarzystwie.

- Chyba, że...- zawiesiła znacząco głos i rzuciła mu spojrzenie świadczące o tym, że powinien wiedzieć, o czym ona mówi.

Wiedział, aż za dobrze. Dlatego powstrzymał wzdrygnięcie się z odrazą i odparł uprzejmie:

- Następnym razem, najdroższa. Dziś muszę już wracać do pracy. Rozumiesz, interesy.

Cofnął rękę, oczywiście muskając delikatnie skórę kobiety, jakby w ten sposób nawiązywał tajemną nić porozumienia pomiędzy nimi.

- Rozumiem, rozumiem - odparła, nie mając nawet pojęcia, czym jej towarzysz się zajmuje. Nie potrzebowała o to pytać, interesowało ją tylko jego ciało i fakt, że musiał - przynajmniej tak głosiła plotka - być doskonałym kochankiem.

Oboje wstali równocześnie, mężczyzna uprzednio zapłacił rachunek, pozostawiając spory napiwek. Nie musiał oszczędzać i zarówno Benavídez, jak i Lolita doskonale o tym wiedzieli. Bogactwo było kolejnym atutem, który przyciągał kobiety spragnione uciech seksualnych i pieniędzy. Dokładnie takie indywidua, jak ta długonoga blondynka.

Nie miała najmniejszego pojęcia, że tuż po tym, jak odwiózł ją do domu - swoją limuzyną - i ucałował na pożegnanie w policzek - co ją wyraźnie rozczarowało - wrócił do samochodu, skasował jej numer z komórki, po czym na wszelki wypadek zniszczył kartę SIM. Zarówno aparatów, jak i samych kart miał setki, nie obawiał się również tego, że porzucona kobieta będzie go nachodzić - przynajmniej niezbyt długo - ale nie cierpiał otrzymywać płaczliwych, czy żądających czegokolwiek SMSów, czy połączeń. W końcu nic im nigdy nie obiecywał, prawda?

- Do biura - rzucił do szofera, po czym rozparł się wygodnie na oparciu fotela w pojeździe. Obserwował mijane budynki spod na wpół przymkniętych powiek, przypominając sobie chwilę, kiedy wyeliminował Mitchella Zuluagę. Tuco wykonał dobrą robotę, czyszcząc pomieszczenie po morderstwie - po prostu podrzucił trupa we właściwym miejscu, gdzie łatwo znalazła go policja. O odciski Benavídez nie musiał się martwić, wiedział, że jego człowiek zna się doskonale na zlecanych mu przez Dominica zadaniach.

W pewnym momencie ożywił się nieco, przypominając sobie, co sprowadza go do biura o tak wczesnej porze. Jego projekt. Sięgnął do leżącej tuż obok niego teczki i zanim jeszcze dojechali do wieżowca, gdzie mieścił się gabinet Benavídeza, zdążył po raz kolejny przejrzeć wszystkie plany i kosztorysy.

Miejsce, gdzie wykona swój plan, będzie idealne. To właśnie w tym małym, sennym miasteczku stanie budynek świadczący o potędze Dominico Benavídeza. Jego spuścizna, jego interes życia. O, tak. Valle de Sombras było po prostu perfekcyjne.

Alejandro Barosso był mniej zadowolony od człowieka zdążającego do miejsca przeznaczenia. Oto zdecydował się wybrać do El Paraiso, czegoś, co nazywał po prostu knajpą, na jednego, małego drinka. Siedział sobie spokojnie przy stole, kiedy podszedł do niego jakiś podchmielony facet, zasiadł ze swoim kieliszkiem na krześle na przeciwko syna Fernando i od dobrych kilkunastu minut opowiadał o tym, jak jest mu źle na świecie. Alex w ogóle nie zwracał uwagi na to, co tamten mówi, chociaż co jakiś czas do jego mózgu dobiegały jakieś krótkie zdania, z których wyłowił ogólny zarys tego, co przydarzyło się obcemu i dzięki temu mógł pocieszająco kiwać głową w odpowiednich momentach, sprawiając wrażenie, że słucha.

- Nic na to nie poradzę - rzekł właśnie drugi mężczyzna, chwiejącym się od nadmiaru alkoholu głosem. Człowiek ten nie wypił zbyt dużo, ale robak gnębiący jego duszę zrobił swoje i już kilka porcji napoju sprawiło, że nie był w najlepszym stanie. - To po prostu do mnie wraca, chociaż staram się zapomnieć...Nie umiem sobie poradzić, boję się też, że...
Na krótką chwilę umysł rozjaśnił mu się na tyle, że zdołał złożyć w miarę sensowne zdanie.

- To właśnie dlatego nie powinien...nie mogę...muszę przeprosić...nie zrozumie...

~ To ja ciebie nie rozumiem i pragnę, żebyś się jak najszybciej zamknął! ~ pomyślał rozeźlony Alex i na poważnie rozważał wstanie od stolika i opuszczenie lokalu, ale obawiał się, że tamten uda się za nim.

Zaraz jednak coś przykuło jego uwagę. Pablo Diaz przekroczył próg przybytku, po czym rozejrzał się wokoło, jakby czegoś - kogoś? - szukając. Barosso zmartwiał, czując, jak krew zaczyna krążyć mu szybciej w żyłach, a bełkot pijaka - jak nie do końca sprawiedliwie określił to brat Nicholasa - przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Czyżby policjant dowiedział się, kto zabił Antoniettę i przyszedł go aresztować?

Zanim Alex podjął jakąkolwiek decyzję, Pablo zasiadł wygodnie w pobliżu stolika Barosso i spokojnie zamówił swojego drinka. Na czole przybyłego pojawiła się zmarszczka, jakby się nad czymś zastanawiał, czy wspominał. Siedział na tyle blisko, że z pewnością mógł usłyszeć to, co mruczał pod nosem towarzysz syna Fernando.

A ten mówił wiele:

- Jest taka dobra i miła. Zajęła się mną, a ja...- pociągnął kolejny łyk alkoholu, chociaż żołądek zaczął się już buntować. - Może gdyby zobaczyła jachty...Ale to nie ma sensu. Przynoszę tylko śmierć...Gorszy od Mitchella...

Barosso, do tej pory bardzo niechętnie nastawiony do wysłuchiwania wyznań niebieskookiego, od razu się zainteresował. Zgon Zuluagi był już wszystkim wiadomy, całe miasteczko o tym wspominało, a jeżeli ten człowiek porównuje się - i stawia na niższym miejscu! - od El Diablo, coś musi być na rzeczy. Czy to ktoś stojący wyżej w hierarchii przestępców, topi dziś smutki z powodu jednego z mordów, jakie popełnił?

- Te łodzie, wiesz. One...ukojenie, ale jak noże...w samo serce. Tyle wspomnień. Zniszczę je, kiedy wrócę do stolicy, jeden pod drugim. - Ethan próbował pokazać, jak wiele ich zbudował i zamachnął się ręką, mało nie wylewając resztek alkoholu, jakie pozostały w stojącej przed nim butelce. - Podpalę je wszystkie...bez niej nic warte. A potem podpalę dom...siebie...

- Co mówiłeś o Mitchellu? - wszedł mu w słowo Alejandro, mający w nosie samobójcze teksty młodego Crespo. - To jakiś twój kolega, prawda? - spytał sprytnie, udając, że nie wie, o kogo chodzi.

- Nie. - Syn Orsona ponownie tego dnia zwiesił głowę. - On zabił moje słoneczko...To znaczy nie Sol, nie tą piękną dziewczynę...zresztą ona nie jest moja...nie chciałaby...nie takiego, jak ja...nikt by nie chciał...jestem przeklęty...Tą poprzednią....to znaczy...rozumiesz, prawda?

Tym razem do Alexa dotarło dużo więcej, niż przed paroma minutami. Z jakiegoś powodu stary Zuluaga pozbawił życia ukochaną tego osobnika - Barosso szczerze go nie lubił, dlatego wciąż nazywał go w myślach osobnikiem - i teraz mężczyzna zapijał smutki. Co miała do tego Maria Soledad Ramirez, nie było istotne.

- Słuchaj...a może to ty stoisz za jego śmiercią? - spytał powoli Alejandro. Kto wie, może jakimś cudem natrafił na żyłę złota, którą będzie mógł wykorzystać?

- Nie ja. Ale mój ojciec...

Ethan zamierzał powiedzieć jeszcze więcej, wspomnieć, że Orson pracował dla El Diablo i wyznał synowi prawdę na temat Lydii, ale nie zdążył. Zakręciło mu się w głowie do tego stopnia, że musiał położyć się na stole, zamknąć oczy i próbować nie zwymiotować.

- Twój ojciec go zabił? - dopytywał się Barosso, czując, że nadszedł jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu. Już przeliczał wszystkie korzyści, jakie odniesie dzięki tej wiadomości.

Zupełnie zapomniał o Diazie, który również słyszał praktycznie każde słowo wypowiedziane przez nieszczęśliwego byłego narzeczonego Lydii Zuluaga.

I zdziwił się tak samo, jak błękitnooki mężczyzna, kiedy policjant podszedł do stolika, pochylił się nad zasypiającym potomkiem Orsona i powiedział głośno i stanowczo:

- Nazywasz się Ethan Crespo, prawda? Udasz się ze mną na posterunek. Musimy poważnie porozmawiać. O tobie i o twoim ojcu.

- Czy jestem aresztowany? - wydukała niedawna ofiara gałęzi. - Za co?

- Na razie nie - odpowiedział mu Diaz. - Jeżeli będziesz współpracował. Obawiam się jednak, chłopcze, że jeśli odmówisz nam pewnych informacji, może to się dla ciebie źle skończyć. A wierz mi, nie chciałbyś spędzić ani minuty w pobliskim więzieniu. Słyszałem, że nie wszyscy wychodzą stamtąd żywi.

W stanie, w jakim Ethan znajdował się w tym momencie, było mu to najzupełniej obojętne.

Na zimnym wietrze, jaki chłodził powietrze na zewnątrz, wytrzeźwiał na tyle, żeby poskładać pewne fakty. Wciąż kontynuował swoją wędrówkę na posterunek w towarzystwie Diaza i chociaż nie skuto mu rąk - Pablo ufał w szybkość wyciągnięcia broni z kabury, a poza tym Crespo miał na razie tylko odpowiedzieć na kilka pytań - nie zamierzał uciekać. Więcej, po tym, na co się zdecydował, udawał się tam jeszcze chętniej.

Już czas wynagrodzić ojcu, Orsonowi, wszystko rany, jakie zadał mu swoimi podejrzeniami i niewłaściwym osądem. Za kilkanaście minut, kiedy policjant zapyta Ethana, czy wie, gdzie ukrywa się starszy człowiek i czy jego syn zdaje sobie sprawę, czego dopuściła się prawa ręka Mitchella Zuluagi, niebieskooki blondyn odpowie jasno i wyraźnie: "Tak, wiem, ponieważ sam go tam zaprowadziłem, kazałem mu pozostać w ukryciu i zaszantażowałem, że nie pozostanę bierny, jeżeli spróbuje oddać się w ręce policji. Zabroniłem mu w jakikolwiek sposób kontaktować się ze służbami porządkowymi, do tego to ja byłem wykonawcą większości zbrodni, jakie mu się przypisuje. Ponadto doskonale wiedziałem, czym zajmuje się Mitchell Zuluaga, co więcej, związałem się z jego córką po to, aby uzyskać większe przywileje u El Diablo. Moim marzeniem i celem było zajęcie jego miejsca, stanie się tym, kim był on - znanym na całym świecie baronem przestępczym. Za to mój ojciec, Orson, został w całą sprawę wciągnięty przeze mnie i nie mógł znaleźć wyjścia, ucieczki od tego, do czego był zmuszany, bo obawiał się o moje życie. Przyjmuję na siebie całkowitą winę i odpowiedzialność za wszystko, co się stało".

Przekalkulowawszy po raz ostatni swój pomysł - będący praktycznie inną formą samozniszczenia, tyle, że społecznego, wyprostował się i przekroczył próg komisariatu policji w Valle de Sombras.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:15:28 18-04-15    Temat postu:

217. CHRISTIAN & Company

– Suarez ? – mruknął Leo, przecierając oczy pięściami jak dziecko, kiedy wszedł do swojego pokoju w ośrodku i zobaczył tam Christiana, który stał oparty biodrami o szeroki parapet i wpatrywał się w niego z mordem w oczach. – A może jesteś tylko jakąś fantą… fanto… morganą? – zagadnął chwiejnym krokiem podchodząc do łóżka.
– Możesz mi powiedzieć gdzie byłeś i dlaczego nie odbierałeś telefonów?! – spytał Christian.
– Bo… bo… nie dzwoni… łeś? – zaczął dukać Leo, sięgając do kieszeni swoich spodni po telefon i walcząc z pijacką czkawką. Najpierw podsunął sobie wyświetlacz pod sam nos, a potem odsunął na długość ramienia, ale obraz wciąż był zamazany. W końcu bezradnie rozłożył ramiona i spojrzał na przyjaciela z miną niewiniątka.
– Leo, do cholery, ogarnij się! – warknął zirytowany Christian. – Co się z tobą dzieje?
– Nie krzycz! Łeb mi pęka! – odparował Sanchez, zatykając sobie uszy dłońmi.
– Nic dziwnego – prychnął Suarez. – Uwaliłeś się jak szpadel i wali od ciebie jak z gorzelni.
– Przeszkadza ci to? – jęknął po chwili i klapnął bezwładnie na łóżko. – Bo mnie… nieszczególnie… A w ogóle, to dlaczego… pieklisz się jak zazdrosna żona?
– Bo najpierw chcesz się pilnie spotkać, a potem znikasz bez słowa, nie odbierasz telefonów, a ja czekam tu na ciebie jak głupek.
– Jak zazdrosna żona – zaśmiał się Leo, opadając na poduszki i nakrywając głowę ramieniem. – Możesz zgasić słońce?
Christian westchnął cicho i pokręcił głową z rezygnacją. Zaciągnął rolety w oknie i spojrzał na przyjaciela z politowaniem.
– Rollercoaster – mruknął Sanchez.
– Co?
– Życie pędzi jak rollercoaster… ale wagonik, którym ja jechałem… odpadł… Srokatles lepiej by tego nie wymyślił….
Christian parsknął śmiechem na te słowa.
– Śpij Leo, bo bredzisz jak potłuczony. Pogadamy jak wytrzeźwiejesz – powiedział, wychodząc.
– Co z nim? – spytała Lia.
– Jest zalany w trupa i majaczy, ale poza rozsadzającym czaszkę bólem głowy i Saharą w ustach jakie pewnie niedługo go dopadną, nic mu nie będzie.
– Martwię się o niego – powiedziała Lia, przygryzając dolną wargę i spoglądając na Christiana z niepokojem. – Sol mówiła, że był w naprawdę kiepskim nastroju.
– Zawsze miał słabą głowę – zbagatelizował Suarez. Nie mógł i nie chciał wtajemniczać Lii w problemy Leo. Powinna przecież wreszcie zająć się swoimi sprawami, a nie angażowaniem się w kłopoty innych. – Dlaczego mi się tak przyglądasz? – spytał rozbawiony, pochwytując błyszcząc spojrzenie jej sarnich oczu.
Lia uśmiechnęła się lekko i wzruszyła ramionami, a gdy zrobił krok w jej stronę, jakby miał zamiar przyszpilić ją do ściany, umknęła mu zgrabnie.
– Nacho chciał z nami pogadać – zakomunikowała i pomaszerowała przodem. Christian zaśmiał się pod nosem i przez chwilę lustrował pożądliwym wzrokiem jej smukłą sylwetkę, a w końcu ruszył za nią.
– Siadajcie – powiedział Nacho. Lia zajęła miejsce na krześle przy biurku, a Christian stanął tuż za nią, opierając się dłońmi o oparcie krzesła. – Wiecie, że Mauricio wyprostował wszystkie formalności związane z ośrodkiem i załatwił dofinansowanie remontu. Chciałbym zacząć jeszcze przed świętami – dodał, spoglądając na swoich byłych podopiecznych. Lia otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nim jakikolwiek dźwięk wydobył się z jej gardła, Christian położył jej dłonie na ramionach.
– Możesz liczyć na naszą pomoc – powiedział Suarez. – I o nic nie musisz się martwić. Lia przeniesie się do mnie, a ja wrócę do starego mieszkania. Jakiś czas temu Patric dał mi klucze – wyjaśnił, widząc zdezorientowane miny Nacho i Lii.
– A co z dzieciakami? – spytała Lia. – Remont na pewno trochę potrwa, a dla wielu z nich ten ośrodek to prawdziwa ostoja. Nie możemy ich tego pozbawić.
– Masz jakiś pomysł? – zagadnął Nacho, a kiedy usta Lii rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, a oczy błysnęły wesoło, wiedział już, że tak.
– Jeśli się uda zorganizować to tak, jak myślę, a myślę, że się uda, to dowiesz się o tym pierwszy – oświadczyła tajemniczo, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że dłonie Christiana wciąż spoczywają na jej ramionach, delikatnie rozmasowując spięte mięśnie. Gdy uniosła głowę, by spojrzeć na niego, uśmiechnął się tylko jednym kącikiem ust, nie zaprzestając masażu. – Kiedy chcesz zacząć? – zwróciła się do Nacho.
– Myślę, że... – urwał, zastanawiając się nad czymś. – Za jakiś tydzień, może dwa. I proszę, żebyście sobie zarezerwowali czas w sobotę, trzeba to wszystko jakoś uczcić – dodał, mrugając do nich z rozbawieniem.
Christian i Lia popatrzyli na siebie porozumiewawczo i skinęli głowami z aprobatą.
– Widzimy się potem w szkole tańca? – zwróciła się Lia do Christiana.
– Chyba nie, Chochliku – powiedział rozbawiony. – Jadę do Monterrey, a potem umówiłem się z Laurą.
– Więc zabierz ją ze sobą. Nie może się ciągle od nas izolować tylko dlatego, że postanowiła być Florencią Rezende.
– Też tak myślę – wtrącił Nacho. – Niech wpadną z Mauriciem w sobotę.
– Z Mauriciem? – Christian uśmiechnął się krzywo i spojrzał na Lię z nadzieją, że ona również nie będzie chciała widzieć pana Rezende.
– Trochę jednak mu zawdzięczamy – powiedziała Lia. – Poza tym, skoro to ma być ostatnia impreza w starym ośrodku i symboliczny początek czegoś nowego, co zawdzięczamy w jakiś sposób właśnie jemu, to wypadałoby go zaprosić. Tym bardziej, że pomagał nam pro bono.
– Nie jestem pewien czy on faktycznie zrobił to tak do końca bezinteresownie – jęknął Christian. – Zresztą powiedziałem mu, że zapłacę za jego usługi.
– Nie zrzędź – upomniała Lia. – Pomógł nam, a poza tym… – urwała i przygryzła wargę usiłując powstrzymać cisnący się na usta uśmiech. – Jakby na to nie patrzeć, należy do twojej rodziny.
Christian westchnął ciężko i przewrócił oczami z rezygnacją, po czym machnął ręką i wyszedł z gabinetu.

* * *

Gdy patrzyła z jaką czułością jej brat zajmował się Iriną, łzy cisnęły się jej do oczu. Nicolas naprawdę kochał tę dziewczynę. I nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać, było to widać w każdym jego geście i słychać w głosie, kiedy mówił o niej.
Margarita zamrugała szybko powiekami. Nie była już wcale taka pewna czy to scena, którą obserwowała ją tak rozczuliła, czy raczej świadomość tego, w jak beznadziejnej sytuacji sama się znalazła. Wiedziała, że jej bracia i ojciec nie są święci i zajmują się jakimiś nielegalnymi interesami, ale żyjąc od tego z daleka, miała wrażenie, że to w ogóle nie dotyczy jej rodziny. Podświadomie wypierała to ze świadomości aż do momentu, w którym usłyszała rozmowę Alexa z ojcem. Nie mieściło się jej w głowie jak to możliwe, że byli gotowi bez mrugnięcia okiem pozbawić życia drugiego człowieka. I chyba pierwszy raz w życiu zaczęła być wdzięczna losowi, i ojcu, że mogła wychowywać się z dala od tego wszystkiego.
– Co się dzieje? – spytał Nicolas, podchodząc do niej i wyrywając ją z rozmyślań.
– Usłyszałam coś, czego nie powinnam – odparła, umykając wzrokiem przed czujnym spojrzeniem brata.
– Masz kłopoty?
– Nie ja – jęknęła cicho, ciasno obejmując się ramionami.
– Margarita… – Nicolas chwycił ją za ramię i odwrócił w swoją stronę, a następnie wsunął palec pod jej brodę, zmuszając, by spojrzała na niego. – Co się dzieje?
– Wiem, że rodziny się nie wybiera i kocham was, ale… Dlaczego nie mogłam się urodzić w normalnej rodzinie? – jęknęła rozżalona, pozwalając łzom spłynąć po policzkach. – Dlaczego nie możecie żyć jak normalni ludzie?... Nie wiem co mam robić, bo czegokolwiek bym nie zrobiła, będę się z tym czuła fatalnie… – wyszlochała, szukając schronienia w silnych, opiekuńczych ramionach starszego brata.
– Opowiesz mi co się stało? – spytał cicho, kołysząc ją delikatnie. Margarita odsunęła się od Nicolas na tyle, by móc spojrzeć mu w twarz i przygryzła policzek od środka, wpatrując się w jego błyszczące tęczówki z wahaniem. – Margarita… – ponaglił, zakładając jej za ucho pasmo ciemnych włosów, a ona poczuła, że może mu zaufać. Zawsze czuła, że łączy ich jakaś szczególna nić porozumienia, że Nicolas w niczym nie przypomina ani Alejandra, ani ojca, a tkwi w tym wszystkim tylko dlatego, że musi, bo jest pierworodnym synem Fernanda.
– Chodzi o śmierć pani Boyer… – zaczęła cicho, a kiedy wyrzuciła z siebie wszystko, swoje podejrzenia jakie miała od początku i przebieg zasłyszanej rozmowy między ojcem i bratem, który tylko te przypuszczenia potwierdził, poczuła jakby ktoś zabrał z jej barków niewyobrażalny ciężar, który wgniatał ją w podłoże.
– Chryste – westchnął Nicolas, przesuwając dłonią po twarzy. – Mówiłaś o tym komuś? – Margarita pokręciła przecząco głową. – I niech tak zostanie. Nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby ojciec i Alex dowiedzieli się, że coś wiesz.
Margarita zmarszczyła czoło i spojrzała na Nicolasa z trwogą. Czy naprawdę jej ojciec i brat byli zepsuci do szpiku kości i gotowi zabić także ją, byle nikt nie dowiedział się prawdy na temat śmierci pani Boyer?
– Zostaw to mnie – powiedział, chwytając ją za ramiona i spoglądając w oczy. – Wyjedź stąd.
– Co ty chcesz zrobić?
– Chcę żeby Alex w końcu zapłacił za wszystko.
– Nick, to nasz brat.
– To ścierwo, które w ogóle nie powinno stąpać po ziemi – wyrzucił z siebie z jadem Nicolas, nerwowo przeczesując włosy palcami. – On nie zasługuje na twoje współczucie. Gdybyś wiedziała ile osób skrzywdził i w jaki sposób… – dodał, spoglądając na nią z bólem, wyraźnie malującym się w czekoladowych tęczówkach. – Nie byłoby ci go ani trochę żal.
– Proszę cię tylko, żebyś nie zrobił nic głupiego – powiedziała Margarita, siłując się z nim na spojrzenia. – Nie chcę stracić obu braci.
– Zaufaj mi i wyjedź stąd – poprosił Nicolas. – Przynajmniej na jakiś czas.
Margarita przymknęła powieki i westchnęła cicho.
– Mam tu pracę, poza tym jest jeszcze Leo…
– Więc weź tego pajaca ze sobą, tylko zniknij. Będę spokojniejszy, wiedząc, że nic ci nie grozi.
– Ukrywasz coś przede mną? – spytała Margarita, uważnie przypatrując się bratu.
– O wielu sprawach nie masz pojęcia – przyznał Nicolas. – I wierz mi, lepiej, żeby tak zostało. Gdyby… – urwał i gwałtownie obrócił się za siebie, słysząc ciche jęknięcie, które z pewnością nie wydobyło się z ust jego siostry. W sekundę znalazł się obok łóżka i chwycił dziewczynę za rękę. – Irina? Irina, otwórz oczy… – poprosił cichym, łagodnym głosem.
Margarita podeszła z drugiej strony i sprawdziła puls, leżącej na łóżku dziewczyny, a kiedy ta po chwili otworzyła oczy, zaświeciła w nie malutką latarką, by sprawdzić czy reaguje na bodźce….

* * *

Przez chwilę stał oparty plecami o wielkie rozłożyste drzewo, kryjąc się w jego cieniu przed gorylami Fernanda, robiącymi właśnie cogodzinny, wieczorny obchód wokół rezydencji. Zaciągnął się papierosem i trzymając go między palcem wskazującym, a kciukiem, przez chwilę wpatrywał się w tlącą się bibułkę, czekając, aż ochroniarze przejdą na tył rezydencji. Nigdzie mu się przecież nie spieszyło, zwłaszcza, że spotkanie, na którym mu zależało, przebiegło zupełnie inaczej niż się tego spodziewał i przybrało całkiem inny obrót. Nie spodziewał się wprawdzie, że Dolores przyjmie go z otwartymi ramionami, ale gdy w jej oczach nie dostrzegł nawet cienia zadowolenia z tego, że w końcu opuścił mury więzienia, a zaraz potem rzuciła mu w twarz, by udał do Fernanda, zepchnął wszystkie uczucia jakie żywił do tej kobiety w najciemniejsze zakamarki swojego serca i nie zamierzał więcej dopuszczać ich do głosu.
Powoli wypuścił z ust smużkę dymu, zmrużył oczy i patrzył jak rozmywa się w wieczornym powietrzu. W końcu rzucił niedopałek na ziemię, przydeptał go butem i ruszył w stronę bramy. Nie miał zamiaru się zapowiadać i uprzedzać właściciela rezydencji o swojej wizycie; był zbyt ciekaw tego, jaką minę będzie miał stary na jego widok. Wyczekał moment, gdy oko kamery nad ogrodzeniem, będzie zwrócone w przeciwną stronę, wciągnął na dłonie skórzane rękawiczki, sprawnie wspiął się na metalową bramę i zeskoczył po drugiej stronie. Naciągnął na głowę kaptur bluzy, którą miał pod skórzaną kurtką i szybkim krokiem przemierzył drogę dzielącą go od drzwi rezydencji. Wyciągnął z kieszeni spodni swój przybornik włamywacza, przez chwilę mocował się z zamkiem, a kiedy ten w końcu ustąpił, uśmiechnął się pod nosem z satysfakcją i wszedł pewnie środka. Nie było takich zabezpieczeń, których nie byłby w stanie obejść, ani takich drzwi, których nie mógłby otworzyć, a rezydencję Fernanda znał przecież lepiej niż własną kieszeń. Od razu skierował się na prawo i na niewielkim, dotykowym wyświetlaczu zamocowanym na ścianie, wystukał kod zabezpieczający, by uniknąć włączenia się alarmu. Fernando nie lubił zmian, więc nie zdziwiło go specjalnie, że kod przez tyle lat pozostał ten sam. W ogóle, gdy omiatał wzrokiem wnętrze rezydencji, czuł się tak, jakby nigdy z niej nie wyszedł. I jak zwykle wyglądała tak, jakby nie było w niej żywego ducha.
Gdy poczuł twardy przedmiot, wbijający się w jego lędźwie, spiął się odruchowo.
– Łapy do góry – usłyszał za sobą cichy, stanowczy, męski głos. Uśmiechnął się i rozluźnił, bo doskonale wiedział do kogo należał. Nie sądził, że spotka go tu po tych wszystkich latach; zawsze uważał, że prędzej czy później chłopak wymięknie i rzuci to wszystko w diabły, a tymczasem on wciąż tu był.
– Wyluzuj, Hugito – mruknął rozbawiony, odwracając się przodem, do mierzącego w niego mężczyzny. – I schowaj tę pukawkę, bo jeszcze sobie krzywdę zrobisz – dodał, wymownie spoglądając na broń, którą Delgado wciąż trzymał w dłoni, gotów w każdej chwili nacisnąć spust. – Wiem, że tęskniłeś za mną, ale nie musisz tego aż tak okazywać – zaśmiał się, opuszczając swobodnie dłonie.
Hugo zacisnął szczęki z wściekłości tak, że mięsień w policzku zaczął mu drgać i zmierzył go wrogim spojrzeniem.
– Co tu robisz? – warknął ostro. – Jak tu wlazłeś?
Tomas uśmiechnął się półgębkiem i nonszalancko wzruszył ramionami.
– To nie było zbyt trudne. Fernando powinien zmienić chyba szefa ochrony i w ogóle wymienić personel. Kody zabezpieczające są te same od ponad pięciu lat, goryle na zewnątrz, zamiast robić obchód, opowiadają sobie jakieś świństwa, a facet obsługujący monitoring pewnie zabawia się z jakąś dupą ze służby, skoro niczego nie zauważył. Jeśli ja tu wszedłem, to wejdą też inni – powiedział, kierując się w stronę salonu.
– Hola! Dokąd to?! Drzwi są tam – dodał, wskazując wyjście dłonią, w której wciąż trzymał broń, gdy Tomas zerknął na niego przez ramię i uśmiechnął się głupio.
– I co w związku z tym? Mam cię wziąć za rączkę i odprowadzić?
– Masz wyjść stąd natychmiast! – warknął wściekle Hugo.
– Bo co? Zastrzelisz mnie? – zakpił Tomas, widząc, że Delgado zaczyna już tracić cierpliwość.
– Nie masz pojęcia, jaką mam cholerną ochotę, wpakować kulkę w twój durny łeb! – wysyczał Hugo przez zaciśnięte zęby.
– Więc na co czekasz? – zapytał Tomas, podchodząc do niego i opierając się torsem o lufę jego pistoletu, jakby nie wierzył, że Delgado będzie zdolny do tego, by pociągnąć za spust. – Strzelaj – powiedział, odważnie spoglądając mu w oczy i przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund bez słowa sztyletowali się wzrokiem. – Idź do El Paraíso, weź jakąś pannę na stronę i ulżyj sobie, bo zaraz eksplodujesz – zaśmiał się w końcu Tomas i jakby był u siebie, podszedł do stolika z alkoholami i napełnił sobie kryształową szklaneczkę lodem i whisky, po czym pochwyciwszy wściekłe spojrzenie Delgado, uniósł ją w geście toastu i wychylił jej zawartość jednym duszkiem. Hugo zazgrzytał zębami z wściekłości i sapnął z rezygnacją, wsuwając broń za pasek spodni.
– Muszę porozmawiać ze starym – oświadczył Tomas, rozsiadając się wygodnie na kanapie.
– I dlatego się włamujesz?
– Robiłem gorsze rzeczy w życiu niż włamania – mruknął, zarzucając ramiona na oparcie kanapy. – O ile mnie pamięć nie myli, ty również. Zapowiesz mnie szefowi?
– Skoro już się włamałeś, to równie dobrze możesz sam się zapowiedzieć – bąknął Hugo, kierując się w stronę wyjścia, a po chwili słychać było jedynie trzaśnięcie drzwi. Tomas zacmokał pod nosem i uśmiechnął się z krzywo.
Leniwie podniósł się z kanapy, zwracając się w stronę szerokich schodów, prowadzących na piętro, gdzie znajdował się gabinet Fernanda. Stary Barosso stał już u szczytu schodów. Kiwnął na niego, dając mu znać by podszedł bliżej, a gdy Tomas był już w połowie schodów, ruszył w stronę swojego gabinetu. Przepuścił chłopaka przodem i sam wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi na klucz.
– O czym to chcesz ze mną rozmawiać? – zapytał Fernando, zajmując miejsce za mahoniowym biurkiem, w wielkim, skórzanym fotelu.
– O rozliczeniach między nami – odparł prosto z mostu Tomas, uważnie przypatrując się starej, pomarszczonej twarzy swojego rozmówcy.
– Rozliczeniach? – zapytał Fernando, jakby nie do końca wiedział o co chodzi. – Miałeś pozbyć się Zuluagi, tymczasem…
– Tymczasem ktoś inny mnie w tym wyręczył – wszedł mu w zdanie Tomas. – Ale nie o tym mówię. Wziąłem winę na siebie i odsiedziałem wyrok za twojego synalka. Chyba nie sądzisz, że zrobiłem to za darmo i wyłącznie z sympatii dla niego.
– Chyba zapominasz z kim rozmawiasz! – uniósł się Barosso, ale Tomas uśmiechnął się cwano.
– A pan zapomina, że znam więcej pana sekretów niż pańscy synowie – powiedział, opierając się dłońmi o blat biurka i pochylając się nad nim w stronę Fernanda, dodał konspiracyjnym szeptem. – Gdyby chodziły panu po głowie jakieś głupie pomysły, powinien pan wiedzieć, że zabezpieczyłem się. Jeśli mnie lub komuś z moich bliskich spadnie choć włos z głowy, teczka z pewnymi dokumentami obciążającymi i pana i pańskich synów, trafi w odpowiednie ręce.
– Grozisz mi?
– Uczciwie ostrzegam – odparł Tomas, prostując się i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Wiem, że ostatnio nie wiedzie się panu najlepiej, ale przecież oprócz legalnych dochodów jakie czerpał pan z Grupo Barosso i El Paraíso, ma pan jeszcze co najmniej kilka kont za granicą, prawda?
Fernando zacisnął wściekle szczęki, a jego oddech stał się szybki i urywany, jakby za chwilę miało mu zabraknąć tchu. Rozpiął koszulę i pogładził dłonią szyję, jakby chciał się upewnić, że nie ma tam żadnej pętli, która zaraz się zaciśnie i pozbawi go dopływu życiodajnego tlenu.
– Czego chcesz?
– Tak się składa, że jestem bez grosza przy duszy, więc, przez wzgląd na dawne czasy, na początek możemy wrócić do starego układu. Będę tu mieszkał i pracował dla pana jak dawniej, a pan co miesiąc będzie zasilał moje konto odpowiednią kwotą. To chyba uczciwa propozycja, prawda?

* * *

Było już późno, kiedy Lenny zaczęła zbierać się do wyjścia. Sprawa zabójstwa Boyer i Zuluagi, nie dawała jej spokoju. Kochankowie i wspólnicy w zbrodni zostali pozbawieni życia niemal w tym czasie. Czy to mógł być przypadek, że boska ręka sprawiedliwości dosięgła ich oboje, praktycznie jedno po drugim? Lenny nie wierzyła w przypadki. Zebrała dokumenty z biurka, gdy do jej gabinetu wszedł Lucas. Wyglądał nie tylko jakby nie spał od kilku dni, ale jakby zeszło z niego całe powietrze.
– Wszystko w porządku? – spytała, przyglądając mu się uważnie, choć doskonale wiedziała, że nawet jeśli nic nie było w porządku, a wyglądało na to, że nie było, to młody oficer nie puści pary z ust i z niczego nie będzie się jej zwierzał. Tak jak sądziła, Lucas jedynie ledwo zauważalnie skinął głową i podał jej teczkę z dokumentami. – Co to?
– Wyniki sekcji pani Boyer i ekspertyza balistyczna. Denatka zmarła w skutek odniesionych ran, a pocisk wyjęty z jej ciała pochodzi z niezarejestrowanej broni – wyjaśnił krótko.
Lenny przez chwilę kartkowała dokumenty, znajdujące się w teczce.
– Komu wydać ciało? – spytał Lucas.
– Rodzinie. Powiadomcie pana Zuluagę i panią de la Cruz. Może zechcą się tym zająć – odparła Lenny, zamykając teczkę i przenosząc wzrok na oficera Hernandeza, który uporczywie wpatrywał się w jakiś punkt na jej biurku. Gdy zorientowała się na co patrzy, sięgnęła po teczkę, którą przywiózł Doug, a która opatrzona była napisem „Crespo”.
– Znasz kogoś o tym nazwisku? – zwróciła się do Lucasa, świdrując go przenikliwym spojrzeniem, ale nim ten zdążył odpowiedzieć, do gabinetu wszedł Pablo w towarzystwie jakieś młodego mężczyzny, który ledwo trzymał się na nogach.
– Przedstawiam wam Ethana Crespo – zakomunikował Diaz, uśmiechając się cwano i sadzając młodego Crespo na plastikowym krześle pod ścianą. Lenny spojrzała na Pabla, ale zaraz przeniosła czujny wzrok na Lucasa, usiłując wybadać czy młodzi mężczyźni znają się.
– Gdzie go dorwałeś? – zwróciła się do Pabla.
– W El Paraíso.
Lenny spojrzała na młodego Crespo, który siedział nieruchomo ze zwieszoną głową, łokcie opierał o kolana, a dłonie miał zaplecione na karku. Podeszła do szefa miejscowej policji, zdecydowanie naruszając przy tym jego przestrzeń osobistą.
– Chuchnij – powiedziała, wpatrując się w błyszczące, stalowoszare tęczówki Diaza. Ten zmarszczył czoło, popatrzył na nią jak na kosmitkę. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale uprzedziła go. – Chuchnij albo oficer Hernandez przebada cię zaraz na alkomacie.
Pablo przewrócił oczami z irytacją i chuchnął.
– Masz szczęście – powiedziała, uśmiechając się lekko i klepiąc Diaza w ramię.
– Jestem czysty jak łza – zaśmiał się.
Lucas nie mogąc się opanować, prychnął pod nosem, ale i Lenny i Pablo zupełnie to zignorowali.
– Ma jakieś dokumenty? – spytała Lenny wzrokiem, wskazując na młodego Crespo. Pablo w odpowiedzi pokręcił przecząco głową. – Wiemy gdzie się zatrzymał?
– Podobno w El Miedo – odparł Diaz. – Bełkotał coś o Marii Soledad Ramirez, to wnuczka pani Doni Raquel.
– Bełkotał – zauważyła słusznie Lenny, przyglądając się Ethanowi, który kołysał się na krześle jak dziecko z chorobą sierocą. – Lucas, jedź z nim do El Miedo i wróćcie rano, kiedy pan Crespo wytrzeźwieje. Weź ze sobą kogoś. Na miejscu pewnie zastaniecie Orsona Crespo, jego ojca. Przywieźcie go tu, jeśli jest w lepszej formie niż jego syn. I wypytajcie Zuluagę… albo nie, sama to zrobię, jadę z wami – powiedziała, zbierając z biurka dokumenty i wciskając je do skórzanej aktówki. – A ty – zwróciła się do Pabla – z samego rana przywieziesz mi tę całą Ramirez…


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 21:58:56 18-04-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:35:59 19-04-15    Temat postu:

218. CONRADO/HUGO/LUCAS

Octavio przypatrywał się przyjacielowi spode łba. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo ryzykuje. Fernando Barosso miał swoich ludzi wszędzie i w każdej chwili mógł dowiedzieć się o jego cudownym zmartwychwstaniu. Ten chłopak, Hugo, mógł odpowiedzieć głową za swoje nieposłuszeństwo, ale Conrado zdawał się nic sobie z tego nie robić. Saverin cały czas utrzymywał, że wie, co robi, więc Alanisowi pozostawało zaufać mu w tej sprawie. Kiedy jednak w dzień po ich powrocie do chilijskiej stolicy oświadczył mu, co zamierza zrobić, mężczyzna nie wytrzymał.
- Postradałeś rozum, Conrado! - Pokiwał głową z niedowierzaniem, przypatrując się przyjacielowi jak osobie obłąkanej. - Naprawdę sądzisz, że to dobry pomysł?
- A masz jakiś inny? - W głosie Saverina można było dosłyszeć nutę rozbawienia, co tylko jeszcze bardziej rozjuszyło Octavia.
- Możesz napisać do niego list, sam nie wiem...
- Myślisz, że to bezpieczne pisać takie rzeczy w liście? Ktoś mógłby go przechwycić, a poza tym - Conrado przetarł twarz dłońmi i spojrzał na swojego powiernika wzrokiem, mającym uciąć wszelkie dyskusje na ten temat - chłopak musi to ode mnie usłyszeć osobiście.
- Zabije cię gołymi rękami i musisz zdawać sobie z tego sprawę.
- W takim razie mam nadzieję, że uda mi się przemówić mu do rozsądku zanim wydam ostatnie tchnienie. - Conrado uśmiechnął się lekko, przeczesując przydługie włosy palcami.
- To zły pomysł - podsumował Octavio, nadal kręcąc głową z niedowierzaniem. - Gdyby był tutaj Will...
- ...to powiedziałby ci, żebyś nie próbował zmienić mojego stanowiska w tej sprawie - wszedł mu w słowo Saverin, a oczy zaświeciły mu dziwnym blaskiem - jakby wreszcie, po długiej i męczącej wędrówce, dotarł do upragnionego celu. - To już postanowione. Spotkam się z Hugiem i wszystko mu opowiem. Zasługuje na to, aby wiedzieć...
- Jakiś ty szlachetny. - Octavio parsknął śmiechem i przetarł zmęczone oczy. - Nie udawaj. Chłopak interesuje cię tylko dlatego, że jest blisko Barosso. Nie obchodzi cię, co się z nim stanie. Ważne, żeby pomógł ci w twojej zemście.
- Nie mów tak, Octavio. - W głosie Conrada po raz pierwszy dało się słyszeć urażoną nutę. - Podziwiam tego chłopaka. Przypomina mi mnie z młodzieńczych lat. Tylko że on, w przeciwieństwie do mnie, jest coś wart. Jest uosobieniem wszystkich cech, które chciałbym posiadać. I jego duszę można jeszcze uratować...
- Kaznodzieja się znalazł. - Alanis przewrócił teatralnie oczami. - Condziu, zastanów się - jeśli naprawdę zależy ci na chłopaku, zostaw go w spokoju. Nie wplątuj go w swoją zemstę, bo to źle się dla niego skończy.
- Wiesz, mnie i Huga coś łączy. - Conrado kontynuował jakby w ogóle nie usłyszał słów swojej prawej ręki. - Oboje mamy silne poczucie sprawiedliwości. I myślę... Nie, ja to wiem - on chciałby wiedzieć. Nawet jeśli przez to może zapłacić najwyższą cenę. Powiedz mi - zwrócił się do przyjaciela, który patrzył teraz na niego spod przymkniętych powiek, jakby miał nadzieję, że to jakiś koszmarny sen i zaraz się obudzi - ty nie chciałbyś się zemścić na człowieku, który odpowiada za śmierć bliskiej ci osoby?
Octavio wyglądał jakby się poddał. Rozumiał, że Conrado został skrzywdzony przez Fernanda przed laty i że pragnie zemsty. W końcu sam zaoferował, że mu pomoże, ale wplątywanie w tę całą popapraną sytuację niewinnego chłopaka wydawało mu się lekką przesadą. Miał wrażenie, że Saverin tak długo żył pragnieniem zemsty, że przestało się dla niego liczyć wszystko inne, w tym również jego własne życie. Zbyt długo rozpamiętywał przeszłość. Zbyt długo dręczyły go demony, których w żaden sposób nie mógł od siebie oddalić.
- Nie zapominaj, Conrado - powiedział po chwili tonem, w którym pobrzmiewała szczera troska o przyjaciela - że Hugo Delgado nadal jest przekonany, że to TY zabiłeś jego matkę.
Conrado uśmiechnął się blado, ale tym razem na jego twarzy zagościł również cień niepokoju. Przez chwilę milczał, wpatrując się w gazetę leżącą na zawalonym dokumentami biurku. Na jednej z czarno-białych stron widniała informacja o zgonie Mitchella Zuluagi. Dowodziła ona bowiem, że istniała na tym świecie sprawiedliwość. Sprawiedliwość, o którą on walczył od dawna, która była tak ważna dla Huga, a która wkrótce miała nastać.
- To już postanowione, Octavio - rzekł po chwili, spoglądając na przyjaciela wyzywająco. - Spotkam się z Hugiem. I nie martw się, będę ostrożny. W końcu jestem człowiekiem, któremu udało się skutecznie udawać martwego przed Fernando Barosso przez ostatnie sześć lat, a to nie lada wyczyn.
Po tych słowach podszedł do przyjaciela, uścisnął go, po czym opuścił gabinet i udał się w sobie tylko znanym kierunku.
- Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Conrado - westchnął Octavio sam do siebie, kiedy drzwi zamknęły się za jego przyjacielem. - Ciebie i tego młokosa.

***
Rozmawiali po cichu, by nie zwabić na dół Jaime. Nie mięli zbyt wiele czasu - Leonor lada chwila mogła wrócić z pracy i zastać w kawiarni swojego młodszego brata, którego nie widziała od sześciu lat, dyskutującego sobie w najlepsze z ich ojcem. Nadal nie miała pojęcia, że to Hugo finansuje leczenie jej synka. A może raczej robił to Fernando Barosso w podzięce za oddanie i lojalność Delgado.
- Jesteś pewny, że ten cały Vazquez jest dobrym lekarzem? - zapytał Hugo, nie będąc przekonany po opowieści ojca.
- Nie znam go zbyt dobrze, ale tak - jest świetny. Poza tym, dzieci go lubią - ma do nich podejście. - Camilo wpatrzył się w twarz syna, ledwo widoczną w półmroku pustej kawiarni. Zaczął się zastanawiać, kiedy Hugo stał się mężczyzną? Nie pamiętał tego, ale wydawało mu się, że było to całe wieki temu. W czasach, kiedy on sam upijał się do nieprzytomności i nie odróżniał rzeczywistości od snu, a kiedy to właśnie Hugo stawał na głowie, by wyżywić rodzinę.
- Niech szlag trafi Juareza - warknął syn Camila, przeklinając pod nosem. - Fernando twierdził, że jest dobry.
- Fernando mówi różne rzeczy, ale to nie znaczy, że można mu wierzyć - zauważył rozsądnie Angarano, a Hugo spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Nie znasz go - stwierdził, ale Camilo tylko wzruszył ramionami. - Rozmawiałeś z nim tylko raz i przypominam ci, że wyszło ci to na dobre. - Przypomniał ojcu o tym, że to właśnie Fernando Barosso pomógł mu podjąć decyzję o udaniu się na odwyk.
- To nie znaczy, że mu ufam - odparł właściciel kawiarni. - Ludzie mówią o nim różne rzeczy...
- Nie mów, że i ty wierzysz plotkom, które rozsiewają ludzie pokroju Guadalupe Martinez! - Hugo prychnął, ale jednocześnie spojrzał na ojca z niepokojem. Doskonale wiedział, że plotki niewiele mijały się z prawdą. Jednak im mniej wiedział Camilo, tym on i jego rodzina byli bezpieczniejsi. - Utnę sobie pogawędkę z Juarezem... - dodał po chwili, chcąc zmienić temat.
- Nie rób tego, Hugo. - Ojciec położył mu dłoń na ramieniu, jakby za wszelką cenę chciał go odwieść od tego pomysłu. - I tak masz za dużo na głowie. Poprosiłem już o zmianę lekarza prowadzącego. Wszystko będzie dobrze...
- Jak to: "wszystko będzie dobrze"? Oszalałeś? - Chłopak odtrącił rękę Camila i wpatrzył się w niego z niedowierzaniem. - To mu nie może ujść płazem! Przez siedem lat mu ufaliśmy, powierzyliśmy mu opiekę nad małym, ba! Norrie wybrała go nawet na jego ojca chrzestnego. A on przez ten cały czas robił nas w balona. gów*o go obchodziło zdrowie Lori'ego. Udawał dobrego wujaszka dla kasy. Pazerny skurwy...
- Hugo, wyrażaj się! - Camilo syknął, marszcząc brwi, a Hugo poczuł przemożną ochotę, by się uśmiechnąć. Przez chwilę miał wrażenie, że znów jest małym urwisem, którego ojciec gani za złe maniery. Już dawno tego nie robił, a Hugo już dawno przestał być dzieckiem, ale sprawiło mu to nieopisaną przyjemność.
- Więc ten doktor Vazquez - wrócił do tematu Delgado, poważniejąc - jest dobry w swoim fachu? To znaczy, można mu zaufać? Bo jeśli to tylko fagas, z którym Leonor ma zamiar pójść w tango... Dwóch siostrzeńców mi w zupełności wystarczy.
- Hugo! - Camilo ponownie zbeształ syna, a ten tylko uniósł ręce w geście poddania.
Nie zdążył jednak nic więcej powiedzieć, bo nagle oślepił ich blask lampy na klatce schodowej, prowadzącej na górę, do mieszkania Camila.
- Dziadku? - Dwunastoletni Jaime stanął na dole schodów i z ogłupiałą miną przyglądał się Camilowi i jego rozmówcy.
Hugo zbladł, a Camilo zamarł, wpatrując się we wnuka, który stał przed nimi w swojej ulubionej pidżamie, przypominającej kostium Supermana. Delgado poczuł się rozdarty - z jednej strony wiedział, że chłopiec nie powinien go zobaczyć, a z drugiej - ucieszył się na widok chrześniaka, którego od dawna widywał tylko z daleka. Zapragnął go uścisnąć, powiedzieć mu, że stęsknił się za nim i ich wspólnymi zabawami. Ale nie mógł. Poza tym, chłopiec na pewno go nie pamięta. Miał pięć lat, kiedy Hugo zniknął z życia jego i Leonor.
- Jaime! - Camilo odzyskał wreszcie głos, spoglądając na wnuka ze strachem. - Miałeś iść spać! Co tutaj robisz?
- Nie mogłem zasnąć, jest za wcześnie. Usłyszałem głosy i przyszedłem sprawdzić, czy nic się nie stało... - wymamrotał chłopiec, przypatrując się z ciekawością Hugowi. Camilo widząc to spojrzenie chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć chłopczykowi, że to dawny znajomy, który wpadł z wizytą w bardzo ważnej sprawie, ale nie było mu to dane. - Wujek?
Hugowi serce ścisnęło się, kiedy usłyszał to jedno słowo z ust siostrzeńca. A więc jednak go pamiętał. Ostatecznie, Jaime zawsze był bystrym dzieciakiem.
Mały powoli podszedł do wujka, mijając Camila, który nie bardzo wiedział, co ma zrobić. Podobnie zresztą jak sam Hugo. Jaime długo wpatrywał się w jego twarz, a w końcu wykrztusił:
- Wróciłeś! - rzucił mu się na szyję, zanim Delgado zdążył zareagować.
To było bardzo dziwne uczucie. Hugo nie musiał się długo zastanawiać - od razu odwzajemnił uścisk, starając się powstrzymać łzy szczęścia, które cisnęły mu się do oczu. Jaime zawsze był jego oczkiem w głowie. Opiekował się nim od najmłodszych lat i skoczyłby za nim w ogień.
Camilo nie mógł przerwać tej chwili, choć rozsądek podpowiadał mu, by to zrobił. W końcu Hugo będzie przecież musiał wrócić do swojego życia, a Jaime będzie zawiedziony... Może lepiej byłoby gdyby nie natknął się na brata matki tego wieczoru?
- Nie mogę uwierzyć! - Jaime tryskał radością i Camilo musiał przyznać, że widzi go tak uradowanego po raz pierwszy od dawna. - Mama mówiła, że wyjechałeś do pracy za granicę! Poczekaj, jak odwiedzę Lori'ego w szpitalu to mu powiem, że wróciłeś! On był mały, więc cię nie pamięta! Ucieszy się jak cię zobaczy, dużo mu o tobie opowiadałem! Powiedziałem mu o fortecy, którą zbudowaliśmy jeszcze w Monterrey - ale był zazdrosny! - Dwunastolatek trajkotał jak najęty i Hugo nie mógł wyjść z podziwu jak bardzo ten malec wyrósł przez ostatnie lata, a jednak wcale się nie zmienił. I w dodatku pamiętał tyle szczegółów z ich dawnego życia. Był naprawdę niezwykłym dzieckiem.
- Nie, kolego - przerwał mu ten monolog, uśmiechając się lecz był to smutny uśmiech. Wiedział, że to chwilowe szczęście nie będzie trwać wiecznie. - Nie możesz mu powiedzieć...
- Ale dlaczego? Lori bardzo chce cię poznać! Mama zawsze się wścieka, kiedy mówię, żebyśmy odwiedzili cię w Kolumbii, ale ona jest chyba po prostu zła, że wyjechałeś. - Jaime dalej trajkotał, zbyt rozentuzjazmowany powrotem wujka, by zauważyć, że coś jest nie tak. - Ale ci wybaczy, zobaczysz. Ona nigdy nie gniewa się długo...
- Jaime, wystarczy - odezwał się Camilo, kładąc chłopcu rękę na ramieniu i patrząc na niego ze smutkiem w oczach. - Hugo musi już iść.
Chłopiec nic z tego nie rozumiał. Spoglądał to na wujka, to na dziadka jakby spodziewał się, że któryś z nich krzyknie zaraz "Prima Aprilis!", ale nic takiego nie miało miejsca. Przez ostatnie siedem lat żył w przekonaniu, że jego jedyny wujek wyjechał do Kolumbii, by tam rozpocząć pracę. Nie miał pojęcia, że przez ten cały czas Hugo przebywał w okolicach Valle de Sombras, dbając o to, by jemu i jego młodszemu braciszkowi niczego nie zabrakło. Jaime miał tyle do opowiedzenia Hugowi, o tyle rzeczy chciał go zapytać. Jak jest w Kolumbii? Wiedział, że rodzina Leonor stamtąd pochodzi, ale sam urodził się w Meksyku i nigdy tam nie był.
- Ale... - wykrztusił po chwili, spoglądając na Huga z rozczarowaniem. - Dlaczego?
- Jestem bardzo zajęty, kolego - wytłumaczył się syn Camila, karcąc się w duchu za płaczliwą nutę w swoim głosie. - Mam tajną misję, którą muszę wykonać.
- Jesteś tajnym agentem? - Jaime wyszeptał te słowa z podziwem, rozdziawiając buzię ze zdumienia.
- Coś w tym stylu. - Hugo uśmiechnął się i dał chłopczykowi żartobliwego kuksańca w bok. Spojrzał na Camila, którego mina zdradzała, że nie jest zadowolony z obrotu spraw. Postanowił więc przejść do rzeczy. - Posłuchaj, Jaime... Nie możesz powiedzieć mamie, że mnie widziałeś, rozumiesz?
- Tak, ale dlaczego?
- Bo... są pewni ludzie, którzy mogą zrobić wam krzywdę, kiedy się dowiedzą, że jesteście mi bliscy...
Jaime nadal patrzył na wujka szeroko otwartymi oczami. Po chwili odezwał się tak cicho, że Hugo ledwo zdołał go zrozumieć:
- Więc jesteś jak Superman, który ochrania Valle de Sombras, ale musi ukrywać swoją tożsamość przed złymi ludźmi, którzy chcieliby zrobić mu krzywdę, gdyby dowiedzieli się o mocach, które posiada?
Delgado spojrzał raz jeszcze na czerwoną pidżamę siostrzeńca, w której ten prezentował się nadzwyczaj uroczo. Nie chciał dawać chrześniakowi fałszywego wyobrażenia, że jest kimś w rodzaju bohatera. W zasadzie, daleko odbiegał od tego schematu. Tylko jak tu wytłumaczyć podziwiającemu cię dwunastolatkowi, że jesteś płatnym mordercą?
- Tak, można tak powiedzieć. - Uśmiechnął się blado, po czym uścisnął jeszcze raz siostrzeńca i wyszeptał mu do ucha: - Musisz coś dla mnie zrobić - opiekuj się mamą i Lorim, dobrze? I dziadkiem też. Nie jest już młody...
- Słyszałem to. - Camilo udał obrażonego, na co Jaime wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Obiecuję, że będę ich strzegł jak oka w głowie. - Chłopiec podniósł rękę jak do przysięgi, poważniejąc nagle i chcąc dać wujowi do zrozumienia, że go nie zawiedzie.
- Zuch-chłopak! - Hugo zmierzwił mu włosy i rzucił mu ostatnie przeciągłe spojrzenie, po czym udał się do wyjścia.
Zanim jednak opuścił kawiarnię, Jaime podbiegł do niego i jeszcze raz rzucił mu się na szyję, ściskając tak mocno, jakby już nigdy nie miał zamiaru go wypuścić z objęć.
Hugo spojrzał na Camila przepraszająco ponad ramieniem chłopca, ale ojciec nie zamierzał go osądzać. W tej chwili Hugo był człowiekiem, jak każdy inny i chciał, aby ta chwila nigdy nie minęła.
- Skoro jesteś jak Superman - zaczął Jaime po chwili, odsuwając się lekko, by spojrzeć wujkowi w oczy, tak podobne do jego oczu - to znaczy, że tak jak on masz jakąś słabą stronę? No wiesz... jego osłabiał kryptonit.
- Wszyscy mamy słabe strony, Jaime - wyznał Hugo, a w oku zakręciła mu się pojedyncza łza, która spłynęła po policzku lecz w mroku kawiarni nie została zauważona przez jego chrześniaka.
Kiedy opuszczał budynek, dodał jeszcze w myślach: "Wy jesteście moim kryptonitem."

***
Wiedział, że go tam zastanie, pomimo późnej pory. Słyszał, że ostatnimi czasy często tu bywał. Po tym, co usłyszał od ojca, musiał się zobaczyć z doktorem. I pomyśleć, że przez te wszystkie lata ufali mu i traktowali go jak cudotwórcę, dziękując za to, że ratuje małemu Lori'emu życie. A ten konował truł go jakimś świństwem, w ogóle nie dostosowanym do wieku chłopca. W dodatku, pewnie w ogóle nie obchodziło go zdrowie Lorenza. Bardziej zależało mu na pieniądzach, które regularnie spływały na konto dzięki szczodrobliwości Fernanda Barosso.
- Odwiedzasz ukochaną?
Hugo opierał się nonszalancko o samochód doktora Juareza, mrużąc oczy i przypatrując się uważnie starszemu mężczyźnie. Bermudez właśnie opuścił gmach szpitala psychiatrycznego w Monterrey, w którym od niedawna przebywała Guadalupe Martinez.
- Boże, Hugo, wystraszyłeś mnie na śmierć! - Lekarz złapał się za serce na widok młodego mężczyzny, nie ukrywając zdenerwowania.
- Nieczyste sumienie? - zapytał Hugo, zakładając ręce na piersi i spoglądając na doktora z góry.
- Słucham? Nie... Dlaczego tak mówisz?
- Przestraszyłeś się, kiedy mnie zobaczyłeś. Albo nie chciałeś, by ktoś się dowiedział o twoich odwiedzinach u uroczej Guadalupe, albo dręczy cię coś innego.
- Po prostu nie lubię, gdy ktoś się na mnie zasadza znienacka. - Juarez spróbował dostać się do swojego auta, ale Delgado zagrodził mu drogę. - Czego chcesz, Hugo? Mało ci kłopotów?
- Chcę wiedzieć, dlaczego przez te wszystkie lata pozwoliłeś mi myśleć, że znasz się na swojej robocie? - W oczach Huga błysnęły groźne iskry i Bermudez odsunął się od niego na odległość kilku kroków.
- Nie rozumiem...
- Nie? - Hugo prychnął i podszedł do doktora, ponownie zmniejszając dystans między nimi. - Myślałeś, że skoro Fernando ci płaci to możesz zaniedbywać swoje obowiązki? Więc przyjmij do wiadomości, że od tej pory nie jesteś już lekarzem prowadzącym Lorenza Angarano. Możesz pożegnać się z kolejnymi zerami na koncie. Twój upragniony urlop na Karaibach będzie musiał zaczekać...
- Nie wiem, o czym mówisz, Hugo - powtórzył Juarez, ale na jego skroni pojawiły się kropelki potu. - Składałem przysięgę Hipokratesa. Moim zadaniem jest ratowanie życia, a nie szkodzenie pacjentowi.
- Nie mówię, że chciałeś zaszkodzić. Ale twoje niedbalstwo nie pomogło Lori'emu. Co więcej, najwyraźniej pogłębiło jego astmę. - Hugo zacisnął szczęki, powstrzymując się z trudem, by nie przywalić doktorowi. Zawsze uważał, że jest on profesjonalistą, ale kiedy Camilo opowiedział mu o tym, co zaobserwował doktor Vazquez podczas domowej wizyty, był zmuszony zmienić o nim zdanie.
- Hugo, bądź rozsądny... - Juarezowi najwyraźniej trudno było pożegnać się z pokaźną sumką, którą raczył go od siedmiu lat Fernando Barosso.
- To już postanowione, doktorku. - Hugo uśmiechnął się krzywo, wpatrując się w Bermudeza z satysfakcją. - Lori ma teraz nowego lekarza i nie próbuj się do niego zbliżać, bo zapewniam cię - drogo za to zapłacisz.
- Grozisz mi? - Juarez najwyraźniej odzyskał dawny animusz, a w jego głosie dało się słyszeć nutkę rozbawienia. - Ty? Wiesz, że mogę cię zniszczyć, prawda? Wystarczy jedno moje słowo...
Tym razem to Hugo się roześmiał. Bermudez Juarez naprawdę sądził, że jest w stanie mu zaszkodzić? Nie wiedział, czym zajmuje się Delgado. Mógł się co prawda domyślać, bo wielokrotnie opatrywał tajemnicze rany chłopaka, ale Fernando stanąłby murem za swoim pracownikiem.
- Masz na myśli rozmowę ze swoim synkiem, detektywem? - zapytał, a widząc zdumienie na twarzy lekarza, dodał: - Tak, wiem o owocu twojego płomiennego romansu ze Staruchą Martinez. Swoją drogą, idealna z was parka... Ale Patric chyba nie wie, że jesteś jego ojcem, co?
Bermudez to otwierał usta, to je zamykał jakby chciał coś powiedzieć, ale chyba nie mógł wykrztusić słowa. Zdziwiła go wiedza, jaką posiadał pracownik Fernanda Barosso i Hugo odczytał to z jego miny.
- Ach, doktorku - westchnął, kierując się w stronę swojego motoru, który zaparkował obok samochodu Juareza. - To, że inni mało o mnie wiedzą, nie znaczy, że ja nie wiem nic o nich.
Po tych słowach wsiadł na motocykl, założył kask i odjechał pozostawiając Juareza nadal sparaliżowanego, jakby zobaczył ducha.

***
Słyszał świst wiatru w uszach i czuł jak chłodny powiew muska mu skórę na odkrytych ramionach. Było coś oczyszczającego w nocnej jeździe na motorze, a fakt, że nie miał na sobie odpowiedniego stroju tylko zwiększał adrenalinę. Jechał przed siebie ze stałą prędkością, jakby chciał zostawić wszystko za sobą i uciec od życia, które wiódł od siedmiu lat. Gdyby tylko było to możliwe...
Nie zwracał uwagi na mijające go samochody, zmierzające do Monterrey. Pędził w przeciwnym kierunku, choć wiedział, że to nie Valle de Sombras jest jego prawdziwym celem, tylko wolność. Krew buzowała mu w żyłach i rad był, że może wyładować swój gniew i frustrację właśnie poprzez tę dziką jazdę.
W tej chwili zapomniał kim jest, dla kogo pracuje. Wyrzucił z głowy słowa Fernanda, który kazał mu pozbyć się niejakiego Sambora Mediny, który był niewygodny dla Alexa. Zapomniał o bezużytecznym doktorze Juarezie, a nawet o wzruszającym spotkaniu po latach z ukochanym siostrzeńcem. W tej chwili po raz pierwszy od dawna myślał o sobie i było to uczucie, którego nie zaznał od bardzo dawna, uczucie, które wyzwalało.
Każdy jest egoistą. Altruiści nie istnieją. Bo czy nie jest tak, że pomagając innym dbamy o to, by sami poczuć się lepiej? Czy kiedy filantrop wpłaca na konto charytatywnej fundacji pokaźną sumkę naprawdę myśli o tym, by pomóc tym wszystkim potrzebującym, czy może liczy się dla niego poczucie spełnienia i satysfakcji?
Ta szarża na złamanie karku była swoistego rodzaju egoizmem i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Może, jeśli szczęście mu dopisze, motocykl wpadnie w poślizg, a on potoczy się gdzieś na pobocze, łamiąc sobie kości. Może nawet nie poczuje bólu, choć akurat tego się nie bał - ból fizyczny był niczym w porównaniu z cierpieniem mentalnym. Wiedział o tym, bo od wielu lat doświadczał obu rodzajów bólu. Pierwszy, jakkolwiek nieprzyjemny, w końcu mija; drugi - zostaje z tobą na zawsze i nigdy cię nie opuszcza. I pędząc tak przed siebie, odczuwał jakąś dziką satysfakcję, że w każdym momencie może zginąć - tu i teraz - na drodze prowadzącej do Doliny Cieni. Jakie to ironiczne! Zginąć w drodze do miasteczka, gdzie to wszystko się zaczęło i może również się skończyć. Zginąć, zapomnianym przez ludzi, których kiedyś, w dawnym życiu, znał i kochał; stracić świadomość i całkowicie pogrążyć się w mroku, w którym jego dusza tkwiła od siedmiu, wydawałoby się niekończących się, lat.
Czy ktoś by zapłakał nad jego pogruchotanym ciałem? Czy komuś byłoby żal tego żałosnego, nieodpowiedzialnego młokosa, który z własnej woli zdecydował się zostać dawcą organów? Bo w końcu tak mówiło się o motocyklistach - dawcy organów. Ci, którzy ich krytykują, nie mają pojęcia, o czym mówią, bo nigdy nie zaznali tego oczyszczenia - tego cudownego uczucia spokoju. Nigdy tak naprawdę nie dowiedzieli się, co to znaczy być egoistą, bo zawsze postrzegali to jako coś złego, kiedy jest zupełnie odwrotnie. Czasami warto zapomnieć o innych i zrobić coś dla siebie. Warto zapomnieć o problemach i zatracić się w wolności. Zrobić coś tylko dlatego, że możesz to zrobić. Czuć, że jesteś panem własnego losu, że masz w rękach swoje życie. Że wystarczy jedna sekunda... i może się skończyć.
Pisk opon. Ogłuszające dudnienie w uszach. Palący ból w miejscu gdzie otarł się o asfalt i tam, gdzie uderzył się o swój motor.
Leżał przez dłuższą chwilę na ziemi, widząc jak przez mgłę gwiazdy na ciemnym niebie. I kiedy tak pomału dochodził do siebie, odczuł przemożną ochotę by się roześmiać. Śmiał się i śmiał, i nie mógł przestać. Pomimo okropnego bólu w żebrach, po prostu nie mógł się powstrzymać.
Po raz kolejny uderzyła go niesprawiedliwość tego świata. Ironia losu. Bo czy naprawdę musiał założyć kask właśnie akurat tego wieczoru, podczas gdy nigdy tego nie robił? I czy naprawdę był aż tak złym człowiekiem, że Bóg nie chciał dać mu ukojenia? Nie wiedział czy jest największym szczęściarzem pod słońcem, czy po prostu cholernym pechowcem. Złamane żebra wydawały się z niego szydzić.
Bo to nie je powinien złamać, tylko własny kark.

***
- Boże, Hugo! Nic ci nie jest?
Krzyk pielęgniarki sprawił, że niemal pękły mu bębenki. Nadal słyszał szum w uszach, a głos Dolores zdawał się brzmieć dziesięć razy głośniej niż normalnie. Po chwili zobaczył przed sobą jej zwykle przyjazną twarz, która w tej chwili zastygła w wyrazie przerażenia.
- Nic mi nie jest - wykrztusił, choć jego stan wskazywał na zupełnie co innego.
- Jak się tu dostałeś? - Dolores pokręciła głową z dezaprobatą, ale i nieukrywanym podziwem, że pomimo jego kondycji był w stanie o własnych siłach dotrzeć do szpitala.
- Wziąłem stopa - zażartował Hugo, uśmiechając się łobuzersko, jak to miał w zwyczaju, ale zaraz tego pożałował, bo żebra zatrzeszczały złowieszczo.
- Wezwij lekarza!
Nie wiedział do kogo Dolores wykrzykuje polecenia, bo nagle przed oczami mu pociemniało. Adrenalina, która jeszcze do niedawna buzowała w żyłach i pozwoliła mu jakimś cudem dotrzeć do miasteczka, teraz zdawała się z niego uchodzić jak powietrze z przedziurawionej opony.
- Nie potrzebuję lekarza - wymamrotał, starając się zabrzmieć przekonująco. - Wystarczy, że dasz mi jakieś prochy przeciwbólowe.
- Hugo, ty nieodpowiedzialny chłopaku! - Dolores skakała wokół niego, nie wiedząc, co opatrzyć pierwsze - poharataną nogę, z której obficie sączyła się krew czy może zabrać się za złamane żebra, za które cały czas trzymał się młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach. - Mogłeś się zabić!
- Niestety, dziś nie dopisało mi szczęście - mruknął pod nosem Hugo, ale pielęgniarka go nie usłyszała.
- Doktor Vazquez jest wolny! - Do zebranych w poczekalni miejscowej kliniki Dolores i Huga podeszła pielęgniarka Clementina, znana ze swojego wścibstwa i zarozumialstwa. - Akurat miał nocną zmianę na oddziale dziecięcym. Wszyscy inni już dawno wrócili do domów...
- Nic mi nie jest - powtórzył Hugo, znów odczuwając ochotę, by się roześmiać. Co się z nim działo?
- Odsuńcie się.
Kolejny głos - tym razem męski, głęboki, opanowany i w jakiś dziwny sposób budzący zaufanie. Hugo zamrugał powiekami, ale nie zobaczył twarzy mężczyzny. Zamiast tego widział gwiazdki i poczuł się jak Kojot z bajki o Strusiu Pędziwietrze, który obrywa kowadłem, budząc wśród widowni salwę śmiechu.
- Takie bajki powinny być zakazane - wymamrotał niezbyt przytomnie, mrużąc oczy przed światłem z latarki, którą świecił mu po oczach doktor Vazquez.
- Nie wygląda to na wstrząs mózgu - oświadczył Julian po krótkich oględzinach.
- Ależ doktorze! - Clementina obrała sobie za punkt honoru wytknięcie nowemu lekarzowi błędu. - On gada od rzeczy!
- Ty gadasz od rzeczy - warknęła w jej stronę Dolores, tracąc cierpliwość. - Co mu jest doktorze?
- Jest na haju - stwierdził lekarz, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. - Ściślej rzecz ujmując, na haju spowodowanym sporą dawką adrenaliny.
- To chyba nie jest medyczne określenie, co? - Obrażona Clementina założyła ręce na piersi i nadęła policzki, chcąc pokazać swoją wyższość.
- Mógłbym ci to wyłożyć w bardziej specjalistyczny sposób, ale wątpię czy byś zrozumiała. - Julian posłał jej uśmiech pełen politowania, na co kobieta prychnęła jak rozjuszona kotka i udała się do recepcji, zostawiając lekarza i Dolores z pacjentem. - Opatrz jego rany, a potem zabiorę go na obserwację. Trzeba zrobić prześwietlenie i upewnić się, że nie ma krwotoku wewnętrznego. Wydaje mi się jednak, że chłopak nie ma powodów do większych obaw. To prawdziwy szczęściarz.
Kiedy Dolores uporała się z nogą Huga, powoli zaczął wracać do siebie. Jak przez mgłę pamiętał drogę do Valle de Sombras. Wypadek miał miejsce na obrzeżach miasteczka, co było okolicznością sprzyjającą. Nie był pewien czy przeszedłby dłuższy dystans w tym stanie, nawet z gigantyczną dawką adrenaliny w żyłach.
- Dzięki - powiedział w stronę pielęgniarki, która uśmiechnęła się blado nadal kręcąc głową z niedowierzaniem i mrucząc pod nosem coś na temat "tych nieodpowiedzialnych motocyklistów".
Julian Vazquez zrobił wszystkie potrzebne badania. Zimny okład i środki przeciwbólowe złagodziły ból fizyczny, ale zawroty głowy od nadmiaru adrenaliny pozostały.
- Dolores mówi, że często masz wypadki motocyklowe - zagadnął Julian, zakładając Hugowi opaskę uciskową. - Aż tak kiepsko jeździsz?
- Wypraszam sobie! - Delgado spojrzał na Juliana i ze zdziwieniem zauważył, że lekarz uśmiecha się kącikiem ust. - Na żarty się doktorkowi zebrało?
- Czasami śmiech jest najlepszym lekarstwem.
- Taaa, pękam ze śmiechu. - Hugo wywrócił teatralnie oczami, krzywiąc się, kiedy lekarz dotknął posiniaczonej klatki piersiowej. - Niech mi doktorek lepiej tego oszczędzi, bo zaraz pójdą mi kolejne dwa żebra...
Julian uśmiechnął się szeroko, nie mogąc się powstrzymać. Podczas badania nie sposób było nie zauważyć licznych śladów po urazach u dwudziestosiedmioletniego pacjenta, a jego kartoteka zdawała się być dwukrotnie grubsza niż jakiegokolwiek innego pacjenta miejscowego szpitala. Zdziwił go jednak fakt, że nikt nie interesował się tajemniczymi ranami młodego motocyklisty. Wszystko stało się jasne, kiedy zobaczył, kto był jego lekarzem - Bermudez Juarez. Jakżeby inaczej! Ten człowiek po raz kolejny dopuszczał się jawnego zaniedbania. A może doskonale wiedział, że Hugo zajmuje się czymś nielegalnym? Musiał wiedzieć. Siniaki i otarcia to jedno, ale rany postrzałowe... Chyba nie każdy mieszkaniec miasteczka mógł się takowymi pochwalić.
Tatuaż Templariuszy na prawym ramieniu Delgado mówił sam za siebie, ale Julian nie zamierzał o to pytać. Kim był, by osądzać innych? Sam zajmował się gorszymi sprawami niż handel narkotykami.
Nie miał pojęcia, że łączy go z Hugiem więcej niż myślał.
- Zaraz... - Z rozmyślań wyrwał go głos Huga, który przypatrywał się lekarzowi zmrużonymi oczami, jakby dopiero teraz skojarzył fakty. - Doktor Vazquez?
- We własnej osobie - odparł, przypatrując się pacjentowi zaintrygowany. - Nie pamiętasz jak się przedstawiłem? Może powinienem jeszcze raz cię zbadać, tak dla pewności...
- Nie, nie! - Hugo zaprotestował, łapiąc się za złamane żebra. - Po prostu... To pan jest nowym lekarzem Lorenza Angarano, prawda?
- Zgadza się. Jesteś z rodziny? - Julian zabrał się za układanie bandaży w apteczce, po czym schował ją do zamykanej na kluczyk szklanej gabloty, razem z lekami przeciwbólowymi.
- Tak - odpowiedział Hugo, po czym szybko się poprawił. - To znaczy nie. I tak i nie. W zasadzie to jestem znajomym rodziny...
- Hmmm - mruknął Julian, a Hugo odniósł dziwne wrażenie, że mężczyzna świetnie się bawi zadając mu pytania, na które zdawał się znać odpowiedzi. Zupełnie jakby czytał mu w myślach. - Więc pewnie wiesz, że doktor Juarez, który prowadził przypadek Lori'ego, dopuścił się rażących błędów...
- Tak, coś mi się obiło o uszy - przyznał Hugo, unikając spojrzenia Juliana, który prześwietlał go wzrokiem niczym promienie Roentgena, którym niedawno została poddana jego własna klatka piersiowa. - Straszny z niego skurczybyk.
Julianowi drgnął policzek, ale nic nie odpowiedział na ten temat. Widać było jednak, że i jego uderzył brak profesjonalizmu Juareza.
- Jeśli to już wszystko - zaczął Hugo, powoli schodząc z kozetki i krzywiąc się nieznacznie - to będę się zbierał. Mógłby mi doktorek dać trochę tych prochów na drogę? - Wskazał na szklaną gablotkę, w której dopiero co lekarz schował apteczkę. - Dają niezłego kopa.
- Na dzisiaj chyba wystarczy ci mocnych wrażeń. - Julian uniósł jedną brew, przypatrując się Hugowi z nieukrywanym rozbawieniem, kiedy ten szamotał się z koszulką, nie mogąc jej na siebie założyć. - Pomóc? - zaoferował się, widząc że chłopak sobie nie radzi.
- Dam radę! - Hugo zacisnął zęby i jakoś udało mu się ubrać. - Jeszcze tego brakowało, żeby mi doktorek pomagał się ubierać. Gdyby weszła tu Clementina, miałaby niezłe używanie.
Julian musiał przyznać mu rację. A kiedy Hugo podziękował lekarzowi za pomoc i udał się do wyjścia, rzucił jeszcze w jego stronę:
- Gdyby następnym razem przydarzył ci się wypadek na motorze lub choćby jakikolwiek inny uraz... - Spojrzał znacząco na Huga, dając mu do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę z jego niezbyt legalnej działalności. - Wiesz, gdzie mnie szukać.
- Myślałem, że jest pan pediatrą. - Hugo podrapał się po głowie, uśmiechając się łobuzersko.
- No właśnie - odpowiedział Julian, a Hugo pokiwał głową z uznaniem dla jego błyskotliwości.
- Będę to miał na uwadze, doktorku.
Po tych słowach zasalutował mężczyźnie z białym kitlu i udał się do wyjścia ze szpitala. Nawet nie przypuszczał, że spotka tam nikogo innego jak Lucasa Hernandeza - policjanta, który swego czasu nieźle się nagimnastykował, by pozostawić go w areszcie, ale na szczęście Pablito miał od niego większą władzę w tym miasteczku.
Hugo miał zamiar minąć młodego oficera, ale niestety nie udało mu się przemknąć niezauważonym.
- Delgado. - Hernandez podniósł wzrok znad papierów, które trzymał w dłoni.
Tej nocy miał jechać razem z Lenny Brenner do El Miedo. Ethan Crespo nieźle namieszał i Lucas bardzo chciał się dowiedzieć, co tak naprawdę było przyczyną śmierci Mitchella Zuluagi. Udało mu się wymyślić jakąś wymówkę, która chyba nie była zbyt dobra, ale Pablo zgodził się bez wahania, by Hernandez im nie towarzyszył - nie miał ochoty przebywać w towarzystwie wścibskiego policjanta dłużej niż to było konieczne, a to akurat było Lucasowi bardzo na rękę.
Zdecydował się przyjechać do szpitala i wypytać o niejakiego Ethana Crespo, którego poznał podczas pamiętnej kolacji świątecznej u Javiera Reverte i jego narzeczonej. Chłopak wydał mu się dziwny i słusznie - z akt, które udostępniła mu Dolores wynikało, że to właśnie on oberwał gałęzią niedaleko domu Ramirezów. Pytanie tylko co tam robił i to podczas burzy? Opcja, że był to jakiś prześladowca Marisol Ramirez, który wystawał pod jej domem, a potem upijał się w miejscowym barze po tym jak odrzuciła jego zaloty wydawała się dość prawdopodobna, ale nieco naciągana.
W sumie nie interesowało go zajście z gałęzią. Bardziej martwił go fakt, co Ethan Crespo robił w miasteczku i dlaczego nagle zdawał się być wplątany w morderstwo Mitchella Zuluagi.
Na widok Huga Delgado zapomniał jednak na chwilę o Crespo i zagadce morderstwa. Stan czarnowłosego chłopaka nie przedstawiał się najlepiej i Lucas nie wiedział czy chce znać odpowiedź na pytanie, które zada:
- Co ci się stało?
- Padłem ofiarą przemocy - wyznał Hugo rozkładając bezradnie ręce.
- Który drań cię tak urządził? Chcesz to zgłosić? - Lucas skrzywił się na sam widok motocyklisty, który wyglądał jak sto nieszczęść.
- Drań? - Hugo zaśmiał się, ale po raz kolejny tej nocy tego pożałował, łapiąc się za żebra. - To nie on. Tylko ONA. Ach te kobiety... daję słowo, nie mogę się od nich opędzić.
- Mam uwierzyć, że urządziła cię tak dziewczyna? - Lucas pokiwał głową z rozbawieniem. Hugo Delgado był urodzonym mitomanem.
- A co w tym takiego dziwnego? - Chłopak udał oburzonego, a Lucas postanowił tego nie komentować.
- Jeśli to kolejny wypadek motocyklowy...
- To co? - Hugo przestał uśmiechać się cynicznie, mierząc Lucasa od stóp do głów krytycznym spojrzeniem. - Oficerze Hernandez... czy jak tam teraz każesz się nazywać... przestań wtykać nos w nie swoje sprawy. Lepiej zajmij się tym, czym powinna zajmować się policja - wyszukiwaniem prawdziwych przestępców. Z tego, co wiem nadal nie złapaliście mordercy Antonietty Boyer.
- Wiesz coś na ten temat? - Lucas zupełnie zbagatelizował słowne zaczepki, skupiając się na ostatnich słowach Delgado.
Hugo milczał przez chwilę. Pomyślał o tym, co mu powiedział Fernando i o tym, jak bardzo nie cierpiał Alejandra razem z tym jego kompleksem wyższości. Pomyślał o Samborze Medinie, który miał wkrótce zapłacić za błąd, jakim było krótkie sprzymierzenie się z synem najpotężniejszego człowieka w Meksyku.
- Nie, to nie moja sprawa - odpowiedział, bez mrugnięcia okiem. - Ale wy powinniście dalej szukać. Nie czekając na reakcję Hernandeza, opuścił klinikę i udał się w jedyne miejsce, jakie przyszło mu w tej chwili do głowy - do warsztatu samochodowego, gdzie niejednokrotnie grywał w pokera z wąsatym mechanikiem Gonzalo i jego towarzyszami.
Gonzalo wcale nie wyglądał na zadowolonego, kiedy zobaczył uśmiechniętego Huga na progu. Nie zapomniał jeszcze, że kiedy ostatnim razem grali razem w karty, stracił na rzecz chłopaka swój ukochany motor, którym ten wariat rozbijał się teraz gdzie popadnie w miasteczku i poza nim.
- Czego chcesz? - warknął mechanik, zgrzytając zębami na jego widok. - Masz czelność pokazywać się tutaj?
- Daj spokój, Gonzalo. - Hugo poklepał starego znajomego po ramieniu i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka, rozglądając się po wnętrzu. - Przegrałeś swoją maszynę w uczciwej walce.
Po środku ustawiony został okrągły stół przykryty bordowym obrusem. Siedziało już przy nim trzech innych graczy, którzy spoglądali na Huga niezbyt zadowoleni - zawsze z nimi wygrywał.
- Mam nadzieję, że chociaż dbasz o to cacko. - Mechanik spojrzał na chłopaka spode łba, a ten stłumił w sobie ochotę do śmiechu.
Pomimo tego, co przeżył tego dnia, dobry humor o dziwo go nie opuszczał. Pomyślał o motocyklu, który leżał zapewne gdzieś w przydrożnym rowie, doszczętnie zniszczony lub przynajmniej wymagający gruntownego zreparowania.
- Ma się rozumieć - powiedział po chwili, sam zdziwiony tym, jak wiarygodnie zabrzmiały w jego ustach te słowa.
- Musisz mieć wpisowe - zwrócił Hugowi uwagę jeden z graczy, kiedy ten zasiadł przy stoliku i chwycił talię kart, by je przetasować.
- Eh, wy pazerne gnidy - mruknął Hugo, kręcąc głową z niedowierzaniem i sięgając do kieszeni po portfel. Z ulgą stwierdził, że nadal go ma i nie zgubił go podczas dzikiej jazdy.
Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, niezbyt chętni, by pozwolić Hugowi z nimi grać. Ostatecznie zrezygnowany Gonzalo, zasiadł do stołu i kiedy przyjął od Huga wpisowe, zaczął rozdzielać żetony.
- Czekamy na kogoś? - Zdziwił się jeden z zebranych, łysiejący czterdziestolatek o imieniu Juan Pedro, kiedy dało się słyszeć pukanie do drzwi.
- Nie - przyznał Gonzalo, podnosząc się z miejsca i idąc otworzyć. - Sprawdzę, kto to.
Usłyszeli krótką wymianę zdań, a sądząc po cichym gwiździe zadowolenia, które wyrwało się właścicielowi warsztatu, przybysz wręczył mu pokaźną sumkę jako wpisowe. Po chwili stanął razem z nim przy stoliku i kiedy światło lampy padło na jego twarz, Hugo nie miał żadnych problemów z jego rozpoznaniem.
To było jak jakiś cholerny koszmar. W jednej chwili czuł ból w miejscu złamanych żeber, a w następnej poczuł jak palą mu się wnętrzności. A najdziwniejsze było to, że nie odczuł wściekłości, tylko strach... Strach przed tym, co go czeka, jeśli Fernando dowie się o tym, że ten człowiek nigdy nie umarł. Strach przed tym, że stając w obliczu tego mężczyzny, musi też stanąć na wysokości zadania i po raz kolejny pociągnąć za spust, ale tym razem nie dlatego, że ktoś mu każe to zrobić.
Conrado Saverin stał przed nim we własnej osobie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Lekko pomarańczowe światło lampy tańczyło w jego błyszczących, ciemnych włosach, a Hugo nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by opisać to, co teraz czuł.
- Witaj, Hugo - odezwał się Conrado, wciskając ręce do kieszeni ciemnych dżinsów i przypatrując mu się z ciekawością. - To jak? Nie zaprosisz mnie do gry?


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 13:06:40 19-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:36:59 19-04-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 10:39:04 19-04-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 18, 19, 20 ... 55, 56, 57  Następny
Strona 19 z 57

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin