Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 37, 38, 39 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:43:13 29-05-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 219
Emma/Hektor/Tony/ Ingirid/Julian

Pływać nauczył ją ojciec kiedy była małą dziewczynką. Emma pamiętała ich dom w Chorwacji z basenem w ogródku. Będąc małą dziewczynką mogła spędzać w nim długie godziny. Im lepiej pływała tym więcej czasu spędzała na pluskaniu się. Będąc w ciąży z Samem pływanie było jednym sportem jaki uprawiała więc wcale się nie dziwiła, że synek traktuje basen jak swoją drugi dom. Dziś jednak przyszła sama. Czterolatek został z dziadkiem. Sam stał się oczkiem w głowie Thomasa a mężczyzna chciał spędzać z nim jak najwięcej czasu. Szatynka nie protestowała. Cieszyła się z faktu, iż reżyser zaakceptował chłopca bez pytań o Fausto. Była mu wdzięczna za nieporuszanie tego tematu. Poprawiła czepek i okulary i wskoczyła do wody.
Basen miejski w Valle de Sombras czynny od siódmej rano do dwudziestej pierwszej w godzinach porannych był głównie pełen dzieciaków z pobliskiej szkoły, które uczęszczały na naukę pływania. Cztery tory na sto metrów. Dziś właśnie tego potrzebowała aby rozładować napięcie ostatnich tygodni. Kilku okrążeń, które pozwolą jej pozbyć się napięcia. Poczuła jak jej mięśnie powoli budzą się do życia. W głowie ciągle dudniły jej echa ostatniej rozmowy z Camillą. Wykonała nawrót.
Wyjazd matki przyjęła z ulgą. Nie czuła poza tym nic. I to ją zaskoczyło. Ta emocjonalna obojętność względem kobiety, która wydała ją na świat, która traktowała ją przedmiot, który może przekazać z rąk do rąk. Tylko tym była dla matki; przedniotem. Camilla nie traktowała córki lepiej niż ludzie, którzy sprzedawali. Oni przynajmniej nie ukrywali swoich intencji. Zatrzymała się przy brzegu opierając łokcie o chłodne kafelki. Wzięła kilka głębszych oddechów czując jak, każdy oddech sprawia jej ból. Ściągnęła okluary zawieszając je na szyi.
— Pływasz jakby ktoś cię gonił — usłyszała obok siebie znajomy męski głos. Odwróciła głowę w bok spoglądając na Travisa.
— Może i ktoś mnie goni — skomentowała odbijając się dłońmi od brzegu. Chwyciła w palce linę oddzielającą jego tor od jej. — Często tutaj przychodzisz? — zapytała go chcąc utrzymać rozmowę.
— To mój pierwszy raz — wyznał szczerze — uznałem, że najwyższa pora ruszyć tyłek z kanapy a gdzie podziewa się twój mały cień?
— Został w domu z dziadkiem — odpowiedziała rozważając jeszcze jedno okrążenie. Poruszyła nogami. Trzęsły się jak galareta. Podpłynęła do brzegu i wyszła.
— Co robisz dziś wieczorem? — zapytał ją nie mając ochoty na zbędne krążenie wokół tematu — nadal jestem ci dłużny tą kolację — zaważył mimowolnie przesując spojrzeniem po sylwetce Emmy. Była szczuplutka a jednoczęściowy kostium jeszcze bardziej to uwypuklał.
— Kolacje? — zapytała ściągając z głowy czepek
— Tak, dziś u mnie jeśli masz wolny wieczór.
— Travisie
— To tylko kolacja Emmo, nie proponuje ci przecież małżeństwa — uśmiechnął się kiedy uniosła ku górze brwi. — Biorę całe gotowanie na siebie. — uśmiechnął się.
— Tylko kolacja?
— Tylko kolacja, chcę porozmawiać
— Dobrze — zgodziła się w końcu — To tylko kolacja.
Emma nie była pewna czy dobrze postąpiła korzystając z zaproszenie Travisa, jednak mężczyzna miał w sobie coś co ją ewidentnie przyciągało. Nie była to uroda czy rozmiar bicepsa. Travis kojarzył się Emmie z pluszowym misiem. Ku własnemu zaskoczeniu czuła się przy nim bezpieczna. Poza tym zasłużyła na jeden wolny wieczór.

***
Hektor usiadł na podłodze w swojej pracowni uważnie słuchając opowieści starszego brata. Pociągnął łyk wody prosto z butelki a Tony przysiadł na jednym z wolnych krzeseł. Historia Sofii Romo przyprawiła go o ciarki na plecach. Urodzona w Dzielnicy szaleńców, na oddziale psychiatrycznym przeznaczonym dla krnąbrnych dziewcząt. Urodzone tam dzieci oddawano do adopcji, głównie zagranicznej. Miejsce nazywano „różowym oddziałem” Istniał także męski oddział gdzie pod koniec lat pięćdziesiątych przebywał Alfonso Morales. Mężczyzna został tam zamknięty w kiedy trafił do szpitala z obrażeniami odbytu i genitaliów. Alfonso wolał udawać homoseksualistę niż przyznać się do tego co naprawdę spotkało go tamtej nocy.
Rok wcześniej bowiem na tej samej plaży gdzie zostali odnalezieni trzej mężczyźni znaleziono młodą bogatą dziewczynę Constanzę di Carlo. Tamte wydarzenia przypieczętowały los nie tylko Alfonso, ale także całej rodziny Moralesów. Dziewięć miesięcy później po napaści Constanza urodziła córkę. — Sofię.
— Sofia była córką wuja Alfonsa? — zapytał brata. Tony skinął głową a Hektor westchną. — Chcesz powiedzieć mamie?
— Pomyślałem, że razem to zrobimy. Mama powinna wiedzieć.
— Spotkamy się na miejscu — powiedział wzdychając.
Tony jadąc do matki myślał o nieżyjącym wuju. Alfonso Morales był typem samotnika. Nie miał przyjaciół, żony a na rodzinę reagował alergicznie. Widywał się z nimi jedynie w święta Bożego Narodzenia czy Wielkanocy i zawsze czuć było od niego alkohol. Alkohol i papierosy. Wuj upodobał sobie tanią tequilę i czerwone malboro. Ku powszechnemu zdziwieniu całej rodziny po powrocie ze Stanów Hektor zamieszkał w domu należącym niegdyś do babki a później do Alfonsa. Opiekował się wujem, który po śmierci matki pił coraz więcej i więcej. Zapił się na śmierć a to Hektor znalazł jego ciało.
Nikt z rodziny nie rozumiał dlaczego Hektor podjął takie a nie inne kroki. Po powrocie z USA zaczął rozkręcać swoją firmę, utrzymywał także wuja. Tony, który na początku nie rozumiał dlaczego brat postępuje tak a nie inaczej przyczynę poznał sięgając do akt Alfonso. Gruba teczka ze wszystkimi przewinieniami wuja odsłaniała przed mężczyzną smutny obrazek zmarnowanego życia.
W wieku piętnastu lat brał on udział w zbiorowym gwałcie, pobyt w szpitalu psychiatrycznym, ślub brata z Constanzą di Carlo jego utrata i późniejsze wydarzenia uświadomiły mu, iż jego decyzja przypieczętowała los całej rodziny. Blondyn mógł się jedynie domyślać czy Alfonso wiedział o córce. Parkując przed domem wiedział, iż czeka go trudna rozmowa. Nie chciał jednak ukrywać tego przed Consuelo. Giovanni Romo chciał ich poznać. Nie powiedział tego wprost raczej zasugerował. Na widok syna Consuelo mocno się zdziwiła, pojawienie się Hektora kilka minut po bracie sprawiło, iż zmarszczyła brwi.
— Co wy dwaj znowu przeskrobaliście? — zapytała parząc herbatę.
— Nic — odparł z niewinną miną Tony.
— Jeśli znowu chcesz zrobić nalot na naszą spiżarnię — zaczęła krojąc ciasto drożdżowe.
— Mamo mówisz tak jakbym tylko po słoiki przyjeżdżał — powiedział.
— Ostatnio tylko po słoiki przyjeżdżasz — skomentowała — O co chodzi tym razem? I zacznij od początku.
— Dobrze więc jest wiosna 1958 roku — zaczął od początku starszy z braci.
Consuelo siedziała na werandzie słuchając jak deszcz uderza o zadaszenie. Hektor w milczeniu usiadł obok matki.
— Wiedział, że ma dziecko — zaczął patrząc przed siebie — nie znał płci, ale wiedział, że jest jego. Zarówno babka jak i wnuczka mają charakterystyczną fryzurę Moralesów — wyjaśnił
—Alfonso zawsze sprawiał problemy a oni zawsze go z nich wyciągali.
— Urok bycia rodzicem.
Consuelo uśmiechnęła się blado.
— Unikasz mnie — powiedziała zmieniając temat. — Od konferencji prasowej Victorii.
— Mamo
— Nie jestem głupia Hektorze — odparła ostrym tonem — zawsze wiedziałam, że stało się coś złego nigdy jednak nie pytałam a powinnam była.
— To nie twoja wina — wtrącił się całując ją w skroń i otaczając ramieniem — Nic mi nie jest — dodał odpychając nogami huśtawkę. — Nic mi nie jest — powtórzył i naprawdę w to wierzył. Przetrwał i żył dalej.

**
Emma postanowiła włożyć sukienkę. Co prawda nie była to randka jednak uznała iż odrobina babskiej próżności nikomu krzywdy nie wyrządzi. Thomas nie komentował jej wieczornego wyjścia w duchu się cieszył iż wychodzi ona powoli ze swojej skorupy. Obiecał, że połozy wnuka spać a szczeniakowi otworzy drzwi od zmywarki na których ten upodobał sobie swoje legowisko. Zadzwoniła dzwonkiem.
— Hej — Travis otworzył jej drzwi z lekkim uśmiechem na ustach — Wejdź — zarosił ją do środka.
— Dzięki — weszła — Mam dla nas coś na później — powiedziała wręczając mu butelkę czerwonego wina — Półsłodkie, chyba hiszpańskie.
— Dzięki, włożę do lodówki żeby się schłodziło. Kolacja będzie za kwadrans — odpowiedział wprowadzając Emmę do salonu, sam zniknął na chwilę w kuchni. Wzrok Emmy przyciągnęły fotografie ustawione na parapecie.
— To moi rodzice — wyjaśnił stając za jej plecami. Wręczył jej kieliszek czerwonego wina, które schłodził wcześniej. — I przybrani kuzyni.
— Przybrani?
— Zostałem adoptowany jako dziecko — wyjaśnił —dzieciństwo spędziłem w Kandzie. Stamtąd pochodzi moja mama. Tata jest Meksykaninem Poznali się w dość nietypowych okolicznościach — widząc pytające spojrzenie Emmy dodał — Mój tato ma firmę transportową, jeden z jego tirów miał wypadek w Meksyku. Sprawą po jakiś czasie zainteresowała się kanadyjska dziennikarka
— Niech zgadnę tą dziennikarką była twoja mama?
— Tak A twoi rodzice?
— Miłość z liceum. Mama zaszła w ciążę jako nastolatka a tata się z nią ożenił.
— Mówisz tak jakby było to coś złego?
— Mama całe życie obwiniała swoje dzieci o zrujnowanie jej życia a tatę oskarżała o robienie kariery jej kosztem. Całe szczęście rozwiedli się a tata ułożył sobie życie u boku Lu. Ja urodziłam się i wychowałam w Londynie, mój dom był normalny. O ile normalnym domem może nazwać hordy nianiek, siostrę w szkole z internatem i brata, który uciekł do Dublina w wieku osiemnastu lat. — upiła łyk wina — A jak się czuje twoja mama? — zmieniła temat
— Dobrze, chociaż odnoszę wrażenie, że robi dobrą minę do złej gry. Nie wiem czy gotowanie jej zup ma jakiś sens.
— Ma — stwierdziła Emma — Czasem zupa znaczy więcej niż słowa.
— A ty co byś zrobiła gdyby twoja mama miała raka?
— Zaczekałabym aż umrze a później otworzyła szampana nad jej grobem I razem z rodzeństwem zatańczyła kankana — odpowiedziała i roześmiała się szczerze na widok jego zaskoczonej miny . — Moja matka to suka — stwierdziła wprost. Titanie piekarnika przerwało niezręczną ciszę.
— Zjemy w kuchni
— Cottage pie — powiedziała kiedy wyciągnął zapiekankę z piekarnika. Emma wpatrywała się w żaroodporne naczynie, które postawił na stole. Wciągnęła w płuca znajomy zapach.
— Pomyślałem, że zjemy coś z twojego kraju — wyjaśnił wybór dania na kolację. — Przepis znalazłem w internecie. Wszystko w porządku?
— Tak po prostu od lat nie jadłam cottage pie — wyjaśniła swoje zachowanie siadając. Travis nakładał zapiekankę na talerze. — A czym zajmują się twoi rodzice?
— Tata jest reżyserem a mama aktorką oper mydlanych —Travis podał jej talerz, odstawił na blat kuchenny naczynie.
— Tata jest reżyserem? — powtórzył z niedowierzaniem — oper mydlanych?
Emma zaśmiała się.
— Nie tata reżyseruje bardziej poważne filmy — wyjaśniła — Piękny umysł, Klub walki takie tam małe produkcje.
— Dlaczego więc nie poszłaś w ślady rodziców?
— Życie napisało dla mnie inny scenariusz — upiła łyk wina — Nie chcę o tym rozmawiać — dodała sięgając po sztućce. — Jemy? — zapytała go — Cottage pie najlepiej smakuje na ciepło.


Obudził ją deszcz uderzający o szyby. Instynktownie przesunęła dłonią po lewej stronie łóżka, ręką natrafiła na pustkę. Uniosła na łokciach cało wpatrując się w miejsce gdzie zazwyczaj spał Julian. Nie wrócił jeszcze, przemknęło jej przez myśl kiedy wstawała, żeby rozprostować nogi. Lucy tej nocy była wyjątkowo niespokojna. Wierciła się, kopała a Ingrid odnosiła wrażenie, że ich mała córeczka kręci w jej brzuchu piruety. Szatynka zaczęła spacerować w tę i z powrotem po sypialni pogrążona we własnych myślach.
Skłamałaby twierdząc, iż spotkanie z babką nie wyprowadziło jej z równowagi. Spotkanie z Adorą Lopez ją poruszyło bardziej niż mogłaby podejrzewać. Starsza dystyngowana pani miała przecież wszystko o czym mała Ingrid marzyła. Ciepły dom, własny pokój, łazienkę. Miała całe bogactwo, które dla mieszkającej w przyczepie kempingowej dziewczyny było rajem na ziemi. Spełnieniem marzeń. Teraz wiedziała jak naiwny była dzieckiem, ale no cóż była tylko dzieckiem, której tak niewiele trzeba było do szczęścia.
Julian miał w jednym rację musiała przestać myśleć o przeszłości, o swojej popieprzonej rodzince od strony matki gdzie jedynie wuj Gabriel był normalny. Idąc na dół po coś słodkiego zastanawiała się w jakim stanie wróci Julian. Była pewna, iż mocno wskazującym.

I miała rację. Julian i Hugo byli pijani, nie aż tak bardzo jak podejrzewała Lopezówna, ale pijani. Skończyli dwie butelki tequili i poważnie rozważali zamówienie jeszcze jednej. Noc w końcu była jeszcze młoda, a lokal nie wyrzucał ich ze swoich włości więc dlaczego by nie? Na razie jednak Vazquez uważnie przypatrywał się fotografii leżącej przed nim.
— Przykro mi nikogo nie znam — odparł a Hugo popatrzył na niego zdziwiony stwierdzeniem i wybuchnął śmiechem.
— I właśnie zgasła ostatnia iskierka nadziei — odparł sięgając po frytkę. — Dlaczego Fernando miał przy sobie zdjęcie na którym jest moja matka?
— Może mu się podobała — zasugerował Julian napotykając ostre spojrzenie przyjaciela. — Nie wiem, ty lepiej zastanów się kim jest ta nieznajoma babka na fotografii zamiast rozważać czy twój szef darzył uczuciem twoją matkę.
— To ty to sugerujesz nie ja — oburzył się Delgado. Na samą myśl, że Fernando miałby coś czuć do jego mamy robiło mu się niedobrze. — Jak mam niby ustalić kim jest ta babka.
— Wynajmij detektywa — odpał
— A wymyśl coś geniuszu za co nie będę musiał płacić
— No tak na detektywa cię nie stać — skomentował częstując się frytką — Roczniki klasowe.
—Co?
— No wiesz taka gruba książka, którą kupuje się na koniec roku ze zdjęciami wszystkich z twojego rocznika, każdemu robią zdjęcie takie małe czarno-białe z imieniem i nazwiskiem i wpisujesz twoje życiowe motto.
— Liceum w Pueblo de Luz to nie high school musical — skomentował Hugo. — Nie mają tam roczników klasowych.
— Mają, kończyłem ten ogólniak i mam taką książke — oburzył się Vazquez.
— A w którym to było kroku doktorku?
Julian zamyślił się.
— Dawno temu — odparł a Delgado zaśmiał się krótko
— Zdjęcia klasowe zapewne mieli — upierał się przy swoim lekarz — wiesz wszystkich ustawia się w kilku rzędach, jedni siedzą drudzy stoją
— Wiem na czym polega robienie zdjęcia klasowego tylko nie wiem jak mi ma to pomóc
v A tak, że jak jesteś w ostatniej klasie liceum to robisz się sentymentalny a zdjęcie klasowe są podpisywane przez wszystkich kolegów i koleżanki. Czy ja cię nawet podstaw życia uczyć?
— Dobrze geniuszu — odparł Hugo — Niby jak mam takie zdjęcie zdobyć?
— Ukradnij — powiedział wprost — Dzisiejszej młodzieży wszystko trzeba tłumaczyć — Matka Kique pewnie trzyma je w bibliotece
—Chłopak ma na imię Enrique a co mam zrobić jak mnie przyłapie?
— Kłam , doprawdy po pijaku masz problem z łączeniem faktów. Powiedz jej albo jemu , albo sprzątaczce, że pan Enrique obiecał ci pożyczyć książkę Miłość w czasach zarazy i pomyślałaś że ją sobie weźmiesz.
— Dlaczego akurat Miłość w czasach zarazy? — zapytał go.
— Bo to kolumbijski klasyk a ty w połowie jesteś Kolumbijczykiem i chcesz poznać swoją kulturę z drugiego kontynentu
Hugo nie skomentował już faktu iż Meksyk i Kolumbia są na tym samum kontynencie. Co prawda istniały marne szanse, że matka Enrique była sentymentalistką, ale nic nie szkodziło aby spróbować.
— Julian powiedz mi jak to jest możliwe, że jednocześnie bredzisz i mówisz z sensem?
 Taki to już mój urok — skomentował to Vazquez

***
— Cześć Śpiąca Królewno — przywitał się z Marcelą kiedy wreszcie pielęgniarka wpuściła go do środka. Co prawda kobieta była oburzona tak późną porą odwiedzin, ale policyjna odznaka skutecznie zamknęła jej usta. Przysiadł na brzegu łózka delikatnie biorąc jej dłoń w swoją. — Davidowi nic nie jest — zapewnił kobietę ostrożnie splatając ich palce ze sobą.
— Miałam wypadek — powiedziała patrząc mu w oczy. — Pamiętam światła.
— Zderzyliście się czołowo. Alfonso Solano zmarł na miejscu — powiedział wprost gładząc jej palce. — Jego żona i córka odniosły lekkie obrażenia. Jutro przywiozę Davida — dodał.
Pokiwała głową.
— Chcę mi się spać — wyznała nie odrywając wzroku od jego twarzy — I patrząc na ciebie wiem, że nie jestem jedyna.
— Nic mi nie jest, wyśpię się jak wrócisz do domu.
— Wyśpisz się dziś — nakazała mu — pojedziesz do domu inaczej się obrażę — zagroziła mu. —Nie chcesz ani mnie obrażać ani denerwować.
— Nie, oczywiście że nie. Pojadę do domu i odpocznę, ale najpierw zaczekam aż ty zaśniesz.
— Obiecujesz?
— Obiecuje.
Dotrzymał słowa, wyszedł dopiero wtedy kiedy Marcela spała głębokim snem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:04:39 02-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 220

HUGO/ CONRADO


Hugo wsadził Juliana do taksówki i nakazał kierowcy zabrać doktora pod wskazany adres. Sam zdążył już trochę wytrzeźwieć, dzięki orzeźwiającemu nocnemu powietrzu. Obu przydał się męski wieczór, dawno nie mieli okazji odetchnąć i pogadać „po męsku”. Delgado wziął sobie do serca radę przyjaciela i zamierzał pomyszkować trochę w domu Ibarrów z zamiarem odkrycia tożsamości tajemniczej kobiety ze zdjęcia.
Im dłużej o tym myślał, tym większy mętlik miał w głowie. Właściwie nie wiedział, do czego zaprowadzi go odkrycie tego sekretu i czy w ogóle ma on jakiś sens. Zdjęcie mogło znaleźć się w skrytce zupełnie przypadkowo. Kiedy tak o tym myślał, doszedł do wniosku, że może ten cały pułkownik Jimenez, który również znajdował się na fotografii, to stary przyjaciela Fernanda, ale to było raczej niemożliwe – w końcu Hugo znał Fernanda dość dobrze, wiedział, z kim stary się spotyka, znał bliskie mu osoby. Na pewno zapamiętałby pułkownika. Barosso lubił mieć wokół siebie wpływowych ludzi, więc znajomość z wojskowym była bardzo w jego stylu, ale Hugo nigdy nie widział nikogo takiego w jego otoczeniu. Bardziej interesowało go, dlaczego Fernando ukrył zdjęcie, na którym znajdowała się matka Huga. Być może fotografię dostarczył mu prywatny detektyw, kiedy Barosso badał przeszłość Delgado. Istniała taka możliwość. Ale po kiego czorta umieszczałby ją w sejfie?
Kręciło mu się w głowie i to wcale nie od wypitej tequili, a od natłoku różnych hipotez, z których żadna nie trzymała się kupy. Tak się zamyślił, że dopiero wchodząc po schodach w domu Ibarrów, zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Drzwi do sypialni Enrique były uchylone, a na korytarz padała wąska smuga światła z lampki na biurku. Hugo pomyślał, że Quen pewnie zasnął, czekając na niego. Ostrożnie przestąpił próg pokoju syna burmistrza i uśmiechnął się na widok jego pozy na łóżku. Siedemnastolatek leżał rozpłaszczony na brzuchu, oddychając cicho w poduszkę. Delgado pokręcił głową, nie rozumiejąc, jak można spać w takiej pozycji, po czym podszedł do biurka, by wyłączyć lampkę. Jego wzrok padł na szkicownik młodego, w którym ten namalował karykatury nauczycieli, a także wiele innych śmiesznych obrazków. Hugo musiał przyznać, że chłopak miał talent.
– Szkoda, że z równą pasją nie oddaje się chemii i fizyce – mruknął pod nosem, zamykając zeszyt chłopaka i wyłączając lampkę. Miał nadzieję, że kiedy sytuacja rodzinna Davida Duran nieco się unormuje, wznowi on korepetycje z Enrique i pomoże mu w nauce.
Hugo wycofał się z pokoju Quena i zamknął cicho drzwi. Czuł się trochę jak starszy brat, a nie jak ochroniarz. Zdał sobie sprawę, że rodzice Enrique powierzając Hugowi tak ważne zadanie jakim było czuwanie nad bezpieczeństwem jedynaka, odsunęli od siebie syna. Zrobiło mu się trochę żal Quena. Był bogatym dzieciakiem, niczego mu nie brakowało, a jednak nie wydawał się być szczęśliwy. Hugo miał wrażenie, że nastolatek często zgrywał lekkoducha, by ukryć swoje prawdziwe emocje.
Upewnił się, że państwo Ibarra smacznie śpią, po czym skierował swoje kroki do gabinetu. Co prawda nie miał większych nadziei, że uda mu się znaleźć klasowy rocznik, ale głupotą byłoby nie spróbować, korzystając z okazji, że pomieszczenie było puste. Wzrokiem przejrzał grzbiety książek, rozcierając zmęczone powieki. Nadal miał lekko zamglone spojrzenie od wypitego alkoholu, więc musiał nieźle wytężyć wzrok, by dostrzec tytuły w świetle latarki z telefonu. Na jednej z półek dostrzegł rodzinne pamiątki, więc postanowił tam poszukać szczęścia. Oprócz masy bibelotów i nagród za osiągnięcia w nauce pana Ibarry nie znalazł zbyt wiele. Albumy ze zdjęciami były ładnie ułożone i opisane datami, co znacznie ułatwiło mu sprawę.
Zajrzał do albumu w zlotej okładce, na którego grzbiecie widniał napis – „1970–1980”. Szkolnych zdjęć Ofelii Ibarry z tamtych czasów nie było wiele, a jeśli już to przedstawiały ją odbierającą nagrody i wyróżnienia. Sonia Delgado pojawiła się tylko na dwóch zdjęciach – na jednym przedstawiającym występ kościelnego chóru, do którego należała razem z Ofelią, i na tej samej fotografii, którą Hugo znalazł w sejfie Fernanda. Wyciągnął zdjęcie z folii i odwrócił je, by zobaczyć, czy Ofelia nie dodała jakiegoś komentarza. Ładnym i zgrabnym pismem napisana była tam data 1979 rok i opisane imiona osób – Sonia, Gilberto, Mercedes, Ernesto. A więc tajemnicza kobieta miała na imię Mercedes. Niewiele to Hugowi mówiło. Był pewien, że znał wiele kobiet o tym imieniu, było w końcu dość popularne. Jeśli należała do paczki przyjaciół jego matki, mógł też kiedyś o niej słyszeć.
Hugo po raz kolejny odczuł frustrację na myśl, że Fernando miał wiele tajemnic, którymi z nikim się nie dzielił. Kiedy już wydawało mu się, że zna metody działa Barosso, znikąd pojawiało się coś, co sprawiało, że zmieniał zdanie. Po co było staremu to zdjęcie w sejfie? I czy w ogóle miało ono jakieś znaczenie? Fotografia nie przedstawiała niczego szczególnego. Mogła znaleźć się w sejfie przez przypadek, podobnie jak nic niewarte błyskotki i kilka dokumentów. Hugo ze złością wcisnął album na miejsce, ale kiedy to zrobił jedno ze zdjęć wypadło na dywan, który doskonale tłumił jego kroki w gabinecie, dzięki czemu mógł spokojnie pomyszkować w rzeczach właścicieli domu. Hugo zerknął na fotografię, ale nie zauważył w niej nic interesującego poza tym, że Ofelia wyglądała nadzwyczaj blado i chorobliwie, a także była bardzo wychudzona. Siedziała na werandzie wiejskiego domku z kubkiem herbaty w rękach. Sądząc po liściach na drzewach wokoło, musiała być jesień, kiedy wykonano to zdjęcie. Delgado bardziej z przyzwyczajenia niż z ciekawości zerknął na tył zdjęcia i zobaczył podpis „Listopad 1997”. Patrząc w schorowaną twarz Ofelii, poczuł się dziwnie, a wrażenie to było spotęgowane faktem, że matka Enrique najprawdopodobniej przyjaźniła się z Sonią Delgado w szkolnych czasach. Hugo zastanawiał się, czy powinien się podzielić tym faktem z panią Ibarra. Po krótkiej rozmowie z samym sobą uznał jednak, że to zły pomysł. Ofelia była zbyt blisko z Fernandem, popierała jego kandydaturę na burmistrza Valle de Sombras. Mogłaby uznać to za podejrzane, a nawet dojść do tego, że Hugo jest w posiadaniu sejfu swojego pracodawcy. Lepiej było nie komplikować spraw. Ostrożnie odłożył fotografię do albumu i po cichu wyszedł z gabinetu, kierując się do swojej sypialni, gdzie położył się i długo nie mógł zasnąć.
W pewnym momencie poczuł się, jakby ktoś przywalił mu młotem w głowę. Zupełnie o tym zapomniał! Sięgnął pod łóżko, gdzie ukrył sejf Fernanda, i otworzył pudło z bijącym sercem. Rano nie miał czasu przejrzeć dokumentów, które znajdowały się w środku, a które mogły okazać się kluczowe w zniszczeniu Fernanda. Jeden z dokumentów głosił „Akt urodzenia”, a przynajmniej tak wydawało się Hugowi, kiedy rano go widział. Teraz jednak można było z łatwością odczytać, że był to jedynie formularz rejestracji narodzin niemowlęcia. Ciekaw był, co takiego może to oznaczać. Czyżby Fernando miał kolejnego bękarta, o którego istnieniu świat nie wiedział? To było bardzo w stylu Fernanda – ukrycie tożsamości dziecka, ale pozostawienie śladu jego prawdziwego pochodzenia, typowa męska duma Barossów. Jakby było czym się chwalić… Hugo zaklął pod nosem na wspomnienie znienawidzonego człowieka i zabrał się za czytanie. Imię dziecka wpisane było jako Carolina Andrea Barosso Nayera a jako datę i miejsce urodzenia wskazane zostały 3 stycznia 1998 roku i Ciudad de Mexico. W rubryce z danymi rodziców nie było żadnych informacji, ale wyglądało na to, że ktokolwiek wypełniał formularz, wahał się co tam wpisać, bo widniały tam ślady od pióra. Ostatecznie jednak nie wpisano nic, a sam formularz wyglądał jakby nigdy nie zgłoszono go do urzędu. Hugo wywrócił oczami, mrucząc pod nosem „Jak w pieprzonej telenoweli”. Być może Fernando zwyczajnie schórzył i w ostatniej chwili zdecydował się nie rejestrować dziecka jako swoje. Z drugiej strony, mogło to być dziecko kogoś innego. Hugo szybko przekalkulował w głowie daty i wywnioskował, że nie wykluczonym jest, by ojcem dziecka był Nicholas. W chwili narodzin Caroliny miałby 16 lat. Hugo wiedział, że Nicholas uczył się przez jakiś czas w szkole z internatem w stolicy, co mogło potwierdzać jego hipotezę. Nie sądził jednak, by Fernando był zdolny do uznania dziecka przez swojego małoletniego syna. Najbardziej zależało mu na kreowaniu wizerunku swojej rodziny jako nieskazitelnej i kochającej się familii, cieszącej się dobrą reputacją. Zdecydowanie to do niego nie pasowało. Hugo poczuł, że kręci mu się w głowie od tych wszystkich domniemywań. Może tylko szukał dziury w całym? Doszukiwał się czegoś tam, gdzie tego nie było?
Wśród dokumentów znajdujących się w sejfie znalazł też dokumentację medyczną według której dziecko urodziło się w Hospital General de Mexico. Delgado przypomniał sobie, że kiedyś w tym właśnie szpitalu pracował doktor Bermudez Juarez, co po raz kolejny wydało mu się podejrzane, jako że z natury był nieufny. Według raportu dziecko urodziło się po śmierci matki. Tutaj wyobraźnia Huga znów zabrnęła za daleko. Wyobraził sobie, że Fernando zabił kobietę, dowiadując się, że jest z nim w ciąży, ale okazało się, że dziecko udało się uratować, przez co Barosso stanął przed dylematem. Postanowił uznać dziecko, jednak nigdy nie zarejestrował jego narodzin, bo w ostatniej chwili stchórzył. Delgado pokręcił głową, żeby oddalić od siebie te wszystkie absurdalne myśli i przetarł zmęczone oczy. Było około drugiej nad ranem, a on snuł niedorzeczne hipotezy. To wszystko mogło nie znaczyć nic. Właściwie nie miał nawet dowodu, że sejf należał do Fernanda. Znajdował się na terenie El Tesoro, schowany w pośpiechu, co nie świadczyło o bystrości osoby, która chciała ukryć jego zawartość. Barosso nie był taki głupi.
Hugo schował wszystko z powrotem i przyłożył głowę do poduszki, czując że powieki mu się zamykają. W głowie jednak nadal huczało mu od informacji, które znalazł, a pięści niemal same zaciskały się na kołdrze, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co to wszystko oznacza i czy w ogóle może mu pomóc w zniszczeniu Fernanda. Nie było sensu martwić tym Conrada. Lepiej będzie poczekać aż dowie się czegoś konkretnego, co da Saverinowi pole do działania.
Zapewniając sam siebie, że postępuje słusznie, zapadł w głęboki sen.

***

Conrado bębnił palcami w blat biurka w swoim gabinecie kancelarii biznesowo–prawnej. Długo bił się z myślami, czy porozmawiać z Viktorią na temat Alejandra i ostatecznie uznał, że lepiej będzie ją ostrzec. Barosso był zdesperowany i skłonny do wszystkiego, byleby tylko poprawić swoją sytuację. Saverin pomógł mu, ale nie chciał mieć z nim więcej do czynienia, co pewnie skłoniło go do kontaktu z Viktorią. Martwił się, że Alex może przeżywać gwałt i więzienie bardziej niż to okazywał. Nie był pewny, do czego ten dzieciak był zdolny. Conrado za bardzo zależało na Viktorii, by pozwolić jej pchać się do paszczy lwa. Wiedział, że córka Diaza umie o siebie zadbać, ale też łatwo było ją zranić.
– Chciałeś mnie widzieć? – zapytała pani Reverte, pukając symbolicznie do otwartych drzwi jego gabinetu i wchodząc do środka, kiedy zaprosił ją gestem, by usiadła na białej skórzanej kanapie pod ścianą.
– Napijesz się czegoś?
– Nie, dzięki. Wpadłam w drodze do pracy. Coś się stało? – Vicky zmartwiła się na widok miny Conrada, ale ten uśmiechnął się lekko, by nieco ją uspokoić.
– Chodzi o Alejandra.
– O nie. Javier kazał ci wyperswadować mi spotkanie z nim?
– Nic z tych rzeczy. Sam chciałem z tobą porozmawiać. Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś uważała. Jakiś czas temu Alex skontaktował się ze mną. – Viktoria uważnie słuchała tego, co Saverin ma jej do powiedzenia. – Pewnie ci nie mówiłem, ale znam Alexa od kiedy był dzieciakiem. Można powiedzieć, że mamy burzliwą przeszłość. – Przez twarz Saverina przemknął niewyraźny grymas, a Viktoria nie dopytywała, co miał na myśli. – Skontaktował się ze mną i chciał, żebym mu pomógł w zamian za informacje o Fernandzie. Sądził, że mnie zainteresują. Szukał kogoś potężnego, kto byłby w stanie wpłynąć na jego wyrok, a tak się składa, że naczelnik tamtejszego więzienia jest moim dobrym znajomym.
– Myślisz, że kłamał, żeby wymusić na tobie pomoc? – Vicky zastanowiła się nad tym głęboko, dochodząc do wniosku, że było to możliwe.
– Nie sądzę, by kłamał – odpowiedział zgodnie z prawdą mężczyzna. – Myślę, że wyolbrzymiał. Bo widzisz, Alejando jest teraz w rozsypce, w dość kruchym stanie psychicznym. Ojciec się od niego odwrócił, nie ma żadnych sprzymierzeńców, a wiadomo, że tonący brzytwy się chwyta. Poza tym niedawno w więzieniu miał miejsce incydent…
Conrado opowiedział Viktorii o zajściu w więzieniu i o tym jak Saverin załatwił Alexowi pojedynczą celę. Kobieta zakryła sobie usta dłonią i słuchała w skupieniu. Na wzmiankę o Alexie mówiącym o informacjach, które mogłyby zainteresować Saverina, w których posiadaniu rzekomo znajdował się Alejandro, zmarszczyła brwi i wpatrzyła się w swojego wspólnika intensywnie.
– I nie ciekawi cię, co mógł mieć na myśli? Jeśli chcesz dostatecznie pogrążyć Fernanda, sprzymierzeniec w Alejandrze jest ci jak najbardziej na rękę.
– Wiem o tym, ale wiem też, że Barossom nie można ufać. Poza tym, Fernando wielokrotnie udowodnił, że dąży do celów po trupach. Nienawidzę go, ale jego dzieci nie są winne, że jest ich ojcem. Jeśli Barosso dowie się się, że Alex się ze mną układa, może to mieć dla niego przykre konsekwencje.
– A ty przejmujesz się losem Alexa? – Viktoria zdziwiła się, słysząc te słowa. Wiedziała, że Conrado nie był człowiekiem bez serca. Był jednak osobą, która ceniła sobie sprawiedliwość, a Alejandro właściwie dostał to, na co zasłużył. Musiał odpowiedzieć za swoje zbrodnie.
– Szczerze? – Saverin zamyślił się, nie wiedząc, jak to ująć w słowa. – Współczuję mu. Jest rozpieszczonym bachorem, który myśli, że wszystko mu wolno i że wszyscy powinni padać mu do stóp. Za nic ma sobie ludzką krzywdę i interesuje go tylko jego własna korzyść. Ale nie miał nikogo, kto by go nauczył współczucia, bezinteresowności czy w ogóle miłości. W gruncie rzeczy jest zagubionym facetem, desperacko łaknącym aprobaty ojca. I myślę, że po tym co się stało, coś się w nim złamało. Jest gotów sprzymierzyć się z wrogami ojca, bo wie, że tylko w ten sposób zwróci na siebie jego uwagę – pociągając go na dno. Nie chcę być tego częścią.
Viktoria pokiwała głową, rozumiejąc, co Conrado miał na myśli. Saverin nie należał do osób, którymi można było manipulować, a propozycja Alejandra wydawała się doskonałą formą manipulacji. Młody Barosso sprawiłby, że Conrado stanie się pionkiem w rozgrywce między ojcem a synem, nie osiągając żadnych większych korzyści. Alex bowiem nie był w stanie zapewnić Saverinowi informacji, których ten by potrzebował. A przynajmniej tak sądził Conrado.
– Więc nie chcesz, żebym szła? – Viktoria zapytała wprost. Nie lubiła, kiedy mówiło jej się, co ma robić, ale chciała znać opinię Conrada.
– Nie do mnie należy mówienie ci, co masz zrobić. Zrobisz to, co będziesz uważała za słuszne, tak jak zawsze. Ja tylko chcę, żebyś uważała i miała oczy szeroko otwarte. Wiesz już, co przeżył Alejandro w więzieniu, wiesz że jest zdolny do wszystkiego. A nie raz już udowodnił, że potrafi manipulować ludźmi. Wcale nie jest taki głupi jak niektórym się wydaje i myślę, że akurat kto jak kto, ale ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Proszę cię tylko o ostrożność i żebyś nie dała mu się sprowokować. Ostatnie czego potrzebujesz to jeszcze większa wściekłość Fernanda. Wystarczy, że jego siostrzeniec cię śledzi, nie potrzeba ci więcej rewelacji. Barosso jest zdolny do wszystkiego. Uwierz mi, wiem co mówię. Jeśli wydaje ci się, że widziałaś już wszystko, on może cię zaskoczyć.
– Dziękuję, Conrado, ale dam sobie radę. Znam Alejandra, wiem jak sobie z nim poradzić. Poza tym Lopez będzie ze mną, będzie czuwał nad wszystkim. I jestem ci wdzięczna, że przyszedłeś z tym do mnie i nie martwiłeś niepotrzebnie Javiera. On i tak bardzo się przejmuje.
– Dziwisz mu się? – Conrado uśmiechnął się na wspomnienie Magika. Był to bardzo specyficzny człowiek. – Martwi się o ciebie. A tak się złożyło, że ostatnimi czasy jesteś na celowniku wielu ludzi w miasteczku. Również przeze mnie.
Viktoria nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo w drzwiach stanął Aidan Gordon w towarzystwie jakiejś starszej kobiety. Drzwi do gabinetu Conrada były otwarte, więc nie usłyszeli pukania.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Conrado, pani chce się z tobą widzieć. – Aidan wskazał na kobietę około sześćdziesiątki, która wyglądała na lekko zdenerwowaną. W dłoniach miętosiła torebkę i rzucała ukradkowe spojrzenia to na Viktorię, to na Conrada.
– Dziękuje, Aidan. – Conrado wstał i przywitał się z kobietą, w której rozpoznał gosposię Fernanda. – Rosa, prawda? – Rosa Paz poczuła się pewniej, kiedy Conrado odezwał się swoim głębokim uspakajającym głosem.
– Porozmawiamy później – rzuciła Viktoria, po czym kiwnęła głową Saverinowi i ruszyłą do wyjścia w towarzystwie Aidana.
– Proszę, niech pani usiądzie. – Conrado wskazał gospodyni wygodny fotel, po czym zamknął drzwi za Viktorią i zaproponował klientce herbatę. Ta jednak odmówiła i poprosiła o szklankę wody.
Ręce trzęsły jej się lekko, kiedy trzymała szklankę w dłoniach, obserwowana przez bystre oczy Saverina, który zajął miejsce po drugiej stronie biurka.
– Co panią do mnie sprowadza? – zapytał, a ona bez słowa przesunęła w jego stronę po biurku jego własną wizytówkę, którą dał jej kiedyś, wychodząc z domu Barosso. Powiedział jej wtedy, że daje jej ją „na wszelki wypadek”. Widocznie Fernando dał jej w kość, skoro zdecydowała się zwrócić do Conrada.
– To nie są rzeczy, o których można mówić przez telefon – wyznała, a jej głos zabrzmiał dziwnie pewnie i stanowczo, co kontrastowało z jej drżącymi dłońmi.
– Oczywiście. Chodzi o Fernanda? – Pytanie mogło się wydawać retoryczne, ale stwierdził, że lepiej się upewnić.
Rosa pokiwała głową. Po chwili wyciągnęła z torebki telefon i pokazała Conradowi zdjęcie, które udało jej się zrobić pod nieobecność Fernanda. Petycja z podpisami wpływowych ludzi z miasteczka i okolic z wnioskiem o zburzenie ośrodka Ignacia Sancheza.
– „Wylęgarnia młodocianych przestępców i źródło wszelkich dewiacji w miasteczku”. – Przeczytał na głos Conrado, nie wierząc, w to co widzi. Nie rozumiał, dlaczego tym ludziom tak bardzo zależy na pozbawieniu młodzieży miejsca, gdzie mogą odreagować i być sobą. Musiał jednak zgodzić się z jednym komentarzem jednego z radnych: „Brakuje osoby nadzorującej ośrodek. Młodzież pozbawiona jest kontroli, co może prowadzić do niebezpiecznych wypadków”.
Od kiedy Ignacio wyjechał, ośrodek nie tętnił już życiem, ale dzieciaki często tam chodziły, po kryjomu palić papierosy czy robić jakieś psoty. Kilka ścian odnowionego budynku już było pokryte graffiti. Prawnie budynek należał do miasta i to ono miało prawo zrobić z nim, co chce. Fernando zebrał już prawie dostateczną liczbę podpisów.
– Znam Ignacia, to dobry człowiek. Dzięki jego ośrodkowi dzieci miały gdzie odreagować złość. To nie jest dobry pomysł, żeby wyburzyć placówkę. Pan Barosso robi to tylko dla zasady. Nienawidził Sancheza. I nie cierpi młodzieży.
Conrado uniósł kącik ust z robawieniem na tę ostatnią wzmiankę. Rzeczywiście, Fernando nie cierpiał wszystkich, którzy byli niepokorni i których nie mógł kontrolować. Saverin z uwagą przejrzał listę nazwisk osób, które podpisały petycję, z ulgą stwierdzając, że nie było na niej państwa Ibarra. To znaczyło, że jest jeszcze jakaś nadzieja na zmianę ich zdania w stosunku do kandydatury Fernanda.
– Dziękuję pani. Nie sądziłem, że sprawy potoczą się tak szybko. Zrobię wszystko co w mojej mocy, by ośrodek nadal funkcjonował, proszę się nie martwić.
Rosa przesłała Conradowi zdjęcie petycji, ale wyglądało na to, że jeszcze nie skończyła. Conrado cierpliwie czekał, aż kobieta sama powie mu, co jej leży na sercu. Nie chciał jej ponaglać i jej wystraszyć, skoro sama do niego przyszła. Bał się jednak, że jeśli wcale się nie odezwie, ona również będzie milczeć.
– Czy jest coś jeszcze?
Rosa nachyliła się w fotelu, jakby chciała się upewnić, że nikt ich nie podsłucha.
– To pan? – zapytała, a Saverin zamrugał oczami, nie wiedząc, o co kobieta właściwie pyta. – Czy to pan obserwuje dom pana Fernanda?
Conrado zdziwił się, słysząc to pytanie. Owszem, zdarzało mu się mieć oko na Fernanda, miał od tego ludzi, którzy dowiadywali się różnych informacji na jego temat, ale od kiedy mieszkał w Dolinie, nie robił tego, a już na pewno nie wysyłał ludzi, by sterczeli pod rezydencją Barossów.
– Czy ktoś śledzi Fernanda?
– Nie jestem pewna – wyznała gosposia. – Ale wiele razy widziałam pewnego mężczyznę, obserwującego rezydencję rodziny Barosso. Raz nawet byłam pewna, że był w domu. Przeraziłam się nie na żarty.
– Ktoś się włamał? – Conrado był zaciekawiony tą nowinką. Kto mógłby włamać się do domu Fernanda, omijając wszelkie zabezpieczenia. Może to Hugo szukał czegoś na Barosso, korzystając ze swojej znajomości układu domu i kodów do alarmu? Gosposia jednak znała Delgado, więc wiedziałaby, że to on. To musiał być ktoś inny. – Zgłosiła to pani komuś?
– Chciałam, ale sprawdziłam i nic nie zginęło. Uznałam, że mogło mi się to przyśnić. Ale teraz wiem, że to nie był sen. Ktoś naprawdę był w domu i szperał w rzeczach pana Barosso.
– To nie byłem ja, Roso – zapewnił ją Conrado, zwracając się do niej bezpośrednio. – Jeśli jeszcze coś takiego się zdarzy, jeśli ktoś podejrzany będzie w domu, zamknij się w pokoju i od razu do mnie zadzwoń.
Rosa pokiwała głową, czując się trochę pewniej. Saverin nie miał pojęcia, kto mógłby włamywać się do domu Fernanda i myszkować w jego rzeczach, ale ktokolwiek to był zdecydowanie nie był przyjacielem Barosso. Rosa jako osoba postronna mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie. Pożegnał się z kobietą i odprowadził ją do drzwi poradni. W Dolinie zaczynało robić się coraz bardziej nieprzyjemnie, skoro nawet największy złoczyńca nie mógł czuć się bezpiecznie we włanym domu.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 13:21:03 14-08-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:01:31 05-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 221
Julian/Ingrid/ Victoria/ Javier/Pablo

Julian Vazquez nie ukrywał, że jest pijany i to było delikatne określenie stanu miejscowego lekarza. Ingrid Lopez, którą obudził usiłując otworzyć drzwi stała w przedpokoju zaciskając usta w wąską kreskę. Mężczyzna na jej widok rozpromienił się w szerokim uśmiechu.
— Jesteś pijany — stwierdziła rozbawiona.
— A no jestem pijany — odpowiedział jej Vazquez robiąc krok w jej kierunku — To z miłości.
— Upiłeś się z miłości? — zapytała go
— Tak, z miłości do moich pięknych kobiet. Jedna ma moje serce a druga mój nos — oznajmił wyraźnie dumny z tego powodu. Zaczął wspinać się po schodkach na górę. Po kilku minutach udało im się wejść do środka. Julian usiadł na łóżku zaś Lopez stanęła na przeciwko niego.
— Ściągnij kurtkę — poleciła mu. Vazquez nijak zastosowywał się do jej poleceń wtulił twarz w jej brzuch.
— Opowiem ci bajkę — zaczął — jak kot palił fajkę, baba jaga papierosa upaliła kawał nosa — zachichotał — Nie to zbyt brutalne i mówi o nałogach — stwierdził — Opowiem ci jak tatuś poznał mamusię. Dała mu w nos, już wtedy miała całkiem niezły prawy sierpowy a później to ciągle doświadczałem od niej przemocy, ale teraz się uspokoiła bo nosi cię w brzuszku a ciebie zmajstrowałem przez przypadek i kocham do szaleństwa.
— Dobrze, dobrze tatuśku — odezwała się z trudem hamując śmiech. — Teraz tatuś z przepadku grzecznie pójdzie spać.
— Ale mamusia z przypadku mnie kocha?
— Tak kocha kocha — potwierdziła ściągając Julianowi kurtkę — Powiedz Lucy dobranoc.
— Dobranoc — powtórzył opadając na łóżko. Za nim Ingrid ściągnęła mu drugi but Julian spał.

***
Tego ranka, żadne z nich nie wstało w dobrym humorze. Każde z nich pogrążone było we własnych czarnych myślach. Javier wyprowadził rano psa pozwalając Victorii pospać nieco dłużej, ona natomiast przygotowała dla nich lekkie śniadanie.
— Nie jedz — nie wytrzymał Magik — Nie jedź — powtórzył.
— Javi
— Mówię poważnie — zaczął — to nie przyniesie nic dobrego wręcz przeciwnie otworzysz stare rany
— Przestań
— Nie przestanę bo już to kiedyś widziałem. Ty czująca zbyt wiele zachowująca się autodestrukcyjnie i miałem siedzieć cicho, ale do jasnej cholery nie będę cicho kiedy moja inteligentna piękna żona zachowuje się jak kamikadze.
— Javi
— Nie przerywaj mi — warknął — Wiem, że cierpisz, wiem że wszystko czego dowiedziałaś o Victorze rozrywa ci serce i duszę, ale musisz przestać bo cierpliwość Fernando Barosso ma swoje granice i to je właśnie testujesz. Ile facet wytrzyma za nim cię zabije?
— muszę to zrobić
— Nie, nie musisz i na tym polega twój problem. Ty po prostu chcesz odwiedzić go w więzieniu, zobaczyć swojego ex
— Alejandro nie jest moim ex! — krzyknęła z łoskotem odkładając brudne naczynia do zlewu — i muszę z nim porozmawiać.
— Poczekaj bo powie ci coś naprawdę ciekawego — mruknął zirytowany siadając na stołku. Pokręcił z niesmakiem głową. — Biegnij do niego, biegnij.

***
Włosy ziązała w warkocz czujnym wzrokiem rozglądając się po rodzinnej kuchni, dłonie położyła na biodrach z wyrazem niesmaku i dezaprobaty przyglądając się pomieszczeniu. Naczynia były niepozmywane, wypełniały zlew i przestrzeń wokół niego. Z gardła jasnowłosej dziewczynki wydobyło się głośne westchnienie. Dom wyglądał dokładnie tak jak się spodziewała a nieumyte naczynia wydawały się być najmniejszym z problemów. Z ramienia zsunęła plecak kładąc go na krześle. Z szuflady wyciągnęła worek na śmieci. Z plecaka wyciągnęła odtwarzacz CD, uruchomiła znajdującą się tam płytę a do uszu wsunęła słuchawki.
Od maja właśnie tak wyglądała jej codzienność. Sprzątając kuchnię, wyrzucając śmieci czy gotując obiad patrzyła przez okno na inne bawiące się na ulicy dzieciaki. Były starsze od niej, czasem w jej wieku. Jeździły rowerami zupełnie nieświadome jak Victoria zazdrości im takiego prostego nudnego życia. Żadne z nich nie myślało o praniu, które nastawiła, o gotujących się ziemniakach czy mamie, którą widywała rzadko. Pabla widywała głównie kiedy wracał z pracy. Całując ją na powitanie pachniał miętówkami i alkoholem. Victoria udawała, że nie widzi ani nie czuje zaś on udawał, że nie wie że to ona pierze, gotuje, robi zakupy czy płaci rachanianki. Tak było łatwiej. Udawać, że problem nie istnieje niż się z tym zmierzyć. Blondynka westchnęła po raz kolejny spoglądając za okno. Uśmiechnęła się smutno. Dom sam się nie posprząta.


Rzadko wracała wspomnieniami do czasów swojego dzieciństwa. Nie wspominała go ponieważ w przytłaczającej większości nie były to dobre wspomnienia, raczej bolesne. Wczorajszego popołudnia jednak zmierzyła się z własną przeszłością. Doktor Pedro Gunterriez do którego uczęszczała od stycznia dwa tysiące piętnastego roku coraz bardziej i boleśniej uświadamiał jej iż jej dzieciństwo nie było idylliczne. Wiedziała o tym, jednak postrzegała je zupełnie inaczej.
Dla niej ojciec alkoholik, mama lekomanka byli czymś normalnym, wręcz naturalnym. Za nim zaczęła mieć kontakt z dziećmi przez pierwsze miesiące po powrocie do Meksyku sądziła, że wszystkie dzieci wychowują się w podobnych warunkach. Nie widziała w tym nic złego, dopiero później kiedy widziała bawiące się beztrosko dzieci, mamy całujące je w czubek głowy na pożegnanie czy mówiące, iż mogą sobie kupić coś słodkiego za resztę z zakupów. Małoletnia wówczas Victoria zdarzyła zapomnieć czym jest beztroska.
Pablo czy Gwen po wydarzeniach z maja zapomnieli w ogóle o jej istnieniu czy dbaniu o jej podstawowe potrzebny. Vicky musiała radzić sobie sama jednocześnie dbając o całą rodzinę. Czasami kusiło ją aby zapytać Pabla czy miał świadomość tego kto mu gotuje czy sprząta. Czy wie, że dziewczynka, którą obiecał się opiekować stała się dorosłą dziewczynką na długo przed ukończeniem osiemnastu lat?
Jestem dorosłym dzieckiem, przemknęło jej przez myśl kiedy patrzyła na mijany krajobraz. Dorosłą córką alkoholika i lekomanki. Nie miałam normalnego dzieciństwa i przetrwałam. Powinna powtarzać to sobie, każdego dnia przed wstaniem z łóżka i może wtedy będzie jej łatwiej. Westchnęła głośno i poczuła na sobie spojrzenie ojca. Posłała mu blady uśmiech.
Jechał z nią mimo dnia wolnego. Pablo pojawił się w ostatniej chwili i zaproponował, że będzie im towarzyszył zamiast Sawyera. Victoria widziała w tym smykałkę swojego męża, zaś prokuratorowi było zupełnie obojętne, kto będzie prowadził. Chciał dojechać na miejsce w jednym kawałku i zamknąć sprawę zabójstwa raz na zawsze. Jechali więc każde z nich pogrążone we własnych myślach.
— Javier cię prosił o przysługę? — zapytała go.
— Nie, zgłosiłem się na ochotnika — odparł nie odrywając wzroku od drogi. — Jeśli moja obecność uspokoi Magika. Jako ojciec nie muszę ci mówić, iż pomysł widzenia się z Barosso ani trochę mi się nie podoba.
— Ja nie muszę ci mówić, że jestem dorosła i sama za siebie podejmuje decyzję — odpowiedziała.
Pół godziny później oparła się plecami o ścianę w sali widzeń. Obserwowała jak Alejandro Barosso składa podpis pod obciążającymi go zeznaniami, zrzeka się praw do procesu i przyznaje sie do winy. Następne piętnaście lat spędzi w więzieniu.
Musiała przyznać, iż wygląda okropnie. Włosy domagały się nożyczek, kilkutygodniowy zarost pokrywał jego policzki. Był blady i chudy. Victoria nie potrafiła zignorować uczuć które w niej budził. Było jej go żal.
— Zostawcie nas — powiedział
— Nie — odparł Pablo.
— Tato — Victoria spojrzała na ojca — zostaw nas samych — wiedziała, że Alex nie powie jej ani słowa jeśli oni będą w środku.
— Kochanie.
— Dam sobie radę — zapewniła go. Zarówno Diaz jak i Lopez nie byli zadowoleni, ale posłusznie opuścili pomieszczenie.
— Przyszłaś
— Prokurator powiedział, że chcesz się ze mną zobaczyć — zrobiła krok w jego kierunku. Usiadła na przeciwko — czego chcesz Alex? — zapytała go wprost nie mając ochoty krążyć wokół tematu zbyt długo.
— Pamiętasz dzień w którym się poznaliśmy?
— Nie — odpowiedziała.
— Goniłaś fale na plaży, dlatego cię rozpoznałem — zaczął patrząc jej w oczy. — po twoim powrocie do miasta, ten śmiech rozpoznałbym wszędzie. Pobiegłem do ojca powiedzieć mu że wróciłaś do miasta. Porwał was bo mu o tym powiedziałem — Victoria wstała
— Czego ty o de mnie oczekujesz? —zapytała go. — Rozgrzeszenia? Wybaczenia? Pokuty? Nie jestem księdzem i jeśli to wszystko co masz mi do powiedzenia to wrócę do domu.
— Kochałem tamtą dziewczynkę z plaży.
Spodziewała się po Alexie wszystkiego, ale nie miłosnych wyznań. Przez, którą chwilę wpatrywała się w niego zaskoczona.
— Gdzie jest Elena? — zapytał ją.
— Nie żyje — odpowiedziała odwzajemniając jego sprzenia. — Czego tak naprawdę chcesz naprawdę ściągnąłeś mnie tutaj tylko dla miłosnych wyzwań? To zwyczajnie sobie daruj, nie jesteś wart ryzyka, które podejmuje.
— Zmieniłaś się i nie ryzykujesz nic odwiedzając mnie.
— Twój ojciec kazał mnie śledzić Sawyerowi — odpowiedziała mu — nie pieprz więc, że nic nie rzyzukuje bo ryzykuje dosłownie wszystko. Naiwnie sądziłam, ze powiesz mi co da mi przewagę nad twoim ojciec, ale mój mąż miał rację machasz mi przed nosem marchewką a ja zwyczajnie dałam się nabrać.
— Teraz wreszcie zaczynam rozumieć — odezwał się po dłużej chili namysłu — dlaczego mój ojciec widzi w tobie zagrożenie — dodał. — Jesteś podobna do Inez — urwał — wyciągnęłaś ze swoich przodków ich najlepsze cechy. Nie przyznajesz się do tego, ale rola bezwzględnej suki ci się podoba — pochylił się do przodu. — Słodka, szara myszka przeżyje nas wszystkich. Nie jesteś słodka, na pewno nie jesteś szara jesteś jasnowłosą manipulatorką, która dostaje to co chcę. A ja cię przechytrzałem
— No cóż — uśmiechnęła się wstając — wpadki zdarzają się najlepszym. Położyła na stole książki — kupiłam ci całą serię — odpowiedziała podchodząc do drzwi. Zastukała w nie a zaraz po otwarciu wyszła. Alex miał w jednym rację, przemknęło jej przez myśl. Lubiła odgrywać rolę i tym razem odegrała rolę słodkiej idiotki, która pozwoliła się zmanipulować staremu przyjacielowi. Alex nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że to ona wystrychnęła na dutka jego, nie on ją. On został z niczym a ona dostała dokładnie to czego chciała. Musiała tylko wyjaśnić to swojemu mężowi.

***
Joga nie ukoiła jego zszarganych nerwów, wręcz przeciwnie im dłużej trwał w jednej pozycji tym bardziej był wkurzony, a przecież słyszał, że joga pomaga nie tylko w utrzymaniu wysportowanej szczupłej sylwetki, ale także wycisza. gów*o prawda, pomyślał stawiając stopę na podłodze. Hermes leżący w fotelu podniósł do góry łeb.
— Tak wiem nie powinienem był na nią tak krzyczeć — powiedział — ale to nie moja wina, że Victoria zachowuje się jak wariatka, jak jakiś pieprzony kamikadze a ona nie jest kobietą ze stali — dodał sięgając po ręcznik. Wytarł nim twarz i westchnął. Wolałby iść tam z nią, czuwać przy niej i w razie czego dać w pysk Alejandro. O tak, na wstępie dałby mu w pysk. I humor byłby od razu lepszy. Victoria jednak uparła się pojechać tam sama a jej mąż kompletnie nie rozumiał po co? Po jaką cholerę pojechała spotkać się z Alexem? Dzwonek do drzwi wyrwał go z zadumy. W progu stał Luke, Javier bez słowa wpuścił go do środka.
— Cześć — przywitał się Harcerzyk, bo Magik specjalnie się nie kwapił. — Ładne mieszkanie — skomentował lokum przyjaciela.
— Dzięki co prawda nie własne, ale też nie ciasne — odparł — na spokojnie szukamy z Victorią swojego kąta.
— A jak ona się czuje.
— Chyba dobrze, skoro pobiegła w podskokach na widzenie z Alejandro — mruknął kwaśno.
— Barosso?
— Nie, Głupozo oczywiście że Barosso. Pomachał jej przed nosem marchewką w dodatku przegniotą a ona pobiegła.
— Javier — Luke z trudem ukrywał zaskoczenie i rozbawienie zachowaniem Magika — Nie uważasz, że twoja żona jest na to za mądra?
— Oczywiście, że moja żona jest inteligentna — zapewnił go — z idiotą przecież bym się nie ożenił — postawił przed nim kubek kawy. — Tylko jestem wkurzony.
— I zazdrosny — dodał Luke
— Nie jestem zazdrosny — zaprzeczył gwałtownie — Zazdrosny byłem kiedy Victoria umawiała się na studiach na randki wtedy sprawdzałem każdego kto się odważył zaprosić ją chociażby na kawę. Jeden jeździł po pijaku , drugi miał długi w banu a trzeci i ten przebił wszystkich ukrył dziecko na Alasce! A Javier je odnalazł taki jestem genialny, ale nie jestem zazdrosny a Barosso bo niby o kogo? Facet siedzi w kiciu i urządza sobie pogawędki z moją żoną i ja miałbym być zazdrosny?
Lucas nie odpowiedział nic jedynie kąciki ust uniosły mu się do góry z nad kubka z kawą.
— Boże jestem zazdrosny o Barosso, świat zwariował tym bardziej, że moja piękna kobieta daje sobą manipulować.
— A co jeśli jest odwrotnie? — zapytał go — Co jeśli ona manipuluje nim? Gdzieś kiedyś usłyszałem „Graj z nimi tak jak oni grają z tobą”
— Victoria manipuluje Alejandro a nie Alejandro nią — odetchnął głęboko — Nie straciła jednak rozumu — uśmiechnął się — Dzięki Luke.
— Drobiazg.
— A co u ciebie? Jak twoja misja kamikadze?
Lucas zmarszczył brwi.
— Opowiadaj a może będę mógł pomóc. Pamiętaj znalazłem dziecko na Alasce mafia to przy tym pikuś.


Ostatnio zmieniony przez zaczytany_chomik dnia 15:23:20 06-07-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:41:51 06-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 222

LUCAS/ ENRIQUE


Lucas obracał w dłoniach butelkę coli, którą postawił przed nim gospodarz. Policjant odmówił czegoś mocniejszego, czując, że musi mieć trzeźwy umysł jeśli chce zgłębić tajniki przeszłości Joaquina i zrozumieć jego motywy. Bo zdał sobie sprawę, że właśnie to było jego celem – zrozumienie Villanuevy. Wierzył, że nikt nie staje się zły z przypadku, że ludzie nie rodzą się psychopatami. Nie znał się na psychologii, nie był tak dobry w profilowaniu jak Emily, więc została mu tylko ta wiara. Inaczej pewnie już dawno oszalałby wykonując swój zawód. A żeby poznać recepturę Heliosa i zrozumieć dlaczego Joaquin w ogóle wypuścił takie świństwo na rynek, musiał dojść do sedna sprawy. Hernandez czuł się trochę jak detektyw, który po nitce do kłębka próbuje dojść do źródła problemu, choć im dalej się posuwał i im bardziej wydawało mu się, że odkrył coś nowego, okazywało się, że w rzeczywistości błądził po omacku. I nie wiedział do czego doprowadzi go grzebanie w przeszłości człowieka, który zdawał się nie mieć żadnych zasad czy skrupułów. Choć kiedy tak o tym myślał, zdał sobie sprawę, że to nieprawda. Joaquin nie był całkiem pozbawiony kodeksu moralnego, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Pozwolił Lucasowi wejść w ich szeregi, bo poprosił go o to Hugo. Oddawał staremu przyjacielowi przysługę. Czyżby to lojalność? A wtedy w El Paraiso, kiedy Lalo zabawiał się z paniami lekkim obyczajów, wyprosił go i powiedział, że jego bar to nie burdel. Joaquin miał przebłyski normalności. A może on był normalny, tylko zachowywał się nienormalnie? Lucas pokręcił głową i upił łyk coli, czując przyjemne łaskotanie w gardle. Coś tak trywialnego jak gazowany napój potrafiło poprawić mu samopoczucie.
– Co ty, masz dziesięć lat? – Parsknął Magik, mierząc wzrokiem błogi uśmiech na twarzy przyjaciela. – Może jeszcze lizaka i gumę do żucia?
– Taką, co można robić z niej balony? – Zaśmiał się Lucas, przypominając sobie jak w dzieciństwie urządzali z Oscarem konkurs na to, kto zrobi większy balon. Fuentes wygrał, ale okleił sobie całą twarz gumą, kiedy balon pękł, przez co Lucas tarzał się ze śmiechu do końca dnia. Potem obu bolały szczęki i zrezygnowali z dziecinnych pojedynków.
–Więc jak tam, kamikadze? – Javier porzucił wcześniejszy ton i zwrócił się do przyjaciela z troską. – Kiedy skończysz swoją samobójczą misję?
– Niedługo – odpowiedział Lucas i uśmiechnął się, żeby uspokoić kumpla, ale Magik był przecież na to za mądry. – Widziałem się z ojcem Joaquina.
– To ten socjopata ma jakąś rodzinę? – Magik był autentycznie zdziwiony. – I co, poopowiadał ci trochę o małym Wackym? Pewnie synuś w dzieciństwie miał niezłe rozrywki. Rzucanie nożami lub składanie hołdu szatanowi… No wiesz, takie zwyczajne dziecinne wygłupy.
Kącik ust Lucasa mimowolnie się podniósł, choć przecież słowa Javiera równie dobrze mogły być prawdą. Nie znał szczegółów z młodości Joaquina poza tym, że szef Templariuszy kilka lat spędził w poprawczaku.
– Nic z tych rzeczy. – Lucas zaczął okręcać w rękach butelkę coli coraz szybciej, jakby chciał zająć czymś ręce. – Jego ojciec jest w domu opieki w Monterrey. Podobno ma demencję, ciężko się z nim dogadać. Czasem mówi sensownie i wydaje się, że to rozumny człowiek, a zaraz potem zaczyna bredzić.
– Dziwisz się? Każdy przy zdrowych zmysłach by oszalał, mając za syna kogoś takiego jak Joaquin – zauważył Javier. – Chociaż rodzice podobno kochają dzieci, bez względu na wszystko. Wyjątek stanowi Inez. I Camilla. – Javi zamyślił się, czy zna jeszcze jakieś inne wyrodne matki, które mógłby podać jako przykład. Po chwili dodał: – Fernando też nagrody dla rodzica roku raczej by nie dostał. No chyba, że przyznałby ją sobie sam, a do tego jest zdolny.
– Nie wiem, Javier. On mówił od rzeczy. W jednej chwili mówił, że Joaquin to nie jest złe dziecko i że jest tylko zagubiony. Zupełnie jakby go usprawiedliwiał przed nauczycielem, bo ja wiem. – Lucas przeczesał przydługie włosy ręką. Rosły nadzwyczaj szybko. – Potem zaczął mówić, że jego syn to diabeł. Powtarzał wciąż „mój aniołek to diabeł”.
– Poeta się znalazł – mruknął Javier i nim Lucas zdążył zauważyć, już odpalał laptopa. – Jak on się nazywa?
– Jorge Villanueva. Myślisz, że uda ci się coś znaleźć? Nawet Emily nie znalazła zbyt wiele. – Hernandez stanął nad przyjacielem, który rozłożył sprzęt na kuchennym blacie.
– Bo Emily, mój drogi Harcerzyku, nie jest mną – odpowiedział ze zwykłą sobie pewnością siebie, a potem dodał, kiedy zobaczył uniesione brwi przyjaciela: – No i ona sprawdzała oficjalne dane, a ja posłużę się wujkiem Google. Googlowanie nie boli – pierwsza zasada dobrego researchu. – Reverte zawęził wyszukiwania do rejonu Monterrey. – Wszystko tu masz jak na tacy – powiedział Javier, otwierając jedną ze stron ze starymi kronikami. – Mówiłeś, że jego rodzina pochodzi z Argentyny? Voila!
Strona przedstawiała emigrantów, którzy prowadzili biznes w Meksyku. Z tego, co Lucas zdążył wyczytać wynikało, że pradziadek Jorge przeniósł się z Argentyny do Meksyku, gdzie otworzył własny zakład jubilerski, szybko dorabiając się małej fortuny. Niestety, z czasem źle zaczęło dziać się na rynku i ojciec Jorge nie zdołał utrzymać biznesu przodków, doprowadzając go do plajty. Właściciel popełnił samobójstwo, zostawiając żonę i dziecko.
– No proszę, szalone geny zostały w rodzinie – skomentował Magik, czytając ten sam fragment, co Lucas.
Dalej znaleźli wzmiankę o strajku pracowników w fabryce w Monterrey, wśród których był Jorge. A potem anons o urodzeniu dziecka z 1980 roku, w tym samym roku, w którym wziął ślub.
– No proszę, była wpadka. – Javier dobrze się bawił. Chyba było mu to potrzebne, by choć na chwilę nie myśleć o żonie ucinającej sobie pogawędki z synem Barosso. – Joaquin o mały włos nie zostałby dzieckiem z nieprawego łoża.
– To nie Joaquin. – Lucas przyjrzał się datom. – On urodził się w 1983 roku. To musiał być jeden z jego braci. – Hernandez wyciągnął z kieszeni telefon i pokazał Javierowi zdjęcie, które zrobił fotografii w pokoju Jorge w domu opieki w Monterrey.
Javier spojrzał na faceta ze zdjęcia, w którym z łatwością można było poznać Jorge, bo był w podobnym wieku co na zdjęciu z fabryki znalezionym w Internecie. Potem jego wzrok przeniósł się na ciężarną kobietę z włosami upiętymi w ciasny kok, która na rękach trzymała dwuletnie dziecko, a dopiero potem zauważył małego chłopca, trzymającego matkę za spódnicę.
– Urocza rodzinka. Wszyscy wyglądają mi na psychopatów – skwitował Magik. – Rozumiem, że pomiot szatana był w tym czasie w łonie matki?
– Na to wygląda. Zdjęcie jest z 1983 roku. To ta sama kamienica, w której Joaquin mieszka do dziś.
– Nie wiedziałem, że jest taki sentymentalny.
– Ja też nie.
Obaj w skupieniu wpatrzyli się w fotografię, kiedy do domu ktoś wszedł od strony ogrodu.
– Pukałam, ale chyba mnie nie słyszałeś. Drzwi były… – Eva urwała w pół słowa, kiedy zobaczyła Lucasa towarzyszącego jej sąsiadowi. – …otwarte – dokończyła, spuszczając głowę.
Lucas spojrzał najpierw na Evę, potem na przyjaciela, szukając jakichś wyjaśnień, ale skruszona mina Magika powiedziała mu wszystko.
– Conrado zaoferował…
– Jasne – uciął mu Lucas w pół słowa. Nie był zły na kumpla, ale nie miał ochoty dłużej przebywać w towarzystwie Evy niż było to konieczne, więc zabrał telefon i udał się do wyjścia, mówiąc: – Dzięki.
Javier zdążył mu tylko pomachać ręką, bo już go nie było. Spojrzał karcąco na Evę, choć wcale nie był wkurzony, że przerwała ich śledztwo, ale jakby ponownie oskarżał ją o wydarzenia sprzed dziewięciu lat.
– Chciałam upiec kurczaka, ale się spalił – wypaliła Eva, czerwieniejąc na twarzy.
– Ty… gotujesz? – Zdumienie spowodowane stwierdzeniem panny Mediny sprawiło, że złość Javiera uleciała w przestworza. – TY?
– No – odpowiedziała, nie zaszczycając go spojrzeniem. – A przynajmniej próbowałam się nauczyć.
Javier westchnął ciężko, zamykając laptopa i podwijając rękawy koszuli.
– Co wy byście wszyscy beze mnie zrobili? – Zacmokał cicho, mówiąc sam do siebie, i ruszył w stronę drugiej części bliźniaka zamieszkiwanej przez Conrada i Evę, a blondynka podreptała za nim.

***

Enrique był wściekły, że musi spędzać swój wolny czas, odwalając brudną robotę w sierocińcu. To kara za notoryczne opuszczanie zajęć, którą wymierzyła mu wychowawczyni, Leticia Aguirre. Nazwała to wolontariatem, ale dla niego była to raczej niewolnicza praca. A najgorsze w tym wszystkim było to, że tracił cenny czas, który mógłby poświęcić na trening szermierki. Już i tak był w tyle z nauką, a nauczyciele zdawali się jeszcze bardziej utrudniać jego sytuację.
Całą swoją złość przełożył na mopa, którego dzierżył w rękach zamiast szabli, szorując posadzki w stołówce sierocińca znajdującego się przy klasztorze Miłosierdzia w Pueblo de Luz. Wkurzony na cały świat, uniósł kij jak do walki i powiedział sam do siebie:
En garde. – Przyjął pozycję szermierczą, uśmiechając się pod nosem i wyobrażając sobie swojego największego rywala z treningów. – Prêts. Alle.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał ktoś tuż za jego plecami, kiedy akurat wykonywał krok do ataku. Wytrącony z równowagi poślizgnął się na mokrej posadzce i wylądował jak długi na ziemi, rozbijając sobie boleśnie kość ogonową i przewracając wiadro z wodą.
– Co do cholery? – warknął, spoglądając w górę na osobę, która śmiała przeszkodzić mu w „treningu”.
Carolina mrugała swoimi długimi rzęsami, wpatrując się w jego żałosne położenie bez cienia skrępowania. Czasami miał wrażenie, że ta dziewczyna jest jak wyprany z emocji robot, którego jedynym celem jest ociąganie najlepszych wyników na testach w szkole. W rękach trzymała stos naczyń, które dzieci często wynosiły ze stołówki i zostawiały po kątach. Zapewne przyszła je odnieść, a na nieszczęście Enrique zastała go w niefortunnej sytuacji.
– Miałeś pomagać, a nie jeszcze bardziej brudzić – zauważyła rozsądnie dziewczyna, zgrabnie wymijając leżącego na podłodze kolegę ze szkoły i wchodząc do kuchni, by odnieść naczynia.
Enrique sam nie wiedział, co go bardziej irytowało – fakt, że się przewrócił i zrobił z siebie idiotę czy to, że Caroliny nawet to nie ruszyło. Normalny człowiek albo by się roześmiał albo ruszył z pomocą, a ona bez cienia zainteresowania wykonywała swoje obowiązki. Wstał i otrzepał się z wody, żałując że nie wziął na zmianę ubrań, choć matka mu to proponowała. ”Nie jestem dzieckiem, mamo” – powiedział jej wtedy, udając wielkiego dorosłego. – ”Nie musze mieć zapasowych ciuchów. To tylko wolontariat. Co złego może się stać?”. No właśnie to na przykład. Enrique wywrócił oczami, czując, że czasami najlepiej jest posłuchać matki. Nawet jak każe ci nosić czapkę, kiedy wcale nie jest zimno. Matki zawsze mają rację.
Carolina wróciła z kuchni i bez słowa chwyciła za mop. Wycisnęła go w wiadrze i zabrała się za zmywanie podłogi.
– To moja praca, oddawaj! – warknął Enrique, wyrywając jej miotłę z rąk. – Myślisz, że nie umiem wytrzeć podłogi?
Carolina popatrzyła na niego swoimi dużymi ciemnymi oczami, które jasno mówiły mu, że właśnie tak uważa. Nie był idiotą, może i nie lubił sprzątać, ale to nie był pierwszy raz, kiedy trzymał w rękach miotłę.
– Nie wprowadzaj więcej zamieszania. Dzieci zobaczą i uznają, że to fajna zabawa taplać się w brudnej wodzie. – Zauważyła, po czym wzięła się za sprzątanie drugiej części stołówki.
– To nie jest twoje zadanie, po co to robisz? – Zapytał Ibarra, opierając się na mopie i odgarniając wilgotne włosy z czoła. – Przecież ci za to nie płacą. I tak nie mogą cię stąd wyrzucić. Nie musisz pracować na swoje utrzymanie.
– Każdy ma swoje obowiązki. Ty w domu nie masz żadnych? – zapytała go takim tonem, że poczuł się głupio, bo nie pamiętał, kiedy ktoś upomniał go, by pościelił łóżku lub wytarł kurze. Od kiedy ojciec został burmistrzem trzy lata temu, ich życie się zmieniło i nikt już nie miał czasu na zwyczajne obowiązki.
– No ale mimo wszystko… – zmienił temat, nie chcąc wyjść na rozpieszczonego bachora z bogatego domu. – Czy to nie jest wykorzystywanie? Przecież nie jesteście tu z własnej woli, dlaczego traktują was jak niewolników?
– Raczej uczą ciężkiej pracy i dobrych manier. W bibliotece jest słownik, możesz sprawdzić, co to znaczy.
No nie, tego już było za wiele. Enrique zacisnął pięści ze złości i posłał dziewczynie mordercze spojrzenie. Nie dość, że nie pomogła mu na teście z hiszpańskiego ostatnim razem, to jeszcze teraz zachowywała się jak mądrala. Wycierali podłogę w ciszy, a potem ruszyli do kolejnych obowiązków. Enrique musiał posprzątać po zajęciach najmłodszych dzieci, które nachlapały wszędzie farbą w świetlicy.
– Co za syf – mruknął sam do siebie, zwijając gazety, które ktoś rozsądny rozłożył na ziemi, by nie pobrudzić posadzki, i wyrzucając je do kosza. – ”Uczymy się ciężkiej pracy… Każdy ma swoje obowiązki…” – zaczął przedrzeźniać głos Caroliny. – Sranie w banie. Każdy robi co mu się podoba.
– To niby miał być mój głos? – Carolina znów pojawiła się za jego plecami, sprawiając, że aż podskoczył ze strachu.
– Jezu Chryste, dziewczyno, przestań pojawiać się tak znienacka! – Enrique złapał się za serce.
– Nie wymieniaj imienia Pana Boga swego nadaremno. – Carolina wskazała na krzyż wiszący na ścianie, a Enrique zacmokał cicho. Prawie zapomniał, że sierociniec prowadziły zakonnice. „Módl się i pracuj” – wyglądało na to, że Carolina żyła właśnie według tej benedyktyńskiej zasady. – I zdajesz sobie chyba sprawę, że dzieci, które tu nabrudziły mają nie więcej jak pięć lat? Ty taki nie byłeś w tym wieku? Ich nie ma kto nauczyć, że po zabawie farbkami trzeba odłożyć wszystko grzecznie na miejsce i umyć rączki. Myślisz, że pracownice sierocińca dają radę każdemu poświęcić tyle samo czasu?
Enrique spalił buraka, bo nie pomyślał, że przecież te dzieci nie mają rodziców. Mógł być trochę bardziej taktowny. Ale wyrzuty sumienia zastąpiła złość na koleżankę ze szkoły, która wciąż wytykała mu błędy. Chciał i jej coś wytknąć, ale nie było co – była zbyt dobra we wszystkim, przez co dostawał szewskiej pasji.
– A ty byś nie chciała? – zapytał po chwili, zbyt ciekawski i ze zbyt niewyparzoną gębą, by się powstrzymać. – Znaleźć swoich rodziców?
– Po co miałabym szukać kogoś, kto mnie zostawił?
Kolejna uwaga, która sprawiła, że Enrique poczuł się głupio. Rzeczywiście: po co?
– A bo ja wiem… – zaczął, nerwowo pocierając kark, zostawiając na nim smugę farby, ale nie zauważył tego. – Żeby poznać swoją tożsamość czy coś. Tak jak na filmach.
– To jest prawdziwe życie, a nie melodramat. Poza tym moi rodzice nie żyją.
– Skąd wiesz?
– Powiedzieli mi. Ojciec Horacio ma wgląd w papiery. Widnieje na nich jasno, że trafiłam tu po śmierci rodziców.
Enrique zacisnął szczęki. Więc po co najpierw mówi o porzucaniu dzieci przez rodziców, żeby potem rzucić taką uwagę? Ona rzeczywiście byłą wyprana z emocji.
– Mogłaś od razu powiedzieć. Przez ciebie wychodzę na dupka, mówiąc o szukaniu biologicznych rodziców.
– I tak wychodzisz na dupka – skwitowała dziewczyna, a on z oburzeniem wpatrywał się w nią, otwierając i zamykając usta. W końcu prychnął ze złością i zaczął zbierać przybory do malowania z taką zawziętością, że prawie połamał pędzle.
Chciał jej coś powiedzieć, żeby poczuła się głupio, że wprawia go w zakłopotanie, ale kiedy na nią spojrzał, wydawało mu się, że dostrzegł cień uśmiechu. Nie wiedzieć czemu poprawiło mu to humor.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 22:43:34 06-07-19, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:52:47 07-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 223

NADIA / ISABELA / MARCELA / PATRIC


Odkąd ukryła się w kawalerce Esposita, minęło już parę ładnych tygodni. Nie mogła dłużej siedzieć bezczynnie, musiała znaleźć rozwiązanie z tej patowej sytuacji, w której znalazła się przez własną bezmyślność i głupotę. Wykonała jeden szybki telefon do Fernanda Barosso, a ten poddał jej świetny pomysł. Błyskawiczna operacja plastyczna u znajomego chirurga w Nowym Orleanie. Doktor James Flowers był dyskretny i nie lubił zadawać zbędnych pytań, poza tym miał dług wdzięczności u starego Barosso, a Isabeli zależało na czasie.
Fernando dodał także, że w ciągu kilku godzin przyśle do niej swoją prawą rękę, Huga Delgado, który pomoże jej wydostać się z mieszkania niezauważoną i zawiezie ją w miejsce, gdzie będzie na nią czekał prywatny odrzutowiec. Potem zostanie tylko kwestia fałszywych papierów, łącznie z odznaką policyjną, ponieważ kobieta nie zamierzała zdawać wszystkich egzaminów od nowa. Była policjantką i policjantką zostanie aż do śmierci.
Spakowała kilka najpotrzebniejszych rzeczy i teraz czekała w pełnej gotowości na mężczyznę, o którym mówił przez telefon Fernando. Jakiś czas później usłyszała pukanie do drzwi, więc poszła otworzyć.
Hugo, widząc w progu kobietę, którą miał już wątpliwą przyjemność widzieć z daleka, kiedy ta po raz pierwszy zjawiła się w Miasteczku Cieni i rozmawiała z Nadią w kawiarni jego ojca, uniósł wysoko brwi, ale nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Kiedy Nando zadzwonił do niego i obwieścił bez ogródek, że ma dla niego nowe zadanie, ani słowem nie zająknął się, że chodzi o słynną Podkomisarz Isabelę Quintero, o której braku moralności mówiło już całe Valle de Sombras. Wszędzie wręcz huczało od plotek. Nikt już nie pamiętał nawet o heroicznym wyczynie Nicolasa Barosso usiłującego zakopać Nadię żywcem na pobliskim cmentarzu. Teraz w głowach mieszkańców roiło się od pytań na temat Isabeli. Miejscowe plotkary spekulowały, że kobieta jest niespełna rozumu, bo jak można porzucić własne dziecko na wysypisku śmieci?!
– Cześć, mięśniaku – rzuciła od progu policjantka, zauważając jak czarna koszulka z malowidłem motocykla, seksownie opina ramiona Delgado, eksponując jego muskuły.
– Dzień dobry – odparł krótko, zdając się ignorować fakt, że pani podkomisarz dość nieudolnie próbuje przełamać z nim jakąś barierę intymności. Ostatnie czego chciał i potrzebował, to spoufalanie się z kimś takim jak ona. – Jeśli jest pani gotowa, to w drogę. Na dole zaparkowałem samochód – dodał oschle.
– Co tak oficjalnie, kociaczku? – zapytała Isabela, pozwalając sobie przesunąć paznokciem po policzku mężczyzny.
Hugo odsunął się gwałtownie bez słowa. Skoro ta kobieta była protegowaną jego szefa, to nie należało wdawać się z nią w niepotrzebne dyskusje i ją prowokować. Chociaż tak właściwie to na razie ona prowokowała jego. Jak tak dalej pójdzie, to Delgado nie powstrzyma się i prosto z mostu powie, co o niej myśli, a cierpliwości zostało mu już naprawdę niewiele.
– Zbieraj się, czekam na dole. – Jednak zwrócił się do niej na „ty”, uznając, że taka osoba nie zasługuje na miano „pani”.
Kwadrans później Isabela odziana na podobiznę Inspektora Gadżeta znanego ze starej kreskówki o tym samym tytule, wsiadła do czarnego SUV-a z przyciemnianymi szybami. Trzeba było przyznać, że w szarym płaszczu z podniesionym kołnierzem i kapeluszu kowbojskim (bo innego nie znalazła w szafie), wyglądała naprawdę komicznie. Brakowało tylko muzyczki z czołówki bajki i byłoby do kompletu. Czego to się nie robi dla dobrego kamuflażu?
Hugo parsknął śmiechem, gdy Quintero siedziała już na tylnym siedzeniu samochodu Barosso. Najwyraźniej na jej widok też przypomniał sobie bajkę z dzieciństwa o Gadżecie.
Pół godziny później oboje siedzieli już w prywatnym odrzutowcu i lecieli do Nowego Orleanu. Hugowi nie uśmiechała się ta nieplanowana podróż, ale Nando wyraźnie zażądał od niego, żeby bezpiecznie odeskortował Isabelę wprost pod drzwi doktora Jamesa Flowersa, a on póki co nie chciał mu się narażać.
Sprawdził w internecie tego całego Jamesa i dowiedział się, że facet specjalizuje się w chirurgii plastycznej. Dodał dwa do dwóch i wiedział już wszystko. Może nie miał wykształcenia detektywistycznego, ale nie był głupi i potrafił dedukować fakty.
A więc tak to wykombinowaliście, wy sukinkoty – przeszło mu przez myśl.
W czasie dalszego lotu, który w sumie miał trwać pięć godzin, Isabela ciągle szukała pretekstu, by usiąść umięśnionemu Delgadowi na kolanach. Kiedy zorientowała się, że nic z tego, postanowiła przejść do kontrataku. Nie mogła przecież zmarnować takiej wspaniałej okazji, będąc sam na sam z przystojnym mężczyzną.
– Dasz mi possać swój język, misiu? – zapytała bez ogródek, a Huga poraziła jej bezpośredniość.
Tym razem miarka się przebrała.
– Posłuchaj, paniusiu – zaczął, mając dość nachalności Iski. – Domyślam się, że przywykłaś, że wszyscy faceci padają ci do stóp, ale pozwól, że ja będę wyjątkiem i nie zemdleję na twój widok, bo jedyne na co mam w tej chwili ochotę, to zwymiotować, a wierz mi, że nie chcesz tego oglądać. Dla ciebie jestem co najwyżej „Panem Hugiem Delgado”, żadnym mięśniakiem, kociaczkiem, a już na pewno nie misiem Yogi. Fernando kazał mi odeskortować cię do Nowego Orleanu, co właśnie robię, więc byłbym wdzięczny jakbyś mi w tym nie przeszkadzała.
Przez resztę drogi była cisza jak makiem zasiał.

***

Ostatnie dni okazały się dla Nadii nader łaskawe. Wypisano ze szpitala jej teściową i Virginia dochodziła właśnie do siebie w zaciszu domowym, opiekując się w międzyczasie wnuczką. Na tyle oczywiście na ile pozwalało jej samopoczucie.
De la Cruz ubolewała tylko nad jednym. Od ostatniego spotkania z Saverinem podczas którego oboje dali się ponieść i zaczęli uprawiać seks w gabinecie, upłynęło już kilkanaście dni. Conrado od tamtego czasu unikał jej jak tylko mógł. Nie odpowiadał na esemesy, nie odbierał telefonu, nawet w poradni nigdy nie było go wtedy, kiedy Nadia wpadała z wizytą.
Kobieta zaczynała tracić już nadzieję, że ich relacje znów będą wyglądać normalnie.
Przechodziła właśnie nieopodal poradni Saverina, gdy zorientowała się, że ktoś ją śledzi. W pierwszej chwili pomyślała, że to Barosso, więc celowo skręciła w ślepy zaułek, by zapędzić go w kozi róg i przystawić mu gnata do skroni. Nosiła ze sobą broń od pamiętnej historii z zakopaniem jej żywcem przez naćpanego Nicolasa. Przezorny zawsze ubezpieczony, a skoro Fernando chciał wojny, to będzie ją miał. O tak!
Jakież było zdziwienie Nadii, gdy jej prześladowcą okazał się Patric Martinez.
– Dostałaś gerbery? – zapytał na wstępie, zdradzając tym samym, że nadawcą tajemniczej przesyłki bukietowej był właśnie on.
– A więc to byłeś ty – odparła z rezerwą. – Wiedziałeś, że nie znoszę gerberów i że jestem na nich uczulona, a jednak mi je wysłałeś. Dlaczego?
– Bo miałem nadzieję, że zrozumiesz ich symbolikę. Pamiętasz jakiego były koloru?
– Czerwone, i co z tego? – Niecierpliwiła się De la Cruz, bo źle się czuła w towarzystwie Patrica. Bała się go.
– Czerwone gerbery oznaczają, że cię kocham – wyjaśnił mężczyzna, próbując włożyć Nadii rękę pod bluzkę.
Kobieta szybko wyciągnęła z torebki pistolet i przystawiła Martinezowi do skroni.
– Ani się waż, bo cię zastrzelę – zagroziła. Ręce się jej trzęsły.
Traf chciał, że obok przechodził właśnie Saverin i widząc, co dzieje się w alejce, ruszył De la Cruz na ratunek.
– Co się tutaj dzieje?
Nadia opuściła broń i przerażona wtuliła się w Conrada. Mężczyzna nie wiedział, co ma zrobić z rękami, ale jednak pomimo miliona wątpliwości w końcu przytulił kobietę.
– Zabierz mnie stąd – poprosiła, a Saverin nie zaprotestował.
Szli w milczeniu, a gdy Nadia nieco się uspokoiła, zagadnęła:
– Conrado…
– Nie poruszajmy tego tematu, proszę – uprzedził jej pytanie.
– Nie wiesz, co chciałam powiedzieć – zauważyła słusznie.
– Doskonale wiem – wyprowadził ją z błędu. – To co się stało między nami, nie powinno było się nigdy wydarzyć i lepiej będzie jak oboje o tym zapomnimy.
– Dla mnie miało znaczenie. Dla ciebie nie? – zapytała nieco urażona jego obojętnością.
– Tego nie powiedziałem – odparł zdawkowo. – Po prostu mam teraz inne priorytety i muszę się na nich skupić, a ciebie bym tylko skrzywdził, gdybyśmy to dalej ciągnęli.
– Mogę coś powiedzieć?
– Oczywiście.
– Dziękuję – zrobiła pauzę, po czym kontynuowała. – A więc posłuchaj mnie bardzo uważnie. Może to egoistyczne z mojej strony, ale nie dbam o to czy mnie skrzywdzisz czy nie. Jedyne czego w tym momencie jestem pewna to niezaprzeczalny fakt, że w twoich ramionach jestem szczęśliwa. Mogłabym nawet umrzeć jutro, bo przy tobie nie czuję strachu. Nie martwmy się więc o to, co będzie w przyszłości. Czas wszystko zweryfikuje. Nie oczekuję od ciebie żadnych deklaracji, tylko pozwól mi z sobą być. Możesz to dla mnie zrobić?
– Wiesz na co się porywasz?
– Wiem, że cię potrzebuję. Więc jak będzie? Zgadzasz się? – Na zachętę delikatnie pocałowała go w usta.

***

Pablo wszedł do sali, na której leżała Marcela. Uśmiechnął się do ukochanej i przysiadł na jej łóżku. Było mu ciężko, ale musiał wreszcie zdobyć się na prawdę. Zdawał sobie sprawę z tego, że moment nie był idealny na tego typu rozmowy, ale nie mógł dłużej tego ukrywać.
– Wiem, że dopiero co się obudziłaś i jeszcze dochodzisz do siebie, ale muszę ci coś wyznać, bo to zjada mnie od środka – zaczął, ukrywając twarz w dłoniach.
– O co chodzi? – zapytała. – Mów śmiało, w wypadku ucierpiały tylko moje żebra i mózg, ale serce nadal posiadam.
– Boję się, że nie będziesz mnie już chciała po tym co ci powiem. – Diaz wydawał się przerażony tym, co zaraz nastąpi. Widział już oczyma wyobraźni jak Marcela wyrzuca go za drzwi i każe mu wynosić się z jej życia.
– Nie uwolnisz się ode mnie tak łatwo.
– Nie zamierzam, ale ty możesz zapragnąć wolności, kiedy dowiesz się, że jestem uzależniony – wydusił w końcu.
– Od czego? – spytała spokojnym tonem.
– Od alkoholu, ale nie piję już od siedmiu miesięcy – wyznał zgodnie z prawdą.
– Ja jestem uzależniona od kawy, ale nie przestanę jej pić – próbowała żartować, ale ból żeber był nie do zniesienia. Zaskoczyło ją wyznanie policjanta, ale przecież każdy ma jakąś przeszłość. – Głuptasku, oczywiście, że nadal chcę z tobą być. Jesteś miłością mojego życia, Pablo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:57:07 10-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 224
Javier/Victoria/Fabricio/Emily/ Emma

Javier Rreverte po tym jak Eva Medina przepłoszyła jego przyjaciela ruszył do drugiej części bliźniaka. Już w progu drugiej części bliźniaka zauważył kłęby dymu. Zamachał ręką przed twarzą jakby miało to cokolwiek pomóc w pozbyciu się niechcianego intruza. Wszedł do środka od razu kierując swoje kroki do kuchni. Bliźniaki miały taki sam rozkład pomieszczeń, lecz inny wystrój. Na widok kuchni z jego gardła wydobył się jęk.
Nigdy nie ukrywał, że w kuchni jest pedantem. W każdym tego słowa znaczeniu zawsze kiedy gotował zmywał za sobą, nigdy nie czekał na koniec przygotowań czy to kolacji czy obiadu, blat był czysty a porządku w kuchni uczył go jego przyjaciel Gordon.
— Na widok tej kuchni dostałby ataku serca — wymamrotał pod nosem podchodząc do sprawcy całego zamieszania. Na blacie stało naczynie żaroodporne w którym jak sądził był kurczak . Cały w swej brzydocie spalony kurczak , wziął widelec i nakłuł nim mięso. Skrzywił się na widok wypływającej krwi. — Sztuką jest spalić całego kurczaka nie powiem, że nie. To wręcz kulinarne arcydzieło. Wypatroszyłaś go?
— Co?
— Czyli nie
— Sądziłam, że kurczaki z supermarketu
— Kupiłaś to w supermarkecie? — Javier z jeszcze większym obrzydzeniem spojrzał na spalone mięso. — Dobrze pójdziemy na zakupy, ale najpierw bankomat niestety nadal mają tam lata dziewięćdziesiąte, żadnych terminali.
Drogę najpierw do bankomatu później udali się na targ mięsny znajdujący się niedaleko dworca PKS. Eva wchodząc przez rozsuwane drzwi skrzywiła się mimowolnie. Javier spojrzał na nią.
— Przywykniesz do specyficznego zapachu. Tutaj możesz kupić mięso prosto od rolników czy rybaków. Najpierw kupimy kurczaka dla ciebie później skoczymy na dział rybny Victoria uwielbia pstrągi. Pokażę ci jak odróżnić świeżo złowione ryby.
Eva skinęła głową. Z uwagą słuchała uwag Magika, który jak gdyby nigdy nic gawędził sobie ze sprzedawcą drobiu, który najwyraźniej znał pana Reverte. Blondyn wybrał a Eva zapłaciła ze świeżo zaciętego kurczaka. Idąc do następnego stanowiska narzeczona Conrado dostała wykład na temat trudności przygotowywania poszczególnych mięs. Dowiedziała się iż to kurczak jest najprostszym w przygotowaniu, zaś gęsina była wysoko na mierze stopnia trudności.
— Im czerwieńsze skrzela tym świeższa ryba — powiedział odchylając ów organ leżącej w lodzie ryby. — Ta jest idealna. To pstrąg.
— Tam jest łosoś — wskazała na leżącą nieopodal żywność.
— Tak, a te maleństwa to makrele. Poproszę dwa pstrągi — zwrócił się do sprzedawcy ryb. — Victoria je uwielbia — grillowane.
— Jeśli chodzi o Vicky — Javier podniósł zaskoczony wzrok na Evę — ściany są cienkie
— Evo to była tylko mała wymiana zdań — powiedział odbierając od mężczyzny resztę — chodźmy na warzywniak — zarządził. Reszta zakupów upłynęła im w milczeniu za którą Reverte był wdzięczny.
Pierwszą rzeczą jaką było rozpakowanie zakupów i umycie kurczaka. Javier polecił zrobić to Evie, która wzięła mięso i ku jego zaskoczeniu ani razu nie skrzywiła się czy też nie marudziła iż jej delikatne rączki muszą dotykać surowego kurzego mięsa. Mięso ułożyli na blacie.
— Pokażę ci jak rozebrać kurczaka. Najpierw wybierasz odpowiedni nóż musi być duży, najlepiej szeroki jak ten — pokazał jej — i koniecznie musi mieć gładkie ostrze, nigdy pod żadnym pozorem nie używaj ząbkowanego ostrza do obrabiania jakiegokolwiek mięsa ponieważ rozrywa delikatne błony. Najpierw rozprostowujemy skrzydełka i udka. Zaczniemy od skrzydełka odcinamy je wzdłuż kości — jednym sprawnym ruchem odciął skrzydełko od reszty następnie udko — delikatnie nacinamy tuż przy piersi musisz nieco wyginąć tę nogę widzisz tę kość — wskazał na nią nożem. Eva pokiwała głową — tniesz tutaj powoli — przeciął ją jednym ruchem. Twoja kolej.
— Nigdy tego nie robiłam.
— Zawsze jest ten pierwszy raz, kurczak cię nie ugryzie bo nie żyje — powiedział, wyraźnie poweselał. — Dobrze — powoli — pokiwał z aprobatą głową — no proszę może nie jesteś stracona —mruknął — Czas uwolnić piersi. — Javier odkroił najpierw jedną później drugą pierś odkroiła Eva. Oddzielili także u poporcjowanych nóg kurczaka uda i podudzia. — Oczywiście można kupić to wszystko oddzielnie nawet na bazarku, który ci pokazałem. Wystarczy poprosić o poporcjowanie kurczaka. Drożej, ale ty się nie męczysz. Masz jakieś przyprawy?
— Mam przyprawę do kurczaka — Javier spojrzał na nią z politowaniem. — Nie.
— Za dużo tam soli — skomentował — i innych paskudztw, masz suszone przyprawy?
— Mam.
— Świetnie będziemy potrzebować oregano, bazylii, czerwonej papryki ostrej trochę słodkiej — wyliczył — Włącz i rozgrzej piekarnik do stu osiemdziesięciu stopni.

***
Victoria wróciła do pustego domu wczesnym popołudniem. W lodówce dostrzegła dwa świeże pstrągi co zasugerowało bystrej młodej kobiecie iż mąż planuje upiec je na grillu. Hermes niespokojnie kręcił się wokół jej nóg.
— Chcesz pobiegać? — zapytała go drapiąc zwierzę za prawym uchem. — Przynieś smycz a ja pójdę się przebrać. Zmieniła ubranie na wygodny strój do biegania. Kątem oka zauważyła Hermesa, który siedział w progu ze smyczą w pysku. Uśmiechnęła się na ten widok. Kilka kilometrów dobrze zrobi im obojgu, przemknęło jej przez myśl kiedy wychodziła z domu. Wsunęła w uszy słuchawki i włączył playlistę.
Na początku biegli ramię w ramię albo raczej ramię w łapę. Dopiero na plaży odpięła smycz i pozwoliła mu biec luzem przed sobą. Przez muzykę przebijało się radosne psie szczekanie.
Hermesa przygarnęła po śmierci mamy kiedy samotne wieczory zaczęły jej coraz bardziej doskwierać. Tamtego dnia w schronisku dla zwierząt w Monterrey to niebieskookie stworzenie skradło jej serce. Dyrektorka schroniska powiedziała jej, iż niespotykany w Meksyku husky został sprowadzony przez poprzedniego właściciela z Europy Wschodniej. Mężczyzna był wielkim fanem amerykańskiego serialu Gra o Tron a to właśnie tam wykorzystywano tą rasę do odgrywania ról wilkorów. Szybko się nim jednak znudził kiedy odkrył, iż husky potrzebuje dużo ruchu a zamknięty w pomieszczeniu jest nieszczęśliwy i często agresywny.
Przestrzegano ją przed Hermesem jednak Victoria uparła się i nauczyła go reagować na komendy, biegać przy nodze, stał się jej najlepszym przyjacielem. Teraz biegali każdego dnia. Nie musiała go wołać sam skręcił na ścieżkę prowadzącą do przeklętej ziemi. Sama w myślach nadal nazywała tamte akry przeklętymi. Zatrzymała się przed fundamentami pierwszego budynku. Pora ją odczarować, pomyślała.
Położyła dłonie na biodrach. Hermes obwąchiwał teren a ona myślała o ostatniej rozmowie z Pablem. Nie potrafiła jej zaklasyfikować. Nie była to normalna rozmowa, raczej zalążek kłótni, po prostu Diaz wybrał kiepski moment na zadawanie pytań.

— Dzięki za odwiezienie — powiedziała chwytając za klamkę.
— Zaczekaj powinniśmy porozmawiać — zaczął
— Jeśli chodzi o Alexa to nie mamy o czym. Ty i Javier musicie zrozumieć, że tego w tamtym momencie potrzebowałam.
— Nie chodzi o Barosso tylko o średnik na twoim nadgarstku. — Victoria bardzo powoli zamknęła z powrotem drzwi.
— Co z nim?
— Wiem co oznacza średnik — odparł zerkając na córkę.
— No i co związku z tym?
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Domyśl się — mruknęła wzdychając.
— Vicky.
— Nie było mnie w domu i żadne z was tego nie zauważyło. — powiedziała powoli — przez tydzień. Kiedy miałam ci powiedzieć? Kiedy miałeś kaca i warczałeś głośniej od Hermesa czy wtedy kiedy wracałeś pijany do domu. Kiedy miałam ci powiedzieć, że moje życie jest tak beznadziejne że chciałam żeby to wszystko się skończyło?
— Byłem , jestem twoim ojcem mogłem ci pomóc.
— Nie mogłeś pomóc sam sobie — zripostowała — Poza tym matki się nie skarżą.
— Co?
— Tak się właśnie czułam jak matka wychowująca dwójkę krnąbrnych, ciągle chorych dzieci. Czy któreś z was zdawało sobie w ogóle z tego sprawę? Kto pierze, gotuje robi zakupy? Cieszę się że nie pijesz, tylko szkoda że dotarło to do ciebie tak późno — powiedziała i otworzyła drzwi.


Była dla niego za ostra, zdawała sobie z tego sprawę jednak po raz pierwszy od czasów dzieciństwa czuła się dobrze we własnej skórze, czuła się naprawdę sobą. Światła samochodu wyrwały ją z zamyślenia. Na widok czarnego SUV-a z którego wysiadł po chwili Fernando Barosso zaklęła głośno.
— Hermes do nogi! — krzyknęła. Przybiegł a ona przypięła mu smycz.
— Cóż za spotkanie — powiedział na jej widok Fernando — dogładzasz budowy? Chciałem zobaczyć ją na własne oczy.
— To teren prywatny doradzam odjechanie — odparła odwracając się na pięcie.
— Odwiedziłaś mojego syna w więzieniu.
— Poczta pantoflowa jak widzę świetnie działa. Po co pan pyta skoro wie?
— Tak doniesiono mi o tym — przyznał wprost — nie powiedziano mi natomiast dlaczego to zrobiłaś?
— Ponieważ mnie poprosił — odpowiedziała — Poprosił mnie o spotkanie a ja się zgodziłam to wszystko.
— Rozmawialiście więc o pogodzie?
— Przeszłości — odpowiedziała unosząc ku górze kącik ust — to wszystko — odparła
— Co u niego?
— Proszę wpaść i samemu się przekonać — odgryzła się. Hermes warknął.
— Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić.
— Bo pana zawiódł nie dlatego że zabił ale dlatego że dał się złapać — uśmiechnęła się blado. — Tak wiem — odparła, chciała odejść jednak zatrzymała się w półobrocie. — Wie pan kogo dziś wiedziałam? Samotnego, załamanego mężczyznę, który jedne czego potrzebuje do szczęścia do odwiedzin ojca, chociażby pięciu minut rozmowy , bo nawet za kratami rozpaczliwie pragnie jego aprobaty. Wie, że pan nie przyjdzie, wie że ma pan go w d***e ale mimo to żywi nadzieję — urwała — nie wiem po co strzępie sobie język.
— Zależy ci na nim.
— Jest mi go żal — odparła — żal mi go ponieważ człowiek u którego szuka aprobaty nie jest tego wart. Do widzenia panie Barosso i proszę się tutaj nie pojawiać. Następnym razem będzie tłumaczył się pan policji.
***
Włosy upięte zostały upięte z wykorzystaniem francuskiego warkocza. Emily obróciła się wokół własnej osi przed wysokim dużym lustrem mimowolnie uśmiechając się pod nosem. Blondynka rzadko pozwalała sobie na noszenie takich eleganckich kreacji. I wcale nie dlatego, że nie było ją na nie stać.
Wychowała się w bogatej rodzinie gdzie wydanie pięciu tysięcy na parę butów nie było niczym zaskakującym czy oburzającym. Camilla miała szafę pełną drogich ubrań, akcesoriów, których cena normalnego śmiertelnika przyprawiała o zawrót głowy. Rzadko emanowała bogactwem gdyż w Interpolu nie byłoby to zbyt dobrze widziane gdyby do pracy przychodziła ubrana w ubrania od projektantów. Poza tym zbyt wyszukane kreacje nie były zbyt praktyczne a wyjątek stanowiły szpilki. Jedną kobietę noszenie wysokich obcasów przyprawiało o ból głowy i stóp, Emily nie potrafiła się bez nich obyć.
Zakochała się w tej sukience w chwili w, której zobaczyła ją na wystawie. Przymierzyła kilkanaście kreacji jednak wzrokiem ciągle wracała do tamtej, aż w końcu ją przymierzyła. I przepadła. No cóż była kobietą i kłamstwem byłby stwierdzenie, iż nie lubi się stroić. Mina męża, kiedy zeszła na dół utwierdziła ją jedynie w przekonaniu, że decyzja była słuszna,
Cały wieczór przebiegł zgodnie z ich planem. Inwestorzy zostali uspokojeni, a ich żony oczarowane przez Fabrcia co wcale nie dziwło jego żony, W graniturze, niebieskiej koszuli podkreślającej kolor jego oczu wyglądał jak kandydat do roli agenta 007. Blondynka odetchnęła jednak z ulgą kiedy ostatni goście opuścili ich apartament. Firma cateringowa sprzątała salon a Emily wyszła na balkon aby się przewietrzyć. Dłonie oparła na barierce.
Tego jej brakowało w Valle de Sombras- widoku miasta nocą, szumu ulic czy stłumionego dźwięku Big Bena odmierzającego kolejne upływające godziny. Uśmiechnęła się mimowolnie. Pracując w Interpolu odwiedziła kilkadziesiąt miast i miasteczek a nawet wsi. Widziała dzielnicy biedy i bogactwa starała się nigdzie nie zapuścić kokrzeni i chociaż mogła mieszkać w każdym miejscu na ziemi ze wszystkich miast które odwiedziła to Londyn nosiła w sercu i w duszy. Westchnęła kiedy Fabrcio otulił jej ramiona marynarką i otoczył ją ramiami przyciągając do klatki piersiowej.
— Brakowało mi tego widoku — wyznał — Miejskiego szumu za oknem, zapachu. Dobrze jest w być w domu.
— Aż nie chcę się stąd wyjeżdżać — stwierdziła spoglądając na profil męża.
— Wiem, jeszcze kilka miesięcy i wrócimy na stałe. I dom wypełni się tupotem małych nóżek — Emily spojrzała na profil męża. — Wiem, że nie mieliśmy nakładać na siebie presji, ale nie moja wina że nie mogę się doczekać bycia tatusiem.
Obróciła się w jego ramionach i pocałowała go. Ręce zarzuciła mu na szyję. Fabrio wziął ją na ręce i wniósł do środka wprost do sypialni.

***
Gra Anioła pękała w szwach. Javier ogłosił na portalach społecznościowych „studencki weekend” i lokal pękał w szwach. Emma tego dnia stała za barem uwijając się jak mrówka budująca mrowisko. Muzyka dudniła jej w uszach.
Idea „studenckich weekendów” miała skłonić ludzi młodych do odwiedzania lokalu. Serowano drinki za pół ceny, muzyka na żywo atrakcje w sam raz dla mieszkających nieopodal studentów. Podniosła wzrok spoglądając na stanowisko DJ. Leo na stare lata odbiło, tak powiedział jej Siergiej kiedy dowiedziała się iż jej brat został DJ o ksywce Da Vinci. Mąż Leo był wyraźnie zadowolony z takiej sytuacji. Brunet podszedł do baru.
— Nasz DJ gotowy? — zapytała Siergieja, który usadowił się wygodnie na jednym z barowych stołków.
— Zwarty i gotowy — odparł mężczyzna. — Cieszę się, że odnalazł swoje powołanie.
— Lepiej późno niż wcale — odparła
— Z kim został skrzat? — zapytał ją.
— Javier polecił mi Arianę, miała z niej dziewczyna. Sam widział ją jak sprzedawała w kawiarni i pierwsza rzecz o którą zapytał boło „czy przyniosła mu ciastka?” myślę że się dogadają.
— Słodziak z niego a propos słodziaków pewien brunet nie odrywa od ciebie oczu.
Emma zerknęła na mężczyznę wskazanego przez Siergieja.
— Znajomy — odparła lakonicznie.
— Znajomy, który pożera cię wzrokiem i niezła z niego czekoladka.
Blondynka wywróciła oczami nalewając piwo dla czekającego klienta.
— Smacznego — odparła
—On woli kwiaty nie wodę kolońską poza tym jestem wierny jak pies. Woli ciebie.
— Nie jestem zainteresowana — odpowiedziała — a ten facet to mój sąsiad powiedziałam mu gdzie pracuje a on ma wolny wieczór i postanowił wpaść to wszystko.
— Przyszedł tutaj dla ciebie — zauważył. — więc nalej mu jeszcze jedno piwo i wyluzuj. — Emma uniosła wysoko brwi — To flirt nie oferta matrymonialna — odpowiedział i wrócił do męża.
Gdyby to było takie proste, przemknęło jej przez myśl. Gdyby to było takie łatwe.

Emma od lat nie jadła cottage pie. Przez ostatnie lat unikała dań, które przypominały jej o ojczyźnie. W rodzinnym Londynie nie była od dwunastu lat i nic nie wskazywało na to aby miała tam wrócić. Nawet nie chciała.
Powrót do Anglii przyciągnie do niej i do jej synka niezdrową uwagę mediów. Emma nie wierzyła w to, iż nikt nie rozpozna jej na ulicy. Jej porwanie było szeroko komentowane w mediach, jej powrót wzbudzi równie jak nie większa sensacją. Wywiady, łażący za nią fotoreporterzy a nawet książkowi wydawcy, szatynka chciała uniknąć rozgłosu. Nie dla siebie lecz dla synka. Sam nie potrzebował więcej atrakcji w swoim życiu. Poza tym ułożyła sobie życie i nie zamierzała na tę chwilę tego zmieniać.
Zamyślona spojrzała na Travisa. Obróciła w dłoniach kieliszkiem wina. Był pierwszym facetem od bardzo dawna w którego towarzystwie czuła się bezpieczna. Ku jej zaskoczeniu przypominał jej w sposobie bycia Fausto i nie była pewna czy traktować to jako komplement czy obelgę. Uśmiechnęła się pod nosem.
— Nie lubię niepozmywanych naczyń — wyjaśnił wycierając dłonie ściereczką. Emma wstała i oparła się biodrem o blat.
— Mogłam ci pomóc.
— Goście u mnie nie zmywają — odpowiedział. Emma mimowolnie spojrzała na tatuaż. Dwie jaskółki w locie. — Ciekawy tatuaż — zauważyła. Travis popatrzył na swoje prawe przedramię. — Zrobiłem go jakiś czas temu, ty też masz jeden — dodał podchodząc do lodówki z której wyciągnął drugą butelkę wina. — Jaskółki? Co oznacza?
— Wróble — poprawiła go odstawiając kieliszek na blat. Podwinęła rękaw sukienki, palcami przesuwając po rysunku. — Zrobiłam go sześć lat temu w Paryżu.
— Mieszkałaś w Paryżu? — zapytał zaskoczony.
— Od marca dwa tysiące szóstego do grudnia dwa tysiące jedenastego. W styczniu przeniosłam się do Meksyku w sierpniu urodził się Sam.
— Tęsknisz za Paryżem?
— Czasami, to piękne miasto a Pola Elizejskie jesienią a później zimą są przepiękne
— Tam zrobiłaś tatuaż? — upewnił się.
— Tak, w centrum jest małe kameralne studio. Tatuaż na nowy początek. A twój gdzie powstał?
— W Puerto Rico — odpowiedział szczerze.
— Ten po lewej stronie powstał w znajdującym się tam zakładzie karnym? — zapytała go.
Zamarł ze ściereczką w dłoniach.
— Dwa różne style, ten pierwszy jest brzydszy od tego drugiego więc ten pierwszy zrobił ci koleś z pod celi. Zdradzisz mi za co siedziałeś?
— Emmo.
— Daj spokój to nie może być nic złego.
— Morderstwo
— Robi się ciekawie — odparła a on patrzył na nią zaskoczony — Nie jesteś pierwszym mordercą z którym rozmawiam — wyjaśniła — Chcesz o tym pogadać?
— Jak zabiłem człowieka? — Skinęła głową — Kłócił się na ulicy z kobietą, uderzyłem go w głowę butelką wina akurat kupiłem. Zachwiał się i upadł uderzając głową o chodnik. Kiedy przyjechała karaetka facet już nie żył.
— Miałeś pecha — stwierdziła.
— Dobrze więc a co oznaczają twoje wróbelki?
Emma spojrzała na tatuaż,
— Jestem ofiarą handlu ludźmi. Przypomina mi o przeszłości, kim była i co musiałam zrobić, żeby przetrwać i kim już nigdy nie będę


Nie powinna mu była tego mówić, po prostu jej się wyrwało a teraz zachowywała się jak dziecko unikając go. Podeszła do miejsca w którym siedział,
— Podać coś jeszcze?
—Godzinę o której kończysz?
— Poranna, podać ci coś?
— Wódkę z sokiem. Emmo unikasz mnie — powiedział kiedy przygotowywała drinka.
— Jestem w pracy — odparła stawiając przed nim wysoką szklankę— nie mam czasu na pogawędki.
— Cieszę się, że mi powiedziałaś prawdę — powiedział mimo to iż nie chciała go słuchać — dzięki temu wiem dlaczego zachowujesz się w tak specyficzny sposób. To znaczy, że mi ufasz — złapał ją za rękę, którą trzymała na barze. — Nie będę patrzył na ciebie przez to inaczej.
— Już patrzysz — odparła — nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale tak jest.
— Emma! — usłyszała wezwanie koleżanki.
— Muszę wracać do pracy — powiedziała i odeszła w jej kierunku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:41:39 17-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 225

EVA/ CONRADO/ ARIANA/ HUGO


Eva była wdzięczna Magikowi za pomoc. Choć Javier zdecydowanie za nią nie przepadał (za co nie mogła go winić), to jednak starał się tego nie okazywać. Miłość do gotowania sprawiła, że zapomniał o swojej niechęci Mediny i jej przeszłości z Lucasem. Eva była mu za to wdzięczna. Sporo się od niego nauczyła i starała się zapisywać co ważniejsze rzeczy, przez co Javier wydawał się mile połechtany. Kiedy Reverte poprosił o przyprawy od razu pomyślała o zapasach, które gromadził Conrado. Jej narzeczony lubił gotować, ukończył nawet kurs kulinarny w Toskanii, jednak ostatnimi czasy nie miał do tego zbyt wiele okazji. W trakcie swoich wielu podróży przywoził zawsze jakieś cenne przyprawy, charakterystyczne dla danego kraju czy regionu produkty, które teraz wreszcie mogli wykorzystać.
Najmniejszy z pokoi z widokiem na ogród służył Conradowi za gabinet. Jego rzeczy, głównie książki, nadal spoczywały w pudłach i kufrach, których nie miał czasu wypakować. Coś podpowiadało Evie, że Conrado celowo tego nie robił, bo nie sądził, że zagrzeje miejsca w Valle de Sombras na dłużej. Westchnęła ciężko i zaczęła szukać przypraw, które Conrado przywiózł kiedyś z Indii. Javier obiecał, że nauczy ją robić curry, więc wolała mieć wszystko pod ręką. Znalazła to, czego szukała, przy okazji zauważając obraz w ramie, który, zamiast wisieć na ścianie, kurzył się na dnie kufra. Wyciągnęła go ze środka i przyjrzała się malunkowi, dłonią przesuwając po prawym dolnym rogu, gdzie zamaszystym gestem autorka wypisała swoje inicjały.
– Ładne. Co to? – Javier wszedł do gabinetu, zastanawiając się, co tak długo zajmuje Evie znalezienie kilku przypraw. Wytarł ręce w fartuch i podszedł bliżej, by przyjrzeć się namalowanemu na nim krajobrazowi.
– Obraz namalowany przez Andreę – wyjaśniła, a widząc uniesione brwi Javiera, dodała: – Żonę Conrada.
– Ach tak. – Magik podrapał się po głowie, zdając sobie sprawę, że przecież słyszał, że Saverin jest wdowcem.
Eva podała Javierowi obraz, a sama nachyliła się po drugi obraz, tym razem portert Conrada namalowany ręką Andrei Bezauri. Takiego uśmiechniętego i promiennego Conrada nie znał chyba nikt z żyjących osób, może poza Prudencią, która znała go w czasach, gdy był szczęśliwy. Młodzieniec z ciemną, rozwichrzoną czupryną śmiał się do nich z obrazu, a Eva pomyślała, że Andrea naprawdę miała talent. Umiała odtworzyć każdy, nawet najmniejszy szczegół twarzy swojego męża – niewielki pieprzyk na prawym policzku i cienką bliznę na czole. Medina westchnęła i schowała portret na miejsce. Obraz z krajobrazem wzięła od Javiera i zawiesiła na ścianie w taki sposób, by nie zniszczyły go promienie słoneczne padające od strony ogrodu. – Curry zrobimy kiedy indziej. Masz może ochotę na lody?
Javier był nieco zdziwiony tą propozycją i chyba dlatego pokiwał głową, nim zdążył się powstrzymać. I tak czekając aż kurczak się upiecze zajadali się lodami z kubełka, które Eva przechowywała w zamrażalniku na czarną godzinę.
– Sorki, że pytam, ale o co chodzi z tą Andreą? Jak umarła? – Javier mówił po angielsku, bo zdążył zauważyć, że Eva lepiej czuje się, rozmawiając w tym języku. Oboje wychowali się w Stanach, więc rozumiał ją. Nie mógł powstrzymać ciekawości, dlatego zapytał.
– Zamordował ją Fernando Barosso. – To jedno zdanie z ust Evy Mediny sprawiło, że Javier zakrztusił się kawałkiem czekolady, sprytnie ukrytym w jego porcji lodów. – Ale nie mów mu, że wiesz. Nie jestem pewna, czy Conrado chciałby się tym z kimś dzielić.
Reverte wykonał gest, który miał świadczyć, że zamyka buzię na kłódkę i wyrzuca kluczyk. Przypomniał sobie, że na początku znajomości z Conradem, zapytał go, dlaczego tak bardzo nienawidzi Fernanda, a ten odpowiedział mu, że woli o tym nie mówić, bo to sprawa między Saverinem a Barosso, a nie chce, żeby osoby trzecie ucierpiały przez ich konflikt. Teraz jak nigdy Magik zrozumiał działania Conrada. To oczywiste, że chciał się zemścić na mordercy żony, ale z drugiej strony, poczuł się zawiedziony. Myślał, że Saverinowi zależy na dobru ogółu, że jest zaangażowany w życie miejscowej ludności, a tymczasem mógł się okazać wilkiem w owczej skórze. Szybko pokręcił głową, odrzucając od siebie te myśli. Znał Conrada, był dobrym człowiekiem. Ale czy rzeczywiście naprawdę go znał? Kiedy tak się zastanowić, mało o nim wiedział. Zrobił research, dowiedział się wystarczająco, by zdecydować się z Viktorią patronować mu w wyborach. Nigdzie jednak nie znalazł historii jego znajomości z Fernandem, czyli wrogiem numer jeden.
Coś z tych myśli musiało się odbić na twarzy Javiera, bo Eva pospieszyła z wyjaśnieniami.
– Conrado to dobry człowiek. Nie skrzywdziłby muchy. – Nie było to zgodne z prawdą, ale Medina poczuła nieodzowną potrzebę, by ochronić narzeczonego. – Fernando zniszczył mu życie. To, które miał i to, które mógłby mieć.
Po tej zagadkowej informacji musiała już opowiedzieć Javierowi wszystko, co sama wiedziała. Nie czuła się dobrze, zdradzając sekrety Conrada, ale też nie była do końca pewna, czy Javier nie wycofa swojego poparcia dla Saverina, kiedy nie będzie znał szczegółów. Kiedy skończyła opowiadać, Magik był wyraźnie wstrząśnięty.
– A to ci dopiero – mruknął i wpakował sobie do ust wielką łyżkę lodów, czego pożałował niemal od razu, kiedy poczuł, że zaraz zamarznie mu mózg. Kiedy już doszedł do siebie, powiedział: – Nie wiem, co mnie bardziej dziwi – to, że takie coś miało miejsce czy to, że do tej pory udało się to utrzymać w tajemnicy przede mną.
– Proszę, nie mów Conradowi, że wiesz. – Eva miała łzy w oczach, kiedy to mówiła, co wydało się Javierowi dość niecodzienne. Nie miał zamiaru stawiać Saverina w niezręcznej sytuacji, okazywać mu litość czy w inny sposób dawać mu do zrozumienia, że z nim sympatyzuje. Wolał, by pozostało tak, jak jest.
– Nic mu nie powiem. Ale chyba się przydam – mogę pomóc mu znaleźć to dziecko, o ile jeszcze żyje.
– Jest pewna dziewczyna… – zaczęła Eva, przypominając sobie o Carolinie. – Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że może być zaginionym dzieckiem Conrada. Kiedy zrobiłam test DNA, wyniki magicznie zniknęły z bazy danych.
– No to już coś – mruknął Magik, zacierając ręce. Ale po chwili zmrużył oczy, myśląc nad czymś intensywnie. – Ale nie sądzisz, że to trochę zbyt oczywiste? Ukrywając jej tożsamość, Fernando tym samym ją potwierdził. To trochę dziwne.
– Co chcesz powiedzieć?
– Sam nie wiem, ale coś mi tu śmierdzi.
– To chyba nie kurczak, co? Jeszcze trochę czasu powinien się piec. – Eva z niepokojem zerknęła na piekarnik, a Javierowi kąciki ust uniosły się lekko na ten widok. Nie wyprowadził jej jednak z błędu i podszedł do piekarnika, by zajrzeć do kurczaka.
– Jest jeszcze jedna kwestia – zauważył, zamykając piekarnik po oględzinach i łapiąc się pod boki, co wyglądało komicznie, bo miał na sobie fartuszek i rękawice kuchenne. – Dlaczego Fernando w ogóle zamordował Andreę? Wiem, że to żądny krwi tyran, który swoich wrogów traktuje bez litości, ale z twojej opowieści wynika, że Fernando zawarł sojusz z Conradem po porwaniu Alexa. Uzgodnili, że każdy pójdzie w swoją stronę. Nie cierpię Fernanda i nie chce go usprawiedliwiać, ale po co miałby zabijać żonę Conrada? Tak dla zabawy?
– A kto wie, co siedzi w głowie starego? – Eva wzruszyła ramionami. – Nie mógł znieść tej zniewagi. Przez Conrada jego biznes podupadł. No i uprowadzenie dziecka to też plama na honorze. Może chciał się zemścić za to, że Conrado porwał Alexa, kto wie.
– Może. – Javier nie wydawał się przekonany. – Kurczak gotowy – oznajmił, po czym oboje zapomnieli o temacie Conrada.

*
Conrado z lekkim zawahaniem odwzajemnił pocałunek Nadii. Wiedział, że nie powinien dawać jej nadziei i jej zwodzić, ale widząc ją roztrzęsioną, mówiącą, że go potrzebuje, nie mógł się powstrzymać. Delikatnie wplótł dłoń w jej włosy, zapominając, że jest synową jego śmiertelnego wroga i że jego życiowym celem jest zemsta na Fernandzie Barosso. Przez jakąś minutę, cudowną minutę, miał wrażenie, że świat się zatrzymał, ale potem zdrowy rozsądek przywrócił go na ziemię. Nie mógł pozwolić sobie na coś takiego w środku dnia. Ktoś mógłby im zrobić zdjęcie lub ich podejrzeć i rozpuścić złośliwe plotki. Odsunął Nadię od siebie, chwytając ją za dłoń i pociągając do samochodu. Dokonał szybkich oględzin okolicy i z ulgą stwierdził, że nikt nie mógł ich podejrzeć w miejscu, w którym przed chwilą stali.
Nadia chciała coś chyba powiedzieć, ale i ona musiała zdawać sobie sprawę, że takie zachowanie w miejscu publicznym było nierozważne. Pozwoliła się zawieźć Conradowi do domu, a podróż minęła im w ciszy. Jednak kiedy zaparkował pod jej domem, nie ruszyła się, by wysiąść. Czekała, co ma jej do powiedzenia.
– Nadio… – zaczął powoli, a ona prychnęła, przeczuwając, że jego ton głosu nie zwiastuje niczego dobrego.
– Tylko nie mów mi znowu, że nie jesteś dla mnie odpowiedni – uprzedziła jego słowa, przeczuwając, że właśnie to chciał jej powiedzieć.
– Zasługujesz na kogoś lepszego.
– Stara śpiewka. – Nadia zaczynała być poirytowana. Chyba właśnie to Saverin w niej lubił – z jednej strony była twarda i silna, z drugiej wrażliwa i delikatna, a gdzieś pośrodku ta granica się zacierała, przez co kobieta wybuchała atakami złości, marszcząc przy tym czoło i wyglądając uroczo pomimo powagi sytuacji. – Przestań powtarzać te tandetne teksty w stylu „Nie chodzi o ciebie, chodzi o mnie”. Sama wiem, co jest dla mnie najlepsze. Wiem, czego chce. A chce ciebie.
– To nie takie proste.
– Dlaczego? Dla mnie to całkiem proste.
– Mówisz, że nie obchodzi cię, czy cię skrzywdzę – zaczął Conrado, przeczesując potargane włosy palcami – ale mnie obchodzi. Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała.
– Nie będę – wtrąciła się Nadia, ale Conrado zdawał się tego nie słyszeć.
– Nie mogę dać ci tego, czego chcesz. Nigdy nie będę mógł. Nigdy nie pokocham cię tak, jakbyś tego chciała. Rozumiesz, co chce powiedzieć?
– Nie. – Nadia spojrzała mu prosto w oczy, choć w sercu poczuła lekkie ukłucie. – Od kiedy to seks ma coś wspólnego z miłością? Powiedziałam ci, że nie oczekuje od ciebie deklaracji. Chcę być szczęśliwa tu i teraz. I myślę, że ty też, ale boisz się tego przyznać przez samym sobą. Aż tak przeraża cię fakt, że mogę dać ci szczęście? Że w ogóle ktoś może cię uszczęśliwić?
– Tak. – To jedno słowo z ust Conrada sprawiło, że Nadia osłupiała, szczególnie kiedy zobaczyła dogłębny smutek w jego oczach. Nie chodziło o to, że on nie chce szczęścia. On był przekonany, że na nie nie zasługuje.
Kobieta nachyliła się w jego stronę i szepnęła mu do ucha, ustami muskając jego policzek:
– Nie poddam się tak łatwo. – Po tych słowach spojrzała mu głęboko w oczy i wysiadła z auta, kierując się w stronę domu. Conrado myślał o niej, kiedy wracał do mieszkania. Prawdą było, że nie mógł nikogo pokochać. Nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że już od dawna nie był zdolny do miłości. Nienawiść do Fernanda wypaliła w nim wszystkie inne uczucia.
W kuchni zastał Evę i Magika, zajadających kurczaka. Spojrzał beznamiętnie na potrawę, sądząc zapewnie, że to Javier przygotował owe danie, po czym przywitał się z nimi i udał się do gabinetu z poważną miną. Eva i Javier wymienili spojrzenia, ale żadne nie skomentowało nastroju Saverina. Po chwili jednak do ich uszu dotarł trzask drzwi.
– Co to ma być? – zapytał Conrado, stając w korytarzu z obrazem w rękach. – Skąd to wzięłaś?
– Leżało w kufrze. Pomyślałam, że nie powinno się kurzyć. – Eva spuściła wzrok, czując się jak mała dziewczynka, którą każe się za złe zachowanie.
– Pomyślałaś? – Syknął Conrado, a na jego czole pojawiła się pulsująca żyłka. Javier jeszcze nigdy go takiego nie widział. – A czy nie pomyślałaś, że jest jakiś powód, dla którego ten obraz nie wisi na ścianie? Pomyślałaś, że może go tam nie chcę?
Sposób w jaki akcentował słowo „pomyślałaś” sprawił, że Evie włosy zjeżyły się na karku.
– Po prostu… nie chciałam, żeby się zmarnował – odpowiedziała, zbierając w sobie odwagę, by spojrzeć na narzeczonego.
Conrado uśmiechnął się, ale nie był to wesoły uśmiech, raczej przerażający. Przez chwilę Javier myślał, że Conrado wróci do gabinetu i „kryzys” zostanie zażegnany, ale wtedy Eva nieopatrznie ponownie się odezwała:
– Po co to trzymasz, skoro nie chcesz tego oglądać, co? – W jej głosie dało się słyszeć pretensje. Nie rozumiała, dlaczego Saverin tak kurczowo trzyma się przeszłości, jednocześnie starając się o niej zapomnieć. To nie trzymało się kupy.
Conrado zatrzymał się w połowie drogi do gabinetu. Nawet z daleka mogli zobaczyć jego napięte mięśnie pleców. Po chwili dał się słyszeć okropny huk i dźwięk zbitego szkła, kiedy rama z obrazem roztrzaskała się o podłogę na drobne kawałeczki. Conrado rzucił obrazem o ścianę. Eva wrzasnęła i odskoczyła w stronę Magika, zasłaniając twarz rękoma. Jeden z odłamków uderzył ją w policzek, po którym teraz spływała wąska stróżka krwi.
– Więc wyrzuć go – powiedział Conrado, już zwykłym, spokojnym tonem. – Wyrzuć je wszystkie.
Po tych słowach zniknął w gabinecie, zostawiając Evę i Magika samych.
– W porządku? Ty krwawisz. – Javier syknął ze złością, spoglądając na twarz sąsiadki. Medina dotknęła policzka i jednym sprawnym ruchem otarła spływającą krew.
– Wszystko okej – powiedziała, uśmiechając się, ale był to krzywy grymas. – Ze mną jest wszystko okej.
Zupełnie jakby chciała przekonać samą siebie.

***
Ariana cieszyła się z nowych możliwości. Ostatnio zrobiła się popularna jako niania, co jej się podobało, bo mogła zarobić dodatkowe pieniądze, ale z drugiej strony sprawiło, że miała o wiele mniej czasu na pisanie swojej książki. Dlatego, kiedy pewnego dnia udało jej się skończyć wcześniej zmianę w kawiarni, pojechała od razu do Pueblo de Luz z zamiarem kontynuowania dochodzenia. Mimo próśb Huga i ostrzeżeń przyjaciół, by nie kręciła się wokół Fernanda Barosso, nie zamierzała zrezygnować z zamiaru odkrycia prawdy o tej rodzinie. Nie wiedziała, czego tak naprawdę szuka, ale czuła, że jeśli będzie kopać głębiej, uda jej się znaleźć trupa w szafie rodziny Barosso. A przynajmniej jednego z wielu trupów.
Klasztorna biblioteka w Mieście Światła była dość bogata i znajdowały się w niej stare zapiski, jeszcze z czasów początku miasteczka, kiedy to Valle de Sombras było jego częścią. Ze starych kronik Ariana mogła dowiedzieć się co nieco na temat historii obu miast, ale nie mogła znaleźć tego, czego szukała – księgi rodów. Przypuszczała, że coś takiego powinno znajdować się w miejscowej bibliotece i była pewna, że rodzina Barosso zasłużyła się dla rozwoju obu miast na tyle, by zostać wyróżniona w tego typu księdze. Kiedy tak przeglądała półki w poszukiwaniu tej konkretnej pozycji, usłyszała za sobą czyjś głos.
– Ariana, prawda? Koleżanka Ingrid? – Santiago spojrzała na nastolatka, który z miotełką do kurzu i bandaną przewiązaną na czole, zapewne by dodać sobie stylu, wyglądał dość komicznie. – Poznaliśmy się, kiedy Hugo został postrzelony – wyjaśnił chłopak, czując się trochę poirytowany, że go nie rozpoznała. Zniżył głos do szeptu i dodał z dumą w głosie: – To ja przywiozłem Huga do Rumpelsztyka.
– To ciebie Hugo zasłonił i zarobił kulkę – sprostowała Ariana, przypominając sobie dzieciaka i rozpoznając w nim syna burmistrza Pueblo de Luz, który oddał krew Hugowi, kiedy ten wykrwawiał się na stole w domu Juliana i Ingrid. – Pracujesz tu? – Dziewczyna spojrzała zdziwiona na miotełkę do kurzu i kilka ścierek, które chłopak przewiesił sobie w pasie.
– Wolontariat. Jako syn burmistrza muszę dbać o wizerunek. – Enrique oparł się nonszalancko o regał z książkami, próbując wyglądać fajnie, ale szybko tego pożałował, kiedy półka niebezpiecznie się zatrzęsła. Odkaszlnął i zapytał: – Szukasz czegoś konkretnego?
– Właściwie to tak. Jest tu może księga znanych rodzin z okolicy? – zapytała, gotowa z chęcią skorzystać z pomocy chłopaka, ale szybko się przekonała, że on nie ma zielonego pojęcia o książkach.
– Doktor Vega będzie wiedziała – oznajmił po chwili Ibarra, machając ręką do jakiejś kobiety, która właśnie odkładała książki na półkę w dziale biologii. – Dzień dobry – przywitał się, uśmiechając się do niej.
Astrid odwzajemniła uśmiech, po czym Enrique zapytał ją o kroniki rodów. Astrid udzielała się charytatywnie w przyklasztornym sierocińcu i wspierała miasteczko w różnych przedsięwzięciach, więc znała się trochę na historii Pueblo de Luz, a także na zasobach, jakimi dysponowała biblioteka. Poinformowała Arianę, że dostęp do tych danych mają tylko pracownicy instytucji i mieszkańcy posiadający odpowiednią kartę biblioteczną. Wyobraźnia Ariany sama podsunęła jej termin „dział ksiąg zakazanych”, znajomy jej z lektury o Harrym Potterze. Zastanawiała się tylko, dlaczego te dane są utajnione i dlaczego nie każdy ma do nich dostęp. Czyżby Pueblo de Luz miało coś do ukrycia? A może chodziło o temperowanie wścibskich zapędów takich ludzi jak Ariana?
– To stare, zabytkowe księgi – wyjaśniła Astrid, jakby odczytała wątpliwości Ariany z jej twarzy. – Siostry zakonne, które prowadzą bibliotekę, nie mogą pozwolić sobie na ich zniszczenie czy zagubienie. Dlatego zostały wprowadzone ograniczenia i nie każdy ma do nich dostęp.
– Rozumiem. Więc gdzie mogę założyć taką kartę? – Ariana zatarła ręce, nie mogąc się już doczekać, kiedy będzie mogła położyć je na księdze rodowej Fernanda, z której miała nadzieję dowiedzieć się o wiele więcej niż ze starych gazet w czytelni czasopism.
Astrid wskazała na kontuar, za którym znajdował się komputer i jakieś archiwa, i ruszyła, by podać Arianie formularz.
– Sama się tym zajmujesz? – zdziwiła się Ariana. Enrique zwrócił się do kobiety per doktor i wspomniał, że udziela się charytatywnie w sierocińcu, ale Santiago nie sądziła, że zajmuje się takimi trywialnymi rzeczami.
– Na tym polega mój wolontariat. Przeprowadzam też zajęcia z dziećmi na temat higieny i innych takich. Quen zna mnie z zajęć wychowania do życia w rodzinie w pobliskim liceum. – Astrid uśmiechnęła się szeroko, kiedy Enrique spalił buraka na wspomnienie lekcji, które doktor Vega prowadziła u niego w szkole.
– Nie potrzebujecie kogoś do pomocy? – zapytała nagle Ariana. Ostatnio miała mało czasu i weny na pisanie, a co mogło być bardziej pomocne w pisaniu książki od atmosfery tajemniczości i starych murów klasztoru Miłosierdzia, które zapewne same skrywały wiele sekretów miasta? – Mogłabym pomoc w bibliotece. Znam się na książkach.
– Jesteś bibliotekarką? – zagaiła Astrid, wpatrując się w Arianę intensywnie. Była szczerze zainteresowana, ale inni mogli to odebrać jako wścibstwo.
– Nie do końca.
– Badaczem literatury?
– Nie.
– Historykiem?
– Pisarką – odpowiedziała Ariana już nieco poirytowana, a Astrid chyba nie zdawała sobie sprawy, że jej pytania mogły urazić pannę Santiago.
– Świetnie! Mogłam natknąć się na coś twojego? Jaką literaturą się zajmujesz?
– Nie sądzę, dopiero zaczynam. Małe wydawnictwo… – Ariana trochę się plątała, przez co Astrid chyba uznała, że pora zakończyć te przepytywania.
– Jeśli jesteś chętna, nie ma problemu. Przygotuję umowę wolontariatu. Godziny są dość elastyczne, więc będziesz mogła dostosować je do swoich normalnych zajęć. Przez zbliżające się wybory jest sporo roboty w miasteczku, więc muszę przyznać, że każda pomoc w sierocińcu się przyda.
– Super. – Ariana zmusiła się na szeroki uśmiech, choć w gruncie rzeczy czuła się źle, bo nie zgłosiła się z dobroci serca, a dla osiągnięcia własnych korzyści. Jako wolontariuszka mogła mieć lepszy dostęp do danych i dowiedzieć się sporo nie tylko o Fernandzie. Miała nadzieję, że jej wrodzona ciekawość nie okaże się pierwszym stopniem do piekła.

***
Był wykończony lotem w tę i z powrotem do Nowego Orleanu, ale nie tak jak zalotami pani podkomisarz Isabeli Quintero. Kobieta niewyobrażalnie go irytowała, jej zboczone teksty napawały go obrzydzeniem i kiedy wrócił do Meksyku, miał jedynie ochotę wejść pod prysznic i zmyć z siebie odurzający zapach jej perfum, którym przesiąkł, choć nie pozwolił jej się nawet dotknąć. Prysznic jednak musiał zaczekać, bo ważniejsza była wizyta w domu Fernanda. Miało to być ostatnie spotkanie z szefem, w którym wygarnia mu, co o nim myśli. Nie miał zamiaru dłużej być chłopcem na posyłki.
– Hugo! – Na jego widok Fernando podniósł wzrok z porannej gazety i odstawił na stolik filiżankę herbaty. – Odeskortowałeś panią podkomisarz do doktora? Wszystko przebiegło zgodnie z planem?
– Zależy z czyim planem – rzucił z przekąsem Hugo. – Mnie nikt nie pytał o moje plany.
– A co, miałeś w planach upojne chwile z wybranką serca? – Fernando zachichotał ze swojego własnego żartu, mając na myśli Arianę, przez co Hugo zacisnął zęby ze złości. Nie wyprowadził go jednak z błędu.
– Mam gdzieś, co cię łączy z tą kobietą, Nando. Naprawdę. Choć uważam, że to obrzydliwe, pokręcone i… nawet nie umiem znaleźć odpowiedniego przymiotnika, by to opisać. – Hugo wzdrygnął się na samą myśl o jakiejś bliższej relacji łączącej Isabelę z Barosso. – Ale chcę cię zapytać o jedno: czy ciebie w ogóle nie obchodzi, co się stało z tym dzieckiem, rzekomo twoim wnukiem? Wiesz, że wyrzuciła je na śmietnik? Całe miasteczko o tym trąbi. – Fernando złożył starannie gazetę i odłożył ją na bok. Szczęki miał zaciśnięte, jakby słowa Huga go zraniły. – I czy w ogóle masz pewność, że to dziecko jest Dimitria? Co takiego ta kobieta na ciebie ma, że się tak zachowujesz? Nie rozumiem cię.
– Mam swoje powody, Hugo. Nie muszę cię wtajemniczać we wszystkie moje sprawy. Już dawno przestałeś być moim największym powiernikiem.
– Bo teraz masz Tristana Sawyera? – Ta uwaga wytrąciła Fernanda z równowagi. Nigdy nie mówił Hugowi o siostrzeńcu. Jego prawa ręka i Tristan nigdy się nie spotkali, a jednak Hugo w jakiś sposób się o nim dowiedział.
– Co wiesz o Sawyerze? – zapytał Fernando, próbując nie dać po sobie poznać, że ruszyło go to, co powiedział Delgado.
– Niewiele. Tylko to, że siedzi w twojej kieszeni i śledził Elenę na twoje polecenie. – Hugo celowo użył dawnego imienia Viktorii, bo takiego właśnie używał Fernando, kiedy o niej mówił. – Kazałeś mi mieć oko na córkę Inez, więc to robię. Na razie nie dostałem zakazu zbliżania się, więc można powiedzieć, że odwalam robotę lepiej niż ty.
– Uważaj sobie, chłopcze. – Fernando spojrzał na swojego pracownika z błyskiem w oku. – Na wiele ci pozwalam, ale nie będę tolerował braku szacunku.
– Na szacunek trzeba sobie zasłużyć, Nando. Ty możesz traktować mnie jak psa, wysyłając bóg wie gdzie z jakąś socjopatką, ale ja nie mogę ci powiedzieć w oczy, co myślę? – Delgado był zły. Nie tylko z powodu nieprzyjemnej misji, jaką zlecił mu Barosso, ale właśnie ze względu na brak szacunku, jaki Fernando mu okazywał. Hugo skarcił się w duchu za to, że zależy mu na jego opinii.
– Masz rację, przepraszam. – Przeprosiny z ust Fernanda Barosso były tak niecodzienne jak słoneczny dzień w Valle de Sombras. Nie! Było o wiele rzadsze. Były jak Kometa Halleya. – Nie powinienem ci tego zlecać. Wiem, że tego nie lubisz. – Hugo wpatrywał się intensywnie w szefa, węsząc podstęp. Dlaczego go przeprosił? To było wręcz nieprawdopodobne. Kolejne słowa Fernanda szybko jednak wyjaśniły, dlaczego był taki miły: – Niestety, będę miał do ciebie jeszcze jedną prośbę. Chciałbym, żebyś odwiedził Alejandra w więzieniu.
– Ja? Niby dlaczego? – Hugo wybałuszył oczy ze zdziwienia. Nie cierpiał Alexa, zresztą ze wzajemnością. O ile zwykle dogadywał się jakoś z Nicholasem, to z Alejandrem nigdy nie mógł znaleźć wspólnego języka, byli zbyt różni, a Alex był wiecznie zazdrosny o uwagę, jaką Fernando poświęcał Delgado. – Chcesz, żebyśmy się tam pozabijali? Liczysz, że mnie też zamkną w kiciu?
– Miałem raczej nadzieję, że przekażesz mu ode mnie kilka rzeczy.
– Nie możesz sam mu ich przekazać? Nie byłoby lepiej, gdybyś pokazał, że nadal kochasz syna pomimo tego, co zrobił?
– Nie. – Fernando mówił z pełnym przekonaniem. – Nie mogę okazać słabości. Jeśli mam wygrać te wybory, ludzie muszą wiedzieć, że potępiam przestępczość, nawet jeśli mój syn jest sprawcą.
– To chore – skwitował Hugo. – To wciąż twój syn. Poza tym tak naprawdę nie uważasz, że powinien być w więzieniu.
– Oczywiście, że nie. Ten cały Sambor Medina powinien odsiadywać karę, ale zniknął, a Alejandro jest kozłem ofiarnym.
– Tak, jeśli chcesz w to wierzyć, to proszę bardzo – mruknął Hugo, zakładając ręce na piersi. – Więc po co mam iść do Alexa? Myślisz, że w ogóle mnie przyjmie?
– Myślę, że powinien. Jeśli dowie się, że ja cię przysłałem. Na pewno zdaje sobie sprawę, że jako kandydat na burmistrza nie mogę pokazywać się w więzieniu.
– Więc co chcesz, żebym zrobił? Powiedział mu, że go kochasz, jesteś z niego dumny i że zajmiesz się nim, kiedy tylko wygrasz wybory? – Hugo zaśmiał się cicho, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Nie. Chcę, żebyś wypytał go o powód wizyty Eleny. Ona nie chciała mi powiedzieć, o czym rozmawiali.
– No tak, oczywiście. – Hugo uderzył się otwartą dłonią w czoło. Mógł się domyślić, że jest w tym drugie dno.
Rezydencję Barossów opuszczał jeszcze bardziej wkurzony, ale nie na mordercę matki, a na samego siebie – bo znów dał się wmanewrować w niezbyt przyjemne zadanie. Hugo zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek uda mu się uwolnić ze szponów Fernanda. Pomimo tego, że go nienawidził, wciąż był na każde jego skinienie i sam nie wiedział dlaczego. To uczucie było nie do zniesienia, ale nic na to nie mógł poradzić. Już dawno podpisał cyrograf z diabłem i nie było już drogi ucieczki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:50:31 19-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 226

CAYETAN / DAVID / ISABELA


David zadzwonił do Pabla i poprosił go o spotkanie. Zaskoczył tym szeryfa, ale Diaz nie zaprotestował. W końcu młody Duran był synem jego ukochanej, więc nie mógł mu odmówić. Spotkali się w kawiarni „U Camila”. Leonor, która zastępowała tego dnia Arianę, przyniosła im do stolika dwie kawy i po szarlotce na koszt firmy.
– Myślę, że nadeszła pora na męską rozmowę – odezwał się pierwszy David.
Pablo spojrzał na niego pytająco.
– Na razie mam o tobie dobre zdanie i uważam, że równy z ciebie gość, ale jak skrzywdzisz moją mamę, to się z tobą policzę. Lepiej, żebyś o tym pamiętał – ostrzegł go lojalnie.
– Obiecuję ci, że zrobię wszystko, żeby Marcela była ze mną szczęśliwa – odparł Diaz zgodnie ze swoimi uczuciami.
– To dobrze, bo ona zasługuje na szczęście po piekle, które zaserwował jej kiedyś mój ojciec.
– Zaopiekuję się nią najlepiej jak potrafię, nie martw się. – Pablo uśmiechnął się.
– Dziękuję. – David odwzajemnił uśmiech. – A teraz mam prośbę. Ostatnie wydarzenia dużo mi uświadomiły i chcę wreszcie poddać się operacji. Chcę znowu chodzić, być wsparciem dla Magdaleny i zrobić mamie niespodziankę. Zawieziesz mnie do Monterrey?

***

Mimo wyraźnej niechęci, Hugo zgodnie z poleceniem szefa odeskortował Isabelę do prywatnej kliniki w Nowym Orleanie. Później jednak zmył się tak szybko, że kobieta nie zdążyła nawet podarować mu prezentu. W prawdzie nie zasłużył, bo potraktował ją całkiem aseksualnie, lecz Quintero nie miała w zwyczaju długo chować urazy. Doskonale wiedziała, że Delgado na nią leci, dostrzegła to w jego zniecierpliwionym wściekłym spojrzeniu. Nie dziwiło jej to, ponieważ była tak zniewalająco piękna, że każdy facet o niej marzył. Szczególnie późną nocą. Ciasteczko z komisariatu zapewne także.
Każdy normalny człowiek, wściekły wzrok zrozumiałby jako dezaprobatę, ale nie Isabela. Ona miała swój własny świat, własny tok rozumowania. Doszła więc do wniosku, że Hugo zachował się wobec niej tak obcesowo, gdyż uświadomił sobie, że żyła z Fernandem w dość zażyłych stosunkach. Bał się o utratę pracy i swoje życie, bo gdyby wyszło na jaw, iż spędził upojną noc z protegowaną szefa, to Barosso mógłby go zabić. Niedziwnym zatem było, że Delgado balansował na krawędzi wytrzymałości, gdy w odrzutowcu znajdowali zaledwie o krok od siebie. Musiał powstrzymać swoje żądze, przez co szlag go trafiał.
W istocie Hugo faktycznie powstrzymywał swoje żądze, lecz zupełnie inne niż te, o jakie podejrzewała go nimfomanka Iska. Były to żądze mordercze.
Pani Podkomisarz zdecydowała, że przekaże mu prezent, dopiero po powrocie do Valle de Sombras. Wtedy też spróbuje ponownie go uwieść. Teraz jednak musiała skupić się na własnej przemianie biologicznej.
Usiadła na kozetce lekarskiej, a James Flowers dał jej do rąk album ze zdjęciami przedstawiającymi twarze różnych kobiet w podobnym wieku. Wśród nich znalazły się znane celebrytki, w tym aktorki. Natalie Portman, Jessica Alba oraz wiele innych.
Do Iski dotarło, że działalność lekarza jest nielegalna, gdyż kradzież cudzej tożsamości to przestępstwo. Myślała raczej, że operacja będzie polegała na podciągnięciu kości policzkowych, przesunięciu szczęki, zmniejszeniu nosa czy coś w tym guście. Chodziło przecież tylko o to, żeby przestać być Isabelą Quintero, a stać się Julią, Dianą czy inną istotą ludzką płci żeńskiej. Zwykłą policjantką z Nowego Orleanu, a nie żadną marną kopią istniejących już ludzi. Jej nowa twarz miała być unikatowa. Jedna na milion. Nie przeszkadzało jej, że stanie się to w sposób bezprawny, wręcz przeciwnie. Niczego innego nie spodziewała się bowiem po Barosso. Nie pasowała jej tylko rola, którą miałaby odegrać w całym tym teatrzyku.
– Jaja sobie ze mnie robisz, doktorku? – Isabela nie wytrzymała już po przejrzeniu kilku pierwszych stron albumu. – Na pewno nikt się nie kapnie, jak w Valle de Sombras zjawi się Natalie Portman i oznajmi, że jest policjantką – dodała z ironią.
– To tylko wzór, rysy nie będą identyczne – wyjaśnił lekarz. – Każdy na świecie ma przecież jakiegoś sobowtóra.
Quintero palcem wskazującym dała Jamesowi do zrozumienia, że chciałaby powierzyć mu jakiś sekret. Kiedy złapał się na tę sztuczkę i przystawił ucho do jej ust, wyszeptała ze stoickim spokojem:
– gów*o mnie to obchodzi. Mam za dużo do stracenia i nie będę tak ryzykować.
Mężczyzna odsunął się od niej gwałtownie, a ona na ten gest zaśmiała się w głos.
– Wykaż się inwencją twórczą, a jak efekt twojej pracy będzie dla mnie wystarczająco satysfakcjonujący, to zrobię ci loda. Co ty na to, doktorku? – rzuciła mu wyzwanie, lubieżnie mierząc go wzrokiem. Był przystojny i w jej typie.
– Jestem żonaty – odparł Flowers bez większego zażenowania. Przyzwyczaił się już, że Barosso przysyłał do niego różnych pacjentów. Nie wszyscy byli zdrowi psychicznie.
– I co z tego? Przecież nie proponuję ci małżeństwa. – Quintero zeskoczyła z kozetki i jej wzrok przypadkowo napotkał fotografię w ślicznej ramce, która stała na biurku Jamesa. Była nieco przysłonięta przez stertę dokumentów, dlatego wcześniej nie zwróciła na nią uwagi. Z daleka nie mogła jednak dokładnie przyjrzeć się zdjęciu, więc podeszła bliżej i wzięła go w dłoń. – To twoja żona? – zdziwiła się, spoglądając na wizerunek uśmiechniętej blondynki w policyjnym mundurze.
– Tak – potwierdził lekarz, zabierając z ręki Isabeli ramkę. Chwilę zapatrzył z czułością na fotografię, po czym odłożył ją na miejsce.
– Byliście na balu przebierańców? – zapytała, mając nadzieję na negatywną odpowiedź, gdyż w głowie już planowała, w jaki sposób pozbyć się kobiety, by przejąć jej życie. Najłatwiej byłoby ją po prostu zabić i spalić zwłoki. Wtedy nikt nie znalazłby ciała.
To prawda, że wcześniej nie chciała posuwać się do przybrania cudzej tożsamości, ale chodziło bardziej o to, by nie została rozpoznana czy też zdemaskowana. Pojawienie się w Dolinie Cieni znanej aktorki wzbudziłoby podejrzenia mieszkańców, ale amerykańska policjantka, a zarazem żona również amerykańskiego chirurga plastycznego, zasieje mniej zamętu. O ile dwie te same osoby, nie będą równocześnie prowadzić normalnego życia – jedna w Nowym Orleanie, druga w Valle de Sombras – to szanse na powodzenie były spore.
Argumentem „za”, bez wątpienia przemawiał fakt, że cały proces zajmie zdecydowanie mniej czasu, niż zająłby plan pierwotny. Oryginalna wersja pomysłu Fernanda Barosso obejmowała wymyślenie fałszywych danych osobowych, załatwienie lewych dokumentów i w końcu wynajęcie informatyka, który za odpowiednią zapłatą, niemiałby oporów moralnych, by umieścić w internecie nieprawdziwą biografię Isabeli i zhakować bazę policyjną, żeby jej nowe nazwisko widniało w rejestrze zawodowych oficerów.
Za dużo zachodu. Trwałoby to miesiącami.
Zabicie żony doktorka, pozbycie się zwłok i przekonanie faceta do współpracy potrwa najwyżej dwa dni. I nawet fałszywe dokumenty nie będą potrzebne.
– Nie – odpowiedział James. – Nina była policjantką.
– Była? – zdziwiła się Iska. – Przeszła na wcześniejszą emeryturę? – Jeśli tak, to jej misterny plan spalił właśnie na panewce.
– Zaginęła 10 lat temu.
Isabela w duchu odetchnęła z ulgą. Sytuacja była jeszcze do uratowania. Wszystko układało się wprost świetnie. Kobieta wręcz nie mogła uwierzyć w tyle szczęścia naraz.
Skoro ta cała Nina zaginęła, to przecież teraz po latach może się cudownie odnaleźć. Trzeba było tylko dobrze to rozegrać. Na fotografii, którą Quintero widziała, żona Jamesa na naramienniku marynarki od munduru miała wyszyte trzy gwiazdki, co znaczyło, że posiadała stopień komisarza. O jeden wyższy od niej, a więc nie dość, że bez większego wysiłku, stanie się zupełnie inną osobą, to jeszcze za free dostanie awans. Żyć, nie umierać.

***

Cayetan Cortez zmierzał właśnie do El Paraiso. Miał umówione spotkanie z Villanuevą, który przez telefon poinformował go, że ustrzelił mu tego niedźwiedzia, o którego prosił kilka dni temu. Mężczyzna był podekscytowany faktem, że już za chwilę stanie oko w oko z bestią, a później wstrzyknie jej Tryton. Od środka zżerała go ciekawość, jak zwierzę zareaguję na dawkę stu pięćdziesięciu miligramów.
Człowiek po czymś takim, od razu padłby trupem, gdyż nawet zwykła kokaina wstrzyknięta dożylnie w ilości zaledwie dwudziestu miligramów prowadzi do śmierci. Nie natychmiastowej, ponieważ najpierw dochodzi do ostrego zatrucia, którego objawami są drgawki, kołatanie serca, zablokowanie ośrodka oddechowego zlokalizowanego w mózgu czy napady szału z jednoczesnym zamroczeniem. Cały proces drastycznie przerywa linię życia i narkoman kończy trzy metry pod ziemią. A skoro znana wszystkim kokaina jest w stanie zasiać takie spustoszenie w organizmie, to co dopiero potrafi zdziałać Tryton w fazie eksperymentalnej.
Cortez przywitał się z Joaquinem męskim uściskiem dłoni, po czym mężczyzna zaprowadził go na tyły budynku, gdzie w klatce trzymał brunatnego niedźwiedzia. Zwierzę spało, gdyż Villanueva zaaplikował mu sporą dawkę środka usypiającego. We dwójkę wynieśli misia z klubu i zapakowali go na pakę białej furgonetki.
Pech chciał, że podczas przewozu niedźwiedź się obudził i głośno ryknął. Przestraszył tym Cayetana, który stracił panowanie nad kierownicą i wypadł z drogi. Samochód staranował barierki i sturlał się do rzeki. W skutek niezapiętych pasów mężczyzna wyleciał z pojazdu przez przednią szybę i walnął głową w przybrzeżny kamień. Stracił przytomność, a rozjuszona bestia wydostała się z paki furgonetki. Dopadła do ciała i zaczęła zjadać go po kawałeczku. Gdy już się nasyciła, ruszyła na podbój miasteczka Valle de Sombras.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:43:24 19-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 227

JOAQUIN / LUCAS


Joaquin zlecił posprzątanie zaplecza baru. Lalo wszystkim się zajął i po obecności niedźwiedzia w El Paraiso nie było nawet śladu. Policja nie miała żadnych podstaw, by węszyć wokół szefa Templariuszy i nie mieli możliwości znaleźć jakiegokolwiek powiązania z Cayetanem. Villanuevę bawiła ta cała sytuacja. Sam nie wiedział, po co tak właściwie pomógł Cayetanowi. Ze stoickim spokojem odpalił papierosa, opierając się o mur przed barem i obserwując ulicę. Gdzieś z oddali dobiegł go ryk niedźwiedzia (a może tylko mu się to wydawało?), przez co uśmiechnął się pod nosem. Jeśli eksperymenty Cayetana się powiodą, będzie w stanie wynaleźć narkotyk o wiele silniejszy od Zeusa czy Heliosa. Ale jemu wcale na tym nie zależało. Joaquin wiedział bardziej niż ktokolwiek, że Zeus był stworzony po to, by zabijać. Nie miał uzależniać, nie miał sprawić, by klient stał się zależny od dilera, tak jak Helios. Powolne tortury i ostateczna śmierć to był cel Zeusa. Cayetan lubił pastwić się nad swoimi ofiarami, a eksperymenty na zwierzętach zaspokajały jego żądze. Joaquin dobrze znał działania Zeusa, bo obserwował Cayetana, kiedy ten udoskonalał formułę. Dużo się od niego nauczył, ale potem poszedł własną drogą. Nie miał pojęcia, co ostatnio kombinował Cortez, i wcale go to nie obchodziło. Liczyło się tylko to, że zniknął z jego życia, a Joaquin miał nadzieję, że na zawsze i że już więcej nie będzie miał z nim nic do czynienia. Ten człowiek był niebezpieczny, może nawet bardziej od samego Joaquina. Zeus był na to żywym dowodem. Villanueva mimowolnie zacisnął pięści na wspomnienie zabójczego narkotyku. Bardzo dobrze znał jego działanie, bo sam również kiedyś go wykorzystał do własnych celów.
– Wszystko gotowe szefie. Nie ma opcji, że ktoś nas powiążę z tą sprawą – oświadczył Lalo, ostentacyjnie otrzepując ręce, i wyciągając szefa z rozmyślań. – Ten stary Cortez ma coś poważnie nie tak z głową.
Joaquin uśmiechnął się półgębkiem. Skoro nawet Lalo to mówił, musiało to coś znaczyć. W tym samym momencie poczuł wibracje telefonu w kieszeni. Na wyświetlaczu dostrzegł imię Hernandeza i odebrał z uśmiechem na ustach:
– Harcerzyk! Co słychać?
Daruj sobie, Joaquin. Może mi lepiej powiesz, co takiego robi rozjuszony niedźwiedź w Valle de Sombras? – Wściekły głos Lucasa był tak wyraźny, że nawet Lalo usłyszał go dobiegającego ze słuchawki, stojąc kilka kroków od Villanuevy.
– Nie wiem, może zrobił sobie spacer – zażartował Joaquin, mrużąc jednak oczy i zastanawiając się, co takiego się mogło stać.
Wiem, że to twoja sprawka, Joaquin. Twoja i tego faceta Corteza. – Teraz Lucas mówił szeptem przez zaciśnięte zęby. – Dla twojej wiadomości, poszarpane zwłoki Cayetana Corteza znaleziono nad rzeką. – Ta informacja widocznie wstrząsnęła Joaquinem. Myślał, że Cortez umie zapanować nad niedźwiedziem, skoro chce na nim eksperymentować. Widocznie się pomylił. – Wszyscy zaczynają wariować – od urzędu miasta, po Centrum Zarządzania Kryzysowego, a na ochronie praw zwierząt kończąc. Czy ty masz w ogóle pojęcie, co dzikie zwierzę w miasteczku oznacza?
Joaquin wywrócił teatralnie oczami, ale zreflektował, że Lucas nie może przecież tego zobaczyć, więc powiedział zniecierpliwionym tonem:
– Niech ci będzie, zajmę się tym misiem.
O nie, niczym się nie zajmiesz. Zostawisz to policji i odpowiednim służbom. Dość szkód wyrządziłeś.
Po tych słowach rozłączył się i dało się słyszeć ciche przekleństwo Joaquina.
– Na co się tak gapisz, Lalo? Mamy niedźwiedzia do ustrzelenia – zwrócił się do swojej prawej ręki Joaquin.
– Ale przecież Hernandez powiedział… – Lalo był najwyraźniej przerażony.
– Mam gdzieś, co mówi Hernandez. Lubię to miasto i nie chce, żeby rozszalała bestia podeptała wszystkie klomby w parkach.
– Ale szefie, co z Cortezem?
– Sam sobie zgotował ten los. – To jedno beznamiętne zdanie musiało Lalowi wystarczyć. Powlókł się za szefem, który wziął ze sobą broń ze strzałkami usypiającymi.

*
Od rana na policji w Valle de Sombras aż wrzało. Kilku świadków zgłosiło, że widziało niedźwiedzia, który przemierzał ulice miasteczka. Z początku funkcjonariusze myśleli, że to dzieciaki robią sobie kawał i nabijają się z policji, jednak kiedy podczas patrolu znalezione zostało poszarpane ciało, które zidentyfikowano jako Cayetana Corteza, a biegli orzekli, że stoi za tym dzikie zwierzę, nic już policjantów w Valle de Sombras nie mogło zdziwić. Pabla Diaza nie było na komendzie i Lucas zaczynał wariować. Agenci FBI nie często mieli do czynienia z dzikimi zwierzętami. Najprościej byłoby wpakować zwierzęciu kulkę i byłoby po problemie, jednak istniały procedury specjalnie na takie okoliczności. Zresztą zwolennicy praw zwierząt nie daliby mu żyć. Musieli wspólnymi siłami zająć się tą sprawą ze specjalnymi służbami. Hernandez miał szczerą nadzieję, że uda im się schwytać bestię, zanim narobi większych szkód. Jak dotąd do szpitala zgłosiła się starsza mieszkanka Doliny, której bliskie spotkanie z niedźwiedziem na szczęście skończyło się tylko kilkoma zadrapaniami i siniakami, kiedy przewróciła się o kosz na śmieci, uciekając przed bestią.
Lucas cały aż się pocił, bo tego dnia wszystko na komendzie spoczywało na jego głowie. Zupełnie jakby wszyscy postradali zdrowy rozsądek. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, był telefon do Diaza, ale ten nie odbierał. Zapewne był w szpitalu u Marceli lub zatrzymały go inne sprawy. Następnie rozmawiał z pogotowiem dla dzikich zwierząt (przecież niedźwiadek może być ranny!) oraz z Nadleśnictwem rejonu Monterrey, które nie mogło wyjść z podziwu (podziwu, a nie strachu!), jakim cudem niedźwiedź pożarł ciało człowieka.
– Musiał zostać sprowokowany – stwierdził jeden z członków Związku Łowieckiego. – Nie ma innego wytłumaczenia.
– Całe szczęście, że to nie okres godowy – poinformowała Lucasa pracownica Wydziału Ochrony Środowiska. – Wtedy mielibyśmy tu niezły sajgon.
– Tak, wielka ulga – odrzekł ironicznie Hernandez, zakopany w papierach, pomiędzy odbieraniem telefonów a przyjmowaniem zgłoszeń na komendzie. – Ursus americanus amblyceps – przeczytał na głos Lucas, czując, że głowa mu zaraz pęknie od nadmiaru informacji. – Czyli niedźwiedź czarny, zamieszkujący głównie rejonu stanu Nowy Meksyk, zachodniego Texasu a także pojawiający się na północy Meksyku. Misiu nie przedłużył sobie snu zimowego i wylazł z nory trochę wcześniej. Albo ktoś go stamtąd wyciągnął.
– To oburzające. – Zwolennicy praw zwierząt od rana okupowali komisariat. – Ktoś skrzywdził to zwierzę!
– Jak na razie nikt nikogo nie skrzywdził – odpowiedział jej Lucas, przecierając zmęczone oczy. – I miejmy nadzieję, że tak pozostanie.
– Niedźwiedź był wyraźnie otumaniony. Zupełnie jakby ktoś naszprycował go lekami – zauważyła pracownica Wydziału Ochrony Środowiska, a członek Związku Łowieckiego przytaknął.
Lucas westchnął ciężko i odebrał telefon, który rozdzwonił się na dobre.
– Komenda policji, słucham? – warknął do słuchawki, czując, że ten dzień chyba nigdy się nie skończy.
Widziałam niedźwiedzia przed moim domem! – krzyknął jakiś przerażony głos.
– Proszę się uspokoić. Jest pani pewna? – Lucas przytrzymał słuchawkę przy uchu ramieniem, rękoma szukając kartki, by zanotować adres. – Gdzie go pani widziała?
Na Placu Wyzwolenia. Tuż przed kawiarnią „U Camila”.
Hernandez pobladł i rozpoznał w głosie kobiety Leonor Angarano.
– Proszę zamknąć drzwi i nie wychodzić z domu. Zaraz wyślę tam patrol.
Pan nie rozumie. Mój syn bawi się na placu zabaw niedaleko!
Lucas zapewnił kobietę, że zaraz wyśle tam pomoc i ostrzegł, by pod żadnym pozorem nie zbliżała się do zwierzęcia. Chwycił za broń i strzałki usypiające, które dostarczyły odpowiednie służby, po czym rzucił kilka poleceń do kolegów znajdujących się na komendzie i wsiadł do auta, kierując się z innymi funkcjonariuszami we wskazane miejsce. Niedźwiedź był ogromny, na oko ważył jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów, co prawdopodobnie wskazywało na to, że był to samiec. Lucas dojechał w samą porę. Niedźwiedź niebezpiecznie zbliżał się do placu zabaw, gdzie bawiła się grupka dzieci, w tym Lori, syn Leonor. Kiedy bestia ryknęła, dzieci przerażone zaczęły krzyczeć i uciekać, co tylko jeszcze bardziej ją rozsierdziło.
– Na pozycje! – krzyknął dowodzący służbami, po czym funkcjonariusze wyciągnęli broń ze strzałkami i wymierzyli ją w niedźwiedzia. Z tej odległości ciężko jednak było wycelować.
Mały Lori rozpłakał się tak, że było go słychać z daleka. Nie miał siły uciekać. Jego kondycja po przeszczepie serca mu na to nie pozwalała, a na dodatek ze strachu dostał ataku astmy. Krztusił się i dusił, ale nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. Z kawiarni „U Camila” wybiegła kobieta, w której Lucas rozpoznał Leonor, w desperacji próbująca ochronić syna własnym ciałem, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Proszę pani, proszę się cofnąć! Proszę się nie zbliżać! – krzyczał jakiś funkcjonariusz.
– Niech to szlag! – syknął Lucas i puścił się biegiem w stronę Leonor, bo bestia już zwęszyła strach i ryknęła tak przeraźliwie, że włos zjeżył się wszystkim na karku.
Hernandez dopadł do Leonor i kazał jej wracać do środka, ale ona płakała i wyrywała się w stronę syna, który rozpaczliwie chwytał powietrze, zbyt zapłakany i zbyt przerażony, by w ogóle widzieć matkę z oddali. Lucas puścił Leonor i pobiegł w kierunku Loriego, dopadając do niego w ostatnim momencie, by osłonić go plecami, ale wtedy dał się słyszeć ogłuszający ryk i huk, po czym bestia zwaliła się na ziemię tak, że aż huśtawka na placu zabaw się zatrzęsła. Lucas nie miał czasu zobaczyć, co z niedźwiedziem. Lori miał przy sobie inhalator, który Hernandez podstawił mu, by umożliwić dziecku oddychanie. Chłopiec powoli wracał do siebie, kiedy jego matka padła na kolana obok niego, rozpłakana przytulając go do własnej piersi. Dopiero wtedy Lucas miał okazję się rozejrzeć. Za drzewami dostrzegł cień Joaquina, który powoli oddalał się z miejsca tuż po tym, jak powalił niedźwiedzia środkiem usypiającym. Nikt poza Lucasem go nie widział. Służby specjalne zbyt były zajęte zabezpieczaniem miejsca i opieką nad dzikim zwierzęciem. Hernandez pomyślał, że co by nie mówić o Joaquinie, potrafił wziąć sprawy w swoje ręce, o ile było to konieczne.
Niedźwiedź został przewieziony do pogotowia dla dzikich zwierząt, gdzie miał zostać zbadany przez weterynarza, a następnie miał trafić do rezerwatu przyrody w stanie Nowy Meksyk. Lucas natomiast był tak wykończony, że na komendzie dokończył papierkową robotę, po czym wrócił do domu i zasnął niemal od razu po przyłożeniu głowy do poduszki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:17:10 19-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 228

Javier Reverte uważał się za człowieka, którego zaskoczyć się nie da, albo raczej jest to bardzo trudne. Zachowanie kandydata na burmistrza nim autentycznie wstrząsnęło. We własnej głowie próbował je jakoś sobie wytłumaczyć, ale żadne rozsądne argumenty nie przychodziły mu na myśl więc wyminął Evę idąc do kuchni. Pod zlewem znalazł zmiotkę. Wrócił i zaczął sprzątać szkło.
— Javier — jęknęła Eva. Blondyn zmiótł całe szkło na szufelkę i wyrzucił je do kosza — Nie musiałeś — powiedziała opanowanym już głosem patrząc na blondyna. Magik natomiast wyciągnął chusteczkę, którą zawsze nosił w kieszonce marynarki i wytarł nią spływającą po policzku. — Potrzeby ci lekarz — zarządził przykładając miękki materiał do niewielkiej ranki — szkło mogło uszkodzić naczynka czy coś. Nie znam się na tym — przyznał w końcu delikatnie biorąc ją za łokieć — pójdziemy do nas i zadzwonię po doktorka.
— Nie — zaprotestowała Eva — nie potrzebny mi lekarz.
— A jak potrzebujesz szwów czy czegoś — wziął płótno, które odłożył na kanapę i wyprowadził Evę na zewnątrz.
— Nie potrzebuje lekarza
— Chociaż cię opatrzę — weszli do środka a Javier posadził Evę na kanapie — Trzeba to wyrzucić — powiedziała.
— Chusteczką się nie przejmuj — krzyknął idąc do łazienki po apteczkę, wrócił po chwili.
— Mam na myśli obraz
— Nie wyrzucimy go
— Javier, Conrado kazał
— W nerwach ludzie mówią różne głupie rzeczy Evo — zapewnił i delikatnie odsunął jej dłoń od policzka — Pokaż to — polecił przyglądając się ranie. — Pewnie będzie piekło — powiedział biorąc wacik i wodę utlenioną. Eva popatrzyła na jego sprawne ruchy. — Jak ma się kumpla lekarza i zna masę ludzi, do których ciągle ktoś strzela uczysz się tego i owego — wyjaśnił — Zapiecze — ostrzegł delikatnie przemywając ranę. Eva syknęła. — Wybacz.
— Dziękuje — odparła kiedy Javier nałożył plaster.
— Do wesele się zagoi — stwierdził i uśmiechnął się kącikiem ust. — Na pewno nie chcesz jechać do szpitala? — zapytał ją
— Nie, ale dziękuje — odpowiedziała — dobry z ciebie facet Magik.
— Staram się — odparł chowając przybory do apteczki — Herbatki?
Pokręciła głową.
— Lepiej już wrócę — powiedziała.
— Jesteś pewna? — zapytał
— Tak — wstała powoli — jeszcze raz dzięki za wszystko.

Niedziela 22 marca 2015

Dla mieszkańców małego sennego miasteczka niedźwiedź biegający po ulicach był nie lada przerażającą atrakcją. Ludzie obserwujący z oddali wydarzenia będą mówić o bohaterskiej postawie policjanta i o wielkim misiu zapadającym w sen. Dzieci, kiedy tylko wyrwą się z letargu będą pytać czy misio przeżył. Miś przeżył i został odwieziony na badania a Pablo Diaz chwilę po tym jak odsłuchał wiadomość nagraną na telefonie przez Hernandeza natychmiast odebrał kolejną. Zirytowany i wstrząśnięty Komendant Główny Policji natychmiast wezwał go do siebie. Diaz niechętnie udał się na miejsce.
Komenda Policji w Valle de Sombras nie była organem działającym niezależnie.
W przeciwieństwie do tej znajdującej się w Pueblo de Luz. Diaz jako szeryf bezpośrednio podlegał komendantowi w Monterrey. Było tak dlatego, iż przed laty Dolina Cieni była wsią, która prawa miejsce otrzymała dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku. Tamte prawo nakazywało, żeby mniejsze wiejskie komisariaty podlegały większym miejskim komisariatom. Diaz podlegał władzy w Monterrey; tamtejszemu komendantowi i burmistrzowi. Jadąc do KGP spodziewał się, że na spotkaniu zastanie także burmistrza. Po wprowadzeniu przez sekretarkę nie spodziewał się iż kiedy zostanie zaproszony do środka przez sekretarkę jako jednym z zaproszonych będzie Romo. Blondyn podniósł na niego wzrok.
— Spotkanie zacznie się za kwadrans — poinformował go bez zbędnych powitań Giovanni nie odrywając wzroku od czytanych dokumentów. — Hernandez świetnie się spisał — pochwalił policjanta świadom, iż panowie nie przepadają za sobą. — Zachował zimną krew i zajął się problemem z udziałem dzikiego zwierzęcia. No i potrafi pisać raporty.
— Czytasz raporty moich ludzi?
— Tak, wszystkie policje raporty za nim trafią na biurko burmistrza najpierw przechodzą przez moje. Standardowa procedura. — wyjaśnił zamykając teczkę i kładąc ją na stoliku. — Niedźwiedź? — zapytał go — skąd do diabła wziął się u was niedźwiedź?
— Ustalamy to.
— Ustalcie to lepiej szybko za nim pojawi się kolejne dzikie i niebezpieczne zwierzę, może tym razem ktoś przywiezie wam króla dżungli?
— Wściekasz się bo tam była twoja córka?
— Wściekam się bo ktoś w wiózł do twojego miasta niebezpieczne zwierzę i żaden z policjantów tego nie zauważył. Twój zastępca zamiast pracować wolał topić smutki w alkoholu bo opuściła go Bellita. Tak się zastanawiam czy wiesz z kim sypiał przez ostatnie tygodnie.
— Bellita?
— Podpowiem zdrobnienie od Isabelli, a tak przy okazji to dlaczego nie oznaczyliście jej paszportu? Gdzie międzynarodowy list gończy?
— Esposito się tym zajął — zapewnił go.
— Moim zdaniem zajmował się tym co pani podkomisarz ma między nogami, zasugeruje abyś wpadł do gospody w której pił wczoraj Esposito i pogadał z Teo stojącym za barem. Według mojego wróbelka, który z nim rozmawiał Esposito opowiadał mu o uroczej świetnej w łóżku policjantce która porzuciła dziecko w szpitalu. Dzwoni coś?
— Widzę, że zaczęliście bez nas — zaczął komendant, który wszedł do wraz z burmistrzem Monterrey i tymczasowym burmistrzem Valle de Sombras, niezłego rabanu narobił wam ten niedźwiedź. Rozmawiałem z lekarzem weterynarii pod którego opiekę trafił miś. Nic mu nie będzie. To zdrowy niedźwiedź, którego ktoś naszprycowywał prochami. Toksykologia wykazała wysokie stężenie środków nasennych i uspokajających i jeszcze kilka substancji, których nie udało się zidentyfikować.
— Miś miał szczęście, że dużo ważył i się obudził. — odezwał się Giovanni — Cortez to znany producent narkotyków. Słyszałeś zapewne o Zeusie? — zapytał Diaza który skinął głową — według naszych źródeł to on stał za jego produkcją. Na mieście mówi się, iż chciał wymyślić coś groźniejszego na nasz Kubuś Puchatek był mu potrzebny do testów widać mysz i chomików zabrakło — zironizował na koniec.
— Nie będę owijał w bawełnę Pablo od początku roku źle się u was dzieje — zaczął komendant — Trup za trupem i jeszcze ta policjantka porzucająca dziecko na śmietniku, to zły PR dla policji — zacmokał z dezaprobatą. — i jeszcze to samobójstwo Solano.
— Słucham?
— Śledztwo prowadzone przez Alvaro i Romo wykazało ślady hamowania tylko od strony ciężarówki, ślady pozostawione przez auto świętej pamięci burmistrza pozwalają wysnuć wnioski iż celowo zderzył się z jadącym na przeciwko samochodem ciężarowym. Facet odebrał sobie życie jeśli ta sprawa wypłynie do mediów zrobi się niezbyt przyjemnie. Ratusz sobie z tym poradzi, ale rodzina — westchnął — W oficjalnych dokumentach wpiszemy nieszczęśliwy wypadek nie chcemy sprawiać przykrości najbliższym. Jeśli chodzi o panią podkomisarz to zawaliliście poszukiwania na całej linii. Braki formalne, żadnych psów — komendant przerzucał papiery — Miałeś seryjnego mordercę pod nosem, burdele jego brata, sprawa Eleny i twojego ojca.
— Wyciągnij też moją siostrę — zasugerował a policjant podniósł na niego wzrok — Skoro już wszyscy to wszyscy. Wiem, że nie dopilnowałem Esposito w sprawie poszukiwań policjantki, ale za działania Rodrigueza w Stanach czy pedofilie mojego ojca. — spojrzał na Romo który stukał długopisem w podkładkę. — O tym, że Mario jest seryjnym mordercą dowiedziałem się w 2011 — przyznał — Agentka McCord przyjechała szukać o nich informacji. O pedofilii ojca nie miałem pojęcia aż nie dowiedziałem się o Nadii.
— Poznałeś Czarną Wdowę? — Burmistrz Monterrey podniósł na niego wzrok. — Mówi się, że to chodząca legenda.
— Coś obiło mi się o uszy. — przyznał — O tym, że Mario jest w mieście dowiedziałem się od niej kiedy porwał jej męża — skłamał gładko. Giovanni przyglądał mu się uważnie, ale nie powiedział nic.
— Wobec niedociągnięć Esposito należy wyciągnąć konsekwencję, posadź go za biurkiem lepiej dla wszystkich będzie jak posadzi dupę na jakiś czas. Od dziś pan Romo będzie sprawował nadzór nad działaniami policji w Valle de Sombras i to nie podlega dyskusji — powiedział komendant. — Wolisz WSW?
— Niby co on miałby robić?
— Nadzorować, doradzać i pilnować abyście działali zgodnie z procedurami. — odpowiedział Giovanni.
— Czy to wszystko?
— Na dziś.
Giovanni pożegnał się ze wszystkim i wyszedł za Diazem. Dogonił go przed budynkiem.
— Zadowolony?
— Nie — odpowiedział Romo — Jeśli sądzisz, że twoje kłopoty mnie cieszą to jesteś głupcem. Dostałem polecenie z góry aby nadzorować pracę Komendy w Valle de Sombras — wyjaśnił i zaczął iść obok szeryfa na parking. — Czy ty naprawdę nie wiesz o co toczy się stawka? — zapytał go. — Chodź stawiam kawę
— Romo
— Wysłuchaj mnie bo przez picie straciłeś rozum. —usiedli w pobliskiej kawiarni. Zamówili kawę. — Działania waszej komendy bezpośrednio podlegają Monterrey, ale po wyborach może ulec gwałtownej zmianie.
— Fernando Barosso — domyślił się
— Tak, Barisso będzie chciał dokonać przewrotu — zaczął tłumaczyć. — Pierwszą rzeczą jaką zrobi będzie danie ci wypowiedzenia, ale to zablokuje góra chyba, że komenda policji w Valle de Sombras usamodzielni się tak jak zrobiła to kilka lat temu policja w Pueblo de Luz.
— Nie może tego zrobić
— Może, po wyborach planuje rozpisać referendum za pozostaniem lub rozdzieleniem waszej komendy od naszej.
— Jeśli mu się uda to będzie mógł wybrać szeryfa.
— Nie tylko. Komenda zacznie podlegać waszemu Ratuszowi wtedy to on będzie szeryfem — doprecyzował Giovanni.
— Skąd o tym wiesz? Nie ma tego w jego programie wyborczym.
— Byłby głupi gdyby to umieścił w programie wyborczym, ale zrobi to jeśli wygra.
— Skąd ty to wiesz?
Giovanni uśmiechnął się pod nosem.
— Mam znajomych tu i tam — odpowiedział.
— Szpiegujesz Barosso?
— Nie, mam ludzi tu i tam. To teraz nie ma znaczenia ważne, że wiesz i będziesz grzeczny. Żadnego picia.
— Nie pije — zapewnił go
— Na razie, jest coś jeszcze — wyciągnął z kieszeni pendrive i przesunął nim po stoliku. — Tutaj masz wszystkie informacje o Cortezie na temat jego działalności przestępczej. Nie wiem czy ci się to przyda, ale powinieneś wiedzieć z czyim trupem masz do czynienia. — widząc pytające spojrzenia Diaza dodał— Mój ojciec z nim pracował, ale nie wiem kto dostarczył mu Kubusia Puchatka.
— Dzięki.
Romo dopił kawę i rzucił banknoty na stolik. Wstał.
— Jeszcze jedno nie ufaj Esposito, jeśli ktoś ma z tobą zajmować się sporawą to Hernandez. To bystry i odważny facet.
— Ma mleko pod nosem.
— Lepsze mleko pod nosem niż znak dolara w oczach — odpowiedział — Do zobaczenia jutro.

***
Fabricio Guerra nigdy nie ukrywał, że lubi być bogaty. Nie był snobem, ale widział zalety posiadania wypchanego portfela. Jednym z plusów był prywatny samolot na każde jego skinienie. Lot z Wielkiej Brytanii do Meksyku trwał dwanaście godzin a jeśli udawać się na tak długie podróże to tylko w warunkach luksusowych. Siedział w miękkim fotelu co jakiś czas zerkając z nad laptopa na śpiącą Emily. Uśmiechnął się pod nosem i wrócił do czytania artykułu na temat niedźwiedzia szalejącego po ulicach miasteczka,
Wyjechałem na kilka dni, pomyślał , a przegapiłem wizytę niedźwiedzia. Zamknął laptop ponownie spoglądając na żonę. W piątek rano oddała służbową broń, legitymację pozwolili jej zatrzymać. Przybito jej pieczątkę emerytura a Fabrcio dostrzegł ulgę w jej oczach. Wieczorem kiedy siedzieli w barze wraz z grupą kolegów z pracy żony wspominając jej przeszłość. Dostrzegał jak rozluźniona jest. Nawet w chwili w której wypominali jej błędy czy wpadki, które zaliczała wybuchała śmiechem prostując fakty. Dowiedział się także kilku ciekawych rzeczy o swojej żonie i zaczynał rozumieć dlaczego nazywano ją Czarną Wdową czy też żywą legendą Interpolu.
Była bezkompromisowa i uparta, nie tolerowała autorytetów i zawsze robiła wszystkim na przekór. Tamtego wieczora zobaczył zupełnie inny obraz żony, wypełniły się luki. Emily wyrosła z głupiego zachowania. Nie strzelała już w jaja podejrzanych nawet jeśli to był przypadek. W co szczerze wątpił. Miała zbyt dobre oko aby przypadkiem kogoś trafić.
— Gapisz się na mnie — powiedziała otwierając powoli oczy. Uśmiechnęła się do niego. — Miasto nadal stoi?
— Tak, przeżyło nawet najazd niedźwiedzia.
— Co?
— Podeptał jedynie klomby w parku, nastraszył dzieci bawiące się na placu zabaw, a później poszedł spać. Za kilka dni wróci do Stumilowego Lasu.
— Mówisz poważnie.
Skinął głową.
— To miasto nadmorskie skąd tam wziął się niedźwiedź?
— To już sprawa policji, jak się z tym czujesz? — powiedział i podszedł do niej siadając na brzegu łóżka.
— Dobrze — odparła zgodnie z prawdą — Czuje się z tym dobrze. W Piątek dotarło do mnie, że oddałam Interpolowi najlepsze lata pora abym zaczęła żyć własnym życiem — usiadła.
— Jakieś plany? — zapytał ją.
— Macierzyństwo — wślizgnęła się na jego kolana — to obecnie mój jedyny plan na życie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:08:03 23-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 229 - COSME – ETHAN - GABRIEL - DESMOND - DOMINIC – DANIEL - SAMBOR - OJCIEC JUAN - ORSON - NADIM - JUAN JOSE

WCZEŚNIEJ

Dominic

Benavidez z jakimś upiornym spokojem wyjął wbity mu w pierś nóż i lekceważąco odrzucił go na pobliską kupkę trawy.

- Widzisz...- zaczął powoli, otrzepując ręce i z satysfakcją patrząc na zszokowane oblicze Nadima. -...wydaje mi się, że nie do końca zdajesz sobie sprawę, kim jestem. A przez to mnie nie doceniłeś. Zabrać go! - rzucił nagle do zbiegającej się już ochrony. A potem nie pozostało mu nic innego, jak śmiejąc się na głos obserwować własnych ludzi, znęcających się nad Yilmazem. Kiedy już Turek prawie całkiem stracił świadomość od zadanych mu razów, brat Ethana podszedł do niego, podniósł mu obolały podbródek i wycedził niedawnemu najemnikowi w to, co pozostało z jego uzębienia:

- Kluczem do mojego sukcesu jest przewidywanie. Wiesz, odpowiednia kamizelka i tak dalej.

Po czym splunął w twarz praktycznie nie kontaktującego już mężczyzny i odszedł, wiedząc, że już niedługo zaginie wszelki ślad po Człowieku z Lodu.

TERAZ

Cosme

Pan na El Miedo z czułością w ruchach odłożył na bok ptasie pióro. Nie było ono prawdziwe, ale świetnie spełniało swoje zadanie. Zuluaga zdawał sobie sprawę, że mógłby po prostu udać się na łąkę, których pełno przecież było w okolicy i poszukać jakiegoś zaginionego elementu upierzenia żywego stworzenia, ale wolał używać sztucznego. Raz, że praawdziwe pióro kojarzyłoby mu się z upolowanym zwierzęciem, a on polować nie lubił, poza tym jego oczy nie były już na tyle sprawne, aby poszukiwać czegoś w trawie.

Oczy, właśnie. Z dziwnych powodów nie dostał jeszcze wezwania na operację. Dziwnych, gdyż a to zaginęła jego dokumentacja, a to okazywało się, że jakieś urządzenie było źle skalibrowane podczas badania przygotowawczego i całość trzeba było powtórzyć...Syn Mitchella żartował nawet, że być może przeznaczenie daje mu znak, żeby nie poddawał się zabiegowi.

Zabieg, a raczej sam pobyt w szpitalu wiązał się z towarzystwem byłej dziewczyny. Co prawda Dolores nie winiła go za rozpad związku, wszystkie animozje zostały zażegnane, ale jednak czuł się dziwnie wiedząc, że pielęgniarka planuje ślub z Orsonem.

Wspomnienie starszego Crespo spowodowało, że włoski na karku Cosme podniosły się o jakieś kilka centymetrów, kilka nawet rozważało wyskoczenie ze skóry i udanie się w sobie tylko wiadomym kierunku. Zuluaga zaczynał bać się ojca Ethana. Sam fakt, że razem ze wspólnikami zdecydowali się na rozkopanie grobu Andreasa...Być może ich cel był zbożny, to prawda, jednakże grzebanie w czyimś miejscu pochówku zalatywało horrorem klasy B.

A ten ich plan. Wtajemniczenie Turka, bliskiego współpracownika Dominica, w próbę zniszczenia Scylli i jej szefa. Z jednej to miało sens i wszyscy się na to zgodzili, z drugiej każde znaki, zarówno te na niebie, jak i na ziemi wskazywały, że nic z tego nie wypali i nie tylko nie uda im się zniszczyć organizacji, ale i stracą coś bardzo cennego - własne życia.

- I tak nikt by po mnie nie płakał - mruknął sam do siebie Cosme, czując się nagle bardzo samotny. Ariana nie odwiedzała go Bóg wie, od jakiego czasu, Nadia miała swoje sprawy i prawdopodobnie kompletnie zapomniała o ojcu, a Fabricio...Cóż, Zuluaga nie miał odwagi do niego zadzwonić. Kochał go, to oczywiste, tym bardziej, że Guerra był synem Rosario, ale było coś takiego w mężu Emily, co sprawiało, że właściciel zamku czuł się przy nim bardzo, ale to bardzo malutki i nieśmiały. Jakiś taki...nieobyty w świecie.

Chwycił pióro ponownie i skreślił kolejne słowa. Następny obrazek wydobyty zy czeluści jego pamięci, z historii rodziny, wpisany w jego własną, prywatną Księgę Rodu, o której nikt poza nim nie wiedział.

Wciąż ją pamiętam. Tańczyła tak pięknie, że nawet ojciec nie mógł przestać się w nią wpatrywać bez słowa. Byłem wtedy malutki, miałem zaledwie kilka lat, nie jestem co prawda pewien, ile, ale z pewnością nie byłem świadomy tego, że już niedługo w moim domu rozegra się tragedia. Na razie nic jej nie zapowiadało, a ja mógłbym dać głowę, że moi rodzice byli zgranym i szczęśliwym małżeństwem.

- Jesteś cudowna...- szepnął Mitchell, mój ojciec, a ja mógłbym przysiąc, że z jego oczu popłynęła łza. W tym momencie jedyne, czego pragnąłem, to to, aby ta chwila trwała wiecznie, aby rodzina zawsze była razem i żeby nigdy, ale to przenigdy nic nas nie rozdzieliło.

Maria del Carmen, moja ukochana matka, zatrzymała się i spojrzała nas obu z najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam. Promieniała, była tak szczęśliwa, że aż sam się zdziwiłem. Tata podszedł i pocałował ją tak długo i tak namiętnie, że aż poczułem się zazdrosny. Też chciałem być w centrum uwagi, też chciałem, aby i mnie okazano miłość.

I ojciec to zrobił. Zbliżył się do mnie, chwycił mnie w ramiona, podniósł wysoko i przytulił tak mocno, aż zabrakło mi na chwilę tchu w piersiach. Schowałem głowę w jego klatce piersiowej, zawstydzony, ale i zadowolony.

- Chciałbym kotka - wymamrotałem, sam nie wiedząc, skąd mi się to wzięło.

Ojciec roześmiał się głośno i na drugi dzień...tak, przyniósł mi najwspanialszego kocurka, jakiego tylko znalazł. Nie był to jakiś elegancki, pewny siebie kot, ale zwyczajne zwierzątko ze schroniska.

- Zaopiekuj się nim. Będzie cię potrzebował - powiedział mi tata, dając do zrozumienia, że w życiu powinienem zajmować się słabszymi i potrzebującymi i troszczyć się o nich, zapewniać opiekę i dach nad głową - o ile to oczywiście możliwe. Być może dlatego w przyszłości tak bardzo rozumiałem i ceniłem pomysł Ignacio i jego ośrodek.

Jakież było moje zdziwienie i rozpacz, kiedy jakieś dwa tygodnie później nigdzie nie mogłem znaleźć mojego El Gato. Tak, tak, to właśnie ten kotek był pierwszym El Gato. Ten, którego posiadam obecnie, to drugi kot noszący takie imię, na cześć mojego pierwszego ulubieńca.

Z początku sądziłem, że kotek po prostu udał się na wycieczkę i zaraz wróci. Zresztą starałem się go znaleźć, rozlepiałem ogłoszenia, pytałem wszędzie. Ale wszystko na nic.

Dopiero ojciec Juan pomógł mi rozwiązać zagadkę. Opowiedział mi bowiem, po wielu, wielu latach, pewną historię, którą wyznał mu mój własny rodzic. Nie odbyło się to podczas spowiedzi, toteż duchowny mógł mi powiedzieć całą prawdę.

Nauczka, jaką chciał mi dać Mitchell, wcale nie brzmiała "Opiekuj się biednymi", czy cokolwiek ja sobie wtedy myślałem. Tak naprawdę chciał mi powiedzieć "Nawet, jeżeli poświęcisz się komuś, kto ma mniej od ciebie, on nie będzie umiał się odwdzięczyć i któregoś dnia po prostu kopnie cię w tyłek, znikając, albo zdradzając cię i przynosząc ci szkody". Już tego dnia, kiedy przyniósł kotka do domu, ojciec planował...zbrodnię, bo tego nie da się inaczej nazwać. Otóż umyślił sobie, że podaruje mi kociaka, a potem "zajmie się nim", oczywiście po kryjomu, udając, że mój futrzasty przyjaciel zaginął. Rzeczywistość była inna, ojciec po prostu skręcił mu własnoręcznie kark i ukrył ciało gdzieś pod płotem, nie dając mi szansy nawet pożegnać się z moim pierwszym El Gato.


Ethan

Wygodnie usadowiony na kolanach Ethana Lori spojrzał w górę, prosto na niebieskookiego blondyna.

- Tak naprawdę ja się wcale nie bałem, wiesz? - uznał za stosowne wyjaśnić przyjacielowi mamy.

- Oczywiście, że nie - mrugnął do niego porozumiewawczo syn Orsona i jeszcze mocniej przytulił do siebie chłopca. W duszy przeklinał sam siebie za to, że nie było go na czas, że nie dotarł przed kawiarnię wtedy, kiedy Leonor go potrzebowała. Ale kiedy usłyszał o całym zajściu, było już po wszystkim, a odpowiednie służby właściwie zajęły się zbuntowanym niedźwiedziem.

Niedźwiedź. Crespo uśmiechnął się lekko, bo przypomniała mu się strzelba Zuluagi. Pan na El Miedo na pewno poradziłby sobie w takiej sytuacji. Rzecz jasna, nie zabiłby misia, ale pewnie wystrzeliłby ostrzegawczo w powietrze, czy zrobiłby coś równie odważnego...i może nieco szalonego, bo nigdy nie wiadomo, jak zwierzę zareagowałoby na niespodziewany hałas. Jedno było pewne - syn Mitchella z pewnością nie siedziałby z założonymi rękami.

Syn Mitchella. Jeżeli uznać Ethana za przybranego potomka Cosme, to czyniło to blondyna wnukiem El Diablo. Młodzieniec aż się wzdrygnął, co zresztą nie uszło uwagi siedzącej obok niego Leonor.

- Co się stało? - spytała cicho, wtulając się w przyjaciela.

- Nic takiego. Po prostu coś sobie uświadomiłem - szepnął brat Dominica, starając się zachować względną ciszę. Lori powoli zasypiał w jego objęciach, wiedząc, że jest już całkowicie bezpieczny.

- Chcesz o tym porozmawiać?

- Sam nie wiem...- Ethan jedną ręką obejmował chłopca, a drugą ukochaną kobietę. - Dotarło do mnie, że....- urwał, by zaraz podjąć temat. - Że przyjmując Cosme za ojca, drugiego rzecz jasna, uczyniłem moim dziadkiem nikogo innego, jak samego Mitchella Zuluagę. A tego za nic bym nie chciał.

- Nawet, gdybyś był synem samego diabła, nic nie zmieniłoby moich uczuć do ciebie. To, czyim dzieckiem jest Cosme, też nie ma dla mnie znaczenia.

- A...to, o czym powiedziałem ci wcześniej? Że Yilmaz...Czy gdybym...miałoby to dla ciebie jakieś znaczenie?

Desmond

- Jesteś tego zupełnie pewien? - Powiedzieć, że Carolina była zdumiona, to mało. Ona była wręcz zszokowana decyzją Sullivana.

- Jestem - potwierdził głucho Desmond. - Ten numer...dałaś mi go, gdybym kiedyś potrzebował...pomocy. I właśnie teraz...

- Rozumiem - przerwała mu w pół słowa, bojąc się, że brunet się zapomni i powie coś, czego oboje będą potem żałować. - Nie ruszaj się z motelu. On się niedługo z tobą skontaktuje.

Kilka godzin później pewien Irlandczyk o imieniu Matias siedział już przed ponurym mężczyzną i próbował zrozumieć to, co nim kierowało.

- Nowa tożsamość? Praca dla nas? Dla firmy? Ale zdajesz sobie sprawę, że...

- Wiem. Wtedy całkowicie stracę możliwość kontaktu z Gabrielem i nigdy już się nie zobaczymy. Ale to jest właśnie to, czego pragnę, Matiasie. Wiem, że jego rodzice nigdy nie zgodzą się na jego związek ze mną, a ja nie chcę, żeby więcej cierpiał.

- Ale to idiotyzm! - rosły przedstawiciel kartelu El Golfo aż zerwał się ze swojego siedziska. - Przecież ty po prostu uciekasz! A ja nie chcę mieć w swoich szeregach gościa, który ucieka, zamiast walczyć o to, co mu się należy.

- Nic mi się nie należy - odrzekł pustym głosem Sullivan. - Tylko wymyśliłem sobie, że mam jakieś prawa do Amadora.

- Bo masz! - nie dał mu dokończyć przybyły mężczyzna. - Rzecz w tym, że po prostu jesteś tchórzem! Gdyby Del Monte nagle odzyskał pamięć i dowiedział się, że tak zwyczajnie rezygnujesz z waszej wspólnej przyszłości, to - a przynajmniej mam taką szczerą nadzieję - kopnąłby cię w dupę. Ale ostateczna decyzja należy do ciebie. Zachowujesz się jak ostatni dupek i przyłączasz się do nas, czy wracasz do Gabriela i walczysz o jego miłość?

Juan Jose

- Nie wiem...To znaczy...ja...po prostu cieszę się, że tu jesteś...- Gabriel próbował wytłumaczyć własne uczucia, ale szło mu to nadzwyczaj opornie. Nie do końca wiedział, co czuje, jednak obecność Juana Jose sprawiała, że czuł się naprawdę szczęśliwy.

- Rozumiem - uśmiechnął się ciepło JJ. Jego dłoń w końcu oderwała się od Amadora, ale spojrzenie nadal miało w sobie czułość. - Daj sobie czas. Musisz poukładać sobie wszystko, wspomnienia, myśli...wiesz, o co mi chodzi, prawda?

- Wiem - Del Monte skinął głową, lekko i powoli, jak mgnienie wiatru. Ruch wciąż sprawiał mu ból. - Nie za bardzo jestem sobą, przynajmniej na razie. I zdaję sobie sprawę, że my...że ty...

- Że jestem hetero? - De Barriga starał się być jak najdelikatniejszy. Za nic w świecie nie chciał zranić syna Gregorio. - To nie znaczy, że nie możemy być przyjaciółmi. Teraz, kiedy znowu pojawiłem się w twoim życiu, nie zamierzam znikać tak łatwo. Utknąłeś ze mną - dokończył żartobliwie Jose i wesoło mrugnął.

- Całe szczęście - odparł w tym samym tonie Gabriel, przymykając powieki. - Czy możesz...zostać ze mną, póki nie zasnę? Czasem coś mi się śni. Coś, czego się boję. Jakby...ktoś zamierzał mnie skrzywdzić.

Amador gwałtownie otworzył oczy i spojrzał bojaźliwie na JJ.

- A może to jakieś wspomnienie z przeszłości?

- Nie wydaje mi się. - De Barriga próbował go uspokoić. - Może to po prostu twój lęk przed czymś. Widzisz go jako człowieka, a chodzi o twoją obawę. Martwisz się czymś?

- Nie...Mam kochających rodziców, mam ciebie. Lekarze mówią, że wracam do zdrowia. Ale...Chwilami widzę pod powiekami czyjąś postać. To mężczyzna. Nosi kaptur, więc nie do końca widzę jego twarz. Ma ciemne, krótkie włosy, kilka z nich wystaje mu spod kaptura. I niebieskie oczy, ale mroczne spojrzenie. Spogląda na mnie, jakby miał jakiś żal, a potem ochodzi. Próbuję go wołać, dowiedzieć się, co takiego chce mi powiedzieć, ale on znika w czymś w rodzaju mgły. Zawsze budzę się spocony i przerażony.

- To zwykły sen, koszmar. Teraz już nie musisz się nim martwić. Jestem przy tobie i obronię cię.

- To dobrze...- wymamrotał Amador, zapadając w drzemkę. - To dobrze...

Orson

Instynktownie bawił się różańcem, jakby próbując w ten sposób prosić Boga o wsparcie i pomoc. Kompletnie ignorował to, co się wokoło niego działo, pogrążony we własnych rozmyślaniach. Dlatego drgnął, kiedy ktoś wypowiedział głośno to, co dręczyło duszę księdza.

- Nadal nie daje znaku życia?

- Wciąż cisza - odpowiedział Samborowi Orson. - Dajmy mu jeszcze kilka godzin. Może nawet czas do jutra. Skoro obiecał się z nami skontaktować, to to zrobi.

- Nie byłbym taki pewien - Ojciec Juan zdecydował się wreszcie zabrać głos. - Mam wrażenie, przeczucie, że coś poszło nie tak.

- Więcej zaufania - odparł uspokajająco Crespo. - Nadim wie, co robi. Obiecał dostarczyć nam próbkę leku Benavideza i to zrobi.

- Mad Man to inteligentny i twardy przeciwnik - upierał się Medina. - Według mnie Yilmaz dał się złapać.

- Też tak uważam - rzucił brat Rosario. - Serce mi mówi, że Dominic przejrzał nasz plan i zabił Turka.

- Dajmy mu czas - obstawał przy swoim były wspólpracownik Mitchella, ale i w nim rosło przekonanie, że Yilmaz albo zdradził, albo po prostu został zabity.

Cóż. Żałować go nie miał zamiaru. Ot, w przypadku śmierci Nadima jeden z problemów sam się rozwiąże. Obietnica, jaką dał Yilmazowi, sama z siebie przestanie się liczyć. Nie, żeby miał zamiar jej dotrzymać. Orson nigdy nie zgodzi się na rozmowę pomiędzy Turkiem, a Ethanem. Rodzina, czy nie, ci dwaj nigdy się nie połączą. To Crespo uważał się za ojca niebieskookiego blondyna i tak pozostanie do końca świata. Szkoda jedynie by było stracić okazję na zdobycie próbki świństwa, którym szef Scylli faszerował swoją armię.

Daniel

Oglądanie własnych wymiocin nie było dla Hallera pierwszyzną, co nie oznacza, że to lubił. Od rana kręciło mu się w głowie i co rusz wymiotował. Z początku sądził, że jego żołądek nie toleruje muffinek z kawiarni, ale szybko odrzucił ten pomysł. Nic, z czym miała związek Ariana, nie mogło być złe.

Złe jednak było jego samopoczucie. I to tak fatalne, że nie miał siły postąpić kroku. Z ledwością zsunął się jednak z łóżka, próbując trafić w pantofle, a potem prawie na kolanach udał się do łazienki. Wyrzucił z organizmu kolejną treść zalegającą mu w jelitach i powlókł się do szafy, by narzucić jakiekolwiek wierzchnie odzienie i udać się do apteki. Wystarczy przecież kupić jakieś zioła, czy innego rodzaju medykament i wszystko mu przejdzie. Nie podejrzewał u siebie jakiejś poważnej choroby, a jako lekarz raczej się nie mylił.

Świeże powietrze otrzeźwiło go na tyle, że był w stanie iść nawet prosto. Do czasu, kiedy mijał sklep spożywczy. Zapachy dochodzące stamtąd wywołały kolejną falę torsji.

Z tym też by sobie poradził, chociaż zgięty w pół na chodniku przedstawiał dosyć żałosny widok. Gorzej było jednak z tym, gdzie trafiały resztki nie do końca strawionego pokarmu. Daniel ze zgrozą zrozumiał, że główna część rozsmarowała się idealnie na czyichś butach. Podniósł głowę i zadrżał. Znał tego mężczyznę z widzenia i od razu nie zapałał do niego sympatią.

- Trudny dzień? - spytał ze zrozumieniem, ale i jakąś groźbą w głosie, Joaquin Villanueva.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 9:12:25 23-07-19, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:52:44 24-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 230
Emily/Fabrcio/Javier / Rosario/Santiago.

Obudziła się nagle i gwałtownie. Usiadła na łóżku ciało mimowolnie owijając się kołdrą, spojrzała na miejsce obok. Było puste. Wstała powoli kierując się drobnymi kroczkami do łazienki. Hektor odwalił kawał dobrej roboty, pomyślała zamykając za sobą drzwi łazienki. Oparła się o drewno i westchnęła głośno.
Nie miała pojęcia dlaczego ze wszystkich kontaktów w telefonie akurat zadzwoniła do niego z prośbą o przysługę, może po prostu raz na trzydzieści lat zapragnęła być bezbronną kobietką proszącą po pomoc. Westchnęła. Wczorajszy telefon od brata wyprowadził ją z równowagi. Ich matka umierała i chciała zobaczyć ją przed śmiercią. Juan bredził coś o tym, iż Constanza nie może odejść bez zobaczenia się z córką. Co mnie podkusiło?, zapytała samą siebie w myślach. Kiedy tylko przekroczyła próg sali a spojrzenie matki i córki się spotkały, dłoń Constanzy uniosła się do góry a z jej ust wydobyło się imię Rosario, po chwili już nie żyła. A ona nie czuła zupełnie nic. Nie pamiętała nawet jak wyszła z więzienia a później drogi powrotnej do miasta. Pamiętała za to cholernie wyraźnie co stało się później.
Zaprosiła go do środka, chciała mu pokazać świeżo odnowiony dom w którym wreszcie mogła zamieszkać., pamiętała jak usiedli w kuchni a on przygotował dla nich gorącą czekoladę i zaczęli rozmawiać na kanapie. I to ona go pierwsza pocałowała. Wszystko potoczyło się tak szybko, pomyślała wchodząc pod prysznic. Jego ręce, pocałunki od których kręciło jej się w głowie jak nastolatce. Nigdy nie przypuszczała, że jeszcze jakiś mężczyzna sprawi, że poczuje motylki w brzuchu. Pokręciła w rozbawieniu głową. Wzięła szybki prysznic i ubrała się. Zastała go w kuchni pichcącego śniadanie.
— Sądziłam, że wyszedłeś — odezwała się pierwsza.
— Tylko, żeby się przebrać — wyjaśnił — Mieszkam cztery domy dalej.
— I wróciłeś żeby zrobić mi śniadanie? — zapytała go.
— Tak, ja stawiam — powiedział — Miałaś w lodówce tylko światło. Jak się czujesz? — zapytał
— Lepiej, dziękuje za pomoc.
— Drobiazg, cieszę się że mogłem pomóc — usiadł na przeciwko niej. — Ciało twojej matki jest w kostnicy tutejszego szpitala — uniosła brwi — mogłem pociągnąć za kilka sznurków.
— I pomyśleć, że kiedyś ciągnąłeś mnie jedynie za warkocze panie prokuratorze.
— Nauczyłem się kilku sztuczek od tamtego czasu — odpowiedział wlewając jej kawę do kubka.
— Zauważyłam — sięgnęła po kubek ukrywając za nią uśmiech. — Dziękuje za wszystko Gabrielu.
— To naprawdę nic takiego naprawdę zrobił bym to jeszcze raz
— A jeśli chodzi o to co stało się w nocy — westchnęła. Nigdy nie lubiła odbywać takich rozmów z facetami. — Wykorzystałam cię — przyznała w końcu.
— I dobrze — roześmiał się widząc jej minę. Położył dłoń na jej dłoni, delikatnie ścisnął jej palce — Poszyliśmy ze sobą do łóżka, co się stało to się nie odstanie, nie analizujmy tego zrobiliśmy to co oboje mieliśmy ochotę.
— Podoba mi się twój tok myślenia — wyznała — i to, że zrobiłeś mi śniadanie.
— Cała przyjemność po mojej stronie, a teraz jedz nie ma nic gorszego niż zimne gofry.

***
Santiago zatrzymał swój rower przed wydawnictwem Nadii de la Cruz. Chłopiec dłuższą chwilę wpatrywał się w drzwi wejściowe. Kobieta, która otworzyła mu drzwi powiedziała, iż kobieta pojechała do pracy. Santiago wsiadł na rower i kilka minut później był na miejscu zastanawiając się czy rzeczywiście powinien spotkać się z biologiczną matką. Bez Pabla, kuratorki, osób trzecich. Westchnął. Powiedziano mu, że jest już dużym chłopcem i decyzja o spotkaniu z Nadią należy do niego. Postanowił więc się z nią spotkać. Przypiął rower i ruszył do środka.
W wydawnictwie było cicho i spokojnie. Ucieszył się, że nie ma pracowników, którzy mogliby mu przeszkodzić. Odnalazł odpowiedni gabinet i wszedł do środka.
— Cześć — powiedział głośno. Nadia podniosła do góry głowę spoglądając na niego kompletnie zaskoczona, kiedy jej pierworodny syn wszedł do środka, ale nie zamknął za sobą drzwi — jeśli nie masz nic przeciwko wolałbym aby drzwi zostały otwarte.
— Oczywiście — powoli wstała — Pablo wie że tutaj jesteś?
— Nie, został wezwany na dywanik przez niedźwiedzia, który brykał po mieście — wyjaśnił niepewnie siadając na jednym z foteli na przeciwko biurka. — Musimy porozmawiać .
— To prawda — przyznała mu rację Nadia. Wiedziała, że musi ważyć słowa i zachować spokój mimo, iż miała ochotę po prostu go przytulić.
— Mam kilka pytań — zaczął — chcę szczerych odpowiedzi, tylko prawdy, okłamywano mnie wystarczająco długo.
— Dobrze, pytaj o co tylko zechcesz — zapewniła go kobieta spoglądając na tego przerażająco spokojnego chłopca.
— Byłaś prostytutką?
— Co? Oczywiście, że nie — zaprzeczyła gwałtownie.
— Chciałaś się mnie pozbyć? Musiał cię zamknąć w domu i przywiązać do łóżka.
— Oczywiście że nie Santi
— Nie nazywaj mnie Santi! — krzyknął. — Nie cierpię kiedy ktoś mówi do mnie „Santi”
— Dobrze Santiago to wszystko kłamstwa — zapewniła go. — Chciałam cię urodzić, być twoją mamą.
— Dlaczego mnie chciałaś? Po tym wszystkim co cię zrobił jak dalej możesz mnie chcieć? Jak skoro przypominam ci o wszystkim co najgorsze? — zapytał ją patrząc jej prosto w oczy.

***
Rosario po zjedzeniu śniadania w towarzystwie Gabriela Lopeza udała się na spotkanie z bratem, w celu omówienie pogrzebu ich matki. Umówili się w parku nieopodal kościoła w którym pracował. Brunetka zaczekała aż skończy się msza święta którą odprawiał.
— Wiesz, że udział w nabożeństwie by cię nie zabił? — zapytał ją.
— Wolę nie ryzykować — odpowiedziała. — To kiedy zakopiemy ją w ziemi i pozwolimy robaczkom zrobić resztę.
— Rose — jęknął — Ona właśnie zmarła.
— Tak, na zawał serca więc wyobraź sobie moje zdziwienie kiedy okazało się że jednak je ma — uśmiechnęła się do brata. — Po prostu wybierzmy datę i miejmy to z głowy.
— A Fabrcio?
— Wraca dziś wieczorem, zostawiłam mu wiadomość.
— Zostawiłaś mu wiadomość, że jego babka zmarła na zawał serca? Rose takie informacje przekazuje się osobiście.
— Och przepraszam bardzo, że nie potrafię być matką — odwarknęła patrząc na brata z wyrzutem — pewnie dlatego, że nasza kochana, całe szczęście już martwa mamusia nie dała mi na to szansy.
— Rose, wiem, że masz w sobie dużo żalu.
— Żalu? Tak mam do niej żal ponieważ zabiła naszego ojca, zgwałciła naszego wuja, zamordowała naszą babkę i bakę naszego syna. Na litość boską ona zabiła własną matkę! Potraktowała mnie jak inkubator! Przez pół roku leżałam zamknięta na szpitalu psychiatrycznym świadoma, że z każdym dniem zbliża się termin rozwiązania a ja nie mogę nic zrobić. Zabrała mi mojego chłopczyka a jedyne co mnie pociesza to fakt, iż Guerra naprawdę go kochał. — przełknęła łzy. — Ty możesz odpuścić jej winy, klepać te swoje zdrowaśki ale ja nie zamierzam. — wstała — Zadzwoń jak ustalisz datę i godzinę pogrzebu z przyjemnością zobaczę jak grzebią ją w ziemi.
***
Javier Reverte w niedzielę dwudziestego drugiego marca nie mógł znaleźć sobie miejsca. Najpierw pojechał do „Gry Anioła” aby podliczyć weekendowy przychód i przygotować go do zawiezienia do banku, odebrał także listę zakupów, gdyż jako manager zajmował się także zaopatrzeniem i z samego rana zamierzał ubić kilka targów. Nie był gotowy do rozmowy z żoną na temat Alejandra więc zamiast dyskutować o najmłodszym potomku Barosso i jego uczuciach do Javiera małżonki postanowił pomówić z kimś kto zna się na emocjach lepiej od niego.
Emily Guerra wróciła już w Londynu w sam raz na darmowe konsultacje psychologiczne, których tak rozpaczliwie potrzebował Magik. Mógł pomówić z żoną ale dokładać jej nie chciał, Eva mimo iż zdobywała jego zaufanie także odpadała, Luke miał własne problemy na głowie i podsłuch w mieszkaniu więc zwierzanie się jemu byłby dość niezręczne biorąc pod uwagę też inne wydarzenia. Zostawała Emily, która na szczęście Reverte miała także wykształcenie. Javier oczywiście miał także pretekst aby odwiedzić przyjaciółkę. Trzydziestkę trzeba było przecież uczcić. Lista gości, lista potraw została przez niego skrupulatnie przygotowana. Zadzwonił dzwonkiem a drzwi otworzyła mu Emily.
— Obudziłem cię? — zapytał wyraźnie zatroskany widząc ją w szlafroku i z zaspanymi oczami.
— Nie, obudziłam się sama — odpowiedziała wpuszczając go do środka.
— Pięknego chłopca nie ma? — zapytał się jednocześnie chcąc się upewnić, iż może mówić swobodnie.
— Wyszedł spotkać się z Conbrado dostał wyniki sondaży czy coś i chciał je natychmiast omówić.
— Czyli jest źle — stwierdził Reverte a Emily odwróciła do tyłu głowę zaskoczona. — Gdyby było dobrze wyniki poczekałby do rana a skoro omawiają je po nocach to najlepiej nie jest — podszedł do blatu i położył na niej trzymaną torbę — Jedzonko przyniosłem bo przecież macie pustą lodówkę — wyjaśnił wyciągając z torby produkty spożywcze. — Chcę z tobą o czymś porozmawiać. — wyznał zgodnie z prawdą — Wiesz że nie długo kończysz trzydziestkę.
— Javier — jęknęła domyślając się do czego zamierza ta cała rozmowa.
— Nie chcę wypominać ci wieku gdzież bym śmiał, ale trzydziestkę trzeba hucznie uczcić a twoja wypada w Wielką Sobotę a ja szykuje dla ciebie przyjęcie niespodziankę — usiadł przesuwając w jej stronę pojemnik babeczek. — Mówię ci o tym gdyż wiem, że nienawidzisz niespodzianek. W razie potrzeby udasz zaskoczoną i będzie po sprawie. Lista gości — z kieszeni marynarki wyciągnął plik kratek — Emily uniosła wysoko brwi — Tm też jet propozycja menu — uspokoił ją — Nie zaproszę stu dwudziestu osób, tylko najbliższych.
— Co cię gryzie?
— Twoja aprobata co do listy gości — powiedział.
— Javi — Emily odłożyła listę na blat spoglądając na twarz przyjaciela. — Jest dwudziesta dwadzieścia, w niedzielę więc albo powiesz mi o co chodzi, albo powiem stanowcze nie twojemu pomysłowi na przyjęcie.
— To szantaż — odparł — I chodzi o Conrado — z ust Javiera wydobył się potok słów. Blondynka słuchając go jednocześnie zaczęła przygotowywać kakao. Przeszli do salonu a Javier opadł na kanapę. Emily bez słowa podała mu gorący napój. Popatrzył na nią zaskoczony, ale i z wdzięcznością. — Chodzi o to, że — urwał szukając odpowiednich słów — sądziłem, że jest inny, że mu zależy, że chcę coś zmienić. Wiedziałem, że miał przeszłość z Barosso. — wziął głęboki oddech. — Zdawałem sobie sprawę, że o wielu rzeczach nie mówi mi i Victorii, domyślałem się, że kiedyś musieli się spotkać, ale nigdy nie przypuszczałem, że chodzi o zemstę.
— Javi stracił żonę i dziecko w takiej sytuacji czasem zemsta to najlepsza sprawiedliwość. Poza tym to słowa twojej żony.
— Tak, ale nigdy tego nie ukrywaliśmy przed nim. Wiedział o tym.
Usiadła obok niego i położyła dłoń na jego ramieniu.
— Czuje się rozczarowany to wszystko. Nie wycofamy z Victorią poparcia Javier Reverte nigdy nie cofa danego słowa, ale mógł po prostu powiedzieć prawdę.
— Czasem to prawdę wyznać jest najtrudniej — odpowiedziała mu. — On wie co robi.
— I oby w tej wiedzy nie zapomniał zastosować się do myśli konfucjańskiej i wykopał dwa groby — odparł wzdychając — A co u pani, pani Guerra?
— Już wiesz?
— Tak, mam ciebie na szybkim wyszukiwaniu. Wreszcie przyjęłaś mężowskie nazwisko, to teraz tylko syn i drzewo — Emily uniosła wysoko brwi — dom już macie i to nie jeden.
Emily uśmiechnęła się pod nosem i upiła łyk kakao.
— A ty jak się czujesz w stanie spoczynku?
— Dobrze — odpowiedziała — czuje ulgę, wreszcie mogę skupić się na rodzinie. Mieć rodzinę bez strachu, że ją stracę. I może dlatego jakaś cząstka mnie rozumie Conrado gdyby ktoś odebrał mi Fabrcio zabiłabym dlatego proszę bądź dla niego wyrozumiały. Nie chciał ukrywać przed tobą prawdy po prostu mówienie o tym to jak zdrapywanie strupa z ledwie zagojonej rany i odkażenie jej.
— Wiem.
— To co mnie jeszcze ominęło. Poza niedźwiedziem biegającym po mieście.
— Victoria odwiedziła Alejandro w więzieniu.
***
Kort był oświetlony przez wysokie światło gdyż nad miasteczkiem zapadł już zmrok. Fabrcio uważnie przyjrzał się przyjacielowi którego najwyraźniej coś mocno gryzło. Każdy jego ruch, każde jego uderzenie w piłkę było napakowane wściekłością. Blondyn dzielnie znosił sportową agresję Severina. podskórnie czując, iż tego właśnie mu potrzeba. Mała żółtą piłeczka trafiła go prosto w żebrała. Zaklął pod nosem.
— Nic ci nie jest? — Conrado podbiegł do przyjaciela, który usiadł na korcie.
— W porządku — powiedział łapiąc oddech. — Nic mi nie jest — zapewnił go rozmasowując obolałe miejsce.
— Może pojedziemy do szpitala?
Fabrcio spojrzał na niego z politowaniem.
— Będzie tylko siniak — wyciągnął rękę — pomóż mi wstać skoro już złoiłem ci dupę.
— Ty mnie?
— Chłopie to ja tu jestem mistrzem matematyki — przypomniał mu — Przebierzmy się i chodźmy na piwo.
Dwadzieścia minut później kupili kilka piw w sklepie monopolowym (gospoda była w niedzielę zamknięta) i zamiast jechać do Conrado czy Fabricio usiedli w poradni biznesowo-prawnej. Pociągając pierwszy łyk piwa przyjrzał mu się uważnie.
— Co się dzieje?
— Nic
— Co się dzieje? — powtórzył swoje pytanie. — Nie jestem ślepy a ty dziś grałeś — urwał i wziął głęboki oddech. — Wygrywam z tobą tylko wtedy kiedy jesteś wkurwiony — powiedział wprost a Conrado mimowolnie się uśmiechnął.
— Eva grzebała w moich rzeczach, nie nam pojęcia czego szukała, ale znalazła coś czego nie powinna znaleźć. Znalazła obraz — powiedział powoli i pociągnął kolejny łyk piwa. — Namalowała go Andrea.
— Rozumiem.
— Nie nie rozumiesz. Nie patrzyłem na niego od dawna. Nie chciałem go oglądać bo przypomina mi o dniach o których wolałbym nie pamiętać — głośno przełknął ślinę i zaczął obracać w dłoniach butelką. — Kiedy zamieszkałem w stolicy byłem wrakiem człowieka a Andrea była moim światełkiem w ciemności. Poznałem ją na studiach — sięgnął po drugie piwo. — Nie lubiła mnie. Byłem pupilkiem profesorów a nauka przychodziła mi z łatwością. wszystko zmieniło się kiedy oboje dostaliśmy angaż do sztuki.
Urwał a Fabrcio milczał. Przyjaciel nigdy tak szczegółowo nie opowiadał mu o swojej żonie.
— Wcale nie zamierzałem w niej grać, ja kiedy zobaczyłem że się zgłosiła — cień uśmiechu pojawił się na jego ustach — nie mogłem się powstrzymać, tak bardzo chciałem utrzeć jej nosa. I wpadłem jak śliwa w kompot — popatrzył na niego przez krótką chwilę. — Skąd mogłem wiedzieć, iż dostanę główną rolę.
— Jaka to była sztuka?
— Nie znasz — odpowiedział — Romeo i Julia jakiś Szekspir ją napisał.
Fabrcio uśmiechnął się.
— Masz rację nigdy nie słyszałem, to Anglik?
— Nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo chciałbym zapomnieć nie czuć nic. Nie pamiętać, że w naszym mieszkaniu unosił się zapach farb, a ona wyciągała mi wszystkie koszule z szafy. Kiedyś nie miałam ich tylko kilka. Raz zabrała jedną z moich najlepszych i kiedy wróciłem z pracy była cała w farbie — spojrzał na przyjaciela. — Nigdy jej nie wyprałem, nadal mam jej przybory malarskie i nieskończone szkice. Chciałbym je wyrzuć naprawdę, ale nie potrafię bo to jakby zabijał ją po raz drugi — zaczął chodzić po pomieszczeniu. — Karmiła łabędzie w parku — wyznał nagle i jeden z nich zaczął ją ścigać ja oczywiście pospieszyłem na ratunek niczym rycerz w lśniącej zbroi. Skończyło się na ostrym dyżurze i na dziesięciu szwach, ale zdobyłem dziewczynę — wstał i podszedł do okna. Zapadła cisza.
— Chciałbym w tym momencie powiedzieć coś mądrego, ale nic nie przychodzi mi do głowy — urwał Fabrcio. — Chciałbym powiedzieć, że kiedy to wszystko się skończy poczujesz ulgę albo satysfakcję, ale nie wiem. Chcę tylko żebyś wiedział — wstał i położył mu dłoń na ramieniu — że będę z tobą do samego końca.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:33:59 25-07-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 231

JOAQUIN/ LUCAS/ HUGO/ CONRADO


Joaquin przeklął pod nosem i z obrzydzeniem strzepnął z drogich skórzanych butów resztki wymiocin. To zdecydowanie nie był jego dzień. Najpierw Cayetan i ten niedźwiedź, a teraz to. Ostatnio zdecydowanie za dużo czasu spędzał w miasteczku, zamiast u siebie w Monterrey.
– Przepraszam – wybąkał schorowany mężczyzna, sięgając do kieszeni po chusteczkę, ale Joaquin machnął ręką, nadal z obrzydzoną miną.
– Leć do lekarza, człowieku, a nie włóczysz się po ulicach w takich stanie – syknął przez zaciśnięte zęby Villanueva.
– Ja jestem lekarzem – powiedział Daniel blady jak ściana, czując, że nadchodzi kolejna fala torsji.
– W takim razie wypisz sobie jakąś receptę czy coś. Chryste! – Wzrok Joaquina padł na ulicę, gdzie wylądowały resztki pokarmu mężczyzny, po czym sam ledwo powstrzymał odruch wymiotny.
W El Paraiso wziął szybki prysznic w łazience pracowniczej, po czym przebrał się w czyste ubranie i buty. Elegancki garnitur zamienił na wygodny dres, w którym wyglądał dość komicznie, bo rzadko chodził w takich ubraniach. Włoskie buty wyrzucił do kosza – i tak nie było już z nich pożytku. Tego dnia zamknął El Paraiso, czując że i tak niewiele klientów się pojawi. Usiadł przy barze w pustym lokalu z butelką tequili i kieliszkiem. Jedną ręką suszył mokre włosy ręcznikiem. Uśmiechnął się lekko, mówić na głos:
– Nie musisz się tak skradać, Lucas. Chodź, właśnie otworzyłem butelkę tequili.
– Skąd wiedziałeś, że to ja? – Hernandez wyłonił się z ciemności, podchodząc do Joaquina ze strony zaplecza.
– Nikt inny nie skrada się tak bezszelestnie jak ty.
– Dziwny jesteś. – Lucas usiadł na stołku obok Villanuevy, ale grzecznie odmówił trunku.
– Nie bądź śmieszny, nie jesteś już na służbie – warknął Joaquin i napełnił kieliszek alkoholem, przesuwając go w stronę Lucasa. – Pij. Zasłużyłeś sobie.
Lucas wychylił kieliszek jednym łykiem i skrzywił się lekko. Przyszedł do Joaquina jak tylko odespał po męczącym dniu. Musiał z nim porozmawiać, to było bardzo ważne.
– Niedźwiedź był naszprycowany sporą dawką leków, ale to już chyba wiesz – zaczął rozmowę, uważnie obserwując reakcję Joaquina.
– Głównie środki uspokajające, nic niebezpiecznego. – Villanueva również wychylił kieliszek i już nalewał sobie następny. – Cortez nie zdążył mu zaaplikować tego, czego chciał. Bestia już o to zadbała. Stary dureń – Joaquin parsknął w kieliszek zanim go opróżnił. – Myślałem, że jest mądrzejszy. Ale żeby stracić panowanie nad wozem to już nie lada wyczyn.
– Co cię łączyło z Cayetanem? – zapytał bez ogródek Lucas, a Joaquin uniósł do góry prawą brew. – Wspomniałeś kiedyś, że on tobą manipuluje tak jak kiedyś. Co to znaczy?
– Czy ja jestem właśnie przesłuchiwany, oficerze Hernandez? – Krzywy uśmiech na twarzy Joaquina nie zwiódł Lucasa. Szef Templariuszy nie lubił mówić o przeszłości. – To stary znajomy. Nauczył mnie tego i owego, kiedy byłem dilerem. Ja wyświadczyłem mu kilka przysług. Potem nasze drogi się rozeszły aż wreszcie przyjechał z absurdalną prośbą o upolowanie niedźwiedzia. Widziałeś, co to za człowiek. Wiedział, że jego syn zmarł po zażyciu Heliosa, wiedział, że to ja go produkuję, a jednak nic z tym nie zrobił.
– Jak myślisz, dlaczego? – Lucas wciągnął się w historię Joaquina.
– Nie wiem, zapytaj jego. O nie! Przecież już nie możesz go o nic zapytać. – Joaquin uderzył się otwartą dłonią w czoło i się roześmiał. Śmiał się dość długo, nie śmiechem szaleńca, ale też nie wesołym śmiechem. Nie czerpał radości ze śmierci Corteza, mimo tego co mówił. Wyglądało na to, że był nią raczej rozgoryczony. – Podziwiałem Corteza – powiedział po chwili, kiedy już się uspokoił. – Facet miał władzę. Nie był typowym dilerem czy członkiem kartelu, których ja widywałem na co dzień w Monterrey. On był wizjonerem, miał swoje idee. Podobało mi się to.
– Podobało ci się to, bo był taki jak ty? – Lucas wziął butelkę od Joaquina i nalał mu kolejkę, po czym nalał też sobie.
– Pochlebiasz mi, Lucas, ale nigdy nie byłem taki jak on. I nigdy mu nie dorównam.
– Więc o to w tym chodzi? Ten cały Zeus, tak się chyba nazywał, był stworzony po to, żeby zabijać, a Helios to ulepszona wersja, mam rację?
– Zeus był… obrzydliwy. – To jedno stwierdzenie utwierdziło Lucasa w przekonaniu, że Villanueva wcale nie chciał być taki jak Cortez. Wręcz przeciwnie, chciał go prześcignąć, stworzyć środek lepszy od tego, co serwował swoim ofiarom Cayetan. – Można powiedzieć wiele o Heliosie, ale ofiary nie cierpią tak jak cierpiały po zażyciu Zeusa. Bo widzisz, Zeus był śmiertelny w stu procentach przypadków. Helios jednak zawodzi, co udowodnił Nicolas Barosso. Jeśli uda mi się przerobić formułę Zeusa i opracować ją w ten sposób, by nie była śmiertelna, a jedynie uzależniała w odpowiedni sposób, nikt już nie zagrozi Templariuszom na rynku.
– Więc robisz to dla kartelu? Naprawdę mam uwierzyć, że nie ma w tym osobistych pobudek? – Lucas zmrużył oczy podejrzliwie.
– Tego nie powiedziałem. – Joaquin ponownie się uśmiechnął i wypił łyk tequili, spoglądając na Hernandeza. – W tym właśnie tkwi twój problem, Lucas. Wydaje ci się, że mnie znasz, bo poznałeś kilka faktów o mnie? Guzik o mnie wiesz a ta twoja ciekawość zaczyna być już męcząca. A właśnie – Joaquin nagle sobie o czymś przypomniał – jak się miewa mój drogi tatuś? Słyszałem, że złożyłeś mu ostatnio wizytę.
Lucas zacisnął szczęki, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Mógł zaprzeczyć, ale Villanueva i tak znał prawdę, miał w końcu swoich ludzi na każdym rogu Monterrey. Mógł też przyznać się do wizyty w domu starców, ale nie był pewien, co z tego wyniknie.
– Astrid ci powiedziała, prawda? – Joaquin wypił kieliszek i syknął, kiedy alkohol zapiekł go w gardle. – Niezłe z niej ziółko, miesza się w nie swoje sprawy.
– Zostaw ją w spokoju, sam chciałem się czegoś o tobie dowiedzieć.
Joaquin wpatrzył się w policjanta intensywnym, choć nieco rozbieganym od wypitego alkoholu, spojrzeniem.
– Spodziewasz się po mnie najgorszego. Ale prawdą jest, że nie wiesz nic o mnie, o moim ojcu czy o Astrid. Myślisz, że poszedłbym do niej i skręcił jej kark, bo wyjawiła ci miejsce pobytu mojego ojca? Mógłbym to zrobić, ale pytanie brzmi: po co? Nie mam nic do Astrid, tak jak nie mam nic do ciebie. – Villanueva zaczynał trochę bredzić, ale Lucas chyba rozumiał, co szef Templariuszy miał na myśli. – Na razie. Powiedziałem ci kiedyś, że jeśli mnie zdradzisz to nie będę już taki miły. A ja zawsze dotrzymuję obietnic. Przestań więc grzebać w mojej przeszłości i skup się na tym, by tuszować przewinienia moich ludzi, bo to wychodzi ci najlepiej.
– Miałem nadzieję, że bardziej mnie zaangażujesz w sprawy kartelu. – Lucas zdecydował się wyjawić jasno, że chodzi mu o bezpośredni kontakt z Heliosem, ale Joaquin roześmiał się i poklepał policjanta dłonią po policzku.
– Na to, mój drogi Harcerzyku, będziesz sobie musiał zasłużyć. – Wstał od baru i ruszył w stronę czegoś w rodzaju gabinetu, gdzie czasem spędzał noc, kiedy nie chciało mu się wracać do Monterrey. Na odchodnym powiedział jeszcze tylko: – Dobra robota z tym niedźwiedziem, uratowałeś dzieciaka. Mam u ciebie dług.
Lucas wpatrzył się w niego pytająco, ale odpowiedzi, na które liczył, nie wyszły z ust Joaquina. Zamiast tego Villanueva machnął ręką w stronę drzwi.
– Zamknij za sobą.
Hernandez wracał do mieszkania z głową pełną myśli, w kieszeni czując chłód metalu. Sam nie wiedział, po co Joaquin dał mu klucze do El Paraiso – może był to kolejny test, a może Joaquin zaczynał mu ufać. Nie wiedział też, co szef Templariuszy miał na myśli, mówiąc o długu. Wywnioskował jednak, że skoro Joaquin znał Huga i traktował go po przyjacielsku, to musiał też znać jego siostrę. Villanueva miał talent to mówienia bez sensu, a jednocześnie do rozbudzania ciekawości Lucasa. Policjant nie był pewien, na ile to kwestia uzależnienia od narkotyków, a na ile zabieg celowy. Musiał być bardziej ostrożny i potraktować sprawę serio. Na razie Joaquin był do niego przyjaźnie nastawiony, ale wszystko może się zmienić, kiedy tylko ten zda sobie sprawę, że Lucas grzebie w jego przeszłości.
Lucas westchnął i pomyślał, że z chęcią porozmawiałby z Emily. Ona zawsze potrafiła mu doradzić. Tęsknił za ich porannymi sesjami joggingu. Powinna już wrócić z Londynu i miał nadzieję, że wyzdrowiała na tyle, że będzie na siłach pobiegać rano ich zwykłą trasą. Wysłał jej esemesa, pisząc że będzie czekał o szóstej rano w parku, skąd zwykle wyruszali, a potem zapadł w głęboki sen.

***
Hugo odwiedził Leonor pod wieczór w kawiarni. Nie była zachwycona, że go widzi, co niespecjalnie go zdziwiło, tym bardziej że przerwał jej rozmowę z Ethanem. Siedziała z Ethanem i Lorim, który zasnął na kolanach Crespo. Delgado spojrzał na chłopaka siostry spojrzeniem godnym młodszego brata, co chyba nie uszło uwadze Leonor.
– Po co przyszedłeś? – zapytała, nie przepuszczając go w progu mieszkania i budując mur między bratem a swoim chłopakiem i synem.
– Słyszałem o misiu grizzly. Wszystko w porządku? – Hugo był zatroskany. Robił, co mógł, by ochronić rodzinę, ale na coś takiego jak atak rozszalałego niedźwiedzia nie był przygotowany.
– Wszystko dobrze się skończyło. Odpowiednie służby się tym zajęły. – Leonor wyglądała jakby miała wewnętrzny konflikt. Zerknęła przez ramię na śpiącego Loriego, a potem spojrzała na brata. – Porozmawiajmy na osobności.
Ku zaskoczeniu Huga poprowadziła go na dół do kawiarni. Stali w zupełnej ciemności i tylko światło księżyca oświetlało ich twarze.
– Coś się stało? – zapytał zaskoczony zachowaniem siostry. Nie chciała mieć z nim nic do czynienia, a jednak teraz chciała z nim porozmawiać.
– Widziałam, jak Joaquin uśpił tego niedźwiedzia – powiedziała, a Hugo westchnął. – Wiedziałeś, że jest w mieście?
– Dziwię się, że ty nie wiedziałaś. – W jego głosie zabrzmiała uszczypliwa nuta. Zupełnie jakby chciał sprawić siostrze ból. – Przecież to twój stary znajomy. Twój diler.
– Cicho bądź – syknęła Norrie, instynktownie odwracając się w stronę schodów prowadzących do mieszkania.
– Boisz się, że twój chłopak się dowie o twojej niezbyt chlubnej przeszłości? – Hugo założył ręce na piersi, wpatrując się w siostrę.
– Nie będę z tobą o tym rozmawiać.
– Domyślam się. Nigdy nie byłaś skora do zwierzeń. Łatwiej było zwalić winę na Sergia niż przyznać się, że to wszystko była twoja wina, bo szlajałaś się z Bóg wie kim, ćpając Bóg wie co.
Nie za bardzo zdziwiło go, że oberwał policzek od siostry. Nawet trochę go to orzeźwiło, bo już dawno nie oberwał. Złapał się za piekący policzek, po czym spojrzał na starszą siostrę, której ostatnio prawie nie poznawał. Zawsze była dumna i twarda, bardziej jak starszy brat niż siostra, ale ostatnio przechodziła samą siebie.
– Tak, Joaquin jest w mieście. Ale nie sądzę, że dostarczy ci leki, które kiedyś tak lubiłaś, jeśli o to ci chodzi. – Hugo poczuł przemożną ochotę, by dopiec siostrze.
– Jesteś głupi czy tylko udajesz? Niby dlaczego miałabym cokolwiek chcieć od tego typa? – warknęła kobieta. Mimo ciemności, w świetle księżyca można było dostrzeć, że jej policzki poróżowiały ze wstydu. Wstydziła się swojej przeszłości. – Łatwo ci mnie teraz osądzać, ale nie masz pojęcia przez co przechodziłam.
– Masz rację – rzucił ironicznie Hugo. – Skąd mogę wiedzieć, co to znaczy stracić matkę. Jestem tylko wypranym z uczuć młokosem, robotem bez emocji. Nie mam pojęcia, jak to jest.
– Nie to miałam na myśli. – Leonor zdała sobie sprawę ze swojego błędu. – Chodzi mi o to, że wszystkim nam było ciężko i każdy radził sobie z tym, jak mógł. Ja chciałam zapomnieć i uciekałam w stan nieświadomości, który gwarantowały mi leki, a tata zaglądał do kieliszka.
- Tak. Każdy radził sobie jak mógł. Ale nie każdemu było dane rozpaczać, wiesz? – Hugo po raz pierwszy poczuł się ograbiony z możliwości właściwego pożegnania matki. Tak naprawdę nigdy nie mógł jej opłakać, nigdy nie mógł szczerze porozmawiać o stracie, bo nie było nikogo, kto by go wysłuchał. Kiedy ojciec i siostra „radzili sobie, jak mogli”, on zajmował się domem i siostrzeńcem, bo ktoś musiał. – Nie przyszedłem tu, żeby wylewać stare żale. Widzę, że u ciebie i Lorenza wszystko w porządku, więc nie będę już psuł ci wieczoru.
Chciał już wyjść, kiedy nadle coś wpadło mu do głowy.
– Lorenzo… – powiedział cicho, jednak nie uszło to uwadze Leonor, który zrobiła wielkie oczy i spojrzała na brata. – Lori to skrót od Lorenzo.
– Ale z ciebie geniusz – mruknęła, po czym ruszyła schodami na górę, nie dając mu szansy rozwiniecia swoich myśli.
Wyszedł więc z kawiarni i wrócił do Pueblo de Luz. Nie mógł się rozpraszać, miał o wiele ważniejsze rzeczy na głowie niż Leonor i jej dzieci, a przynajmniej w tej chwili. Powinien skupić się na jutrzejszej wizycie w więzieniu. Zastanawiał się, co powie Alejandrowi, kiedy już się z nim spotka, ale jednocześnie bał się tego, co może od niego usłyszeć.

***
Conradowi potrzebna była męska rozmowa. Z Fabriciem znali się jak łyse konie. Nie znali się długo, może jakieś sześć czy siedem lat, a na początku wcale za sobą nie przepadali. Połączyły ich jednak wspólne zainteresowania i poglądy na świat, przez co Saverin zyskał przyjaciela, któremu mógł się zwierzyć z najmroczniejszych sekretów. Wiedzieli o sobie wszystko, ale nigdy nie wykorzystywali tego przeciwko sobie. Taki ich niepisany pakt. Conrado pamiętał jak dziś pierwszy raz, kiedy poznał Fabricia. Było to w 2008 roku na regatach wioślarskich, które odbywały się co roku na Tamizie. Oboje kibicowali wtedy różnym drużynom. Fabricio dopingował team z Oxfordu, a Conrado z Cambridge, jako że oboje byli przedstawicielami tych właśnie uczelni. Wywiązała się wtedy sprzeczka między studentami, a pech chciał, że Saverin i Guerra zostali uwikłani w bójkę kibiców. Conrado zwykle stronił od ludzi, ale wtedy studenci Cambridge przyjeli go jak swojego, kiedy złamał nos jednemu z kolegów Fabricia.
– Zasłużył sobie. – Fabricio uśmiechnał się na wspomnienie tamtego wydarzenia, kiedy tak siedzieli w poradni biznesowo–prawnej, popijając piwo. – Powiedział, że jesteś stary.
– Bo byłem. – Saverin też się uśmiechnął. – Miałem trzydziestkę i studiowałem już na trzeciej uczelni. Pewnie myśleli, że jestem profesorem.
– A pamiętasz, co wtedy powiedziałeś? – Fabricio zaczął się śmiać w głos, łapiąc się za brzuch na samo wspomnienie. – Kiedy ten koleś cię popchnął i prawie wpadłeś do rzeki?
– Słabo. – Conrado zmrużył oczy, probując sobie przypomnieć.
– Powiedziałeś: „nienawidzę przemocy”, a zaraz potem rąbnąłeś go w nos tak, że myślałem, że wykrwawi się na przystani. – Fabricio był wyraźnie ucieszony tym faktem. – To był niezły pajac z tego Ruperta.
– Każdy goguś o imieniu Rupert to pajac – przyznał Conrado i oboje za to wypili, śmiejąc się w głos. – Ale zaraz… – Conrado coś sobie przypomniał. – O ile mnie pamięć nie myli, krzyczałeś mu do ucha: „Oddaj mu! Przyłóż sukinsynowi!”. A potem przyjechała policja i zwialiśmy.
– Oj tam, oj tam. Stare dzieje. – Fabricio machnął ręką, ale puścił jednocześnie oczko do Conrada. – Byłem trochę wstawiony.
– Na licytacji też?
– Na jakiej licytacji? – Fabricio podrapał się po głowie, a po chwili się roześmiał. – Nie mogę uwierzyć, że też ta obrzydliwa rzeźba została sprzedana za tyle kasy. Nie wiedziałem, co ty widzisz w tej kupie gliny. Dosłownie kupy – bo tak wyglądała.
– Licytowałem ją, bo myślałem, że znasz się na sztuce – wyjaśnił Conrado. – Widziałem, że byłeś nią zainteresowany.
– Ja ją lictowałem, bo widziałem, że ty ją licytujesz. Chciałem utrzeć ci nosa. A pieniądze szły na szczytny cel.
– Czego to człowiek dowiaduje się po latach. – Conrado uśmiechnął się pod nosem i odstawił niedokończoną butelkę piwa. – Nie piję więcej.
– Upiłeś kilka łyków.
– Tak, ale właśnie sobie przypomniałem, że jutro świąteczna zbiórka krwi w Pueblo de Luz. Nie chcę, żeby gadali, że kandydat na burmistrza oddał swoją cenną krew z dodatkiem procentów.
– To dobry pomysł. Jako kandydat na burmistrza powinieneś bardziej angażować się w życie miasta, robić rzeczy, których Fernando nigdy by nie zrobił. Tym bardziej w obliczu ostatnich sondaży. – Fabricio przypomniał sobie, po co tak naprawdę się spotkali. – Spadłeś w ostatnich sondażach i to bardzo. Ale jedyne pocieszenie jest takie, że poparcie dla Fernanda wcale za bardzo nie urosło.
– Jak to możliwe?
– Dużo ludzi wstrzymało się od głosu. Albo nie wiedzą, co sądzić o ostatnich wydarzeniach, albo po prostu boją się zagłosować na któregokolwiek z was. A to oznacza, że Fernando nie ma, z czego się cieszyć. My niestety też nie. Sytuacja z Felipe podkopała trochę twój wizerunek. Jeśli mam być szczery, powinniśmy oczernić jakoś Fernanda, żeby szanse się wyrównały.
– Nie podoba mi się ten pomysł. Nie chcę grać nieczysto. – Conrado pokręcił głową, czując, że to nie skończy się dobrze.
– Mi też nie, ale Fernando grał i będzie grał nie fair, czy to ci się podoba czy nie. Układa się z pieprzonym gubernatorem stanu Nuevo Leon, zmarły burmistrz był jego dobrym znajomym, a Rafael Ibarra nie chce słyszeć złego słowa o rodzinie Barosso. Lepiej zacznij myśleć, jak pogrążyć Fernanda, bo w takim tempie nie wygrasz wyborów. – Było wiele prawdy w słowach Fabricia, ale sam fakt, że Conrado miałby się zniżyć do poziomu tego gada, jakim był Fernando, robiło mu się niedobrze.
Z szuflady wyciągnął wydrukowane zdjęcie, które otrzymał od gosposi Barosso.
– Petycja o zlikwidowanie ośrodka Sancheza – wyjaśnił przyjacielowi, który zmrużył oczy, przypatrując się liście. – Sądzę, że podpis Alfonso Solano niewiele już znaczy?
– To zależy. Nadal był burmistrzem. Ale może można go uznać za lekko niepoczytalnego. Chodzą pewne plotki…
– Jakie plotki? – zainteresował się Conrado, a Fabricio pokręcił głową.
– To nic potwierdzonego. Ale jeśli uda mi się to potwierdzić, myślę, że Fernando może sporo stracić. Do tego jego syn… myślisz, że Alejandro mógłby nam pomóc go zdyskredytować?
– Nie. – Conrado odpowiedział z pewnością siebie. – Alejandra zostawmy w spokoju.
– Conrado… – Fabricio złapał się za zasadę nosa i westchnął ciężko. Zmuszenie Alexa to opowiedzenia prasie różnych historii o Barosso mogłoby być strzałem w dziesiątkę.
– Alex to skrzywdzony dzieciak, chcący tylko aprobaty ojca. Nie zdradzi go. A nawet jeśli, to nie na długo. Zawsze w końcu wróci pod skrzydła tatusia, bo taki już jest. Mówię ci, Fabricio, nie zawracaj sobie tym głowy. Myślę, że w tej chwili najlepiej będzie skupić się na petycji w sprawie ośrodka. Będziesz umiał dotrzeć do tych ludzi? – zapytał z nadzieją, wpatrując się w szefa swojej kampanii wyborczej.
– Być może. Do niektórych nie będzie trudno, to głównie radni i wpływowi mieszkańcy. Czego ja dla ciebie nie robię, Conrado. – Fabricio zacmokał cicho, chowając do teczki kartkę z podpisami. – A swoją drogą, skąd to masz?
– Gosposia Fernanda zrobiła zdjęcie dokumentów.
– I wierzymy jej?
– Wierzymy. Rosa nie ma powodu, by mnie okłamywać. Ta kobieta się boi. Ktoś śledzi Fernanda i nawet włamał się do jego domu.
– A to ciekawe. – Fabricia zainteresowała ta wiadomość. – Nie ciekawi cię kto to? Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem.
– Ciekawi i to bardzo. Ale jeśli zdążyłem się czegoś nauczyć przez te wszystkie lata to fakt, że wróg Fernanda może okazać się jeszcze gorszy od niego samego. Zajmijmy się najpierw ośrodkiem, a resztą będziemy się martwić później. – Po jego słowach dał się słyszeć dźwięk wiadomości. – Leć do domu, panie Guerra. Pani Guerra już na pana czeka.
Fabricio się uśmiechnął, po czym się pożegnali. Conrado wrócił do domu, gdzie zasnął bez trudu, po raz pierwszy od dawna. Rozmowa z Fabriciem była mu bardzo potrzebna. Z samego rana wziął prysznic i ubrał się w wygodną koszulę i jasne płocienne spodnie. Pojechał do cukierni w Pueblo de Luz (z ich domu było bliżej do Miasta Światła niż do centrum Valle de Sombras, gdzie znajdowała się kawiarnia Camila), skąd przywiózł świeże pieczywo dla Evy na śniadanie i szarlotkę, jeszcze ciepłą. Miał to być przeprosinowy prezent dla Javiera. Zapukał do drzwi drugiej części bliźniaka od strony ogrodu. Przez oszklone drzwi widział już Magika krzątającego się w kuchni, który teraz zmierzał, by otworzyć mu drzwi.
– Conrado. – Przywitał go poważnym i chłodnym tonem.
– Javier. – Saverina lekko rozbawiła ta powaga w głosie sąsiada. – Przyszedłem przeprosić.
– Za co? – zdziwił się Javier, marszcząc brwi i zakładając ręce na piersi. – Za rozbijanie obrazów po ścianach, zranienie narzeczonej czy za to, że byłem tego świadkiem?
– Za wszystko – odpowiedział Conrado. Był świadom, że Eva mogła powiedzieć Javierowi o jego przeszłości, ale Magik nie poruszył tego tematu, za co Conrado był mu wdzięczny. – Nie wiem, ile powiedziała ci Eva, ale przepraszam. Nie powinienem wyładowywać swojej złości w ten sposób i przykro mi, że to widziałeś. Oczywiście zrozumiem, jeśli zdecydujecie się z Viktorią wycofać poparcie…
– Hola, hola! – Javier uniósł dłoń, by uniemożliwić Conradowi wypowiedzenie kolejnych słów. – Nic takiego nie powiedziałem. Nadal będziemy ci patronować. Pomimo wszystkiego.
Coś w głosie Javiera upewniło Conrada w przekonaniu, że Eva poinformowała sąsiada o przeszłości Conrada i Fernanda. Saverin pokiwał głową.
– Wiem, co o mnie myślisz…
– Nie sądze – wszedł mu w słowo Javier.
– … ale naprawdę nienawidzę Fernanda i chcę, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Może jestem samolubnym draniem, który myśli o zemście, ale w przeciwieństwie do Barosso nie lubię zmierzać do celu po trupach. Chcę, żebyś o tym wiedział. Dlatego byłem oporny, żebyście z Viktorią mieszali się do kampanii. Uprzedzałem was, że nie będzie kolorowo. – Conrado westchnął i wyciągnął w stronę Magika dłoń z kartonikiem z cukierni. – Proszę. Wybacz, powinienem coś upiec sam, ale kompletnie nie potrafię.
– To łapówka? – zapytał podejrzliwie Javier, ale chyba trochę się rozchmurzył, kiedy wyczuł znajomy zapach szarlotki.
– Tylko nikomu nie mów. – Konspiracyjny szept Conrada lekko rozbawił Javiera.
– Wejdziesz? Pewnie jeszcze nie jadłeś śniadania – zaproponował Magik, a Conrado pokręcił głową.
– Przegryzłem coś lekkiego, nie mogę się objadać. Jadę oddać krew do Pueblo de Luz. Tamtejszy klasztor co roku organizuje zbiórkę krwi przed świętami Wielkiejnocy. Będę się już zbierał.
– Szkoda, że nie mówiłeś, też bym pojechał. – Javier wygiął usta w podkówkę i smętnie spojrzał na naleśniki, które nasmażył na śniadanie.
– Spokojnie, zbiórka potrwa do środy, więc możesz pojechać tam w każdej chwili. Viktoria jeszcze śpi?
Javier spętnie spojrzał na sufit, jakby spodziewał się nad dostrzec swoją żonę. Mruknął coś niewyraźnie, więc Conrado, nie chcąc wtykać nosa w nie swoje sprawy, życzył smacznego i chciał odejść, kiedy Javier zatrzymał go słowami:
– Zabiłeś kiedyś człowieka? – Conrado nie był zdziwiony tym pytaniem, co nieco ośmieliło Javiera. – Wybacz bezpośredniość. Ale skoro ustaliliśmy, że nie cofniemy naszego poparcia, wolę wiedzieć wszystko.
– Naprawdę chcesz znać odpowiedź na to pytanie?
– Myślę, że właśnie na nie odpowiedziałeś. – Javier wpatrzył się w Saverina, sam nie wiedząc, co o nim myśli. Nie wiedział też, dlaczego go prowokuje, ale chciał znać odpowiedź na to pytanie, bo wtedy mógłby zmienić zdanie o Conradzie. – Zabijesz Fernanda?
– Fernando zasłużył na coś o wiele gorszego niż śmierć.
Po tych słowach kiwnął głową sąsiadowi i ruszył do samochodu, do którgo wsiadł i odjechał w stronę Pueblo de Luz. Na miejscu zebrał się już pokaźny tłumek. Jedną z wolontariuszy, którzy tego dnia pobierali krew była Astrid, która uśmiechnęła się do Conrada i wskazała mu właściwe miejsce. Saverin dostrzegł też Arianę Santiago, którą miał przyjemność poznać na weselu Javiera i Viktorii, a która wydawała się przejęta nowym zadaniem, jakim było prowadzenie dokumentacji. Obok Conrada wkrótce usiadł Rafael Ibarra, który przywitał się z Saverinem uściskiem dłoni, po czym wymienili kilka uprzejmości. On również, jak na burmistrza Pueblo de Luz przystało, brał udział w tym szczytnym celu. Obok niego jego syn Enrique skrzywił się, kiedy pielęgniarka wbiła mu igłę w lewe ramię.
– Mój syn, Enrique – przedstawił Quena Rafael, uśmiechając się do Conrada. – Nie ma jeszcze osiemnastu lat, ale przymykam na to oko, bo dobrej grupy krwi nigdy za wiele. W końcu chodzi o zbożną ideę.
– Zbożna jak cholera – warknął pod nosem Quen, co nie doszło uszu jego ojca, ale co Saverin doskonale usłyszał.
Dzieciak był dość arogancki. Conrado miał wątpliwą przyjemność poznać go na wieczorze poetykim, gdzie towarzyszył matce. Typowy rozpieszczony bachor.
– Ale mamy dziś szczęście – powiedziała Astrid, wymieniając rękawiczki i dokonując oględzin karty podstawionej jej przez Arianę. – Dwóch pacjentów z grupą 0 Rh- w jednym dniu to rzadkość.
Conrado zerknął na Enrique, który blady jak ściana chyba nie słyszał, co Astrid mówi.
– Małżonka panu dziś nie towarzyszy? – zagaił Conrado, czując się powoli coraz słabszy.
– Ofelia nie znosi widoku krwi. – Rafael uśmiechnął się smutno. – Poza tym zdrowie jej nie pozwala.
– Rozumiem.
– Słyszałem, że grywa pan w piłkę nożną, Saverin. W Wielkanoc organizujemy mecz charytatywny. Pieniądze z biletów przekażemy na miejscowe hospicjum.
– Z chęcią wezmę udział – powiedział szczerze Conrado. Często grywał w piłkę nożną, gdyby nie kontuzja kolana w młodości, być może teraz byłby profesjonalnym graczem. – Widzę, że w Pueblo de Luz wszystko tętni życiem. Miasto różni się od Doliny Cieni nie tylko w nazwie.
– Kiedy zostanie pan burmistrzem, może pan to zmienić.
– Jeśli – poprawił go Conrado, marszcząc lekko czoło na słowa burmistrza.
Do domu wrócił taksówką, bo czuł, że nie jest w stanie prowadzić auta. Astrid obiecała, że odstawi jego samochód do Doliny. Choć mogło się wydawać inaczej, nienawidził widoku krwi, a igły sprawiały, że bladł jak kreda. Kiedy tylko wysiadł z taksówki, runął jak długi na huśtawkę w ogrodzie, gdzie zasnął, nie będąc w stanie nawet dojść do domu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:33:32 01-08-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 232 - COSME – ETHAN - GABRIEL - DESMOND - DOMINIC – DANIEL - SAMBOR - OJCIEC JUAN - ORSON - NADIM - JUAN JOSE

Ethan

Bliskość ukochanej kobiety i jej syna, ciepłe ciało Loriego, wszystko to sprawiło, że Ethan z początku przymrużył, a potem całkiem zamknął oczy. Nie zamierzał zasypiać, chciał jedynie uspokoić się wewnętrznie i przekonać samego siebie, że naprawdę wszystko jest w porządku, a najważniejsze dla niego osoby są całkowicie bezpieczne.

Dziesięć minut później spał jednak słodko, mocno trzymając w objęciach wnuka Camillo. Sen zmorzył go tak głęboko, że z początku nie usłyszał przybycia gościa. Ethan pochrapywał cichutko, poruszył się kilkakrotnie, poprawiając mdlejącą rękę - wciąż przecież trzymał Loriego blisko - ale nadal się nie obudził.

Dopiero dziwne plaśnięcie, jakie odbiło się echem w pustym korytarzu, wbiło się do jego umysłu i otrzeźwiło na tyle, że Crespo zamrugał oczami, odłożył delikatnie chłopca na posłanie i zaczął nadsłuchiwać. Od czasu śmierci Lydii jego słuch stał się bardziej wyczulony, jakby blondyn podświadomie spodziewał się niebezpieczeństwa mogącego nadejść w każdej chwili i z każdej strony.

- Norrie? - zawołał cicho, ale kobieta go nie usłyszała. Zamiast tego to do jego uszu dotarły jakieś głosy.

Niebieskooki wstał, rozejrzał się w poszukiwaniu córki Angarano i zupełnie przypadkowo rzucił okiem na parter.

Wtedy ich zobaczył. Leonor i Hugo, siostrę i brata, w tej chwili zachowujących się raczej jak dwójka przeciwników stojących w przeciwległych rogach ringu. Crespo od zawsze był przeciwnikiem podsłuchiwania, ale coś w twarzach tej dwójki powiedziało mu, że powinien zejść cicho kilka kroków po schodach i starać się usłyszeć chociaż kilka zdań z dyskusji.

Słowa Hugo wstrząsnęły nim do głębi. O jakich lekach on, do cholery, mówił? Czyżby w przeszłości Leonor wydarzyło się coś, o czym on, człowiek, w którym była podobno zakochana, nie miał pojęcia? Przecież obiecali sobie, że nie będą mieć przed sobą żadnych tajemnic, szczególnie po tej sprawie ze zdjęciami, która o mało nie rozdzieliła ich na zawsze.

Ale ostateczny cios przyszedł chwilę później. Brunetka nie tylko nie zaprotestowała, nie zaprzeczyła, ale nawet stwierdziła, że "uciekała w stan nieświadomości". Stany nieświadomości...Ethan nie był głupi. Wiedział, że leki uspokajające nie powodowały takich skutków. Czuł, że nie o to chodziło Leonor.

Raz po raz przełykał ślinę, modląc się, aby Hugo jak najszybciej opuścił lokal. Kiedy w końcu Delgado wyszedł, Crespo powolnym krokiem zszedł na dół i powiedział cicho do wciąż obróconej do niego tyłem dziewczyny:

- Te środki, które brałaś. Czym one były, Leonor? Czym one były?

Zobaczył, że zadrżała, być może ze strachu wywołanego czyjąś obecność, a być może niezamierzonym zimnem w tonie jego głosu. Odwróciła się szybko, spojrzała na niego, otworzyła usta, by zaraz potem je zamknąć.

- A ten Lorenzo? - Ethan brnął dalej, chociaż serce mu się ściskało, chociaż wiedział, że nie powinien naciskać, nie powinien zadawać tylu pytań naraz. Po tym, co przeszedł po śmierci córki Mitchella, po prawdzie, jakiej się o niej dowiedział, po prostu musiał poznać fakty. Nie zniósłby kolejnych kłamstw, kolejnych przemilczeń. Nie od Leonor.

- Dlaczego Hugo tak się zdziwił, kiedy zdał sobie sprawę, jak brzmi pełne imię twojego syna?

Podszedł bliżej, czekając na odpowiedź. Jej usta nadal milczały. Miał ochotą nią potrząsnąć, sam nie wiedział, co w tej chwili czuł - gniew? A może strach, że ją traci? Że coś ich rozdzieli? Że właśnie działo się najgorsze?

- Leonor...- Stał już tuż przed nią i głos nagle mu zmięknął, pragnął ją objąć tak samo, jak wcześniej tulił jej syna. - Powiedz mi. Po prostu mi powiedz. Proszę.

Orson

Starszy mężczyzna odetchnął głęboko, próbując nie poddawać się emocjom. Dobrze wiedział, że misja Nadima mogła się nie powieść, gorzej jednak, jeżeli Turek dał się złamać i ich zdradził. Z drugiej strony gdyby tak było, to Dominic już dawno wpadłby tutaj ze swoją grupą i pozamiatał. Nie za bardzo miał jak się skontaktować z Yilmazem i dowiedzieć się, co się właściwie wydarzyło. Musiał czekać, aż tamten sam się odezwie. Chyba, że pod jakimś pozorem spotka się z Benavidezem i spróbuje wyczuć, w jakim szef Scylli jest nastroju. Co mogłoby być o tyle trudne, że brunet doskonale potrafił panować nad sobą i okazywaniem czegokolwiek, o ile oczywiście tego chciał.

Cóż. Jeżeli Turek faktycznie nie żył, to przynajmniej jedna rzecz została załatwiona. Nigdy więcej nie będzie już rościł żadnych praw do Ethana. Sprawa się zakończy i...

...i w tym momencie Orson zmartwiał. Wiele, wiele dni temu, kiedy sądził, że jest wiedziony na śmierć, wyszeptał synowi jedno krótkie słowo. Albuquerque. To właśnie tam Crespo i jego narzeczona wzięli ślub. Ale było coś jeszcze. Miasto kryło prawdę o pochodzenie niebieskookiego młodzieńca i pewien szczegół, mogący na zawsze zmienić ich życie. Oby tylko Ethan nigdy sobie nie przypomniał tamtego wydarzenia, tamtej krótkiej scenki. Jeśli zacznie kopać w przeszłości...

Nagle w rozmyślania mężczyzny wdarł się jakiś głos, a potem dotyk.

- Kochanie? - to Dolores przysiadła obok niego i pogłaskała go po dłoni leżącej na blacie stołu. - Wszystko w porządku? Wydajesz się być jakiś...smutny, czy zaniepokojony?

Orson drgnął i odruchowo zabrał rękę, ale zaraz potem zorientował się, że sprawił przykrość narzeczonej i błyskawicznie przykrył jej dłoń swoją własną.

- Nie, nie, po prostu zastanawiałem się nad czymś. Dolores...

- Tak? - była dziewczyna Zuluagi nachyliła się jeszcze bliżej Crespo, by nie uronić żadnego jego słowa.

- Dlaczego tak się zachowujesz?

- Nie rozumiem...- wyraźnie się zmieszała. - O co chodzi?

- O to, że...- ojciec Ethana przełknął ślinę, próbując ubrać w słowa to, co czuł. Nigdy nie był zbyt dobry w rozmowach o uczuciach. - Przecież oboje dobrze wiemy, że nadal kochasz Cosme...Po co więc te wszystkie oznaki czułości, miłe słowa, po co zachowujesz się tak, jakbyś to we mnie była zakochana, a nie w nim?

- Czy to znaczy, że mam się o ciebie nie troszczyć? Że mam ignorować, kiedy widzę, że coś jest nie tak?

- Nie to miałem na myśli, ale...sama wiesz, że lubię najgorszą prawdę od oszustwa. To, co robisz, może nie jest oszustem względem mnie, ale...

- Względem niego, tak wiem. Ale, Orsonie...jak ja mam mu wyznać coś takiego? Poza tym zgodziłeś się mi pomóc, zgodziłeś się ukryć przed nim prawdę.

- Tyle, że Cosme umie liczyć...jak sobie doda dwa do dwóch, to od razu się zorientuje, że dziecko jest jego.

- Nie, nie zorientuje...Pamiętaj, że jestem pielęgniarką, mam...swoje sposoby.

Dominic

Benavidez już od dłuższego czasu próbował skontaktować się z Desmondem, jednak wszystko na próżno. Przyjaciel miał ciągle wyłączoną komórkę, do tego Dominic zaczynał podejrzewać, że Sullivan planuje całkowicie zrezygnować z posiadanego numeru telefonu.

- Nie rób mi tego. A co ważniejsze, nie rób tego Gabrielowi! - zeźlił się szef Scylli, kiedy powoli zaczęło do niego docierać, co kombinuje tamten. - Dobrze wiesz, że i tak cię znajdę, jeżeli tylko tego zechcę, ale nie zamierzam cię zmuszać do powrotu do miasteczka. Jednakże...ech - westchnął ciężko i odłożył komórkę na blat.

Rozmasował skronie. Znów zaczynała go boleć głowa. Pewnie konieczne będą leki przeciwbólowe. A Benavidez nie cierpiał ich zażywać, zawsze czuł się po nich otępiały i senny.

Leki, właśnie. Nadim powinien otrzymać kolejna dawkę. Zanim to jednak nastąpi, brat Ethana musi skonsultować się z lekarzem organizacji. Być może Yilmaz powinien dostać zupełnie innego rodzaju medykamenty...Takie leczące nieposłuszeństwo...

Desmond

Sullivan zamknął powieki i odetchnął kilka razy, świadom wagi decyzji, jaką podjął nie tak dawno temu. Wydawało mu się, że jego dusza waży więcej, niż samolot, który unosił go w powietrze. Starał się skupić na swojej przyszłości, na planach, jakie mieli z siedzącym obok Matiasem, zamiast na tym kilkunastotonowym odważniku miażdżącym mu serce, ale jakoś średnio mu się to udawało. Członek kartelu wcale mu tego nie ułatwiał, gdyż nie odezwał się ani słowem, odkąd wsiedli na pokład. Wyraźnie dawał Desmondowi do zrozumienia, co myśli o tym wszystkim. El Golfo był jednak na tyle wyczerpany wojną z Sinaloa, że przyjmował kogo tylko się dało, a kto umiał posługiwać się bronią i miał choć trochę sprytu i inteligencji.

- Jak to nazwał cię Dominic Benavidez? - spytał nagle Matias, sprawiając, że przyjaciel i były partner Gabriela nagle drgnął. - Małpiatka, prawda?

- Tak - odparł cicho tamten czując, że wspomnienie szefa Scylli wywołało ból w klatce piersiowej. Nagły skurcz przypominający, że odlotem z Meksyku zdradził nie tylko młodego Del Monte, ale i tego, który tak wiele dla niego ryzykowł i poświęcił - brata Ethana właśnie.

- Musimy ci nadać nowy pseudonim - stwierdził Matias. - Co powiesz na...Mustela?

- Czym u licha jest mustela? - zdziwił się Sullivan, na moment odrywając od ponurych myśli.

- Och, niczym takim - machnął ręką towarzysz podróży. - To po prostu po łacinie. Znaczy tchórz. Wiesz, takie zwierzątko, które...

- Dobra. Zrozumiałem - przerwał mu drugi mężczyzna. Chciał mówić dalej, ale tym razem to jemu nie dane było dokończyć.

- Jeżeli naprawdę zrozumiałeś, to tuż po wylądowaniu znajdziesz sobie połączenie z Valle de Sombras i jutro będziesz w domu. Nawet opłacę ci bilet.

- Nie - padła krótka odpowiedź. Trzy litery, stanowcze, twarde, dokładnie tak, jakie miało być od tej chwili serce Sullivana. - I nigdy więcej nie wspominaj już tamtej okolicy. Ani Del Monte. Ani niczego, co się z nimi wiąże!

- Mustela - powtórzył Matias. Cicho, ale na tyle, że Desmond jednak go usłyszał. - Tak, to będzie idealne.

Ojciec Juan

Constanza di Carlo nie żyła. Już to samo w sobie było dziwne. Jeszcze bardziej irracjonalny był fakt, że tuż przed śmiercią chciała spotkać się z córką, a ta do niej przyszła. Ostatnie słowa di Carlo też były zastanawiające. Otóż obecni przy jej zgonie córka i lekarz wyraźnie mogli usłyszeć nie tylko imię "Rosario", ale i coś o wybaczeniu. Przynajmniej tak powiedział doktor, bo czy Rose dane było to usłyszeć - tego duchowny nie był pewien. Zresztą nikt nie miał pojęcia, czy Constanza chciała prosić o wybaczenie, stwierdzić, że czegoś komuś nie wybaczy, czy może chodziło jej o coś zupełnie innego. Juan nigdy nie mógł pojąć ani jej, ani jej zachowania.

Targany setką uczuć i emocji wybrał numer Cosme Zuluagi. Musiał podzielić się tym wszystkim z kimś mu bliskim. Pan na El Miedo może nie był jego rodziną - choć w przeszłości mieli szansę się nią stać - ale przyjacielem z pewnością. Zresztą to Juan pragnął ostrzec El Loco przed własnym ojcem i zrobił wszystko, by zemsta El Diablo nie dosięgła bruneta. A potem reszta potoczyła się już sama.

- I nagrała mu zwykłą wiadomość, zamiast z nim porozmawiać - poskarżył się w pewnym momencie ksiądz.

- Nie sądzę, żeby Fabricio przejął się tym wszystkim - uspokajał go Zuluaga. - Sądzę, że taki sposób zawiadomienia mojego syna jest w porządku.

- Ale, ale...- jęknął duchowny, po czym przyznał: - A może faktycznie masz rację. Przyjdziesz na pogrzeb?

- Ja? - zdziwił się Cosme. - A ja tam po co? Żeby się upewnić, że ten potwór naprawdę wyzionął ducha?

- Boże, oboje jesteście tacy sami, ty i Rosario. Nie macie w sobie za grosz przebaczenia - skarcił go Juan. - Może po prostu zakopię ją gdzieś pod płotem bez świadków i bez modlitwy, co?

- Możesz - odparł właściciel zamku, nie mogąc wykrzesać w sobie ani krzty cieplejszych uczuć do tej, która tak podle postąpiła z własną rodziną. - Przynajmniej zaoszczędzisz na kosztach pochówku i będziesz mógł to wszystko wydać na kościół, bo trochę podupada. W sumie i tak nikt przecież nie przyjdzie na ceremonię.

- Jesteś okropny - ponownie wyjęczał ksiądz. - Ale nawet cię rozumiem. Swoją drogą, przebudowa El Miedo idzie całkiem dobrze, z tego, co widzę. Ethan ma talent. A tak przy okazji...wiesz, co wczoraj odkryłem? Zszedłem do samych podziemi kościoła, żeby w spokoju pomyśleć i natrafiłem na stary, rozsypujący się sarkofag. Za nic nie wiem, do kogo może należeć. W kronikach kościoła nic o tym nie ma.

- Hm. Może trzeba wysłać kości do badania DNA?

- Tak zamierzam zrobić - potwierdził Juan. - Poprosić o przysłanie ekipy i zidentyfikowanie szczątek. Mam nadzieję, że to nie kolejna ofiara Mitchella El Diablo...

Sambor

Sambor kucał. A na dodatek starał się nie zwymiotować. Wystarczyło mu już wymiocin rozpościerających się na trawniku. Oraz na wargach nieprzytomnego mężczyzny leżącego pośród nich.

- Halo? Szpital? - spytał nerwowo Medina, mając wrażenie, że poznaje głos Juliana, znanego lekarza w miasteczku. Ale mógł się mylić. Było mu to zresztą obojętne, on nie potrzebował wypadu na piwo, tylko pomocy. - Znalazłem kogoś. Nie, nie do towarzystwa na randkę! Kogoś w sensie chorego! Tak. Płeć męska. To na pewno. Nie, nie wiem, co mu jest. Tak, znam personalia. Nie, nie wiem, na co choruje - odpowiedział na kilka pytań i dodał sam od siebie. - Ale rzygał ostro. Tak. Tak. Obok niego jest jakiś napis. Tak, na piasku. Tak, mogę to odczytać. Tak. Ariana.

Juan Jose

- Miłości nie da się udawać! - obruszył się JJ. - Zresztą już mu powiedziałem, że jestem hetero i że...

- To nie ma znaczenia - weszła mu w słowo Georgina. - Na twoim koncie właśnie pojawiła się bardzo okrągła sumka. Podwoję ją, jeżeli zwiążesz się z moim synem. Tylko na parę miesięcy. Tylko żeby go uszczęśliwić i pomóc mu wrócić do zdrowia. Potem możesz zrobić, co zechcesz. Juanie...proszę...- Ton małżonki Gregorio zmienił się na błagalny. - Spójrz na niego. Zrozum, jak bardzo cię kocha, chociaż może jeszcze tego nie wie.

Spojrzenie Juana Jose pobiegło we wskazanym kierunku, na śpiącego w szpitalnym łóżku Gabriela Amadora.

- Wygląda tak bezbronnie - szepnął młodzieniec.

- Właśnie! - Kobieta wciąż naciskała. - Ty sam powiedziałeś, że będziesz go chronił. Zgódź się. Obaj świetnie na tym wyjdziecie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
zaczytany_chomik
Aktywista
Aktywista


Dołączył: 30 Mar 2019
Posty: 374
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:58:25 01-08-19    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 233
Ingrid/Julian/Fabrcio

Kusiło ją przeprowadzenie wywiadu z Alejandro Barosso. Victoria zwierzyła jej się z wydarzeń jakie miały miejsce podczas jej odwiedzin więc szatynka zaczęła rozważać czy nie poprosić wujka o przysługę. Podejrzewała jednak, iż Gabriel Lopez popatrzy na nią wnikliwie brązowymi oczami i powie stanowcze “mowy nie ma” znając kochanego wujka dodatkowo pośle jej pełne politowania spojrzenie. Wywiad z nim mógłby być ciekawy, ale także szalenie niebezpieczny. Pół biedy jakby okazał się psychopatycznym mordercą, ale przypadkiem mógłby ukazać się jako pokutujący grzesznik kochający ojca co nie wpłynąłby dobrze na kampanię Conrado Severina, którego popierała. Potrzebowała tematu, który zainteresuje mieszkańców miasta, który będzie lotny i ciekawy, bo ileż wywiadów może przeprowadzić z kandydatami na burmistrza? Jakiś z Gideonem Ochoa? Nie to nudy, przemknęło jej przez myśl, kiedy spacerowała po miasteczku. Oczywiście poprosiła Ratusz o komentarz na temat wyborów, ale odesłali ją do oficjalnego oświadczenia, w którym napisano, iż “będą oni kontynuować politykę św. Pamięci burmistrza Solano” co jasno oznaczało nie wycofają poparcia dla Barosso. Mogła oczywiście napisać o okolicznościach śmierci Solano i zainsynuować, iż to było samobójstwo. Nie chciała jednak nikogo oczerniać. Wiedziała że utrata nagle bliskiej osoby jest bolesna nie chciała dolewać oliwy do ognia. Zatrzymała się przed Ośrodkiem Ignacia. Mężczyzna wyjechał do stolicy przed kilkoma miesiącami i od tamtej pory miejsce było zamknięte. Nie wiadomo kiedy ani czy miejsce zostanie otwarte. Ośrodek był potrzebny dzieciakom.
Ingrid wychowała się w trudnym środowisku, była trudnym dzieckiem i może gdyby wiedziała o istnieniu takiego miejsca tak blisko niej nie wpakowałaby się w tak wielkie kłopoty. Teraz oczywiście mogła sobie gdybać ale takich dzieciaków jak kiedyś ona w tym mieście jest wiele. Pochodzą z rozbitych rodzin gdzie przemoc jest na porządku dziennym. Nie znają innego języka. Ośrodek był ich azylem. Tak dzieciakom udostępniono sale w szkole tańca Ramireza, ale zdaniem Lopez to za mało. Tym dzieciom brakuje stabilności, poczucia bezpieczeństwa a Ingrid aż za dobrze wiedziała jak to jest. Panna Lopez słyszała także plotki iż Ośrodek zostanie całkowicie zamknięty. Barosso odgrywał rolę głównego prowodyra. Westchnęła cicho. Należało ukrócić jego zamiary. Ingrid skierowała się do Szkoły Tańca.
Przed budynkiem stała grupka chłopaków, z których najstarszy mógł mieć osiemnaście lat. Do uszu dziewczyny dolatywała muzyka. Hip-hop pomyślą uśmiechając się pod nosem. Takie to adekwatne do ich wieku przemknęło jej przez myśl, kiedy ich mijała. Jeden z nich zagwizdał przeciągle a koledzy zawtórowali mu śmiechem. Nie zatrzymała się zrobiła jeszcze dwa kroki, kiedy usłyszała za sobą.
— Hej panieneczko! —krzyknął jeden z nich. —Nie uciekaj —chwycił ją za rękę. Spojrzała na jego palce zaciśnięte na jej nadgarstku. Ostrożnie chwyciła go drugą ręką za nadgarstek i jednym ruchem wykręciła mu rękę za plecy.
—Po pierwsze trzymaj łapy przy sobie, po drugie nie jestem twoją panieneczką —powiedziała mocnej wykręcając mu rękę. —Zrozumiałaś?
—Tak — Jęknął
— I?
— Przepraszam — wydukał
—Grzeczny chłopaczek — puściła go. Odsunął się od niej masując obolałe ramię.
— Gdzieś ty się tego nauczyła? — zapytał ją.
— Tu i tam. Nie powinniście być w szkole? — zapytała go.
—A ty co nasza matka? —zapytał robiąc krok do przodu.
—Miguel odpuść to dziewczyna doktorka —odezwał się jakiś jasnowłosy chłopaczek z tyłu.
— Jak widzę doktorek zapomniał o gumkach — zaśmiał się Miguel.
—Zapomniał czy nie zapomniał ważne żebyś ty pamiętał — odparła Ingrid uśmiechając się pod nosem, kiedy spalił buraka. — Wracajcie do szkoły —zasugerowała odwróciła się na pięcie i zaczęła iść w kierunku centrum.
— Zaczekaj —jeden z tamtych dzieciaków dogonił ją — Doktorek się spisał — stwierdził chłopak, który ją dogonił. —Twój facet leczył moja siostrę, chciała się z nim ożenić. — Wyjaśnił.
— Gloria — przypomniała sobie imię dziewczynki. Jorge skinął głową.
— Informacja iż ma dziecko z inną złamie jej serce.
— A ty w odpowiedzi złamiesz mu nos.
Chłopak parsknął śmiechem.
—Miguel to głupek —powiedział —popisywał się, bo jesteś ładna. Ingrid uniosła brwi spoglądając na profil chłopaka.
—Dzięki
—Proszę —zarumienił się wsuwając ręce w kieszenie bluzy. —A lekcje nam skrócili — wytłumaczył ich obecność pod szkołą. —Jestem Jorge
—Ingrid.
Szli w milczeniu. Ingrid przyłożyła dłoń do brzucha czując jak Lucy kopie. Lekarka podczas ostatniej wizyty powiedziała że mała rozwija się prawidłowo. Wszystko było w porządku.
— To mój przystanek — wskazała na swój samochód.
— Dzięki za towarzystwo — powiedziała.
— Nie ma za co. Pozdrów doktorka. — Ingrid patrzyła jak odchodzi.
***
Julian Vazquez wydał polecenia, aby umieścić pacjęta w sali numer dwa. Z racji tego, iż w tym momencie był jedynym lekarzem na Oddziale Ratunkowym udał się do pomieszczenia i wziął z opakowania rękawiczki. Włożył je na ręce a z kieszonki wyciągnął latarkę. Odchylił powieki nieprzytomnego Hellera i zaświecił.
— Reaguje na światło — powiedział — Clementino załóż wkucie i podaj litr glukozy i soli fizjologicznej, morfologia i od razu próbki niech pójdą na toksykologię —podwinął jego brudną koszulkę i zaczął badać brzuch —Wyczuwam powiększoną wątrobę., zapobiegawczo test na poziom alkoholu we krwi. — Clementina wszystko notowała w karcie pacjenta. —Podłączacie go pod monitory,
— Wezwać specjalistę?
— Później, na razie musimy ustalić co spowodowało taki stan pacjenta, później poszukamy odpowiedniego specjalisty. Dajcie znać, jak się ocknie —powiedział wychodząc z sali. Ściągnął rękawiczki i wyrzucił je do kosza na śmieci. Ręce zdezynfekował -płynem antybakteryjnym.
—Doktor Vazquez?
—A kto pyta?
—Znajomy Daniela —powiedział Sambor Julian podniósł na niego wzrok.
—Chłopak?
—Nie jestem hetero — zaprzeczył natychmiast — To ja go znalazłem w parku —wyjaśnił.
—Robimy badania, za godzinę może dwie powinien się obudzić.
—Mogę przy nim zostać?
— Nie — odparł lodowato Vazquez — Przy pacjentach mogą być obecni członkowie rodziny albo przyszli członkowie rodziny a ty jesteś znajomym który znalazł go w parku więc tam jest poczekalnia —wskazał dłonią kierunek. Mężczyzna wyszedł.
***
Wyjazd do Londynu, rozmowa z Conrado i kilka piw sprawiły, że zaspał. Emily, która wstała na poranny jogging z Lucasem nie obudziła go. Fabrcio dokładnie pamiętał jak pocałowała go lekko w usta i naprawdę planował wstać, ale przekręcił się na drugi bok i zasnął. Wstał jakieś dwie godziny później i wysłał do Gordona SMS, że dziś będzie pracował w domu, mogą do niego dzwonić tylko w nagłych przypadkach. Zamiast jednak spać postanowił rozpocząć przygotowania do Świąt Wielkanocnych. Miał co prawda jeszcze dwa tygodnie, jednak pewne rzeczy wymagały wcześniejszego przygotowania. Blondyn zamierzał kultywować rodzinne tradycje. W tym roku on i Emily spędzali święta razem. To były ich pierwsze wspólne święta i chciał, żeby było idealnie.
Święta kojarzyły się Fabrcio z radością. Wielkanoc niektórych umartwiła a jego jako dziecko cieszyła, bo wiedział, iż tata będzie w domu. Przyjedzie wcześniej i będą robić słodkości dla Króliczka Wielkanocnego. Oczywiście wiedział, że to Fausto rozkłada łakocie po ich domu i ogrodzie, ale sama zabawa „ciepło-zimno” sprawiała mu tyle frajdy, że był skłonny wybaczyć mu to niedopowiedzenie. Uśmiechając się pod nosem spojrzał na foremki przywiezione z Londynu.
Były w kształcie zajączków różnej wielkości, baranków czy specjalne foremki na małe jajeczka czekoladowe. Uśmiechnął się pod nosem i zamieszał czekoladę w rondelku. Miał tylko nadzieję, że braciszkowi spodoba się niespodzianka i wspólne gotowanie zbliży ich do siebie. Emma wróciła z Samem z łazienki.
— Na pewno nie będzie ci przeszkadzał? — Zapytała szwagra., zerkając na synka, który zbliżył się do kuchenki i z ciekawością spoglądał na bulgoczącą w rondelku zawartość.
— Będziemy robić domową czekoladę — wyjaśnił malcowi. — później wlejemy ją do foremek i włożymy ją do lodówki, żeby zastygła. Wyciągniemy z foremek i ozdobimy a wielkanocny króliczek rozłoży je w niedzielę po ogrodzie. Damy sobie radę — zwrócił się do Emmy, która nadal niepewnie stała w jego kuchni. Fabrcio się do niej uśmiechnął.
— Sam — podeszła do chłopca i przyklęknęła przy nim. — bądź grzeczny — poprsosiła go.
— Zawsze jestem grzeczny — oburzył się czterolatek. — Nic mi nie będzie mamo.
— Wiem — zmierzwiła chłopcu włosy i pocałowała go w czubek głowy. — Tylko dopilnuj, żeby nie jadał czekolady cały dzień
— Mamo — jęknął — czekoladę cały dzień można jeść tylko w święta, rozsmarowaną na tostach — przypomniał jej a Fabrcio z trudem przełknął ślinę.
— To prawda.
Emma pocałowała synka po raz ostatni i wyszła z domu państwa Guerra. Fabrcio natomiast całą uwagę poświęcił maluchowi. Najpierw przygotowali wspólnie pierwszą porcję czekoladowych słodkości, aby następnie zagnieść ciasto na czekoladowe zajączki. Guerra przymknął oko także na zwyczaj jedzenia czekolady tylko w święta i usmażył górę naleśników, które posmarował szczodrze czekoladą, dorzucił także banany, kiwi i kawałki pomarańczy, żeby nie było, że karmi dziecko tylko czekoladą. Obserwował, jak chłopiec pałaszuje ze smakiem drugie śniadanie.
— Mogę o coś zapytać — zwrócił się do blondyna Sammy.
— Oczywiście, o co chodzi?
— My mamy tego samego tatusia?
Fabrcio z wrażenia usiadł.
— Masz jego zdjęcia na kominku, widziałem jak tutaj wcześniej byłem — wyjaśnił skąd przeszedł mu taki pomysł do główki — byłeś na nich tak mały jak ja. Mój tata to twój tata.
Fabrcio przełknął to co miał w ustach i podszedł do malca. Sam ześlizgnął się z wysokiego krzesła i zrobił niepewny krok w jego stronę.
— Ariana powiedziała mi, że to nic, że ja i ty mamy różne mamusie, bo tatuś ten sam więc jesteś moim big brather — przypomniał sobie z angielskiego, którego uczyła go Emma. Uśmiechnął się szeroko., buzię miał całą w czekoladzie.
— Tak — potwierdził — jestem twoim starszym bratem.

***
Daniel się ocknął o czym został zawiadomiony Julian. Vazquez spojrzał na dawnego kolegę ze studiów i pokręcił głową nad jego wynikami badań. Popatrzył na swojego pacjenta, który po podaniu leków czuł się dużo lepiej.
— Jesteś skrajnie odwodniony i niedożywiony, masz niedobór żelaza i witaminy D3. USG, które ci wykonaliśmy wykazało powiększoną wątrobę, biorąc pod uwagę poziom twojego odwodnienia, możesz mieć również podrażnioną śluzówkę żołądka, ale to co mnie bardziej interesuje to wyniki twojej toksykologii. W twoim organizmie wykryto substancje.
— Mogę to wyjaśnić —zaczął Daniel
— Jestem niezmiernie ciekaw, bo widzisz laboratorium nie było wstanie zakwalifikować części składowych specyfiku Cokolwiek zażywałeś ma nieznany skład to znaczy, iż lek ani jego składowe nie zostały zaakceptowane przez Agencje Leków i Żywności.
— Nie powiesz nikomu? —upewnił się
—Tajemnica lekarska —odpowiedział Vazquez.
— Biorę udział w projekcie badawczym, ma mi pomóc wyleczyć moje PTSD.
— Słucham?
—To terapia eksperymentalna —wyjaśnił. —Chcą wprowadzić nowy lek na rynek.
—A ty im uwierzyłeś? — pokręcił z niedowierzaniem głową Vazquez. — Powiadomię ordynatora oddziału wewnętrznego — zaczął Julian —zapytam go czy ma jakieś wolne łóżko.
— Nie — nie zgodził się — przyszedłem do ciebie, nie ordynatora wewnętrznego. Nie położę się także na oddziale.
— Dobrze —odparł — wyrównana my poziom płynów, podniesiemy żelazo a rano powtórzą badania.
— Jesteś zły?
— Rozczarowany —poprawił go — Jesteś odwodniony, masz lekkie anemie a usg pokazuje powiększona wątrobę, zapewne gdybym zrobił gastroskopie miałbyś także mocno podrażniona śluzówkę żołądka. Jako lekarz radzę odstawić leki które bierzesz.
—Nie mogę, mówiłem Ci jestem w trakcie terapii. Dawka jest dobrana indywidualnie, otrzymuje porcje leku raz na tydzień. Pozwalają mi normalnie funkcjonować.
—Normalnie funkcjonować? — zapytał go z niedowierzaniem. — Twoje wyniki przeczą temu co uznaje za normalny stan pacjenta. doradzam jako lekarz abyś odstawił leki i udał się po poradę do specjalisty.
— Masz na myśli psychiatrę?
— Tak, mam na myśli psychiatrę. Powinieneś pójść do lekarza.
— ja chodzę do lekarza! — oburzył się.
— Skończenie medycyny nie czyni z nikogo lekarza a ten twój to szarlatan bawiący się w Boga.
— Dzięki tym lekom śpię — powiedział mężczyzna — nie mam koszmarów, nie zdajesz sobie sprawy jak okropne rzeczy widziałem na wojnie.
— Byłem na wojnie — odpowiedział mu — widziałem okropne rzeczy, robiłem okropne rzeczy i gdybym potrzebował pomocy to udałbym się do specjalisty a nie brał udziału w badaniach eksperymentalnych jak jakiś szczur laboratoryjny.
— Jestem więc szczurem.
— szczur ma więcej rozumu w głowie — odparował Julian. — Moja znajoma psycholożka powiedziała mi kiedyś, że traumy są jak cień podążający za nami. Możemy albo z nim walczyć albo się z nim zaprzyjaźnić. Miała rację.
— Mam się więc z nimi zaprzyjaźnić?
— PTSD to nie grypa nie wyleczysz jej w tydzień, bardziej depresja, są lepsze i gorsze dni i tak są leki które przyhamują jej rozwój ale nigdy nie zniknie.
— Potrafisz pocieszyć człowieka. Dla swoich małych pacjentów też jesteś taki miły?
—Zawsze jestem miły ale jestem też szczery. Te leki ci szkodzą czy odstawisz je czy będziesz brał dalej to twoja decyzja. Ja jedyne co mogę zrobić to powiedzieć iż dalsze przyjmowanie leków może źle się dla ciebie skończyć przeszczepem — wstał — Wydam polecenia pielęgniarkom. Nocna zmiana cię wpisze.
— Jak ty to robisz? Widziałeś na wojnie straszne rzeczy jak ja.
—To proste, trupy nie będą rządziły moim życiem.
Doktor Julian Vazquez skończył dyżur o dziewiętnastej. Izba przyjęć szpitala miejskiego była dziś zaskakująco spokojnym miejscem. Odwiesił swój fartuch na miejsce i skierował się do wyjścia. W głowie nadal miał rozmowę z Danielem. Stan jego zdrowia niepokoił go. Wyniki badań, które otrzymał nie były ani trochę zadowalające. Mężczyzna obiecał, że przemyśli dalsze przyjmowanie leków. Tabletki, które łykał może i pozwalały mu spać, ale niszczyły jego ciało. Jeśli dalej będzie je przyjmował to może to się dla niego bardzo źle skończyć. Nawet śmiertelnie. Jakaś część Juliana doskonale rozumiała Hellera.
Kilka lat temu sam miał koszmary, które nie pozwalały mu zasnąć. Bliskie mu było uczucie budzenia się w środku nocy z niemym krzykiem wyrywającym się z gardła. Widział w życiu straszne rzeczy, dokonał strasznych i dopadające go we śnie demony przeszłości nie były niczym nowym. Jeszcze kilka lat temu wiele by oddał za magiczna pigułkę na sen. Teraz patrząc nie wyniki badań Daniela wiedział, że żadna magiczna pigułka nie jest warta ceny jaką płacił. Poza tym jako lekarz nie wierzył, iż tabletki mogą cokolwiek zmienić.
Był lekarzem, jego specjalizacją nie były choroby psychiczne tylko onkologia dziecięca. Nie znał się na depresji, zaburzeniach lękowych czy PTSD, ale nie wierzył w zbawienną moc pigułek, które przyjmował Daniel. Julian bowiem podczas pracy w Chicago poznał psychiatrę dr. Charlesa Osobrne, który był psychiatrą z powołania. To on zawsze powtarzał Julianowi, że “umysł ludzki jest delikatny jak porcelanowa filiżanka. Filiżankę łatwo jest stłuc jednak nigdy nie da się jej poskładać tak aby nadawała się do użytku”. Bez problemu zrozumiał metaforę mężczyzny. Umysł ludzki jest delikatny i bardzo łatwo go zniszczyć. zwłaszcza jeśli ktoś bawi się w terapie eksperymentalne. Julian jako lekarz nie eksperymentował z lekami podawanymi pacjentom. Tak był na bieżąco w terapiach leczących raka, znał najnowsze badania kliniczne jednak korzystał ze sprawdzonych źródeł. Nie wiedział z jakiś źródeł korzystał Daniel, ale nie uznał ich za medyczne. Lekarz, który zapisał mu leki był szarlatanem nie doktorem. Daniel obiecał, że przemyśli dalsze przyjmowanie specyfiku. Przestrzegał także kolegę, żeby był ostrożny, bo leki na choroby psychiczne miały pomagać nie szkodzić. Julian od wszelkiej maści pigułek wolał już kozetkę u Pedra. Rozmowę.
Julian bowiem nie przerwał terapii indywidualnej. Nadal dwa razy w tygodniu spotykał się z psychoterapeutą i rozmowy ułatwiały mu nie tylko funkcjonowanie, ale także życie z Ingrid. Wyciszyły go. Na chwilę obecną rozmawiali o Lopez, o ich związku o jego obawach związanych z byciem tatą. Julian nie był jeszcze gotów rozmawiać o Rumpelsztyku, ale coraz mocniej chciał porozmawiać z lekarzem o swoim ojcu.
Eduardo Vazquez popełnił samobójstwo i nie trzeba być dyplomowanym psychiatra, aby wiedzieć, iż to jedno wydarzenie zdeterminowało całe jego późniejsze życie. Dołączył do Dwóch róż stał się być może najmłodszym członkiem kartelu, ale nie najmłodszym morderca. Julian chciał to po prostu z siebie wyrzucić. Nie był nie to do końca gotów. Pedro natomiast zapewnił go, iż wszystko zostanie w czterech ścianach. Lekarz ma obowiązek złamać tajemnice lekarska tylko wtedy, gdy pacjent powie, że chce skrzywdzić siebie lub innych. Intuicja mu podpowiadają, iż Pedro wie z kim ma do czynienia.
Tylko nieliczni znali prawdziwą tożsamość Rumpelsztyka, znali jego twarz. Większość jednak słyszała o jego wyczynach. W półświatku był nie tylko człowiekiem, który potrafił z zimną krwią kogoś zamordować (jeśli zagrażał jemu albo jego bliskim) ale także potrafi ratować życie. Podczas operacji Huga, miejscowy chirurg Velazqez próbował z niego wydusić gdzie nauczył się wykonywać skomplikowane zabiegi chirurgiczne. Odpowiadał półsłówkami, bo jak miał wyjaśnić, że w kartelu. Tak studiował medycynę i raz czy dwa operował z lufą przy skroni? Pomyłka nie wchodziła w rachubę. W Chicago na początku myślał o chirurgii urazowej, ale bardziej kochał dzieci. Chciał ratować ich życie.
Siadając za kierownicą i jadąc w kierunku Monterrey na kolejne spotkanie z terapeutą spojrzał na leżący na siedzenia pasażera album. Uśmiechnął się pod nosem. Miał mu opowiedzieć, dlaczego wybrał taką a nie inną specjalizację. W albumie była odpowiedź. Wybrał onkologię dziecięcą.
— Pierwszą rzeczą, którą mówią, kiedy zaczynasz staż w szpitalu jeszcze jako student mówią ci nie idź na pediatrię — zaczął Julian przypominając sobie słowa jednego z rezydentów. — Drugą rzecz jaką słyszysz nie idź na onkologię dziecięcą.
— Ty wybrałeś onkologię dziecięcą —Zauważył psychiatra — Dlaczego?
— Miałem trzynaście lat, kiedy mama załatwiła mi wolontariat w szpitalu, w którym pracowała. Nie miała wpływu na oddział na jaki mnie przyjmą, ale myślę, że domyślała się, gdzie mogę trafić. Trafiłem na onkologię dziecięcą. Po pierwszym dniu chciałem odpuścić.
— Zostałeś —odpowiedział za niego Pedro. —Zostałeś mimo, iż to miejsce cię przerażało i smuciło, dlaczego?
— Czytałem im książki podczas przyjmowania chemii, rysowałem obrazki, podawałem nerki podczas torsji te dzieciaki były moją odpowiedzialnością. To były tylko dzieci. Pytasz, dlaczego zostałem onkologiem? Nie wiem, to nie był impuls, lecz przemyślana decyzja. Pierwszą rzeczą, której uczysz się będąc onkologiem to, że dzieciaki zawsze obniżają skalę bólu. Kiedy mówią boli na sześć tak naprawdę boli na osiem. To z czym się nigdy nie spotkałem jako lekarz to narzekanie. Te dzieciaki nie marudzą, nie narzekają, cierpią, ale w ciszy. To co cię uderza na onkologii dziecięcej to dziecięcy śmiech. Te dzieciaki też się śmieją, też kochają, ale najbardziej na świecie chcą żyć.
— Co jest w albumie?
— Gladiatorzy —odpowiedział uśmiechając się pod nosem. Swoim małym pacjentom zawsze mówią, że są gladiatorami a rak to ich wróg. Jest podstępny, ale zrobimy wszystko, żeby wygrać —otworzył album i wyciągnął z niego pierwsze zdjęcie. Zoey moja pierwsza samodzielna pacjentka onkologiczna. Białaczka. Zmarła w dniu swoich ósmych urodzin, James przekonał rodziców, aby podpisali dokumenty mówiące o tym, iż w przypadku braku akcji serca nie reanimować. Miał czternaście lat, Katie dwa tygodnie temu obchodziła dwudzieste pierwsze urodziny mogę ci powiedzieć ze szczegółami każdy przypadek. Jestem onkologiem dla tych zwycięstw i porażek. —wzruszył ramionami —nie mógłbym wykonywać innego zawodu.
— Ulubiony moment?
— Mam taką tradycję — zaczął — Kiedy dzieciak ma wychodzić do domu kupujemy tort — Duży kolorowy i patrzymy, jak zdmuchuje świeczki to jest mój ulubiony moment.
— Czujesz się wtedy jak Bóg?
— Nie, czuje się jak człowiek we właściwym miejscu
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 37, 38, 39 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 38 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin