Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 29, 30, 31 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:41:14 16-06-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 104
Fabrico /Emily/ Victoria/ Javier/ Celia/ Hektor /Pablo. /Rosario. Constanza

Piątek 6 lutego 2015 roku.

Pablo Diaz po wyjściu Marceli odkleił swoje wąsy i schował je do szuflady. Sam zaś zaszył się w swoim gabinecie z otwartą teczką Nicholasa Barosso. Wpatrywał się w fotografię zrobioną po aresztowaniu. Nie był on do tej pory notowany, mandaty płacił zawsze, lecz pilnował punktów karnych (aby za ich nadmierną ilość nie zabrano mu prawa jazdy) i nagle potrąca dzieciaka ucieka z miejsca wypadku. Policjant pokręcił głową. Coś się tutaj wyraźnie nie zgadzało.

Nicholas nie był święty. Żaden z Barossów nie należał do tej kategorii ludzi jednak milczenie mężczyzny tak wygadanego mu nie pasowało. I kim była towarzyszka z nagrania. Pablo zamknął oczy i odchylił się w fotelu. To nie była Nadia, gdyż jeszcze wtedy żył Dymitrio a Nicholas przepadł gdzieś bez wieści. A to towarzyszka odciągnęła go od Davida. Nie odszedł sam tylko został odciągnięty z powrotem do auta i odjechał. Otworzył oczy. Coś było nie tak. To było zbyt proste. Pukanie doi drzwi wyrwało go z zadumy. Do środka wszedł prokurator Gabriel Lopez.

— Witam — przywitał się pan prokurator i podał Pablo dłoń który ten drugi uściskał. — Aresztowałeś Nicholasa Barosso pod zarzutem spowodowania wypadku Davida Durana, ucieczki z miejsca zdarzenia i nieudzielania pomocy poszkodowanemu.

—Teoretycznie tak —odpowiedział Pablo —I w praktyce także na to wygląda.

— Ale — wtrącił swoje Lopez

—To za proste.

—Za proste —powtórzył — Po dwóch miesiącach od wypadku mając sprawcę mówisz, że to "za proste"?

— Tak. Nie mamy samochodu

— Bo się go pozbył —ponownie wtrącił się Gabriel.

— Nie wezwał adwokata.

—Co? —zdziwił się rozmówca.

—Milczy jak zaklęty. Odkąd Esposito go przywiózł nie odezwał się nawet słówkiem. Siedzi i patrzy w ścianę. Pierwsza rzecz, którą powinien zrobić to zażądać adwokata i telefonu, żeby mógł zadzwonić ze skargą do tatusia. A on nie zrobił tego.

— Wiesz co to oznacza?

— Że wdepnął w dużo gorsze gów*o niż potrącenie nocą dzieciaka i jest gotów za to pójść do paki.

***

Bernarda Barrondo jeszcze nigdy, prze nigdy nie czuła się tak upokorzona. Zirytowana opuściła kościółek szybko na ile pozwalał jej starczy wiek. Kręcąc z niedowierzaniem głową , z trudem powstrzymując się od powiedzenia głośno słów które kłębiły się w jej głowie. Upokorzenie! Wstyd! To emocje, które odczuwała każdą komórka swojego ciała.

Proboszcz parafii w Valle de Sombras nie miał prawa! Och nie miał prawa mówić takich słów z ambony grzmieć niczym usposobienie samego Boga. To niesprawiedliwe! Ten który powinien być sprawiedliwy ponad nimi wszystkimi śmiał upomnieć jej syna przez wszystkich zebranych.

Oczywiście nie wymienił ich nazwiska. Nie takie coś nie było godne osoby duchownej jednak wypełniony po brzegi kościół podczas niedzielnego nabożeństwa doskonale wiedział o kogo chodzi. Wstrętni plotkarze donieśli księdzu o problemach w ich domu. Wypaplali, iż małżeństwo Eusebio i Celii zawarte nawet tutaj, w tym kościele to już przeszłość. Ojciec Thomas nie wiedział jednak jednej ważnej rzeczy —to nie jej syn jest winien rozbicia domu. Tylko ta latawica, która była jego żoną.

Tak to wszystko wina Celii! To ona upokorzyła jej syna porzucając jej syneczka dla jakiegoś rudego architekta. Och gdyby tylko ona spotkała go tutaj teraz, to powiedziałby co myśli. Powiedziała by co myśli o uwodzeniu mężatek! Ojciec Thomas miał jednak rację —małżonkowie muszą wybaczać sobie nawzajem swoje błędy a ona nie pozwoli, aby ludzie wzięli ich jeszcze bardziej na języki! Eusebio przyjmie Celię z powrotem jej w tym głowa. Zamiast do domu kazała kierowcy zawieść się do Monterrey

Czterdzieści minut później weszła do kuchni w rezydencji syna i zaparzyła sobie kawę. Zaspany mężczyzna pojawił się dwadzieścia minut później. Zdzwiony spojrzał na matkę, która postawiła przed nim filiżankę i zaczęła przygotowywać późne śniadanie.

—Co ty tutaj robisz? — zapytał ją po kilku łykach pobudzającego napoju. W duchu modlił się, aby Amanda i Jeronimo zostali na górze.

—Musimy poważnie pomówić o twoim małżeństwie —zaczęła —zadzwonisz do Celii i powiesz, że wszystko jej przebaczasz i przyjmujesz ją z powrotem. A dziecko wychowasz jak z swoje. Warunek jest jeden; przestanie grzeszyć i wróci do ciebie.

—Mamo — zaczął

—Dzwoń w tej chwili! — krzyknęła kobieta. —Dość wstydu się przez ciebie najadłam!

Eusebio potulnie sięgnął po komórkę i wybrał numer żony, Po trzech sygnałach odebrał mężczyzna.

—Chcę rozmawiać z Celią —powiedział władczym tonem spoglądając na matkę. Będąc w na balkonie hotelowego pokoju Hektor odwrócił do tyłu głowę spoglądając na stojącą w progu Celię. Bezgłośnie wypowiedział imię jej męża a ona pokręciła głową podając mu wizytówkę.

— Zaczeka pan chwilę podam panu jej aktualny numer telefonu. Ma pan na czym zapisać.

—Tak oczywiście —powiedział biorąc bloczek z karteczkami. —Proszę dyktować — zaczął pisać numer. —Pod nim ją złapie.

— Jej adwokata —odparł rozbawiony sytuacją Hektor. — Nazywa się Aidan Gordon wszelkie propozycja rozwiązania waszego małżeństwa proszę kierować do pana mecenasa. Żegnam —rozłączył się.

—Nie musiałeś odbierać —powiedziała blondynka biorąc od niego komórkę.

—Wiem, ale czym, że jest życie bez małych przyjemności — odparł całując ją w czubek nosa. Celia zaśmiała się cicho podchodząc do barierki balkonu. Oparła na niej dłonie czując jak ręce Hektora oplatają jej talię. — Najchętniej zostałby tutaj na zawsze— powiedziała wpatrując się w panoramę Zacatecas.

—Nie ma problemu. —przytaknął jej Hektor. —Wynajmiemy mały domek ty będziesz malowała a ja będę wyplatał koszyki które będę sprzedawał na targu. — Celia parsknęła śmiechem. — Szybko byś się znudziła.

— Pewnie tak, ale potrzebowałam takiego weekendy. Ciszy, spokoju, tylko ty ja i —zerknęła na swój wyraźnie zaokrąglony brzuch. —dziecko. — Hektor pocałował ją w czubek głowy.

— Tylko nasza trójka. — powiedział spoglądając jej w oczy, kiedy odwróciła do tyłu głowę. Pochylił się i pocałował ją w usta. Nie była pewna co przyniesie przyszłość, ale wiedziała, że przyszłość należy do nich, wystarczyło wyjść jej naprzeciw.

***
10 stycznia 2014 roku.

Fabricio Guerra był jej obiektem. Mężczyzna w wieku dwudziestu siedmiu lat, synem międzynarodowego przestępczy którego poprzysięgła złapać za wszelką cenę. Nie przewidziała jednak, iż jej obiekt będzie kompletnie inny, będzie przeciwieństwem jej wszystkich założeń.

Inteligentny, z poczuciem humoru i dobrym sercem. Zaufała mu, czuła się przy nim bezpieczna i ku własnemu zaskoczeniu czuła się kochana. To co było dla niej niespodzianką to, iż odwzajemniała to uczucie. Pokochała go nawet za brudne skarpetki pod łóżkiem i kompletnie nie wiedziała co z tym uczuciem zrobić. Przerażała ją to, iż przy nim przestaje ufać sobie. Swojemu sercu, ciału. Lgnęła do niego, potrzebowała go a myśl o stracie napawała ją lękiem.

Była w nim bezgranicznie i beznadziejnie zakochana. Ona! Była przecież sceptyczką. Nie wierzyła w miłość ani w związki a teraz spacerując po swoim gabinecie zastanawiała się jak go z tego wyplątać. To ona go w to wszystko wciągnęła. To za jej radą Interpol zaczął przyglądać się intensywnie jedynemu dziecku Guerry. Miała bowiem świadomość, iż najlepszym sposobem na złapanie Fausto jest pojawienie się w życiu jego dziecka. Wystarczyło obserwować Fabricia, wystarczyło go poznać a dowody na kontakty tych dwoje trzymała w swoich rękach. Wystarczyło ich jedynie użyć.

Nie zamierzała ich jednak wykorzystać. Spoglądała co jakiś czas na fotografie, które miała rozłożone na biurku. Był na nich Fabricio w restauracji rozmawiający z ojcem. Dowód jak na dłoni i gdyby chodziło o kogokolwiek innego wykorzystałaby to bez skrupułów jednak blondynowi chociaż dać szanse. Chciała, aby sam zadecydował i wybrał stronę - ojca czy Interpolu. Palcami przeczesała złote włosy wzdychając. Dziś wieczorem czeka ich poważna rozmowa. Bardzo poważna. Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi.

—Proszę — powiedziała zgarniając fotografię i wkładając je do szuflady. W progu pojawił się Aaron Rossi.

— Masz chwilę? — zapytał ją. Blondynka skinęła głową. — Widziałem twoje wypowiedzenie.

— Aaron — zaczęła — Dobrze wiesz, dlaczego to zrobiłam. Przestałam być obiektywna w sprawie Braci ty i zespół świetnie dacie sobie radę beze mnie. Pod twoim kierownictwem.

— Scotland Yard aresztował Fabircio Guerrrę pod zarzutem prania brudnych pieniędzy, działania w zorganizowanej grupie przestępczej i handel ludźmi.

— Co?! Nie wydałam takiego polecenia — Aaron pokręcił przecząco głową dając jej jasno do zrozumienia, że mimo iż został oficerem prowadzącym także nie wydał rozkazu. — Williams — powiedziała pod nosem i zaklęła. — Cholera

— To nie wszystko — odparł widząc, jak sięga po kurtkę. — Wiozą go do nas, tym razem na moje polecenia. Guerra powiedział, że będzie rozmawiał tylko s tobą i z nimi więcej.

— Nie powiedziałam mu, gdzie pracuje

— Ktoś powiedział — Aaron westchnął. — Albo go przekonasz albo prokurator postawi mu zarzuty. Treść układu, który mu zaproponujesz znasz.

— Sama go wymyśliłam — wymamrotała. — Będę potrzebowała tego na piśmie.

— W szufladzie twojego biurka są wszystkie dokumenty. Powodzenia — powiedział i wyszedł.

Emily opadła na krzesło ukrywając twarz w dłoniach. Weź się w garść, przemknęło jej przez myśl. Fausto Guerra był na wyciągnięcie jej rąk wystarczyło zrobić najtrudniejsze — Przekonać jego jedynego syna do zdrady.

***

Udało jej się. Fabricio zgodził się na współpracę z organami ścigania i podał mi Fausto na złotej niemal tacy. Emily kilka godzin później trzymała adresy wszystkich jego domów, miała numery kont pozostało jedynie, aby historia zatoczyła koło. Dlatego wybrała Meksyk na zakończenie sprawy. Mogła wybrać każdy kraj, gdzie dogadania się z władzami jest łatwiejsze wybrała jego Valle de Sombras z jednego prostego powodu — To w tym mieście, w tym kraju wszystko się zaczęło. I w tym dla Braci się skończyło.

W poniedziałkowy ranek wstała ze szpitalnego łóżka spoglądając na śnieg prószący za oknem. W przeciwieństwie do Doliny cieni stolica była przykryta białym puchem. Zdrową rękę położyła na parapecie wpatrując się w wirujące płatki śniegu za oknem. Tego jej brakowało. Dwudziestopięciostopniowego mrozu szczypiącego w policzki, widoku białym ulic i atmosfery oczekiwania. Zima przypominała jej o końcu i początku. Była okresem przejściowym.

— Nie ma nic piękniejszego niż Waszyngton pod puchową kołderką — usłyszała za swoim plecami głos Derka. — Brakuje ci tego widoku w Meksyku. — stwierdził czarnoskóry wpatrując się w jej plecy. — Gdzie twój Stróż?

— Pojechał do hotelu — wyjaśniła. — Spędził tutaj cały weekend chciałam, żeby odpoczął.

— Chciałaś pobyć także trochę sama — dodał siadając na łóżku. — Chcesz porozmawiać? — zapytał. — Dziś dziewiąty lutego.

— Wiem jaki dziś dzień Derek — powiedziała niecierpliwie. — Nic mi nie jest.

— Ileż to już lat?

— Pięć — odpowiedziała automatycznie. — Dziś mija pięć lat — uściśliła chociaż nie musiała. — Nic mi nie jest — powtórzyła swoje wcześniejsze słowa. — Ocalałam, tylko to się liczy. Nie będę do tego wracać.

— Ale w dni takie jak ten o tym myślisz — Dążył temat.

— Jestem jedynie człowiekiem — Odparła wzdychając. — I tak pamiętam jego nóż zagłębiający się w moje ciało. Pamiętam moment przypalania rany, bo nie chciał abym zbyt szybko się wykrawiła. O ironio właśnie to uratowało mi wtedy życie. Ale nie pozwolę, aby miał na de mną władzę.

— Wiem, dlatego zaproponowałem ci pracę w FBI i ona nadal jest dostępna. Każda agencja w kraju i na świecie chcę, aby Czarna Wdowa dla nich pracowała.

— Nie przesadzaj — odpowiedziała mu odwracając się w jego kierunku. Powoli podeszła do łóżka i usiadła na jego brzegu. — Zostanę tutaj, gdzie jestem. Przynajmniej na razie. Ale dzięki za propozycję.

— Nie ma za co. W końcu obaliłaś prezydenta Chile, premiera Słowacji no a były premier Włoch został oskarżony o pedofilię a to wierzchołek góry lodowej i początek mniejszych i większych skandali. Będą się o ciebie bić.

Zaśmiała się cicho.

— Acha rzuciliśmy okiem, na akta które ze sobą przywiązałaś, a na koniec porównaliśmy to z twoim profilem. Pokrywają się więc wyjaśnij mi proszę, dlaczego chciałaś abyśmy się przyjrzeli sprawom z przed lat?

— Obawiałam się dopasowuje profil do odpowiednej osoby.

— Rozumiem. Kobieta po osiemdziesiątce? — Emily skinęła głową. — Poza starymi aktami nie mam żadnych dowodów. Wiem, że jednej z ofiar obcięto włosy, drugiej wyrwano, ale w jej pokoju nic nie znalazłam. Jeśli zbierała trofea nie przywiązała ich ze sobą albo dobrze ukryła.

— Zapominasz o jednym — powiedział Derek — Każdy morderca ma swój kamień ty jedynie musisz go znaleźć.

***

Ładna blondynka z psem u boku zachwiała się na wysokich obcasach uśmiechając się do zmierzającego w jej kierunku narzeczonego. Javier Reverte zatrzymał się na kilka sekund oniemiały spoglądając na Victorię Diaz która na pierwszy rzut oka przesadziła z alkoholem. Pokręcił w rozbawieniu głową szybko podchodząc do kobiety, która, kiedy tylko znalazł się w zasięgu jej rąk zarzuciła mu je naszyję i wtuliła się w jego klatkę piersiową. Zachichotała w jego koszulę.

— Ktoś przesadził z winem — stwierdził Reverte czując, jak Victoria ociera się ustami o jego szyję. — Lepiej wracajmy do domu.

— Chcę seksu — oznajmiła panna Diaz. Javier spojrzał na nią uśmiechem i przeniósł spojrzenie na Nadię, która o dziwo wyglądała dużo przytomniej. — No cóż — zaczął zwracając się do brunetki. — zabiorę Dzwoneczka do domu i położę spać. I będzie tylko spała. Nie mam zwyczaju uprawiania seksu z pijaną Victorią. — Blondyn uświadomił sobie, że powiedział za dużo. szybko pożegnał się z Nadią, zawołał Hermesa i wrócił do mieszkania.


W poniedziałkowy ranek, kiedy mijała stanowisko ochrony mimowolnie zerknęła na Travisa który skinął jej na powitanie głową. Powtórzyła jego gest szybkim krokiem zmierzając w kierunku wind. Wcisnęła przycisk czekając na jej przyjazd.

Travis Mandragon został zatrudniony na trzymiesięczny okres próbny podczas którego mógł także posadę stracić. Victoria nie zamierzała go zwalniać jej życie prywatne i rodząca się przyjaźń z Nadią nie mogły wpływać na decyzje zawodowe. Travis miał odpowiednie kwalifikacje do objęcia tego stanowiska mimo to obawiała się reakcji Nadii, kiedy się o tym dowie. Poza tym Dzwoneczek powiedział zdecydowanie za dużo w czwartkowy wieczór.

Nie do niej należało informowanie Nadii, iż ma brata. Mogła oczywiście to zwalić na to, że po alkoholu zawsze paple bez zastanowienia co jej ślina na język. Ona i Javier byli jednak przekonani, iż pan Cosme powiedział córce o tak ważnej kwestii jak posiadanie starszego brata. Mogła jedynie gdybać, dlaczego starszy mężczyzna jednak tego nie zrobił.

Palcami przeczesała w zadumie włosy. Miała masę własnych zmartwień i jednym z nich był niechciany spadek, po dziadku który zapisał jej w testamencie. Zatrzymała samochód na zaniedbanym podjeździe wpatrując się w równie zniszczony budynek. Wyszła na chwilę z pracy aby omówić kwestię budynku z Hetorem. Umówiła się z nim przed domem.

Victoria pamiętała to miejsce jak przez mgłę. Pełen ludzi, rżenia koni przebierających po ziemi kopytami i śmiechu młodszego brata. Bywała tutaj jako kilkuletnia dziewczynka, jeździła konno i żyła swoim beztroskim dzieciństwem. Teraz po latach nie chciała mieć z tym miejscem nic wspólnego. Nie była pewna, iż to kwestia wiedzy o czynach Felipe czy tego, że wspomnienia, mimo iż piękne są zbyt bolesne.

Dlatego też zdecydowała się sprzedać to miejsce. Być może nowym właścicielom przyniesie więcej szczęścia niż jej rodzinie. Oparła się biodrem o maskę schodu spoglądając na Hermesa, który z nosem nisko przy ziemi chodził własnymi ścieżkami. Z zadumy wyrwał ją dźwięk nadjeżdżającego samochodu, który zatrzymał się tuż za jej autem. Hermes poderwał do góry łeb i głośno zaszczekał.

— Nie gryzie? — zapytał głośno przybysz wychodząc z samochodu.

— Nie —odpowiedziała Victoria — on jedynie głośno szczeka. Hermes do nogi —pies popatrzył na swoją właścicielkę i potulnie podreptał w jej kierunku. — Dziękuje, że przyjechałeś.

— Drobiazg — odparł wsuwając ręce do skórzanej kurtki. —Wieki tutaj nie byłem — powiedział wpatrując się w hacjendę. — Przez telefon mówiłaś, że potrzebujesz wyceny nieruchomości.

— Tak, pomyślałam, że skoro jesteś architektem Hektorze mógłbyś mi pomóc. Chcę wiedzieć, ile ten dom jest wart.

—Sporo —odpowiedział od razu rudowłosy. — Tak się już nie buduje, nawet tutaj w Meksyku wolą bardziej nowoczesne budownictwo. Masz klucze?

— Tak. Bywałeś tutaj? —zapytała go zmierzając do drzwi.

— Jako dzieciak. Twój dziadek miał tutaj stajnię, szkółkę jeździecką. Przychodziła tutaj masa dzieciaków, często z trudnych rodzin. Uczył ich za darmo jeździć, oporządzać konie.

— Ciebie także?

— Przez jakiś czas, później wykluczyła mnie kontuzja kolana — wyjaśnił wchodząc za Victorią do środka. Wnętrze domu było pokryte pajęczynami. Hermes stojący obok Victorii nadstawił uszu a blondynka wyciągnęła latarkę.

— Nikt nie bywał tutaj od lat. Zupełnie jak w horrorze —powiedziała zerkając na Hektora, który czujnym wzrokiem rozglądał się po pomieszczeniu. Niepewnie zrobiła krok do przodu.— Upiornie tutaj.

—To prawda chociaż kiedyś to miejsce tętniło życiem i było naprawdę piękne. To miejsce jest bardziej w stylu włoskim niż hiszpańskim, dlatego jest takie wyjątkowe.

—Mój dziadek zawsze chciał się wyróżniać.

— Dokładnie tak, dlatego wybudował dom, którego w Valle de Sombras nigdy nie było i raczej nie będzie.— Weszli do pustego salonu.— Mama mi mówiła, że miał to być dom dla Pablo i jego żony, ale oni nigdy nie chcieli tutaj zamieszkać więc popadł on w ruinę.

— Nie wiedziałam o tym — mruknęła pod nosem blondynka.

— Dom jest w dobrym stanie. Oczywiście trzeba zrobić dezynsekcję i gruntowne sprzątanie za nim ktoś weźmie się za remont — powiedział Hektor pochodząc do parapetu i wyglądając przez brudne okna na dziedziniec. — Rozumiem, że masz plany budynku?

—Tak w samochodzie.

— Przed sprzedażą trzeba będzie sprawdzić stan fundamentów. Może zrobimy tak — zaczął wpadając na pewien pomysł. — Mam znajomości tu i tam po prostu zostaw mi klucze a ja załatwię ci wszystkie papierki do końca tygodnia.

— Nie chcę robić ci problemów —odpowiedziała blondynka.

— To żaden problem. Ty masz teraz ślub na głowie i skup się na tym ja załatwię test fundamentów, ekipę dezynfekującą. Dla mnie to żaden problem. Victoria spoglądała na niego niepewnie. — Czego nie robi się dla rodziny? — zapytał ją wyciągając dłoń po klucze.

—No dobrze —powiedziała po chwili wręczając mu przedmiot —ale gdybyś miała jakiekolwiek problemy.

—Zadzwonię.

Dziesięć minut później Victoria otworzyła siedzenie pasażera na które jednym susem wskoczył bało-siwy husky, sama zajęła miejsce za kierownicą i odjechała. Hektor natomiast zamiast do domu pojechał do ponownie otartego ośrodka Ignacio Sancheza Przebrał się w strój sportowy i zaczął boksować.

Felipe Diaz jeszcze dwadzieścia kilka lat temu uchodził za filantropa małomiasteczkowej społeczności. Prowadził on szkółkę jeździecką dla dzieci z trudnych rodzin. Z naciskiem na dzieci z trudnych rodzin. Starszy pan otaczał się gromadką kilkuletnich maluchów, dla których był wybawcą od nudy, domowych kłopotów a nawet mentorem. Cena jednak jaką zapłaciły dziackami była okrutniejsza niż można sobie wyobrazić. Diaz nie robił nic za darmo a do dwóch podopiecznych oczekiwał bezwzględnego posłuszeństwa i milczenia.

Hektor Reynolds po latach zrozumiał, iż starzec trafił na podatny grunt Większość dzieci ze szkółki jeździeckiej pochodziła z trudnych, często patologicznych rodzin. Rodzice bardziej niż tym co robią ich dzieci interesowali się kolejną butelką taniego trunku czy działką. Nie miały z kim porozmawiać na nawet jeśli mówiły to żadne z dorosłych nie brało tego na poważnie. Felipe Diaz filantrop miał robić coś niestosownego z dziećmi? Nie! Mają zbyt dużą wyobraźnię.

A Felie Diaz robił wiele niestosownych rzeczy z dziećmi. Hektor bardzo rzadko wracał myślami do dni spędzonych na terenie jego hacjendy świadom, iż miał więcej szczęścia niż większość dzieciaków. Wyrwał się z zaklętego kręgu, w którym tkwił. Upozorował wypadek, a kontuzja, której doznał załatwiła resztę. Nawet jeśli mógł załatwić to inaczej. Powiedzieć mamie, tacie czy starszemu bratu wolał milczeć i załatwić sprawę po swojemu. Co jest interesujące nadal miał tego gumowego węża, którego wyrzucił ze swojej kieszeni, aby spłoszyć konia, który zrzucił go z siodła.

To oczywiście nie był koniec jego problemów. Wyrwanie się z sideł Diaza był ich początkiem. Hektor brzydził się samego siebie, swojego szczupłego wysportowanego ciała i zaczął zajadać smutki. Jadał, licząc na to, iż jak przestanie przypominać siebie to znowu poczuje się dobrze we własnym ciele. Nic bardziej mylnego! Im więcej czasu miało tym gorzej się czuł. Pragnął zrzucić własną skórę. Przestać być sobą. Stał się dzieciakiem z nadwagą, wyobcowanym, zamkniętym w sobie i zranionym zewnętrze nie, ale przede wszystkim wewnętrznie.

To brat pomógł mu się pozbierać. Toniemu udało się przebić przez jego pancerz ochronny i wymusić z niego prawdę. Dopiero po latach zrozumiał jak subtelny i delikatny był starszy brat. Jakby miał do czynienia z porcelanową laleczką nie z nastolatkiem. Powiedział tylko jemu. Nie miał pojęcia co zrobił z tymi informacjami Tony ale był pewien, że złamane żebra Diaza i roztrzaskane kolano było zasługą blondyna. To on namówił go do ponownej aktywności fizycznej. Zaczął z nim biegać, gotować przede wszystkim boksować . To ostatnie stało się jego wybawieniem. Złapał w rękawice worek przyciskając czoło do skórzanego worka. Oddychał szybko, w uszach dudniła mu krew słyszał własny urwany oddech. Widać nie wszystkich demonów człowiek może się pozbyć.

— Potrzebujesz partnera? — znajomy głos sprawił, że otworzył oczy spoglądając na brata, który wpatrywał się w niego uważnie. — Wydajesz się samotny.

—Nie jestem samotny —odpowiedział podchodząc do ławki. Opadł na nią opierając dłonie na kolanach . Ściągnął rękawice.

—Co u ciebie Pulpet? — zapytał go. —Nie piszesz, nie dzwonisz ,nie wpadasz na rodzinny niedzielny obiad? —szturchnął go w bok łokciem.

—Mam dużo sprawy na głowie Tyczka — odpowiedział używając pseudonimu z dzieciństwa. —Chciałem spędzić trochę czasu z Celią, byliśmy w Zatacecas.

— No tak później tylko brudne pieluchy, płaczące dziecko —zamilkł czując na sobie karcące spojrzenie brata. —I inne atrakcje. Gdybyś był na obiedzie w niedzielę to być wiedział, iż mama chcę wyburzać ściankę działkową.

—Stawiała ją raptem pół roku temu, bo chciała mieć jadalnie — przypomniał sobie Hektor. —Mówiłem jej, że to kiepski pomysł.

—Potrzebowała pół roku, żeby dorosnąć do decyzji o wyburzeniu. To co pomożesz mi ją rozwalić?

—Teraz?

—A co masz coś lepszego do roboty? Dziecko ci jeszcze w kołysce nie płacze.

Hektor przewrócił w odpowiedzi oczami.

— Dobra —powiedział wstając. —ale najpierw do spożywczaka po wodę.

— Tak rzucę jakiś koc na siedzenie, bo mi zapocisz Clover

— Nazwałeś nowy samochód Clover? — pakując rzeczy do torby pokręcił w rozbawieniu głową. — Zaraz — powiedział przerzucając sobie pasek przez ramię — czy to nie jest imię dziewczyny, która jako pierwsza pokazała ci swoje cycki?

— Cóż mogę ci rzecz jestem sentymentalistą

Bracia popatrzyli na siebie i obaj wybuchnęli śmiechem i ruszyli do samochodu.
****
Ojciec Juan odczuł satysfakcję widząc zaskoczoną minę swojej matki jego widokiem. Kobieta przez dłuższą chwilę myślała ewidentnie zastanawiając się nad odpowiedzią na zadane przez syna pytanie. Juan nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz stali ze sobą, twarzą w twarz.

— Która co, mamo? — powtórzył swoje pytanie ksiądz.

— Odeszła od nas zbyt wcześnie w dniu, który powinien być dla niej najszczęśliwszy na świecie. Chciałam zamówić eucharystię za jej duszę i za duszę twego ojca.

—Oczywiście —odpowiedział na to Juan. Nie mrugnął nawet okiem. —Przejdźmy do kancelarii. Tam dopełnimy formalności. Kilka minut później przeszli do pomieszczenia a Juan usiadł za biurkiem wskazując swojej matce krzesło. —Preferujesz jakąś datę?

—Jak najrychlejszą — odpowiedziała mu. — Najlepiej niedziela. Nie wiedziałam ze tutaj pracujesz?

— Ja nie pracuję ja służę —poprawił Constanzę. Otworzył kalendarz z intencjami. — Mamy wolną niedzielę piętnastego lutego o dziewiątej rano.

—Idealnie.

Juan zanotował intencję, przyjął stupesowy banknot jako ofiarę.

—Gdzie jest jej grób mamo? —zapytał głośno zamykając kalendarz. — Gdzie?

—Nigdzie — odpowiedział Constanza wstając z krzesła. — Rozsypałam jej prochy po plaży.

—Trzydzieści lat temu rzeczywiście była to popularna metoda pochówku —odpowiedział na jej uwagę. —Jej syn nie może nawet pomodlić się nad jej garbem.

—Fabricio to rozumie — odparła zmierzając do drzwi

—Jak ty znosisz własne oblicze w lustrze matko? —zapytał ją. — Sypiasz po nocach?

—Śpię jak dziecko Juanie. Nie mam absolutnie nic do zarzucenia —powiedziała i wyszła. Juan spojrzał na zamówioną intencję i z pełną świadomość swoich działań wykreślił imię swojej siostry.
***

Constanza żyła jednak w błogiej nieświadomości, iż jej kłamstwa, jej zbrodnie już jakiś czas temu ujrzały światło dzienne a chwila jej upadku zbliża się nieubłaganie. W tym samym czasie, kiedy ona przemierzała ulice miasteczka jej wnuk wpatrywał się w kobietę siedzącą przy kuchennej wyspie. Szatynka uśmiechała się do niego niepewnie chociaż łagodnie. Blondyn odstawił na stolik torbę z zakupami głośno przełykając ślinę. Podszedł do Rosario która na miękkich nogach zsunęła się z krzesła i po trzydziestu latach rozłąki przytuliła do siebie swojego dorosłego już syna.

— Wyrosłeś — powiedziała odsuwając go od siebie na długość ramienia. —Ależ jesteś podobny do ojca — odparła wpatrując się w niego. — ale oczy masz po mnie.

— Zupełnie jak Harry Potter — odpowiedział bez zastanowienia i roześmiał się szczerze z własnego, absurdalnego porównania. —On też był podobny do ojca a oczy miał matki — wzruszył ramionami i usiadł. Rosario usiadła obok niego. — Zresztą nieważne —machnął wolną ręką. Druga, prawa znajdowała się w dłoni jego matki. Rosario czule gładziła go po palach. —Najważniejsze, że jesteś —paplał bez ładu i składu blondyn spoglądając to na ich dłonie to na jej twarz. — Kiedyś na wakacjach w Rzymie wrzuciłem monetę do fontanny Di Trevi mając tylko jedno życzenie, chciałem porozmawiać z tobą chociaż jeden jedyny raz. No i proszę jesteśmy tutaj a ja w głowie mam jedynie pustkę. — głos mu drżał, kiedy spoglądał jej w oczy. Nie dowierzał, że ona jest tutaj, że siedzi naprzeciwko niego i trzyma go za rękę. Po tylu latach. Głośno przełknął ślinę. — Zostaniesz na obiedzie? — zapytał ją.

— Zostanę — odpowiedziała. —Oczywiście że zostanę,

Dźwięk obcasów sprawił, że oboje równocześnie poderwali się ze swoich krzeseł. Do kuchni weszła Constanza di Carlo i jakież było jej zdumienie, kiedy w kuchni została swoją zmarłą córkę!

— Spójrz kto nas odwiedził babciu —pierwszy głos odzyskał Fabricio. — Moja mama — powiedział — muszę przyznać, że jak na nieboszczkę trzyma się świetnie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:17:39 17-06-18, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:33:22 28-06-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 105

NADIA / MARCELA / JERONIMO / AMANDA / DAVID


Niedzielny poranek, 8 luty 2015r.

Amanda odziana tylko w koronkowe stringi i mało zasłaniający satynowy szlafroczek, zeszła do kuchni, by napić się wody i przy okazji poszukać biustonosza, który zgubiła dzień wcześniej. Zatrzymała się przy Eusebio i jakiejś kobiecie w podeszłym wieku.
– Ooo – zaćwierkała. – Ty na dzisiejszy casting, tak? – zapytała, waląc do kobiety przez "ty". – Zaraz, nie jesteś za stara na czworokąty? – Amanda zmierzyła Bernardę od stóp do głów, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że to matka Eusebia.
– Słucham?! – oburzyła się Bernarda. – Synu, o czym mówi ta... – urwała, szukając odpowiednich słów – roznegliżowana panienka? – dokończyła, z niesmakiem patrząc jak spod satynowego szlafroka Amandy wysuwa się sutek.
– Mamusiu, ja ci to wszystko wyjaśnię – zaczął rozpaczliwie Eusebio. – Ona już wychodzi.
– Nieprawda – zaprotestowała Amanda. – Najpierw muszę znaleźć stanik. Może starucha go widziała? – Spojrzała na Bernardę, która zrobiła wielkie oczy. – Eusebio, nie mówiłeś mi, że ze swoją matką też uprawiasz seks – powiedziała zamiast szeptem, to na cały głos.
– Amanda! – nagle rozległ się dźwięk męskiego głosu biegnący z piętra.
– A to kto? – zdziwiła się starsza kobieta. – Ktoś jest na górze?
– Nie, mamo. To wiatr – wytłumaczył Eusebio dość naiwnie.
– I woła po imieniu twoją panienkę? Co się tu dzieje, do jasnej cholery?!
– Nie widziałaś moich bokserek, Amando? – Jeronimo wyrósł przed nimi jak spod ziemi z penisem na wierzchu. Widząc przed sobą matkę przyjaciela szybko zakrył się rękami. – Dzień dobry. Ładny mamy dziś dzień, prawda? – zwrócił się do Bernardy.
Zbulwersowana kobieta zemdlała.


***

Marcela wracała właśnie z poniedziałkowych zakupów. Siatki miała wypełnione po brzegi, bo planowała zrobić na obiad ulubioną potrawę syna. Tortillę po meksykańsku.
Nagle zobaczyła jakąś starszą kobietę zmierzającą w jej kierunku. Z daleka nie poznała, z kim ma do czynienia, ale później uzmysłowiła sobie, że to przecież Caridad, sąsiadka z naprzeciwka oraz matka jednego z posterunkowych na komisariacie w Valle de Sombras.
– Witaj, drogie dziecko – przywitała się Caridad. – Jak to dobrze, że na ciebie wpadłam.
– Dzień dobry – odpowiedziała grzecznie Marcela. – A co takiego mogę dla pani zrobić? – zapytała z nieskrywaną ciekawością.
– Ty dla mnie nic, ale ja chciałam ci bardzo serdecznie pogratulować – odrzekła ochoczo kobieta, klepiąc rozwódkę po ramieniu.
– Ach tak? A czego? – spytała trochę zbita z tropu.
– No jak to czego? – Kobieta uniosła do góry brew. – A no tak, to przecież tajemnica, ale przede mną nie musisz udawać, Marcelko. Będę milczeć jak grób.
Taa, chyba niezamknięty – pomyślała Marcela. – O co jej może chodzić? – rozmyślała.
– Pani wybaczy, ale trochę się spieszę. – Duran wyminęła ją, idąc dalej przed siebie, ale staruszka nie odpuszczała.
– Nawet nie podziękujesz?
– Dziękuję, chociaż nie mam bladego pojęcia, czego tak zawzięcie mi pani gratuluje – odparła zgodnie z prawdą, nie zwalniając kroku.
– Pozdrów narzeczonego, Marcelko – zawołała za nią Caridad.
– Że kogo?! – Matka Davida przystanęła, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. – Kogo mam pozdrowić? – powtórzyła pytanie dla pewności.
– No, pana Pabla – powiedziała kobieta. – Słyszałam, że bierzecie ślub za dwa tygodnie. Tak się cieszę, Marcelko. Bo wiesz, jak rozwiodłaś się z tym swoim pasożytem, to myślałam, że już nikogo sobie nie znajdziesz, a pan Diaz to taki dobry człowiek. Lepiej nie mogłaś trafić – skończyła swój monolog i spojrzała na brzuch czterdziestolatki. – Który do miesiąc? – dodała.
Marceli szczęka opadła. Zamrugała oczami kilkakrotnie, po czym usiadła na pobliskiej ławce. Z szoku nie mogła wyjść jeszcze przez dobre dwie minuty.
– Mogę wiedzieć, skąd przyszło to pani do głowy? – zapytała, gdy już przetrawiła wszystkie rewelacje na swój temat.
– No jak to? Syn mi powiedział – odparła Caridad. – Przecież pan Pablo jest jego przełożonym – wyjaśniła, choć to akurat było jasne. – Marcelko, nachyl się proszę – poprosiła, gestykulując ręką.
Marcela nachyliła się nad staruszką.
– Powiedz, Marcelko. Czy pan Pablo jest dobry w te klocki? – szepnęła do ucha matce Davida.
– Pani Caridad, co też pani za głupoty opowiada?! – obruszyła się Duran. – Muszę już iść, do widzenia.
Caridad była największą plotkarą w miasteczku zaraz po Lupe. Ta druga jednak do Valle de Sombras raczej już nie wróci, więc fuchę po niej przejęła ta pierwsza.
Teraz wszyscy będą myśleć, że Marcela Duran jest w ciąży z Pablem Diazem, którego żoną rzekomo ma zostać za dwa tygodnie. Świetnie!

***

Umówiwszy się wcześniej z Ingrid i Victorią, Nadia wybrała się razem z nimi na zakupowy szał do stolicy. Musiała kupić sobie jakąś wystrzałową kieckę, bo w końcu miała być druhną panny młodej. Nie mogła więc włożyć byle czego.
W ostatnim sklepie, do którego weszły, znalazła wreszcie wymarzoną sukienkę. Ze względu na wciąż trwającą żałobę po Dimim, De la Cruz wybrała model w kolorze czerni. W prawdzie u góry kiecka nieco się świeciła, ale trochę wesoła być musiała. Przecież to kreacja na ślub, a nie na kolejny pogrzeb. Na szczęście! Najważniejsze, że suknia była długa.
Kiedy wszystkie trzy panie skończyły robić zakupy, wybrały się do pobliskiej kafejki na pyszne ciacho oraz zieloną herbatę. Jako że już sam zapach kawy wywoływał w Ingrid odruch wymiotny, Vicky wraz z Nadią postanowiły się poświęcić i tym razem wyrzec się kofeiny.
Kilka minut później kelnerka przyniosła ich zamówienie, kładąc obok kartonik z rachunkiem. Kobiety zapłaciły każda za siebie, po czym dziewczyna z obsługi odeszła do swoich obowiązków.
– Padam z nóg – westchnęła Ingrid, wpychając do ust widelczyk ze sporym kawałkiem ciasta. – Czuję, jakby zaraz nogi miały mi wejść do d**y. – rzuciła bezpośrednio, nie siląc się na delikatniejsze słowa. – Też tak macie? – zapytała z pełną buzią, ale brzmiała nadzwyczaj wyraźnie.
– O tak i jeśli o mnie chodzi, to ja do domu nie wracam – wysapała Nadia. – A przynajmniej nie dzisiaj – dokończyła.
– Ja też jestem zmęczona, ale bez przesady, dziewczyny – zaśmiała się Vicky.
– Ale ja mówię śmiertelnie poważnie – odparła De la Cruz, upijając łyk herbaty. – Mam dość wszystkiego, co wiąże się z Valle de Sombras i jeden dzień mogę sobie od niego odpocząć. Świat się przecież nie zawali, wydawnictwo też nie – postanowiła z niezwykłą pewnością. – Mało tego, zaraz zadzwonię do teściowej i poproszę, by odebrała dziś Camilę ze szkoły i została z nią na noc – dodała po chwili.
– Szacun, laska. – Ingrid przybiła z Nadią piątkę. – Zawsze jesteś taka spontaniczna? – spytała.
– Kiedyś byłam. – Brunetka zamyśliła się.
– Chyba nadal jesteś, co? – wtrąciła się Victoria.
– Kiedyś byłam bardziej – sprostowała De la Cruz. – Jak żył Dimi, to wszystko co robiliśmy razem, było jednym wielkim spontanem. Mówię oczywiście o czasach sprzed lat, jak jeszcze było między nami jak w bajce.
– Wiemy, że jest ci ciężko po jego śmierci, ale musisz żyć dalej, bo masz dla kogo – powiedziała Vicky, przytulając Nadię ramieniem.
Ingrid zrobiła to samo z drugiej strony, gdyż wdowa siedziała pośrodku nich.
– Victoria ma rację, nie możesz się tym zadręczać w nieskończoność – odezwała się Lopez. – I wiesz co? Zostaniemy z tobą w Meksyku do jutra. Co ty na to? – zaproponowała nagle.
– Świetnie, jesteście najlepsze. – Teraz to Nadia objęła je obie. – Tutaj niedaleko jest przytulny hotelik, tam się zatrzymamy.
– Ej, ja tutaj jestem – przypomniała o sobie panna Diaz. – Czy ja nie mam w tej sprawie już nic do powiedzenia? – zaśmiała się.
– Nie – odparły chórem pozostałe dwie dziewczyny.

***

Kartka z pamiętnika Davida Duran
9 sierpień 2004r.


Kochany pamiętniczku!
Wczoraj skończyłem dziesięć lat, ale zupełnie nie czuję się stary. A przecież tata mówił mi, że jak będę miał dziesięć lat, to będzie już ze mnie „chłopisko”. Nie wiem do końca, co miał na myśli, ale tak się chyba mówi na starego człowieka.
Zresztą nieważne, bo w chwili, w której piszę to wszystko, rodzice kłócą się na dole. Znowu. Robią to tak często, że nie pamiętam już, kiedy ostatni raz było w domu cicho. Zacząłem odrabiać lekcje, ale nie mogłem się skupić, dlatego postanowiłem napisać tę notkę w pamiętniczku.
To chyba trochę dziwne, że chłopcy piszą pamiętniki. Nie znam żadnego kolegi z mojej klasy, który by to robił. Za to jest kilka dziewczynek, które też piszą. Jedna ma na imię Magdalena i strasznie mi się podoba. Nie wiem, dlaczego zacząłem pisać. Chyba mnie to uspokaja, kiedy rodzice się kłócą.
Właśnie usłyszałem jak na dole tatuś powiedział do mamusi: „ty dziwko”. Kiedyś w szkole koledzy mówili mi, że tak mówi się na panie, które lubią niegrzeczne zabawy z innymi chłopcami, ale nie widziałem, żeby mamusia bawiła się tak z którymś z moich kolegów. A jak bawi się ze mną, to zawsze powtarza, żebym był grzeczny, więc myślę, że tatuś tak naprawdę nie zna znaczenia słowa „dzi**a” i tak tylko palnął. Mnie też czasem zdarza się coś palnąć. Kiedyś nazwałem „debilem” kolegę z podwórka, a gdy dowiedziałem się, co to znaczy, pożałowałem tego. Tatuś też pożałuje.
Mamusia też krzyczy na tatusia. Powiedziała do niego, że jest „zepsutym kutasem bez uczuć”. Nie mam pojęcia, co to znaczy, ale chyba coś złego, bo usłyszałem jak tata uderzył mamę, a ona upadła na podłogę. Chyba się biją. Niech przestaną!
Ciągle myślę, o tym co mama miała na myśli. „Zepsuty kutas” to chyba jakaś zabawka. Nie jestem pewien, ale chyba też usłyszałem kiedyś to słowo w szkole. Dlaczego mama nazwała tatę „zepsutą zabawką”? To trochę dziwne. Później ją o to zapytam.
Tata będzie zły, że podsłuchiwałem, ale ich krzyków nie da się nie słyszeć. Raz nawet sąsiedzi z naprzeciwka przylecieli ich uciszać, bo obudzili im malutkie dziecko.
Kończę, pamiętniczku. Zejdę na dół i zobaczę, czy rodzice przestali się bić, bo jakoś cicho się zrobiło. Mamusia zawsze potem płacze, więc pójdę ją pocieszyć.
Do jutra, pamiętniczku.


David zamknął pamiętnik, a po jego policzku potoczyła się jedna samotna łza. Tego dnia od rana rozmyślał o ojcu. O tym jak ten człowiek zachowywał się w przeszłości i jaki miał stosunek do jego matki. Dziś chłopak wiedział, co znaczy słowo „dzi**a” i nawet doskonale rozumiał, co Marcela miała na myśli, nazywając jego ojca „zepsutym kutasem bez uczuć”.
Jeronimo był zepsutym kutasem bez uczuć. Udowodnił to niejednokrotnie. W szczególności wtedy, gdy potrącił na pasach własnego syna, a potem uciekł z miejsca wypadku, nawet nie udzielając mu pierwszej pomocy.
Właściwie to David powinien już dawno wydać go policji bez jednego mrugnięcia okiem, a jednak ciągle się wahał. Może dlatego, że to nadal był jego ojciec. Bez względu na to, jaką jest cholerną szują.

***

Po powrocie do domu Marcela postawiła zakupy w kuchni na stole. Po chwili zjawiła się Celia, która pomogła szwagierce rozpakować siatki. Była to doskonała okazja dla Duran, żeby wreszcie wyjawić blondynce, co znalazła ostatnio pod regałem w garażu.
Marcela zdjęła z górnej półki plastikowe opakowanie z płytą DVD w środku i podała je Celii.
– Myślę, że powinnaś to zobaczyć – powiedziała.
– Co to jest? – zapytała kobieta, biorąc do rąk ów przedmiot.
– Sama zobacz – odparła Duran. – Znalazłam to już kilka dni temu i wybacz, że nie dałam ci tego wcześniej, ale po pierwsze nie było dobrego momentu, a po drugie trochę się wahałam, bo bałam się, że źle to wpłynie na twoje zdrowie w twoim stanie. Jednak masz prawo wiedzieć, dlatego uznałam, że ci powiem.
Dopiero kiedy Marcela skończyła mówić, Celia spojrzała na płytę, którą trzymała w dłoniach. Zamarła, widząc na niej swoje imię wypisane czarnym, grubym markerem. Momentalnie zrobiło się jej gorąco i musiała natychmiast usiąść na pobliskim krześle, bo inaczej by zemdlała.
– Zabiję gnoja. – Tylko tyle zdołała z siebie wydusić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:40:15 01-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 106
Pablo/Celia/Hektor/Rosario/ Fabricio/Emily/Constanza

Nicholas Barosso spędził dwie doby w areszcie na komisariacie w Valle de Sombras. O dziewiątej rano sąd w Monterrey wyznaczył kaucję za Nicholasa, zarekwirował mu paszport i zakazał opuszczania miejsca zamieszkania (w tym przypadku domu ojca) oraz kraju. Pablo siedzący na ławeczce przed sądem obserwował, jak wsiadają do czarnej limuzyny i odjeżdżają.

Diaz spojrzał na leżącą przed nim teczkę. Barosso zmieniono zarzuty. Został on oskarżony nie o spowodowanie wypadku i ucieczkę z miejsca z darzenia a utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Zarzut ten zmienniono ponieważ w toku śledztwa okazało się iż Barosso ma żelazne wręcz alibi. W chili potracenia Davida był w stolicy i tankował inne auto na stacji benzynowej tysiące kilometrów do Monterrey. Nie mógł być w dwóch miejscach na raz. I właśnie to znlazał jego przyszły zięć. Alibi Baorsso. Pablo był jednocześnie zły na Javiera i mu wdzięczny. Nico jednak nie przyznał by się do tego, że takowe alibi posiada. Kryje kogoś tylko pytanie kogo no i ważniejsze, dlaczego? Gabriel Lopez usiadł obok niego na ławce.

— I co dalej? — zapytał policjanta.

—Znajdę prawdziwego sprawcę — powiedział Diaz. — Wiem jakiego samochodu szukać. Popytam tu i tam może mi się poszczęści. — wyjaśnił swoje następnego kroki policjant.

— Informuj mnie na bieżąco —powiedział Lopez. —On nie bez powodu kryje prawdziwego sprawcę — przyznał mu rację prokurator. Telefon Diaza zawibrował głośno. Wyciągnął go z kieszeni spoglądając na wyświetlacz. Dzowniła Marcela.

—Odbiorę —powiedział wstając. Nacisnął zieloną słuchawkę. —Słucham.

—Cześć Pablo —powiedziała Marcela. —Nie przeszkadzam?

—Nie skądże znowu — zaprzeczył natychmiast. — Co się stało?

—Tak moja przyjaciółka ma problem i dzwonię po poradę — odpowiedziała spokojnie — Mąż nagrał ich seks taśmę a ona o tym nie wiedziała.

— O żesz — wyrwało mu się spoglądając na prokuratora — Zaczekaj chwilę —powiedział do Marcelii. —Masz coś teraz ciekawego do roboty? —zapytał prokuratora. —możliwe, że mamy naruszenie 202a. KK —Lopez skinął głową.

—Możecie obie przyjechać do prokuratury w Monterrey? Zobaczymy, czy da się z tym coś zrobić.

- Jasne, że możemy - odparła Marcela bez cienia zawahania. - Ty też przyjedziesz?

- A chcesz, żebym był? - zapytał.

- Muszę Cię dziś zobaczyć - palnęła bez zastanowienia, a kiedy się zorientowała, co powiedziała, poprawiła się. - To znaczy muszę z tobą porozmawiać.

— Ja także musze się z tobą zobaczyć i porozmawiać — powiedział mimowolnie się uśmiechając. — Wiesz, gdzie mieści się siedziba prokuratury w Monterrey?

— Tak przy sądzie okręgowym?

— Dokładnie tam.

- Będziemy za czterdzieści minut

— Będę czekał. Do zobaczenia Marcelo.

— Do zobaczenia Pablo

— Marcela co? — zagadnął do niego prokurator

— Tak to matka tego potrąconego chłopaka

— I twoja dziewczyna — dodał. — Nie musicie tego znowu tak ukrywać cała komenda i tak już wie

— Zaraz — Pablo usiadł — Kto ci powiedział?

— Esposito, czyli to prawda?

—Ale co?

— No to gratuluje, a jak Victoria to przyjęła? No w końcu to spora zmiana no i będzie mieć braciszka

— Jakiego braciszka

—Czyli to dziewczynka? —dążył temat Lopez.

— Zaraz ty mówisz poważnie? Esposito rozgaduje wszystkim w koło, że ma romans z Maracelą i że będę miał dziecko? — prokurator przytaknął

— No i żenisz się za dwa tygodnie —Jezu —przesunął otwartą dłonią po twarzy. —Zabije tego plotkarza. Dorosły chłop a takie głupoty się go trzymają.

—Czyli to tylko gadanie?

—Oczywiście że tak. Boże niech ja dorwę tego plotkarza to nie tylko mu nogi z d**y powyrywam do końca żywota będzie wypisywał tutaj mandaty. — prokurator zachichotał



***

Trzydzieści lat czekania na ponowne spotkanie z matką nastąpiło w przestronnej i słonecznej kuchni w domu małżeństwa Guerrów. Wpatrująca się w zaszokowane oblicze Constanzy Rosario w duchu uznała, iż warto było odkładać wizytę. Z jednej strony żałowała, iż nie zdecydowała się na odnalezienie matki wcześniej jednak wyraz jej twarzy wynagrodził wszystko. Szeroko otwarte ciemne oczy kobiety przesuwały się to z jednej osoby na drugą, konsternacja, której nie potrafiła ukryć .

— Rosario —powiedziała wędrując spojrzeniem to na wnuka to na córkę. Pierwsze co ją zaskoczyło to oczywiście widok córki całej i zdrowiej. Żywej. Drugie co było dużo bardziej niepokojące to postawa Fabricio i ten uśmieszek Emily. Dumny, wyprostowany niczym struna zasłaniający matkę własnym ciałem. —Mój Boże! — wykrzyknęła teatralnie przyciskając dłoń do ust. Wnuk w odpowiedzi wywrócił oczami i podszedł do blatu. Jak gdyby nigdy nic zaczął wypakowywać zakupy z torby. Opuściła dłoń świadoma, iż jej gra nie robi na nim żadnego wrażenia.

— To cud — powiedziała w końcu.

— Tak — odpowiedział na jej uwagę Fabricio wyciągając z szuflady jedną z desek do krojenia. Położył na niej rybny filet. — W tym mieście Chrystus ma bardzo poważną konkurencję, ciągle ktoś martwy okazuje się być bardzo żywy. Miasto płene żywych trupów.

— Mogę wyjaśnić

—Słucham —powiedział krojąc rybę na mniejsze płaty. —Jak mi to wyjaśnisz?

—Zostałam wprowadzona w błąd — zerknęła naemilczącą córkę — Położna odbierająca poród powiedziała, że Rosario umarła, ża musieli wybierać między życiem matki i dziecka. Opowiadałam ci to setki razy.

—Opowiadałaś mi setki razy stek kłamstw — głos mu drżał z emocji. Nie potrafił nad nim zapanować. Nie chciał, zbyt długo udawał, że wszystko jest w porządku. — Chociaż raz powiedz mi prawdę — podniósł wzrok na babkę. —Ten jeden jedyny raz powiedz mi jak było naprawdę. —Palce mężczyzny zacisnęły się na nożu

— Mówię prawdę

— Łżesz! —warknął na czubek noża wbił się w drewnianą deskę. — Kiedy mówisz prawdę— zapytał ją —Kiedy twierdzisz, że urodziłam się w domu, czy że o śmierci mamy powiedziała ci akuszerka a może wtedy, kiedy mówiłaś mi że się puszczała a Guerra to mój ojciec. No powiedz mi babciu które z tych informacji są prawdziwe? — zapytał.

Wszystko to stęk kłamstw. Każde słowo na jej temat było kłamstwem i oboje doskonale o tym wiemy. Chcesz poznać prawdę? — zapytał ją ponownie— Otóż prawdą jest, że trzydzieści lat temu zwabiłaś ją podstępem do jakiegoś parku i umieściłaś ją w szpitalu psychiatrycznym i więziłaś przez pór roku. Urodziłem się tam a ty powiedziałaś jej, że nie żyje. Została wypuszczona w osiemdziesiątym szóstym i słuch po niej zaginął. Pominąłem coś? A może coś przekręciłem — wyciągnął nóż z deski. Constnza nadal milczała. W głowie rozważała swoje możliwości. Nie miała jednak ich zbyt wiele. Mogła dalej iść w zaparte lub chociaż raz powiedzieć wnukowi prawdę.

— Mogłam popełnić błąd — zaczęła a blondyn wybuchnął śmiechem.

— Mogłaś popełnić błąd — ważył każde słowo obracając w palach nożem o ostrym prostym ostrzu. Czuł na sobie nie tylko spojrzenie matki ale także i żony. — Przed trzydziestoma laty popełniłaś błąd i przemyślisz go w swoim pokoju. — dodał. Kobieta skinęła sztywno głową i wyszła z kuchni głośno uderzając obcasami o posadzkę. — Jeden problem z głowy — powiedział i spojrzał na żonę to na nóż trzymany w dłoni. Palce pobielały od mocnego uścisku trzonka. Rozluźnił je powoli odkładając na blat. — Ile potrzebujesz czasu?

— Nie wiem — odpowiedziała zgodnie z prawdą Emily. — Interpol ma całą dokumentację ze szpitala psychiatrycznego. Sprawdzenie wszystkich teczek zajmie jeszcze trochę czasu. Sprawa morderstw z przed lat.

— Jakich morderstw? — zainteresowała się Rosario spoglądając to na syna to na synową.

— Cataliny Morales i Marii del Carmen — wyjaśniła blondynka. — Podejrzewam także że zabiła Ricardo Moralesa — podziała prosto z mostu.

— Mój ojciec się powiesił.

— Istnieje duże prawdopodobieństwo, że mu w tym pomogła. Czekam na dokumentację z tamtej sprawy — urwała w pół zdania uświadamiając się, że mówi do córki ofiary. — Takie tam papierzyska.

Rosario uśmiechnęła się lekko.

— Mogę pomóc — zaoferowała. — W końcu jestem jednym naocznym świadkiem tamtych wydarzeń.

— Nie rozumiem — wtrącił się do dyskusji Fabricio.

— Mój ojciec wiedział, że musi umrzeć, ale może zacznę od początku, bo są rzeczy, o których nie wiedziała nawet moja matka.

***

Wysiłek fizyczny zadziałał na niego odprężająco. Pokryty potem i kurzem usiadł na schodkach pociągając łyk piwa. Spojrzał na brata, który wziął już prysznic i teraz nucił pod nosem rozpalając grill. Rudowłosy zmarszczył brwi kiery w palenisku pojawiły się pierwsze płomienie.

—Nie zawcześnie na grilla? —zapytał brata pociągając kolejny łyk alkoholu. —Mamy dopiero luty.

— Wiem, ale mam ochotę na steka z grilla — zerknął na brata —Poza tym z mamą łatwiej pójdzie jak będzie mieć obiad na stole. Normalnie być ze mną nie pogadał więc

—Kazałeś mi rozwalić ścianę, której ona nie kazała rozwalać

—Chciała jej się pozbyć więc się jej pozbyliśmy przy okazji piwo, stek i pogaduszki od serca — uśmiechnął się szeroko. — Wszyscy wygrywają.

— Nie masz mięsa na tego grilla — zauważył młodszy z braci.

—Tata ma kupić —poinformował go. —Ty weź sobie jeszcze jedno piwko i powiedz mi jak się czujesz? —Hektor spojrzał na ledwie zaczętą butelkę to na brata. —Mam cię poddać torturom żebyś się wreszcie otworzył skorupko. Pytałem, jak się czujesz?

—Jakbym dostał w łeb cegłą —powiedział w końcu i upił kolejny łyk piwa. — Nigdy bym nie przypuszczał, że informacja o dziecku może wywołać taką niezręczną sytuację

—Masz to dziecko z mężatką to jej stan cywilny wywołuje ową niezręczność. Problem by nie istniał, gdyby była panną. A mama z czasem zacznie dziergać maluśkie skarpetki na drutach tylko powiedz jaki kolor?

—Nie wiem

— To się daj znać. O tata wraca z zakupów —powiedział. —Dam ci radę; ja zrobię obiadek a ty weź prysznic, bo cuchniesz jak robol.


***

Marcela wraz z Celią dotarły do prokuratury czterdzieści minut później po telefonie Diaza. . Pablo zaprowadził kobietę do odpowiedniego pokoju, po czym wrócił do Marceli. Spojrzał na nią powoli oswajając się z krążącymi o nich plotkami.
— Co? Mam coś na twarzy? – zapytała, widząc jak Pablo się jej przygląda.
— Po prostu chcę się przyjrzeć z bliska swojej dziewczynie, z którą żenię się za dwa tygodnie – powiedział z powagą, licząc, że do kobiety nie dotarły jeszcze plotki i uda mu się ją wkręcić. – Aha, no i która jest ze mną w ciąży – dodał nagle.
Marcela parsknęła śmiechem.
— Już to do ciebie dotarło? – zapytała szczerze rozbawiona.

— Tak — opadł na krzesło obok. — Co prawda nie nie miałem pojęcia, o moich matrymonialnych planach , ale w porę mnie poinformowano i nie bój się nie zamierzam cię wystawić — powiedział z trudem zachowując powagę w głosie

Marcela parsknęła śmiechem.

— Zastanawiam się czy ja tego nie zrobię – zaśmiała się. – Wiesz, słabo się znamy i mogę potem żałować. – Dobry humor nie opuszczał Marceli.

— No wiesz co? To ja się tu staram, a ty chcesz mnie wystawić – kontynuował Pablo. – Nieładnie.

— O ile nasz domniemany związek i ślub mogę zrozumieć, to za cholerę nie mogę pojąć, w jaki sposób mnie zapłodniłeś. – Duran ponownie się zaśmiała. — Nie wiesz? Czekaj, pokażę ci. To przecież proste. – Pablo wstał i podał kobiecie dłoń, by pomóc jej wstać.

— Coś mam robić? – zapytała.

— Tylko stać i patrzeć mi w oczy.

— Stoję i patrzę. — Czujesz?

— Co takiego?

— Jak zapładniam cię wzrokiem – zaśmiał się.

Marcela popatrzyła na niego i wybuchnęła niepochamowanym perlistym śmiechem. Oboje opadli na krzesła obok.

— Skąd im o przyszło do głowy?

—Esposito ma bujną wyobraźnię —zaczął Diaz. — Zobaczył cię dwa razy na komendzie jak zamykam się z tobą w gabinecie i resztę sobie dośpiewał. Ni martw się spotka go zasłużona kara.

— Co zrobisz?

—Coś wymyślę — powiedział uśmiechając się tajemniczo.

***

Opowieść Rosario wiele wyjaśniała. Kobieta uzupełniła elementy układanki dokładnie tam, gdzie ich brakowało. W tym samym czasie jej syn wrzucił na patelnię ryb, warzywa uparował na parze a czerwone wino rozlał do dwóch wysokich kieliszków.

— Constanza i Mitchell mieli romans. Nie wiem dokładnie, kiedy się zaczął jednak jestem pewna, że to ona wybrała mojego ojca na kozła ofiarnego dla DEA. Spędził w więzieniu dwa lata za nim się nie zabił

—Pomogła mu? —zapytała Emily czując na sobie karcące spojrzenie męża. —Tak. To Constanza dostarczyła mu sznur, na którym się powiesił. Były tam też fotografie moje i mojego brata. Kazała mu wybierać między swoim życiem a naszym. Uciekłam z domu trzy dni po jego pogrzebie.

— Kto wiedział, że planuje pani uciec z domu?

—Emily to nie przesłuchanie — jęknął Fabricio.

— Tata wiedział, że musi umrzeć. Był jedyną przeszkodą na drodze do mojego małżeństwa z Mitchellem więc zaplanował moją ucieczkę. Omówiliśmy ją krok po kroku. Miałam ukryć się i przeczekać. Pomogła mi ciotka Consuleo. To ona po śmierci taty wychowała Juana. Przetrwałam tylko dzięki nim.

— Wszystko skomplikowało się, kiedy poznała pani Cosme

—Przestań ona nie jest twoją podejrzaną

— Fabricio ona chcę zrozumieć. Byłam młoda, naiwna i zakochana. Wydawało mi się, że jest już bezpiecznie pewnie dlatego że przy nim czułam się bezpieczna. W dniu, w którym zamknięto mnie na oddziale myślałam, że spotyka się z nim a zamiast niego przyszła twoja babka i jego narzeczona Antonietta. Urodziłeś się pół roku później. Ale to mniej więcej już wiecie, — Co działo się później. W marcu?

— Nie ufałam nikomu — przyznała się. — I wtedy przypadkiem spotkałam Pablo. Był zaskoczony moim widokiem tak jak ja byłam jego. Zaprowadził mnie do swojego ojca. Felipe załatwił mi dokumenty, przerzucił przez granice do Stanów. Wróciłam po kilku latach, ale zamiast o tym opowiadać wolałabym usłyszeć o tobie. Przeszłość nie ma już znaczenia. Liczy się tu i teraz.

***

Celia poczuła ulgę, kiedy wreszcie opuściła gabinet prokuratora chociaż Gabriel Lopez zaznaczył, żeby nie spodziewała się zbyt wiele. Zgłoszenie zostało przyjęta a blondynka całą drogę powrotną do domu szwagierki zastanawiała się jak powiedzieć o tym wszystkim Hektorowi. Nie mogła tego przed nim ukrywać, lecz nie wiedziała, jak zareaguje na wiadomość o seks- taśmie. Mogła się jedynie domyślać.

Hektor był spokojnym człowiekiem. Ułożonym, czułym i kochającym jednak w chwili, w której dowie się nagraniu jego stoicyzm zamieni się w furię. Pojedzie do Eusebio i da mu w pysk. Rudowłosy brzydził się przemocy, ale pięści to czasem jedyne rozwiązanie. Wyciągnęła z torebki telefon. Miała jedno nieodebrane połącznie od matki, drugie było od Hektora. Marcela zatrzymała się na podjeździe. Przed domem terapeutki stało jeszcze jedno auto.

— Trzymasz się jakoś? — zapytała ją.

—Tak czy to Tony? — zapytała Marcelę która powędrowała wzrokiem do mężczyzny stojącego przy aucie mężczyzny. Celia chwyciła za klamkę wychodząc

—Nic mu nie jest —powiedział uprzedzając tym samym jej pytanie. —Przyjechałem po ciebie.

— Nie rozumiem

—Rodzinny grill — wyjaśnił — jesteś zaproszona.

—To miło z twojej strony, ale...

—Jesteś w tej rodzinie —przerwał jej —więc jesteś zaproszona.

— Będzie niezręcznie

—Już jest niezręcznie a gorzej być nie może. Celio mój brat jest nieufny, uparty i chociaż mi się do tego nie przyzna bezgranicznie w tobie zakochany — uśmiechnął się lekko.

— Jedź —zachęciła ją Marcela — Poradzę sobie.

— Dobrze — zgodziła się — ale gdybyś czegoś potrzebowała daj znać. —powiedziała i pocałowała ją w policzek i pojechała razem z Tonym pełna obaw.

***

Cosme Zululaga postanowił napić się herbaty. To ukoi jego zszargane nerwy. Był bowiem zirytowany. Domnic przebywał poza miastem a Ethan telefonicznie poinformował go, iż brat wróci wkrótce i wtedy go odwiedzi. Mężczyzna wszedł do kawiarni Camilla zamówił gorący napój z odrobiną mleka i zajął miejsce przy stoliku pogrążając się we własnych myślach.

Miał tak wiele zmartwień, że nie wiedział czemu poświęcić najpierw chwilę. Zamartwiać się o Emily która została postrzelona czy może o Nadię, z którą utracił kontakt, albo wnuka leżącego w szpitalu, lub bombę w piwnicy w El Miedo. Do wyboru do koloru.

Tak zamyślony nie zwrócił uwagi, na kobietę która weszła do kawiarni. Ona jednak go zauważyła już przechodząc przy lokalu. Uśmiechnęła się mimowolnie podchodząc.

— Mogę? —zapytała. Cosme podniósł na nią wzrok wpatrując się w nią w oszołomieniu. Rosario dała mu kilka minut na oswojenie się z jej obecnością i cierpliwie czekała. Wślizgnęła się na krzesło naprzeciwko Cosme.

— Rosario —wykrztusił spoglądając jej w oczy. —Nie miałem pojecia że jesteś w mieście.

— Wróciłam raptem kilka dni temu. Felipe Diaz uwzględnił mnie w swoim testamencie. Musiałam pojawić się na jego odczytaniu. Musimy sobie wiele wyjaśnić Cosme.

— Masz rację — przytaknął jej odzyskując głos. —Musimy porozmawiać. O naszym synu. Dlaczego mi po prostu nie powiedziałaś? — zadał pytanie, które dręczyło go odkąd Fabricio stanął w jego drzwiach.

—Napisałam do ciebie list — zaczęła. — Tak było prościej, łatwiej, romantycznej. Miałam dwadzieścia lat i jeszcze wtedy wierzyłam w szczęśliwe zakończenie tej historii. Tamta noc rozwiała moje wątpliwości. Twoja ówczesna narzeczona przechwyciła mój list i zawiadomiła moją matkę — wyjaśniła uśmiechając się smutno. Szok na twarzy Cosme uświadomił jej, że nie miał pojęcia co Antonietta zrobiła przed laty. —Faricio urodził się pół roku później na oddziale przeznaczonym dla kobiet takich jak ja. Dla naszych rodzin byłyśmy po prostu obłąkane a marzyłyśmy jedynie o niezależności. Dzięi Felipe Diazowi udało mi się wyjechać.

— Mogłaś wrócić —zaczął — spotkać się ze mną

Pokręciła przecząco głową wzdychając.

— W marcu osiemdziesiątego szóstego roku byłam wrakiem człowieka. Straciłam dziecko, straciłam wszystkich których kochałam i miałam żyć na zgliszczach starych wspomnień? — zapytała go. —Przejdźmy się — zadecydowała. Zapłacili za napoje i wyszli.

Pozwolił jej się prowadzić. Poszli na plażę, gdzie chłody wiatr szarpał jej ubraniem. Nie przejmowała się tym jednak.

—Mieszkałam w Stanach. Wytrwałam dwa lata w Seattle. Wydawało mi się ze im dalej od miasta tym lepiej jednak tęskniłam. Najbardziej za bratem, którego stawiłam pod opieką ciotki. Pisaliśmy do siebie listy to jednak nie było to samo więc wróciłam pod koniec osiemdziesiątego ósmego. Zamieszkałam Dolinie światła, ale pewnego deszczowego dnia pojechałam do Valle de Sombras i zobaczyłam ciebie. Szliście z Antoniettą za rękę. Ty niosłeś parasol a ona trzymała cię z ramię. Uśmiechnięci, szczęśliwy, idealni

— Była wtedy w ciąży — wykrztusił z siebie Cosme

—Nie dało się nie zauważyć. Ani ciotka, ani Juan mi o tym nie powiedzieli. Nie chcieli mnie ranić a ja nie potrafiłam cię zrozumieć. Naprawdę miałeś aż tak wielkie klapki na oczach? —zapytała go odwracając do tyłu głowę. — Kochałeś ją?

— Kochałem cię. Antonietta wykorzystała mój ból po twoim wyjeździe.

— Straciłam przez nią dziecko! —krzyknęła. —Wiesz jaki to ból, wywinęła ci dokładnie ten sam numer. Przez pół roku trzymał mnie przy życiu, przez kolejne pół chciałam umrzeć. Nie zabiłam się tylko dlatego że moja śmierć dała by mojej matce jedynie satysfakcję. Tylko dlatego jeszcze żyje. Bo nie dałam jej wygrać. Teraz nie tknie mnie nawet palcem. A Antonietta ma szczęście, że jest już w piekle.

— Nie skrzywdziłabyś jej.

— Rosario którą znałeś nie, ale kobieta, która stoi przed tobą chętnie starła by jej ten uśmieszek z twarzy jednym strzałem. A moja matka dostanie za swoje, bo śmierć to zbyt łagodna kara. Nie chcę jej zabijać chcę, żeby marzyła o tym, aby umrzeć. —powiedziała i zaczęła się oddalać.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:25:16 01-07-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:06:36 03-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 107

MARCELA / NICOLAS / AIDAN


Marcela spacerowała bez celu ulicami Valle de Sombras. Przechodząc obok niedawno otwartej restauracji, zauważyła za szybą siedzącego przy jednym ze stolików Pabla. Już drugi raz tego dnia go spotyka.
Mimo iż nie miała ochoty na niczyje towarzystwo, postanowiła wejść i się przywitać. Ze zwykłej grzeczności, nic ponadto.
– Witaj, Pablo – przywitała się z szeryfem, szczerze się uśmiechając. – Sam tu jesteś? – zapytała, by jakoś zagaić rozmowę.
– Cześć, Marcela – odpowiedział Diaz na powitanie, odwzajemniając uśmiech. – Byłem sam, ale widzę, że pospieszyłaś mi z odsieczą, tak więc już sam nie jestem.
– Ja tylko przechodziłam obok i wpadłam się przywitać – wytłumaczyła. – Tak naprawdę nie mam czasu i powinnam już iść. – Zerknęła na talerz policjanta, na którym miał sałatkę z pomidorów. – Naprawdę jadasz takie rzeczy? – spytała, przenosząc wzrok na Pabla.
– Tak, a to coś złego?
– Nie, skądże. Po prostu uwielbiam sałatkę z pomidorów – odparła. – Jednak się przysiądę i popatrzę jak zajadasz – stwierdziła nagle, po czym usiadła na krześle na przeciwko.
– Proszę, częstuj się. – Pablo podał kobiecie swój widelec, który ona szybko pochwyciła i w mgnieniu oka pochłonęła całą sałatkę szeryfa.
– Kurczę, wybacz – powiedziała skruszona, orientując się, że właśnie pożarła lunch Diaza. – Od rana nic nie jadłam i nagle poczułam wzmożony apetyt. To przez ciebie – oskarżyła go dla żartu. – Gdybym cię nie spotkała, to bym niczego nie przełknęła.
– W takim razie dobrze, że mnie spotkałaś. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś umarła z głodu.
– Teraz nie wybaczysz sobie, że przez ciebie przytyłam – droczyła się.
– Nie przesadzaj, okej? Wyglądasz świetnie.
– Tak, tak się mówi – odparła, podnosząc rękę. – Kelner! – zawołała.
– Co robisz? – zapytał Pablo.
– Zwracam sałatkę, którą ci zjadłam. – Kelner dotarł do stolika. – Jeszcze raz to samo dla tego pana na mój koszt – zwróciła się do mężczyzny w galowym stroju.
– Daj spokój, Marcela – zaprotestował Pablo. – Niech pan anuluje zamówienie tej pani – powiedział do kelnera. – I rachunek poproszę.
Pracownik restauracji szybko wykonał polecenie klienta. Po chwili Marcela i Pablo byli już na zewnątrz.
– Przejdziemy się? – zaproponował policjant.
– Sama nie wiem, powinnam już wracać. Obiecałam synowi, że wrócę, zanim się ściemni – wyjaśniła, choć tak naprawdę nie chciała jeszcze wracać.
– Jeszcze wcześnie – powiedział Pablo. – Odprowadzę cię później. Więc jak będzie? – nalegał.
– W porządku – dała się namówić. – Ale pod warunkiem, że dasz się gdzieś porwać.
– Hmm… a dokąd?
– Zobaczysz.
– Okej, a swoją drogą to zadziwiające, że tak często na siebie wpadamy – zauważył, patrząc Marceli w oczy. – A może mnie śledziłaś? Przyznaj się – wpadło mu do głowy.
– Nie schlebiaj sobie, mam lepsze rzeczy do roboty niż śledzenie policjantów – zaśmiała się kobieta.
Po półgodzinnej przechadzce doszli do wysokiego budynku.
– Co tutaj jest? – zapytał mężczyzna.
– Wiele interesów. Między innymi mój gabinet psychoterapii oraz ścianka wspinaczkowa, na którą cię zabieram.
– Co takiego? – Diaz otworzył szeroko oczy. – Zapomnij, na to mnie nie namówisz. Jestem za stary na takie wygibasy.
Marcela się zaśmiała.
– To nie są wygibasy, tylko sport.
– Wszystko jedno, nie mam odpowiedniego stroju, a poza tym na pewno jest już zamknięte. Spójrz, która godzina. – Pokazał jej zegarek.
– Trudno, trzeba będzie się włamać – odparła z taką powagą, że Pablo spojrzał na nią z dezaprobatą. – Chyba będziesz musiał mnie aresztować, panie władzo. – Uśmiechnęła się, składając ręce jakby miał ją zaraz skuć.
– A tak na serio? – spytał, nie dowierzając w domniemaną próbę włamania na oczach stróża prawa.
– Tak na serio to zamknij buzię i chodź za mną. Tylko na paluszkach, żeby nikt nie wezwał policji – zażartowała. – Upss, przepraszam. Przecież policja już jest na miejscu. – Wskazała na niego palcem.
Weszli na piętro i Marcela zaczęła udawać, że otwiera zamek wsuwką do włosów. Ukradkiem jednak wyciągnęła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi.
– Jak to zrobiłaś? – Diaz był w szoku, a Marcela pomachała mu przed oczami pękiem kluczy. – Oszukiwałaś – powiedział, szturchając delikatnie ramię kobiety.
– Oj tam, drobny podstęp – zaśmiała się.
– To należy do ciebie?
– Nie, do Davida – wyznała jednym tchem. – Po wypadku nie mógł się już tym zajmować, więc wpadam tutaj czasami pomyć podłogi, omieść pajęczyny i takie tam. Na co dzień interes leży odłogiem i czeka, aż David stanie na nogi – wyjaśniła.
– Rozumiem.
– Zapinaj pasy i wspinasz się pierwszy. Będę cię asekurować – zarządziła Marcela.
– Nie ma nawet mowy, zapomnij – zaprotestował.
– Nie? – droczyła się z nim.
– Nie – potwierdził swoją decyzję.
Marcela zbliżyła się do Pabla na niebezpieczną odległość.
– W takim razie zaaresztuj mnie – powiedziała. – W końcu nie jestem na swoim terenie. Niby miałam klucze, ale też się liczy jako włamanie – prowokowała Diaza, który w końcu pękł.
Wyciągnął zza paska kajdanki i skuł Marceli nadgarstki. Chwycił jej ręce, podniósł je nad jej głowę i oparł o ściankę wspinaczkową.
– Tego chciałaś? – zbliżył usta do jej.
– Właśnie tego, panie szeryfie – zbliżyła się jeszcze bardziej.
Ich usta spotkały się w namiętnym i żarliwym pocałunku. Marcela poczuła jak nogi się pod nią uginają. W ramionach Pabla odnalazła to, czego szukała od bardzo, bardzo dawna. Spokój, bezpieczeństwo, troskę i uczucie. Czyli coś czego nigdy nie zaznała przy Jeronimie.
Pogłębiła pocałunek. Trwali tak w swoich objęciach przez pięć długich minut. Potem Diaz się opamiętał i na chwilę zapadła niezręczna cisza. Duran spojrzała na niego bez słowa.
Pablo wyjął z kieszeni kluczyk od kajdanek i uwolnił nadgarstki Marceli od zimnych, metalowych obręczy.
– Chodźmy już – powiedział chłodno, unikając kontaktu wzrokowego z kobietą.
– Tak, masz rację. Chodźmy – odpowiedziała zmieszana.
Mężczyzna odprowadził matkę Davida do domu. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem, a pożegnali się tylko krótkim „cześć”.
Marcela zamknęła za sobą drzwi i stłumiła okrzyk bezradności. To co się dziś stało, zapamięta na długo, gorsza sprawa, że Pablo pewnie więcej się do niej nie odezwie. Była na siebie zła, że pozwoliła na taką sytuację.

***

Nicolas był wściekły. Co prawda wyszedł z aresztu za kaucją, którą wpłacił za niego ojciec, ale teraz miał przesrane. Musiał się tłumaczyć przed starym, a to było mu cholernie nie na rękę. Ostatnio trochę mu się nazbierało, łącznie z pomysłem ślubu z Nadią.
Fernando wcześniej nic nie mówił, bo myślał, że to tylko kolejny wybryk starszego syna, ale miarka się przebrała, kiedy zgarnęła go policja. Mężczyzna zamierzał rozmówić się z Nico, który psuł mu reputację przed wyborami.
– Czyś ty na głowę upadł, synu?! – zagrzmiał stary Barosso. – W takim świetle stawiasz moją kandydaturę na burmistrza, trafiając do aresztu na czterdzieści osiem?! Zaczynasz naśladować brata czy co?!
– Daruj sobie, tato – odparł Nicolas ze spokojem. – Jestem dorosły i sam za siebie odpowiadam.
– Póki co, to ja wpłaciłem za ciebie kaucję, więc chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia! – krzyknął ojciec.
– To co robię, to moja sprawa i tobie nic do tego! – warknął synalek.
– O nie! Wyśpiewasz mi wszystko! Kogo kryjesz? Czy to Nadia prowadziła ten samochód?
– Nie, ale pomysł masz kuszący. – Nicolas odzyskał dobry humor. – Można by ją w to wrobić za to, że mnie odrzuciła.
– Czy ja wyhodowałem idiotę pod swoim dachem?! – Fernando stracił cierpliwość. – To prawda, że nigdy jej nie lubiłem i nie akceptowałem jej małżeństwa z Dimitriem, ale to nie powód, żeby posuwać się do takich rzeczy. Nasze powiązania z nią skończyły się, kiedy zmarł twój brat i chciałbym, żeby tak zostało.
– Nie zapominaj, że jest jeszcze ta mała – przypomniał ojcu o jego wnuczce.
– Właśnie, i to jeden z powodów, dla których powinieneś zostawić Nadię w spokoju.
– Zemszczę się na niej w inny sposób – zaśmiał się młodszy Barosso. – Możesz być pewien, że będą fajerwerki.
To powiedziawszy Nico opuścił gabinet ojca i udał się do swojego pokoju. Był rządny zemsty na wdowie De la Cruz. Szybko wykonał dwa telefony. Jeden do Jeronima, by powiedzieć mu, że go nie wydał i potwierdzić, iż ich umowa jest aktualna, oprócz jednego małego szczegółu. Otóż, Jeronimo zaproponował mu za milczenie trzydzieści milionów dolarów z przemytu kości słoniowej (był bowiem wspólnikiem Eusebia) oraz obiecał pomoc w zdobyciu Nadii, gdyby ta stawiała opór.
Plany jednak nieco uległy zmianie. Z kasy Nico nie zrezygnował, ale na Nadii postawił już czerwony krzyżyk. Za to, że go upokorzyła. Drugi telefon wykonał więc do swojego człowieka od brudnej roboty, Castora. Zlecił mu morderstwo Nadii de la Cruz pod osłoną nocy. Z zimną krwią.

***

Aidan siedział w kancelarii, ale zamiast skupić się na pracy, myślał o swojej przeszłości. Nie mógł wyrzucić z głowy obrazu sprzed dwunastu lat, kiedy to wykrzyczał ojcu w twarz jak bardzo go nienawidzi, po czym wyniósł się z domu. Obwiniał go bowiem o śmierć swojej matki, która popełniła samobójstwo w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym z rozpaczy, że mąż zdradził ją z inną kobietą.

7 luty 2002r.

– Nienawidzę cię, słyszysz?! – krzyknął ojcu w twarz, na co [link widoczny dla zalogowanych] nie zareagował. – To twoja wina, że mama się zabiła, rozumiesz?! – kontynuował wówczas osiemnastoletni chłopak. – Nigdy ci tego nie wybaczę!
– Jesteś w błędzie, synu – odezwał się wreszcie Ernesto. – Rosalina popełniła samobójstwo, bo nie chciała już żyć. Tak się zdarza.
– Zdarza się?! – oburzył się Aidan. – Nie pieprz, Ernesto! – zwrócił się do ojca po imieniu. – Matka nie chciała już żyć, bo ją zawiodłeś, i to zdaje się, że nie pierwszy raz!
– Koniec końców to był jej wybór – odparł starszy mężczyzna.
– Ty słyszysz samego siebie?! Człowieku, czy do ciebie nie dociera to, że ją zabiłeś?! Przez ciebie Ayaz nawet nie pamięta matki, bo musiałeś pieprzyć się z jakąś dziwką w chwili, w której mama rodziła ci drugiego syna w szpitalu! Jesteś śmieciem, wiesz? I cholernym dziwkarzem. Żyj sobie w tym błogim świecie, który sam sobie zbudowałeś, ale beze mnie, bo ja tutaj nie pasuję. Nigdy nie pasowałem. – Aidan wyjął spakowaną walizkę spod łóżka i zszedł po schodach na parter.
Ojciec podążył za nim.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał. – Natychmiast się rozpakuj i skończ z tymi cyrkami – rozkazał synowi.
– Ani mi się śni – zaprotestował twardo Gordon, naciskając na klamkę od drzwi wyjściowych. – Jak wyjdę przez te drzwi, to możesz być pewien, że nigdy więcej mnie nie zobaczysz, a więc żegnaj, ta… Ernesto – rzucił na odchodne i wyszedł.
Chciał powiedzieć „tato”, ale szybko się zrehabilitował. Ten człowiek może i był jego biologicznym rodzicem, ale Aidan przestał go tak traktować już dziesięć lat temu. Wraz z dniem śmierci Rosaliny. Swojej ukochanej matki, którą zawsze będzie nosił w sercu.


***

Zapadł zmrok. [link widoczny dla zalogowanych], człowiek, którego Nicolas wynajął do brudnej roboty, zjawił się pod domem wdowy Nadii de la Cruz. Niczym zawodowy włamywacz dostał się do środka przez otwarte drzwi balkonowe na piętrze. Było to łatwe, bo najpierw wspiął się na pobliskie drzewo, a później przeskoczył na balkon, łapiąc się obręczy.
Oczywiście ani Barosso, ani Castor nie mieli zielonego pojęcia, że Nadia nocuje w stolicy, a w jej domu jest jedynie teściowa wraz z Camilą. Kobieta spała w łóżku synowej, żeby mieć bliżej do pokoju wnuczki w razie, gdyby ta przebudziła się w nocy i zaczęła krzyczeć. Dziewczynka od pewnego czasu miała bowiem bliżej niezidentyfikowane koszmary. Śniło się jej, że matka jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Sen zawsze urywał się zanim nieznajoma postać zdążyła skrzywdzić Nadię, ale dla dziesięciolatki była to trauma nie do przyjęcia.
Castor zakradł się na palcach do pokoju wdowy i wyciągnął zza paska nóż. Skoczył na łóżko i zadał, leżącej w nim kobiecie, trzy ranny kłute w klatkę piersiową. Biała pościel szybko zmieniła kolor na czerwony. Wszędzie było pełno krwi, a płatny zabójca zniknął tak szybko jak się pojawił.
Camila obudziła się z krzykiem. Znowu miała ten okropny koszmar. Pobiegła do pokoju, w którym spała Virginia. Zobaczyła babcię zalaną krwią i zaczęła krzyczeć.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 19:42:26 13-11-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:11:47 20-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 108 - COSME – GABRIEL – DESMOND – DANIEL - DOMINIC – SAMBOR - NADIM

Cosme

To się nie mogło tak skończyć. Nie w ten sposób. Ona nie mogła sobie tak po prostu odejść, zniknąć z jego życia, jakby nigdy do niego nie wróciła. Cosme przez moment aż stracił oddech, po czym tak szybko, jak pozwalało mu na to serce, pobiegł za Rosario. Nie baczył na to, że nagle nogi zaczynają mu się plątać, a oddech staje się coraz krótszy i szybszy.

- Rose, zaczekaj! - zawołał, czując, że dalej już nie może. Nie wiedzieć, czemu ona wciąż szła przed siebie, jak zaklęta, jakby w ogóle go nie słyszała, albo nie chciała słyszeć. - Zaczekaj!

W końcu się zatrzymała, a gdy się obróciła, wiatr dmuchnął jej we włosy, rozwiewając je wokoło wojowniczo nastawionej twarzy.

- Po co? Cosme, po co? Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Że nie powinnam się mścić, że powinnam odpuścić, pozwolić mojej matce żyć, bo zemsta nie należy do mnie i nie pasuje do mojego charakteru. Że to mnie zniszczy od środka. Tylko, że ja już jestem zniszczona, Cosme! - krzyknęła nagle, a fale poniosły jej słowa. - Tak naprawdę tutaj, w sercu - mówiąc to uderzyła się w klatkę piersiową - tak naprawdę tutaj już nic nie ma, Zuluaga! Nie próbuj powiedzieć niczego z tego, co właśnie zrodziło się w twojej głowie, bo nienawiść zrozpaczonej i skrzywdzonej kobiety przeniesie się również na ciebie...a tego za nic bym nie chciała - dokończyła już ciszej.

- Wcale nie zamierzałem cię przed niczym powstrzymywać - wydyszał pan na El Miedo, kiedy w końcu odzyskał głos. - Jedyne, co chciałem powiedzieć, to to, że brakowało mi ciebie. Że tęskniłem za tobą, we dnie i w nocy, że wiem, że nadal gdzieś w głębi jesteś tą kobietą, którą tam mocno pokochałem i...

- Cosme, przestań! Jeżeli zamierzasz mi powiedzieć, że chcesz odnowić nasz związek, to wiedz, że...

- Nie - zaprzeczył Zuluaga, chociaż jego twarz postarzała się o jakieś dwadzieścia lat, a ciało skurczyło, jakby w bólu. - Wiem, że to należy już do przeszłości, że nasze uczucie...a raczej twoja miłość....że to wszystko już...- przerwał na moment, łzy nabiegły mu do oczu, nagle poczuł, że jedyne, czego chce, to wziąć Rosario w ramiona i zanieść do El Miedo tak, jak planowali to zrobić po ślubie. Ślubie, do którego nigdy nie doszło. I nie dojdzie. - Jedynie chciałem...podziękować ci za Fabricio. Za wspaniałego syna, jakiego mi dałaś. Za wszystko to, co myśmy razem...za wszystko...Za ratunek, bo tonąłem, kiedy Antonietta...za...

- Cosme? - Rosario podeszła tak blisko, jak to tylko było możliwe i delikatnie dotknęła pobladłego nagle oblicza Zuluagi. - Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej.

- Ja...sam nie wiem...Duszno mi...- rozpiął kołnierzyk koszuli, po czym usiadł na piasku. Di Carlo przykucnęła obok niego, z troską malującą się na twarzy. - Może po prostu nie powinienem biec tak szybko, ale wtedy bym cię nie dogonił i...

- Ale ja chciałam, żebyś mnie dogonił...- wyszeptała. - Inaczej bym się nie zatrzymała. Wiesz, może do niczego już między nami dojść nie może, bo za wiele się wydarzyło, ale to nie znaczy, że nie możemy być przyjaciółmi...O ile oczywiście chcesz, Cosme...

- Oczywiście, że chcę...- szepnął, czując, jak ucisk w piersiach powoli się zmniejsza. Uśmiechnął się nawet lekko. - Rose...?

- Tak?

- Czy pozwolisz...tylko raz...ten jeden, jedyny raz, tak na pożegnanie starych czasów...się pocałować?

Desmond

- Jakiej miłości? - huknął Gregorio, wiedząc, że nie ma już nic do stracenia. - Mówisz o tym wynaturzeniu, o tym zboczeniu, o tym...

- Ciiiii...- Desmond podszedł bliżej i położył mu palec na ustach, co niespodziewanie zadziałało. Del Monte przestał wrzeszczeć i patrzył tylko z nienawiścią na Sullivana. - Powiedziałem ci, że jestem w stanie zrobić wszystko z miłości. I jest to prawda, chociaż ty nigdy tego nie zrozumiesz. Ale nie o tym chciałem mówić. Otóż jedyne, czego od ciebie chcę, to podpisanie uwolnienia mnie od zarzutów, wiesz, takiej obietnicy, że dasz mi spokój i tak dalej oraz wpłacenia kwoty, o której mówił Dominic. Poza tym...

- Na pewno dam ci spokój, kiedy będę martwy, debilu! - wrzasnął mąż Georginy i splunął w twarz Desmonda. Ślina spłynęła po masce na koszulę mężczyzny.

- Daj mi skończyć - odezwał się ukochany Gabriela, a w tonie miał prośbę. - Co prawda chętnie widziałbym cię na łożu śmierci, zresztą Benavídez tak samo. Ale tak naprawdę moim największym marzeniem jest życie w spokoju. Z twoim synem u boku. Dlatego kiedy już podpiszesz wszystkie leżące przed tobą papiery - oddalenie zarzutów, przekazanie pieniędzy i prawa do spadku oraz co tam jeszcze mój przyjaciel zażądał - odejdziesz wolno, Gregorio Del Monte.

- ...Co? - Jedynie tyle był w stanie wykrztusić ojciec Amadora.

- Owszem. Bo widzisz...Prawie doprowadziłeś do śmierci człowieka, za którego oddałbym życie i to po sto razy. O mało co nie zabiłbyś też mnie. Ale ja ci wybaczam. Ty będziesz sobie żył ze swoją żoneczką samotny, w wielkiej rezydencji, z wiedzą, że nikt po tobie nie zapłacze, kiedy umrzesz. To będzie twoja kara. Być może kiedyś zatęsknisz za synem, a jego przy tobie nie będzie. A być może nigdy już o nim nie pomyślisz. Nie dbam o to. Chcę tylko, żebyś poszedł ze mną - oczywiście podczas drogi będziesz miał zasłonięte oczy - i sam zobaczył, w jakim stanie jest teraz Gabriel. Żebyś przyjrzał się dobrze temu, co zrobiłeś. Nie mam nadziei, że gdy zobaczysz jego rany, albo to, jak się nim opiekuję, cokolwiek w tobie zmieni. Chcę tylko, byś po raz ostatni spojrzał na swoją ofiarę, teraz, kiedy jest najbardziej bezbronna. To wszystko.

- Ty chyba nie mówisz poważnie...- wtrącił się osłupiały Dominic.

- Owszem, przyjacielu, jak najzupełniej poważnie - odparł mu Sullivan. - Gabriel jest dobrze ukryty, a on nigdy nie pozna drogi do miejsca, gdzie znajduje się jego syn. Po prostu chcę mu pokazać, jak wygląda miłość, bo nigdy jej nie doświadczył. Biedny człowiek...

Nadim

Nadim Yilmaz przeczyścił broń i odłożył do pudełka, zamyślony. Oto rozkaz został odwołany. Nie będzie zemsty na Gregorio Del Monte, człowiek o złotym sercu zdecydował się poprosić Benavídeza o darowanie życia bandycie, a Dominic się zgodził. Nigdy przecież niczego nie odmawiał Desmondowi, nie zrobiłby więc tego tym bardziej teraz, kiedy Sullivan praktycznie powrócił z martwych. W przenośni i dosłownie. Co prawda ojciec Gabriela miał zginąć od gazu, ale Turek miał dopilnować, aby Del Monte na pewno nie uciekł. Miał czuwać na dachu jako snajper i w razie czego zastrzelić męża Georginy. Miast tego obserwował, jak to bydlę opuszcza - co prawda z zasłoniętymi oczami, ale jednak - budynek i udaje się do szpitala, by zobaczyć syna...którego sam skatował.

- Dziecko...jak można uderzyć własne dziecko...- mruknął bezwiednie Yilmaz, po czym ścisnął palce w pięści, próbując nie chwycić ponownie za broń i nie wpakować setki kulek prosto w mózg tego drania.

Przymknął powieki, próbując nie dać się ponieść emocjom. W końcu umiał nad nimi panować, był w tym naprawdę dobry, żeby nie rzec świetny. W najgorszych sytuacjach potrafił zachować zimną krew i uratować wszystkich, właśnie dlatego, że serce nie zaczynało walić mu jak młotem, czy skakać jak oszalałe.

Prawdą było, że Turek nie czuł nic. Absolutnie nic. Owszem, teraz przez moment pojawił się u niego ludzki odruch, ale dobrze wiedział, że ten ułamek sekundy nie miał najmniejszego znaczenia. W końcu nie na darmo sam Benavídez nazywał go - nawet wbrew jego pochodzeniu - Człowiekiem Z Lodu.

Daniel

- Na przydługie kolce jeżozwierza…- mruknął Haller, siedząc na wózku inwalidzkim i nagle zdając sobie sprawę z pewnego faktu. Jego urlop dawno się już skończył, a kapitan promu z pewnością zastanawia się, gdzie też podział się doktor. Co będzie, jeśli zgłosi jego zaginięcie policji, albo wpadnie na inny, równie idiotyczny pomysł? To znaczy sam w sobie pomysł może nie był idiotyczny, ale z pewnością ściągnąłby na jego głowę same kłopoty. Daniel musiał, po prostu musiał jak najszybciej skontaktować się z szefem - a patrząc na upływ czasu, już zapewne z byłym szefem.

Potem będzie musiał poszukać pracy. Słyszał coś o brakujących pracownikach w kawiarni niejakiego Camilo. A może przyda się Julianowi w szpitalu, bo doszły go pogłoski o jakimś motocykliście, który ciągle wdaje się w bójki i zostaje postrzelony? Cóż, na pewno coś się dla niego znajdzie, inaczej Daniel po prostu któregoś dnia umrze z głodu.

Gabriel

Gregorio reagował podobnie, gdy patrzył na nieruchome ciało syna. To przecież już nie było jego dziecko. To był jakiś obcy człowiek, zwykły śmieć, który zajmował miejsce na ziemi i wykorzystywał nieprzeznaczony dla niego tlen. To był przecież gej.

- Mogę już iść? - powiedział w pewnym momencie, zniecierpliwiony, że akcje interesujących go spółek tracą na wartości, a on stoi tutaj i patrzy na to ścierwo.

- Nie - powiedział cicho Dominic, patrząc, jak Sullivan z troską gładzi bandaże Amadora w miejscu, gdzie powinna znajdować się klatka piersiowa. - Przypatrz się dobrze. Spójrz, jak bardzo oni się kochają. Naprawdę cię to nie rusza?

Del Monte uczynił znak, jakby chciał coś szepnąć Benavídezowi na ucho. Sambor, stojący obok i pilnujący bezpieczeństwa Dominica, drgnął, ale szef Scylli dał mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Medina wyprostował się z powrotem, dumny, że i on również dostąpił zaszczytu dowiedzenia się, gdzie też dochodzi do zdrowia niejaki Gabriel Amador Del Monte.

Benavídez pochylił się więc, ale jedynie po to, aby usłyszeć z ust Gregorio cichy szept:

- Nie rusza, co więcej - mam to w samej d***e.

Wyglądało to tak, jakby mąż Georginy nie chciał, aby wulgarne słowo było słyszane przez kogokolwiek innego poza bratem Ethana, ale ten wiedział, że mężczyźnie chodziło jedynie o drwinę.

- Tak bardzo chciałbym cię zabić - odpowiedział w ten sam sposób Benavídez, szepcząc prosto w ucho znienawidzonego człowieka. - Ale nie mogę, bo Desmond ci wybaczył.

- Bo jest idiotą, tak samo, jak ty - odparł Del Monte, zaczynając się dobrze bawić, grając w te szepty na ucho.

- Uczyń jeden krok przeciwko któremuś z nich. Jeden jedyny. A i tak cię zniszczę.

Wymiana szeptów mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie lekarz, który machnął ręką w stronę Benavídeza, aby ten zbliżył się nieco. Szef Scylli przełknął ślinę, nie mając pojęcia, czego chce od niego doktor. Przecież wszystko było w porządku, na tyle, na ile oczywiście mogło, Desmond i Gabriel w końcu byli razem - a przynajmniej znajdowali się w tym samym pomieszczeniu - ojciec Amadora niedługo zniknie z ich życia i przestanie wisieć nad nimi jak czarna chmura śmierci.

~ Na pewno po prostu chce się zapytać, czy może wdrożyć jakieś nowe leczenie chłopakowi - pocieszył się szef Scylli i podszedł do lekarza.

- Szefie, mamy problem - rozpoczął cicho przedstawiciel służby zdrowia. - Nerki Gabriela zaczynają coraz bardziej odmawiać posłuszeństwa. On ma obite całe ciało i w ogóle nie mam pojęcia, czy z tego wyjdzie, ale nie mówię tego głośno przy Sullivanie, bo sam dobrze wiesz, co by było. Jednak jeżeli nie uratujemy jego nerek, a przynajmniej jednej, to Amador po prostu nie ma szans.

- To je ratuj! - warknął Benavídez, zdrowo przestraszony.

- Tyle, że to nie takie łatwe. Bo wiesz...one są do tego stopnia uszkodzone, że potrzebny jest przeszczep. A jedynym prawdopodobnym dawcą, jedynym, którego w ogóle mogę brać pod uwagę, jest...jego własny ojciec.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:35:26 20-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 109
Emily/Fabricio/Javier/Pablo/Celia/Hektor/Tony / Rosario

Emily zrezygnowała z zaproszenia Victorii Diaz na wieczór panieński chociaż mąż przez kilku minut usiłował ją namówić do zmiany zdania. Blondynka stwierdziła, iż nie czuje się na siłach, aby tańczyć w nocnym klubie do białego rana. Bądź co bądź została postrzelona zaledwie kilka dni temu. Fabricio natomiast udał się na wieczór kawalerski Javiera. Magik wymyślił imprezę którą nazwał "leśna przygoda" Blondynka nawet nie próbowała zastanawiać się co kryje się za tą nazwą. Nie była także zaskoczona wyborem. Głównie dlatego iż Javier był zbyt ekscetryczny aby wieczór kawalerski sędzić w klubie ze stryptizem. To było miejsce zbyt pospolite dla takiej osobowości.

W domu więc panowała cisza i spokój jednak nie tam zdecydowała się spędzić swój wieczór. W chwili, w której samochód terenowy który prowadził nieznany blondynce mężczyzna odjechał z podjazdu zamknęła na klucz drzwi od swojego gabinetu, zgarnęła komplet kluczy od samochodu i pojechała do Monterrey. Do dziupli, w której zainstalowali się koledzy z Interpolu.

W chwili, w której pierwsze emocje związane z prawdziwymi okolicznościami narodzin jej męża opadły do kobiety dotarło, iż nie tylko jego dokumentacja medyczna znajdowała się w zamkniętej Klinice. Było tam kilkaset teczek należących do kobiet, które spotkał los podobny do Rosario. Wszystkim odebrano nowonarodzone dzieci. Emily podejrzewała nielegalną adopcję jednak za nim przedstawi sprawę prokuratorowi potrzebowała namacalnych dowodów na swoją tezę. Dlatego też poprosiła miejscowy Interpol o pomoc. Znała ich, ufała im a sprawa wymagała przede wszystkim dyskrecji.

Wszystkie dokumenty przewieziono do wynajmowanego przez nich mieszkania. Dwupokojowe, w spokojnej dzielnicy. Służyło zarówno jako kwatera jak i biuro. Teraz pokój, który niegdyś był salonem wypełniały akta. Poszarzałe ze starości teczki leżały dosłownie wszędzie. Parapecie, starej kanapie, stoliku czy podłodze. Emily zatrzymała się przed ścianą, na której powieszono fotografie poszkodowanych. Ktokolwiek przewodził tej grupie był pedantem. Uwielbiał porządek w dokumentach. To dzięki niemu mieli kilkaset teczek po brzegi wypełnionych dokumentacją.

Kobietom robiono zdjęcia. Fotografie ułożono chronologicznie. Od pierwszej odnotowanej pacjentki do ostatniej. Pierwsze zdjęcie przedstawiało ładną, młodą, na oko czternastoletnią dziewczynę Annę. Na ostatnim zdjęciu była Eleonora. Pierwsze zrobiono w 1955 ostatnie w styczniu 1986 . W maju tego samego roku Klinikę zamknięto. Nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności karanej. Żadnego lekarza, pielęgniarki czy położoną nie pozbawiono prawa do wykonywania zawodu. Do teraz. Zamierzała to zmienić.

Stojąc przed ścianą zastanawiała się nad kilkoma rzeczami. Przede wszystkim jakim trzeba być rodzicem, aby zafundować taki los swojej córce? Emily rozumiała oddawanie dzieci do adopcji, uważała, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy jakie może zrobić matka jednak zmuszanie do tego młodych kobiet było sprawą zupełnie innego kalibru. Ile rodzin było w to zamieszanych? O takich sprawach nie dyskutuje się przy herbatce. W dobie przed Internetem istniały gazety ale bardziej prawdopodobną teorią była poczta pantoflowa. Jedna matka pożaliła się dorugiej matce a druga matka podsunęła jej pomysł rozwiązania problemu. Klinice znaleziono również dowody na zabiegi przerwania ciąży. Jak rozpoznać te które oddawały dzieci z własnej woli, które poddawały się aborcji z własnej woli? Przesunęła dłonią po włosach biodrem opierając się o wezgłowie kanapy.

— Niezłe szambo co? — usłyszała za sobą głos Spencera. — A myślałem, że widziałem w tej robocie już wszystko, ale to — pokręcił z niedowierzaniem głową. — Tam masz listę dzieci. Ułożyliśmy ją tak samo jak ścianę —wyjaśnił Spencer —Pierwsze jest z pięćdziesiątego piątego ostatnie z osiemdziesiątego piątego.

— Osiemdziesiątego piątego?

— Tak. Twój mąż był ostatnim dzieckiem, które się tam urodziło, a w styczniu osiemdziesiątego szóstego przyjęto ostatnią pacjentkę. Sprawdziłem w tamtym okresie na oddziale przebywało siedem kobiet. Wszystkie zaraz po opuszczeniu szpitala urodziły zdrowe dzieci. Żadnego z nich nie oddano do adopcji. Wszystkie jednak opuściły okręg Monterrey, ustalenie ich obecnego miejsca zamieszkania trochę potrwa.

— Dobra robota —pochwaliła mężczyznę Emily palcami przeczesując włosy. — Trzeba z nimi porozmawiać. Siódemką tamtych kobiet, które udało się uwolnić.

— Dyskretnie —zasugerował Spencer a Emily pokiwała głową.

—Jest coś jeszcze — mężczyzna sięgnął po wskaźnik. — Coś się zmieniło w sześćdziesiątym trzecim. Nie tylko zaczęto prowadzić bardziej skrupulatną dokumentacją, ale dbać o te kobiety. Wcześniej umieszczano je na oddziale i czekano aż urodzą później nagle zaczęto sprawować nad nimi dużo lepszą opiekę, spadła śmiertelność zarówno matek jak i noworodków.

—Dotarło do niej, że więcej zarobią, jeśli utrzymają ich przy życiu. Zadbają o minimum komfortu psychicznego i fizycznego.

— Mam coś jeszcze —odłożył wskaźnik i sięgnął po różową teczkę. —Przez kilka miesięcy przebywał na oddziale mężczyzna — Emily odwróciła do tyłu głowę marszcząc brwi. Spencer podał jej dokumenty i sam podszedł do parapetu, na którym stał dzbanek z kawą.

— Adam Thomas Silvera. Lat dwadzieścia sześć , przyjęty na "różowy oddział" w wyniku perwersyjnych zachowania. Zalecono leczenie farmakologiczne i psychologiczne. — przeczytała na głos.

Dwunastego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku został on przyjęty na oddział chirurgii ogólnej miejskiego szpitala w Valle de Sombras z poważnymi obrażeniami krocza i odbytu. Wraz z nimi przywieziono z miejscowej plaży dwóch innych mężczyzn — Horacio Vergas i Alfonso Morales. Pierwszy z nich zmarł w wyniku ciężkic wyżej opisanych obrażeń drugi (Alfonso) podobnie jak Adam trafił na obserwację psychiatryczną i leczenie.

—Według akt zabawiali się ostrym, narzędziem o zakrzywionej końcówce. —powiedział, kiedy podniosła na niego wzrok. —Wszyscy trzej mieli dokładnie te same obrażenie, więc wywnioskowano, iż są homoseksualistami i odesłano ich na leczenie.

—Pominięto jednak ślady więzów na nadgarstkach i kostkach, liczne siniaki i śladowe ilości ketaminy we krwi. Vagras zmarł w wyniku komplikacji. Tych dwóch zamknięto na różowym oddziale. Opis leczenia jednego z nich trzymasz w dłoniach.

—Całą trójkę brutalnie zgwałcono a dwóch z nich poddano leczeniu na oddziale psychiatrycznym. Wiesz coś o ofierze?

— Która stała się prawdopodobnym katem, mam coś innego. W rejestrze porodów pojawia się wpis o rozpoczętej akcji porodowej i o zakończonym porodzie. Urodziła się zdrowa dziewczynka, którą oddano do adopcji. Był to pierwszy przypadek, kiedy matka dobrowolnie zrzekła się praw rodzicielskich później ten odsetek sukcesywnie wzrastał.

— Nasza ofiara stała się nie tylko katem dla tych mężczyzn a buforem między kobietami a handlarzami, przekonywała nie przekonane. Trzeba ustalić jej tożsamość.

— I to szybko

—I dyskretnie.



***

Rosario uniosła do góry brwi wpatrując się w niego w zaskoczeniu. Takiej prośby się od niego nie spodziewała. Pokręciła z niedowierzaniem i w rozbawieniu głową mimowolnie rozciągając usta w uśmiechu. Pochyliła się nad mężczyzną całując go w … policzek. Teraz on patrzył na nią z osłupiałą miną. Zapewne nie taki pocałunek chodził mu po głowie.

— Lepiej? — zapytała go

— Rose

— Nie dostaniesz więcej mój drogi, a teraz pozwól, że wezwę taksówkę, która zawiezie cię do szpitala.

— Nie do żadnego szpitala — powiedział wpatrując się w jej oczy. — Zamówmy taksówkę, którą odwiezie mnie do El Miedo.

— Jak sobie życzysz — powiedziała Rose. Zamówiła środek transportu. Rodzice Fabricio rozstali się przyjacielskim uściskiem dłoni.



***

Tony Reynolds uśmiechnął się pod nosem obserwując jak brat i Celia szepczą do siebie czułe słówka na huśtawce. Ubrana w jego bluzę siedziała mu na kolanach. Para uśmiechała się do siebie i zdaniem starszego z rodzeństwa wyglądali, jak para zakochanych nastolatków. W duchu przybił sobie mentalną piątkę. Przywiezienie jej tutaj było wręcz genialnym pomysłem. Hektor, który cały dzień chodził struty teraz wreszcie odprężył się i szczerzył się jak głupi do sera. Sprawiał, że i on także się uśmiechał. Rodzice natomiast zaszyli się w kuchni. Ze swojego miejsca widział, jak rozmawiają siedząc przy stole w kuchni.

Miał się nie wtrącać. Consuelo i Adolfo potrzebowali czasu, aby oswoić się z sytuacją, ale zamykanie się w kuchni i rozmawianie wiadomo o kim było trochę dziecinne i niestosowne, dlatego też przerzucił mięso na drugą stronę i ruszył do środka. Rodzice uniki, kiedy tylko przekroczył próg. Usiadł, jak gdyby nigdy nic i zaczął przygotowywać szaszłyk.

—Tutaj rozmawiają dorośli Tony — powiedziała Consuelo

—To nie rozmawiają dalej a końcu jestem jedynie czterdziestojednoletnim dzieckiem, ale za nim wrócicie do omawiania ważnych spraw. Dorosłych to wyjrzyj przez okno. — Consuelo spojrzała na starszego syna i wstała wyglądając przez okno. — Ma uśmiech tak szeroki, że nawet Joker lepszego by nie namalował. Ona go uszczęśliwia, nosi w brzuchu jego córkę.

—Syna —poprawiła go mimowolnie a teraz Tony uśmiechnął się szeroko. —Zbyt ładnie wygląda, aby to była dziewczynka. To chłopak.

—Syna a twojego wnuka więc zamiast zamartwiać się na zapas ciesz się ich szczęściem i dziergaj skarpetki na drutach.

— Oni nawet nie mają, gdzie mieszkać!— wybuchnęła. — Ona potrzebuje teraz ciszy, spokoju i są bez dachu nad głową!

— To z nimi pogadaj o tym —powiedział układając szaszłyki na talerzu. — Ja idę pilnować steków.



***

Etahan Caspero w duchu przyznał racje bratu, który przekonał go do uczestnictwa w wieczorze kawalerskim Javiera Reverte. Blondyn nie spodziewał się jednak, iż wieczór albo raczej noc zakończą w starym opuszczonym pustostanie brudni od paintbolowej farby uśmiechając się jak dzieci ze szpitala psychiatrycznego. Z drugiej jednak strony Ethan znał Magika na tyle długo, aby wiedzieć, iż jego wieczór kawalerski musi koniecznie być niezapominany. Wziął piwo od Fabricio siadając na ustawionych ławkach.

— Javier — zaczął mężczyzna o pseudonimie Śpioch. —Ty na pewno wiesz co robisz?

— Tak. Jestem w pełni władz umysłowych

— Żenisz się w sobotę to przeciwieństwo bycie w pełni władz umysłowych —podsumował Śpioch pociągając łyk piwa. —Za nim się obejrzysz będziesz miał siódemkę dzieci i żonę dwadzieścia kilo większą niż przed ślubem.

—Ty masz piątkę —wtrącił się rozbawiony Julian. Śpioch od lat narzeka na swoją Claudię chociaż tak naprawdę świata poza nią nie widzi.

— Dwójka w drodze — wyszczerzył się jak mysz do sera Śpioch a wszyscy najpierw popatrzyli na niego a później zaczęli się głośno śmiać. —a doprawdy nie wiem jak ja to robię.

— Śpioch i Claudia są osiem lat po ślubie —wyjaśnił Ethanowi siedzący obok niego Javier —a dorobili się już ładnej gromadki.

— Claudia mówi, że jak nie jest w ciąży to jest chora więc —Śpioch pstryknął palcami —i już jest. A zmieniając temat Javier masz ten telefon satelitarny obiecałem, że się zamelduje. — Magik rzucił mu telefon satelitarny.

— Śpioch to straszny pantoflarz —powiedział konspiracyjnie Javier sięgając po pierwsze pudełko pizzy, która otworzył i wyciągnął kawałek. Wszyscy zebrani przy ognisku spojrzeli na niego z rozbawieniem.

—Przyganiał kociął garnkowi — powiedział Julian

—Odezwał się pan niezależny —odgryzł się Reverte wbijając zęby w ciasto i podając pudełko Ethanowi.

—Że niby ja jestem pod pantoflem?

—Trochę jesteś Vazquez —wtrącił się jeden z mężczyzn —Niby kto wyjechał za Lopez do Chicago?

—Tam miałem lepsze perspektywy rozwoju —odpowiedział lekarz.

—I Lopez na oku — wtrącił się ponownie Javier. — A jak zareagował Peter jak się dowiedział, że będzie dziadkiem? Chyba dobrze, skoro jeszcze żyje —przy ognisku zapadła cisza.

— Ktoś umarł? — zapytał Śpioch. Oddał telefon Magikowi i wziął sobie kawałek pizzy.

— Lopez jest w ciąży — poinformował go Maruda

— Z kim? —zapytał i spojrzał na Juliana, który wymownie uniósł do góry brwi. —Aż dziwne, że Peter go jeszcze nie zabił. Znaczy się gratulacje strry jesteś w gronie tatusiów.

—Dzięki chłopaki nie ma jak słowa otuchy o kumpli.

— Znaczy fajna sprawa, ale z Peterem jako teściem będziesz miał ciężki żywot.

Telefon satelitarny rozdzwonił się. Magik zerknął na wyświetlacz i przeprosił żebranych mężczyzn.

—Tak Dzwoneczku —zapytał i po chwili zamilkł słuchając narzeczonej. —Będziemy za godzinkę może krócej.

— Coś się stało?

—Teściowa Nadii została zaatakowana nożem czy coś. —powiedział poważnym tonem Magik. — Zbieramy się do miasta.



***

Pablo Diaz pociągnął łyk kawy usiłując pobudzić szare komórki do myślenia o sprawie. Myśli policjanta były zajęte jednak przez kogoś zupełnie innego niż poszkodowaną, którą jak się dowiedział operowano. Plecami oparł się ścianę spoglądając na Emily która wrzucała do sportowej torby podróżnej rzeczy de la Cruz.

— Nadia zostanie u nas z córką przez kilka dni —powiedziała blondynka. Pablo uniósł do góry brwi . — Nadia to siostra Fabricio —przypomniała mu. — nie ma sensu, aby tułały się po hotelach, skoro ma tutaj brata.

— Ciągle o tym zapomniam —powiedział upijając łyk kawy z termicznego kubka. —Kiepsko spałem —wyjaśnił Emily która teraz patrzyła na niego z lekko zmarszczonymi brwiami. — Rozmawiałaś z Camilą?

—Próbowałam byłby lepszym określeniem — odpowiedziała — Dziewczynka nikogo nie widziała a jedyne co była wstanie powiedzieć to, że “zły pan chcę skrzywdzić jej mamę” —zapięła suwak torby.

—Straciła ojca więc strach o matkę jest czymś naturalnym w takim przypadku — powiedział Pablo a Emily skinęła głową. — Jednak mogła coś widzieć, kogoś przed domem, tej nocy. Musimy z nią porozmawiać.

—I porozmawiamy. Z nimi obiema, ale nie dziś, może jutro. Obie muszą odpocząć.

— Wiemy niewiele — zaczął Pablo. —Sprawca wspiął się po drzewie a następnie skoczył na balkon a drzwi były otwarte. Wszedł do sypialni i zadał trzy ciosy w klatkę piersiową i jak gdyby nigdy nic wyszedł.

—Ofiara była kiedyś dyrektorką domu dziecka — do środka wszedł Esosito. — Trzeba sprawdzić czy ktoś jej nie groził.

—Zajmij się tym zamiast o tym gadać —warknął Diaz. Emily przerzuciła przez ramię sportowa torbę. — Sprawdź też ilu z nich było notowanych i za jakie przestępstwa. Sporządź listę.

— Tak jest — zasalutował i wyszedł.

— To nie jest sypialnia ofiary — powiedziała Emily —a sprawca do zawodowiec.

—Wiem to nie ona była celem, ale lepiej tego nie rozgłaszać. Przynajmniej na razie, nie chcemy, aby facet naprawił swój błąd.

Blondynka skinęła głową.

—Odprawa o dziewiątej? —zapytał ją.

—Tak może być. Zawiozę rzeczy Nadii a jutro spróbuje z nią porozmawiać.

Dwadzieścia minut później weszła do pogrążonego w ciszy domu. Weszła powoli na górę. Rzeczy Nadii i Camili zostawiła w pokoju gościnnym w którym obie spały. Cicho zamknęła za sobą drzwi kierując się do głównej sypialni. Tak jak się spodziewała Fabricio nie spał. Leżał wyciągnięty na łóżku z książką w dłoni.

Odpięła powoli kaburę z bronią odkładając ją na komodę, stopy wysunęła z czarnych szpilek, kurtkę niedbale rzuciła na podłogę bez zbędnych słów wślizgując się do łóżka. Przytuliła się do prawego boku męża.

— Powinienem zadzwonić do ojca —powiedział odkładając książkę i przytulając do siebie swoją żonę.

— Nie — odparła blondynka —Nie wkłada się palca między drzwi.

—Powiedziała agentka Interpolu —wargami dotknął jej skroni. — Lepiej, żeby dowiedział się od nas.

— Od córki — poprawiła się. —To Nadia powinna do niego zadzwonić nie ty. Nie wtrącaj się.

— Czuje, że powinienem.

—Skarbie to sprawa między nimi i niech oni sami wyjaśnią sobie się waśnie —pocałowała go w policzek —I proszę nie wtykaj nosa w te sprawy. To grząski, delikatny i lepiej dla wszystkich, żeby oni sami przedyskutowali te sprawy. Wiesz mi tak będzie lepiej dla wszystkich.

***

Pablo wrócił do swojego domu. Rzucił kluczyki na stół w kuchni i usiadł na krześle. Dłonią przeczesał włosy i westchnął. Zbyt wiele ostatnio zwaliło mu się na głowę. Trup za trupem chciało się powiedzieć a do tego pewna terapeutka, której nie potrafił zapomnieć.

Marcela. Kiedy po raz pierwszy ją zobaczył nie spodziewał się, iż zawróci mu w głowie, że przy niej będzie zachowywał się jak pozbawiony mózgu nastolatek. I co on do cholery miał teraz zrobić? Udawać, że nic się nie stało? że nie porusza w nim tych strun, które sądził, że w nim już nie istnieją, że go fascynuje. Zdecydowanie czuł się niekomfortowo w tej sytuacji. I do tego jeszcze te głupie gadanie.

Pablo musiał po prostu wyrzucić tę kobietę z myśli. I wiedział jak to zrobi. Rzuci się w wir pracy. Miał przecież co robić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:55:03 23-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 110

LUCAS/HUGO/ARIANA/EVA


Zwykły dobroduszny uśmiech zszedł z twarzy Javiera, kiedy otworzył drzwi, by zobaczyć, kto śmie dobijać się do jego mieszkania późnym wieczorem. Magik pobladł lekko i przybrał minę obrażonego dziecka.
– W czym mogę pomóc? – zapytał formalnym tonem, zakładając ręce na piersi.
– Mogę wejść? – Lucas potarł nerwowo kark, przeczuwając, że Magik nie będzie zadowolony z wizyty.
– To zależy. Jeśli przychodzi pan w sprawach służbowych, oficerze Hernandez, to zapraszam.
– Przychodzę jako przyjaciel.
– Przyjaciel? – Magik prychnął i zmierzył Lucasa od stóp do głów. – Wszyscy moi przyjaciele byli na moim wieczorze kawalerskim. Nie przypominam sobie, żebym tam pana widział. Pomimo wysłania zaproszenia…
– Wejdź, Lucas. – Vicky otworzyła szerzej drzwi, by umożliwić policjantowi wejście do mieszkania, przez co została obrzucona spojrzeniem pełnym dezaprobaty przez swojego narzeczonego. – Daj mu się chociaż wytłumaczyć. Nie widzisz, że wygląda jak zbity pies?
– Nic mnie to nie obchodzi. To on nie dawał żadnego znaku życia od… od wieków!
– Przepraszam. – Lucas stwierdził, że to odpowiedni moment, żeby się odezwać. Nie wiedział, co mógłby zrobić, żeby udobruchać Javiera. W końcu Magik miał pełne prawo, żeby być na niego złym. – Przyniosłem sernik – oznajmił, wymachując w powietrzu kartonowym pudełkiem z logo cukierni, przez co Magik prychnął jeszcze głośniej.
– Przyniósł sernik, dobre sobie – mruknął obrażony gospodarz, siadając na kanapie w salonie i zakładając nogę na nogę, przez co przypominał w tej chwili naburmuszoną starszą panią. – Jakieś badziewie ze sklepu….
– Okej, rozumiem, że jesteś na mnie zły, ale żeby gardzić sernikiem? – Lucas spróbował zażartować, ale wyszło mu to z marnym skutkiem.
– Przyniosę talerzyki. – Vicky poklepała Harcerzyka po ramieniu, jakby chciała powiedzieć „powodzenia”.
– Słuchaj, wiem, że nawaliłem… – zaczął Lucas.
– Mało powiedziane. – Wszedł mu w słowo Magik, nadal na niego nie patrząc, choć rzucał ukradkowe spojrzenia na ciasto stojące na stoliku.
– Powinienem częściej dzwonić.
– I odpisywać na wiadomości. Kciuki chyba masz, prawda?
– Przepraszam. – Lucas mówił szczerze. Było mu autentycznie przykro, że ostatnio nie miał czasu dla przyjaciela, ale miał też na to usprawiedliwienie. – Pojechałem do San Antonio. No wiesz, ze zwłokami przyjaciela.
Pomyślał, że może zagranie na uczuciach szybciej przekona Javiera do wybaczenia mu i zapomnienia o tej sprawie. Prawdą było, że jeszcze się nie pozbierał po śmierci Guillerma, tym bardziej, że nie wiedział, co jego dawny przyjaciel robił w Valle de Sombras i kto mógłby chcieć go skatować i zabić.
– I to ma mnie udobruchać? – Magik spojrzał wreszcie na kumpla i widać było, że nie umie długo chować urazy. – Nie chcę wyjść na nieczułego drania, ale w Valle de Sombras wciąż ktoś umiera. Ale to nie powód, żeby nie odbierać telefonu i nie dawać znaku życia. Niedawno zmarł dziadek Vicky, i co? Jakoś nie zamknęła się w sobie i nadal odpowiada na esemesy.
– Tak, ale Felipe Diaz był szumowiną. Bez obrazy. – Lucas zdał sobie sprawę, że jego słowa mogły zabrzmieć bezdusznie, więc spojrzał przepraszająco na Victorię, która właśnie wróciła z talerzykami i sztućcami. Ona jednak machnęła ręką i nakazała mu usiąść naprzeciwko Javiera, który łakomie spoglądał na ciasto przyniesione przez gościa.
Lucas, chcąc mu się przypodobać, szybko ukroił kawałek i podsunął mu go na talerzu. Magik dziabnął placek widelczykiem z taką złością, że Lucas spojrzał niepewnie na Victorię, która pokręciła głową, dając mu znać, że nie musi się przejmować – Javier miał gołębie serce i w jego naturze nie leżało gniewanie się z powodu takich spraw. Lubił jednak trochę grymasić.
– I jak? – zapytał Hernandez, kiedy Javier wyjątkowo długo raczył się sernikiem z nietęgą miną.
– Beznadzieja – mruknął Reverte, przeżuwając z niesmakiem sernik. – Gdzie to kupiłeś?
– W takim sklepie. Dulce Secreto? W każdym razie kiedyś się tak nazywał. Teraz chyba zmienili nazwę.
Javier zakrztusił się tym, co jadł, przez co Victoria musiała energicznie popukać go między łopatki.
– Chcesz mnie otruć, Harcerzyku? – wycharczał Magik zachrypniętym głosem, przyjmując od narzeczonej szklankę wody. – To sklep Nicolasa Barosso!
– Co? To on wrócił? – Lucas podrapał się nerwowo po karku, nie wiedząc, co o tym myśleć. Nie miał pojęcia, czy bardziej dziwi go powrót syna Fernanda do Doliny czy może fakt prowadzenia przez niego nowej działalności gospodarczej.
– Dużo cię ominęło – wyjaśniła Victoria.
– Właśnie widzę, pani prezes. – Lucas uśmiechnął się w stronę przyjaciółki. – Gratulacje. Zasłużyłaś na to. Na pewno sobie poradzisz.
– Dzięki. Na razie jest sporo pracy i ludzie wciąż gadają za plecami, ale będzie dobrze. Fernando zbyt długo wyzyskiwał ludzi. Trzeba w końcu coś z tym zrobić.
Lucas pokiwał głową na znak, że się z nią zgadza, po czym zerknął z powrotem na Magika.
– Więc jak? Skończysz odstawiać primadonnę i mi wybaczysz czy mam iść płakać w poduszkę, puszczając sobie smętne piosenki Celine Dion i ubolewając nad beznadziejnością istnienia?
– Ty wypłakujący sobie oczy w poduszkę przy akompaniamencie „All by myself”? Kusząca propozycja, ale jakoś mi to do ciebie nie pasuje, Harcerzyku. – Javier wrócił do swojego niefrasobliwego tonu, co świadczyło, że zdecydował się nie chować urazy do przyjaciela. – Ale tego badziewia więcej nie kupuj. – Wskazał na pudełko z ciastem, krzywiąc się i teatralnie demonstrując wymioty, przez co Lucas z Vicky parsknęli śmiechem. – Jak będziesz miał ochotę na coś słodkiego, to po prostu mnie poproś. Mam parę nowych przepisów w zanadrzu.
– Będę pamiętał.
– Skoro już o jedzeniu mowa… – Magik przyjrzał się bliżej Lucasowi i zacmokał cicho. – Sama skóra i kości. Jadasz coś w ogóle? Strasznie schudłeś.
– To się dobrze składa, bo potrzebuję pożyczyć od ciebie garnitur. – Lucas wyszczerzył zęby w błagalnym uśmiechu, a Javier klasnął w ręce, jakby od początku to przeczuwał.
– Wiedziałem… Jak trwoga to do Boga! Wiesz, ja też mam uczucia. Mogłeś chociaż dłużej udawać, że się za mną stęskniłeś. – Reverte westchnął ciężko i pokręcił głową, ale wstał z miejsca i nakazał przyjacielowi, by poszedł za nim. – Po co ci garnitur? – zapytał, a nie uzyskawszy odpowiedzi, zacisnął pięści ze złości. – Znów ci Templariusze? To na ten wieczór hazardowy z Joaquinem i jego kumplami, tak? Pewnie, od czego są przyjaciele! Wybierz sobie jakiś garniak. – Javier otworzył szafę zamaszystym gestem i oparł się o jedno skrzydło, udając obojętność. – Ten jest twarzowy. W sam raz do trumny. Daj znać, czy mam zacząć już pisać mową pogrzebową czy może mam jeszcze czas, żeby ułożyć jakiś ckliwy poemat. „Tu spoczywa Lucas Hernandez” – wyrecytował pogrzebowym tonem Javier – „dzielny aczkolwiek głupi Harcerzyk”. Spokojnie, wymyślę coś lepszego, jeśli będę miał więcej czasu.
– Wiem, że tego nie pochwalasz…
– Nie pochwalam to mało powiedziane.
– Ale muszę to zrobić. Ludzie umierają po zażyciu świństwa, które oni produkują. Muszę dowiedzieć się co to za receptura i ukrócić to raz na zawsze. To przedostało się już do Texasu i zaczyna szerzyć się w Stanach. Jest bardzo niedobrze. Proszę cię, zrozum.
Magik wydął usta jakby był obrażony, ale nic nie powiedział. Rozmowa z Lucasem Hernandezem była jak rzucanie grochem o ścianę. Przez chwilę bił się z myślami, po czym powiedział:
– Dobrze, nie będę cię od tego odwodził. Ale na ten hazardowy wieczór w El Paraiso pójdę z tobą.
– Javi…
– Żadne „Javi”! Mam sporo kasy i nie mam co z nią robić, a poza tym jestem mistrzem w ruletkę.
– Pierwsze słyszę. – Victoria stanęła w progu, podpierając się pod boki i patrząc na przyszłego męża spode łba.
– Z kartami też całkiem nieźle sobie radzę.
– Masz chyba na myśli „z liczeniem kart”. – Victoria zacmokała, zaczynając się niepokoić.
– Nie wypominaj mi, to było dawno temu. – Javier machnął ręką, siląc się na obojętny ton, choć można było dosłyszeć nutę dumy w jego głosie. – Więc jak, Harcerzyku? Wóz albo przewóz. Ja w pakiecie z garniturem.
– Wiesz, że to może być niebezpieczne, prawda? – Lucas nie był pewny co do tego planu.
– Wiem i dlatego idę z tobą. Ciekawe jak chcesz się bronić tymi wątłymi rączkami.
Victoria parsknęła śmiechem. O ramionach Lucasa można było powiedzieć sporo, ale na pewno nie to, że są wątłe. Lucas uśmiechnął się jednak i pokiwał głową.
– Okej, zróbmy to. Ale będziesz się mnie słuchał. Żadnej samowolki, jasne?
– Spokojna twoja… – Magik zamyślił się na chwilą, ze wstrętem łapiąc przydługi kosmyk włosów przyjaciela – …zapuszczona. Siadaj na krzesło, zaraz ci zetnę te kudły. Jak ty wyglądasz, człowieku?!
– O nie, nie dam ci się oskalpować, Magik. Zapomnij. – Lucas wywinął się spod ramienia kumpla, który już wymyślał mu nową fryzurę. Jutro pójdę do fryzjera. Mam nadzieję, że nowym właścicielem salonu fryzjerskiego nie jest jakiś inny Barosso, co?
– Bardzo śmieszne. Nawet Valle de Sombras ma limit dla Barossów.
– Nie jestem tego taki pewien. Tutaj wszystko jest możliwe. – Lucas zasępił się przez chwilę, po czym klasnął w dłonie. – To ja się będę zbierać.
– Co?! – Magik wrzasnął oburzony. – Ale dopiero co przyszedłeś!
– I nie powitałeś mnie z otwartymi ramionami…
– Musisz mi wypominać przeszłość?
– To było pięć minut temu, Javier.
– Przeszłość to przeszłość – uciął dyskusję Magik, po czym pociągnął Lucasa za ramię. – Śpisz dzisiaj u nas. Nie wypuszczę cię stąd, bo znów gdzieś znikniesz. Wolę cię mieć na oku.
– Ale…
– Żadnego „ale”! Mamy sporo do nadrobienia.
– Ale z was baby. – Victoria pokręciła głową, śmiejąc się pod nosem. – Może zrobicie sobie pidżama party, pomalujecie paznokcie i poplotkujecie o chłopakach?
– Mam najlepszą żonę na świecie, prawda? – Javier pocałował Vicky w czoło, a ona się uśmiechnęła.
– Technicznie rzecz biorąc, jeszcze narzeczoną. Ale owszem, zgodzę się.
Lucas uśmiechnął się, widząc jak tych dwoje odnosi się do siebie z miłością. Miło było wiedzieć, że w obliczu wydarzeń, które miały miejsce ostatnio w miasteczku, ktoś nadal był szczęśliwie zakochany.

***
Cichy głos koił go do snu dobrze znaną mu melodią. Czuł jak jej ciepła ręka gładzi go po włosach i jak dotyka jego policzka. Nuciła mu ją zawsze, kiedy nie mógł zasnąć. Nigdy nie bał się potworów czyhających pod łóżkiem, ale tych gorszych, wałęsających się po ulicach Monterrey, którzy rabowali miejscowe sklepy i wyśpiewywali sprośne piosenki pod ich oknem. Zawsze wtedy tuliła go mocno i śpiewała tę piosenkę. Wtedy po raz ostatni czuł się bezpieczny. Nigdy potem nie było mu dane znów poczuć jak to jest nie martwić się o jutro. Tylko dlaczego nie mógł sobie przypomnieć słów tej piosenki? Znał ją przecież tak dobrze, a jednak nie umiał jej odtworzyć. Jej twarz również robiła się coraz bardziej niewyraźna w jego myślach i zaczął się bać, że całkiem ją zapomni.
– Nie – powiedział, czując, jak jej ciepła dłoń wyślizguje mu się z uścisku. – Nie odchodź.
– Hugo?
– Nie zostawiaj mnie!
– Hugo, obudź się!
Otworzył oczy lecz przez chwilę nic nie widział. W pomieszczeniu było jasno, zdecydowanie zbyt jasno. Nic nie widział. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to czyjeś długie blond włosy zasłaniały mu wszystko.
– Gdzie jestem? – zapytał otępiały, mrugając zawzięcie i wciąż czując żar pod powiekami. Było mu strasznie gorąco.
– U Ariany. Poskładaliśmy cię do kupy. Długo gorączkowałeś, ale leki chyba już zaczynają działać. Jak się czujesz?
Hugo nie odpowiedział. Zaczynał sobie przypominać – odwiedziny u Fernanda, to jak pękły mu szwy i jak poprosił Arianę, żeby zszyła je domowymi nićmi. Odruchowo złapał się za obandażowany bok, ale nie poczuł bólu. Rozejrzał się po pokoju i zobaczył kroplówkę, do której był podłączony. Ktoś podał mu leki przeciwbólowe. Spojrzał na dziewczynę, która przypatrywała mu się z niepewną miną i rozpoznał w niej narzeczoną Conrada, Evę. Wzdrygnął się, kiedy dotknęła dłonią jego czoła, by sprawdzić czy nadal gorączkuje. Złapał ja za nadgarstek i odruchową odciągnął jej rękę.
– Ał! – pisnęła, bo ten ruch był dość gwałtowny.
Chłopak zerknął na nadgarstek i uniósł lekko brwi, a Eva wyrwała dłoń z jego uścisku i szybko naciągnęła rękawy błękitnego swetra, który miała na sobie.
– Nie oceniaj – powiedziała, spuszczając wzrok, jakby się wstydziła.
Hugo nie miał zamiaru. Nie pierwszy raz widział takie blizny na nadgarstkach. Widział w życiu wiele rzeczy. Mało co mogło go już zaskoczyć.
– Kim ja jestem, żeby cię oceniać? – zapytał.
Nie bardzo interesowała go jej życiowa historia. Bardziej martwiło go to, że przespał tyle czasu.
– Jak długo byłem nieprzytomny?
– Budziłeś się co jakiś czas i mamrotałeś w malignie. Nic nie pamiętasz?
– Co takiego mówiłem? – Hugo nagle się zawstydził, zdając sobie sprawę, że to, co brał za sny, mogło wcale nie być snami tylko zwidami.
– Głównie wołałeś matkę. – Eva obserwowała rekonwalescenta uważnych wzrokiem. – I powtarzałeś nazwiska. Wciąż te same.
Hugo nagle zaschło w gardle. Dobrze wiedział, jakie nazwiska wypowiadał. Zapewne te same, które powtarzał sobie codziennie w głowie jak mantrę. Imiona osób, które zabił, a które pamiętał i które nawiedzały go od czasu do czasu w koszmarach. Eva widząc jego przerażony wzrok, nalała mu wody z dzbanka stojącego przy łóżku i podała szklankę, a kiedy wszystko wypił, nalała kolejną.
– Gdzie Ariana? – zapytał, chcąc zmienić temat. Nie miał zamiaru dłużej nadużywać gościnności Santiago. Czas wracać do domu. Fernando pewnie zastanawiał się, gdzie jest.
– Musiała iść do pracy – wyjaśniła Eva, a domyślając się, co chodzi Delgado po głowie, dodała: – Twój ojciec powiedział Fernandowi, że na czas rekonwalescencji zostaniesz z nim. Barosso to łyknął, także nie musisz się nim przejmować. Jesteś tutaj bezpieczny. Musisz nabrać siły, jeśli chcesz się na nim zemścić.
Hugo spróbował usiąść na łóżku, ale ciężko mu było się podnieść. Głowę miał jakby z ołowiu. Czuł, że zaraz oszaleje.
– Niczym się nie przejmuj. Spróbuj zasnąć.
Nie było to trudne. Zamknął oczy i już po chwili opadł w objęcia Morfeusza.


Sam nie wiedział, ile czasu spędził w mieszkaniu Ariany. Santiago nie uskarżała się na jego obecność w jej domu, choć dobrze wiedział, że wolałaby by został w szpitalu. On jednak nie zamierzał się tam pojawiać. Nie tylko dlatego, że nienawidził szpitali, ale też nie miał ochoty spotkać Juliana. Nadal miał w pamięci słowa kumpla i zamierzał się ich trzymać. Wszyscy, na których mu zależało, byli w niebezpieczeństwie. Po co dokładać do listy kolejne osoby? Powtarzał to sobie w duchu, by poczuć się lepiej i jakoś się usprawiedliwić.
Hugo nie był typem faceta, który umie usiedzieć w jednym miejscu. Pragnął wyjść z tych czterech ścian i wreszcie odetchnąć orzeźwiającym lutowym powietrzem, ale „aniołki Charlie’ego” jak nazywał Arianę, Evę i Massimilianę, kategorycznie mu tego zabraniały, nie chcąc powtórki z rozrywki jakim było zszywanie jego rany domowymi sposobami. Tak więc utknął na wiele długich dni pod jednym dachem z gringą, dziunią i świruską (z braku lepszego zajęcia wymyślił im całkiem sporo pseudonimów). Każda z nich denerwowała go na swój sposób i, choć był wdzięczny za opiekę, z chęcią uciekłby stamtąd jak najprędzej. Massi była z nich wszystkich najgłośniejsza, wciąż puszczała głośną muzykę, a kiedy mówiła, miał ochotę wepchnąć jej knebel w usta, żeby się już zamknęła. Była pozytywnie nastawiona do wszystkiego i przebywając z nią, miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje tęczą. Jakby tego było mało, wciąż robiła mu zdjęcia i jeszcze żądała, by się na nich uśmiechał. Poprzysiągł sobie, że kiedy tylko wyjdzie z łóżka, roztrzaska jej aparat na drobne kawałeczki.
Eva z kolei zasypywała go masą pytań na temat Conrada i czuł się jak na sesji terapeutycznej. Miał już dość słuchania jej problemów miłosnych i wysłuchiwania narzekań, że Conrado wcale jej nie kocha, tylko zaręczył się z czysto biznesowych pobudek. Co jakiś czas też rozpływała się nad detalami wesela, które planowała od wieków, a które nie wiadomo kiedy miało nadejść. Miał już dość wszystkich szczegółów dotyczących tortów, kotylionów, stada gołębi, które zostanie wypuszczone, kiedy państwo młodzi powiedzą sobie sakramentalne „tak”. Miał tego wszystkiego po dziurki w nosie a przed ucieczką powstrzymywała go jedynie myśl o zemście i to, że musi być w pełni sił, jeśli chce jej dokonać.
Krótko po śmierci Felipe Diaza Conrado zwołał konferencję prasową, w której wyraził żal z powodu odejścia swojego patrona. Hugo oglądał transmisję w telewizji, zastanawiając się, co takiego dzieje się w głowie mieszkańców Valle de Sombras. Na kogo zagłosują? Fernando już dawno stracił poparcie wielu mieszkańców, nie cieszył się dobrą sławą, a jego synowie wcale nie ułatwiali mu wygrania wyborów. Jeden siedział w więzieniu za morderstwo, drugi wąchał kwiatki od spodu, a trzeci – cóż… co do trzeciego to Hugo sam nie był pewny. Wiedział od ojca, że niedawno Nico spędził dwa dni w areszcie. Kolejny powód, by zrazić wyborców do rodziny Barosso.
Jednak Hugo wiedział, że pomimo tego wszystkiego, Barosso miał w mieście nadal wiele wpływów. Gruppo Barosso ogłosiła upadłość i wizerunek Fernanda znacznie podupadł, ale miał on też swoich wiernych zwolenników. Ludzi, który pamiętali czasy świetności miasteczka, kiedy to Fernando uchodził niemal za dobroczyńcę. Delgado był pewny, że Fernando spadnie na cztery łapy. Obojętnie jakie brudy wychodziły na wierzch, on zawsze jakoś się ratował. Był skłonny poświęcić własnych synów i wyrzec się ich, jeśli tylko zagwarantuje mu to zwycięstwo w wyborach.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że Conrado jest silnym konkurentem. Nawet bez Diaza po swojej stronie, jego program wyborczy przemawiał do wielu mieszkańców, choć większość z nich nadal patrzyła na niego nieprzychylnie, jako że był „nietutejszy”. Hugo bardzo chciał wyrwać się już z łóżka i pomóc, w jakikolwiek sposób. Nawet jeśli musiałby wrócić do Fernanda i ponownie z nim zamieszkać.
Transmisja konferencji prasowej się skończyła i Ariana wyłączyła telewizor.
– Jak się czujesz? – zapytała, wchodząc do sypialni i otwierając okna, by przewietrzyć nieco pomieszczenie.
– Czułbym się lepiej, gdybym mógł stąd wyjść. – Hugo zmarszczył nos i podrapał się po głowie. – I gdybym mógł wziąć prysznic.
– Dobrze wiesz, że nie możesz. Twoje szwy…
– Wszystko dobrze się już goi, nawet Juarez to przyznał. – W głosie Huga dało się słyszeć błagalną nutę. Rzeczywiście, doktor Juarez, którego wezwali jakiś czas temu (Hugo kategorycznie zabronił dzwonić do Juliana), dokonał oględzin pacjenta i stwierdził, że Hugo jak zwykle wyliże się z każdego zranienia. – Mówiłem ci już, że złego diabli nie biorą.
Ariana zmarszczyła brwi i spojrzała na zegarek. Niedługo miała wyjść do pracy.
– Okej, niech ci będzie. Faktycznie jesteś już nie pierwszej świeżości. – Dała za wygraną, a Hugo uniósł w górę wyciągniętą pięść tak gwałtownie, że aż syknął.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest! – powiedział szybko, odrzucając pościel i chcąc wstać z łóżka czym prędzej, bo bał się, że Santago zmieni zdanie.
Dziewczyna zacmokała cicho i poprowadziła go do łazienki.
– Zamierzasz tu stać i się przyglądać? – Hugo uniósł wysoko brwi, widząc, że Ariana nie zamierza wyjść z łazienki.
– A jak coś ci się stanie?
– Powiedz od razu, że chcesz sobie popatrzeć, gringa. – Hugo uśmiechnął się swoim zwykłym cwaniackim uśmieszkiem, co nawet nieco uspokoiło Arianę.
– Humor ci wraca. To dobrze. Masz! – Rzuciła w jego stronę jakiś przedmiot, a on złapał go w locie, wykonując dziwną żonglerkę. Była to maszynka do golenia.
– Ogol się. Wyglądasz jak żul.
– Dzięki. Zawsze miło to usłyszeć.
Po szybkim prysznicu, wreszcie poczuł, że żyje. Tego mu było trzeba. Idąc za radą swojej gospodyni, ogolił się i wreszcie wyglądał w miarę przyzwoicie. Rana goiła się bardzo dobrze, choć nadal doskwierał mu ból, ale nie było to nic do czego nie byłby przyzwyczajony. Hugo odczuł nawet pewną ochotę, żeby się roześmiać. Po raz pierwszy od dawna.
– Co cię tak rozbawiło? – Ariana przyglądała mu się ze zdziwieniem. Wreszcie zaczynał wracać do normalności, co niezmiernie ją cieszyło.
Delgado wzruszył tylko ramionami, nadal się uśmiechając.


Kolejne dni już mniej mu się dłużyły. Wreszcie opuścił sypialnię Ariany, choć ta upierała się, by nadal tam sypiał. On jednak stwierdził, że będzie mu wygodniej na kanapie. Nie było to zgodne z prawdą, ale nie chciał nadużywać gościnności. Widział, że ostatnimi czasy dziewczyna się nie wysypiała, bo musiała spać na niewygodnej sofie w salonie.
Hugo znalazł sobie nową rozrywkę, a mianowicie nabijanie się z Evy, z którą spędzał najwięcej czasu, jako że jako jedyna z całego „sabatu czarownic” nie chodziła do pracy.
– Spójrz w prawo i unieś lekko podbródek – poprosił, szkicując coś w notatniku, który pożyczył, a raczej sobie przywłaszczył.
– Malujesz mój portret? – Eva czuła się mile połechtana, że ktoś poświęca jej uwagę. Miło było porozmawiać z kimś, kto jej nie znał i jej nie osądzał.
– Można tak powiedzieć. – Hugo uśmiechnął się pod nosem, machając zawzięcie ołówkiem.
– Conrado mówił mi, że chciałeś zostać architektem. Umiesz ładnie rysować?
Hugo pozostawił jej pytanie bez odpowiedzi, a zamiast tego obwieścił teatralnie:
– Ta-dam! Skończyłem!
Obrócił w jej stronę notatnik a mina Evy zrzedła.
– Jesteś debilem, wiesz? – Uderzyła go mocno w ramię, ale on tylko roześmiał się głośniej.
– Oprawię to w ramkę! Czyż to nie piękny portret?
– To nie portret, to karykatura! – Eva założyła ręce na piersi i wpatrzyła się ze zdegustowaniem w wielką głowę i uwydatniony podbródek swojej podobizny. Krótkie nóżki utrzymywały się na wysokich szpilkach a sukienka szczelnie ją opinała, eksponując wystające tu i ówdzie wałeczki tłuszczu. – Wcale nie mam takich oponek!
– Oj, to tylko żart. – Hugo przestał się śmiać w głos i uśmiechnął się przepraszająco. – Nudzi mi się tu niemiłosiernie.
– Poczekamy na Juareza, niech on zdecyduje czy możesz już wrócić do domu. Tylko… tak właściwie, gdzie jest twój dom?
Hugo przez chwilę się zamyślił. Dobre pytanie. Gdzie tak właściwie było jego miejsce? Na pewno nie u Camila. Tam nie mógł zostać, to zbyt niebezpieczne dla jego rodziny. U Fernanda? Mieszkał tam w końcu bardzo długo, ale teraz sam nie wiedział, czy chce wrócić pod dach mężczyzny, który odpowiada za śmierć jego matki.
Coś z tych myśli musiało się odbić na jego twarzy, bo Eva się odezwała.
– Pogadam z Conradem. Załatwimy ci jakieś mieszkanie.
– Nie trzeba. Nigdzie nie zagrzewam miejsca na dłużej. Taka już moja natura.
– Twoja natura to pakowanie się w kłopoty – skwitowała Eva, przypatrując się mu uważnie. – Jesteś naprawdę niesamowity.
– Nie jestem pewien, czy to miał być komplement czy obelga.
– Może i jedno, i drugie. – Eva usiadła na fotelu i spojrzała na niego z zaciekawieniem. – Nie wiesz nawet, ile masz szczęścia, że żyjesz. I że masz wokół siebie ludzi, którym na tobie zależy.
Hugo nie wiedział, czy nadal rozmawiają o nim, czy może Eva subtelnie nawiązuje do swoich blizn na nadgarstkach, o których nie rozmawiali ani razu od kiedy po raz pierwszy je zobaczył.
– Może mam szczęście – powiedział, odkładając notatnik z rysunkami. – A może to klątwa.
– Co masz na myśli? – Eva nie mogła zrozumieć, jak ktoś może nie doceniać tego, co ma.
– Wiesz ile razy byłem bliski śmierci? Nie… – Hugo sam siebie poprawił. – Wiesz, ile razy CHCIAŁEM umrzeć? I jakoś za każdym razem wracam. Za każdym razem jakoś udaje mi się wyjść cało. Zupełnie jakby jakaś nadprzyrodzona siła utrzymywała mnie przy życiu, choć wcale tego nie chcę. Doszedłem do wniosku, że życie wcale nie jest nagrodą. Jest raczej karą. Śmierć byłaby wybawieniem. A życie… musisz żyć z tym, co zrobiłeś. Codziennie o tym myślisz i masz poczucie winy. Ty też to czujesz.
Eva mimowolnie złapała się za nadgarstek.
– Bóg po prostu nie pozwala mi umrzeć – kontynuował Hugo. – To nie jest kwestia szczęścia. To jest jak fatum. – Podniósł się z miejsca i chciał wyjść z pokoju, ale powstrzymały go słowa Evy.
– A może Bóg ma wobec ciebie inne plany? Może On uważa, że zasługujesz na drugą szansę. Może każdy z nas zasługuje.
Hugo stał przez chwilę, wpatrując się w przestrzeń, po czym uśmiechnął się lekko.
– Nie ma drugich szans. Nie dla nas.
Po tych słowach zostawił Evę bez żadnych złudzeń.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 10:52:56 24-07-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:21:58 25-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 111

NADIA / MARCELA / TRAVIS / AIDAN


Tej nocy Nadia nie mogła zmrużyć oka. Myśl, że ktoś próbował ją zabić, była nie do zniesienia. A jeszcze bardziej nie do zniesienia było to, że jej teściowa przez pomyłkę leżała teraz w szpitalu i walczyła o życie. Gdyby nie to, że Nadia wyjechała do stolicy, to tak naprawdę ona zostałaby zaatakowana nożem w swojej własnej sypialni.
Nawet nie mogła wrócić do domu, bo policja zabezpieczyła cały teren. Nieoczekiwanie jednak pod swój dach przyjął ją Fabricio. Wraz z córką oczywiście. Nie pamiętała zbyt dokładnie, jak do tego wszystkiego doszło, ale cieszyła się, że miała wreszcie okazję poznać brata. W prawdzie okoliczności do tego nie były wymarzone, ale każdy sposób dobry.
Nadia wstała ostrożnie z łóżka tak, by nie obudzić Camili, i włożyła bawełniany szlafrok, który pożyczyła jej Emily. Później cichutko przemknęła do kuchni. Była dopiero szósta rano. Nie podejrzewała żadnego z mieszkańców o tak wczesne wstawanie, więc musiała zachowywać się w miarę cicho. Zdjęła z suszarki wysoką szklankę i użyła ekspresu do kawy, by zaparzyć sobie latte macchiato.
Kuchnia państwa Guerra była otwarta na salon. Dokładnie tak jak jej.
Nagle wyrósł przed nią jak spod ziemi Fabricio.
– Nie możesz spać? – zapytał, podchodząc do wiszącej szafki i wyjmując z niej kubek z napisem „Kubek męża, który się NIGDY nie myli”.
Nadia podskoczyła, oblewając się kawą. Całe szczęście, że latte to nie wrzątek, bo w przeciwnym razie, ona również wylądowałaby na ostrym dyżurze, tyle że nie z raną kłutą jak jej teściowa, a z poparzeniem pierwszego stopnia.
– Przestraszyłeś mnie – powiedziała, chwytając mokrą szmatkę i próbując zetrzeć plamę z szlafroka szwagierki.
– Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru – odparł nieco skruszony.
– W porządku, tylko Emily będzie pewnie zła, że zniszczyłam jej szlafrok. – Nadia odłożyła szmatkę i spojrzała krytycznym okiem na plamę po kawie.
– Zejdzie w praniu, nie martw się – uspokoił ją brat, robiąc sobie małą czarną kawę bez cukru. – Usiądź, porozmawiamy.
– Zabrzmiało groźnie. – Kobieta posłusznie usiadła przy stole. – Ale faktycznie, powinniśmy pogadać – przyznała mu rację.
Fabricio skończył robić kawę i zajął miejsce naprzeciwko przyrodniej siostry.
– Jak się czujesz? – zapytał, chcąc wykazać zainteresowanie stanem emocjonalnym Nadii po tym, co się wydarzyło w nocy.
– Tak sobie – odparła krótko i ziewnęła. – Budziłam się co piętnaście minut.
– To zrozumiałe, martwisz się o swoją teściową. – Guerra upił łyk z parującego kubka. – W jakim ona jest stanie?
– Lekarze mówią, że krytycznym – odpowiedziała ze smutkiem De la Cruz i spuściła głowę.
– Spójrz na mnie – poprosił Fabricio, unosząc podbródek siostry. – Nie powiem ci, że będzie dobrze, bo tego nie wiem, ale mogę cię zapewnić, że masz we mnie wsparcie – powiedział, ze szczerością patrząc Nadii w oczy.
– Zawsze chciałam mieć brata, wiesz? – wyznała, lekko się uśmiechając.
– No to masz – rzekł, odwzajemniając uśmiech.
– Czy mogę liczyć na jakiś braterski uścisk? – Nadia nie była pewna, czy powinna o to pytać. W końcu dopiero co się poznali.
Fabricio bez słowa wstał i podszedł do siostry. Zszedł na nogach do przysiadu i wziął Nadię w ramiona.
– Może zadzwonisz do ojca? – spytał ostrożnie, odsuwając się od De la Cruz.
– Nie ma mowy – obruszyła się, wstając gwałtownie z miejsca.
– Nie bądź niemądra. Chcesz do końca życia się do niego nie odzywać?
– Myślisz, że mnie jest łatwo? Że za nim nie tęsknię? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Podeszła do okna i zaczęła wpatrywać się w niebo. – Tęsknię, ale to nie ja powinnam wyciągnąć pierwsza rękę na zgodę.
– Rozumiem, że czujesz się upokorzona tym policzkiem w obecności wszystkich, ale spróbuj go zrozumieć.
– Ależ rozumiem. Rozumiem, i akurat to już dawno mu wybaczyłam, bo miał rację. Też bym się spoliczkowała na jego miejscu – przyznała Nadia całkiem szczerze. – Jedyne czego nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, to fakt ukrywania przede mną, że mam brata.

***

Marcela i Pablo spacerowali po plaży w blasku księżyca. Oboje byli bardzo szczęśliwi. Nie wiedzieli jak długo to potrwa, ale cieszyli się każdą chwilą spędzoną w swoim towarzystwie.
– Kocham Cię, wiesz? – wyznała kobieta, przygryzając wargę.
– Naprawdę mnie kochasz? – zapytał zdziwiony.
– Co cię tak dziwi? Myślałeś, że jesteś dla mnie tylko przygodą?
– Nie, ale nie spodziewałem się takiego wyznania.
Dźwięk telefonu przerwał piękny sen Marceli. Zaklęła, szukając urządzenia po omacku na szafce nocnej. Przetarła zaspane oczy i po tym jak już znalazła komórkę, spojrzała na jej ekran. Dostała esemesa od…
– Jeronimo?! – Wyskoczyła z łóżka tak gwałtownie, że zakręciło się jej w głowie. Usiadła z powrotem, wdychając i wydychając powietrze. – Czego chce ode mnie ten kutas? – zapytała samej siebie, gdy tylko odzyskała równowagę.
Niepewnie otworzyła wiadomość.

„Cześć, suko. Nie jesteś już moją żoną, więc chyba mogę się tak do ciebie zwracać, prawda? Oddaj mi resztę moich rzeczy, które leżą w garażu, bo inaczej gorzko pożałujesz. Podpisano, Twój Ukochany Ex-mąż.”

– Ty gnoju – wycedziła przez zęby Marcela.

„Ja się nie przywitam, bo musiałabym nazwać cię niezłym chujem, a przecież i tak nim jesteś, więc to dla ciebie nic nowego, prawda? Twoje rzeczy wyrzuciłam do kosza i zapewne są już w drodze na wysypisko. Podpisano, Suka.”

Nie obchodziło jej, co o niej myślał ten śmieć. I tak wiedziała, że miał o niej jak najgorsze zdanie i nawet miły podpis by tego nie zmienił. „Suka” była w tym przypadku czystą ironią.
Marcela, nie chcąc dłużej myśleć o ex-mężu, wróciła myślami do pierwszego pocałunku z Pablem. Martwiła się jego późniejszą postawą. Postanowiła do niego zadzwonić, ale mężczyzna nie odebrał. Duran przymknęła oczy, próbując zapanować nad emocjami. Nie chciała go stracić, a niewątpliwie tak się właśnie działo. Zaczęła pisać esemesa.

„Pablo, chyba powinniśmy porozmawiać. Odezwij się. Marcela.”

Nie wiedziała, co mogłaby więcej napisać po tym, co zaszło między nimi. Tęskniła za nim, ale nie zmusi go przecież, by się z nią zobaczył. Nie liczyła nawet, że jej odpiszę, ale nadzieja umiera ostatnia.
Telefon zawibrował w dłoni Duran. Wierząc, że to Pablo, spojrzała szybko na wyświetlacz i przeżyła zawód. To ten dupek Jeronimo.

„Słonko, nie wk****aj mnie, bo wiesz do czego jestem zdolny. Czekam na ciebie w kasynie w Monterrey, przyjdź.”

– Spierdalaj – wyrwało się jej z wściekłości.

***

Aidan od rana siedział przy komputerze i szukał ciekawych ofert z nieruchomościami na sprzedaż. Gdy w końcu znalazł [link widoczny dla zalogowanych] dla siebie, skontaktował się z agencją, która wystawiła ogłoszenie. Umówił się na spotkanie z agentem, który się tym zajmował i pozostało mu już tylko czekać do piątku, by na własne oczy obejrzeć wnętrze rezydencji.
Zadzwonił do Dayany, która natychmiast zgodziła się z nim spotkać w pobliskim parku. Wzięła ze sobą na spacer swoją ukochaną sunię, która wabiła się Stella. Była rasowa, ponieważ należała do rodziny Golden Retriverów.
– Cześć, kochanie. – Aidan pocałował dziewczynę w usta, po czym pogłaskał Stellę po jej kremowej sierści. – Ciebie też witam, psinko.
– Aidan, to suczka – zaśmiała się Dayana.
– Przecież wiem, i co z tego? – odparł mężczyzna z uśmiechem. – Suka też pies – stwierdził radośnie.
– Niech ci będzie. – Szatynka okręciła smycz wokół nadgarstka i zarzuciła swojemu chłopakowi ręce na szyję, a on objął ją w pasie. – Jakie mamy plany na dziś? – zapytała tuż przy ustach Gordona.
– Dziś muszę jeszcze zajrzeć do kancelarii, ale wieczorem jestem cały twój – wyszeptał jej zmysłowo do ucha. – Póki pamiętam, pójdziesz ze mną w piątek rano na oglądanie domu? – spytał już normalnym głosem.
– Oczywiście, że pójdę – zgodziła się z radością. – Ale ty później wyprowadzisz na spacer Stellę, bo ja mam coś do załatwienia.
– Ty nie pytasz mnie o zdanie. Ty mi to oznajmiasz, prawda?
– Tak, kochanie.
– Podstępna kobieta z ciebie – zaśmiał się. – Ale w porządku, zgadzam się.
– Nie masz wyboru.
Stella zaszczekała i zamerdała ogonem.
– Widzisz? Ona też się cieszy z twojego towarzystwa. – Dayana parsknęła śmiechem.

***

Travis był w szoku, gdy zobaczył przed sobą adoptowanych rodziców. [link widoczny dla zalogowanych] i [link widoczny dla zalogowanych] Mondragonowie przylecieli do Miasteczka Cieni aż z Puerto Rico. To ponad siedem godzin lotu do Meksyku wraz z przesiadką, a później jeszcze jakieś trzy godziny taksówką do zadupia, dlatego młody mężczyzna był zdziwiony ich obecnością w Valle de Sombras. Był pewien, że stało się coś złego.
– Co wy tutaj robicie? – zapytał na wstępie.
– Ładnie witasz rodziców – rzekł Rosendo nieco zawiedziony postawą syna. – Nie cieszysz się, że nas widzisz?
– Ależ oczywiście, że się cieszę, tato – odparł Travis już weselej, uśmiechając się szeroko. – Jestem po prostu zaskoczony waszym przyjazdem, mogliście mnie uprzedzić. Przygotowałbym się jakoś. – Mężczyzna podszedł do rodziców i uściskał ich mocno.
– Wiesz, synu, jaki jest ojciec – odezwała się matka. – Lubi robić ci niespodzianki.
– Oj, wiem – zaśmiał się młody Mondragón, po czym zaprowadził Donę i Rosenda do domu Dayany oraz jej brata Conrada.
Mondragonowie byli dla rodzeństwa prawdziwym wujostwem. Otóż Dona to siostra ojca Dayany i Conrada.
– Rozgośćcie się – powiedział Travis, biorąc od Rosenda walizki. – Zaraz zaniosę je na górę. Nikogo obecnie nie ma w domu, ale jak wróci moja kuzynka to na pewno się ucieszy, że was widzi.
– Nie widzieliśmy tej dziewczyny pół wieku – oceniła Dona. – Co u niej i jej brata?
– Sami jej zapytacie, jak się zjawi. Poszła gdzieś z narzeczonym, ale niedługo powinna wrócić.
– Dobrze – odparł ojciec, siadając na kanapie w salonie.
Dona również usiadła.
– Mamo, powiesz mi wreszcie prawdę? – zapytał zniecierpliwiony Travis. – Tęsknota za synem to jedno, ale na pewno istnieje też drugi powód. I chcę go natychmiast poznać – zapowiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Przed tobą nic nie da się ukryć – zauważył Rosendo. – Powiedz mu – zwrócił się do swojej żony.
– Mam raka mózgu – wyznała Dona na wpół łamiącym się głosem. – Jestem tutaj umówiona do jednego z najlepszych lekarzy onkologów na świecie, którego polecono mi w szpitalu w Puerto Rico. Do doktora Juliana Vazqueza.
Usłyszawszy tę tragiczną wiadomość od matki, Travis zbladł.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:22:28 25-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 112
Javier/ Victoria/ Julian/Ingrid/ Fabricio/Emily/ Rosario

Poranek był deszczowy. Delikatna mżawka rytmicznie uderzała o parapet ich sypialni sprawiając, iż Javier Reverte naciągnął na uszy poduszkę usiłując tym samym pozbyć się źródła dźwięku. Nadaremno. Nadal słyszał rytmiczne kap, kap, kap uderzające o zewnętrzny parapet. Zły, iż nie może się porządnie wyspać usiadł na łóżku ze autentyczną złością spoglądając w okno. Zerknął na część łóżka Victorii, która okazała się być pusta. Reverte zmarszczył brwi biorąc do ręki telefon, który wczorajszej nocy położył jak zawsze na komodzie. Była szósta trzydzieści rano a on lubiący sobie pospać wiedział, że nie zaśnie. Po pierwsze nie było Victorii, po drugie cholerna mżawka bębniła w parapet. Odrzucił na bok kołdrę człapiąc do łazienki. Potrzebował piętnastominutowego prysznica.
Dwadzieścia minut później ubrany wszedł do kuchni z zamiarem przyrządzenia śniadania. Harcerzyk bowiem potrzebował porządnego posiłku. Javier rozumiał wszystko. Żałoba żałobą, ale jeść trzeba a młody mężczyzna zamiast użalać się nad sobą musi wziąć się do pracy. Nawet jeśli to oznacza wieczór w towarzystwie podejrzanych typków. Magikowi nie podobało się, iż Luke chcę dołączyć do jakże zacnego grona tajnych agentów i Bóg mu świadkiem, iż próbował go od tego odwieść. Ba! Próbowała nawet Emily która przecież wie z czym się to je. Harcerzyk jednak zaparł się i postanowił i tak zrobić swoje. Z jednej strony Magik uważał to za głupotę a z drugiej podziwiał odwagę, bo jeśli Lukcas wejdzie między wrony to zacznie krakać a Javier krakania wron nie cierpiał. Wyciągając mleko z lodówki spojrzał na stojący w środku sernik. Skrzywił się mimowolnie. Jego sernik był zdecydowanie lepszy. Milion razy lepszy. Wyciągnął też jajka, schłodzoną butelkę wody gazowanej. Poda dziś naleśniki z białym serem i bananami.
Wyrabiając ciasto naleśnikowe zastanawiał się nie tylko nad dzisiejszym strojem, ale nad tym co szef Templariuszy chcę osiągnąć zapraszając na wieczór hazardowy Lukasa. Wiedział przecież że jest policjantem. Miał zapewne swoje wtyczki na miejscowym komisariacie więc co nim kierowało? Może zwykła ludzka ciekawość do czego policjant się posunie? Javierowi automatycznie nasunęło— się jeszcze jedno pytanie — Czy to możliwe, że wiedział, iż ma do czynienia z agentem FBI? Oby żył w błogiej nieświadomości dla ich obojga. Bo jeśli to biada im obu, oj biada.
W tym samym czasie, kiedy Javier Reverte wylewał ciasto naleśnikowe na rozgrzaną patelnię jego narzeczona biegła truchtem przez plażę z kapturem na głowie i psem u boku. Hermes biegł dokładnie w tym samym rytmie co jego pani. Wypuściła powoli powietrze z płuc i zatrzymała się. Wyprostowała plecy, ściągnęła łopatki i chwyciła za stopę. Hermes usiadł na zadzie ui przyglądał się jej mądrymi niebieskimi oczami.
Nigdy nie była kanapowym leniem. Sport był czymś więcej niż utrzymaniem kondycji czy też sposobem na ładną i zgrabną sylwetkę był jej sposobem na przetrwanie. Kiedy Gwen snuła się po domu zbyt naćpana, aby kontaktować, kiedy ojciec raz za razem wracał pijany sport stał się jej sposobem na wyładowaniem złej energii gdzieś indziej. Nie wyżywała się na ludziach, lecz sobie samej, na własnym ciele. Nie popadła jednak w szaleństwo a znalazła równowagę. No i potrzebowała psa, który dotrzymywał jej kroku. Hermes był takim psem. Od szczeniaka psotny, żywiołowy, uwielbiający zabawy na świeżym powietrzu. Łagodny chociaż wystarczyła jedna komenda a stanie się w jej obronie. Prawdziwy przyjaciel. Rozciągnęła drugą nogę wyciągając z kieszeni smycz. Po plaży czy w parku Hermes biegał luzem jednak na uliczkach Valle de Sombras wolała mieć go przy swoim boku. Już niejedna starsza pani narzekała “że głośno szczeka” Truchtając przez budzące się ze snu ulice. Przebiegła obok zamkniętego jeszcze sklepu Nicholasa Barosso. Pewnie jak wszyscy ludzie w mieście nie wiedziała co myśleć o zachowaniu najstarszego syna Fernando.
Przed kilkoma miesiącami spakował się, sprzedał knajpę i wyjechał. Teraz wrócił kupił sklep, który otwierała młoda ekspedientka. Z miejskich plotek dowiedział się, iż Barosso weekend spędził w areszcie. To spowodowało, iż jej Victoria popadła w konsternację. To Nicholas zawsze wydawał się jej być tym statecznym bratem. Kiedy wyprowadził się z miasta uznała, że chcę zacząć od nowa, z dala od ojca i brata oczekującego na proces jednak teraz kiedy wrócił cała jej teoria o nowym początku się rozjechała.
Masz się o co martwić, upomniała samą siebie wchodząc na klatkę do swojej kamienicy. Odpięła Hermesowi smycz. Zwierzę potruchtało na górę a Victorię już w chwili wejścia na ich piętro powitał ten zapach. Pociągnęła nosem. Javier przygotowywał śniadania. Blondynka otworzyła drzwi a husky wcisnął się pierwszy do środka. Victoria zaśmiała się cicho pod nosem. W korytarzu zdjęła przez głowę bluzę z kapturem, stopy wysunęła z adidasów i w samych skarpetkach poszła do kuchni.
— Ale pachnie — skomentowała pociągając nosem. Reverte odwrócił do tyłu głowę posyłając ukochanej czuły uśmiech. Hermes trącił łapą swoją miskę. — Nakarmię go — powiedziała szybkim krokiem podchodząc do psa. Z podłogi podniosła naczynie ruszając do blatu,. Javier z jednej z szafek wyciągnął puszkę z psim żarciem. Kiedy ją otworzyła po pomieszczeniu rozszedł się zapach tuńczyka z warzywami. Pies zaskomlał błagalnie stając na dwóch łapach.
Kiedy Victoria przekładała jedzenie psa do miski Javier wyciągnął z szafki jej kubek i napełnił go czarnym gorącym płynem, który był oczywiście kawą. W tym samym czasie bezwstydnie przesuwał spojrzenie po sylwetce ukochanej zawieszając na chwilę wzrok na jej pośladkach.
— Javier — jęknęła przyłapując go na tym. Nadal jego pożądliwe spojrzenia ją krępowały.
— Podziwiam tylko moją piękną , seksowną kobietę — powiedział odstawiając kawę na blat. Podszedł do Victorii obejmując ją w tali. — W sumie to jestem zazdrosny. Wszyscy patrzą na ten twój tyłeczek w tych twoich opiętych leginsach i ołówkowych spódniczkach, ale wtedy dociera do mnie, że tylko ja widuję ten tyłeczek nago.
— Javier! — zarumieniła się odwracając do tyłu głowę. Magik pocałował ją w usta. Victoria mimowolnie obróciła się w jego ramionach oddając pocałunek. Czuła jak dłonie narzeczonego lądują na jej tyłku. — Javier muszę wziąć prysznic — odparła wyślizgując się z jego objęć
— Idź, Idź ja muszę dosmażyć naleśniki.
Victoria zamknęła drzwi od łazienki, rozebrała się i weszła pod prysznic. Fakt, iż drzwi otworzyły się po kilku minutach a do jej uszu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Odwróciła do tyłu głowę za szyby spoglądając na Magika, który uśmiechał się szelmowsko.
— Lukas śpi po drugiej stronie korytarza — przypomniała mu spoglądając na niego przez ramię.
— Będziemy bardzo cicho — powiedział blondyn wchodząc do prysznic. objął Vicky w tali przyciągając do swojego ciała. Pocałował ją czule w ramię — będziemy bardzo, bardzo cicho. Jak dwie psocące małe myszki — obróciła się w jego ramionach i pocałowała go mocno.
***
Fabricio zamyślił się nad słowami Nadii. Spoglądał na pogrążony we mgle i mżawce ogród. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Intuicja podpowiadała mu, iż nie miał złych intencji. Zapewne sam potrzebował czasu, aby oswoić się ze świadomością, że ma dziecko. Dorosłe, ale bądź co bądź dziecko.
— Znamy się od miesiąca — powiedział Fabricio. — Myślę, że tata potrzebował czasu, aby oswoić się z moim istnieniem.
— Ty wiedziałeś, że istnieje — wtrąciła się Nadia.
— Tak , ale prawda jest taka nie możecie się boczyć na siebie wiecznie. Musicie wreszcie usiąść i porozmawiać . Ojciec nie wyciągnie pierwszy ręki na zgodę —powiedział po krótkiej chwili namysłu —jest byt uparty. —Dźwięk obcasów sprawił, że oboje spojrzeli w kierunku wejścia. Emily weszła do środka zapinając kaburę z bronią. — Są widoki, do których nigdy nie przywyknę —powiedział wpatrując się w jej broń. —Kawy?
—Chętnie —odparła. —Dzień dobry
—Dzień dobry —odpowiedziała Nadia.
—Miałem nadzieję, że pośpisz trochę dłużej —powiedział wyciągając z szafki kubek.
—Chciałabym
—Diaz poradzi sobie bez ciebie — w głosie Fabricio dało się słyszeć ostrzegawczą nutę, kiedy stawiał przed Emily kubek pełne czarnego płynu. Nadia nie mogła nie zauważyć, że małżonkowie piją dokładnie taką samą kawę. — Jeden dzień Emily.
— Fabicio —blondynka westchnęła. Z korytarza dało się słyszeć tupot dziecięcych bosych stóp. Do środka wbiegła Camilla której buzię na widok matki rozjaśnił szeroki uśmiech. Nadia posadziła sobie córkę na kolanach. — Pójdę już.
—Odprowadzę cię.
— Do widzenia — rzuciła w stronę Nadii ruszając szybkim krokiem do drzwi. Fabricio szedł za nią. Zatrzymała się dopiero przy swoim samochodzie. —Nie rób tak.
—Jak? — zapytał
—Nie wyciągaj przy Nadii naszych problemów. Nie musisz tego robić
—Czego? Martwić się o ciebie każdego dnia, kiedy wychodzisz do pracy? Martwię się — urwał — Boję się że pewnego dnia nie wrócisz do mnie w jendym kawałku
—Myślisz, że ja się nie boję? —odpowiedziała pytaniem na pytanie. —Boję , ale muszę wrócić do pracy, bo jak tego nie zrobię tego teraz to mogę już nigdy nie wrócić.
—Wiem —wargi przycisnął do jej czoła. Objęła go w pasie przytulając się do niego. Za ich plecami zatrzymał się samochód, z którego wysiadła Rosario.
—Muszę jechać —powiedziała niechętnie cofając się do tyłu. —Uwinę się jak najszybciej i wrócę. Obiecuje —stanęła na palcach lekko całując go w usta. — Kocham cię.
—Ja ciebie też kocham.
Emily po przywitaniu się z Rosario odjechała. Fabricio stał i patrzył jak jej samochód znika za zakrętem.
—Wszystko w porządku? — zapytała syna kładąc mu dłoń na ramieniu.
—Tak — westchnął — Nigdy do tego nie przywyknę. Nieważne jak długo będę jej mężem nie przyzwyczaję się do tego
— Nie musisz —powiedziała Rose. —Ona od ciebie tego nie wymaga. Wspieraj ją, kochaj ją a reszta się ułoży.
— Dzięki a teraz chodźmy o środka poznasz Nadię, moją siostrę. — powiedział obejmując matkę ramieniem widząc jej pytające spojrzenie dodał szybko. — To długa historia. —idąc powoli do wejścia domu wprowadzał mamę w wydarzenia z ostatniego wieczoru.
***
Ingrid Lopez nie wyspała się. Po pierwsze Julian miał nocy dyżur i nie miała się do kogo przytulić. Po drugie w jej głowie kołatało się zbyt wiele myśli, aby mogła tak spokojnie przyłożyć głowę do poduszki i zasnąć. Tego ranka jednak przyświecał jej jeden cel — zmusić Juliana, aby porozmawiał z Hugo. Koniecznie! Tych dwóch upartych facetów musi wreszcie wyjaśnić sobie te wszystkie nieporozumienia, ponieważ Lopezównę zaczyna to powoli i męczyć i irytować. Julian zastanawiający się czy schować do kieszeni dumę i do niego zadzwonić czy dalej zachowywać się jak osioł. Szatynka postanowiła mu pomóc w podjęciu tej decyzji. Oczywiście najpierw się zdenerwuje a potem mu przejdzie.
W tym celu umówiła się w kawiarni Camilo Z Arianą. We dwoje na pewno wymyślą, jak pogodzić tych głupków. Zaparkowała samochód i wyłączyła silnik, Ari dopiero co otwierała i przez okna kawiarni było widać, jak ściąga krzesła i ustawia je przy stoikach. Ingrid wyszła z samochodu i ruszyła do środka. Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał informując o nowym klijencie. Ariana odwróciła do tyłu głowę spoglądając na Ingrid. Usta rozciągnęła w uśmiechu
— Ingrid — powiedziała na jej widok. Podeszła do niej i uściskała ją mocno. —Boże wielki cię nie widziałam
— Zdecydowanie zbyt długo —przyznała jej rację Lopez
— Boże jak ty urosłaś! —Krzyknęła spoglądając na jej brzuch
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem
— Jezu przepraszam — zaczęła zawstydzona Ari.
—Nic nie szkodzi. —Lopez machnęła ręką podchodząc do baru. Z ciekawością przyglądała się znajdującym się na wystawie ciastom. — Przybyło mi nieco centymetrów w pasie. Macie ciastka? Ten dzieciak wręcz kocha słodkie i kwaśne i lody miętowe z kwałkami czekolady.
—Zaraz ci jakieś podam —powiedziała Ariana uśmiechając się do szatynki.
—Dzięki. Musimy poważnie porozmawiać — zaczęła sadowiąc się na barowym stołku. — Tak dłużej być nie może.
—Masz na myśli Hugo i Juliana —domyśliła się panna Santiago stawiając przed Ingrid kawałek szarlotki.
—Tak. Julian prędzej obie ręce sobie odrąbie niż wyciągnie je do zgodny
—Mając więc z Hugo coś wspólnego. Próbowałam go przekonać, ale jakbym rzucała grochem o ścianę.
—Powinni usiąść i porozmawiać najlepiej przy butelce szkockiej. Zorganizujmy to. —Podjęła decyzję Lopez.
— Jesteś pewna, że chcesz włożyć palce między drzwi?
—Robię to zawodowo —powiedziała jedząc szarlotkę. —Ty zwab tu Hugo ja Juliana zamkniemy ich na zapleczu z butelką Jacka Danielsa i dwoma kieliszkami. Niech sobie pogadają a my w tym czasie zapakujemy makaroniki do pudełek.
— Dobrze, ale za nim to nastąpi to jak Julian? Oswoił się trochę z myślą, że będzie tatusie.
—Na całe szczęście tak —powiedziała z ulgą Ingrid. —Zachowuje się tata kwoka. — uśmiechnęła się pod nosem. —Jest czuły, opiekuńczy i kiedy wraca z pracy a ja jestem w domu to mówi do brzucha “Cześć Kruszynko” — zamrugała powiekami czując jak do oczu napływają jej łzy. Ari podsunęła jej paczkę chusteczek. — Ostatnio ciągle mi się to zdarza.
—To naturalne, w twoim ciele szaleją hormony.
—Wiem —powiedziała pociągając nosem. —Nigdy nie byłam płaczką a wczoraj ryczałam, jak bóbr oglądając Thora Mroczny świat. —pokręciłą z niedowierzaniem głową. — Oszaleję za nim urodzę.
—Nie będzie aż tak źle —pocieszyła ją. —Do porodu szybko zleci. Wracając do chłopaków to jak chcesz zwabić tu Juliana?
—Victoria mówiła, że dziś mają przyjść do kawiarni makaroniki które dostaną goście. Obiecałam, że je zapakuje do pudełeczek a ona są u nas w domu więc Julian je przywiezie. Ja przecież nie mogę dźwigać. Ty zadzwonisz do Hugo i powiesz, że spadłaś z drabiny i zwichnęłaś kostkę
—Nie nabierze się na to
— Nabierze, nabierze faceci uwielbiają być bohaterami —powiedziała wyciągając telefon i dzwoniąc do swojego chłopaka.

***
W tym samym czasie jak Ingrid i Ariana knuły przeciwko Hugo i Julianowi jeden z zainteresowanych pakował duże pudełka pełne mniejszych pudełeczek do bagażnika swojego samochodu ciągle mając z tyłu głowy nakaz Ingrid, aby żadne się nie zmięło, bo inaczej dostanie za swoje pogwizdując pod nosem włożył do środka ostatnie kartonowe pudło i zatrzasną bagażnik. W tym momencie rozdzwonił się jego telefon. Odebrał nie patrząc go dzwoni.
—Spakowałem już ostatatnie pudło będę za kwadrans
— Cześć —odezwał się rozbawiony męski głos.
—Heller — powiedział Julian — Wybacz myślałem, że to Ingrid dzwoni, żeby mnie pospieszyć. Co tam?
— Muszę się z tobą zobaczyć, najlepiej teraz. Jestem teraz przed jakąś gospodą w Valle de Sombras.
— Dobrze —odparł Vaquez siadając za kierownicą. Wsunął kluczyki do stacyjki. — Spotkajmy się w środku za dziesięć minut. — powiedział i rozłączył się. Rzucił telefon na siedzenie pasażera uznając, iż zawiadamianie Ingrid, iż musi spotkać się z Danielem to kiepski pomysł. Była a niego cięta niczym osa. I miała trochę racji. Julian nie mógł ryzykować swojego życia, przekładać swoje nad Hellera czy Gabriela, pakować się w koleiną wojnę z mafią. Z drugiej strony jak Danny się w to wszystko wplątał?
Pamiętał go jako spokojnego i cichego. Skupionego na nauce. Dogadywali się, bo byli podobni. Nie imprezowali, nie upijali się po prostu wkuwali materiał, odbębniali praktyki. Byli zwykłymi studentami. Kontakt im się urwał, kiedy Julian wyjechał za Ingrid do Stanów. Lekarz zaparkował na parkingu przed gospodą. Heller na niego czekał. Julian wysiadł.
— Musisz mi pomóc —powiedział na przywitanie
—Ciebie też miło widzieć —rzucił kąśliwym tonem mężczyzna. —O co chodzi? — zapytał biodrem opierając się o masę auta.
—O Gabriela — powiedział Daniel i zaczął relacjonować Julianowi wydarzenia ostatnich dni.
—Zróbcie przeszczep rodzinny —powiedział. — Valle de Sombras ma jednej z najlepszych oddziałów transplantologii w Meksyku.
—Wiem chodzi o to, że chłopak ma grupę krwi ojca a ten nie jest zbyt chętny do współprac
—To go zmuście.
— Niby jak? Sprawę trzeba załatwić po cichu.
—Po co? —odpowiedział mu pytaniem na pytanie Julian. —On wykorzystał media, żeby dopaść syna, więc wy wykorzystajcie media, żeby dopaść jego nerkę. Nagłośnijcie sprawę, zmuście go, żeby nie był ofiarą a wybawcą. Heller opinia publiczna go zniszczy, jeśli nie odda synowi nerki, kontrahenci się od niego odwrócę i będzie skończony. Odda nerkę, żeby zachować swoją pozycję i być dobroczyńcą.
— Spieszysz się bardzo? Możemy pójść na kawę.
—Nie dziś —powiedział —Obiecałem Ingrid, że zawiozę jej te pudełka na makaroniki do miejscowej cukierni — Julian usłyszał jak jego zostawiony w samochodzie telefon dzwoni
—Idź pantoflarzu — zaśmiał się Heller. Julian uśmiechnął się, pożegnał i ruszył do kawiarni. Dojechał tam w pięć minut. Ingrid stała w progu ze założonymi na piersi rękoma. Wyszedł podchodząc do kobiety. Pocałował ją w zmarszczone czoło.
—Już jestem — wymamrotał —Nie złość się
— Nie złoszczę po prostu Ari skręciła nogę w kostce.
— Co? —wszedł szybko do środka. — gdzie jest? —rozejrzał się
—Na zapleczu —powiedziała pociągając nosem. —Zajrzysz do niej?
—Już idę —szybkim krokiem ruszył na zaplecze. Wszedł do niewielkiego pomieszczenia i niemal natychmiast usłyszał dźwięk zamykanych drzwi. —Co do jasnej cholery? — zapytał sam siebie spoglądając na drzwi.
— Mam ten — Hugo wyprostował się spoglądając na Juliana —lód —dokończył.
— Ingrid bądź tak uprzejma i otwórz te drzwi.
—Nie —usłyszał głos Lopez — Ty i Hugo musicie ze sobą poważnie porozmawiać jak dwóch dorosłych facetów. Dajcie sobie po mordzie, jeśli potrzeba a później napijcie się po kieliszki Jacka Danielsa, którego włożyłam do lodówki. Na niej też stoją dwa kieliszki. Miłych pogaduszek.
— Lopez! —Hugo warknął. —Otwieraj te cholerne drzwi ja nie mam twojemu facetowi nic do powiedzenia! Ariana otwieraj!
—Nie Hugo —odezwała się Santiago. —My zapakujemy makaroniki a wy porozmawiacie.
— Ari —krzyknął uderzając pięścią w drzwi. —Niewiarygodne! Wiedziałeś o tym?!
—Co? Nie, mam lepsze sprawy do załatwienia niż siedzenie z tobą w jednym pomieszczeniu.
—Świetnie, bo tak się składa, że ja też!
Julian opadł na krzesło stojące najbliżej niego i wyciągnął przed siebie nogi. Zerknął na Hugo który oddychał szybko i nierówno.
—Usadź sobie, bo zawału zaraz dostaniesz
—Ha ha ha —zaśmiał się sztucznie Delgado. — To wszystko wina Ingrid
—Nie zwalaj tego na nią
—Naprawdę sądzi, że Ariana wpadłaby, żeby nas zamknąć na zapleczu kawiarni mojego ojca żebyśmy sobie poplotkowali. To Ingrid.
—Obie to wymyśliły —powiedział spokojnie Vazquez.
—Nie oczekuj przeprosin — warknął Hugo po kilku minutach ciszy.
— Słucham. Naprawdę o to myślisz że mi chodzi o to żebyś mnie przeprosił?! —Julian roześmiał się gorzko. —Chodzi o stare dobre zaufanie — Julian podniósł się z krzesła i podszedł do lodówki wyciągając z niej wspomnianą przez Ingrid szkocką. Wziął też dwa kieliszki. —Nie ufasz mi — stwierdził —raz powiesz, że ufasz, ale nie ufasz, bo gdybyś mi ufał powiedziałbyś mi, dlaczego nadal pracujesz dla tej gnidy.
—To nie jest takie łatwe
— Cokolwiek robisz zżera cię to od środka. Niczym rak. —Julian mówił spokojnym opanowanym głosem. Usiadł za biurkiem i rozlał alkohol do kieliszków. Jeden z nich przesunął w stronę Hugo. — Zadaj mi dowolne pytanie. Pierwsze które przyjdzie ci do głowy.
—Zabiłeś Inez Romo?
—Tak. Technicznie rzecz biorąc oblałem ją benzyną i podpaliłem. — odpowiedział zgodnie z prawdą Rumple. Hugo chwycił za kieliszek i wlał alkohol do gardła. Wstał i zaczął spacerować po niewielkiej przestrzeni. — Mój ojciec był prawnikiem —zaczął uznając iż tą historię należy opowiedzieć od początku. — jednym z najlepszych obrońców tamtych czasów. Na mieście nazywali go adwokatem diabła jak się więc domyślasz nie bronił pijaczków jadących na podwójnym gazie. Mordercy, pedofile, gwałciciele. Najgorsi z najgorszych. — wpatrując się w stojący na biurku alkohol. —Miałem dwanaście lat, kiedy znalazłem go dyndającego pod sufitem.
—Chryste —wyrwało się Hugo a Julian zaśmiał się gorzko.
—Ten raczej nie miał z tym wiele wspólnego. Zostawił list z listą ludzi odpowiedzialnych za jego śmierć. Pięć nazwisk. Co roku przez pięć lat w rocznicę śmierci ojca zabijałem jednego z nich. —Dopiero po wypowiedzi tych słów sięgnął po złoty trunek i wypił. — Wiem, jak to jest, kiedy sumienie nie daje ci spać po nocach —powiedział patrząc mu w oczy. — Kiedy budzisz się w nocy zlany potem, słyszysz ich jęki, błagania o litość.
—Przestań —warknął —po prostu się zamknij
—Chcesz, żeby cię potępiono za twoje wybory? —zapytał go napełniając dwa kieliszki. — To prosisz niewłaściwego faceta, bo podejrzewam, że mam więcej trupów za sobą niż ty, ale jeśli chcesz wreszcie z kimś porozmawiać to jestem tym właściwym facetem, jeśli nie chcesz rozmawiać też ok. Tylko pamiętaj, że zawsze cię wysłucham
—Wiesz, że pieprzysz jak terapeuta?
—Tak tylko mi dużo gorzej płacą.
Obaj wzięli do rąk kieliszki i wlali ich zawartość do gardeł, później zapadła już tylko cisza.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 17:24:04 25-07-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:14:46 26-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 113

HUGO/LUCAS/JOAQUIN/MASSI

Od jakiegoś czasu siedział na podłodze na zapleczu kawiarni ojca i nerwowo obracał w dłoniach pusty kieliszek. Chyba nie powinien pić – kombinacja alkoholu z lekami już dawała mu się we znaki. Nie wiedział jak przerwać tę niezręczną ciszę, a Julian nie kwapił się, by to zrobić. Czekał aż Hugo wreszcie się odezwie i powie mu prawdę.
Mógł się domyślić, że to był podstęp. Niby dlaczego Ariana dzwoniłaby po niego, gdyby coś jej się stało? Przecież uparcie zabraniała mu wychodzenia z domu. Jednak wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Był zbyt podniecony perspektywą odetchnięcia świeżym powietrzem i opuszczenia dusznego mieszkania, w którym nie można było zebrać myśli przez ciągłe paplaniny. A niech to! Ingrid i Ariana były siebie warte, nieźle to wykombinowały, musiał im to przyznać.
Teraz siedział i zastanawiał się, co powiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że Julian zasłużył na prawdę. Był jego pierwszym prawdziwym przyjacielem od czasu… właściwie od zawsze. Wiele razy ratował mu tyłek, a nawet uratował mu życie. Ale czy jeszcze kiedykolwiek będzie chciał mieć z nim coś do czynienia, jeśli dowie się, kim tak naprawdę jest Hugo Delgado? Sam również miał niezłą historię. Hugo od dawna się domyślał, że lekarz musiał wiele w życiu przeżyć i instynktownie wyczuwał, że mają ze sobą wiele wspólnego. Julian był do niego bardzo podobny – obaj ukrywali prawdziwe uczucia, nie lubili się nimi dzielić. Woleli wszystko dusić w sobie, żeby nie ranić innych. Jednak obojętnie jak dobrymi kłamcami byli, nie umieli oszukiwać siebie samych. Ilekroć spoglądał w oczy doktora, widział w nich mrok – taki sam, jaki widział w swoim pustym spojrzeniu w lustrze.
Usłyszał, jak Vazquez przechyla butelkę z bursztynowym płynem i nalewa sobie kolejny kieliszek. Nie wiedział, ile minęło czasu, ale nie mógł dłużej tego odkładać. Czekanie nie sprawi, że to, co chciał powiedzieć, stanie się łatwiejsze. Nie mógł też liczyć, że przyjdą mu do głowy lepsze słowa. Nigdy nie był dobry w dobieraniu słów.
– Zrealizowałeś swoją zemstę – powiedział i sam zdziwił się, słysząc swój zachrypnięty głos.
Julian podniósł głowę i spojrzał na niego. Wyglądało na to, że podczas tej długiej ciszy stracił nadzieję, że Hugo kiedykolwiek się odezwie. Wlał sobie kolejny kieliszek whisky. Hugo pokręcił głową, kiedy i jemu zaproponował kolejkę.
– Wiesz jaka jest między nami różnica? – Delgado zerknął na przyjaciela z podłogi. – Wiedziałeś, co masz robić. Miałeś listę nazwisk i po prostu to zrobiłeś. Zrobiłbym to samo.
– A jak było z tobą? – Julian odezwał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. – Też szukałeś zemsty?
– Nie szukałem jej. – Hugo ponownie zaczął obracać w rękach kieliszek. Dłonie miał spocone i czuł, że robi mu się gorąco. – Ona znalazła mnie.
Vazquez wpatrywał się w przyjaciela, nie przerywając mu. Teraz, kiedy Hugo się otworzył, lepiej było mu nie przerywać. Inaczej mógłby nigdy nie dokończyć swojej historii.
– Moja mama, Sonia, pracowała w banku w Monterrey – zaczął swoją opowieść Hugo, a wspomnienie o matce natychmiast sprawiło, że zaczęło go piec pod powiekami. Całą siłą woli zmusił się jednak, by kontynuować. – To była cudowna kobieta. Była bardzo religijna, ale nie w taki fanatyczny sposób jak niektórzy. Ona naprawdę kochała Boga i ludzi. Nie skrzywdziłaby nawet muchy. Polubiłaby cię, doktorku – dodał, uśmiechając się smutno. – Jesteś w jej typie.
Julian też lekko się uśmiechnął. Był ciekaw, do czego zmierza ta opowieść.
– Miałem osiemnaście lat, kiedy zginęła. Napadnięto na bank w Monterrey, w którym pracowała. Ktoś podłożył ogień, pisali o tym w gazetach. Po tym wydarzeniu moja rodzina… – Hugo zamilkł na chwilę, nie wiedząc, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Nie było kolorowo. Ojciec stracił pracę w fabryce, zupełnie się stoczył i wpadł w alkoholizm, a Norrie pogrążyła się w głębokiej depresji. I w tym wszystkim ja musiałem się jakoś trzymać. Ktoś musiał. Tak jakoś wyszło, że przeprowadziliśmy się do Valle de Sombras. Żyliśmy w totalnej ruderze. A ja byłem młokosem i nie miałem pojęcia co robić z ojcem alkoholikiem, ciężarną siostrą i siostrzeńcem na utrzymaniu. I wtedy wydawało mi się, że nastąpiło zrządzenie losu.
Hugo zaśmiał się, nie wierząc, że kiedyś wydawało mu się, że poznanie Fernanda mogłoby mu wyjść na dobre.
– Przez przypadek uratowałem życie Fernandowi Barosso. Zapewniam cię, nie chciałem zgrywać bohatera. Do bohatera mi daleko. Ale tak się stało. A on… On był pod wrażeniem i zdecydował się mnie zatrudnić. Mówił, że tacy ludzie mu się przydadzą. Chciał mieć zaufanego człowieka, kogoś, kto byłby jego oddanym ochroniarzem. W zamian miałem otrzymać godziwą zapłatę. Zgodziłem się, bo w tym czasie potrzebowałem pracy, miałem rodzinę na utrzymaniu, Lori urodził się z wadą serca i potrzebował drogiej opieki medycznej, a Fernando obiecał, że wszystkim się zajmie. I tak zrobił. Ojciec poszedł na odwyk, Norrie znalazła dobrą pracę w Monterrey, a ja dla niego pracowałem. W końcu jednak okazało się, że praca „ochroniarza” – Hugo zakreślił w powietrzu cudzysłów – była tylko przykrywką.
Z ust Juliana wydobyło się ciche westchnienie. Domyślał się, co ta praca musiała oznaczać.
– Zabijałeś dla niego – powiedział cicho, a Hugo pokiwał głową.
– Nie chciałem tego. Miałem zamiar zerwać umowę, ale zagroził, że ucierpią moi bliscy.
– Bydlak. – Vazquez wlał sobie kolejny kieliszek.
Zawsze wiedział, że Fernando Barosso to kanalia. Sposób w jaki manipulował ludźmi i wykorzystywał ich słabości był odrażający.
– Tak więc robiłem to. – Hugo mówił dalej. W przeciwieństwie do początku jego opowieści, tym razem jego głos brzmiał beznamiętnie i był wyprany z emocji. – Aż pewnego razu zlecił mi morderstwo Conrada Saverina.
– Chwila. – Julian podrapał się po głowie. – Tego kandydata na burmistrza, z którym Ingrid przeprowadzała wywiad?
– Tego samego. Kolejny gość na liście – tak wtedy pomyślałem. Ale prawda była inna – Fernando powiedział, że ten mężczyzna jest odpowiedzialny za śmierć mojej matki. Ten napad na bank to była jego sprawka. Nando dobrze wiedział, że będę chciał się zemścić, zachęcał mnie do tego. A ja… bałem się jak cholera. – Hugo zaśmiał się i wyciągnął w kierunku Juliana pusty kieliszek, który ten napełnił whisky. Delgado opróżnił go duszkiem i skrzywił się. Po chwili kontynuował: – Saverin był związany z kartelem Templariuszy, więc żeby się do niego dostać, musiałem dołączyć do kartelu i zdobyć ich zaufanie.
– Stąd ten tatuaż. – Julian wskazał na ramię Huga, teraz okryte bluzą z kapturem. – Ale w końcu zrozumieli, że ich zdradziłeś i ścigali cię. Ta strzelanina przed kawiarnią… kiedy Hernandez zasłonił Jaime… to była sprawka Templariuszy. To był odwet.
– Dokładnie. Zabiłem kilku z nich, El Panterę zraniłem i poprzysięgli mi zemstę. A tymczasem ja dostałem się do Conrada, ale nie mogłem go zabić.
– Dlaczego? – Julian przypatrywał się Hugowi uważnie.
– Conrado ma dar przekonywania. A ja… Ja byłem zbyt wielkim tchórzem. Wróciłem do domu i okłamałem Fernanda, że wykonałem robotę. Był przeszczęśliwy. Zastanawiałem się, dlaczego tak mu zależy na zlikwidowaniu Saverina. Ale nigdy się tego nie dowiedziałem.
– Hugo, cieszy mnie, że się przede mną otworzyłeś. – Julian był wdzięczny przyjacielowi za szczerość.
– Nie powiedziałem ci najlepszego. Łzawa historyjka – chłopak, który musi zabijać, by chronić swoją rodzinę, a kiedy staje oko w oko z mordercą matki, nie może pociągnąć za spust. Myślisz, że to wszystko? Otóż wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że Conrado wcale nie zabił mojej matki.
– Skąd ta pewność? – Julian nie wiedział, do czego zmierza Hugo.
– Udowodnił mi to. Za zabójstwem mojej matki stał nie kto inny jak Fernando Barosso.
Julian zakrztusił się whisky, którą właśnie popijał. Nieco płynu wylało mu się za koszulę, ale zdawał się tego nie zauważać.
– Nie rozumiem. Więc dlaczego nadal dla niego pracujesz? Ryzykowałeś życie, wypisując się ze szpitala, żeby iść się z nim spotkać. Spotkać się z mordercą matki! – Julian uniósł głos, a Hugo uśmiechnął się blado. Zaczęło mu ciemnieć przed oczami i sam nie wiedział, czy to skutek uboczny jego rany, alkoholu, który wypił, czy może emocji.
– Wiesz, jak to jest, kiedy zrobisz coś złego i przez całe życie to usprawiedliwiasz, wmawiając sobie, że to dla większego dobra, że nie miałeś wyboru, że tak trzeba było zrobić, a po latach okazuje się, że to wszystko jedno wielkie kłamstwo i że tak naprawdę… – Hugo zakrył twarz dłońmi i Julian odwrócił taktownie głowę. – Fernando zabił mi matkę, a ja zabijałem dla niego przez osiem lat. Niezbyt ze mnie dobry syn.
– Hugo, nie wiedziałeś. – Julian próbował go pocieszyć, ale wiedział, że nic, co powie, nie sprawi, że chłopak poczuje się lepiej. Będzie musiał żyć z poczuciem winy do końca życia.
– Zapytałeś, dlaczego nadal z nim pracuje. – Hugo otarł oczy trzęsącymi się dłońmi. – Tylko tak mogę to zakończyć. Współpracuję z Conradem. Chcę zniszczyć Fernanda. Chcę, żeby cierpiał. Za to, co zrobił mojej matce, mojej rodzinie i… mnie. Ale żeby tego dokonać muszę przekonująco odgrywać rolę wiernego pieska. Kiedy Conrado ogłosił swoją kandydaturę, wydało się, że nie wykonałem polecenia Fernanda i Saverin nadal żyje. Właśnie dlatego mam to. – Hugo złapał się za prawy bok, dając do zrozumienia, że to ludzie Fernanda go postrzelili.
– To Barosso kazał cię zabić? – Julian pokręcił głową. Nagle wszystko układało się w całość.
– Chyba nie chciał mnie zabić. Liczył, że mogę stać się przypadkową ofiarą, ratując jego chrześniaka. A on, jako mój szef, wyszedłby na bohatera i jego poparcie w wyborach znacznie by wzrosło. Nie widziałeś sondaży? Po strzelaninie w Pueblo de Luz nieco się zmieniły na korzyść Nanda.
– Ale udało ci się go przekonać, że nadal dla niego pracujesz i chcesz się zemścić na Conradzie – wydedukował Julian. – Dlatego tak szybko się wypisałeś zaraz po ogłoszeniu kandydatury Saverina. Dlatego mówiłeś, że to sprawa życia i śmierci.
– Teraz rozumiesz. Są ważniejsze rzeczy od mojego parszywego życia.
– Z tym się nie zgodzę. Hugo Delgado, twoje życie ma znaczenie. I na pewno nie jest ono naznaczone tylko zemstą. – Julian wpatrzył się w przyjaciela ze zrozumieniem.
– Znaczenie ma tylko zniszczenie Fernanda. A teraz, doktorku – Hugo odstawił pusty kieliszek na podłogę – mógłbyś mi pomóc? Bo chyba zaraz zemdleje.
Julian zerwał się na równe nogi, kiedy głowa Hugo opadła mu na piersi. Zbadał mu szybko puls i dotknął rozpalonego czoła. Nie wyglądało to na infekcję, ale zdecydowanie za bardzo się przeforsował, przychodząc do kawiarni. Zarzucił sobie rękę przyjaciela na ramię i podniósł go do pionu.
– Wiesz, doktorku. – Hugo był ledwo przytomny, ale lekki uśmiech nie schodził z jego twarzy. – Będziesz świetnym ojcem.
Vazquez spojrzał na niego zdziwiony, bębniąc energicznie w drzwi, by Ingrid im otworzyła.
– Już sobie wszystko wyjaśniliście? – zawołała Mulan wrogim tonem.
– Tak, nawet się po bratersku uścisnęliśmy i wylaliśmy parę łez. – Julian stęknął pod ciężarem Delgado. – Może tak z łaski swojej otworzysz, kochanie?
– Skąd mam mieć pewność, że nie oszukujecie? Mamy jeszcze sporo makaroników do zapanowania z Arianą, więc macie czas, żeby sobie szczerze pogadać.
– Ingrid, na miłość boską, zaraz mi ramię odpadnie, pospiesz się!
Dał się słyszeć szczęk klucza w zamku i już po chwili ukazały im się dwie zdumione twarze.
– Co się stało? – Ingrid przyglądała się z niepokojem na wpół przytomnemu Hugowi, uczepionemu ramienia Juliana.
– Znów gorączkuje, jest bardzo osłabiony. Ariano, pomożesz mi? – zwrócił się do przerażonej pracownicy kawiarni, która zarzuciła sobie na ramię drugą rękę Huga i razem poprowadzili go do najbliższego krzesła.
– Ingrid… – odezwał się Hugo, a szatynka natychmiast do niego podeszła, myśląc, że czegoś potrzebuje.
– Tak, Hugo? Przynieść ci coś?
– Nie. Ale na przyszłość pamiętaj, że wolę tequilę.
Po tych słowach stracił przytomność.

***

– To beznadziejny pomysł. Kompletny idiotyzm – powtarzał Javier, kiedy zaparkowali przed El Paraiso.
– Mówiłeś, że nie będziesz mnie od tego odwodzić – przypomniał Lucas, spoglądając na kumpla oskarżycielskim spojrzeniem.
– To prawda, ale to nie znaczy, że nie mogę wyrazić opinii na temat tego głupiego planu. – Javier przejrzał się w lusterku, by sprawdzić, jak wygląda. – A tak właściwie, to jaki jest plan?
– Wchodzimy, dowiadujemy się, o co chodzi Joaquinowi, i spadamy.
– Wow, to ma być plan? Może i jesteś odważny, Harcerzyku, ale intelekt nie jest twoją mocną stroną.
– Wypraszam sobie. – Lucas zrobił oburzoną minę. – W liceum w San Antonio byłem wzorowym uczniem, przewodniczącym samorządu szkolnego i jeszcze do tego grałem w futbol.
– No cóż, wiesz jak to mówią? „W królestwie ślepców jednooki jest królem”. – Magik wyszczerzył zęby w uśmiechu, a Lucas zmarszczył czoło.
– Czy ty mnie właśnie obraziłeś? Mógłbym ci bardziej dokładnie wyłożyć cały plan rano, gdybyś nie był tak zajęty prysznicem z Victorią.
– Nie będę przepraszał za całkiem naturalne zachowanie. Mam pełno prawo współżyć z przyszłą małżonką pod własnym dachem kiedy i jak chcę. – Lucas skrzywił się i pokręcił głową na te słowa. – Może jak znajdziesz sobie dziewczynę to przestaniesz być taki drażliwy. Właściwie, to kiedy ty ostatnio…? No wiesz.
– Nie zamierzam z tobą o tym rozmawiać. – Lucas miał zamiar wysiąść z samochodu, ale Javier go zatrzymał.
– A może ty nigdy… Lucasie Samuelu Hernandez! – Magik wycelował oskarżycielsko palcem w przyjaciela, a drugą ręką zatkał sobie teatralnie usta. – Czy ty jesteś prawiczkiem?
– A nawet jeśli, to co z tego? – Lucas zaśmiał się na widok miny Javiera.
– To by wszystko wyjaśniało. Biedna Ariana…
– A co ona ma do tego?! – Na wzmiankę o byłej dziewczynie Lucas uderzył się w głowę, wysiadając.
– Nic, nic. Teraz już wiem dlaczego z tobą zerwała.
– Dobrze wiesz, że zerwaliśmy z innego powodu. – Lucas spoważniał, a Javier mrugnął do niego oczkiem.
– Kto was tam wie. Mogły istnieć inne powody. Wiem z doświadczenia, że kobiety mają swoje potrzeby, które mężczyzna…
– Dobra, ogierze, wyskakuj z auta albo zostawię cię tutaj na resztę wieczoru. – Lucas uciął dyskusję, brzmiąc teraz jak prawdziwy policjant.
– Okej, okej. Panie władzo – dodał pod nosem Javier, przedrzeźniając przyjaciela.
Wysiedli z samochodu i udali się do wejścia, gdzie czekał już na nich rosły osiłek z groźną miną i blizną na policzku. Wyglądał dość przerażająco.
– Witaj, przyjacielu. Cóż za malownicza blizna. Niech zgadnę, kłopoty z małżonką? – Humor jak zwykle nie opuszczał Javiera. Groźny wzrok mężczyzny nie był w stanie go przerazić. – Chyba nie jesteś zbyt rozmowny.
Lucas wywrócił oczami i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
– Lucas Hernandez. Zostałem zaproszony przez Joaquina Villanuevę.
Osiłek spojrzał na listę gości, którą trzymał w rękach i odsunął się w miejscu, by przepuścić policjanta. Kiedy jednak Magik ruszył za nim, zagrodził mu drogę.
– W porządku, to mój przyjaciel. – Słowa Lucasa nie zmieniły jednak nastawienia faceta.
– W porządku, Otto, oni są ze mną. – W wejściu ukazała się brodata twarz Joaquina, który gestem zaprosił Lucasa i jego przyjaciela do środka. – Miałeś przyprowadzić jakąś damę, ale miejscowy bogacz też może być.
– Nazywam się… – zaczął Magik, ale Villanueva go ubiegł.
– Javier Reverte, z Nibylandii. Wiele o panu słyszałem. Gratulacje z okazji ślubu.
– Dziękuję. Chyba… – Javier spojrzał niepewnie na Lucasa. Niewiele rzeczy mogło go jeszcze w życiu zaskoczyć, ale postać szefa Templariuszy w okręgu Monterrey wydawała się go intrygować.
Joaquin poprowadził ich do stolika w głębi baru, który zasłonięty był czerwonymi kotarami, by dać klientom przy nim siedzącym nieco prywatności.
Lucas i Javier nie mieli zbyt wiele czasu, by przyjrzeć się nowemu wystrojowi wnętrza, ale nie ulegało wątpliwości, że Joaquin zrobił z El Paraiso małe kasyno. Niezbyt gustowne i daleko mu było do jednego z tych, które można było odwiedzić w Las Vegas. Wszędzie unosiły się kłęby dymu papierosowego i Lucas musiał odpiąć kilka guzików koszuli, by móc swobodniej oddychać. Javier był mniej subtelny – ostentacyjnie kaszlał i wymachiwał rękoma, by odegnać od siebie szary dym.
Ludzie siedzieli przy okrągłych stolikach przy partyjkach pokera, albo grali w ruletkę. Tu i ówdzie znajdowały się też maszyny do grania, ale te nie były zbyt oblegane.
– Czego się napijecie, panowie? – Joaquin rozłożył się na kanapie z czerwonej skóry i pstryknął palcami, by przywołać kelnerkę.
– Wystarczy woda, dziękuję. – Lucas postanowił zachować trzeźwość umysłu.
– Czyżbyś był na służbie? – Joaquin wypowiedział te słowa z lekką kpiną, ale Lucas mu się nie dał.
– Ludzie mogliby gadać, gdyby zobaczyli pijanego policjanta w kasynie.
– Z pewnością. – W głosie Templariusza wyczuwało się jawną ironię. – Trzeźwy policjant w kasynie brzmi dużo bardziej rozważnie.
Javier kątem oka dostrzegł jak Lucas zaciska pięść pod stołem i zdecydował się przejąć pałeczkę.
– Panie Villanueva…
– Proszę mi mówić po imieniu. Formalności nie są moją mocną stroną. – Mężczyzna wydawał się wyluzowany przez co Lucas był bardziej spięty. Nie wiedział, czego się może po nim spodziewać.
– A więc Joaquin… – Javier uśmiechnął się, rozglądając się po wnętrzu. – Nieźle się tu urządziłeś. Choć muszę przyznać, że ten cały – urwał szukając słowa – lokal wygląda mi trochę jak…
– Burdel? – dopowiedział Villanueva, a Javier zmarszczył brwi.
– Cóż, tak. Ale nie chciałem być wulgarny.
– To pewnie przez te kolory. – Joaquin dotknął czerwonej aksamitnej kotary. – Uwielbiam ten kolor. Jest odważny. Kojarzy się z niebezpieczeństwem.
– To kolor krwi – zauważył Javier, a Joaquin pokiwał głową.
– Zgadza się. Więc jest bardzo ludzki, prawda?
Reverte zmrużył oczy, nie mając pojęcia, do czego zmierza ta bezsensowna gadka. Kotary się rozsunęły i przy ich stoliku stanęła kelnerka, by przyjąć zamówienie.
– Witamy w El Paraiso, czego się panowanie napiją?
Lucas zerknął na kelnerkę, poznając jej głos i ze zdziwieniem rozpoznał w niej Massi, kuzynkę Oscara. Dziewczyna uśmiechnęła się i już otwierała usta, żeby się przywitać, kiedy on nieznacznie pokręcił głową, żeby tego nie robiła. Skonsternowana spoważniała nagle, ale postanowiła nie wypytywać go o powód tego zachowania.
– Dla mnie woda z lodem – rzucił Lucas, a Magik, który zaaferowany studiował kartę z drinkami i nie rozpoznał w kelnerce fotografki, zamówił sex on the beach.
Massi uśmiechnęła się, zapisując zamówienie i odeszła, pozostawiając mężczyzn samych.
– To w co gramy? – Javier zatarł ręce, wpatrując się wyczekująco w Joaquina, który wydawał się lekko zdumiony.
Nie sądził, że jego goście będą chcieli oddawać się takim przyjemnościom jak hazard. Widząc zapał Magika, postanowił jednak oprowadzić ich po wnętrzu swojego nowo otwartego kasyna, które jednak zachowało pierwotną nazwę.
– Co ty wyprawiasz? – mruknął Lucas półgębkiem, kiedy szli za Joaquinem i nie mógł ich usłyszeć. – Chcesz bawić się z tymi oprychami? Wiesz jakie to niebezpieczne.
– Spokojnie, chce się tylko rozeznać. Po co inaczej, by cię tu zapraszał? Chyba nie na pogaduszki, co? Dziwny facet.
Lucas przyznał przyjacielowi rację. Jak na razie Joaquin mówił tylko zagadkami, sam nie wiedział, po co ten mężczyzna go tu zaprosił. Może chciał go zapoznać ze swoimi ludźmi, może chciał, by zobaczył, jak funkcjonują Templariusze po godzinach – tego nie był pewny. Ale zdecydowanie nie podobał mu się ten facet.
– Kim są twoi towarzysze, Wacky? – zapytał jeden z oprychów, siedzących przy stole do pokera, strzepując żar z cygara, które palił.
Javier po raz kolejny ostentacyjnie odegnał od siebie kłęby dymu, czym zwrócił na siebie uwagę mężczyzn. Każdy z nich wyglądał jak rasowy zbir, łańcuchy na szyi, blizny na twarzach i przedramionach, jeden miał tatuaż na potylicy. Żaden nie był zadowolony z towarzystwa eleganckich facetów w drogich garniturach. Lucas w duchu skarcił się za pomysł, by przyszli odwaleni jak woźni na dzień nauczyciela – na pewno nie było to mile widziane. Większość z ludzi znajdujących się w barze pochodziło z nizin społecznych i choć wybili się, zarabiając pieniądze na nielegalnych działaniach i współpracy z kartelem, ich mentalność i niechęć wobec bogatych przedsiębiorców nadal pozostała. Mięśnie Lucasa napięły się, widząc te wrogie spojrzenia. Nie powinien przyprowadzać tu Javiera.
– To Lucas Hernandez i Javier Reverte – przedstawił ich Joaquin, zdając się nie zwracać najmniejszej uwagi na gromy ciskane z oczu przez swoich ludzi. – Wprowadzam ich.
– Milutko – mruknął kolejny zbir, który zdawał się ignorować Javiera, za to przypatrywał się z uwagą Lucasowi.
Był to Lalo, człowiek El Pantery, ten sam, który poprzysiągł Hugo zemstę i który był odpowiedzialny za zamach na Jaime przed kawiarnią. Ten sam, który postrzelił Lucasa, kiedy ten zasłonił dziecko, ale Hernandez nie mógł tego wiedzieć, bo nie widział jego twarzy.
– Może się przysiądziecie? – zaproponował mężczyzna, który zwracał się do Villanuevy per „Wacky”. Wydawał się z nich wszystkich najbardziej rozgarnięty. – Partyjka pokera na przełamanie lodów.
– Daj spokój, Soler – odezwał się kolejny z facetów, u którego można było dostrzec złoty ząb, kiedy się uśmiechał. – Joaquin nie ma czasu, żeby zadawać się z plebsem od kiedy jest taką wielką szychą.
Lucas i Javier przysłuchiwali się w ciszy, obserwując uważnie Villanuevę, który uśmiechnął się, choć widać było, że może zaraz stracić nad sobą kontrolę. Hernandez pomyślał, że już wie, o co tutaj chodzi i po spojrzeniu Magika wywnioskował, że jego przyjaciel również dokonał słusznej dedukcji. Joaquin Villanueva stanął na czele kartelu w okręgu Monterrey tuż po tym, jak El Pantera znalazł się za kratkami. Widocznie wcześniej był zwykłym szeregowcem i chłopcem na posyłki a jego awans budził mieszane uczucia wśród jego kolegów, którzy teraz byli zmuszeni wykonywać jego polecenia.
– Widzę, Raul, że humor ci dopisuje. – Joaquin rzucił znaczące spojrzenie na żetony przyjaciela. – Nieźle ci się też powodzi. To zabawne, bo nadal nie spłaciłeś u mnie swoich długów, twierdząc, że jesteś bez grosza, a jednak jesteś tutaj i grasz w moim kasynie moimi pieniędzmi. – Mężczyzna nazwany Rauelem zmieszał się i chciał się tłumaczyć, ale Joaquin uniósł dłoń na znak, by przestał. – Dobrze, zagrajmy. Ale tylko ty i ja. Jeśli wygrasz, daruję ci długi.
– A jeśli przegram? – Raul zacisnął dłoń na kartach, które trzymał w dłoni, co nie uszło uwadze Lucasa.
– Zwrócisz mi dług natychmiast.
– Nie mam teraz tych pieniędzy…
– Och, przecież tak dobrze ci idzie! Na pewno ze mną wygrasz. – Joaquin wcisnął się na jedno z wolnych krzeseł. – Panowie! – zwrócił się do Lucasa i Javiera. – Usiądźcie wygodnie. To nie potrwa długo.
Hernandez i Reverte wymienili zdumione spojrzenia za plecami Templariuszy, nie wiedząc, co mają o tym myśleć. Kiedy łysy facet z tatuażem na łysej głowie zaczął rozdawać karty, zjawiła się Massi, niosąc drinki na tacy.
– O! Czy to nie ta fotografka, którą zatrudniła Vicky to robienia zdjęć na ślubie? – Javier skojarzył fakty, przyjmując od dziewczyny swojego drinka i pociągając siarczysty łyk ze słomki.
– Co ty tu robisz? – zapytał półszeptem Lucas, korzystając z okazji, że Joaquin go nie słyszy.
– Chciałam sobie dorobić, a akurat szukali kelnerek na wieczór. O co ci chodzi? – Massimiliana zmarszczyła brwi, widząc minę przyjaciela. – Coś się stało?
– Jeszcze nie, ale zapewne się stanie – mruknął Javier, nadal pociągając słodkiego drinka. – Przyniesiesz mi jeszcze jeden? – poprosił, odstawiając na tacę pustą szklankę i wręczając jej napiwek.
– Massi, uważaj, dobrze? – poprosił Lucas, a w jego głosie pobrzmiewała troska. Nie chciał, żeby kolejny przyjaciel ucierpiał. Wystarczyło mu, że pochował Guillerma.
Kuzynka Oscara kiwnęła lekko głową, choć nadal nie rozumiała, o co chodzi, po czym udała się do baru. Tymczasem trwała pokerowa rozgrywka między szefem Templariuszy a niejakim Raulem, na którego czole pojawiły się kropelki potu. Było to dziwne, bo zdawało się, że wygrywał. Strach jednak zdawał się go nie opuszczać.
Lucas i Javier usiedli w odpowiednim miejscu, by móc przyglądać się temu pojedynkowi. Nie byli jedyni. Większość z obecnych w lokalu pozostawiła swoje zajęcia i okrążyła stolik Joaquina, żeby przyjrzeć się tej karcianej potyczce.
– On oszukuje – zauważył Javier, szeptem zwracając się do Lucasa.
– Kto? Joaquin? – Lucas wytężył wzrok, ale niczego nie zauważył. Nie był dobry w grach karcianych.
– Nie, Raul. Ma karty za mankietem. – Magik był dobrym obserwatorem. – Nie wiem tylko czy Joaquin jest głupi czy tylko udaje.
Kolejna partia dobiegła końca. Joaquin stracił wszystkie żetony, za to pokaźny stosik wznosił się przed Rauelem, który powoli zaczynał podnosić się z krzesła, dziękując za anulowanie długu.
– Nie tak szybko, Raul. – Słowa Joaquina sprawiły, że mężczyzna zesztywniał. – Wyciągnij ręce.
– Oho, zaczyna się. – Javier rzucił Lucasowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Co? Nie rozumiem. – Templariusz, otarł lewą ręką pot z czoła, nie wiedząc, czego właściwie oczekuje od niego Villanueva.
– Wyciągnij ręce na stół, Raul. – Z twarzy Joaquina się schodził lekki uśmiech.
Raul posłusznie położył drżące i spocone dłonie na stół do pokera. Był przerażony. Wkrótce okazało się, że całkiem słusznie. Z szybkością błyskawicy Joaquin wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki krótki nóż myśliwski i wbił go dokładnie w tym miejscu, gdzie spoczywała prawa dłoń Templariusza. Krew trysnęła, plamiąc karty tak, że trudno było rozróżnić pik od kiera. Raul zawył z bólu, nie wiedząc, co robić. Nikt jakoś nie kwapił się, by mu pomóc. Jeden z ludzi Joaquina rozerwał mu rękaw koszuli, powodując, że karty, które ten ukrywał podczas gry, wysypały się na podłogę.
Lucas i Javier z niepokojem obserwowali jak Villanueva podchodzi do swojego przeciwnika, łapie go za kark i z całej siły uderza jego głową o kant stoły. Nieprzyjemny dźwięk, jaki doszedł ich uszu był zapewne dźwiękiem wybitych zębów. Joaquin podniósł coś, co okazało się być zakrwawionym, złotym trzonowcem Raula.
– Niedobrze mi – mruknął Javier, odstawiając drinka.
– Mógłbym wziąć to, ale wolę gotówkę. – Joaquin szarpnął Raula za włosy i obrócił jego głowę tak, żeby ten mógł na niego spojrzeć. – Masz dwa dni na spłacenie długu. Powinieneś uważać się za szczęściarza.
– Tak, cholerny szczęściarz. Bezzębny, kaleki szczęściarz – mruknął Javier, ale Lucas nic mu na to nie odpowiedział.
Zaczynał rozumieć, o co tu chodziło. Joaquin wcale nie był taki głupi, za jakiego brali go niektórzy z jego ludzi. Był okrutny i nie wahał się przed niczym. Ten wieczór hazardowy nie miał służyć zapoznawaniu Lucasa z kartelem czy miłym pogawędkom. Chodziło o demonstrację sił. Chciał pokazać, że z nim nie można zadzierać.
– W porządku, Luke? – Magik pomachał Hernandezowi ręką przed oczami, by upewnić się, że nic mu nie jest.
– Tak. Weź Massi i chodźmy stąd.
Magik pokiwał głową i ruszył do baru po panią fotograf. Lucas natomiast podszedł do Joaquina, który czyścił zakrwawione dłonie bawełnianą chusteczką, obserwując jak jego ludzie wyprowadzają Raula tylnym wyjściem.
– Tacy ludzie jak Raul rozumieją tylko przemoc – wyjaśnił Joaquin, jakby chciał się usprawiedliwić przed Lucasem. Wziął swój nóż leżący na stole i wytarł go w tę samą chusteczkę, którą wcześniej wycierał ręce. – Czasami trzeba uciec się do desperackich środków.
– Kiedy zaczynam? – Lucas postanowił od razu postawić sprawę jasno – był gotowy na brudną robotę.
Joaquin uśmiechnął się, chowając nóż do kieszeni marynarki.
– Wszystko w swoim czasie. Dam ci znać, kiedy będę cię potrzebował. Oficerze Hernandez…
Ostatnie słowa dodał szeptem tak, by nikt nie mógł go dosłyszeć i w jego ustach zabrzmiały dość jadowicie, ale nie przestraszył Lucasa. Ludzie, którzy uciekają się do przemocy, by zademonstrować swoją siłę nie byli w stanie go przestraszyć. To tchórze, którzy nie znają innych metod.
– Będę gotowy – powiedział tylko i ruszył w stronę wyjścia.
Do Joaquina podszedł Lalo, obserwując oddalającego się Lucasa.
– To na pewno dobry pomysł, szefie? Wiesz, że jestem po twojej stronie, ale jeśli ten mieszaniec jest zdrajcą jak Hugo, wszyscy tego pożałujemy. Nadal uważam, że powinieneś znów wyznaczyć nagrodę za głowę Huga.
– Już ci mówiłem, że mam układ z Fernandem. Hugowi nie spadnie włos z głowy, nie z naszego polecenia, zrozumiano? To dotyczy też jego rodziny. – Joaquin zaakcentował ostatnie zdanie, dając Lalo do zrozumienia, że nie będzie tolerował samowolki i eskapad podobnych do tej, w której Lalo był gotów zabić siostrzeńca Huga w odwecie za zdradę.
– Dlaczego tak się nim przejmujesz, szefie? Hugo to szumowina, trzeba go załatwić, zanim on załatwi nas. Masz pojęcie, ile pieniędzy przez niego straciliśmy, kiedy wraz ze swoją bandą nas okradł? A może już zapomniałeś o tej „anonimowej darowiźnie” – Lalo zakręcił w powietrzu cudzysłów – dla miejscowego szpitala? To były nasze pieniądze!
– Doskonale o tym wiem, ale jeśli tkniesz Huga choćby palcem lub jeśli zbliżysz się do jego rodziny… wiesz, co się z tobą stanie.
– Tak jest, szefie. Doskonale rozumiem. – Lalo nie był zadowolony z decyzji Joaquina, ale zdawał się być wobec niego lojalny. – Ciekawi mnie tylko, dlaczego tak dbasz o tego zdrajcę i jesteś gotów za jego namową przyjąć w nasze szeregi mieszańca, w dodatku policjanta.
– Nie musisz wszystkiego wiedzieć, Lalo. Ale Hugo jest moją rodziną. A rodzina jest najważniejsza.
Lalo przyglądał się Joaquinowi jak komuś niespełna rozumu, ale zrezygnował z dalszych pytań. Villanueva miał w sobie coś z szaleńca i nikt nie powinien mu się narażać.
Tymczasem Lucas wsiadł do samochodu, w którym już znajdowali się Javier i Massi.
– Ten człowiek jest nieobliczalny. – Massi wyglądała na roztrzęsioną.
– To szaleniec, ale można się było po nim tego spodziewać. – Javier pokręcił głową, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że tak się to wszystko ułoży.
– Kim on jest? – Dziewczyna spoglądała z tylnego siedzenia to na Reverte, to na Hernandeza, ale żaden nie odpowiedział od razu.
– Złym człowiekiem – odezwał się w końcu Lucas. – Nie wracaj tam do pracy. Nic tam po tobie.
– Ale…
– Harcerzyk ma rację, panno Fuentes. – Javier poprawił w lusterku kołnierzyk koszuli. – Z takimi ludźmi lepiej nie pracować.
Ostatnie słowa były skierowane bardziej do Lucasa, ale ten tylko zacisnął zęby i przekręcił kluczyk w stacyjce. Było za późno, żeby się wycofać. Kości zostały rzucone.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:07:34 28-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 114

Ingrid/ Victoria/ Emily/ Julian/ Javier
Julian Vazquez zadecydował, iż Hugo Delgado zostanie przewieziony do mieszkania jego i Ingrid. Półprzytomny, pijany i niedawno postrzelony mężczyzna to kiepski widok dla ojca, dlatego też z sporymi problemami został on zapakowany do samochodu i odwieziony do domu na przedmieściach. Julian na miejscu zaaplikował mu kroplówkę z glukozą. A Ingrid wróciła do kawiarni, aby pomóc Arianie w pakowaniu reszty makaroników.
— Julian powiedział, że nic mu nie będzie — powiedziała wkładając niebieski i różowy makaronik do środka pudełeczka. — To moja wina
— Ingrid
—Moja — powtórzyła — To ja postawiłam tam alkohol. To był mój pomysł. Zabrałaś tą flaszkę?
— Tak i kieliszki też — odpowiedziała Santiago. — Hugo nic nie będzie — powtórzyła słowa chłopaka Lopez. — To przez te emocje.
— Wiem, wiem, ale to nie poprawia mi humoru. —Ingrid westchnęła głośno. — Wiesz co poprawi mi humor? Dzisiejszy wieczór. Pamiętasz o imprezie?
— Imprezie? — powtórzyła zdezorientowana Santiago a Lopez w odpowiedzi wywróciła oczami.
— Wieczór panieński Victorii — przypomniała jej. — Miał być w stolicy, ale to była jedna wielka katastrofa, poza tym nie było ciebie ani Norrie więc trzeba wszystko zorganizować. Mieszkanie Victorii jest za małe, u mnie w domu leży Hugo więc nie wykopie jego i Juliana na ulicę a u Nadii był atak nożownika
— U Nadii w domu był atak nożownika? — powtórzyła oszołomiona Ariana.
— Tak, jakiś świr zaatakował jej teściową, ale słyszałam, że to nie ona była celem tylko Nadia. — Ari z wrażenia usiadła — No i teraz teściowa jest w stanie krytycznym a Nadia mieszka u brata.
— Nadia ma brata?
— Przyrodniego, Fabricio — przypomniała sobie jego imię Lopez. — To szef kampanii wyborczej Conrado Severiana — Ingrid urwała. — Ty o niczym nie wiesz? — Szatynka pokręciła przecząco głową. —To gdzieś ty mieszkała przez ostatnie tygodnie? Jaskini? — zapytała ją. — Dobra nieważne już wprowadzam się w temat.

I właśnie tak Ariana dowiedziała się, iż Fabricio Guerra jest synem pana Cosme, Nadia ma brata i szwagierkę. I podczas opowiadania całej tej historii do Mulan dotarł jeden prosty fakt — Emily ma dom, duży dom i była zaproszona na wieczór panieński w stolicy wystarczy jedynie do niej zadzwonić i grzecznie zapytać, czy mogą przenieść imprezę do niej.
— Wiem, gdzie przeniesiemy imprezę.
— Do mnie?
— Nie, do Emily znaczy się żony brata Nadii — powiedziała i wyciągnęła z kieszeni telefon . Wybrała numer Magika, który bez oporów podał jej numer do agentki Interpolu której przez bite pięć minut tłumaczyła zaistniałą sytuacją przytrzymując telefon ramieniem. Jednocześnie pakowała ostatnie makaroniki.
— Dzięki. Zadzwonię do kosmetyczek i zmienię adres. Będą na godzinę piętnastą. Rozłożą sprzęt. My przyjdziemy na szesnastą. Jeszcze raz dziękuje. Do zobaczenia.
— Kosmetyczki? — powiedziała Santiago, kiedy Ingrid odłożyła komórkę i wspólnie zaczęły pakować zapakowane makaroniki do kartonowych pudeł.
— Tak, maseczki, paznokcie takie tam babskie atrakcje, później będziemy pić, palić i się bawić do rana — Ariana uniosła do góry brew. — Wy będziecie piły i paliły. Ja będę mieć skoczek i dużo słodyczy. Wszystkie gadżety które zamówiłyśmy są u mnie w domu.
— Ingrid
— Tak?
— Nie uważasz, że to niegrzeczne tak się do cudzego domu wpraszać?
— Nie, Fabricio jest kuzynem Victorii, więc wpraszamy się do domu członka rodziny. Ari nie przejmuj się tak —powiedziała podnosząc pierwsze pudło. Szatynka popatrzyła na nią karcąco więc je odłożyła. — Nie znam zbty dobrze tej całej Emily , ale według Victorii jest spoko więc dla mnie też jest spoko. Javier ją lubi To co zawozimy to do mnie? Zobaczymy, jak czuje się pacjent?
— Nie mogę zostawić kawiarni — przypomniała Ariana
— No tak., tez fakt. To zapakujemy do mojego auta, Julian to wypakuje a ja do ciebie zadzwonię, kiedy będę coś wiedzieć o Hugo.

***

Emily była zaskoczona prośbą Ingrid Lopez, ale się zgodziła. Fabricio który siedział na przeciwko niej wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Dobrze wiedział, iż jego żonie przyda się jeden babski wieczór pełen śmiechów, alkoholu, babskich plotek. Uśmiechnęła się pod nosem. Zdecydowanie przyda jej się taki wieczór.
— Tylko co my zrobimy z Camillą? — zapytała męża, który udawał, że czyta książkę.
— Mama się nią zajmie — powiedział wprawiając w żonę w osłupienie. — Zadzwonię do niej i to załatwię. Weźmie małą do siebie razem z psem Victorii i będą rzucać mu piłkę. Ja pojadę z nimi.
— Będziesz niańką?
— To fajny dzieciak. Dzieci ogólnie są fajne — odłożył na stolik książkę spoglądając wymownie na żonę. — Nie uważasz?
— Tak dzieci są fajne — przytaknęła nie odrywając wzroku od czytanych akt. Fabricio wziął delikatnie za rękę, dopiero wtedy na niego spojrzała.
— Moglibyśmy postarać się o takiego małego Skrzata — zasugerował patrząc jej w oczy. — Moglibyśmy spróbować odstawiłabyś tabletki — czule gładził ją kciukiem po wewnętrznej stronie nadgarstka. Czuł jak jej puls przyspiesza. — Bo chcemy mieć dzieci prawda?
— Tak, oczywiście — zaczęła — po prostu nie wiem czy to właściwy moment.
— A czy kiedyś będzie ten właściwy moment? Zawsze będzie jakiś bandyta do złapania, sprawa do zamknięcia.
— O to więc chodzi — odparła wstała. Fabricio mocnej zacisnął palce na jej nadgarstku, kiedy próbowała ją zabrać.
— Chcę mieć z tobą dziecko — powiedział wstając — ponieważ cię kocham a nie ma większego dowodu miłości niż dziecko — dokończył swoją myśl delikatnie przyciągając ją lekko do siebie. Drugą dłonią unosząc do góry jej podbródek. — Nie chcę żebyś czuła presję , ale chcę, żeby to była nasza decyzja — pocałował ją w czubek nosa. — Pomyśl o tym.
— Pomyślę — uśmiechnęła się lekko.
Nie mogła się skupić. Od dwudziestu minut czytała jedną i tę samą stronę co chwila zerkając na Fabricio który rozsiadł się z książką w fotelu. Blondynka natomiast wstała podchodząc do okna.
Dziecko. Fabricio chciał mieć dziecko. Wiedziała to. Odkąd się poznali, zaczęli być razem i myśleć o wspólnej przyszłości dziecko było w planach. Oboje chcieli dziecka jednak teraz to stało się prawdziwe, namacalne a w głowie Emily pojawiła się myśl; „Czy to, aby odpowiedni moment?” powiedział jej właśnie o tym w momencie kiedy ma przed oczami te wszystkie zniszczone życiorysy, rozbite rodziny. Westchnęła.
Druga sprawa, która nie dawała jej spokoju to Scylla. Tak Dominic zajął się Wiernym psem, jego zwolennikami i powiedzmy sobie szczerze zabił wszystkich którzy zagrażali jemu i ludziom, których obiecał chronić, ale czy to oznacza koniec kłopotów?
— Muszę przestać — wymamrotała sama do siebie. — Muszę przestać wypatrywać zagrożenia za każdym rogiem — przemknęło jej przez myśl — inaczej oszaleje.

***
Hugo Delgado znowu leżał w łóżku, znowu z jego nadgarstka wystawał wenflon i biała rurka kroplówki, znowu Julian ratował jego dupę, czyli wszystko po staremu. Nawet troskliwe spojrzenie Ingrid było na swoim miejscu.
— Przestań mi wiercić dziurę w brzuchu tym spojrzeniem zbitego szczeniaczka — powiedział Hugo. — Lepiej mi powiedz, gdzie jest doktorek?
— A co potrzebujesz kaczki? — zapytała go.
— Co? Nie
— To dobrze, bo żadnej nie mamy — stwierdziła po krótkiej chwili namysłu. — Julian pakuje rzeczy, do samochodu które są nam potrzebne na wieczór panieński.
— Rozumiem. Alkohol, półnadzy faceci w stringach,
— Dokładnie — przytaknęła mu — Wynajęłybyśmy ciebie, ale twój stan nie zezwala na kręcenie tyłkiem przez tłumem kobiet. Poza tym oszczędzę Norrie widoku.
— Norrie też będzie? — zdziwił się Hugo.
— Oczywiście że tak. Planujemy ten wieczór od tygodni i nic absolutnie nic nie stanie na przeszkodzie, aby się odbył.
— Włożyłem wszystkie torby do samochodu — Julian wszedł do środka spoglądając to na Lopez to na Delgado.
— Dzięki skarbie — powiedziała Ingrid podnosząc się z miejsca. — Będę się zbierać — stwierdziła podchodząc do bruneta. — Mogę dziś nie wrócić na noc,
— Ingrid
— To wieczór panieński a my nie będziemy grały w brydża więc wszystko pewnie skończy się rano, ale spójrz — wskazała na Hugo — Masz towarzystwo i Netflixa. Nie będziesz się nudził — pocałowała go w policzek, pożegnała się z Hugo u musiała obmyślić plan jak ściągnąć Victorię do domu Emily aby niczego absolutnie nie podejrzewała. Nadeszła pora, aby wykorzystać Nadię.

***
Victoria była zupełnie nieświadoma spisku swoich przyjaciółek w duchu uznawszy, iż wieczór panieński okazał się kompletną katastrofą. Nie da się bowiem uznać czegoś za udane, jeśli w środku imprezy dzwoni twój ojciec z rewelacjami, które przekazał grobowym głosem. Zdecydowanie była to katastrofa, ale blondynka nie miała czasu, aby się nad tym zastanawiać. Musiała się skupić na pracy.

A miała nad czym pracować. Grupo Barosso zostawiła za sobą kilkuset niezadowolonych klientów, firmy które swoje zasoby opierały na ich serwerach kiedy firma została zamknięta wszystko wysiadło. Victoria skupiła się na zdobyciu ludzi, których oni stracili jeszcze przed ogłoszeniem bankructwa. Dotarcie do nich nie było trudne, gdyż sama się nimi zajmowała. Na grube ryby przyjdzie jeszcze pora. Na chwilę obecną musiała zbudować swoją markę. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Do środka weszła Corazon
— Wybacz, że przeszkadzam — zaczęła — ale na dole awanturuje się pan Fernando Barosso. Żąda abyś do niego zeszła.
— Żąda abym do niego zeszła — powtórzyła z niedowierzaniem głową.
— Dodam, że czeka już dwadzieścia minut.
Victoria roześmiała się.
— Zejdź po niego — wydała polecenie służbowe. — Tylko Corazon — dodała po chwili, kiedy dziewczyna zaczęła wycofywać się do drzwi — nie śpiesz się
— Tak pani prezes.

Victoria podniosła się z fotela podchodząc drzwi prowadzących na taras. Otworzyła je wpuszczając do środka świeże, rześkie lutowe powietrze. Wyszła do zewnątrz spoglądając na miasto. Dopiero teraz rozumiała, dlaczego Alejandro kazał wybudować przed laty ten budynek.
Dla widoku. Miała miasto pod stopami. Była na szczycie. Zaśmiała się pod nosem. Kiedyś będzie. Dłonie przesunęła po chłodnej barierce nadal chichocząc. Doskonale wiedziała, jak wygląda. Jak kobieta, która ma w nosie takich maluczkich jak Barosso. Choć raz role się odwrócą, pomyślała.
— Pani przezs — usłyszała za sobą głos Corazon — Pan Barosso do pani.
Odwróciła do tyłu głowę spoglądając tylko i wyłącznie na swoją asystentkę.
— Podać coś do picia?
— Nie jest to konieczne — powiedziała wchodząc do środka. — Pan Barosso nie zabawi długo — dodała. I dopiero wtedy na niego spojrzała. — Proszę usiąść — władczym niemal teatralnym gestem wskazała mu krzesło po przeciwnej stronie biurka. Sama zajęła swój wygodny czarny, skórzany fotel. — Zrobił pan całkiem spore zamieszanie tam na dole — stwierdziła patrząc w mu w oczy
— Dobrze się bawisz?
— Fantastycznie — przyznała się bez cienia skruchy spoglądając mu w oczy.
— I w tym momencie najbardziej mi ją przypominasz — zaczął Barosso — Inez. Piękna, władcza i upijająca się swoją pozycją.
— Nie jestem podobna do Inez
— Znałem ją. Ty jej nie pamiętasz. Pamiętam jakie wrażenie robiła na mężczyznach.
— Pamiętam. Doskonale pamiętam kim była i co zrobiła i jaki pan miał w tym udział więc zamiast wspominać o kobiecie, która teraz zapewne smaży się w piekle siedząc gdzieś między Hitlerem a Stalinem tylko po to, aby wyprowadzić mnie z równowagi to przejdzie pan do sedna swoje wizyty. — zamilkła patrząc mu w oczy.
— Chcę ci złożyć ofertę. Jak to mówią za każdą silną kobietą stoi silniejszy mężczyzna. Zostanę twoim cichym inwestorem.
— Panie Barosso — odezwała się po chwili mając nadzieję że nie zacznie chichotać jak nastolatka. — Proponuje mi pan
— Opiekę, służę także dobrą radą. Wiem z własnego doświadczenie, iż prowadzenie własnej firmy nie jest łatwe. To wyzwanie.
— Całe szczęście, że ja lubię wyzwania. Proszę zaczekać — Victoria podniosła do góry słuchawkę wybierając numer swojej asystentki. — Corazon proszę przyjdź na chwilę — powiedziała i odłożyła słuchawkę. Do środka bez pukania weszła brązowowłosa kobieta. — Przygotuj proszę dla pana plik dokumentów potrzebnych do złożenia propozycji inwestycyjnej.
— Victorio chciałem
— Doskonale wiem czego pan chciał panie Barosso — odparła lodowato przerywając mu. — Jeśli mówił pan poważnie o owej inwestycji to proszę złożyć odpowiednie dokumenty w dziale Inwestycji i rozwoju. Pana wniosek zostanie rozważony.
— Panie Barosso — Corazon odezwała się po chwili ciszy. — Proszę za mną, przygotuje dla pana dokumenty — Fernando p[oderwał się z krzesła. Victoria wiedziała, że ledwie nad sobą panuje.
— Do widzenia panie Barosso — pożegnała go Vicky.
— Do zobaczenia Victorio — powiedział — Nadio — przywitał swoją synową, która stanęła w progu. Blondynka poderwała do góry głowę spoglądając na brunetkę, która odprowadzała mężczyznę wzrokiem do windy.
— A ten czego chciał?
— Zainwestować w moją firmę — przyznała zgodnie z prawdą podrywając się z miejsca. — Wszystko w porządku? — zapytała kobietę
— Tak. Teściowa żyje, jest w śpiączce farmakologicznej, ale przyszłam w innej sprawie chodzi o Hermesa — wyjaśniła brunetka — Emily powiedziała, że dzieci łatwiej znoszą traumę w towarzystwie czworonoga, a ona chcę ją przesłuchać.
— Z Hermesem będzie jej łatwiej? — upewniła się a drzwi windy otworzyły się bezszelestnie. Obiekt ich rozmowy wybiegł z windy radośnie szczekając. — Cześć psinko — Vicky przyklęknęła przy psie drapiąc go za uszami.
— Czy ja minąłem się z Baorsso czy mam wzrokowe omamy?
— Dobrze widziałeś — Victoria wyprostowała się a Javier pocałował ją na powitanie. — Przyprowadzam ci tego demona. — Blondynka spojrzała na psa to na narzeczonego.
— Nadia chcę go pożyczyć na przesłuchanie Camilii — wyjaśniła.
— To świetnie w końcu ja mam plany na wieczór — Javier urwał w obawie, że powie o słowo za dużo. — Odwieziesz go z Nadią?
— Tak odwieziemy go — wtrąciła się de la Cruz. — Bo jest już wolna? — zwróciła się do Corazon.
— Tak, jest już wolna.

***
Ariana Santiago była pod wrażeniem domu Emily i Fabricio. Okazała rezydencja, dystyngowana, chłodna i na pierwszy rzut oka niedostępna w środku była ciepła i przytulna. Salon do którego weszły z Norrie. Był przestronny a kanapy pełne kolorowych poduszek.
— Niezła chata — stwierdziła pod nosem Norrie.
Kosmetyczki rozkładały swoje kuferki krzątając się w ciszy po salonie. Arianna spojrzała na barmana Teo który rozmawiał z blondynką. To pewnie musi być Emily, przemknęło jej przez myśl jednak nigdzie nie widziała jednak Ingrid.
— Przepraszam — usłyszały za plecami męski głos. Ariana i Norrie odwróciły się — Panna młoda jeszcze nie przyjechała?
— Ingrid nie odwołała czasem striptizera? — zapytała Ariana Norrie— Jest pan za wcześnie.
— Ja
— Zapominałeś piżamek? — zapytała go Emily.
— Psa — wyjaśnił — Zapomniałem psa. — wyjaśnił żonie — Poza tym kochanie wiesz, że śpię nago — powiedział mrugając do żony. — Wybacz nie znamy się Fabricio — wyciągnął dłoń w kierunku Ariany
— Ariana — przedstawiła się czując że rumieni się jak piwonia.
— Norrie — podali sobie ręce
— I jeśli dziewczyny chcecie mogę się rozebrać tylko nie wiem czy żona mi pozwoli.
— Fabricio — w głosie Emily było słychać autentyczne rozbawienie.
— Przepraszam, gdzie znajdziemy Ingrid? — zapytała nieśmiało Ariana Emily.
— W kuchni — Emily dłonią wskazując kierunek. Arian chwyciła Norrie za rękę i ruszyły we wskazanym kierunku. Obie po chwili stanęły jak wryte. Przy blacie kuchennym stał nie kto inny jak samo Gordon Ramsey.
— Cześć dziewczyny — przywitała ich z szerokim uśmiechem Ingrid. Gorodn podniósł na nich wzrok i uśmiechnął się.
— Witam panie
— Cześć — wydukała Norrie a on uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Wybacz, że się tak na ciebie gapię — zaczęła Ingrid — ale nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak szybko siekał cebulę.
— Drobiazg jestem przyzwyczajony. To lata praktyki.
— Victoria już jedzie? — zapytała dziewcząt.
— Tak, a ja strzeliłam gafę większą od muru berlińskiego — powiedziała Ariana. — Pomyliłam męża Emily ze striptizerem — powiedziała pół głosem. A Ingrid roześmiała się dźwięcznie. — Śmiej się , śmiej
— Nie dziwię ci się jest ładniutki — Ingrid zeszła z krzesła. — Nie będziemy mistrzowi przeszkadzać — objęła Arianę ramieniem. — Ty potrzebujesz chłopa.
— Co proszę?
— Seksu
—Ingrid
— No co? Stwierdziłam tylko fakt. Potrzebny ci facet.
— Ingrid ja
— Jesteś dziewicą? — zapytała ją na tyle głośno, że Fabricio rozmawiający z żoną popatrzyły w ich kierunku.
— Nie., możemy o tym porozmawiać później? — zapytała Santiago. — Victoria i Nadia właśnie przyjechały. — wskazała na widok za oknem.
— Tak Koniecznie.
Victoria i Nadia wysiadły z auta. Blondynka otworzyła tylne drzwi wypuszczając na zewnątrz Hermesa, który zamerdał radośnie puchatym ogonem. Kobieta przypięła mu smycz i pociągnęła go w stronę wejścia. Zadzwoniły dzwonkiem. Drzwi otworzył im Fabricio.
— Cześć — przywitał je. — Wejdźcie. Emily nie dała ci kluczy? — zapytał siostrę.
— Zapomniałam ich zabrać — wyjaśniła Nadię wchodząc z Vicky do środka. Blondyn delikatnie zabrał jej smycz z rąk i wskazał kierunek na salon.
— NIESPODZIANKA! — usłyszał za swoimi plecami i zaśmiał się cicho. — Chodź koleżko — zwrócił się do psa — Nic tu po nas.
— Wariatki — powiedziała Victoria przytulając się do wszystkich. — Jesteście szalone.
— Wychodzisz za trzy dni za mąż — powiedziała Lopez wkładając na jej głowę tiarę. — Trzeba twój panieński stan godnie pożegnać więc zaczynamy

***
Nad miastem zapadał zmrok a we wszystkich oknach w domu Emily i Fabricio paliło się światło a z domu rozbrzmiewał kobiecy śmiech. Wszystkie panie po zabiegach kosmetycznych, zjedzeniu wyśmienitej kolacji usiadły na sofach, gdzie w fotelu główne miejsce zajęła Victoria. W tiarze na głowie, szarfą przewieszoną przez ramię.
— Za nim wszystkie spijecie się tequilą jak bąki pora wręczyć młodej kilka drobnych prezentów. Zacznijmy od — Ingrid wstała podchodząc do stolika, gdzie położono wszystkie pakunki — tego — podniosła czarną torbę, z której wystawał tiul. Postawiła torbę, przed Victorią która z ciekawością zajrzała do środka. Powoli wyciągnęła z niej prostokątne pudełko i wybuchnęła śmiechem.
— Niegrzeczna kokarda — przeczytała i spojrzała na wszystkie dziewczyny siedzące przy stole. Z ciekawością zajrzała do środka i wyciągając ze środka miękki, niezbyt szeroki materiał. — To zbyt wiele nie zasłania — powiedziała chichocząc.
— I właśnie o to w tym wszystkim chodzi — przyznała Nadia.
— Nadio czyżbyś kiedykolwiek zakładała na siebie niegrzeczną czerwoną kokardę? — zapytała Lopez
— Możliwe — powiedziała de la Cruz.
— Tym bardziej powinnaś wypróbować — przyznała Ariana. — Javier nie będzie zapewne narzekał.
— Będzie zachwycony — przyznała Diazówna odkładając prezent do torby a Ingrid podała kolejny pakunek. Victoria ostrożnie rozwiązała wściekłą czerwoną kokardę i zdjęła wieko. W chwili, w której jej wzrok padał na prezent poczuła, że się rumieni. Ze środka ostrożnie wyciągnęła kajdanki obszyte różowym futerkiem.
— Idealnie się nadaje, kiedy jest niegrzeczny — stwierdziła bez cienia skrępowania Emily. — Masz wtedy nad facetem całkowitą kontrolę. Wiesz mi nie będzie narzekał, kiedy z nim skończysz.
— Skułaś kiedyś swojego Pięknisa? — zapytała bez oporów Ingrid.
— Raz czy dwa.
— Pożyczysz mi? — zwróciła się bezpośrednio do Victorii Ingrid. — Nie patrz tak na mnie Julianowi czasem tak latają te łapy, że nam autentycznie ochotę go związać — wyznała Lopez.
— Spróbuj mu kiedyś związać oczy i zakuć go w kajdanki — poradziła żona Fabricio.
— Kiedyś zawiązałam mu dla zabawy oczy — przyznała się Ingrid sięgając po swój sok. — później role się odwróciły i on związał moje. Co się wtedy działo.
Przy stole zapadła cisza.
— No co? — przerwała ją szatynka. — Żadna z was tego nie próbowała? Wychodzi na to, że ja i Emily to dwie świntuchy, ale nie moja wina, że ja po prostu lubię seks. Podacie kolejny prezent? — Najbliżej miała Norrie która wstała podając kolejny pakunek.
Stosik wokół Victorii rósł z każdą minutą. Przyszła pani Reverte dostała białe koronkowe body i prześwitujący szlafroczek dokładnie w tym samym kolorze, dużo śmiechu wywołały jadalne cukierkowe stringi. Victoria sięgnęła po tequilę pociągając solidny łyk. Do odpakowania został jeden prezent. Blondynka powoli go odpakowała go przez chwilę z szeroko otwartymi oczami przyglądając się przedmiotowi leżącemu na miękkiej różowej poduszeczce.
— Ingrid — powiedziała spoglądając na przyjaciółkę, która z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Diaz wyciągnęła ze środka wściekle różowy, w kształcie penisa wibrator. Wiedziona ciekawością wcisnęła guzik a sztuczny męski członek zaczął się wić w jej dłoniach. Wypuściła go z ręki prosto na stół a wszystkie zebrane, powstrzymujące śmiech już od jakiegoś czasu teraz zgodnie wybuchnęły.
— Skąd wiesz, że jest o de mnie? — zapytała ją demonstracyjnie wycierając łzy serwetką. Po chwili sięgnęła po wibrator i go wyłączyła.
— Tylko ty mogłaś wpaść na pomysł, aby dać mi wibrator.
— Racja, ale to na wypadek gdybyś pod ręką nie miała Magika. — powiedziała upijając łyk soku. — Dobrze dziewczęta, skoro Victoria otrzymała niezbędne do życia w małżeństwie prezenty teraz czas na moją ulubioną grę — wstała i po chwili przyniosła plik czerwonych kart. W drugiej dłoni trzymała schłodzoną butelkę tequili. — Gra nosi tytuł Never have I Ever czyli nigdy przenigdy. Zasada jest prosta, kiedy to miało miejsce pijecie, a kiedy nie to nie.
Odpakowała pudełko nowiutkich kart i przetasowała je kilkukrotnie z chytrym uśmieszkiem.
— Nadeszła chwila prawdy, teraz okaże się która z nas to największa świntucha. Ariana — Ingrid podała jej butelkę. — Jesteś barmanką, więc dasz sobie radę. — Zaczęła aż Santiago napełni wszystkie kieliszki (oprócz jej i Norrie) i sięgnęła po pierwszą kartę.
— Nigdy nie byłam w sklepie dla dorosłych przeczytała i sięgnęła po swój kieliszek napełniony sokiem i wypiła do dna. Ten sam gest wykonała Emily.
— Służbowo — wyjaśniła — I nie tylko — dodała.
— Nigdy nie wysłałem komuś niegrzecznego zdjęcia. — W tym momencie Ingrid sięgnęła po dzbanek z sokiem a Nadia i Emily uniosły kieliszki w geście prosząc o dolanie. Victoria przechyliła swój.
— Robi się ciekawie — stwierdziła Lopez sięgając po kolejną karteczkę.
— Nigdy nie miałem nigdy trójkąta. — rozejrzała się po dziewczynach. —Żadna? Dobrze następne- Nigdy nie sprawiłem, że Barbie i Ken to robią. — Victoria, Norrie, Emily a nawer Ariana wypiły.
— No wreszcie Santiago — stwierdziła Lopez — Nigdy nie pocałowałam innej dziewczyny. — Lopez odłożyła karty i sięgnęła po dzbanek z sokiem. — No co? — zapytała. — Byłam ciekawa jak to jest.
— I jak to jest? — zapytała Nadia.
— Tak że doszłam do wniosku, że wolę facetów. Kolejne pytanie - Nigdy nie miałam przyjaciół z korzyściami.
Ku zaskoczeniu dziewczyn po tequilę sięgnęła Victoria.
— No proszę, proszę — zaświergotała radośnie Ingrid. — Javier wie?
— A myślisz kto to był? — odpowiedziała jej pytaniem na pytanie Diaz. — Od tego się zaczęło.
— Wiedziałam! Wtedy w Chicago? — Vicky przytaknęła skinieniem głowy. — Jak spaliliście mój akumulator. Tylko proszę nie mów mi, że robiliście to na tym siedzeniu w moim samochodzie?!
— Nie, na dywanie w jego apartamencie — powiedziała z rozbrajającą szczerością. — W twoim samochodzie było później — dodała.
— Nigdy nie rzuciłam faceta, bo miał małego — przeczytała. Spojrzała na dziewczyny. — Ari polej mi.
Wszystkie spojrzały na Lopez.
— Ja wiem co się mówi — zaczęła — że rozmiar nie ma znaczenia, ale jak facet nie ma czym to i z pustego Salomon nie naleje — upiła mały łyk soku. — Nigdy nie dałem facetowi fałszywego numeru. — przeczytała a wszystkie zgodnie chwyciły za kieliszki — Nigdy nie przebrałam się za niegrzeczną uczennicę.
Emily sięgnęła przez stół po butelkę i wypełniła kieliszek trunkiem i wypiła go.
— To było czysto służbowe zadnie — wyjaśniła czując, że powinna. — Działałam pod przykrywką, umawiałam się różnymi facetami o różnych skłonnościach a policja ich zgarniała.
— I żaden nigdy nie próbował?
— Oj próbowali — powiedziała z uśmieszkiem Emily. — więc kilka nosów się złamało.
— Nigdy nie czytałem żadnej romantycznej powieści. — przeczytała Ingrid po wyjaśnianiach blondynki. Ponownie cały stół podniósł kieliszki. Nigdy nie pociągał mnie ktoś 10 lat straszy o de mnie. — Kieliszek wypiła Victoria w końcu między nią a Javierem była taka różnica wieku. — Ok ostatnie pytanie Nigdy nie robiłam dobrze facetowi moimi ustami. — Wszystkie wypiły oprócz Ariany. — Żadnemu? — Szatynka pokręciła głową.
— Poza tym był tylko jeden. — wyznała. Głównie dzięki alkoholowi zdobyła się na odwagę, aby to wyznać. — Tylko Luckas.
— To musiało być dawno — zauważyła ostrożnie Ingrid.
— Dziewięć lat.
— Bez seksu? — Ariana pokiwała głową.
— Po tym co zrobił ja nie potrafię — pokręciła głową czując jak w oczach zbierają jej się łzy. Ingrid pojawiła się przy niej i ją przytuliła
— Kochanie, dlatego powinnaś wreszcie przespać się z Hugo.
— Co? Ale dlaczego właśnie z nim?
— Bo ma zgrabny tyłek
— A co to ma do rzeczy
— A to moja droga, że o facetach ze zgrabnymi tyłkami mówią, że z przodu równie dobrze wyglądają. — poczuła, jak szatynka odpręża się w jej ramionach. Pocałowała ją w czubek głowy. — Ale nic na siłę. Żadnej presji.
— Ja też byłam tylko z jednym facetem — wyznała Vicky — z Javierem to żaden wstyd.
— Ja będę mieć dziecko z facetem, z którym straciłam cnotę — dodała z uśmiechem. — Pójdziesz do łózka z Hugo, kiedy będziesz gotowa.
— Ty wiesz, że to mój brat? — zapytała ją Norrie
— No to co? Chłop już seksu nie może uprawiać z Ari bo jest twoim bratem? Poza tym gdybym miała brata to chciałabym mieć taką szwagierkę jak ty. A teraz wybaczcie drogie panie, ale muszę siusiu


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 23:08:40 28-07-18, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:54:51 29-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 115

NADIA / AIDAN / TRAVIS / MAGDALENA / NICOLAS


Wtorkowy poranek

Do kuchni wraz z Fabriciem weszła jakaś kobieta. Była bardzo ładna i młodo wyglądała. Nadia jej nie znała, ale miała nadzieję, że brat zaraz ją przedstawi. Tak też się stało.
– Nadio, to moja mama Rosario – Fabricio wskazał dłonią na kobietę, którą przyprowadził, i spojrzał na nią z czułością, po czym zwrócił wzrok w kierunku przyrodniej siostry. – Mamo, to Nadia, moja siostra – powiedział.
– To jest twoja mama? – Nadia była w szoku. – Przepraszam, ale jest pani bardzo młoda. Nigdy bym nie pomyślała, że… – urwała nagle, zdając sobie sprawę, że za dużo paple jęzorem. – Bardzo mi miło panią poznać – dokończyła, podając kobiecie rękę na przywitanie.
– Mnie również jest miło. – Rosario uśmiechnęła się słabo, odwzajemniając gest. Była nieufna w stosunku do nowo poznanych ludzi i nawet fakt, że Nadia to córka Cosme, nie miał znaczenia.
– Zrobię pani kawę, ma pani ochotę? – Nadia starała się być uprzejma dla matki swojego brata, bo bardzo jej zależało na dobrych stosunkach z nimi obojgiem.
– Tak, z mlekiem poproszę – odparła Rosario, siadając na krześle przy stole i zawieszając torebkę na oparciu.
– Zajmę się tym. – Fabrico zabrał Nadii kubek, który ta miała już w ręku. – Siadaj, jesteś naszym gościem – wyjaśnił, doskakując do ekspresu.
– No dobrze – zgodziła się brunetka i usadowiła się na krześle obok Rosario.
– Słyszałam od syna, że twoja teściowa została zaatakowana nożem – zaczęła rozmowę matka Fabricia.
– Tak, to prawda. Źle z nią. – De la Cruz posmutniała, ukrywając wzrok za gęstymi rzęsami. – Najgorsze jest to, że celem byłam ja, a nie ona, i czuję się z tego powodu potwornie winna.
– Bardzo mi przykro – powiedziała Rosario. Właściwie to nie wiedziała, co innego miałaby powiedzieć.
– Gdzie jest Camila? – Fabricio zauważył nieobecność siostrzenicy. Chciał też urwać temat teściowej Nadii, bo sytuacja robiła się niezręczna.
– Poszła do łazienki wziąć kąpiel – wyjaśniła Nadia. – Miło, że pytasz. – Uśmiechnęła się do brata.
– Po prostu nigdzie jej nie widziałem i myślałem, że się zgubiła. – Fabricio skończył robić kawę i postawił parujący kubek przed matką na stole. – Proszę, mamo.
– Dziękuję, synu – odparła krótko kobieta.


***

Nicolas zatęsknił za swą pamiątkową złotą zapalniczką z wygrawerowanymi imionami kochanek. Pamiętał, jak wyrzucił ją do rzeki, by w imię miłości do Nadii pożegnać się z dawnym życiem casanovy. Ona jednak podle z niego zakpiła, więc nie zamierzał po niej zbyt długo płakać. Zapewne resztą wdowa po jego bracie od jakichś dwudziestu czterech godzin wącha już kwiatki od spodu. Castor poinformował go bowiem, iż wykonał robotę z należytą starannością. Nawet jeśli De la Cruz przeżyła atak, to na pewno kopnęła w kalendarz na stole operacyjnym.
Barosso był więc sam na siebie wściekły, że chciał zmienić się dla takiej nic niewartej suki, która potraktowała go jak ostatniego śmiecia. Poświęcił dla niej wszystko, łącznie ze złotą zapalniczką, która miała dla niego wartość sentymentalną. Z samego rana wynajął nurków, którzy wyciągnęli jego zgubę z dna głębokiej rzeki. Poziom wody podniósł się po ostatnich ulewach.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i wyjął z niej jednego. Podpalił końcówkę, używając złotej zapalniczki i zaciągnął się nikotynowym dymem. Teraz dopiero poczuł, że żył.
W drodze powrotnej zajrzał do sklepu. Zatrudnił niedawno nową ekspedientkę do pomocy pani Dianie i chciał sprawdzić jak dziewczyna sobie radzi. Była ładniutka.
– Magdalena – wypowiedział jej imię na głos. – Idealnie wpasowałaby się w puste miejsce na mojej złotej zapalniczce. – Nico uśmiechnął się chytrze pod nosem.
Nigdy nie uganiał się za dwudziestolatkami, ale kto powiedział, że gustów nie można zmienić? Zabawi się z nią tylko troszkę, a jak mu się znudzi, to ją zwolni. Przecież nie zamierzał się z nią od razu żenić.
Wszedł do sklepu. Nowa nazwa miała brzmieć „U Nadii”, ale w obecnej sytuacji Nicolas zmienił zdanie.
– Magdaleno, podejdź – zwrócił się do dziewczyny, która układała na regał suchy prowiant.
– Dzień dobry, słucham. O co chodzi? – Dwudziestolatka natychmiast przerwała wykonywaną czynność i podeszła do szefa. To był jej pierwszy dzień w pracy, więc chciała wypaść jak najlepiej.
– Podam ci numer i zadzwonisz do robotników mojego ojca, żeby przyszli zawiesić nowy szyld. Powołasz się na mnie – zlecił Nicolas, podając dziewczynie wizytówkę z odpowiednim numerem telefonu.
– Tak jest, szefie – odparła Magdalena. – Coś jeszcze?
Nicolas zastanowił się chwilę i coś mu przyszło do głowy.
– Weź kartkę papieru i długopis – polecił, a córka burmistrza zrobiła, co kazał. – Podam ci jeszcze numer telefonu do niejakiego Hugo Delgado, zadzwoń najpierw do niego. Na pewno nie odmówi. – Młody Barosso zaśmiał się w duchu do własnych myśli i podyktował Magdalenie numer telefonu do Huga, który kiedyś znalazł w notesie ojca.
Od dawna chciał zagrać na nosie Hugowi. Doskonale wiedział, że wyprowadzi go tym z równowagi, ponieważ oboje za sobą nie przepadali. Nicolasa wkurzało, że Fernando zawsze stawiał Delgado na pierwszym miejscu i porównywał z nim swoich synów. W szczególności Alejandra, ale odkąd brat siedział za kratkami, ojciec przeniósł swoje głupie porównania na niego. Stary Barosso zawsze wolał Huga i było to widać jak na dłoni.
– Jak będzie się teraz nazywał sklep? – zapytała młoda Solano.
– Spożywcza jaskinia – odparł bez wahania, a Magdalena z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. – Szyld czeka już na zapleczu – dodał po chwili. – Jak będziesz dzwonić do Huga, to nie zapomnij wspomnieć mu, żeby zabrał ze sobą drabinę.
Przydupas mojego ojca będzie w siódmym niebie – pomyślał przebiegle.
– Dobrze, szefie – odpowiedziała dziewczyna.
– To wszystko, wracaj do pracy – rzekł władczo Nico i kiedy Magdalena zaczęła się oddalać, patrzył lubieżnie na jej opięty w czarnych legginsach tyłek.
Chwilę później opuścił sklep i pojechał do domu.

***

Choć Aidan miał wyprowadzić na spacer suczkę Dayany dopiero w piątek, musiał zrobić to już dzisiaj, bo dziewczynie znowu wypadło pilne spotkanie z klientem na mieście. Zajmowała się ona projektowaniem ogrodów, więc praca pochłaniała jej większość wolnego czasu. Tak samo zresztą jak Aidanowi, ponieważ adwokat to również bardzo wymagający zawód.
Mężczyzna założył Stelli obrożę na szyję i zapiął smycz, po czym wyszedł z psem na spacer do parku. Tam puścił sunię samopas, by się wybiegała za wszystkie czasy. Wiedział, że Dayana jej na to nie pozwala, a nie wiadomo kiedy znowu będzie miała ku temu okazję.
Wokół było słychać szum drzew i śpiew ptaków, co jakiś czas zagłuszane głośnym szczekaniem psów. Nagle Aidan zorientował się, że Stella zniknęła mu z oczu. Zaczął biegać po parku i ją nawoływać, ale sunia nie pojawiła się przy nodze pana.
– Cholera, Dayana mnie zabije – mruknął sam do siebie, ruszając w dalsze poszukiwania.
Zobaczył Stellę obwąch*jącą się z innym psem pod jednym z drzew.
– Hermes, tu jesteś! – zawołał jakiś mężczyzna, dobiegając do psa. Najwyraźniej był to jego właściciel.
– Stella, do nogi! – Aidan również podniósł głos i podszedł bliżej.
– Nasze psiaki chyba mają się ku sobie – ocenił bystrym okiem nieznajomy. – Javier Reverte, programista. Dla przyjaciół Magik – przedstawił się, podając Aidanowi rękę.
– Aidan Gordon, adwokat. Dla przyjaciół Gordi – wyciągnął dłoń w kierunku Javiera, momentalnie pochwytując jego poczucie humoru.
Obaj panowie zaśmiali się wesoło.
– Hermes, ty nygusie jeden. Nie masz jeszcze nawet osiemnastu lat, a już się za spódniczkami uganiasz – zrugał psa Magik. – Porozmawiasz sobie o tym w domu ze swoją panią – zażartował.
– Ty Stella też wcale lepsza nie jesteś – zaczął Aidan i pogroził suni palcem. – Twoja pani powinna się za ciebie wstydzić.
– Więc ciebie też wysłano w spacerkową delegację z pieskiem? – zauważył Reverte.
– Oj tak – przyznał Gordon z cichym westchnieniem. – Ale kocham tę psinę – pogłaskał Stellę po łbie.
– Ja też Hermesa uwielbiam, prawda nygusie? – Magik zmierzwił dłonią sierść na grzbiecie pieszczocha, a pies zamerdał ogonem.
Aidan zwykle nie miał w naturze żartować z pierwszą, lepszą napotkaną osobą, ale Javier tak zarażał swoim optymizmem i humorem, że adwokat był pod wrażeniem jego osobowości.
Z powrotem przypiął Stelli smycz i już miał się pożegnać, gdy Reverte ponownie się do niego odezwał.
– Fajne masz przezwisko, Gordi – rzekł. – Ale zupełnie do ciebie nie pasuje – ocenił bystro. – Tłumacząc z hiszpańskiego „gordi” to w zdrobnieniu będzie brzmiało „grubiutki”, a z tego co widzę to jesteś wysportowany. Trzeba ci znaleźć inne przezwisko. Na przykład Prawiczek. – W wyniku przejęzyczenia zamiast „Prawniczek”, Javier powiedział „Prawiczek”.
– Można o mnie powiedzieć dosłownie wszystko, ale na pewno nie to, że jestem prawiczkiem. – Gordon zaśmiał się w głos.
– Chodziło mi o Prawniczka, ale mogłoby wyjść komicznie, gdyby ktoś zaczął wołać cię na ulicy „Prawiczku”. – Javier również wybuchnął śmiechem.
– No i po mojej dobrej reputacji.
– Czyżbyś miał reputację okolicznego ogiera? – Żarty się dziś Magika trzymały i nie chciały odejść.
– Bardziej ogra, bo na sali sądowej wszyscy się mnie boją – stwierdził całkiem swobodnym tonem.
– No i mamy dla ciebie idealne przezwisko. – Reverte pstryknął palcami. – Shrek.
– Dzięki – zaśmiał się Gordon.
– Ależ proszę bardzo, cała przyjemność po mojej stronie.
Na koniec rozmowy panowie wymienili się wizytówkami i rozeszli się do swoich domów.

***

Travis usiadł przy matce i objął ją ramieniem w pokrzepiającym geście.
– Co dokładnie powiedział lekarz w Puerto Rico? – zapytał z troską. – Masz całą dokumentację medyczną?
– Oczywiście, że tak – odparła Dona. – Lekarz twierdzi, że jest źle, dlatego skierował mnie tutaj, do doktora Vazqueza.
– Kiedy masz u niego wizytę?
– Dopiero na przyszły tydzień. Wcześniej wszystkie terminy zajęte – wyjaśniła, wtulając głowę w klatce piersiową przybranego syna.
– Daj mi numer telefonu do tego lekarza – polecił Travis, głaszcząc matkę po włosach.
– Po co ci? – spojrzała na niego.
– Spróbuję to przyspieszyć – wytłumaczył. – Martwię się o ciebie, mamo.
– Zupełnie niepotrzebnie, synku – rzekła Dona. – Złego diabli nie biorą.
– Co ty opowiadasz, mamo? – obruszył się młody Mondragón. – Nie jesteś zła. Jesteś najlepszą matką na świecie i bardzo cię kocham. – Po tych słowach pocałował kobietę w czoło.
– Wizytówka jest w mojej torebce, zerknij proszę – uległa w końcu.
Travis zrobił tak, jak poprosiła go matka i znalazł numer do wspomnianego wyżej lekarza. Wykręcił numer i czekał na połączenie.
– Dzień dobry, z tej strony Travis Mondragón – przedstawił się, gdy tylko usłyszał męski głos w słuchawce. – Czy rozmawiam z doktorem Julianem Vazquezem?
– Przy telefonie, w czym mogę pomóc?
– Moja matka Dona Mondragón ma raka mózgu i była umówiona do pana na wizytę w przyszłym tygodniu z polecenia lekarza z Puerto Rico – wyjaśnił po krótce sytuację. – Chciałbym zapytać, czy nie dałoby się przyspieszyć tej wizyty?

***

Nadia pojechała do szpitala zapytać o stan zdrowia teściowej. Nadal było z nią źle, ale podobno najgorsze minęło. Następna doba miała zdecydować o jej życiu.
De la Cruz posiedziała przy łóżku Virginii kilka godzin, po czym wróciła do domu brata. Rozmyślała nad tym, co wszyscy jej radzili. Pogodzić się z ojcem. Co prawda nadal miała do niego ogromny żal o to, że zataił przed nią fakt, że ma drugie dziecko, ale nie mogli boczyć się na siebie w nieskończoność. Najpierw jednak zdecydowała się zadzwonić do niego i zapytać, czy w ogóle chce ją widzieć.
Ojciec nie odebrał, więc Nadia nagrała mu się na sekretarkę.
– Cześć, tato – zaczęła. – Wiem, że nie uważasz mnie już za członka swojej rodziny, ale bardzo mi ciebie brakuje. Chciałabym przyjść i się pogodzić, ale wolałam najpierw cię uprzedzić na wypadek, gdybyś miał wyrzucić mnie z domu. Uważam jednak, że powinniśmy porozmawiać. Doceń to, proszę, bo nie było mi łatwo schować dumy do kieszeni. Daj znać, czy chcesz mnie widzieć. Aha, i jeśli pomoże ci to podjąć decyzję, to ślub z Nicolasem jest już nieaktualny – dokończyła i rozłączyła się.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:33:50 29-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 116

LUCAS/HUGO/ARIANA


Emily obudził sygnał w telefonie. Zdziwiła ją wiadomość od Lucasa Hernandeza z prośbą o spotkanie, ale nie kwestionowała jej. Wzięła szybki prysznic, żeby ochłonąć po wczorajszej przedniej zabawie i już piętnaście minut później, ubrana w strój do joggingu stanęła w kuchni w pełnej gotowości. Musiała przyznać, że potrzebowała takiego babskiego wieczoru. Mogła zapomnieć na chwilę o propozycji Fabricia, żeby postarali się o dziecko, i trochę oczyścić umysł zanim da mu ostateczną odpowiedź. Była zajęta rozmyślaniem, kiedy do kuchni weszły Ariana i Leonor. Obie wstały skoro świt, bo każda z nich musiała iść do pracy – Ariana miała otworzyć z rana kawiarnię, a Norrie sprawdzić, co u jej synków, po czym czekała ją jeszcze podróż do Monterrey.
Wszystkie były dość zmęczone po poprzednim wieczorze, więc nie mówiły zbyt wiele. W dodatku Ariana miała potężnego kaca. Tak więc Ari i Leonor podziękowały za gościnę i udały się w stronę kawiarni, natomiast Emily ruszyła na spotkanie z Harcerzykiem, który czekał już na nią w parku, ubrany w sportowy dres.
Pomachał jej ręką na powitanie a ona zrobiła to samo ciekawa, dlaczego umówił się z nią właśnie na jogging. Nie znała go długo, ale zdążyła zauważyć, że chłopak ma problem z rozmawianiem o uczuciach. Widocznie wreszcie zaczynało do niego docierać jak bardzo niebezpieczny był jego szaleńczy plan, by dostać się w szeregi Templariuszy. Nie powiedział jednak na ten temat ani słowa. Zamiast tego biegli przez park równym rytmem, każde rozmyślając o własnych problemach. Przebiegli przez miasteczko, docierając aż do wschodniej drogi wylotowej. Zatrzymali się na chwilę, żeby odpocząć i Emily wreszcie się odezwała, widząc, że Lucas nie ma odwagi.
– Powiesz mi wreszcie, dlaczego obudziłeś mnie z samego rana? Bo chyba nie po to, żeby sobie ze mną pobiegać.
Lucas uśmiechnął się smutno, ignorując wibrujący w kieszeni telefon. Przez chwilę wpatrywał się martwym wzrokiem w jakiś punkt między drzewami, a kiedy Emily powędrowała spojrzeniem w tamtą stronę, zdała sobie sprawę, gdzie się znajdowali – w tym samym miejscu, w którym jakiś czas temu Lucas znalazł zwłoki Guillerma w błocie. Kobieta zaczęła się zastanawiać czy właśnie na ten temat chciał z nią porozmawiać. Telefon w kieszeni policjanta znów zawibrował, zwiastując połączenie przychodzące, ale odrzucił je bez zastanowienia.
– Nie zamierzasz odebrać? – zapytała Emily, znacząco wpatrując się w telefon. – Może to coś ważnego?
– To nic takiego – wyjaśnił, chowając komórkę do kieszeni dresowej bluzy, jednak widząc spojrzenie koleżanki po fachu, dodał: – To moja mama. Jest zła, że nie odwiedziłem jej, kiedy byłem w San Antonio.
– Rodzice – mruknęła Emily, dobrze go rozumiejąc. – Potrafią dać w kość. – Hernandez mruknął tylko nieznacznie i zaproponował, by wracali, ale McCord zatrzymała go ręką. – Najpierw porozmawiamy. O co chodzi? O Templariuszy?
Policjant kiwnął głową, nie mogąc już dłużej udawać. Od jakiegoś czasu ta sprawa nie dawała mu spokoju i musiał z kimś o tym porozmawiać. Problem polegał na tym, że nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć. Javier był jego przyjacielem, ale za bardzo się o niego martwił i wiedział, że jeśli zacznie mówić mu o swoich obawach, Magik znów będzie próbował wyperswadować mu samobójczą, w jego opinii, misję. Emily myślała trzeźwo – miała chłodny umysł i umiała zachować zimną krew. Była też do niego nastawiona przyjacielsko, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Byliśmy wczoraj z Javierem na tym wieczorze hazardowym u Templariuszy – zaczął, spoglądając na agentkę niepewnym wzrokiem.
– I co, strach cię wreszcie obleciał?
– Tak.
Emily zdziwiła się słysząc te słowa. Do tej pory Lucas twardo obstawał przy swoim, ale teraz coś w jego głosie mówiło jej, że chłopak autentycznie się boi. Ale chyba nie chodziło mu o jego własne bezpieczeństwo.
– Joaquin Villanueva. Jest na czele Templariuszy od kiedy El Pantera poszedł siedzieć.
– Słyszałam. Co z nim?
– To okropny facet – stwierdził Lucas, opowiadając jej o wydarzeniach poprzedniego wieczora, kiedy kierowali się spacerem z powrotem w stronę miasteczka. – Nie widziałaś go. On był jakby w amoku. Niby typowy zbir, a jednak nieobliczalny. A w dodatku to ćpun.
– Ćpun? Ćpał przy was? Wiesz, że jeśli ktoś cię widział w tym barze i to zgłosi, możesz mieć problemy. Hazard to jedno, ale narkotyki…
– Nie, nie przy nas. Ale widziałem, że jest na haju. Myślę, że to kokaina, ale pewnie przyjmuje też inne świństwa. Wciąż gadał od rzeczy, miał rozszerzone źrenice i zaczerwieniony nos, drgały mu mięśnie twarzy. Javier był zbyt zaaferowany grą w pokera, żeby zauważyć. Nie mówiłem mu, bo nie chciałem jeszcze bardziej go denerwować. Już i tak uważa za zły pomysł moje spoufalanie się z Joaquinem i ma rację. Emily – Lucas zatrzymał się na chwilę i powiedział śmiertelnie poważnym tonem – mogę sobie poradzić z przestępcami, naprawdę. Jestem dużym chłopcem. Ale z szaleńcami na haju… już może być problem.
– Chcesz, żebym go sprawdziła? – zapytała Emily, kiwając głową. Nadal nie podobała jej się ta sytuacja, ale Lucas ewidentnie potrzebował pomocy i po raz pierwszy przyznał, że jego plan był głupi, a to był progres.
– Sam bym to zrobił, ale Joaquin ma ludzi wszędzie. Nie chcę, żeby się dowiedział, że wokół niego węszę. Zrób to proszę dyskretnie.
– Jestem profesjonalistką, Lucas. – Emily odgarnęła włosy z ramion w geście, który miał zapewne odznaczać, by jej nie lekceważył. – Zobaczę, co da się zrobić. A teraz chodźmy się czegoś napić, bo umieram z pragnienia.
Lucas uśmiechnął się lekko, po czym oboje udali się do sklepu po napoje.

***

Hugo czuł się już dobrze. Kroplówka zaaplikowana mu przez Juliana zdziałała cuda, a on po raz pierwszy od dawna mógł pogadać z jakimś facetem, czego brakowało mu w mieszkaniu Ariany.
– Tu nawet pachnie po męsku – stwierdził, kiedy Julian szykował się do pracy.
– Chcesz powiedzieć, że w moim mieszkaniu śmierdzi? – Julian skrzywił się, wciągając na siebie kurtkę. – Bo wiesz, że mieszka tu też Ingrid. A ona zdecydowanie jest kobietą.
– Tak, ale tam dostawałem już świra od mieszkanki trzech perfum i kadzidełek. Myślałem, że się porzygam. – Na samo wspomnienie Hugo ogarnął odruch wymiotny. – Dzięki za połatanie mnie.
– Chyba nie myślisz o tym, żeby stąd uciec? – Julian uniósł brwi podejrzliwie. – Nie po to wciąż cię składam do kupy, żebyś mi zwiewał i znów gdzieś mdlał. Chyba będę musiał powiedzieć Ingrid, żeby przywiozła jakieś gadżety z wieczoru panieńskiego, żeby przywiązać twoje dupsko do łóżka.
– Czuję się już całkowicie dobrze. I, jakkolwiek kusząco brzmi propozycja bycia związanym kajdankami z puszkiem w twoim łóżku, chyba jednak spasuje. – Hugo wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym spojrzał na wyświetlacz telefonu, który rozdzwonił się, przerywając rozmowę.
– Kto to? – zapytał Julian, przeczuwając kłopoty.
– Nieznany numer. Słucham. – Hugo odebrał komórkę i wsłuchał się w to, co miał mu do powiedzenia rozmówca. Na jego czole pojawiała się coraz głębsza zmarszczka w miarę słuchania i Vazquez zaczął się niepokoić. – Dzięki. Zaraz będę.
Delgado podszedł do okna i odetchnął świeżym powietrzem.
– Jaki piękny dzień – powiedział radosnym tonem, co nieco zbiło Juliana z tropu. Nigdy nie słyszał tak wesołego tonu w głosie przyjaciela. – Cudowny dzień, by komuś nakopać, nie sądzisz? Masz może kij baseballowy? Albo cokolwiek, zadowolę się każdym narzędziem.
– Hugo, co ty gadasz, kto to był? – Julian obracał w dłoniach klucze, poważnie zastanawiając się, czy powinien zostać w domu, by przypilnować Huga, żeby nie zrobił czegoś głupiego.
– Spokojnie, doktorku. Mam wszystko pod kontrolą.
– Nie możesz się forsować, pamiętaj! – Hugo niemal wypchnął Juliana z mieszkania, zapewniając go, że sobie poradzi.
– Spokojnie, wezwę posiłki!
Julian nadal nie był przekonany, ale udał się do pracy, postanawiając nie kłócić się z tym uparciuchem, który już wybijał numer syna burmistrza Pueblo de Luz.
– Cześć, Quen. Pamiętasz, jak uratowałem ci życie? Chcesz się odwdzięczyć? To przyjedź po mnie do mieszkania Rumpelszytyka i Mulan.
Enrique Ibarra był nieco zdziwiony tą nagłą prośbą, tym bardziej, że od czasu strzelaniny ciężko było mu się skontaktować ze swoim wybawicielem. Przyjął jednak jego propozycję z ochotą i podjechał swoim nowiutkim samochodem po Huga, który władował się bezceremonialnie na siedzenie obok kierowcy.
– Dokąd? – zapytał Quen, nie bardzo wiedząc, jaki jest cel ich podróży.
– Do „Spożywczej spiżarni”.
– Gdzie? – Siedemnastolatek spojrzał na niego jak na idiotę, a Hugo podrapał się po głowie.
– Chyba coś pokręciłem. Jedź aż zobaczysz najbliższy sklep spożywczy – zarządził, a Quen wykonał polecenie, po drodze próbując nawiązać do stanu zdrowia Delgado.
– Tak, tak, już wszystko dobrze. Jeszcze nie zamierzam odwalać kity, także możesz być spokojny.
– A myślałeś nad moją propozycją?
Hugo zastanowił się przez chwilę – rzeczywiście, myślał o tym od dawna. Mógłby pracować jako ochroniarz Quena – dzięki temu nie byłby wciąż w zasięgu kontroli Fernanda i znacznie łatwiej byłoby mu komunikować się z Conradem. Ale przebywanie z rozkapryszonym nastolatkiem też mu się nie uśmiechało. Nie odpowiedział nic na pytanie chłopaka, tylko kazał zaparkować przed sklepem, który niegdyś nosił nazwę „Dulce Secreto”. Teraz dwóch robotników zakładało nowy szyld, na którym nazwa brzmiała „Spożywcza jaskinia”.
– To żeś dojebał, chłopie – mruknął sam do siebie Hugo, ignorując Quena, który pokładał się ze śmiechu na widok nazwy sklepu.
Weszli do wnętrza, po drodze witając się z robotnikami, w których Hugo rozpoznał pracowników Fernanda. Nie miał pojęcia, co też Nicolas kombinował, ale jednego był pewien – nie zamierzał tolerować jego zachowania.
Młoda i ładna ekspedientka, której imię brzmiało Magdalena, jak Hugo wyczytał z identyfikatora, który miała przypięty do ubrania, przywitała ich, sądząc, że są klientami.
– Cześć – przywitał się z nią Quen, a widząc zdumione spojrzenie Huga wyjaśnił: – To córka burmistrza Valle de Sombras.
– Cóż… Już niedługo – dodała Magdalena, spuszczając lekko głowę. Nie lubiła bywać na salonach, gdzie jej ojciec jako głowa miasta często się pojawiał, ciągając tam całą rodzinę. Właśnie tam poznała Enrique, choć znali się tylko z widzenia. Oboje mieli tę samą rolę do odegrania – zwykle stanowili tło dla swoich wpływowych ojców.
– Jest Nicolas? – zapytał Hugo, rozglądając się po sklepie. – Nie wziąłem drabiny, ale mam młotek. Z chęcią wybiję mu głupie pomysły z głowy.
– Szef wrócił do domu. Nie będzie go do końca dnia. – Magdalena nie była pewna, czy Hugo żartuje z tym młotkiem, więc spojrzała niepewnie na Quena, który tylko machnął ręką, dając jej znać, żeby się nie przejmowała.
– Świetnie – warknął Delgado, a wychodząc ze sklepu złapał snickersa z półki, wołając: – Na koszt firmy. Nicolas zapłaci.
Dziewczyna stała jak wryta, nie wiedząc, co zrobić. Już po chwili Hugo i Quen znikli jej z oczu.
– Dokąd teraz? Do wuja Nanda?
Hugo pokiwał tylko głową i chwilę później byli w rezydencji Barossów.
– Hugo! Jak tam prace przy wieszaniu szyldu? Już wszystko gotowe? – Nicolas zachichotał z własnego głupiego dowcipu i dopiero po chwili dostrzegł Quena. – Enrique Ibarra? Aleś wyrósł, chłopie. Nie widziałem cię od przyjęcia bożonarodzeniowego w 2004. Świetna impreza, pamiętasz?
– Bardzo żywo. – Quen zrobił się czerwony na twarzy na wspomnienie tamtego wydarzenia. – Jakoś trudno zapomnieć tego, że wszyscy wpływowi znajomi ojca oglądali mój goły tyłek w trakcie kolacji, bo razem z bratem postanowiliście uatrakcyjnić sobie wieczór, robiąc ze mnie pośmiewisko. Co u Alexa? Słyszałem, że odsiaduje morderstwo. Zawsze wiedziałem, że to idiota, ale żeby morderca…
Hugo parsknął śmiechem, ciesząc się, że Quen utarł nosa Nicolasowi. Może i Barossowie nie byli ze sobą blisko, ale co by nie mówić o Nicolasie i Alejandrze – zwykle byli sobie lojalni, kiedy ktoś ich obrażał. Nico wykonał dziwny ruch, jakby chciał uderzyć Quena, ale Hugo zasłonił chłopaka, przez co najstarszy z synów Fernanda cofnął się o kilka kroków.
– Co jest, Nico? Strach cię obleciał? Przecież jesteśmy starymi kumplami! Tak dawno się nie widzieliśmy! Pozwól, że cię uduszę. Tfu! – Hugo, udał, że się przejęzyczył. – Wyściskam. Jak za dobrych czasów. Pamiętasz? Mamy tak wiele wspólnych wspomnień. Będę je hołubił do grobowej deski.
– Uważaj, Hugo, stąpasz po cienkim lodzie.
– Ty najwyraźniej też. Wracaj do tej swojej „Delikatesowej Pieczary” i odpieprz się ode mnie, to może uda ci się zachować wszystkie zęby.
– „Spożywczej jaskini”! – warknął Nicolas, czując, że ta nazwa rzeczywiście jest nietrafiona.
– Jak zwał tak zwał. – Hugo machnął ręką. Kiedy tu przyszedł był zirytowany, teraz nawet go ta sytuacja bawiła. – I nie rozdawaj mojego numeru na prawo i lewo. Biedna dziewczyna wykonuje ślepo twoje rozkazy, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, jak wielką jesteś szumowiną.
– Magdalena? – Na twarzy Nicolasa pojawił się cwany uśmieszek. – Niezła jest, nie?
Mówiąc to, obracał w dłoniach swoją słynną złotą zapalniczkę, co nie uszło uwadze Huga.
– Zostaw ją w spokoju, Nico. Niczym sobie nie zasłużyła, żebyś ją wykorzystał. – Delgado zmarszczył brwi, wyobrażając sobie najgorsze.
– W dodatku to córka burmistrza Valle de Sombras – dodał Quen, choć chyba nie bardzo rozumiał, o czym mowa.
– Tym lepiej. – Nicolas uśmiechnął się lubieżnie, cały czas obracając w dłoniach zapalniczkę.
– Ty chyba jesteś jakiś niewyżyty seksualnie – zauważył Hugo, poważnie zastanawiając się nad stanem zdrowia psychicznego młodego Barosso.
– Cóż, Hugo. Kocham kobiety, a one kochają mnie. Poza tym, są dwa rodzaje kobiet – takie które przeszły przez moje łóżko i te, które dopiero to zrobią. To tylko kwestia czasu.
– Tak jak kwestią czasu było zdobycie Nadii de la Cruz? – Hugo zaśmiał się na wspomnienie braci rywalizujących o względy tej kobiety. – Pamiętam twoje wiersze miłosne. Co lepsze nawet sobie zapisałem, żeby się z nich nabijać do woli. – Hugo parsknął śmiechem na wspomnienie wypocin Nicolasa, który teraz zrobił się czerwony jak cegła, na wspomnienie kosza, jakiego mu dała wdowa po Dimim.
– A właśnie! – przerwał mu Nicolas, nie chcąc pozostać dłużnym. – Co słychać u Cataliny? To znaczy – poprawił się, przypominając sobie prawdziwe nazwisko dziewczyny z kawiarni – u Ariany Santiago? Sporo z nią przebywałeś, z tego co pamiętam. Ciekawe, czy wie czym się zajmujesz. Chyba też muszę jej złożyć wizytę.
Hugo zacisnął pięści ze złości, ale kiedy mówił głos miał spokojny.
– Uważaj, Nico. Wiesz, że nie chcesz mi podpaść.
– Powiedziałem coś nie tak? – Nicolas zerkał to na Huga, to na Quena. – Zawsze lubiłem Arianę. Kiedy potrzebowałem się wygadać, zawsze z chęcią mnie wysłuchała. Może i tym razem powinienem szepnąć jej co nieco do uszka.
– Spróbuj, jeśli nie chcesz, żeby twój ojciec się o tym dowiedział. Wiesz, że nie pochwala, kiedy rozprawiasz o jego prywatnych sprawach.
– Mój ojciec nie musi o tym wiedzieć. – W głosie Nicolasa zabrzmiała jednak nuta strachu, kiedy wypowiadał te słowa. Fernando zawsze faworyzował Huga, w dodatku teraz, w obliczu kampanii wyborczej, nie życzył sobie jakichkolwiek skandali.
– O czym nie muszę wiedzieć? – Postukiwanie laski dało im do zrozumienia, że do salonu, w którym rozmawiali, wszedł Fernando. – Witaj, Enrique. Jak się miewa twój ojciec? – Dobroduszny ton wujaszka zupełnie nie pasował do Fernanda i zarówno Nicolas, jak i Hugo parsknęli lekko, czego jednak stary Barosso nie dosłyszał.
– Dobrze, dziękuję. – Quen był zakłopotany tą całą sytuacją. Miał ochotę jak najszybciej opuścić rezydencję chrzestnego, tym bardziej, że miał w pamięci srebrną spinkę do mankietów w kształcie orła, która ewidentnie należała do wuja, a którą widział na komisariacie policji jako dowód znaleziony przy czyichś zwłokach. Nadal nikomu o tym nie powiedział i sam nie wiedział, czy powinien.
– Dowiem się, o co chodzi? – Fernando zwrócił się do swojego syna i Huga, którzy stali naprzeciwko siebie, ciskając gromy z oczu. – Czego nie muszę wiedzieć?
– Tego, że Nico, Quen i ja zakładamy boy band – odezwał się Hugo, siląc się na odrobinę humoru. – Los Depravados – na razie nazwa zespołu jest robocza. Ja śpiewam, Nicolas pisze piosenki, a Quen tańczy. Chcesz dołączyć? Mogę skołować ci marakasy.
– Ty i te twoje żarciki – rzucił Fernando, kręcąc głową z dezaprobatą. – Widzę, że czujesz się już lepiej. Możesz wracać do pracy?
– Właściwie to jeszcze kłuje mnie w boku. – Hugo złapał się za ranę i uwiesił się ramienia Nicolasa, który stał najbliżej. Skrzywił się, udając ból i w teatralnym geście, zgiął się wpół. – Chyba potrzebuję jeszcze kilku dni na wypoczynek.
Fernando, widząc tę szopkę, pokręcił znów głową i ruszył do gabinetu, zostawiając ich samych. Gdy tylko zniknął za drzwiami, Hugo przyciągnął do siebie głowę Nicolasa, zamykając go w szczelnym uścisku ramienia tak, że ten zrobił się siny na twarzy i poklepał go po przedramieniu na znak, żeby go puścił, bo nie może oddychać.
– Nico, znajdź sobie jakieś porządne zajęcie i przestań mnie kłopotać, okej? – mruknął Hugo, a Nico zacharczał coś niezrozumiale, nadal w jego uścisku. – Co powiedziałeś? Nie dosłyszałem? – Znów charczenie i wymachiwanie rękami. – „Przepraszam cię, Hugo. Już nigdy więcej nie będę cię lekceważył i marnował twojego cennego czasu. Wybacz, że jestem takim idiotą.” – Hugo udał głos Nicolasa. – Dobrze, Nico. Wybaczam ci. Ale żeby mi to było ostatni raz.
Puścił Nicolasa dosyć gwałtownie, przez co mężczyzna zachwiał się na nogach. Kaszląc, zaczął rozmasowywać sobie jabłko Adama, bojąc się, czy Hugo czasem mu czegoś nie uszkodził.
– Pa, Nico! Oby nie do rychłego zobaczenia! – Hugo pomachał mu dłonią na pożegnanie w szyderczym geście, po czym obaj z Quenem opuścili rezydencję.

***
Ariana miała potworną migrenę. Obiecała sobie oficjalnie, że nie będzie więcej pić. Tak rzadko piła, że kiedy już to robiła, wystarczyły jej dwa drinki, żeby się upić. Była pewna, że wygadywała jakieś bzdury wczorajszego wieczora i wiedziała, że Ingrid będzie o wszystkim pamiętać, jako że sama nie piła z wiadomych względów. Po co nagadała jej o Lucasie i swoim pierwszym razie? Niepotrzebnie w ogóle o tym rozmawiała. Teraz dziewczyny się na nią uwzięły i chciały ją wyswatać z Delgado. „Świetnie” – pomyślała dziewczyna – „po prostu cudownie”.
– Ariano, mogę cię o coś zapytać? – Norrie była cicha od rana i dopiero teraz, kiedy już dochodziły do kawiarni, zdecydowała się poruszyć kwestię, która ją nurtowała od zeszłego wieczora. – Czy ty i Hugo naprawdę…?
– CO?! Nie, oszalałaś? Nie wiem, co dziewczynom strzeliło do głowy. Mają jakieś dziwne pomysły.
– Och, to dobrze. Ulżyło mi.
– Nie to że mi to przeszkadza, ale mogę wiedzieć dlaczego? – Ariana poczuła się lekko urażona. Czy coś z nią było nie tak, że Norrie nie chciała jej widzieć u boku brata?
– Nie chodzi o ciebie, tylko o niego. – Leonor westchnęła ciężko. – Hugo… miał ciężkie życie. Wiesz, że pracuje dla Fernanda Barosso? – Kiedy Ariana kiwnęła głową, kobieta kontynuowała: – A więc wiesz, że działa nie do końca legalnie. Sama nie wiem, co tak właściwie robi dla Barossów, ale lepiej dla ciebie, żeby się w to nie wciągała. Hugo ma zły wpływ.
– Dlatego zabroniłaś mu kontaktu z siostrzeńcami? – Ariana sama nie wiedziała dlaczego, ale nagle poczuła się bardzo zirytowana. – Bez obrazy, Norrie, ale przyganiał kocioł garnkowi.
– Słucham? Nie wiem, o czym mówisz.
– Sergio mi wszystko powiedział. Wiem, że Lorenzo nie jest jego synem. Wiem o twojej przeszłości.
– Cokolwiek powiedział ci Sergio, zapewne było mocno przerysowane.
– A więc kłamał, kiedy mówił o twojej przygodzie z narkotykami? Albo o tym, że Lori nie jest jego synem? – Leonor milczała, co znaczyło, że doktor Sotomayor mówił prawdę. – Wiesz, łatwo jest osądzać innych. Ale czasami trzeba też spojrzeć na siebie. Nie mówię, że nadal jesteś tą kobietą, którą byłaś kilka lat temu. Wiem, że jesteś dobrą córką i matką. – Ariana westchnęła lekko, spoglądając na Leonor. – Ale mówisz o Hugu tak jakby tylko on zrobił w życiu coś złego. Wyklęłaś go i nie utrzymywałaś kontaktu przez tyle lat, tylko dlatego że pracuje z takim człowiekiem jak Barosso. Ale ty też nie jesteś święta.
– Masz rację, nie jestem. – W oczach Leonor pojawiły się łzy. – Przyznaję, miałam depresję. Stoczyłam się na samo dno, do tego stopnia, że tylko leki pozwalały mi normalnie funkcjonować. Myślisz, że nie wiem, dlaczego mój syn urodził się z wadą serca? I tak, Lori nie jest synem Sergia. Ale to chyba nie twoja sprawa.
– Masz rację, nie moja. Nie powinno mnie to obchodzić. Ale ty powinnaś być szczera sama ze sobą i z Hugiem. On nie wie o Lorim, prawda? Inaczej nie rzuciłby się wtedy na Sergia, omal go nie zabijając. Cały czas wini jego za to, że cię zostawił, a nie zna prawdy, bo jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby stawić czoła swoim błędom.
– I kto to mówi! Dziewczyna, która przez dziewięć lat jest beznadziejnie zakochana w facecie, który złamał jej serce. Przestań wreszcie użalać się nad sobą i zacznij żyć, a nie wtrącać się w problemy innych ludzi. Nie znasz prawdziwego życia, nie wiesz, jak ciężkie potrafi być, więc nie zabieraj głosu w sprawach, które ciebie nie dotyczą.
Po tych słowach zostawiła Arianę samą i weszła do mieszkania nad kawiarnią.
– I tak właśnie zamierzam zrobić! – krzyknęła Ariana, czując, że zaraz pęknie jej głowa. Ten kac ją wykańczał.
– Chyba przyszedłem nie w porę.
Santiago odwróciła się na pięcie, by zobaczyć Cosme Zuluagę, jedną z nielicznych przyjaznych jej w Valle de Sombras dusz.
– Cosme, jak miło cię widzieć! – Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, niemal zwalając go z nóg. – Wejdźmy do środka.
Kiedy postawiła przed starym przyjacielem kubek z gorącą czekoladą, a sama zaparzyła sobie mocną kawę i usiedli przy jednym ze stolików, Cosme wreszcie zabrał głos:
– O co poszło? Wyglądało jakbyście się kłóciły.
– Eh, to nic takiego. Oficjalnie postanowiłam nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. I przestanę przejmować się opinią ludzi, na których mi nie zależy. Poczekaj chwilę. – Ariana wyciągnęła z kieszeni komórkę i wybiła gwałtownie jakiś numer, po czym tupiąc nerwowo nogą, wsłuchała się w sygnał oczekującego połączenia.
– Co ty…? – zaczął Cosme, ale Ariana uniosła palec do ust, by milczał przez chwilę.
– Eva? – Ariana odezwała się w słuchawkę. – Jeszcze dzisiaj musisz opuścić moje mieszkanie. To nie może dłużej trwać. Musisz odejść. Potrzebuję swojej przestrzeni, nie mówiąc już o tym, że nie mam ochoty widzieć twojej twarzy codziennie po przebudzeniu. Poszukaj sobie czegoś albo idź do hotelu. Tak, dobrze słyszałaś.
– Nawet nie pozwoliłaś jej dojść do głosu! – Cosme był zdziwiony bezpośredniością Ariany.
– Nagrałam się na sekretarkę. – Ariana nie tak wymarzyła sobie nowy start, ale w gruncie rzeczy była wdzięczna, że to nie Eva Medina osobiście odebrała telefon, bo wiedziała, że wtedy trudniej byłoby jej być asertywną. – Postanowiłam przestać żyć przeszłością. Co było, to było. Trzeba się od tego odciąć raz na zawsze. Nie można cofnąć czasu i nie można udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy nie jest.
– Ariano, przerażasz mnie. Na pewno wszystko z tobą dobrze? – Cosme zacmokał cicho, martwiąc się o przyjaciółkę, z którą dawno się nie widział. – Może i przeszłość jest bolesna, ale kształtuje to, kim jesteśmy teraz.
– Być może. Ale mi przysporzyła tylko bólu i cierpień. Nie będę już o tym myśleć. Skupię się na sobie. I tobie, oczywiście! Opowiadaj, co u ciebie słychać!
– Cóż… – Cosme upił łyk gorącej czekolady. – Mam teraz rodzinę. Nie wiem, czy słyszałaś.
– Właśnie się dowiedziałam, to niesamowite! Musisz bardzo się cieszyć!
– Nie ukrywam, że miło jest mieć przy sobie dzieci. – Cosme uśmiechnął się niewinnie, ale zaraz potem przypomniał sobie o Nadii. – Szkoda tylko, że są tak niepokorne.
– Coś się stało? Chcesz o tym porozmawiać?
Cosme machnął ręką na znak, że nie warto o tym mówić. Nadal miał nadzieję, że Nadia odezwie się do niego z przeprosinami. Ślub z Nicolasem był okropnym pomysłem i on nie zamierzał tego tolerować. Nie wiedział jednak, że jego córka już dawno porzuciła ten pomysł i nagrała mu wiadomość na automatycznej sekretarce.
– A co u Dolores? Jej też dawno nie widziałam. Pokłóciliście się?
– Ja i Dolores to już przeszłość. – Cosme wpatrzył się smutnym wzrokiem w okno, przypominając sobie pielęgniarkę, która jeszcze nie tak dawno temu była dla niego opoką.
– Jak to? – Arianę zasmucił widok przybitego pana Zuluagi, który obejmował kubek z czekoladą dwoma rękoma i wydawał się być w smętnym humorze. – Przed chwilą powiedziałeś, że przeszłość kształtuje to, kim jesteśmy. A więc Dolores ukształtowała obecnego Cosme.
– Wszyscy ludzie, których spotykam na swej drodze to robią. Każdy wnosi coś do mojego życia. Fabricio, Nadia, moje wnuki, Ethan…
– Ekhm, czuję się pominięta. – Ariana chrząknęła i udała obrażoną a Cosme uśmiechnął się po raz pierwszy od kiedy rozmawiali.
– Ty oczywiście też. Chociaż żałuje, że tak rzadko mnie odwiedzasz. Chociaż teraz właściwie nie ma czego odwiedzać.
– Jak to? – Cosme wyjaśnił jej sytuację związaną z El Miedo.
– Ethan obiecał się tym zająć i pomóc w odbudowie, ale nie chcę go tym tak obarczać. Zresztą, chłopak ma też własne sprawy na głowie.
Do kawiarni wszedł Hugo, czego nie słyszeli, zbyt zaaferowani rozmową. Delgado ukłonił się lekko Zuluadze, który również kiwnął mu głową na powitanie.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytała Ariana, mając w pamięci jego wczorajsze omdlenie. – Chyba nie powinieneś wstawać z łóżka.
– Wszystko w porządku. – Hugo machnął ręką, rozglądając się po kawiarni, jakby spodziewał się podsłuchu. – Gdyby czasem wpadł tutaj Nicolas, nie gadaj z nim tylko od razu go spław albo po mnie zadzwoń, dobrze?
– Nicolas Barosso? To on jest w mieście?! – Ariana nie mogła uwierzyć własnym uszom. Tyle ją ominęło ostatnimi czasy.
– Nie słyszałaś o tej jego „Spiżarniowej Norze”?
– O czym? – zapytali jednocześnie Cosme i Ariana, a Hugo wybuchnął śmiechem, zdając sobie sprawę, jak to musiało zabrzmieć.
– Wrócił i ma się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Otworzył swój biznes spożywczy.
– A moja córka chce za niego wyjść. – Cosme prychnął pod nosem, pociągając łyk czekolady.
– A to już chyba nieaktualne, panie Zuluaga – powiedział Hugo, kierując się do wyjścia. – Był coś wnerwiony jak wspomniałem o Nadii. Wygląda na to, że dostał kosza.
Cosme klasnął w ręce uradowany i oświadczył, że musi wracać do domu, co tak zdziwiło Arianę, że nim się obejrzała, już go nie było.
– Płoszysz mi klientelę – zauważyła z przekąsem Ariana, a Hugo się skrzywił.
– Sama ją sobie płoszysz. Jedzie od ciebie wódką na kilometr. Komuś by się przydał prysznic. – Hugo ostentacyjnie zacząć odganiać od siebie brzydkie zapachy.
– I kto to mówi. Ten, co zemdlał po dwóch kieliszkach whisky.
– Bardzo śmieszne. Ja spadam. Pamiętaj o Nicolasie – nie można mu ufać.
– A mogę wiedzieć dlaczego? – Ale Huga już nie było. Wsiadł do samochodu, w którym czekał już na niego Quen Ibarra, i razem odjechali sprzed kawiarni, zanim ktokolwiek zdołał ich zobaczyć. Ariana sama nie była pewna, czy to aby nie przywidzenie spowodowane wypitym wczoraj alkoholem. – Weź się w garść, Santiago! – powiedziała sama do siebie, dając sobie lekki policzek, by otrzeźwieć, po czym wzięła się do pracy.

***
– Co ty tu robisz? – warknął na widok dziewczyny, siedzącej na walizce przed drzwiami jego mieszkania. – Idź stąd, zanim każę cię aresztować.
– Nie mam dokąd pójść. Ariana mnie wykopała.
– A więc wreszcie poszła po rozum do głowy.
– Tylko na jedną noc. Jutro się wyniosę.
– Zapomnij!
– Lucas!
– Powiedziałem: nie! Odejdź, zanim zrobię ci krzywdę.
Eva instynktownie złapała się za policzek, który zdawał się ją piec tak samo jak dziewięć lat temu, w tę pamiętną noc, kiedy Lucas po raz pierwszy i ostatni w życiu ośmielił się uderzyć jakąś dziewczynę. Dziewczynę, która zniszczyła życie jego przyjaciół.
– Mogę spać na podłodze. Będę cicho jak mysz pod miotłą.
– Ty naprawdę nie znasz słowa „nie”, prawda? Zamknijcie drzwi, to wejdę oknem – to definicja twojego życia.
Otworzył drzwi niemal kopniakiem, dając za wygraną. W tej chwili miał ważniejsze rzeczy na głowie, by jeszcze przejmować się Evą Mediną. Wszedł do mieszkania i zostawił zakupy, które zrobił po drodze z komisariatu na blacie w kuchni.
– Ciężki dzień w pracy? – zapytała blondynka, a on zmroził ją spojrzeniem, przez co skuliła się w sobie. – Zrobię ci kolację. Na pewno jesteś głodny i zmęczony…
Lucas przeklął pod nosem i ze złością zatrzasnął drzwiczki lodówki, która zatrzęsła się pod wpływem gwałtownego ruchu. Eva milczała, ze zdenerwowaniem skubiąc rękaw swetra, bojąc się spojrzeć na Lucasa.
– Wiesz, że cię nienawidzę, prawda? – odezwał się po chwili Hernandez.
– Wiem.
– Będę spać w samochodzie – zakomunikował i ruszył do wyjścia.
Kiedy był już jedną nogą na zewnątrz, usłyszał głos Evy:
– Wiem też, że siebie nienawidzisz bardziej.
Zatrzymał się na chwilę, ale nic nie odpowiedział, tylko zatrzasnął za sobą drzwi z impetem i zostawił Evę samą w pustym mieszkaniu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:56:56 31-07-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 117

MARCELA / AIDAN / NICOLAS


Od kilku dni Pablo unikał Marceli, jak tylko mógł. Kobieta wiedziała to, bo w przeciwnym wypadku poznawałby ją na ulicy, a kiedy wczoraj mijali się na trotuarze, on udawał, że zawzięcie rozmawia z kimś przez telefon. Nie odpisywał też na esemesy.
Marcela miała takiego zachowania serdecznie dosyć. Nie chciała mu się narzucać, ale mimo wszystko postanowiła pojechać na komendę i wygarnąć szeryfowi. Wpadła do jego gabinetu bez uprzedzenia i z impetem trzasnęła drzwiami.
– Mam tego dość, słyszysz?! – krzyknęła od progu. – Za kogo ty się uważasz?!
– Przepraszam, ale co masz na myśli? – wysilił się na oschłość, choć aż go skręcało, by poderwać się z fotela i wyściskać Marcelę za wszystkie czasy.
– Przynajmniej nie udawaj – ściszyła nieco głos, opierając dłonie o biurko Pabla. – Dosyć, rozumiesz? – Uderzyła pięścią w blat, skupiając swój morderczy wzrok w rozkojarzonym spojrzeniu Diaza. – Zachowaj się jak mężczyzna i miej odwagę powiedzieć mi prosto w oczy, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego… Że nie chcesz ani nie musisz więcej mnie oglądać, a przysięgam, że spełnię twoje żądanie i zniknę z twojego życia raz na zawsze, tylko nie torturuj mnie niewiedzą i swoją obojętnością, bo tego nie zniosę! – dodała jeszcze bardziej wyprowadzona z równowagi postawą mężczyzny.
– Uspokój się i posłuchaj mnie – poprosił wreszcie, diametralnie zmieniając swe nastawienie na bardziej ludzkie. Wstał z fotela i podszedł do Marceli, ale ona cofnęła się o krok.
– Nie zbliżaj się – zażądała. – Może się to skończyć tak samo jak ostatnio, a przypominam ci, że ostatni nasz pocałunek obrzydził cię do tego stopnia, że postanowiłeś potem udawać, że mnie nie znasz – powiedziała to głosem wypranym z emocji. – Tym razem role mogłyby się odwrócić, a wybacz, ale ja nie przywykłam do zachowywania się jak gówniara, która ma cię gdzieś!
– Ja się tak zachowuję? – zapytał Pablo. Od śmierci Gwen minęło bowiem tak dużo czasu, że zapomniał już jak to jest być z kimś w związku. Bał się tego. – Zrozum, jestem już za stary do tych spraw – starał się wytłumaczyć Marceli. – Nie pamiętam już nawet jak to się robi.
– Jak całować kobiety, żeby zwariowały na twoim punkcie, to jakoś nie zapomniałeś – odparła z bólem w głosie.
– Daj mi to wyjaśnić, proszę – zaczął, ale kobieta mu przerwała.
– Obejdzie się. Przyszłam ci tylko zakomunikować, że pomyliłam się co do ciebie i że jesteś dupkiem – powiedziała, po czym chciała wyjść, ale Pablo w mgnieniu oka znalazł się tuż obok niej.
Złapał ją w ramiona i pocałował, wkładając w to tyle uczucia, na ile było go w danej chwili stać. Zaskoczona kobieta odwzajemniła pocałunek, a Diaz zrzucił ze swojego biurka wszystkie zbędne przedmioty i położył ją na biurku, nie przestając całować.
Marcela zaczęła rozpinać jego koszulę guzik po guziku, ale w porę się opamiętała.
– Zaczekaj – zatrzymała go, odsuwając się na bezpieczną odległość. – To dla mnie za szybko – wyjaśniła.
– Tak, masz rację – przyznał Diaz. – Powinniśmy się najpierw lepiej poznać.
– Cieszę się, że to rozumiesz. – Marcela wygładziła dłońmi ubranie.
– To co? Jutro wieczorem randka na dachu komendy? – Diaz puścił kobiecie oczko.
– Na dachu komendy? – zdziwiła się. – Masz aż taką władzę, żeby to załatwić?
– Wątpisz? – droczył się z nią policjant.
– Ależ skąd – odparła krótko. – Zgoda, będzie jak chcesz.

***

Nicolas dokładnie tak jak obiecał Hugo, zjawił się w kawiarni Camilo. Rozsiadł jak basza przy jednym z wolnych stolików i przywołał Arianę, która krzątała się za barem.
Był wściekły na Delgado i postanowił się zemścić.
– Witaj, Catalino – przywitał się z dziewczyną, kiedy ta podeszła do niego odebrać zamówienie. – Przepraszam, Ariano – poprawił się. – Jak się miewasz?
– Cześć, Nick – odparła, lekko się uśmiechając i zwracając się do niego jak za dawnych czasów. – Dobrze, dziękuję za troskę. Słyszałam, że tobie też powodzi się całkiem nieźle – dodała, mając na myśli nowy interes Nicolasa.
– Tak, kupiłem sklep – przyznał, wstając z krzesła. Złapał między palce kosmyk włosów Ariany i założył je za jej ucho.
– Zamawiasz coś czy przyszedłeś mnie uwodzić? – zapytała prosto z mostu, odsuwając się od Barosso. – Bo jak to drugie, to wybacz, ale nie mam czasu na twoje gierki.
– Małą czarną kawę poproszę – złożył zamówienie. – A później usiądź ze mną, chcę ci o czymś powiedzieć. – Nico usiadł z powrotem na swoim miejscu.
– Jestem w pracy – przypomniała Ariana.
– Zajmę ci tylko chwilkę – powiedział, patrząc jej w oczy. – Z pewnością bardzo zainteresuje cię coś na temat twojego najdroższego przyjaciela Hugo – dodał z chytrym uśmieszkiem na twarzy, a w jego oczach można było dostrzec małe, skaczące diabełki.
Santiago parsknęła szczerym śmiechem.
– Ten człowiek nie interesuje mnie ani trochę – odparła, dopiero teraz zapisując zamówienie Nico w notesiku. – Coś jeszcze?
– Na razie to wszystko.
Ariana wróciła za bar i przygotowała kawę dla młodego Barosso. W między czasie przypomniała sobie słowa Huga, który prosił ją, by dała mu znać, gdyby Nico pojawił się u niej. Dziewczyna chwyciła za telefon komórkowy i wysłała do mężczyzny krótkiego esemesa o treści: „Nadciągnął huragan”. Wierzyła, że te dwa słowa wystarczą, by chłopak doszukał się w tym sensu i zrozumiał, co to oznacza. Był w końcu inteligentnym człowiekiem, choć w gruncie rzeczy bardzo nieostrożnym.
Nagle do kawiarni weszła jakaś kobieta w mocno zaawansowanej ciąży. Szybkim krokiem podeszła do lady, za którą stała Ariana i zwróciła się do niej lodowatym głosem:
– Szukam Nadii de la Cruz. Gdzie ją mogę znaleźć?

***

Przeszłość upomni się o ciebie z nawiązką, gdy nie przyjmiesz jej taką, jaka jest. Tak właśnie było w przypadku Aidana, który zostawił za sobą zamknięty jakiś rozdział. Problem w tym, że ten rozdział nie do końca został zamknięty. Skąd jednak miał o tym wiedzieć w wieku zaledwie osiemnastu lat?
Odszedł z domu na zawsze, porzucił rodzinę, stracił matkę. Nie widział już żadnego sensu w swoim istnieniu, a jednak zawalczył o swoją teraźniejszość oraz przyszłość – być może nie tak bardzo już odległą.
Przybył do Stanów Zjednoczonych do New Heven w dwa tysiące drugim roku i rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Yale, choć tak bardzo zawsze zaprzeczał jakoby chciał pójść w ślady ojca. Adwokata, o którego wręcz zabijano się w całej Argentynie i pobliskich stanach. Aidanowi jednak nie udało się oszukać genów. W tej jednej kwestii nie. Jeśli zaś chodzi o całą resztę, to w niczym nie był podobny do Ernesta Gordona. Bał się jednak, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym zacznie się do niego upodabniać. Nie chciał dożyć tej daty, bo wraz z jej nadejściem, musiałby równocześnie strzelić sobie w łeb.
Do Monterrey przyjechał w wieku dwudziestu sześciu lat i pewnego wieczoru poznał Dayanę. Zobaczył jak jakiś człowiek wyrywa torebkę z rąk kobiety i biegnie ile sił w nogach w kierunku przystanku autobusowego. Aidan dogonił go, odebrał mu skradzioną rzecz i zadzwonił po policję. Tak zaczęła się ich burzliwa historia.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 15:54:50 12-11-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:10:15 01-08-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 118
Emily/Victoria/ Fabricio/ Julian

Doktor Julian Vazquez planował cały dzień spędzić w znajdującej się przy szpitalu przychodni bowiem każdy zatrudniony w szpitalu lekarz miał tam dyżury. Przyszedł on do pracy czterdzieści minut przed rozpoczęciem swojego dyżuru z dwóch powodów; po pierwsze przełożył jedynego pacjenta z jutra na dziś a po drugie miał spotkać się ze starą znajomą, która poprosiła go o dostęp do szpitalnego archiwum. Obiecał, że zaczeka na nią przed wejściem. Z niedowierzaniem zamrugał oczami, kiedy ją zobaczył. Została blondynką. Ubierała się inaczej. Bardziej elegancko. Podeszła do niego a on mocno ją uściskał na powitanie.
— Zaskoczył mnie twój telefon — przywitał ją tymi słowami.
— Ciebie też miło widzieć Julianie — powiedziała Emily ze śmiechem. Odsunęła się przyglądając mu się uważnie. — Zapuściłeś zarost niech zgadnę Ingrid lubi brodaczy? — Zapytała go a on przewrócił oczami. — Poznałam wczoraj tą twoją sławną Ingrid.
— Ingird nie jest aż tak sławna — wtrącił się — Nie tak jak twój mąż — powiedział ujmując jej dłoń i wpatrując się w jej obrączkę. — A to jak się stało?
— Sama chciała bym wiedzieć . Tak jakoś wyszło. A propos zmian to gratuluje tatusiu — trąciła go lekko łokciem.
— Dzięki, nadal się oswajam — przyznał zgodnie z prawdą. — Chodź zaprowadzę cię do tego archiwum — weszli do środka kierując się ku windom. . — Jest koło kostnicy
— Świetnie pójdę się przywitać — powiedziała a Julian roześmiał się szczerze.
— Dowcip ci się wyostrzył — stwierdził przywołując windę. Weszli do środka a Julian wcisnął guzik oznaczony -1. — Koniecznie musi kiedyś się spotkać i powspominać czasy. Szczególnie te momenty, kiedy ratowałem ci dupsko.
— Ty mi ratowałeś dupsko? —powtórzyła spoglądając na Vazqueza. — Nie przypominam sobie.
— Chętnie ci przypomnę. — Emily pokręciła w rozbawieniu głową. — Czego konkretnie będziesz szukać?
— Akt medycznych trzech mężczyzn przyjętych do waszego szpitala w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym. — widząc uniesione brwi w drzwiach windy dodała — sprawdzam pewien trop
— Acha — Drzwi windy otworzyły się. Julian przepuścił Emily przodem. —Według tego co słyszałem archiwistka, która była zatrudniona przy porządkowaniu papierów była pedantką więc bez problemu powinnaś znaleźć te papiery
— Dzięki że mi pomagasz.
— Czego nie robi się dla starych przyjaciół — wyciągnął z kieszeni kurtki klucz i wsunął go do zamka. Oboje weszli do środka. Julian zapalił światło.
— Szpital założono w latach czterdziestych a tutaj masz wszystko od roku czterdziestego pierwszego — wyjaśnił. Powtórzył słowa Dolores. — Chronologicznie więc lata pięćdziesiąte masz w głębi.
— Dzięki a macie tu xero?
— Nie, ale weź sobie papiery tutaj i tak nikomu się nie przydadzą.
Julian zostawił jej klucz i wyszedł. Miał pacjenta za dwadzieścia minut i chciał koniecznie zapoznać się z jego kartą. Emily zsunęła z ramion skórzaną kurtkę idąc w głąb pomieszczenia. Jeśli odpowiedzi na trapiące ją pytania są tutaj to ona je znajdzie.
***

Mam kaca, pomyślała Victoria Diaz wtulając policzek w miękką poduszkę. Podniosła do góry głowę zaspanym wzrokiem rozglądając się po pomieszczeniu. To nie było jej mieszkanie. Zdecydowanie to nie było jej mieszkanie. Usiadła na łóżku rozglądając się. Wieczór panieński, dom Emily Fabricio. Blondynka wstała i przeciągnęła się. Potrzebowała prysznica, kawy i zabijałby dla aspiryny. Jej wzrok padł na pokrowiec przewieszony przez drzwi szafy. Do materiału przyklejona była karteczka „Dla skacowanego Dzwoneczka” Parsknęła śmiechem mamrotając
— Kocham cię Reverte — powiedziała biorąc pokrowiec i leżącą na podłodze torbę. Ruszyła na poszukiwania łazienki, która znajdowała się po drugiej stronie korytarza. Pół godziny później schodząc na dół uzmysłowiła sobie, że po pierwsze jest już po jedenastej a po drugie, iż wstała jako ostatnia. Weszła do kuchni przy blacie zastając Fabricio.
— Cześć — powiedziała nieśmiało. Blondyn odwrócił do tyłu głowę a ona rozejrzała się po bałaganie, który zostawiły. — Zaraz to posprzątam.
— Nie — powiedział spokojnie Guerra nie mogąc powstrzymać uśmiechu na widok jej pełnej poczucia winy miny — ty usiądziesz i wypijesz kawę w końcu za coś płacę gosposi — oznajmił ruchem dłoni wskazując krzeseł.
— Javier tu był? — zapytała sięgając po kawę. Fabricio postawił przed nią talerz gofrów.
— Tak podrzucił ci ubrania na zmianę — przytaknął blondyn szukając czegoś w szafce — Pojechał z Gordonem na zakupy.
— Tak, od tygodni czekał na zakupy z Gordonem — przytaknęła upijając łyk kawy.
— Zjedz — zachęcił ją — Poczujesz się lepiej, a jak zjesz to mam to — pomachał jej przed nosem flakonikiem z lekiem. — Magiczna tabletka rozwiązująca problemy.
— Aspiryna? — upewniła się a blondyn przytaknął.
— Zjedz a dostaniesz pigułkę — Fabricio potrząsnął zawartością. — Ja za chwilę wrócę. Victoria sięgnęła po gofra odrywając kawałek i wrzucając sobie do ust. Usłyszała za sobą kroki — I przepraszam, że nadużywam waszej gościności
— I słusznie — usłyszała za sobą kobiecy głos. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając wprost na Constanzę di Carlo. — Aleś ty do matki podobna. Miałam okazję poznać Inez. Koszmarne babsko. Ale ty raczej nie wdałaś się w matkę w tatusia tym bardziej.
— Widzę, że poznałaś moją babcię — Fabricio wszedł do środka. — Sama możesz się przekonać jaka to urocza kobieta — rzucił beztroskim tonem. — Pomogę ci zapakować rzeczy do auta i podrzucę cię do domu.
— Nie rób sobie kłopotu.
— To żaden kłopot i tak musze być w centrum — Victoria zsunęła się z krzesła ruszając w kierunku zagraconego salonu . Zaczęła zbierać wszystkie prezenty, które otrzymała. Wrzucili je na tylne siedzenie samochodu i odjechali.

***

— Musimy powtórzyć rezonans magnetyczny — powiedział spokojnym głosem Julian spoglądając na leżące przed nim wyniki badań. — Ten pochodzi z przed miesiąca, a żeby podjąć jakiekolwiek kroki w leczeniu potrzebuje nowszych wyników badań. — To prawdopodobnie naciekający glejak mózgu, ale muszę znać stopień zaawansowania a tego w dokumentacji nie podano.
— Da się go usunąć? — zapytał Travis wpatrując się w lekarza.
— Nie jestem wstanie teraz tego powiedzieć — odpowiedział zgodnie z prawdą Vazquez. — Potrzebny mi rezonans i ewentualna biopsja, ale nie ubiegajmy faktów — powiedział — Powtórzymy spektroskopię MR jeżeli ona nie da nam jednoznacznego wyniku wtedy zrobimy biopsję i będziemy mówić o ewentualnym sposobie leczenia guza.
— Usuwał pan takie guzy — zaczął Travis.
— Neurochirurg usuwał guz ja byłem w większym stopniu obserwatorem — wyjaśnił odkładając dokumentację medyczną na stolik. — Za nim podejmę jakiekolwiek kroki muszę przeprowadzić komplet badań. Guz pana matki może być nieoperacyjny — powiedział bez ogródek Julian. — ale żeby to wiedzieć potrzebuje więcej testów. — sięgnął po blankiet ze skierowaniami. — Dostanie pani skierowanie na rezonans magnetyczny i na oddział onkologii na piątym piętrze. — mówił jednocześnie wypisując potrzebne dokumenty. — Pójdzie pani z tym do dyżurujących pielęgniarek a one wyjaśnią, dokąd się zgłosić i kiedy. Kiedy dostanę wyniki będę mógł powiedzieć dużo więcej.
Pięć minut później pożegnał nową pacjentkę i jej rodzinę mimowolnie zerkając na leżące na biurku dokumenty. Miał złe przeczucia.

***

Ze świstem wypuściła z płuc powietrze wpatrując się w raport lekarza, który miała przed oczami. Kilka razy zamrugała powiekami po raz kolejny zapoznając się z ranami jakie zadano starszej kobiecie. Zupełnie nieświadomie przesunęła dłonią po białej bliźnie, którą miała między piersiami. Zamknęła teczkę i wstała. Zaczęła spacerować w tę i z powrotem z głową, w której kłębiło się tysiące myśli.
Virginia dostała trzy ciosy w klatkę piersiową. Trzy ciosy, które po połączeniu miejsc zadania ran tworzyły trójkąt równoboczny. Trójkąt w zależności od źródła miał różne znaczenie. Znaczenie symbolu zależało także od sposobu jego ułożenia. Skierowany wierzchołkiem do góry był symbolem mężczyzny a do dołku kobiety. Wszystko zależało od tego, gdzie patrzył obserwator i tego co chciał przekazać sprawca. Emily znała tylko jednego człowieka, który ranił kobiety w ten sposób. Problem polegał na tym, iż on od kilku tygodni nie żył a wycinanie trójkąta było jego znakiem rozpoznawczym. Jego podpisem. Blondynka zaklęła pod nosem zerkając na akta medyczne. Sposób dziania sprawcy nie zgadzał się z jego zachowaniem.
Sprawcą był mężczyzna. Zorganizowanym między dwadzieścia pięć a czterdzieści pięć lat. Sprawny fizycznie, inteligentny i bystry. Ów człowiek wspiął się na drzewo, wskoczył na balkon wszedł do sypialni Nadii zadał trzy ciosy nożem i wyszedł. Emily podejrzewała, że zajęło mu to pięć minut może krócej. Zgrzyt pojawił się dopiero wtedy, kiedy myślała o narzędziu zbrodni. Zachowanie wskazuje na chód i zdystansowanie do ofiary. Nie znał jej osobiście, nigdy jej nie spotkał, ale użył noża.
Zatrzymała się i zamknęła oczy. Kiedy zadał pierwszy cios obudziła się. Nie da się spać spokojnie, kiedy ktoś zanurza ostre narzędzie w twoim ciele. Była zdezorientowana i oszołomiona. Nie pisnęła. Drugi cios zabolał bardziej. Była całkowicie rozbudzona i świadoma co się dzieje. Kiedy zadawał trzeci wiedziała, że umiera i była przerażona. Westchnęła głośno i zatrzymała się. Jakby w sprawcy tkwiły dwie osobowości. Co de facto nie mogłoby możliwe. Mordercy z rozdwojeniem osobowości, wszelkiego rodzaju schizofrenicy nie byli sprawcami zorganizowanymi, oni zabijali pod wpływem impulsu a nie na chłodno. Ten wyglądał na zawodowca, tylko to narzędzie zbrodni. Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi.
—Proszę — rzuciła w stronę drzwi. Do środka wszedł Lucas Hernandez. Przyszedł wieczorem dokładnie tak jak się umówili.
— To nie fair, że Diaz ci dał własny gabinet — stwierdził.
— Życie nie jest fair Harcerzyku, poza tym dzięki temu możemy spokojnie porozmawiać bez obaw, że nas ktoś usłyszy.
— Racja — przytaknął policjant i usiadł na krześle.
Natomiast Emily podeszła do biurka i przyklęknęła. Otworzyła szafkę a następnie znajdujący się w niej sejf. Wpisała kombinację cyfr. — Poszperałam tu i tam — zaczęła wyciągając z niej kilka teczek na których widok Hernandez poruszył się w fotelu.. Emily usiadła w fotelu podając mu teczę która leżała na wierzchu.
— Joaquin Vianueva urodził się w Meksyku 1983 — zaczęła referować oszczędzając mu tym samym czytania. — Rodzice pochodzili z Argentyny. Ojciec pracował w fabryce a matka prawdopodobnie zajmowała się domem. W wieku trzynastu lat trafił do poprawczaka za handel narkotykami. Za pierwszy razem dostał kuratora, za drugim kuratora i prace społeczne, ale za trzecim go zamknęli na trzy lata. Kilka razy notowany za bójki, ale ofiary wycofały swoje zeznania więc nie wsadzono go po raz drugi. W 2007 spędził rok na odwyku i słuch po nim zaginął. Aż do teraz kiedy przejął schedę po El Panderze.
— Zaginął?
— Tak, lepszym określeniem byłby, że po prostu się nie wychylał. Prawdopodobnie wyjechał, ale żeby to ustalić potrzebuje więcej czasu.
— I tak ustaliłaś więcej niż się spodziewałem. Dziękuje.
— Jeszcze nie dziękuj. — przesunęła teczki w jego kierunku. — Pięć przedawkowań między lutym a marcem ubiegłego roku. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn, dwóch to notowani narkomani reszta nie miała epizodów z narkotykami a wiesz co jest najlepsze
— Nie wiedzą co ich zabiło i jak dostali to świństwo.
— Bingo — nie mogła się nie uśmiechnąć. — Zrobię ci z tego profil geograficzny — powiedziała — ale daj mi kilka dni. Acha i załatw mi akta tamtych spraw VICAP mam za mało danych. Zrobię ci dwa profile geograficzne. Jeden z Monterrey a drugi San Antonio może pojawi się jakiś schemat, którego wcześniej nie dostrzegliście.
— Akta? Niby jak ta to wyjaśnię przełożonym bez mówienia im, że zaangażowałem w sprawę Interpol?
— Kreatywny jesteś więc coś wymyślisz. Ile było zgonów w San Antonio?
— Sześć — powiedział — o tylu przynajmniej wiem. Najgorsze jest to, że nikt nie wie jak te dzieciaki zdobyły to świństwo. Kiedy wszyscy połączyli kropki tajniacy na ulicach zaczęli kupować prochy i dawać je do analizy, pytali swoją informatorów na ulicach, ale nikt nic nie wiedział. Tylko tyle że to gów*o zabija szybko i nie pozostawia żadnych śladów.
— Jak szybko?
— Różnie. Jednych znajdowano sztywnych na ulicach a inni umierali w szpitalach a toksykologia była czysta. Tak wychodziły alkohol, jakaś trawka, ale nic, poza tym,.
— Cokolwiek te dzieciaki biorą rozkłada się szybko jak GHB a może nawet szybciej — Lucas pokiwał głową. — Testują go.
— To wiem — odparł przyglądając się fotografiom ofiar. Zamknął teczkę. — Tylko jak oni zdobywają to świństwo i jaki jest jego skład?
— Tego nie wiem — powiedziała Emily. — Profil geograficzny zawęzi obszar poszukiwań.
— Oby. Ty pracujesz nad sprawą tego nożownika?
— Próbuje — odparła blondynka — odwróciła teczkę w stronę Lucasa a ten uniósł do góry brwi. — Nie patrz tak. Potrzebuje drugiej opinii a tylko ty kiedy wypowiadam słowo „profil” nie patrzysz na mnie jakbym mówiła o lądowaniu UFO —Luke uśmiechnął i zagłębił w lekturę dokumentów.
Blondynka natomiast wstała i udała się do anaksu kuchenego Przyniosła ze sobą dwa kubki gorącej kawy i babeczki upieczone przez Magika oczywiście. Postawiła kubek przed Harcerzykiem a sama wzięła jedną babeczkę. Jeszcze dziś nic nie jadła.
— Na pierwszy rzut oka — powiedział z zainteresowaniem przyglądając się babeczkom. Wybrał jedną z nich — to morderca na zlecenie — przyznał jej rację i wbił zęby w ciasto. Westchnął błogo. — Magik je piekł? — Emily przytaknęła.
— Ale?
— Nóż. Dlaczego użył noża? — zadał głośno pytanie, które tłukło się w głowie Emily już od kilku godzin. — Nóż wskazuje na motyw osobisty, ale to co robił przed zbrodnią wskazuje na chłodne wyrachowanie. — umilkł widząc jak Emily się uśmiecha, — Co?
— Nic, agent Rossi byłby dumny
— Znasz go?
— Znam, pracowałam z nim przez prawie cztery lata — wyjaśniła blondynka sięgając po drugą babeczkę.
— Był wymagający. Pamiętam jego zajęcia z profilowania. Teorię poznawaliśmy w praktyce — uśmiechnął się z nostalgią — Przynosił nam akta zamkniętych spraw i mieliśmy układać profile sprawców. To nie jest wcale takie łatwe jak przedstawiają to seriale.
— Najbardziej przerażająca sprawa? — Zapytała go. Harcerzyk zamyślił się obracając w dłoniach kubkiem kawy.
— Małżeństwo porywające dzieci, których palili w krematoriach a ich szczątki służyły jako nawóz pod kwiaty — wzdrygnął się mimowolnie. A twoja?
— Książe Ciemności to była jedna z tych spraw, które nie dają mi nawet teraz spać po nocach. Książę terroryzował Los Angeles podczas zaciemnienia. Zabijał, gwałcił i rabował. Prawie zawsze zostawiał świadka. I zazwyczaj było to dziecko.
— Nie żyje?
Przytaknęła.
— Jak ty to robisz? — zapytał ją. — Patrzysz w oczy największego zła i nadal jesteś człowiekiem.
— Nie myślę o sprawcach tylko o ofiarach. Myślę o to ilu ludziom uratowałam życie, ale każda sprawa jest inna. Psychopata psychopacie nierówny. Byłby łatwiej, gdyby każdy był taki sam, miał takie same motywy, metody działania mielibyśmy Synów Sama, czy Kaczyńskich — urwała spoglądając na Lukacsa — ba każde miasto miało seryjnego mordercę nawet Valle de Sombras. To jest morderca, na zlecenie który zabija w taki sposób jak życzą sobie tego zleceniodawcy. Ktokolwiek zlecił morderstwo Nadii de la Cruz chciał, aby zabito ją tak jak zabijał Rodriguez
— A ten co ma do tego?
— Sprawca skopiował jego podpis. Trzy rany kute które połączone tworzą trójkąt równoboczny. Ktokolwiek wiedział o popisie nie wiedział o całej reszcie — wstała — Rodriguez wybierał inny typ ofiar, spędzał z nimi czas, torturował je. Zleceniodawca wiedział tylko o podpisie. I dla niego to sprawa osobista.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 29, 30, 31 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 30 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin