Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 46, 47, 48 ... 55, 56, 57  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:39:37 09-09-22    Temat postu:

Capitulo 083 cz. 3

Ariana spotkała się z Ingrid nad jeziorem w Pueblo de Luz. Od dawna nie miały okazji poplotkować. Pogoda była piękna, wakacje powoli się kończyły i nad wodą roiło się od dzieciaków. Kupiły sobie owocowe koktajle w jednej z budek przy jeziorze i usiadły na leżakach. Lopez wyprostowała nogi, sącząc swojego drinka.
− Wiesz, czego tu brakuje? – zapytała Mulan, zakładając okulary przeciwsłoneczne i wyobrażając sobie, że leży gdzieś w ekskluzywnym kurorcie.
− Półnagich ratowników? – podsunęła Santiago, dobrze znając charakter i poczucie humoru przyjaciółki.
− Tego też! Ale miałam na myśli alkohol. – Lopez pociągnęła ze słomki, żałując że to tylko truskawkowy shake. – Julian może popijać, ale ja nie. To trochę nie fair.
− Został z Lucy? – zapytała Ariana, a Ingrid pokiwała głową. – Dał mi dzień wolny, żebyśmy mogły nadrobić zaległości. Więc słucham. Opowiadaj.
− Ja? Nie ma o czym. – Ariana również usadowiła się wygodnie na leżaku. Nie uszło uwadze Lopez, że przyjaciółka zaczerwieniła się po czubki uszu.
− Mieszkasz z gorącym rozwodnikiem, do tego lekarzem. Chyba jednak mamy o czym rozmawiać. – Ingrid poruszyła znacząco brwiami, przez co Ariana opluła się koktajlem ze śmiechu.
− Nie przypominam sobie, żebyś wcześniej uważała Sergia za “gorącego”. – Ariana zatoczyła cudzysłów w powietrzu.
− To było zanim zobaczyłam go bez koszuli. – Lopez opuściła na nosie okulary przeciwsłoneczne i wpatrzyła się na brzeg jeziora, gdzie Sergio uczył Jaime pływać. Był w samych kąpielówkach a przydługie wilgotne włosy zaczesał do tyłu. Nastolatek wydawał się być wniebowzięty, mogąc spędzać czas z ojcem. Popisywał się trochę przed Ellą i jej koleżankami, które siedziały nieopodał pod parasolem, razem z Alice, która spędzała z nową koleżanką dużo czasu. – I jak wam się układa?
− Jest dobrze, zadziwiająco dobrze. – Kąciki ust Ariany uniosły się, choć wcale tego nie planowała. Była szczęśliwa i ze zdumieniem stwierdziła, że wyobraża sobie wspólne życie u boku Sergia. – Chyba mogłabym się w nim zakochać
Lopez zakrztusiła się koktajlem owocowym po słowach przyjaciółki. Przypatrywała się jej przez chwilę, niedowierzając. Jeszcze do niedawna nie była pewna, czy chce z nim być, a co dopiero zamieszkać i wychowywać dziecko.
− Wow, musi być naprawdę dobry w łóżku – wymsknęło się Lopez, a Ariana zdzieliła się w rękę zwiniętym ręcznikiem. – Widzę, że nie zaprzeczasz – dodała zaczepnie. Santiago zawsze wydawała jej się pruderyjna i lubiła się z nią drażnić. – A co z Harcerzykiem?
− Co z nim? – Ariana wpatrzyła się w dal, nie bardzo chcąc rozmawiać o byłym chłopaku. – Wyjechał. Nie odpowiedział na żadną moją wiadomość. To chyba oczywiste, że to koniec. Nigdy nie miało prawa się udać.
Ingrid była odmiennego zdania, ale powstrzymała się od komentarza, nie chcąc denerwować przyjaciółki.
− Mówiłam ci, że zapisałam się na studia? – powiedziała podekscytowana, a Ingrid jej pogratulowała, wiedząc, że zawsze o tym marzyła. – Tylko wieczorowe, ale to zawsze coś.
− Gratuluję. – Ingrid wniosła swoją już prawie pustą szklankę, chcąc wznieść toast za przyjaciółkę. Ariana zaśmiała się i stuknęła swoją szklanką o jej, po czym wypiły za sukces Santiago.
Kto wie, może wreszcie odnalazła swoje miejsce w życiu.

***

Wstał skoro świt. W domu codziennie odbywał poranny jogging, więc nie widział powodu, by tym razem z tego zrezygnować. Słońce dopiero wschodziło, kiedy ubrał się po cichu i wyszedł tylnym wyjściem. Jordi jeszcze spał, Marcus słyszał, jak wrócił późno w nocy, ale na szczęście nie musieli ze sobą rozmawiać. Chłopak padł na łóżko w ubraniu i tak zasnął. Delgado rozgrzał się w ogródku, po czym ruszył brzegiem plaży, wykonując rundkę wokół osiedla domku letniskowych. Wrócił w sam raz na śniadanie.
Serafina już smażyła naleśniki i gofry. Na jego widok się rozpromieniła. Leopoldo, starszy jegomość o surowym wyrazie twarzy, który jednak szybko znikał, kiedy mężczyzna się uśmiechał, czytał poranną gazetę z lekkim niesmakiem.
− Ta dziewczyna jest niemożliwa – mruknął pod nosem, a Marcusowi rzuciło się w oczy, że czytał “Luz del Norte”. – Czy można być bardziej aroganckim?
− Leoś! – Babcia skarciła męża i wskazała głową Marcusa, który stanął w drzwiach, wyciągając z uszu słuchawki, które miał zwykle podczas ćwiczeń.
− Don Leopoldo, dzień dobry – przywitał się Delgado, a staruszek wstał od stołu rozpromieniony i uściskał bruneta jak własnego wnuka, klepiąc go po plecach z krzepą zupełnie nieodpowiednią dla siedemdziesięciopięciolatka.
− Witaj, Marcus, widzę, że nadal wstajesz skoro świt. Jesteś jak stary dziadek. – Mężczyzna zaśmiał się w głos, a Serafina uciszyła go, by nie obudził wnuków. – A co ty mnie tak uciszasz, Sera, niech już wstaną i pomogą w kuchni, ile można gnić w pościeli? Jeden użala się nad sobą całe wakacje i mruczy pod nosem, kiedy myśli, że nie słyszę, a drugi kradnie mi samochód i szwęda się po mieście.
Delgado przysłuchiwał się tylko cicho, nic nie mówiąc. Guzmanowie mieli sporo na głowie przy tej chałastrze dzieciaków i czuł się trochę winny. Babcia musiała wyczytać to z jego twarzy, bo poklepała go po policzku jak to miała w zwyczaju, by dać mu do zrozumienia, że zawsze jest tu mile widziany.
− Jedyna Marianela ci tutaj pomaga, reszta ma cię w nosie. – Leopoldo wskazał na wnuczkę, która od rana pomagała babci w kuchni.
− Cześć – przywitał się Marcus, a dziewczyna ponownie tylko pokiwała głową, rozbijając jajka do miski.
− Na litość boską, dziecko, przecież to Marcus, nie zachowuj się, jakby to był obcy człowiek. – Dziadek wywrócił oczami i zacmokał zupełnie jak jego żona. Podszedł do wnuczki i pocałował ją w czubek głowy, po czym oświadczył, że jedzie do domu w centrum miasta sprawdzić, czy jeszcze stoi. Wziął sobie jeden naleśnik na drogę i wpakował go sobie całego do ust, czym wywołał na twarzy Neli szeroki uśmiech.
− Marcus, bądź tak dobry i obudź chłopców. – Poprosiła Serafina, a on usłużnie wbiegł do góry.
Miguel już schodził na dół w potarganych włosach, wabiony pysznymi zapachami z kuchni, a Quen oporządzał się w łazience. Ku zdumieniu Marcusa, sypialnia Jordiego była pusta. Chłopak zniknął jak kamfora, ale Delgado nie miał czasu zastanawiać się, dokąd poszedł. Wyciągnął ze swojej torby mały pakunek i ruszył do pokoju Neli. Zapukał i po usłyszeniu cichego “proszę”, wszedł do środka.
Adora była już ubrana, czesała włosy przy toaletce Neli. Na widok Marcusa uśmiechnęła się szeroko.
− Jak się spało? – zapytał, ze zdumieniem omiatając wzrokiemm wielkie łóżko kuzynki Quena. Dawno nie był w tym pokoju.
− Wyjątkowo dobrze. Ten materac to raj dla moich pleców.
− Mam coś dla ciebie – powiedział, przysiadając na krańcu łóżka, a ona zrobiła to samo. – Miguel mówił mi, że masz dziś urodziny.
− Nie powinien...
− Dobrze, że to zrobił, wyszedłbym na głupka. Jak ojciec twojego dziecka może nie wiedzieć, kiedy masz urodziny? – Marcus wysilił się na sarkazm, po czym wręczył jej kwadratowy pakunek. – To nic specjalnego, ale pomyślałem, że chciałabyś to mieć. Nie wiem, co kupuje się dziewczynie przyjaciela, która spodziewa się jego dziecka. W każdym razie, wszystkiego najlepszego, Adoro.
Adora rozerwała papier i jej oczom ukazał się album ze zdjęciami. Nie jakaś chińszczyzna, ale porządny w skórzanej oprawie. Wewnątrz znajdowały się fotografie przedstawiające Roque i jego przyjaciół, ale Marcus starał się wybać głównie zdjęcia Gonzaleza.
− Nie mogę tego przyjąć, to pewnie twoje jedyne pamiątki po nim.
− Mam kopie, nie przejmuj się. – Marcus machnął ręką, uśmiechając się na widok jednego ze zdjęć, które zostało wykonane w tym domku, w ogrodzie.
− To wy? – zapytała Adora, z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem na widok gromadki dzieciaków.
− To Quen. – Delgado zaśmiał się na widok krótko przystrzyżonych włosów przyjaciela, który w wieku siedmiu lat miał fazę na nażelowaną fryzurę. – Wyglądał jak kretyn. A to Felix – wskazał na szczerbatego bruneta o długich kończynach, który ciągnął za włosy pulchną blondynkę, która była czerwona na twarzy od płaczu. – A to Olivia.
− Bustamante? – Panna Garcia wybałuszyła oczy ze zdziwienia. Pulchna blondynka w kucykach ze zdjęcia w niczym nie przypominała szczupłej gwiazdy musicalu, którą oglądała kilka tygodni temu.
Marcus pokiwał głową.
− Tak, jej mama jest chrzestną Felixa. A to ja i Roque. – Delgado wskazał palcem na dwóch chłystkow. Marcus wskoczył Roque na plecy i salutował do zdjęcia, a Gonzalez wyglądał, jakby uginał się pod jego ciężarem, ale mimo wszystko uśmiechał się szeroko do zdjęcia.
Podobnych fotografii było wiele, pod przedszkola przez szkołę podstawową a na liceum kończywszy, gdzie jednak zdjęć było dużo mniej, bo Roque oderwał się od grupy i nie spędzał już z nimi tyle czasu. Cała paczka w końcu straciła kontakt i każdy poszedł w swoją stronę. Marcus posmutniał trochę, więc żeby rozluźnić atmosferę przekartkował album i pokazał Adorze kilka innych zdjęć, gdzie Roque był jeszcze berbeciem.
– Te fotki dostałem od pani Beatriz. Może kiedyś Matteo będzie chciał zobaczyć zdjęcia ojca z dzieciństwa.
Adora wzruszyła się. Był to piękny prezent od serca. Przytuliła się do Marcusa, zanim zdążył ją powstrzymać.
− Dopiero co biegałem, jeszcze nie zdążyłem się umyć – powiedział z lekkim śmiechem, a ona pokręciła głową.
− Nieważne. Dziękuję.
Poklepał ją nieśmiało po plecach i wstał z miejsca trochę speszony. Potem poszedł się ogarnąć do łazienki a ona zeszła na dół na śniadanie. Za oknem widać było czyste błękitne niebo, a zapach smażonych gofrów roznosił się po całym domu. Serafina już nakładała każdemu solidną porcję. Siedzieli przy okrągłym stoliku, Miguel rozprawiał coś o lekcjach surfingu, zastanawiając się, czy ktoś będzie chętny, by mu tego dnia towarzyszyć.
− Weź Jordiego, ma swoją deskę na strychu, może cię nauczyć. – Babcia Guzman dołożyła Ozunie kilka placków, traktując go zupełnie jak jednego ze swoich wnuków.
− Jordi wyszedł o świcie i jeszcze nie wrócił – powiedział Quen z pełnymi ustami, za co został skarcony przez starszą kobietę.
− Jak to wyszedł? – Do kuchni wparował Fabian Guzman, witając się z matką cmoknięciem w policzek. – O której?
− Nie wiem, nie patrzyłem na zegarek, ale pewnie koło siódmej. – Ibarra zmarszył brwi. Wuj wyglądał na zdenerwowanego, a to oznaczało, że jego kuzyn będzie miał ponownie kłopoty. Nie lubił go, więc sprawiło mu to dziką satysfakcję.
− Daj spokój, Fabian, wracaj do miasta i niczym się nie przejmuj. – Babcia była rozdarta między miłością do syna i wnuka.
W kuchni pojawił się Marcus, już wykąpany i przebrany. Adora zachichotała na jego widok. Kiedy zapytał ją, dlaczego się tak zachowuje, powiedziała mu, że śmiesznie wygląda. Miał na głowie czapkę z daszkiem założoną do tyłu, krótkie spodenki i koszulkę, co znacznie burzyło jego image. Zwykle miał na sobie nieskazitelnie gładki szkolny mundurek. Dopiero teraz wyglądał jak nastolatek z krwi i kości.
− To kiedy wracamy? – zapytał Quen, stawiając sprawy jasno. – Jestem spakowany, możemy ruszać po śniadaniu.
Miguel spojrzał na niego zbolałym wzrokiem, napalił się na surfowanie po falach i zwiedzanie miasta.
− Nigdzie się stąd nie ruszycie. Marcus dopiero co przyjechał i chce odpocząć, nie po to haruje jak wół przez cały rok szkolny, żeby i w wakacje siedzieć nad książkami. – Serafina była stanowcza. – A tobie co się tak spieszy do domu? Nie podoba ci się u babci i dziadka?
− Nie o to chodzi... – mruknął Ibarra, ale dał za wygraną.
− Dziś zaczyna się doroczny festyn nad Zatoką. Idźcie i rozerwijcie się trochę, a nie wciąż siedzicie w domu. – Babcia była trochę nabuzowana po wcześniejszych słowach wnuka. – Jedynie Jordi się trochę rusza w te wakacje.
− Tak, kradnie dziadkowi samochód i rozbija się Bóg wie gdzie. – Quen szepnął Miguelowi na ucho tak, by babcia nie dosłyszała jego słów.
Zjedli śniadanie i postanowili wyjść na plażę. Adora czekała przy schodach, przypatrując się fotografiom na ścianach i na komodzie, podczas gdy chłopcy szukali desek surfingowych na strychu. Nela podeszła do Adory i wręczyła jej duży słomkowy kapelusz.
− Żebyś się nie nabawiła udaru, skarbie – powiedziała Serafina, zakładając na swoją siwą głowę podobne nakrycie. – Nie siedź za długo na słońcu i smaruj się kremem z filtrem. – Wcisnęła jej buteleczkę balsamu, chwytając wnuczkę pod rękę. – My z Nelą idziemy na spacer do miasta. Wróćcie na obiad, przygotuję wam coś pysznego.
Kobieta uśmiechnęła się dobrodusznie i zniknęła za drzwiami w towarzystwie jedynej wnuczki. Adora słyszała, jak chłopaki szamoczą się na strychu, rozpoznała głos brata i wrzaski Quena, z którym spierali się o coć, ale nie była w stanie zrozumieć słów. Uśmiechnęła się sama do siebie i z powrotem skupiła wzrok na fotografiach. Kilka z nich widziała już w albumie od Marcusa – przedstawiały gromadkę dzieciaków nad morzem. Były tam znajome twarze jej kolegów ze szkoły, ale też inne nieznajome, które jak sądziła należą do kuzynów Quena. Rozpoznała ciemne oczy Neli na jednym ze zdjęć, towarzyszyło jej tam dwóch wyższych chłopców, ale nie miała pojęcia, kim są. Domek w Veracruz, Niezapominajka, był bardzo przytulny a zdjęcia dopełniały tego rodzinnego obrazka. Zauważyła, że dwie fotografie są wyeksponowane bardziej niż pozostałe. Na komodzie w salonie stały oprawione w srebrne ramki. Jednym z nich było zdjęcie młodzieńca, starszego od niej, przystojnego i wsyportowanego o lekko zarozumiałym wyrazie twarzy. Fotografia wyglądała na nową, chłopak na zdjęciu miał około dwudziestu lat i pozował go aparatu jakby było to oficjalne zdjęcie do szkolnej kroniki. Adora przeniosła wzrok na kolejne zdjęcie – tym razem starsza fotografia przedstawiająca małą błondyneczkę, na oko może cztero czy pięcioletnią, szczerzącą białe ząbki do zdjęcia. Były też inne pamiątki, wszystkie oprawione w ładne, ozdobne ramki. Serafina musiała dbać, by nic się nie zniszczyło, wyglądało na to, że wszystko było regularnie czyszczone i odkurzane. Centralne miejsce należało do rodzinnego zdjęcia, na którym byli wszyscy Guzmanowie. Adora rozpoznała również Ofelię i Rafaela Ibarra.
− Co robisz? – zapytał ją Marcus znienacka. Zszedł na doł, ale nie zastawszy jej u stóp schodów, domyślił się, że jest w salonie. – Oglądasz zdjęcia?
− Yhmm. Jest ich tu mnóstwo. – Adora rozejrzała się po przestronnym saloniku. – A to Serafina? – wskazała na czarno-białe zdjęcie przedstawiające młodą kobietę, którą rozpoznała tylko po długim warkoczu i uśmiechniętych oczach.
− Tak, to chyba jedno ze ślubnych. – Marcus przypatrzył się uważnie długiej białej sukni Serafiny, która jednak była prosta, bez żadnych ozdób.
− Jest bardzo miła. Traktuje wszystkich jak wnuki, chociaż jesteśmy dla niej obcy – zauważyła Garcia de Ozuna, a Marcus jej przytaknął.
− Ta kobieta jest święta. To zadziwiające, bo pochodzi z Barossów. – Widząc zdumienie na twarzy Adory, wyjaśnił. – To kuzynka Fernanda Barosso. Rodzina wydziedziczyła ją, kiedy wzięła ślub z Leopoldem. Nie chcieli, żeby się wiązała z rolnikiem. No i pewnie było im głupio, kiedy Leopoldo się dorobił i wzbogacił. Później Sera nie chciała już mieć z nimi nic do czynienia.
− Guzmanowie to duża rodzina? – zapytała Adora, trochę zaintrygowana, skąd Marcus ma taką wiedzę.
− Spora. Większości nie znam. Zdaje się, że Leopoldo miał sporo braci i sióstr, a ci z kolei mnóstwo dzieci i wnuków, ale w większości porozjeżdzali się po Meksyku. Leopoldo i Serafina mają trójkę dzieci. Ofelia jest najstarsza. – Marcus przypatrywał się ramkom a jego wzrok dłużej zatrzymał się na wyeksponowanej dużej fotografii osiemnastolatka o zarozumiałym uśmiechu.
− Kto to? – zapytała dziewczyna, widząc spojrzenie Marcusa.
− Franklin Guzman. – Coś w głosie Delgado sprawiło, że Adorze przeszedł dreszcz po plecach. – Najstarszy syn Fabiana. Zmarł w zeszłym roku w wypadku samochodowym. – Mówiąc to, Marcus mimowolnie podparł dłonią lędźwie, co nie uszło uwadze Adory. – Słyszałaś o mojej kontuzji? Przez Franklina myślałem, że już nigdy nie zagram.
− To on cię kontuzjował? – zdziwiła się, a on pokiwał głową. – Graliśmy w przeciwnych drużynach, on był dwa lata starszy. Zawsze wszyscy nam mówili, że jesteśmy najlepsi i wynik meczu zależał od tego, który z nam strzeli więcej goli. Albo który lepiej fauluje. Był potężny, serio, kiedy na mnie wpadł, miałem wrażenie, że życie przelatuje mi przed oczami. Myślałem, że mnie sparaliżował.
− Grał nieczysto. – Adora wpatrzyła się w twarz Franklina, która nawet bez tej opowieści wydała jej się parszywa. – Po trupach do celu.
Marcus machnął ręką. Nie chował urazy. Ostatecznie wyszedł z tego, dzięki odpowiedniej fizjoterapii wrócił do siebie, choć nadal pozwalał myśleć Gilbertowi, że jego kaiera sportowa została przekreślona. Nie mógł jednak wściekać się na nieboszczyka. Franklin był jaki był, ale nie zasłużył na śmierć.
− A to? – Adora podniosła zdjęcie małej złotowłosej, uroczo uśmiechającej się do aparatu. – Jest śliczna. To jedna z wnuczek?
− Gracie. – Marcus uśmiechnął się smutno, patrząc w niebieskie oczy dziewczynki, roześmiane i pełne życia. – Była promyczkiem. Quen zawsze marudził, że musi nią niańczyć, kiedy tu przyjeżdżał, ale widziałem, że to lubił.
− Była? – Adorę uderzył czas przeszły. – Umarła? − Marcus pokiwał głową, odstawiając fotografię na miejsce.
− To była prawdziwa tragedia dla wszystkich.
− To też córka Fabiana?
− Nie, Debory, siostry Ofelii. Ona mieszka teraz w stolicy.
Adora pokiwała głową, nie chcąc męczyć Marcusa pytaniami. Widziała, że wspomnienie Gracie było dla niego trudne. Dziewczynka miała może cztery czy pięć lat.
− Idziecie czy co? – krzyknął w ich stronę Enrique, więc udali się na tył domu, gdzie czekał już na nich z Miguelem trzymającym deskę sufingową.
Rozdzielili się. Enrique ruszył z Ozuną na plażę, podczas gdy Marcus zabrał Adorę w drugą stronę.
− Gołąbeczki muszą pobyć trochę razem. – Zażartował Miguel, a Quen skrzywił się po tych słowach, kiedy zmierzali ciepłym piaskiem do miejsca, gdzie dobrze było ćwiczyć na małych falach.
− Nie irytuje cię to? – zapytał Ibarra, sam będąc trochę rozdrażniony. – To ich udawanie. Marcus może sobie zniszczyć życie.
− Sam wziął odpowiedzialność za nieswoje dziecko. Jest dorosły, nikt go nie zmuszał. – Miguel zmrużył oczy, chcąc uchronić je od słońca i wiatru. – A może myślisz, że moja siostra go zmusiła?
− Nic nie myślę. To po prostu porypane. – Quen skrzywił się, wpatrując się w swoją obandażowaną rękę. – Roque nie żyje, a oni bawią się w dom. Nie wiadomo, kto będzie następny.
− Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że za bardzo się nad sobą użalasz – oświadczył Miguel tonem znawcy, poprawiając sobie deskę pod pachą. – Obwiniasz wszystkich za swoją rękę, ale nie robisz nic, by wyzdrowieć. Co wyrabiałeś przez całe wakacje? Leniuchowałeś w łożku i spacerowałeś po plaży?
− gów*o wiesz – warknął Ibarra, wkurzony zachowaniem gościa.
− Powinieneś robić wszystko, co w twojej mocy, żeby przywrócić pełną sprawność. Masz dobrego fizjoterapeutę, dobrych lekarzy. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś wrócił do pełni sił.
− Słuchaj, gnojku, może połamię tobie wszystkie kości dłoni i wtedy porozmawiamy, co? – Quen podszedł kilka kroków do młodego Ozuny, który jednak nie odsunął się. – Mam cholerne druty w palcach. Wiesz, jakie to przyjemne?
− Nie wiem. Ale wiem, że gdybym był na twoim miejscu, nie poddawałbym się, tylko robił, co mógł. Przemyśl to. A tymczasem, fale wzywają.
Miguel uśmiechnął się i pobiegł w stronę oceanu, zostawiając Ibarrę w tyle. Wściekły nastolatek skrzywił się z bólu. Gdyby to było takie proste. Wyciągnął z kieszeni fiolkę z Vicodinem i łyknął dwie tabletki. Może na chwilę ból zniknie.

*

Przeszli na mniej uczęszczaną część plaży. Marcus pomógł Adorze wspiąć się na skałki, gdzie w lekkim cieniu drzew mieli idealną miejscówkę, by odpocząć i pooddychać świeżym morskim powietrzem.
− Często tu bywałeś – stwierdziła Adora, widząc, że Delgado prowadził ją tutaj niemal na pamięć.
− Ja i Roque odkryliśmy to miejsce, kiedy byliśmy dziećmi. Niewiele osób tu przychodzi. Można odpocząć. – Marcus rozłożył koc i pomógł dziewczynie usiąść na miękkiej powierzchni.
− Jaki on był zanim mnie poznał? – zapytała w koncu dziewczyna, nie patrząc na Marcusa. Od dawna chciała zadać to pytanie, ale nie miała odwagi, czując, że brunetowi również sprawia trudność rozmowa o zmarłym przyjacielu. – Przepraszam, nie chciałam ci o nim przypominać.
− W porządku. Kiedy jestem z tobą, łatwiej mi się o nim mówi. Mamy tu cząstkę jego. – Marcus wskazał na jej ciążowy brzuszek i wymienili smutne uśmiechy. – Był zaradny. Musiał szybko dorosnąć, kiedy ojciec zostawił rodzinę, był opoką dla matki. Lojalny, zawsze nas krył, kiedy robiliśmy coś głupiego – powiedział, śmiejąc się cicho. – Kiedy go poznałem, był wyższy ode mnie, o czym potem niestannie mi przypominał. Jako pięciolatek był bardziej dojrzały niż niejeden dorosły. Miał zawszę taką iskrę w oku, jakby wiedział, że wszystko jest możliwe. Ale z czasem to się zmieniło. Nie był złym dzieciakiem, ale pogubił się i nie dawał sobie pomóc. A może to ja po prostu nie potrafiłem mu pomóc.
Marcus posmutniał, nadal czując, że to jego wina, że przyjaciel zszedł na złą drogę.
− Nigdy nie pozbierał się tak naprawdę po odejściu ojca. Jego mama zachorowała, nie mieli pieniędzy i kiedy pojechałem z nim do Monterrey szukać starego Gonzaleza, stary w ogóle go nie poznał. Miał już nową rodzinę. Roque najbardziej na świecie bał się skończyć jak jego tata. Nie chciał być taki jak on. – Marcus spojrzał na Adorę, która głaskała się po okrągłym brzuchu. – Myślę, że dlatego zmienił zdanie, że chciał się zmienić dla ciebie i dziecka. Nie wybaczyłby sobie, gdyby postąpił tak, jak jego ojciec i zostawił cię samą.
Adora odwróciła głowę, nie chcąc, by Marcus zobaczył łzy na jej policzku. Nie udało jej się to. Delgado złapał ją za podbródek i otarł jej łzy wierzchem dłoni, przysiadając obok niej.
− A jednak się zabił – powiedziała. – Uciekł.
− Nie. – Marcus pokręcił głową. – Nie popełnił samobójstwa. To wszystko kłamstwa dyrektora i policji, którzy nie potrafią stawić czoła faktom. Roque miał problemy, był uzależniony, walczył z tym. Razem z mamą znaleźliśmy mu dobrą klinikę w Monterrey, był tam przez jakiś czas, ale potem wyszedł i znów zatoczył koło. – Marcusowi głos się załamał, kiedy wspominał przyjaciela. – Miał już nie brać, wziąć się garść. To Joaquin, to wszystko jego wina.
− Co masz na myśli? – Adora złapała Marcusa za nadgarstek, kiedy ten odwrócił wzrok, nie mogąc na nią patrzeć.
− Roque miał dług u Templariuszy, musiał go spłacić. Joaquin chciał, żeby testował dla niego jakieś nowe świństwo. Roque mówił, że nie ma wyjścia. Pewnie Villanueva mu groził albo jego matce. Ale wiem na pewno, że chciał z tym skończyć, chciał to doprowadzić do końca i uwolnić się od kartelu. Naprawdę wierzył, że mu się uda.
Adora pociągnęła nosem. Nie wiedziała, że to wszystko jest tak cholernie skomplikowane. Siedzieli w ciszy, wpatrując się w morskie fale. Adora zdjęła kapelusz i odłożyła go na bok.
− Był twoją pierwszą miłością? – zapytał nagle Marcus, czym totalnie ją zaskoczył.
− Ledwo go znałam – przyznała skruszona.
− Znałaś go lepiej niż niejeden z nas – upewnił ją Marcus. – Byłaś przy nim, kiedy najbardziej potrzebował wsparcia, kiedy nas nie było. To naturalne. Potrafił być czarujący, ale jakoś nigdy nie wyobrażałem go sobie z dziewczyną.
− A z kim, z chłopakiem? – zapytała, trochę jednak oburzona. Marcus się roześmiał.
− Nie, po prostu Roque zawsze był nieśmiały przy dziewczynach. Quen zawsze mu dogryzał z tego powodu.
− No tak, bo Quen to taki lovelas, co rozkochuje w sobie wszystkie panny w szkole – rzuciła złośliwie. Za kogo się ten Ibarra uważał.
− Jeśli chodzi o kontakty z płcią przeciwną, to wszyscy jesteśmy trochę zacofani – przyznał Marcus, biorąc to na klatę. – Ja myślę, że byłaś jego pierwszą miłością.
Wbił ją w osłupienie tymi słowami. Nie wiedziała, skąd wysnuł ten wniosek, ale instynktownie czuła, że to prawda. Siedzieli jeszcze przez chwilę w ciszy, po czym nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać.
− A kto jest twoją?
− Moją co? – Marcus podniósł głowę skonsternowany.
− Twoją pierwszą miłością, głuptasie.
Delgado pokręcił głową, śmiejąć się i dając jej do zrozumienie, że nie ma mowy, by jej się zwierzał. Musiała złapać go za rękę i potrząsnąć nią kilka razy.
− Nie powiem ci, będziesz się ze mnie śmiała.
− Obiecuję, że nie. – Adora uniosła w górę rękę na znak, że składa przysięgę, a on dał za wygraną.
− Ariana Santiago.
− Nasza bibliotekarka? – Adora przez chwilę nie miała pojęcia, o kim kolega mówi. Marcus spuścił głowę, śmiejąc się sam do siebie. – Marcusie Delgado, wytłumacz się.
− Mój brat się z nią przyjaźnił w liceum. Kiedy go odwiedzałem w San Antonio, zabierali mnie na różne wycieczki. Zawsze uważałem, że jest urocza. – Marcus był jednocześnie lekko zawstydzony i rozbawiony. To było tak dawno temu.
− A teraz nie jest? – zapytała podejrzliwie Adora, drocząc się z nim.
− Nic się nie zmieniła – przyznał tylko, po czym nie wytrzymał i roześmiał się w głos. – Miałem może siedem lat, to było bardziej zauroczenie.
Droczyli się tak jeszcze, spędzając miłe przedpołudnie nad morzem.
− Właśnie zdałam sobie sprawę, jak mało o tobie wiem – zauważyła Adora z nutką pretensji w głosie. – Ty wiesz o mnie prawie wszystko, nawet to, że straciłam cnotę na tylnym siedzeniu auta dyrektora.
− Sama mi o tym powiedziałaś – usprawiedliwił się, nadal lekko rozbawiony.
− Musisz się odwdzięczyć i opowiedzieć coś o sobie.
− Chcesz wiedzieć, jaki jest mój ulubiony kolor czy jak straciłem cnotę? – Delgado nadal nie przestawał się uśmiechać. Dobrze mu się rozmawiało z Adorą.
− A jak myślisz? – zapytała zaczepnie, uśmiechając się złośliwie. – Jesteś prawiczkiem?
− Chodźmy już, poszukajmy Quena i Miguela. – Brunet wstał z miejsca, otrzepując krótkie spodenki i wyciągając dłoń w stronę dziewczyny, by pomóc jej wstać.
− Hej, nie odpowiedziałeś!
− Już późno.
Adora nadąsała się, ale chwyciła jego dłoń i zeszli zboczem na plażę, kierując się zupełnie inną stronę. Z daleka widzieli rozkładające się wesołe miasteczko, które chcieli odwiedzić, ale było jeszcze za wcześnie.
− Wbierzmy się do San Juan de Ulua, to stara zamek, zespół fortec i umocnień nad portem Veracruz. Ale wezmę samochód, nie powinnaś tyle chodzić. – Marcus wystawił w jej stronę dłoń, by pomóc jej przejść przez jakiś zabłąkany pień drzewa, ale poradziła sobie sama. Uśmiechnął się sam do siebie, widząc, że Adora się dąsa. – Weźmy też Nelę, rzadko wychodzi z domu.
− Jak uważasz. – Garcia poprawiła sobie kapelusz, nie zaszczycając go spojrzeniem, co wydało mu się niezwykle zabawne.
Szli w ciszy, wychodząc na promenadę, gdzie roiło się od turystów. Kolorowe sklepiki z pamiątkami pękały w szwach. Marcus pozwolił Adorze wybrać lody w jednym z nich, sam prosząc o zwykłą waniliową gałkę.
− Nie lubisz o sobie mówić, co? – zapytała, skupiając uwagę na swoich lodach, które szybko topniały. – Jesteś dziwny – dodała na widok jego zwyczajnego wyboru lodów, a on musiał przyznać jej rację.
Adora obracała wieszaki w sklepach, szukając jakichś drobnostek dla ojca i matki. Marcus brał do ręki różne przedmioty, ale tylko po to, by zająć czymś ręce. Zerkał z zaciekawieniem na koleżankę, która zdecydowała się na pamiatkowe magnesy na lodówkę. Wrócili na plażę, kierując się w stronę domu, chcąc zobaczyć jak Miguel surfuje na falach. Woda była przyjemnie ciepła, więc przeszli brzegiem, mocząc nogi. Marcus związał sznurówki tenisówek Adory i zarzucił je sobie na szyję.
− Jane Williams, dwa lata temu na obozie piłkarskim – powiedział nagle, kiedy Adora zatapiała stopy w miękkim piasku, ciesząc się słońcem. Spojrzała na niego, jak na idiotę, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, ale wzruszył tylko ramionami, idąc dalej brzegiem Zatoki. – Chciałaś wiedzieć.
− Zaraz, zaraz! – Podbiegła za nim z lekkim trudem, nie mogąc uwierzyć, że udało jej się nakłonić go do zwierzeń. – Jane? Miałeś piętnaście lat, kiedy straciłeś dziewictwo?!
− Krzycz głośniej. – Delgado rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu ich znajomych, ale nie musiał się tym przejmować. Na plaży pojawiało się coraz więcej turystów zajętych swoimi sprawami.
− Opowiadaj!
Marcus wetknął dłonie głęboko do kieszeni i ruszył spacerem wzdłuż brzegu, a Adora kroczyła u jego boku, wpatrzona w niego z zaciekawieniem.
− Nie ma o czym. Pojechałem na międzynarodowy koedukacyjny obóz piłkarski do San Diego, zżyliśmy się ze sobą i tak jakoś wyszło.
− I tak jakoś zaliczyłeś jakąś laskę? Typowe. – Dziewczyna prychnęła, węsząc typową męską postawę.
− A co mam ci powiedzieć? Było dziwnie, miałem wrażenie, że nie wiem, co robię, a wszystko trwało tak krótko, że ledwo to pamiętam.
Zatrzymali się na piasku i popatrzyli na siebie z takimi minami, że oboje nie mogli się powstrzymać i wybuchnęli gromkim śmiechem.
− Ta Jane, masz z nią kontakt? – zapytała Adora, z daleka widząc już brata i Quena. Pomachała im ręką, ale żaden jej nie widział.
− Coś ty, to był tylko wakacyjny romans. – Za swój nonszalancki ton zarobił kuksańca w ramię. – Była o rok starsza, bardzo ładna i świetnie broniła gole, tyle pamiętam.
− Świnia – rzuciła Adora, a on złapał się za serce, udając, że go tym uraziła.
− Ja przynajmniej pamiętałem o gumkach – odgryzł się. Nie wiedząc czemu, roześmiała się. Cała ta sytuacja i tak była dość kuriozalna, nie pozostawało więc nic innego, jak tylko się z tego śmiać. – Poza tym, nieważny jest pierwszy raz a ostatni.
Zadarła głowę, by móc spojrzeć mu w oczy, które błyszczały zagadkowo i mimo wszystko nadal był dla niej tajemniczy.
− Tutaj jesteście! – Quen kroczył ku nim, ciężko powłócząc nogami. Za nim Miguel miał wypieki na twarzy i targał pod pachą deskę surfingową. – Wracamy do domu, ten głupek zapomniał kremu z filtrem.
− Sam jesteś głupek – warknął w jego stronę Ozuna, ale wszyscy skierowali się w stronę Niezapominajki, by trochę odpocząć, bo słońce dawało się we znaki, a Adora już wyglądała na nieźle zmęczoną.
Dziewczyna usiadła w bujanym fotelu w ogrodzie, chroniąc się w cieniu, podczas gdy Marcus poszedł po coś zimnego do picia. W domu panował harmider, ale nie miała siły zastanawiać się, co on oznacza. Kiedy Quen i Marcus wrócili z napojami, okazało się, że Leopoldo i Serafina zbierali się właśnie do wyjścia, bo zostali zaproszeni do sąsiadów na wieczór na kilka partyjek brydża, a to oznaczało, że dom mieli mieć pusty, bo Fabian Guzman wrócił porannym samolotem do domu.
− Po co on w ogóle przyjeżdżał? – zapytał Miguel, którego obecność wuja Quena trochę niepokoiła. – Wyglądał na wściekłego cały czas.
− Bo był. – Quen upił łyk zimnej lemoniady, wyciągając się w hamaku w ogrodzie. – Przyjechał jak usłyszał o wybryku Jordiego, żeby go utrzymać w ryzach, ale dziadek się wkurzył. Powiedział, że na jego terytorium on rządzi i ma wracać do domu.
− Ten Jordi brzmi jak same problemy – zauważył Miguel, wgryzając się w szaszłyka, które przygotowała Serafina przed wyjściem.
Quen musiał się z nim zgodzić. Zjedli obiad i po krótkim odpoczynku zdecydowali się wybrać do miasta, zahaczając o port i fortecę San Juan de Ulua. Nela była oporna i nie chciała jechać z nimi, ale w końcu Marcusowi udało się ją ubłagać. Wyglądała śmiesznie ściśnieta pomiędzy Quenem i Miguelem na tylnym siedzeniu jeepa, musiała się czuć bardzo niekomfortowo. Zwiedzili zamek i przeszli ruchliwymi kolorowymi ulicami. W jednej z kawiarni zjedli urodzinowy tort Adory, śpiewając jej sto lat, a pod wieczór wrócili do domu, chcąc rozpalić ognisko i zjeść kiełbaski oraz miękkie pianki, do których słabości przyznał się Marcus. Zrobili zakupy i wszyscy pomogli przygotować wieczór.
Quen uparł się, że przyniesie drewno do ogniska, czując się bezużytecznie, kiedy Marcus i Miguel wyręczali go w fizycznych pracach. Ostatecznie wściekł się, nie mogąc utrzymać ciężkich gałęzi w jednej ręce i pospadały mu w ogrodzie. Przeklinając, próbował się schylić, by je pozbierać, ale wtedy usłyszał dziwny świst i tuż koło jego ucha przeleciała strzała, która wbiła się w palmę po drugiej stronie ogrodu, do której ktoś przybił tarczę. Wkurzony spojrzał na balkon na piętrze, gdzie, jak wiedział, zobaczy swojego znienawidzonego kuzyna.
− Pojebało cię, chcesz mnie zabić? – krzyknął do smukłego chłopaka, który już naciągał cięciwę po raz drugi.
− Spokojnie kuzynku, nie celowałem w ciebie. − Wypuścił strzałę ze sportowego łuku, a ta przeleciała tym razem tuż nad głową Quena i wbiła się gruby pniak, który wcześniej opuścił na opał. – Szykujecie imprezę?
− Nie jesteś zaproszony. – Enrique z wściekłością odwrócił się od balkonu, na który wychodziło się prostu z pokoju kuzyna. Schylił się po drewno na opał i z lekkim trudem zaczął je zbierać.
Usłyszał jakiś trzask i jego kuzyn już po chwili stał przed nim, otrzepując ręce. Zszedł z balkonu po trzewie, które posadzone było za domem. Bez słowa wziął kilka gałęzi w ramiona, tuż sprzed nosa Quena, mówiąc coś o tym, że nie chce, by Ibarra się przemęczał. Oczywiście był złośliwy i Quen o tym wiedział, ale mógł tylko wściekle zaciskać pięści.
Jordi rzucił niedbale drewno w wyznaczonym do tego miejscu na plaży za domkiem dziadków, gdzie reszta grupy już się zbierała. Tylny plan Niezapominajki oświetlony był lampionami, dzięki czemu panowała tutaj miła atmosfera.
− Trzynastka, kopę lat. – Jordi uśmiechnął się na widok Marcusa, który jednak nie odwzajemnił uśmiechu. – Masz szczęście, że nie chrapiesz, bo inaczej nie pozwoliłbym spać ci u siebie w pokoju. A ci to kto, nowi kumple? – zapytał, wskazując na Miguela i Adorę, którzy nieśli z domu kiełbaski i pieczywo.
Rodzeństwo skrzywiło się na widok przybysza, który, jak już się domyślali, był osławionym kuzynem Ibarry. Zwracał się do Marcusa po jego numerku na boisku piłkarskim i zdawał się go nie lubić, zresztą ze wzajemnością.
− To Miguel i Adora. Zamknij się i rozpal ogień – warknął Ibarra, rzucając kuzynowi zapałki, które ten złapał w locie, przypatrując się przybyszom z zaciekawieniem.
− Który z was taki zdolny? – zapytał, mierząc wzrokiem brzuch Adory. – Ciebie, Queniu, nie podejrzewam. Wymierzył palcem po kolei w każdego z chłopaków aż w końcu spoczął na Marcusie. − Proszę, proszę. Pan idealny jednak oblał jakiś egzamin. Trzeba to oblać, chwila.
Ruszył biegiem w stronę domu, by po chwili wrócić z dwoma sześciopakami piwa. Otworzył jedną puszkę i podał ją Marcusowi, wznosząc toast za jego pierworodnego. Marcus nie przyjął jednak alkoholu, więc chłopak wzruszył ramionami i sam upił kilka łyków.
− Ale z was sztywniaki. – Zaczął rozpalać ogień, widząc, że nikt nie kwapi się, by to zrobić.
Usiedli na kłodach drewna lub na miękkim piasku i kocach. Wszystkim było wygodnie i całkiem nieźle się bawili, dopóki Jordi nie zaczął swoich głupich gierek.
− Więc jakie tu macie układy? – zapytał, obracając w dłoniach puszkę od piwa.
− Co masz na myśli? – Brwi Miguela zbiegły się razem.
− No, kto z kim i w ogóle? – Jordi sądził, że mówi jasno. – Marcus zapłodnił twoją siostrę, ale jak reszta, wszyscy się tak po prostu przyjaźnicie? No i gdzie jest Felix i Roque?
Adora upuściła na piasek swoją kiełbaskę, kiedy Jordi wspomniał o Gonzalezie. Chłopak nie rozumiał, co powiedział nie tak.
− Felix użera się z twoją matką w redakcji, a Roque... nie żyje – wyjaśnił Quen, nagle odczuwając silną ochotę, by również napić się piwa.
− O kurde. Przykro mi – powiedział Guzman, ale ciężko było stwierdzić, czy naprawdę mu przykro czy tylko mówił to dla zasady. – To w co gramy? – zapytał nagle, zmieniając temat, czym wszystkich wprawił w osłupienie. Widząc ich głupie miny, zachichotał, nie wierząc, że banda nastolaktów nigdy w ten sposób się nie bawiła. – No nie wiem, “prawda czy wyzwanie”, “jeszcze nigdy”, takie tam.
− W nic nie gramy, wcinaj swoją kiełbasę i nie pierdol. – Quen poczuł się poirytowany, że kuzyn robi mu wstyd przed znajomymi. Zawsze taki był.
− Zero z wami zabawy. A ty to w ogóle zrobiłeś się cienias, kuzynku, kiedyś taki nie byłeś.
Marcus obserwował uważnie przyjaciela i jego krewnego, którzy piorunowali się wzrokiem. Jordi jak zwykle prowokował Ibarrę.
− Komu piwka? – zapytał Guzman, spoglądając po wszystkich obecnych, którzy jednak pokręcili głowami.
Ku zdumieniu Delgado, Quen chwycił za jedną puszkę, otworzył ją i upił kilka łyków, krzywiąc się na gorzki smak.
− No co? – zapytał Ibarra, widząc karcący wzrok bruneta. – Może mam dbać o formę? Nie mam już kariery, więc równie dobrze mogę się napić.
Opróżnił puszkę, odrzucając ją gdzieś na bok i chwytając za kolejną.
− Nie powinieneś mieszać leków z alkoholem. – To Nela odezwała się znienacka, przez co Miguel podskoczył w miejscu, bo zupełnie zapomniał o jej obecności. Siedziała w oddaleniu od nich, skubiąc swoją piankę z ogniska i do tej pory się nie odzywała.
Marcus musiał się z nią zgodzić. Widział, że jego przyjacielowi nadal dokucza ból ręki i bierze silne tabletki. Nie powinien pić, ale Quen nic sobie z tego nie robił.
− Zostaw go, siostrzyczko, ma swój rozum. – Jordi klepnął Quena po ramieniu, podając mu kolejną puszkę.
− Dlaczego ty nie pijesz? – zapytał Delgado, od dłuższego czasu obserwując Guzmana.
− Ja? Muszę być w formie, jeśli chcę dotrzymać ci kroku na boisku – powiedział chłopak takim tonem, że zaintrygował Marcusa. Spotykali się czasem na boisku, bo Jordi grał w drużynie szkoły z San Nicolas de los Garza, gdzie jego ojciec był do niedawna burmistrzem. – Wnioskuję, że stary wam nie mówił o przeprowadzce? No to witam w klubie.
− O czym ty mówisz? – Nela spojrzała na brata zdumiona tymi słowami.
− To znaczy, że nie tylko mama się przenosi do Pueblo de Luz, ale my wszyscy wracamy na stare śmieci. – Jordi uniósł puszkę z piwem, chcąc opić tę cudowną wiadomość. – Przykro mi, kuzynku, ale utknąłeś ze mną na dłużej.
Quen miał minę, jakby ktoś smagnął go po twarzy ostrą gałęzią, a Nela zbladła tak, że Marcusowi przez chwilę wydawało się, że straci przytomność. Fabian nie poinformował dzieci o swojej decyzji, sam Jordi musiał dowiedzieć się niedawno i być może to było powodem jego eskapady dwie noce wcześniej. Quen chwycił kolejną puszkę z piwem i wypił ją niemal duszkiem.
− No to za****ście – powiedział z ironią, czując, ze los sprzysiągł się przeciwko niemu.

*

Kolejnego dnia wszyscy mieli już niezbyt tęgie miny, kiedy wyruszali na miasto, by nieco pozwiedzać. Serafina nie wiedziała, co jest tego powodem i kiedy wnuki i ich znajomi wychodzili na miasto, by pozwiedzać, nie mogła z nich wyciagnąć żadnych informacji.
− To źle, że Guzmanowie wracają do miasta? – zapytała Adora Marcusa, kiedy po południu szli posiedzieć na plaży. – Quen nie wydaje się być zadowolony. Od wczoraj prawie się nie odzywa.
− Jest wkurzony, on i Jordi skaczą sobie do gardeł przy pierwszej okazji. Zawsze ze sobą rywalizowali, a jak pewnie już zdążyłaś zauważyć, Quen nie znosi przegrywać – wytłumaczył Delgado, a ona pokiwała głową. Mimo wszystko posiadanie dużej rodziny w pobliżu wydawało się miłe. Kiedy mu o tym powiedziała, roześmiał się. – Z niektórymi członkami rodziny dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach. Fabian i Silvia to klasyczny przykład małżeństwa o wielkich ambicjach. Ona wzięta reporerka z dużego miasta, teraz redaktorka naczelna jednej z największych gazet w Nuevo Leon, a on... Powiedzmy, że Fabian Guzman nie zna słowa odpoczynek. Zasiadał w radzie miasta Monterrey, a potem został burmistrzem San Nicolas de los Garza, to jedno z największych miast w stanie. Widocznie znudziło mu się i teraz zmierza po stołek gubernatora.
− Skąd to przypuszczenie?
− Gilberto mówił mi, że Fabian jest sekretarzem w biurze gubernatora. Pewnie przeprowadzka do Pueblo de Luz ma mu dodać trochę punktów do życiorysu, jakby miasteczko miało być jego projektem. Nie zdziwię się, kiedy zacznie wymyślać jakieś ulepszenia. Zawsze lepiej to wygląda niż udoskonalanie i tak już rozwiniętego przemysłowego miasta.
− Marcusie Delgado, zadziwiasz mnie. Nie sądziłam, że taki z ciebie plotkarz. – Adora wpatrzyła się w niego ze śmiechem, zadzierając głowę i przytrzymując kapelusz, żeby jej nie spadł.
− To, że nie plotkuję, nie oznacza, że nie wiem, co w trawie piszczy. Ale powiem ci jedno – wcale nie dziwię się reakcji Quena. Teraz, kiedy przyszłość Rafaela wisi na włosku, lada moment będzie miał rozprawę, która zaważy o jego losach, Ibarrowie mogą stracić wszystko.
− Ale chyba po to jest rodzina, prawda? Żeby sobie pomagać.
− Tak, ale Ofelia jest bardzo dumna. Nie przyjmie pieniędzy od brata i właściwie jej się nie dziwię. Wszystkim będzie bardzo ciężko. Pozostaje nam tylko zaczekać, jak sytuacja się rozwinie.
Adora pokiwała głową ze zrozumieniem. Usiedli na kocu w cieniu palmy, obserwując jak Miguel surfuje z Jordim, który postanowił nauczyć go kilku trików.
− A ja się boję, jak zareaguje Felix – wyznał Marcus, wypowiadając na głos obawy, które czaiły się w jego głowie od wczorajszego wieczoru. – On i Jordi to mieszanka wybuchowa. Kiedy byli przyjaciółmi, bywało naprawdę różnie. Nie poznałaś jeszcze “mrocznego Felixa”.
− Kogo? – Adora nie była pewna, czy może się roześmiać, czy Marcus mówi poważnie. Wyglądało na to drugie. – Guzman miał na niego zły wpływ?
− Można tak powiedzieć. Krótko mówiąc, nie cierpią się chyba bardziej niż z Quenem. Jedyna nadzieja to, że Nela jakoś powstrzyma braciszka, czasem mam wrażenie, że tylko ona może go jakoś utemperować. Może to magia bliźniąt.
− Żartujesz, są bliźniakami? – Adora wpatrzyła się w majaczącą sylwetkę szczupłego chłopaka, który surfował na brzuchu, a zaraz potem przeniosła wzrok na zbierającą muszelki niską Marianelę w długiej kwiecistej sukience. – Nigdy bym nie zgadła. Są tacy różni.
− Też tak uważam. Jordi gada jednak za nich dwóch, ten koleś nie ma filtra. A Nela to słodka dziewczyna, muchy by nie skrzywdziła, ale czasami mam wrażenie, że jej właśni rodzice mają dosyć. Nie ma z nią komunikacji.
− Ze mną rozmawia – zauważyła Adora. Była to prawda, spędziły w jednym łóżku dwie noce i rozmawiały, co prawda krótko, ale kiedy były same Nela wydawała się być nieco bardziej onieśmielona. – Może po prostu nie umiecie do niej dotrzeć?
− Felix umiał. Sam nie wiem. Może gdyby tu przyjechał... Ale wtedy pozabijałby się z Jordim. – Marcus zdjął czapkę i poczochrał sobie włosy. – Poza tym, tata nie puściłby cię do domu z samymi chłopakami.
− Coś w tym jest. – Adora zachichotała, kładąc się na plecach z rękami pod głową. – Paco nie jest moim biologicznym ojcem, ale i tak najlepszym jakiego miałam.
− Nigdy o nim nie mówisz, o twoim prawdziwym ojcu – zauważył Delgado, kładąc się w tej sam sposób obok koleżanki. Było przyjemnie w cieniu palmy z pięknym widokiem na morze.
− Bo nie ma o czym, to kanalia i już nie żyje.
− Przykro mi.
− Niepotrzebnie. – Adora nie bardzo wiedziała, jak się z tym wszystkim czuć. Od dawna ukrywała tożsamość ojca, nie pojechała przecież nawet na pogrzeb, by nikt jej z nim nie powiązał. – Moim ojcem był Tristan Sawyer. Znałeś go?
− Ten policjant, który uprowadził Dimitra Barosso? – Marcus spojrzał w bok na leżąca obok niego dziewczynę. Nie mógł wyczytać nic z jej twarzy, bo przysłoniła ją rondem kapelusza. – Ale to by znaczyło, że...
− Że jestem spokrewniona z Barosso, owszem.
Leżeli tak przez chwilę i dopiero kiedy dał się słyszec cichy śmiech Marcusa, Adora zdjęła kapelusz i otworzyła jedno oko, by na niego spojrzeć. Miał zamknięte powieki a na jego twarzy malował się szeroki uśmiech.
− Wybacz, nic na to nie poradzę, że nasze życie jest jak z jakiejś telenoweli. – Mimo zamkniętych oczu zdawał się trafie odczytać jej reakcję. – Więc można powiedzieć, że Serafina Guzman jest twoją ciotką. To kuzynka twojej babki.
− Na to wygląda – powiedziała cicho i sama również się roześmiała. Nieprawdopodobieństwo tych wszystkich powiązań sprawiło, że nie pozostawało im nic innego. Wszystko było niedorzeczne. – Myślisz, że ona o tym wie? Patrzy na mnie tak dziwnie.
− Nie wiem, może – zgodził się Marcus. – Dawno straciła kontakt z rodziną, ale może takie rzeczy się po prostu wie. Pogadaj z nią.
− Sama nie wiem. – Adora pogładziła się po brzuchu, gdzie jej synek zdawał się już nie kopać, a urządzać prawdziwy koncert na perkusji. Marcus zobaczył jej minę. Wyciągnął telefon i dwie słuchawki bezprzewodowe. Jedną wetknął Adorze w prawe ucho, sam biorąc lewą i odpalił specjalną playlistę Roque z jego ulubionymi klasycznymi kawałkami. Maluch uspokoił się trochę, a może tylko Adora. – Przeraża mnie to. Że wiesz, o czym myślę.
Marcus spojrzał na nią zdziwiony, ale nic nie odpowiedział. Przymknął oczy i wsłuchał się w muzykę. On również potrzebował uspokojenia.

*

Doroczny festyn w Veracruz niewątpliwie przyciągał nie tylko turystów, ale też wielu mieszkańców miasta. Roiło się tutaj od młodzieży, ale też starszych ludzi, którzy korzystali z ostatnich dni wakacji i pięknego ciepłego wieczora. Stragany porozkładały się na specjalnie przygotowanym placu, nie zabrakło również kolejek górkich i diabelskiego młyna. Popularnością wśród dzieci cieszył się salon luster, a starsi woleli rozrywki dla dojrzalszych, szczególnie upodabając sobie budki z alkoholem i głośną muzyką. Jordi stał przy strzelnicy z nagrodami, strącając puszki jedna po drugiej, z jakąś dziwną zawziętością celując do każdej z nich, na koniec wygrywając wielkiego pluszowego misia, którego wcisnął bez słowa siostrze. Quen bardzo chciał spróbował swoich sił, żeby pobić kuzyna, ale z jedną ręką niewiele mógł zdziałać.
− Co powiesz, Delgado, idziemy skoczyć? – zapytał Guzman, klepiąc Marcusa zaczepnie w ramię i wskazując wysoką więżę do skoków na bungee. Wysoki brunet spojrzał na niego jak na idiotę. – Pękasz?
− Masz mylne wyobrażenie, że dam się sprowokować. Nie potrzebuję ci niczego udowadniać.
− Czyli cykor – stwierdził Jordi, jakby w ogóle go nie słuchał.
− Ja pójdę. – Quen podał Neli kubek z napojem, który popijał i ruszył w kierunku wieży.
− Quen, nie idź. – Marcus pokręcił głową, ale Ibarra machnął zdrową ręką.
− A co więcej może mi się przydarzyć? Już gorzej być chyba nie może?
Miguel skrzywił się, widząc, że do Ibarry jednak nie dotarło nic z tego, co mówił mu pierwszego wieczoru. Oznajmił, że pójdzie z nimi, żeby przypilnować Ibarry.
− Czy on jest normalny? – zapytała Adora Nelę, która uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.
− Lubi się popisywać – wyjaśniła, wyrzucajac do kosza resztke napoju kuzyna.
− Dobrze, że nie dałeś się sprowokować. – Adora pogratulowała Marcusowi zdrowego rozsądku.
− Znam jego metody. Poza tym skakałem już na bungee, nic specjalnego. – Marcus był jednak nieco zaniepokojony o przyjaciela, który zniknął w oddali ze swoimi towarzyszami.
– Pójdę tam, nie będę wam przeszkadzać. – Marianela wskazała na karuzelę łańczucową, a oni szybko zaprotestowali, nie chcąc się rozdzielać.
Była to karuzela dla dzieci, ale odpowiednia dla dziewczyn, jednej w ciąży a drugiej bojącej się własnego cienia. Adora ze zdumieniem stwierdziła, że nie było jej nawet niedobrze po krótkiej rundce z małymi brzdącami, które śmiały się na widok starszych koleżanek na karuzeli dla dzieci. Marcus zrobił im zdjęcie z zaskoczenia, świetnie uchwycając mieniące się światła karuzeli i uśmiechy dziewcząt podczas jazdy. Starał się upamiętnić ten wyjazd, bo zapewne była to ostatnia wycieczka Adory przed porodem. Poza tym, Roque zawsze forsował wspólne zdjęcia, dokumentując wszystkie wspólne wypady. Czuł, że teraz na nim spoczęła odpowiedzialność.
− Chodźmy tutaj, może być ciekawie! – Adora wyglądała teraz jak małe dziecko a nie jak przyszła mama, wskazując jeden z namiotów, w którym wróżenia z dłoni i kart podejmowała się jakaś wróżka.
− Wyrzucone pieniądze w błoto. – Marcus prychnął, nie wierzył we wróżby. Wiedział, że to tylko tani chwyt, by obedrzeć z kasy spragnionych wrażeń turystów. Wokół Pubelo de Luz również roiło się od Romów, którzy obiecywali złote góry za kilka peso. Wyglądało na to, że tutaj również lubili takie atrakcje.
− Nie bądź taki, chodź. – Nela pociągnęła go za rękę w stronę namiotu, czym tak był zaskoczony, że nawet nie oponował.
W namiocie panował zaduch, Marcus poczuł, że momentalnie pot spływa mu po karku. Było tu strasznie duszno i zaczął się martwić o Adorę, ale ta nie wyglądała na wzruszoną. Usiadła przy okrągłym stoliku, gdzie wróżka − Cyganka w kolorowej chustce na głowie z mnóstwem koralików – już czekała, by zdradzić im tajniki ich losu. Nela zajęła miejsce oboj Adory, więc chcąc nie chcąc, uczynił to samo, płacąc za usługę. Cyganka zabrała pieniądze ze stolika tak szybko, że nawet nie zdążył zauważyć – jedynie błysk mnóstwa bransoletek i pierścionków na szczupłych dłoniach, którymi wymachiwała tak, że zakręciło jej się w głowie.
Na pierwszy ogień poszła Nela, której Cyganka wywróżyła “wielkie zmiany i wrogie otoczenie”, co było tak ogólnikowe, że Marcus niemal się roześmiał. Wspomniała też o kilku charakterystycznych cechach charakteru, kiedy pytała Nelę o datę urodzin, ale gołym okiem można było stwierdzić, że dziewczyna jest nieśmiała i małomówna, nie musieli za to płacić. Kiedy przyszedł czas na Adorę, Marcus nie mógł się powstrzymać i szepnął tajemniczym tonem, udając zainteresowanie:
− Niech zgadnę: spotkasz wysokiego bruneta?
Nela parsknęła śmiechem, a Adora musiała nieźle się powstrzymać, by nie uczynić tego samego. Cyganka wyglądała na niezadowoloną. Kiedy Delgado się uspokoił, przeszła do wypytywania Adory o jej datę urodzin i planowaną datę narodzin dziecka. Wywróżyła jej dużo dobrego, bogactwa duchowego i materialnego. Adora wystawiła jezyk w stronę Marcusa, czując się usatysfakcjonowana. Nie wierzyła w takie rzeczy, ale miło było usłyszeć coś miłego. Kiedy przyszła kolej na Marcusa, wiedział, że wkurzył wróżkę do tego stopnia, że usłyszy jakieś okropności.
− 13 marca 1998 – powiedział, kiedy zapytała go o datę urodzenia. Od razu wiedział, że popełnił błąd, mógł skłamać i zobaczyć, jak wówczas zareaguje kobieta, która odprawiała jakieś ciche czary-mary, wpatrując się w jego twarz jak zahipnotyzowana.
− Piątek trzynastego – powiedział zachrypniętym głosem. – Urodziłeś się w pechowym dniu, chłopcze.
− W Meksyku, to wtorek trzynastego uważany jest za pechowy – zauważył rozsądnie, mając nadzieję, że uda mu się złapać kobiete na oszustwie, ale była nieugięta.
− Ale ty nie jesteś stąd, prawda?
− Nie – zgodził się, bo w końcu urodził się w stanach.
Wróżka zaczeła się krzątać z jakimiś księgami i tabelami księżycowi, po czym powiedziała sama do siebie “Aha!”, jakby znalazła to, czego szukała.
− 13 marca 1998 roku była pełnia księżyca, a nawet półcieniowe zaćmienie księżyca – powiedziała dramatycznym szeptem, który jednak nie zrobił na Marcusie wrażenia. – Wiesz co to oznacza, urodzić się w czasie pełni?
Ugryzł się w język, by nie powiedzieć “mam to gdzieś”. Był praktyczną i rozsądną osobą, która nie wierzyła w takiej bzdury, ale był też kulturalny, więc się powstrzymał. Cyganka przystąpiła więc do wyjaśnienia.
− Twoja natura jest pełna sprzeczności. Jesteś stworzony do wielkich rzeczy, młodzieńcze, ale źle wykorzystany potencjał może się skończyć... tragicznie. − Kobieta załamała głos, oczekując pewnie pytań lub zszokowanych okrzyków, ale nic takiego nie miało miejsca. Marcus był niewzruszony. − Pełnia księżyca może prowadzić ludzi do szaleństwa. Masz wolnego ducha, czysty umysł, ale za to twoje serce jest dzikie, chłopcze, a to nie wróży niczego dobrego. Jesteś w stanie osiagnąć wielkie sukcesy, ale możesz też pogrążyć się w okropnym chaosie emocjonalnym. Możesz być namiętny i impulsywny, ale to często kończy się źle. Bardzo źle.
Marcus nie mógł powstrzymać prychnięcia śmiechem, co bardzo nie spodobało się wróżce. Widocznie jednak chciała mu zaimponować, bo wzięła go za rękę i odwróciła ją wewnętrzną stroną do góry, marudząc coś pod nosem. Dobrze wiedział, co zaraz nadejdzie.
− Twoja linia życia jest niezwykle krótka – oznajmiła kobieta, a Marcus patrzył na nią z rozbawieniem.
− Czyli podsumowując: mogę być wilkołakiem, ale to w zasadzie nie ma znaczenia, bo i tak niedługo umrę?
Nela zakaszlała cicho, by zamaskować wybuch śmiechu, a Adora zacisnęła usta tak mocno, że wyglądały jakby skleiła je super glue. Cyganka jednak już nie była oburzona. Miała taki dziki wzrok, że wyglądała nawet trochę strasznie.
− Możesz się śmiać. Znam takich jak ty, co wierzą tylko w to co namacalne, co można zobaczyć, a nie w to, czego nie widać gołym okiem. Jesteś mądry, ale ta mądrość kiedyś cię zgubi, bo brak ci perspektywy.
− Pani wybaczy, ale zrobiło się już późno. – Marcus zerknął na zegarek, nie mając ochoty dłużej tego słuchać. – Dziękujemy.
Dziewczyny wyszły z namiotu pierwsze, ale kiedy Marcus chciał iść za nimi, wróżka chwyciła go mocno za nadgarstek, udaremniając mu to.
− Nie idź tam – powiedziała, a on poczuł się totalnie zirytowany. Co ona sobie myślalała?
− Proszę mnie puścić, chcę wyjść z namiotu.
− Nie wchodź tam.
− Dokąd mam nie wchodzić? Ja chcę WYJŚĆ – zaakcentował ostatnie słowo, próbując delikatnie wyciągnąć nadgarstek z jej dłoni.
− Jeśli pójdziesz, nie będzie odwrotu.
− O czym pani mówi?
− Po prostu nie idź. Nie wygrasz z tym. Nie uda ci się.
Marcus wyrwał dłoń z jej uścisku. Jeszcze czego, żeby próbowała wydębić od niego więcej pieniędzy, wymyślając jakieś głupie wróżby.
− Co ona ci tam jeszcze mówiła? – zapytała Adora, a on tylko uśmiechnął się na znak, że ma się tym nie martwić. Był jednak trochę roztrzęsiony, a może po prostu zły na tę starą oszustkę?
Chłopcy wrócili z wieży bungee z lekko rozdygotanymi nogami. Wszyscy skoczyli, Quen i Miguel bardziej pod presją niż dlatego, że mieli ochotę. Ibarra trzymał się za rękę, krzywiąc się tak, że Marcus nie mógł powstrzymać spojrzenia pełnego litości.
− Przestań – warknął Quen w stronę przyjaciela, a ten uniósł tylko ręce. W końcu nic nie powiedział. Ibarra wyciągnął fiolkę z tabletkami i wziął jedną bez popijania.
− To na pewno dobry pomysł? – zapytał Marcus, ale Quen tylko wywrócił oczami i pociągnął kuzynkę, by zobaczyć jakiś teatrzyk ulicznych grajków. Miguel poszedł za nimi, a Marcus udał się kupić przekąski.
Adora została sama z Jordim, zdając sobie sprawę, że ten przygląda jej się z ciekawością od dłuższego czasu.
− Trafiło ci się ziarno – podzielił się z nią swoimi przemyśleniami, kiedy przyłapała go na gapieniu się. – Złapałaś Trzynastkę na dziecko, a to nie lada wyczyn.
− Nikogo na nic nie złapałam. A ty dlaczego mówisz do niego jak do numeru, nie wiesz jak się nazywa? – Ten koleś ją irytował i wcale się nie dziwiła, że Quen go nie lubił. Trochę ją jednak intrygowało, dlaczego Felix przyjaźnił się z kimś takim.
− Mów, co chcesz, ja wiem swoje. Wiedziałaś, co robisz. – Jordi pokiwał głową, jakby sam siebie zapewniał, że ma rację. – Rodzice Normy są dziani, Marcus odziedziczy niezłą fortunkę. Do tego spora emerytura wojskowa po ojcu no i amerykańskie obywatelstwo, możecie żyć jak pączki w maśle za granicą. Radzę ci tam pojechać i urodzić, żeby dać dziecku lepszy start.
− Dzięki za radę, ale sama zdecyduję, co jest najlepsze dla mnie i mojego dziecka – odwarknęła, odrzucając do tyłu włosy, które splotła tego dnia w warkocza.
− Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym głupsze mi się to wydaje. Nie lubię go, ale Delgado nie jest z tych, co myślą fiutem. – Jordi zastanowił się przez chwilę. – Od kiedy tu jesteście, chodzicie sobie na spacerki i obiadki, ale jakoś nie widziałem, żebyście się całowali albo chociaż trzymali za ręce.
− Jesteś zboczeńcem, że nas obserwujesz? – Była wściekła, czy on chciał właśnie wytknąć jej kłamstwo.
− Nie pochlebiaj sobie. Po prostu ta sprawa śmierdzi z daleka, tyle ode mnie. Idzie twój kochaś. – Jordi wskazał palcem Marcusa, który niósł churros.
− Wszystko w porządku? – zapytał, widząc, jak Guzman szybko się oddala, nie chcąc się z nim konfrontować.
− Tak. Kupiłam bilety na diabelski młyn. Idziemy? – zapytała, przywołując na twarzy uśmiech, ale widział, że jest roztrzęsiona.
Wsiedli na karuzelę, kiedy akurat zerwał się chłodniejszy wiatr. Marcus zdjął z siebie bluzę i okrył nią ramiona Adory, widząc, że zrobiło jej się chłodno. Objął ją ramieniem, a ona wtuliła się w jego klatkę piersiową i, nie wiedzieć kiedy, zasnęła zmęczona ciężkim dniem.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:52:33 09-09-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:59:00 15-09-22    Temat postu:

Temporada III C 084

Victoria/ Manuel/Fabricio/Emily/Javier/ Ingrid/ Rosie/Leo


Miejsce w którym jeszcze kilka tygodni temu stał ratusz zionęło pustką. Przestrzeń pojawiła się nagle i niespodziewanie, a delikatna równowaga została nieodwracalnie zachwiana. Manuel Dominguez przejmował urząd w niepewnych czasach. Z wielu powodów. Przede wszystkim urząd miejski, który przez lata był bijącym sercem miasta upadł. Budynek był symbolem, który nie runął gdy groził mu Sebastian Romo, lecz zakończył swoje istnieje z chwilą gdy Montserrat Russo przypomniała wszystkim kim był i co zrobił. Mimo , iż sprawczyni została ujęta i oczekuje w areszcie na proces ludzie nie czują się bezpieczni. Boją się chodzić do pracy, spacerować z dziećmi czy psami gdyż zamachowcem była kobieta-policjantka. Ta sama kobieta składała śluby, że będzie służyć i chronić. I te śluby złamała. Policja odnotowała najwyższy spadek zaufania społecznego od dziesięciu lat. Dominguez nowo obrany burmistrz Monterey musiał skupić się na przyszłości, nie rozpamiętywać przeszłości i nie pozwolić aby wrogie kartele rozerwały miasto na strzępy. Łatwizna , pomyślał z przekąsem dłonią przeczesując włosy. Odkąd objął urząd przybyło mu nie tylko zmartwień, ale także siwych włosów na głowie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że fotel burmistrza to wyzwanie, ale atak na ratusz na kilka dni przed wyborami? Na to nie przygotowali go najlepsi doradcy.
Sytuacja zmusiła go do podjęcia drastycznych kroków. Przede wszystkim urząd miasta został przeniesiony do jednego z biurowców. Ratusz dzielił powierzchnie biurową z biurem call center i kilkoma znajdującymi się w budynku placówkami towarzystw ubezpieczeniowych. Przerwa w pracy ratusza nie wchodziła bowiem w rachubę. Miasto musiało normalnie funkcjonować. To obiecał ludziom którzy na niego głosowali i słowa zamierzał dotrzymać. Od dwudziestu jednak minut wpatrywał się w makietę zamówionego projektu. Projekt nowego budynku ratusza został zatwierdzony przez radę miasta i lada dzień miała ruszyć budowa. Jeden problem z głowy, pomyślał podchodząc do okna. Rozlokowanie urzędników w biurowcach miało jeden plus; zapierający dech w piersiach widok. Miasto Monterey jawiło się jako piękne i magiczne miejsce. I dla postronnego obserwatora, turysty właśnie takie było.
"Sultana del Norte" była piękną i kapryśną kochanką. Widział piękno tego miasta, jego nowoczesność, czuł jego pęd jednocześnie był świadom jego brzydoty i niebezpiecznych zakamarków. W mieście nadal znajdowały się całe dzielnice do których nocą gdy nie znasz tam nikogo bądź tam nie mieszkasz lepiej było się nie zapuszczać.
— Burmistrzu — głos wyrwał go z zadumy i zmusił wzrok od oderwania wzorku od krajobrazu. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na swojego asystenta. — Przyszła pani Reverte — poinformował go mężczyzna.
—Zaproś ją do środka.
— Oczywiście — wycofał się na korytarz. Manuel nie ruszył się z miejsca uważnie przyglądając się idącej korytarzem kobiecie. Po raz pierwszy od objęcia urzędu i umieszczenia go w biurowcu uznał, że to była dobra decyzja. Dzięki wszechobecnemu szkłu mógł bezkarnie wpatrywać się w córkę Inez Romo. Wiedział jej fotografie, mówiono mu, że jest podobna do matki, lecz na żywo robiło to jeszcze większe wrażenie. Zwłaszcza jeśli w pamięci ma się dość świeży obraz jej matki. Pomyślał, że Victoria Diaz de Reverte nosi damskie garnitury z taką swobodą jak jej matka broń. Podejrzewał także, że i bronią Elena Victoria potrafi się posługiwać. Uśmiechnął się gdy weszła do środka.
— Panie burmistrzu — przywitała się. Spotkali się w pół drogi. Uścisk dłoni miała zdecydowany. Odpowiedział tym samym.
— Pani zastępczyni burmistrza — odpowiedział na powitanie. — Dzień dobry, mam nadzieję, że nie miała pani problemów z odnalezieniem nas?
— Nie, mój kierowca świetnie sobie poradził — odpowiedziała i uśmiechnęła się. Dominguez miał twarz miłą dla oka. — Cieszę się, że znalazł pan dla mnie czas.
Uśmiechnął się wystudiowanym przez miesiące kampanii wyborczej uśmiechem.
— Kawy? — zapytał ją.
— Chętnie, z mlekiem.
Przeniósł spojrzenie na swojego asystenta, który skinął mu głową i wycofał się z gabinetu. Zapadła cisza. Victoria zrobiła krok w kierunku stołu i popatrzyła na makietę budynku. Uśmiechnęła się dostrzegając znajomą kreskę Hektora. Blondyn nie był wstanie oderwać od niej oczu. Popatrzyła mu w oczy.
— Przepraszam — wydukał jak uczniak i zganił się natychmiast, bo Victoria posłała mu ciepły uśmiech. Uśmiech, którego nigdy nie widział na twarzy Inez. — Zazwyczaj nie mam problemów z zebraniem myśli i nie gapię się bezczelnie na moich gości.
— Nie ma pan za co przepraszać — urwała gdyż do środka wszedł asystent z kawą. Victoria zaczekała, aż mężczyzna postawi napoje na stole w sali konferencyjnej. Ona i Manuel usiedli w wygodnych fotelach na przeciwko siebie. Mężczyzna podał jej filiżankę kawy. — Przyzwyczaiłam się. Ludzie najpierw widzą we mnie córkę Inez Romo i Rzeźnika z El Paso później Victorię — wyjaśniła upijając łyk kawy. — Jestem kimś więcej niż córką mojej matki.
Nie mógł się z nią nie zgodzić. Victoria mogła być fizycznie podobna do Inez, lecz miała ten ciepły błysk w oku którego nigdy nie widział u Romo.
— Nie przyjechałam na to spotkanie rozmawiać o moim drzewie genealogicznym — odparła z lekkim uśmiechem blondynka i odstawiła filiżankę na stolik.
— Nie zaprosiłem cię tutaj po to żeby je z tobą omawiać — zapewnił ją. — Chcę pomówić o warunkach ewentualnej współpracy między naszymi miastami — powiedział wprost. — Zapoznałem się z waszą ofertą — zaczął i przesunął w jej kierunku teczkę z dokumentami — mam kilka uwag.
Victoria popatrzyła na niego przez chwilę, później sięgnęła po dokumenty. Prześlizgnęła wzrokiem po uwagach jakie miało miasto Monterey reprezentowane przez Domingueza w kwestii ich współpracy.
— To uczciwa cena za półroczną dzierżawę — stwierdziła zamykając teczkę i kładąc na niej dłonie. Manuel popatrzył na jej dłonie i na paznokcie które rzuciły mu się w oczy. Uśmiechnął się kącikiem ust. Blondynka również na nie zerknęła. Każdy paznokieć był pomalowany na inny kolor. — Mój syn wybierał — wyjaśniła. Nie miała serca ich zmywać.
— Na stole mamy również ofertę z innego miasta. Identyczne warunki, lecz niższa cena.
— Pueblo de Luz oferuje wam jeden budynek — odpowiedziała uśmiechając się kącikiem ust gdy popatrzył na nią zaskoczony. — Valle de Sobras kompleks składający się z trzech budynków przystosowany na produkcji ceramiki. Większy metraż, więcej naturalnego światła. Dodatkowo na naszych barkach będzie spoczywał transport pracowników z i po pracy.
— Większość pracowników tej konkretnej fabryki pochodzi z Valle de Sombras — zauważył.
— Pracownicy otrzymują zwrot kosztów dojazdu z i po pracy. To jest — otworzyła swój notes — trzysta peso miesięcznie. Firma zatrudnia stu dwudziestu pięciu pracowników niższego szczebla z czego siedemdziesiąt procent dojeżdża prywatnym środkiem transportu lub komunikacją publiczną. Miesięczny koszt dla waszej fabryki to rocznie około czterech tysięcy peso rocznie na jednego pracownika.
— Znam te liczby i wiem, że chcesz łatać budżet naszym kosztem,
— A ja wiem, że rozważacie przeniesienie produkcji do innego stanu — odparowała. — Miasto po ostatnich wydarzeniach szuka oszczędności tak jak moje miasto szuka zysków.
— Chcesz się spotkać w połowie drogi?
— Chce aby osiemdziesiąt pięć kobiet w następnym miesiącu miało pracę — odpowiedziała. — Dlatego proponujemy roczną dzierżawę trzech budynków fabryki przystosowanej do produkcji ceramiki, magazyn i dorzucimy wam do tego zakładowa kuchnie.
— Zakładowa kuchnię.
— Na terenie zakładu jest kuchnia do przygotowywania posiłków i stołówka.
— Gdzie jest haczyk?
— Umowa dzierżawy na cztery lata — odpowiedziała.
Manuel roześmiał się perliście. Niewątpliwie miała coś ze swojej matki.
— Dwa
— Trzy — podbiła stawkę.
— Burmistrz wie o naszych negocjacjach? — zapytał ją.
— Oczywiście — skłamała gładko blondynka. Fernando nie miał o niczym bladego pojęcia. Victoria i kilku najbliższych współpracowników opracowali i złożyli ofertę miastu Monterey za plecami burmistrza.
— Dobrze, za nim podejmę ostateczną decyzję chciałbym obejrzeć stare fabryki ceramiki — dodał po chwili namysłu. — Czy burmistrzowi odpowiada dziś wieczorem, powiedzmy — popatrzył na zegarek — siedemnasta?
— Burmistrz nie ma żadnych planów.
To również było kłamstwo. Barosso będzie musiał po prostu te plany zmienić. Victoria wyszła z biurowca i szybkim krokiem szła w kierunku auta. Jej kierowca otworzył drzwi. Wślizgnęła się na tylną kanapę auta jednocześnie dzwoniąc do Fernando Barosso, który jak zwykle nie odbierał. Wybrała numer jego asystentki.
—Wyczyść grafik burmistrza od siedemnastej w dół.
— Co? Ale burmistrz ma spotkanie — zaczęła dziewczyna.
— Nie obchodzi mnie z kim ma spotkanie — odpowiedziała. — Wyczyść mu kalendarz i przekaż jego ochronie że o godzinie siedemnastej ma być pod starą nieczynną fabryką ceramiki.
— Ale, nie będzie zadowolony.
— Jego niezadowolenie biorę na siebie. Po prostu zrób co mówię.
— Dokąd? — zapytał kierowca.
— Do ratusza.
Mężczyzna skinął głową i odpalił silnik, następnie włączając się do ruchu.

***
W szpitalu Emily nosiła wygodne piżamy w szkocką kratę. Spodnie należały do niej koszula już do jej męża. Blondynka kupiła mu ten zestaw rok temu gdy wzięli ślub.. Były luźne i wygodne. Co prawda nie uważała tego za strój odpowiedni na randkę z mężem, ale okoliczności były jakie były. Emily plecami opierała się o tors męża. Oczy miała przymknięte i walczyła ze snem. Guerra zerkając na żonę wiedział, że ta przeciąga ich spotkanie do maksimum Ujęła jego dłoń i przesunęła na bok brzucha. Pod dłonią poczuł znajome falowanie. Ruchy chłopców były coraz częstsze i coraz mocniejsze. Lekarka mówiła, ze to dobry znak. Ustami musnął jej skroń zerkając na książki ustawione na szafce nocnej. Sięgnął po tą która leżała na wierzchu. Sięgnął po nią i otworzył.
— Wróciłem właśnie z wizyty u mego gospodarza, sąsiada samotnika z którym będę musiał utrzymywać stosunki — przeczytał pierwsze zdanie Wichrowych wzgórz. Był to jeden z bardziej charakterystycznych początków w historii literatury nie tylko angielskiej, ale i światowej. — Conrado przyniósł ci tę książkę? — zapytał. Było to stare wydanie z prostą granatową okładką i tytułem na grzbiecie.
— Eric — odpowiedziała zabierając książkę i odkładając ją na stolik. — On i Conrado przynieśli książki odpowiednie dla dziesięciolatki. Radosne i wesołe.
— Eric cię odwiedził? Dlaczego mi wcześniej o tym nie powiedziałaś?
— To było kilka dni temu — odpowiedziała mu blondynka sadowiąc się wygodniej w jego ramionach. — przyniósł mi owoce i książkę.
— Przyniósł ci owoce i Wichrowe wzgórza? — zapytał upewniając się. Emily odsunęła się od męża i popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Książkę, pisarki po której masz imię, do której masz słabość i dodatkowo podarował ci wydanie z ubiegłego stulecia — wyliczył Guerra. Emily wpatrywała się w niego z niezrozumiałą miną i gdy dotarło do niej co sugeruje jej mąż serdecznie się roześmiała.
— Jesteś zazdrosny.
— Nieprawda — zaprotestował gwałtownie Guerra.
— Jesteś zazdrosny — powtórzyła Emily i pochyliła się nad mężem. Pocałowała go lekko w usta. — To takie urocze, że jesteś zazdrosny o faceta, którego nawet nie poznałeś — zaśmiała się. Wciągnął dłoń i pogładził ją po policzku. — Miło wiedzieć, że mój mąż bywa o mnie zazdrosny.
Nie było sensu zaprzeczać.. Nie gdy w jej oczach igrały radosne iskierki. Pocałował ją więc ucinając wszelkie dyskusje. Nie chciał się z nią sprzeczać. Nie w ich pierwszą rocznicę ślubu.
— Troszeczkę jestem zazdrosny — przyznał, a ona zachichotała. Wróciła do poprzedniej pozycji. — Uważasz, że nie mam powodu by być zazdrosnym?
— To tylko przyjaciel — odpowiedziała mu. — To wszystko.
— On o tym wie?
— Eric to mój przyjaciel i tylko przyjaciel — zapewniła go. — Poza tym ty chyba nie insynuujesz, że miałby się we mnie zakochać?
—Facet dał ci Wichrowe wzgórza.
— To tylko książka. Ty też mi kiedyś dałeś książkę — przypomniała mu i zachichotała pod nosem.
— To nie to samo. — upierał się przy swoim żeby tylko sprawić jej przyjemność. Cmoknął ją w policzek. — Po za tym jestem jedynym facetem, którego kochasz.
Uśmiechnęła się pod nosem.
— Mogę cię o coś zapytać?
— Możesz pytać o wszystko.
— Kiedy wiedziałaś, że mnie kochasz, kochasz? — zapytał. Zawsze go to nurtowało. Moment w którym jej praca stała się czymś więcej niż tylko pracą. Emily uśmiechała się.
—Pamiętam, że wtedy było koszmarnie zimno — zaczęła. — Był środek czerwca , a nie było dnia żeby padał deszcz. — zamknęła oczy wracając wspomnieniami do tamtego wieczoru.

Po raz kolejny przemokła do suchej nitki. Kolejna parasolka pod wpływem silnego wiatru wygięła się, druty zostały połamane i wylądowała w najbliższym koszu na śmieci. Weszła do swojej klatki wkurzona i przemoczona do suchej nitki. Przeklinając pod nosem cudowną angielską pogodę weszła na swoje piętro i weszła do mieszkania. Stopy wysunęła z butów, kurtka wylądowała na wieszaku, a jasnowłosa marzyła o gorącej kąpieli. Była tak pogrążona w myślach, że nie zauważyła dodatkowego okrycia i weszła do kuchni nadal mając przy biodrze kaburę z bronią. Zamarła w progu.
Fabricio Guerra stał przy jej kuchence pichcąc coś co pachniało niezwykle apetycznie. Mieszał coś na patelni drewnianą łyżką nucąc wesoło pod nosem jakąś melodię. Jej serce wykonało cholernego fikołka. Wycofała się na palcach z progu i podreptała do sypialni. Schowała broń do kasetki i wróciła, by się bezczelnie na niego gapić.
Gdy go poznała powiedziała mu, że nie jest przystojny teraz wiedziała, że ma w sobie wiele cech, które sprawiają że nawet najbrzydsza ropucha stałaby się atrakcyjna. Ramieniem oparła się o framugę i westchnęła głośno zwracając na siebie jego uwagę. Gdy posłał jej uśmiech jej zdradzieckie serce fiknęło ponownie. Tym razem było to podwójne salto, które poderwało te wszystkie cholerne motylki w brzuchu.
— Wróciłaś — powiedział. Przełknęła ślinę. Czekał na nią. Z kolacją. — Ciężki dzień? — zapytał.
— Nie wiesz nawet jak bardzo — odpowiedziała mu i podeszłą do niego wtulając się w jego ramiona. Objął ją i mocno przytulił do siebie. Emily otoczyły znajome zapachy. Gdy podniosła na niego wzrok spoglądała na niego przez łzy. Stanęła na palcach i go pocałowała. Zaskoczony oddał pocałunek. Długie palce Emily zanurzyły się w jego jasnych włosach.
— Zabierz mnie do łóżka — wymamrotała w jego usta.
— Teraz? A kolacja?
— Poczeka — odpowiedziała mu — Dziś chcę najpierw zjeść deser.


— Tamtego dnia moi przełożeni dowiedzieli się, że jesteśmy ze sobą w kontakcie — wyjaśniła mu. — Gdy dotarło do mnie, że się w tobie zakochałam i dostałam bezpośredni rozkaz zajęcia się sprawą więc już wtedy wiedziałam.
— Że mnie kochasz?
— I, że zrobię wszystko, żeby cię ochronić.
Małżonkowie popatrzyli sobie w oczy. Emily się uśmiechnęła.
— Dziś wiem, że było warto i że zrobiłabym to jeszcze raz.

***
Ingrid korzystając z okazji, że była już w Pueblo de Luz udała się na miejscową komendę. Chciała koniecznie porozmawiać z szeryfem o pewnej intrygującej ją kwestii. Pożegnała się z przyjaciółką i ruszyła w kierunku komisariatu. Policjanta siedzącego w recepcji przywitała z uśmiechem
— Dzień dobry — przywitała się grzecznie — chciałabym pomówić z szeryfem.
— W jakiej sprawie?
— Służbowej — odpowiedziała kobieta i położyła swoja legitymację dziennikarską. — Potrzebny mi kometarz szeryfa.
— Szeryf nie rozmawia z prasą.
— W takim razie przeczyta o tym w moim następnym artykule — odpowiedziała mu Lopez. — Piszę artykuł na temat zamordowanej nastolatki — doprecyzowała — Zadzwoń i zapytaj szeryfa czy znajdzie dla mnie pięć minut.
Nie musiała długo czekać. Szeryf wyszedł do niej osobiście. I nie przypomniał żonie Juliana policjanta z małego miasteczka, lecz detektywa z amerykańskich filmów. Mężczyzna zaprosił ją do swojego gabinetu i po wymianie zdawkowych uprzejmości Ingrid włączyła nagrywanie i demonstracyjnie wyciągnęła swój czarny notes.
— Zamieniam się w słuch panno Lopez — Ivan rozsiadł się wygodnie na swoim fotelu.
— Pani Lopez de Vazquez — poprawiła go machinalnie. — Chciałabym zadać panu kilka pytań w związku z nieudolnym śledztwem dotyczącym gwałtu i zabójstwa na tutejszej nastolatce Julii Ortedze.
Ivan zacisnął usta w wąską kreskę. W ciągu zaledwie kilu dni już drugi raz słyszy to nazwisko.
— Wszystko co dotyczy śledztwa jest objęte tajemnicą — przypomniał jej. — Badamy tropy.
— Tropy? Do zabójstwa doszło trzy miesiące temu a według mojego źródła nie prowadził pan intensywnego śledztwa w celu złapania gwałciciela i zabójcy , a raczej uznał, że sprawa rozejdzie się po kościach.
— Źródła?
— Tak źródła — Ingrid postukała długopisem w notes. Źródło było anonimowe. Ingrid dostała mejla którego teść była na tyle intrygująca, że postanowiła przyjrzeć się sprawie.
— Śledztwo się toczy
— Och proszę przestać pieprzyć — weszła mu w słowo młoda matka. Chwyciła za dyktafon i wyłączyła go. — Oboje wiemy, że nie ma żadnego śledztwa. Uznał pan bowiem, że zabita nastolatka nie jest warta pańskiego zachodu skoro to tylko sierota. Proszę się jednak nie martwić wyręczę pana i znajdę morderce — wstała.
— Zaczekaj — zatrzymał ją Ivan. — Śledztwo ma wysoki priorytet — zapewnił ją. — i jest prowadzone po cichu. Mój zastępca bada tropy, lecz żeby nie spłoszyć zabójcy śledztwo jest prowadzone bez rozgłosu.
— Taki kit możesz wciskać swoim zwierzchnikom — oznajmiła kobieta — nie mnie. Niech twój zastępca się ze mną skontaktuje jak już zapozna się z aktami sprawy. — schowała dyktafon do torebki i bez słowa opuściła gabinet Ivana, który gdy tylko za dziennikarką zamknęły się drzwi wezwał do siebie swojego zastępcę.
— Zajmiesz się sprawą Julii Ortega — podał mu skąpe akta. — Prześwietlisz ją, jej znajomych i ustalisz kto ją zgwałcił i zabił. Basty tylko uważaj komu co mówisz, dziennikarka już węszy już wokół tej sprawy.
— Która?
— Lopez de Vazquez. Nie znałem jej do tej pory osobiście, ale skoro ona zainteresowała się to coś musi być na rzeczy.
— Mam ją spławić?
— Masz znaleźć zabójce za nim ona to zrobi.

***

Biegł przed siebie stawiając długie szybkie kroki. Dwukrotnie obejrzał się przez ramię i gdy upewnił się, że jedyną osobą, która biegnie za nim jest facet, który przywalił Rupertowi zatrzymał się gwałtowanie plecami opierając się o elewację jednego z budynków. Dłoń przycisnął do klatki piersiowej starając się wyrównać oddech. Serce waliło mu jak młotem. Palcami przeczesał opadające na twarz przydługie włosy. Powinien je przyciąć, ale uznał, że w da sobie na razie z tym spokój. Z nadgarstka ściągnął gumkę wiążąc je niezdarnie w niski koczek. Z kieszeni kurtki wyciągnął paczkę papierosów. Wyciągnął jednego z nich i wsunął go do ust. Paczkę podsunął nieznajomemu, który jedynie pokręcił przecząco głową. Zapalił i zaciągnął się głęboko.
— Skracasz sobie życie o trzy minuty — odezwał się brunet stając w bezpiecznej odległości od niego. Nie lubił zapachu papierosowego dymu. W unoszącym się wokół niego dymie pachniało czymś zupełnie innym niż tytoniem. Jasnowłosy popatrzył na niego z uniesionymi brwiami.
— Pieprzysz jak mój stary — odezwał się rozbawionym tonem.
— Powinieneś go posłuchać.
— Pali dwa razy tyle co ja. Żaden z niego autorytet — mruknął w odpowiedzi i popatrzył na bruneta — Fabricio — wyciągnął w jego stronę dłoń.
— Conrado.
— Wykładasz na Cambridge? — zapytał go.
— Studiuje — odpowiedział mu. Blondyn parsknął śmiechem.
— Nie jesteś no wiesz — machnął ręką — trochę na to za stary?
— Mam trzydzieści lat — odparł.
— Właśnie, robotę byś sobie znalazł, a nie bawisz się w studenciaka — odparł mu zgniatając peta butem.
— A ty dlaczego bawisz się w studenciaka?
— Mam wyższe ambicje niż kopanie rowów — stwierdził i odsunął się od ściany. Ruszył przed siebie.
— Dokąd idziesz? — zapytał go widząc, że jasnowłosy zmierza w stronę zaparkowanych przed klubem motocyklowym jednośladów.
— W swoją stronę — odpowiedział podchodząc do jednego z motorów. Przyklęknął przy nim.
— Chcesz ukraść motocykl?
— Co? Nie to mój motocykl — odparł mu Guerra.
— Od kiedy swój motocykl odpala się na krótko?
— Od kiedy kluczyki zostawiłem w domu — odwarknął uruchamiając silnik. Motor zaryczał. Conrado ocenił, że to stary model. Pochodził prawdopodobnie z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. — Podrzucić cię gdzieś?
— To ja podrzucę ciebie. — blondyn uniósł brwi. — Jesteś pijany i naćpany.
— O wypraszam sobie. — podparł się pod boki. — Wypiłem na regatach jedno piwo.
— A przy mnie spaliłeś jointa — dodał Conrado. Fabricio wzniósł oczy do nieba. — Albo ja prowadzę , albo dzwonię na policję. Jak zabiorą ci prawko to może to cię czegoś nauczy.
— Jezu, ale z ciebie sztywniak — odparł na to młody mężczyzna i odsunął się od motoru.
— Gdzie masz kaski?
— A kto jeździ w kasku?
Conrado popatrzył na niego z niedowierzaniem.
— Gdzie mieszkasz?
— Nie jedziemy do domu — odpowiedział mu blondyn. — Jedziemy na herbatkę do Królowej.


***
Conrado zakończył swoją opowieść spoglądając na jasnowłosą dziewczynkę siedzącą na jego kolanach. Alice jadła przygotowywane przez niego gofry jednocześnie dzieląc się nimi z psem. Brunet zrezygnował z udzielenia małej reprymendy, iż gofry to nie jest odpowiedni posiłek dla pasa.
To Alice zadzwoniła do niego dzisiejszego ranka i zapytała czy nie zostałby z nią na noc lub nie pozwolił jej nocować u siebie. Rodzice mieli pierwszą rocznicę ślubu i dziewczynka chciała im dać trochę prywatności. Gdy oznajmiła, że jeśli nie ma czasu to zadzwoni do drugiego wujka zgodził się bez wahania. Wiedział, że Santos nie skrzywdzi Alice, ale wolał ograniczyć ich kontakty. Na kolację zażyczyła sobie gofrów, kakao i opowieści jak poznał jej tatę. Severin przygotował małej kolację, a wersja, którą przedstawił pomijała kilka istotnych szczegółów; po pierwsze nie powiedział dziewczynce o tym, że Fabricio był tamtego dnia pod wpływem czegoś więcej niż jednego piwa, po drugie że chciał prowadzić swój motocykl, po trzecie, że brał udział w nielegalnym wyścigu. Są takie rzeczy, których dzieci nie powinny wiedzieć. Alice nakarmiła psa ostatnim gofrem.
— Alice
— Wiem, psy nie powinny jeść gofrów — weszła mu w słowo schodząc z jego kolan i odnosząc naczynia do zlewu. — Myślisz, że tata pozwoli mi jeździć na motorze? — zapytała po chwili umieszczając naczynia w zmywarce.
Conrado uśmiechnął się pod nosem.
— Myślę, że możesz o tym zapomnieć — odpowiedział jej szczerze — Fabricio prędzej zje haggis niż pozwoli ci wsiąść na jakikolwiek motor.
— On nie znosi haggis — stwierdziła wracając do salonu. Usiadła po turecku na podłodze. Pies wskoczył jej na kolana i zwinął się na nich w kulkę. — Chciałabym, żeby mama była już w domu — odezwała się dziewczynka po chwili drapiąc za uchem zwierzaka. — Tęsknię za nią.
— Wiem mała. Twoja mama jest pod okiem najlepszych specjalistów — zapewnił ją.
— Wiem, nic nie poradzę że tęsknię — odpowiedziała mu drżącym głosem. Były dni gdy wszyscy zapominali, że Alice mimo swojej dojrzałości ma zaledwie dziesięć lat.
Przyklęknął przy dziewczynce i popatrzył w jej wypełnione łzami oczy. Wyciągnął powoli dłoń, którą ujęła i wstała zrzucając z kolan psa, Zbliżyła się do bruneta i wtuliła się w jego ramiona.
— Wszystko niedługo wróci do normy — zapewnił ją gładząc nieporadnie po plecach.
— Poczytasz mi przed snem? — zapytała gdy nieco się uspokoiła. Zapłakaną buzię wytarła rękawem piżamki.
— Poczytam — chociaż nie był przyzwyczajony do noszenia dzieci na rękach tym razem bez wahania podniósł się z Alice w ramionach. Dziewczynka oparła mu główkę na ramieniu i ziewnęła.
— Tylko ja śpię w sypialni rodziców — zakomunikowała. Conrado gdy tylko przekroczył próg sypialni Guerrów wiedział, że nocuje tu Alice. Na łóżku leżała nie tylko lala od ojca, ale także masa innych pluszowych zwierzątek. Położył ją na łóżku. Po książkę sięgnął na komodę. Uśmiechnął się na widok tytułu. Najwyraźniej Alice znudziły się przygody w Narni i wybrała dla siebie Anię z Zielonego Wzgórza, Usadowił się obok dziewczynki i otworzył w miejscu w którym skończyli. Zaczął czytać.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:06:46 15-09-22, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:04:19 15-09-22    Temat postu:

084 cz2

***
Victoria Reverte przetrwała pierwsze dwa miesiące pracy na stanowisku zastępczyni burmistrza. Nie było to zadanie łatwe, momentami było cholernie nieprzyjemne, ale przede wszystko satysfakcjonujące. Im dłużej trwała na posterunku tym lepiej odnajdywała się na nowym miejscu pracy. Bywały oczywiście dni, gdy miała ochotę złożyć wypowiedzenie na ręce Barosso i wrócić do swojego bezpiecznego świata., lecz wtedy przypominała sobie, dlaczego robi to co robi. I było jej trochę lżej
W ciągu ostatnich tygodni ratusz przeszedł kilka drobnych napraw. Przede wszystkim we wszystkich oknach w ratuszu naprawiono problem z klamkami, na korytarzach ponownie pojawiły się bukłaki z wodą. Udało się zapłacić sporą cześć nieuregulowanych faktur. Finanse jednak nadal spędzały jej sen z powiek. Victoria bowiem nie mogła łatać miejskiego budżetu pieniędzmi przeznaczonymi na realizację projektów. Środki te musiały zostać wykorzystane na cele, na które je pobrano więc mimo posiadania kilku milionów peso w miejskiej kasie. Ratusz nadal miał dziurawy budżet.
Victoria, która posiadała własną firmę wiedziała, że miasto rozpaczliwie potrzebuje nowych, świeżych inwestycji. a najlepiej sześciocyfrowych wpływów, które pomogą im podnieść się z finansowego dołka. Nie wszystkie realizowane przez miasto projekty będą na siebie zarabiać. Niektóre wymagają ciągłego inwestowania. I to właśnie te argumenty przekonały Victorię do podjęcia takich a nie innych kroków. W normalnych warunkach takiego działania wymaga się od burmistrza, lecz Barosso żył we własnym świecie w którym nie istniało pojecie miejskiego budżetu. I to właśnie przekonało Victorię do podjęcia takich a nie innych działań. Nie przysporzy jej to jednak przyjaciół. Z swojego miejsca idealnie widziała jak Fernando Barosso oprowadza Marcelo Domingueza po opustoszałej fabryce. Teren ten oczywiście został uprzednio uprzątnięty, aby pod nogami polityków nie walały się puste puszki po piwie czy kawałki szkła. Krótko po godzinie osiemnastej pożegnali się z burmistrzem Monterey. Mężczyzna obiecał, że odpowiedzi udzieli w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin.
Maska opadła z twarzy Fernando Barosso gdy tylko zostali sami. Towarzyszyli im tylko ochroniarze. Victoria nie chciała ciągnąć tutaj swojego asystenta czy Falcon uznając, że są zbyteczni. Dostrzegając grymas niezadowolenia na twarzy burmistrza żałowała, że otaczają ją wrogowie. Uśmiechnęła się mimo to.
— Nigdy więcej — syknął — nigdy więcej nie stawiaj mnie w takiej sytuacji — powiedział powoli cedząc każde słowo. — Negocjowałaś kontrakt za moimi plecami — zrobił krok w jej stronę. Nie cofnęła się chociaż chciała. Wytrzymała jego wściekłe spojrzenie.
— Zrobiłam to co uważałam za słuszne dla miasta — odpowiedziała powoli.
— Miasto ma pieniądze, których nie pozwalasz ruszyć palcem — wytknął jej Fernando.
— Pieniądze, którymi nie możesz dysponować jak ci się żywnie podoba. Pobrano je w konkretnym celu, aby zrealizować konkretny projekt. Nie mogę wydać tych pieniędzy na nic innego. Co w tym trudnego do zrozumienia? — zapytała go. — Miasto ma dziurę w budżecie, potrzebujemy kontraktów aby przetrwać.
— Pracuje nad tym.
Roześmiała się serdecznie.
— Pracujesz? Według ciebie odwiedzanie kumpli i uśmiechanie się z nimi do zdjęć to praca? To zdobywanie funduszy? Jeśli twoje ambicje wykraczają po za małomiasteczkową politykę to musisz się bardziej postarać. Nikt nie zechcę
— Sugerujesz, że chcę sięgać po wyższe urzędy?
— A nie jest tak? Czy fotel burmistrza nie ma być dla ciebie trampoliną do większych sukcesów? Jeśli odpowiedz brzmi tak to tą drogą jej nie osiągniesz.
— Nie wiesz czego chce i po co zamierzam sięgnąć.
— Chcesz fotelu gubernatora, może marzy ci się Palacio Nacional? — zapytała go. Zrobił krok w jej stronę. Wbiła obcasy mocnej w ziemię. — to nie tędy droga.
Był wściekły. Widziała pulsującą żyłkę na jego szyi. Nie odwróciła jednak wzroku. Nie mogła. To było coś więcej niż siłowanie się na spojrzenia.
— Pani Diaz de Reverte — oboje usłyszeli głos jej kierowcy. Na jego dźwięk Barosso wyprostował się jak struna i popatrzył na mężczyznę z niedowierzaniem. Trwało to jednak kilka sekund. — Pilny telefon do pani — zakomunikował unosząc do góry jej komórkę. Podeszła do niego i odebrała. Przez chwilę słuchała rozmówcy po drugiej. — Przekaże i do zobaczenia. — rozłączyła się i oddała komórkę mężczyźnie.
— To był burmistrz Dominguez — powiedziała — przyjedzie jutro w celu sfinalizowania umowy partnerskiej między miastami. Nie ma za co.
— Mam ci dziękować? — zapytał ją ruszając w jej kierunku. Kierowca bezwiednie zastąpił mu drogę patrząc na starucha z cwaniackim uśmieszkiem.
— Dante — Victoria położyła dłoń na jego ramieniu. Dante niechętnie przesunął się w bok.
— Mam ci dziękować? — zapytał ją. Był wściekły. — Że robisz każdego dnia ze mnie głupca?! Robisz co chcesz i nie pytasz mnie o zdanie.
— Robię wszystko, żeby utrzymać miasto na powierzchni! — warknęła.
— Okradając mnie?
Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
— Co zrobiłam? — zapytała go z szeroko otwartymi oczami. Takie zarzutu się nie spodziewała.
— Uściślę; twój mąż mnie okradł.
Cios zadany przez blondynkę był szybki i mocny. Głowa Fernanda odskoczyła do boku, a na skórze mężczyzny pozostał czerwony ślad. Na wargach pojawiła się krew. Ochroniarze Barosso sięgnęli po broń mierząc w jego córkę. Dante Gome wykonał dokładnie ten sam ruch tylko zamiast wymierzyć w któregoś z ochroniarzy wymierzył w stojącego obok niego Fernando.
— Odwołaj swoje psy — powiedział twardym głosem spoglądając mu w oczy — inaczej będą zeskrobywać twój mózg z piachu.
— Opuścicie broń — wydał polecenia. Dante bardzo powoli opuścił swój pistolet i schował go do kabury umieszczonej pod marynarką.
— Mój mąż nigdy nikogo nie okradł — skłamała gładko kobieta. — Jeśli ktoś włamał się na twoje konto i rozesłał twoje pieniądze w świat to zgłoś to na policję. Czy nie po to są? Aby znaleźć winnych?
— Dobrze wiesz, że nie mogę tego zgłosić — warknął nie odrywając wzroku od swojej córki. Nie potrafił określić czy tak dobrze kłamie czy jest po prostu niewinna.
— Potraktuj to więc jako dobry PR — odezwał się Gome uśmiechając się półgębkiem. — Czyż nie całe miasto pieje na temat twojej dobroczynności i miękkiego serca? Wykorzystaj to zamiast płakać jak baba.
— Załóż swojemu psu knebel — doradził Barosso posyłając Dante lodowate spojrzenie.
— Dante ma rację — odezwała się rozbawiona blondynka. — Zamiast użalać się nad sobą wykorzystaj to na swoją korzyść. Chwila — urwała — Nie jestem twoim doradcą więc zamilknę i wrócę do domu. Jutro o trzynastej podpiszemy kontrakt.
Wycofali się z terenu fabryki. Victoria wpatrywała się w krajobraz za oknem. Serce łomotało jej w piersi.
— Wszystko w porządku? — zapytał Dante łypiąc na kobietę z ciekawością.
— Tak, dziękuje.
— Za to mi pani płaci — stwierdził wprost. — Jeśli mogę jednak coś powiedzieć — zaczął — proszę na niego uważać — doradził. — Fernando Barosso drugi raz nie pozwoli podnieść na siebie ręki.
— Zapamiętam — zapewniła go.
— Odwieść panią do domu?
— Nie, chciałabym odwiedzić mojego ojca.
Mężczyzna skinął głową. Victoria siedząca na tylnej kanapie auta rozprostowała powoli palce. Dłonie nadal jej się trzęsły.
Primrose coraz lepiej radziła sobie na treningach z Leo. Był szybki, zwinny i nie oszczędzał jej bo była dziewczyną. Jego ciosy były celne, jego kopniaki zwalały ją na ziemię. Nie zadawał pytań po prostu czuł jej ciało jak zapamiętać i wykorzystać określone ruchy w przyszłości. I co najważniejsze dla Rosie nie pytał. Dlaczego?, Po co?, Skąd ma blizny na rękach? Oparła dłonie na udach próbując złapać oddech.
— Jesteś w tym coraz lepsza — stwierdził poruszając głową na boki. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś znowu będzie uczył samoobronny. Gdy Rosie podniosła na niego wzrok spoglądając na niego spod byka cholernie przypominała mu jego młodszą siostrzyczkę. W Emily też było całe mnóstwo złości i gniewu. To co go niepokoiło to blizny na jej rękach ciągnące się od nadgarstków niemal po łokcie. Nie pytał. Wiedział jaka będzie odpowiedź.
— Gdybym była coraz lepsza, leżał byś teraz na macie i błagał o swoje nędzne życie.
Leo parsknął śmiechem wykonując kilka podskoków w miejscu. Co racja to racja. Wyprostowała się.
— Nie mogę zdzielić cię po prostu po jajach? — zapytała go. — Byłoby po kłopocie.
— Możesz spróbować, ale wiesz mi
— Nie tak łatwo kopnąć faceta w jaja żeby zwijał się z bólu — weszła mu w słowo przypominając mu jego własne słowa. — Wiem o tym. Mogę marzyć.
— Tego nigdy nikt ci nie odbierze — odpowiedział jej brunet rzucając jej sprawnie butelkę wody, którą chwyciła. Robiła postępy chociaż miał nieodparte wrażenie, że domagała się ich zaraz i natychmiast.
— Dlaczego uczysz się samoobronny?
— A co się stało z „nie zadaje pytań nic mnie nie obchodzi“? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie Rosie.
— Całkiem możliwe, że doszło tutaj do zmiany zdania.
Westchnęła.
— Żyjemy w niebezpieczniejszym miejscu w niebezpieczniejszych czasach chcę być przygotowana na wypadek gdyby ktoś chciał mnie zabić wolę odejść walcząc — poinformowała go i wyprostowała się. — Jak mam odejść to z hukiem — oznajmiła i wykonała dwie rozgwiazdy. — Nie poddam się bez walki.
Leo na końcu języka miał pytanie; kto chciałby cię zabić?, ale wiedział, że Castelani nie udzieli mu na ten temat sensownej odpowiedzi. Jeszcze nie teraz. Jako terapeuta wiedział, że niektórzy potrzebują więcej czasu aby się otworzyć. Telefon, który wetknął do sportowej torby zasygnalizował przyjście wiadomości. Podszedł i odczytał ją.
— Na dziś nam wystarczy — oznajmił i wetknął telefon do kieszeni spodni. — Za dwa dni po tej samej porze? — zapytał Rosie pokiwała głową. Leo zaczekał aż nastolatka zabierze swoje rzeczy i odjedzie w kierunku domu. Dopiero wtedy włączył alarm, zamknął budynek i skierował się do swojego auta. Dopiero tam wybrał numer Magika.
— Victoria po raz drugi odwołała nasz trening — poinformował go bez zbędnych wstępów. — Porozmawiaj z żoną — poradził mu — coś tu jest nie tak.

***
Dante odwiózł ją do ojca. Victoria nie chciała jeszcze wracać do domu. Była za bardzo roztrzęsiona po wydarzeniach w fabryce. Wiedziała, że spostrzegawczy czterolatek natychmiast będzie chciał wiedzieć, kto zranił mamusię? Gdy Pablo otworzył jej drzwi rozdygotana przekroczyła próg jej rodzinnego domu i wtuliła twarz w jego koszulę. W nozdrza uderzył ją znajomy zapach; perfum i kawy. Pablo nadal miał na sobie mundur. Ku zaskoczeniu mężczyzny Victoria rozpłakała się w jego ramionach.
— Kochanie — wymamrotał gładząc płaczącą córkę po plecach. Wprowadził ją do środka i zamknął za sobą drzwi. Nie pytał. Tulił ją i zaczekał, aż się uspokoi. Gdy uzyskał pewność, że blondynka opanowała pierwszą falę płaczu zaprowadził ją do salonu. Sam zniknął w kuchni i przyrządził dla niej kakao. Kiedy wrócił zauważył, że owinęła się kocem. Podał jej gorący napój. Popatrzyła w głąb kubka i skrzywiła się mimowolnie. Pablo parsknął śmiechem i uniósł trzymaną w dłoniach łyżeczkę. Wyciągnął utworzony na powierzchni kożuch i go zjadł. Usta córki drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Dzięki.
— Drobiazg — odpowiedział i otoczył ją ramieniem. — Zdradzisz mi co się stało? Jeśli to wina Javiera to nogi z — urwał — powyrywam.
— To nie jego wina — zapewniła go — tylko — westchnęła i upiła łyk kakao. Zaczęła mówić. Słowa dopierała powoli. Im dłużej mówiła tym bardziej Pablo się spinał. Stłumił chęć pojechania do rezydencji Barosso i skopania mu tyłka.
— Ostatnio nie wiem kim jestem — wyznała blondynka. — Odkąd zaczęłam pracę w ratuszu nie poznaje sama siebie. Tato ja nie szantażuje ludzi więzieniem, nie — urwała bo głos jej się załamał — nie wykorzystuje ludzkich traum dla własnych korzyści — pociągnęła nosem i mocnej wtuliła się w jego tors.
— Jesteś moim dzieckiem — zapewnił ją — Moją piękną, mądrą córką, która założyła w mieście bibliotekę, która zorganizowała zajęcia dla osób starszych, aby mogli nauczyć się czytać i pisać, założyłaś żłobek i ocaliłaś miejsca pracy i dała pracę.
— Tato.
— Victorio chyba nie sądzisz, że ktoś wierzy w to, że to Barosso stoi za tym wszystkim? Ludzie może i są biedni, ale nie głupi. I chociaż nie popierałem twojej pracy w ratuszu to twoja obecność tam robi różnicę. — pochylił się i pocałował ją we włosy mocnej przytulając do siebie. Rozległ się dzwonek do drzwi. — Otworzę. W progu stał jego zięć- Javier Reverte.
— Jest w salonie — poinformował go i przepuścił w drzwiach. — Porozmawiaj z nią — poprosił mężczyzna. — i przekaż, że poszedłem spotkać się z Camillo.
Javier zastał małżonkę w salonie, która podniosła na niego zaczerwienione oczy.
— Komi mam przywalić? — zapytał wojowniczo.
— Okradłeś go, więc myślę że w walce jest jeden do jednego.
— Kochanie — wymamrotał Magik, lecz skapitulował. Obie unikali tematu darowizny Barsso niczym diabeł święconej wody. — Pomogłem Quenowi bo wiedziałem, że dzieciak nie zmieni zdania. Zleciłby robotę jakiemuś partaczowi, który spieprzyłby robotę. To by się źle skończyło.
— Mogłeś mi powiedzieć.
— Nie zgodziłabyś się — odpowiedział jej Reverte. — Znalazłabyś milion powodu dlaczego powinienem odmówić. Chciałem chronić dzieciaka. Zrobiłabyś to samo.
— Nie, powiedziałbym Conrado, że jego dziecko chcę okraść jego wroga przy pomocy mojego męża,
— Severin by go nie powstrzymał. Jest uparty jak osioł.
— A pomyślałeś przez chwilę jak to się odbije na mnie? — zapytała go wstając. — Od tygodni robię wszystko by Barosso mi zaufał. Realizuje projekty, szantażuje wdowę, robię wszystko by postawić go w dobrym świetle, a ty kopiesz po de mną dołki!
— Nie robię nic takiego! — Javier również podniósł głos.
— Nie? A jak to nazwiesz? Zabawą w Robin Hooda?
— Wspieram cię — syknął Reverte. — Gdy Barosso zaproponował ci stanowisko poprałem cię, gdy chciałaś bawić się w podwójną agentkę wsparłem cię, ale nie będę popierał Fernando Barosso to właśnie dlatego wpłaciłem kaucję za Ibarę, pomogłem jego synowi bo pora aby Fernando zaczął otrzymywać ciosy zamiast je rozdawać. Kocham cię Victorio — podszedł do niej biorąc ją za rękę. — Pozwól mi jednak być sobą.
— Barosso wie — powiedziała wprost. — Rzucił mi to prosto w twarz więc dostał w twarz.
— Złamałaś mu nos?
— Rozcięłam wargę i kazałam mu cię nie obrażać. Nie wiem czy mi uwierzył. Nie jesteś kuloodporny Magik — stwierdziła gładząc go po policzku.
— Ty też nie. Powinnaś zrezygnować.
— Nie mogę
— Możesz
— Jeśli teraz odejdę Barosso może nabrać podejrzeń. Nie mówiąc już o tym, że wyjdę na idiotkę przed całym miastem. — popatrzyła na niego. — Obiecaj mi że będziesz ostrożny.
— Obiecuje — przytulił ją do siebie. Oparł brodę o czubek jej głowy.
— Mówiłam ci , że chcieli do mnie strzelać? — zapytała go podnosząc na niego wzrok.



Wstała gdy wszyscy jeszcze spali. Usiadła w ogrodzie, w wygodnym fotelu z plikiem zadań do wykonania. W matematyce Adora zawsze uważała matematykę za kojący jej zszargane nerwy przedmiot. Przyczyną takiego myślenia był fakt, że w tym konkretnym przedmiocie dwa plus dwa zawsze dawało cztery. Gdy zrozumiało się i opanowało dany zakres materiału nawet równanie z trzema niewiadomymi było błahostką. Wszystko było proste. Logiczne.
W życiu było jednak tak, że nieważne jak bardzo tego pragnęła dwa plus dwa nigdy nie da czterech. Życie było zdecydowanie bardziej skomplikowane, a za kilka tygodni jej wywrócony do góry nogami świat stanie na głowie za sprawą małego człowieczka. Bezwiednie przyłożyła dłoń do brzucha. Malec najwyraźniej ucinał sobie dłuższą drzemkę.
Roque poznała krótko po rozpoczęciu roku szkolnego. Był cichy i onieśmielony jakby siedzenie obok dziewczyny wprawiało go w zakłopotanie. Z czasem nawiązała się między nimi nić porozumienia; ona była nowa w szkole, on przez większość uczniów traktowany był jak wyrzutek. Adora pod powierzchownością zobaczyła bystrego chłopaka w którym się zakochała. Po tym jak odtrącił ją po tym jak powiedziała mu o dziecku. Zrobiła wszystko aby o nim nie myśleć. Uciekła w świt liczb, programowania. Do swojej bezpiecznej skorupy. Teraz gdy znała całą prawdę żałowała, że poddała się tak łatwo, że nie walczyła gdy miała ku temu okazję. Westchnęła i ołówkiem postukała w kartkę papieru.
— Mogłam zabrać ze sobą więcej zdań — mruknęła pod nosem spoglądając na zapisane ładnym pismem strony.
— Adora? — drgnęła na dźwięk swojego imienia. Podeszła do niej Serafina Guzman. Dziewczyna posłała jej roztargniony uśmiech. — Co robisz tak wcześniej na nogach? Powinnaś leniuchować.
— Nie mogę spać — przyznała — pomyślałam więc, że dokończę zadania, które zaczęłam jeszcze w mieście.
— Ty i Marcus jesteście tacy sami — stwierdziła z ciepłym uśmiechem kręcąc głową. — Tylko nauka wam w głowie. — wyciągnęła dłoń i matczynym gestem pogładziła ją po policzku. — Chodź do kuchni zrobię ci kakao i — zaznaczyła unosząc palec — nie przyjmę odmowy.
Adora podniosła się z fotela i ruszyła za starszą kobietą.
— Mam pyszne domowe konfitury. Będą w sam raz do tostów.
Szatynka weszła do kuchni za Serafiną czując się dziwnie onieśmielona tą kobietą. Była co bądź z nią spokrewniona. W swoich myślach rozważała czy pani Guzman wie czyja Adora jest córką?
— Gdy ostatni raz cię widziałam uczyłaś się chodzić — odezwała się jakby czytając jej w myślach. Nastolatka opadła na krzesło obserwując jak ciotka odmierza odpowiednią ilość mleka. — Byłaś taka malutka.
— Byłam tutaj kiedyś? — zapytała zdumiona.
— Mama ci nie mówiła?
— Mama niewiele mówi o rodzinie ze strony ojca. O swojej z resztą też nie. Nie wiedziałam o pani istnieniu — wyznała palcami przeczesując włosy. Serafina podała jej kubek z kakao i wyszła z kuchni. Wróciła po chwili z ozdobnym pudełkiem. Postawiła go przed dziewczyną.
— Śmiało — zachęciła ją do otwarcia. Podniosła wieko. W środku znajdował się plik fotografii. Wpatrywała się z niedowierzaniem w zdjęcie samej siebie z czasów gdy była niemowlakiem. Ostrożnie wzięła jedną z nich. Siedziała na kolanach swojego ojca. Czuła się dziwnie. Tristan Sawyer był kimś kto ją spłodził lecz w jej pamięci nie zachowały się żadne wspomnienia z tamtego okresu. Miała raptem dwa latka gdy jej rodzice się rozwiedli.
— Jaki on był? — zapytała — Wiem co mówili o nim ludzie, ale jakim był człowiekiem?
— Dziwnym.
Adora parsknęła śmiechem.
— Nie znałam go zbyt dobrze. Znałam za to twoją babcię — odnalazła wśród zdjęć fotografię kobiety na której widok Adora otworzyła szeroko oczy. — Margarita Barosso spoglądała na nią z czarno-białej fotografii. — Jesteś do niej bardzo podobna.
— Delikatnie powiedziane — odpowiedziała.
— Margarita miała złote serce — zaczęła — Gdy była mała znosiła do domu ranne zwierzęta. Dzikie, domowe to nie miało znaczenia. Chciała ratować je wszystkie. Miała dziewiętnaście lat gdy poznała Edmunda Sawyera. Zakochali się w sobie, ona zaszła w ciążę więc zaplanowano ślub.
— Do którego nigdy nie doszło, bo Edmund został zastrzelony — dodała Adora. Znała tę historię.
— Zmarł w jej ramionach. To złamało jej serce.
— I dlatego umarła?
— Nie, była chorowitym dzieckiem — wyjawiła kobieta. — Gdy zaszła w ciążę z twoim ojcem chorowała na białaczkę — nastolatka otworzyła szeroko oczy. — Po śmierci Edmunda lekarze proponowali jej przerwanie ciąży i leczenie, ale ona uparła się, żeby urodzić dziecko. Chciała pozostawić po sobie jakiś ślad. Zmarła dwa lata później na zapalenie płuc.
— A Tristan?
— Fernando oddał go pod opiekę bratu Edmunda; Stefano. On i jego żona nie mieli własnych dzieci więc zaopiekowali się bratankiem. — starsza pani westchnęła. — To stare dzieje — stwierdziła.
— Kiedy tutaj byli?
— W maju dwutysięcznego roku — powiedziała po chwili wahania.
— Po porwaniu Gwen Diaz?
— Tak, Adoro nie bądź dla mamy taka surowa. To co się stało to nie jej wina. Tylko moja.
— Pani?
— To ja doradziłam jej rozwód.
***

Budynek restauracji „Gra Anioła“ był podłużną piętrową nieruchomością, w której przeszłości mieściła się hala produkcyjna. Javier zdążył się także zorientować, że budynek po bankructwie pierwszego właściciela przechodził z rąk do rąk aż w końcu trafił w ręce miasta, które wydzierżawiło mu nieruchomość wraz z terenami przylegającymi. Javier zorientował się także, że budynek jest stary i co było interesujące zabytkowy. To oznaczało, że Reverte miał niewielkie pole manewru jeśli chodzi o przekształcanie tego miejsca. Nie przeszkadzało mu to jednak. To było wyzwanie a on z przyjemnością podjął rękawice. Zatrudnił kuzyna żony- Hektora, aby w oparciu o stare plany budynku podjął się przygotowania projektu. Obaj mężczyźni krótko po podpisaniu umowy wzięli się do pracy. Rudowłosy architekt spędzał w fabryce dużo czasu traktując ją jak swoje biuro projektowe. Deskę kreślarską ustawił w najlepiej oświetlonym miejscu i wziął się do pracy. Zleceniodawca mężczyzny gdy w starej fabryce odkrył stare stoły do maszyn do szycia niemal popłakał się z radości i uznał, że wykorzysta to co porzucono do maksimum. Zatrudnił więc miejscowego stolarza specjalizującego się w odnawianiu starych mebli i dał mu za zadania upewnić się że stoliki są w dobrej kondycji i odnowić je. Mało tego salę podzieloną za pomocą prostych drewnianych stojaków, na których poustawiano stare maszyny do szycia z których w przeszłości korzystali pracownicy. Javier poszedł za ciosem i dotarł do starych pracowników fabryki, którzy na jego prośbę przeszukali rodzinne zbiory fotografii i podarowali je Magikowi, aby zajęły one należne miejsce. Dzięki uprzejmości Prudencji Vegi jednym z podarunków okazał się być stary kołowrotek do przędzenia nici, którego z dużym prawdopodobieństwem używały pracownice fabryki. Ku radości Magika kołowrotek nadal działał!
Prawdziwym smaczkiem były jednak anielskie skrzydła namalowane sprawną ręką lokalnych artystów. Javier bardzo ostrożnie dobrał swoich współpracowników. Skrzydła ozdobiły ściany i dzięki zamontowanemu oświetleniu prezentowały się jeszcze lepiej. To co było w tym projekcie najlepsze to że każda para skrzydeł była namalowana w zupełnie innym stylu co nadawało im unikalny charakter. Spoglądając na skrzydła namalowane przez Quena pomyślał ze smutkiem, że to mogła być ostatnia rzecz jaką namalował.
Wybór Alice szczerze go zaskoczył. Dał swoim artystom wolną rękę prosząc jednak, żeby nie przesadzali z mrokiem i smutkiem. Jasnowłosa córka przyjaciół namalowała skrzydła, których aż chciało się dotknąć. To co było zaskakujące to sposób ułożenia skrzydeł. Miękkie i puchate układały się w symbol dziecka utraconego. Alice namalowała je niebieską i różową farbą. Javier spoglądając na malunek w życiu by nie pomyślał, że namalowała go dziesięcioletnia dziewczynka.
Skrzydła namalowane ręką Rosie Castelani były diametralnie różne od tych, które wykonała Alice czy pozostali artyści. Rosie narysowała jedno skrzydło, którego pióra ułożone były warstwami tworzyły trójwymiar. Wśród szarych piór ukrywały się inne kolory. Rosie umieściła na skrzydłach tęczę skrytą subtelnie wśród bieli. Osoby inteligentne będą wstanie zrozumieć przekaz. Malunki stworzone przez Hugo i Quena nie mogły się bardziej od siebie różnić.
Blondyn uśmiechał się radośnie na widok ludzi krążących po zarówno parterze jak i piętrze z zaciekawieniem przyglądając się wystawionym fotografiom. Reverte starał się z każdym zamienić kilka słów, uścisnąć dłoń wnukom lub prawnukom byłych pracowników fabryki, którzy z rozbawieniem i sentymentem wskazywali poszczególne fotografie i uśmiechali się z sentymentem na widok znajomych twarzy i starych wyblakłych fotografii. Mężczyzna uśmiechnął się na widok dwójki przyjaciół. Nie przejmując się pozorami serdecznie uściskał Emily Guerrę.
— Cieszę się, że dotarliście — odezwał się pierwszy gdy wypuścił Emily z objęć uważnie jej się przyglądając. — Jak się czujesz? Dobrze — sam sobie odpowiedział na pytanie. — A moje chrześniaki? — położył obie dłonie na brzuchu blondynki. Gdy bliźniaki poruszyły się podniósł oszołomiony wzrok na jasnowłosą, która uśmiechała się lekko.
— Mówią „dzień dobry“ — odpowiedziała mu i zaśmiała się krótko i dźwięcznie.
— A gdzie ich starsza siostrzyczka?
— Została w domu z nianią — odpowiedział rozbawiony Guerra, którego obecność kompletnie zignorował Reverte.
— A cześć Fabricio — przywitał się z mężczyzną uściskiem dłoni. — Chwila to znaczy , że macie randkę? — zapytał i westchnął gdy potwierdzili. — Znowu będę świadkiem waszej randki.
— Jak to znowu? — zapytał go wyraźnie zaciekawiony Guerra.
— No tak jak wtedy gdy byliście w tej gruzińskiej restauracji — wyjaśnił bez cienia skrępowania przyznając się do szpiegowania. — Karmiliście się ciastem, upiliście i całowaliście się na deszczu — westchnął — i pomyśleć, że moja była w tym zasługa.
— Jesteś skromny jak zawsze — Fabricio był wyraźnie rozbawiony. — A gdzie twoja ładniejsza połówka? — zapytał go mężczyzna.
— Rozmawia gdzieś z Barosso — oznajmił wyraźnie z tego faktu niezadowolony. Najchętniej wyrzuciłby go pod byle pretekstem.
— Javier tu jest — Emily urwała szukając odpowiednich słów. — Niesamowicie — lepszy komplement nie przychodził jej do głowy.
— Prawda? To nie tylko moje osobiste wrażenie?
— Nie, pięknie tutaj. Gratuluje.
— Dziękuje — odpowiedział jej z uśmiechem. — To będzie wasz stolik — wskazał na jeden z stolików na którym na szpulkę nici ktoś wbił karteczkę z ich nazwiskiem. — Przeproszę was teraz, ale wy rozejrzyjcie się spokojnie. Bar jest na górze — wskazał kierunek. Cmoknął Emily w policzek i zniknął w poszukiwaniu swojej żony i synka.
Javier odnalazł Victorię rozmawiającą z Barosso. Zatrzymał się aby uścisnąć dłoń Gilbertowi, cmoknąć w policzek Normę i Ofelię Ibara krążących po sali i rozglądających się z ciekawością. Na widok blondynki uśmiechnął się sam do siebie. Jego żona prezentowała się pięknie w małej czarnej. Podszedł do żony i objął ja w pasie wargami muskając jej nagie ramię.
— Panie Barosso — przywitał się grzecznie Magik.
— Panie Reverte — odpowiedział na powitanie mężczyzna. — Restauracje prezentuje się bardzo dobrze — wysilił się na komplement Fernando sącząc swojego drinka.
— Dziękuje — odpowiedział.
— Widzę, że wykorzystał pan stare fotografię — wskazał na zdjęcia wiszące na ścianie.
— Tak to prawda, grzechem byłoby nie wykorzystanie historii tego miejsca, a dzięki uprzejmości panny Prudencji Vega mamy nawet oryginalny kołowrotek, który proszę sobie wyobrazić nadal działa — Javier oznajmił to z uśmiechem. — Jeśli przejdzie pan na tamtą stronę pomieszczenia znajdzie pan album z pamiątkowymi zdjęciami, a na przeciwległej ścianie wiszą artykuły dotyczące fabryki. A teraz musimy pana przeprosić i znaleźć swoje dziecko — Javier zaśmiał się i chwycił żonę z rękę.
— Alec jest z twoją mamą — przypomniała mu żona gdy schodzili schodami na dół.
— Wiem, bawi się kołowrotkiem i już mówi, że chcę mieć taki w domu — powiedział jej z rozczuleniem mąż. — Kochanie przywitasz o de mnie swojego tatę i Marcelę? — wskazał na wchodząca parę. — Zajrzę do kuchni. — cmoknął ją w policzek i ruszył w stronę kuchennych drzwi.
Sala „Gry Anioła“ dzięki szafkom z ustawionymi maszynami do szycia podzielona była na sektory, które dawały gościom namiastkę prywatności. Stoliki stopniowo zapełniały się gośćmi, którzy po zwiedzeniu restauracji zajmowali wyznaczone im miejsca. Victoria wśród zaproszonych dostrzegła Juliana i Ingrid, którzy byli na pierwszej randce od narodzin Lucy, pan Cosme i Dolores czy Arianę i Sergio. Victoria serdecznie uściskała ojca i jego narzeczoną.
— Witamy w Grze Anioła.
Pablo rozejrzał się z szeroko otwartymi oczami. Restauracja robiła oszałamiające wrażenie. Gdy Javier przyprowadził ją tutaj po raz pierwszy również rozchyliła usta w wyrazie bezgranicznego zdumienia.
— Wasz stolik — wskazała — możecie spokojnie rozejrzeć się po lokalu. Kuchnia — zerknęła na zegarek — zacznie przyjmować zamówienia za kwadrans. Przepraszam pani Reverte — kelner podszedł do niej szybkim krokiem. — mogę panią prosić?
— Oczywiście, przepraszam was na chwilę — podeszła do mężczyzny. — O co chodzi?
— Zauważyliśmy że zaczyna brakować miejsc siedzących w środku. Na górze są jeszcze wolne stoliki, ale na dole większość są zarezerwowane więc
— Przygotujcie stoliki na tarasie — poleciła. — Zaraz do was dołączę — zapewniła chłopaka, który skinął jej potakująco głową i ruszył przez salę. Taras nie był pierwotnie częścią planu, lecz gdy okazało się, że równolegle do budynku przylega dobudowane pomieszczenie, które w przeszłości służyło jako miejsce pracy kierownictwa, Dach już od lat przeciekał więc Reverte bez żalu się go pozbył. Wokół drewnianej konstrukcji dachu rozsiał się dziki winogron, który tworzył baldachim nad tarasem. Pozbyto się ściany wpuszczając do dusznego środka falę świeżego powietrza. Źródłem światła były rozwieszone w kształcie motylków lampki. Victoria stała przy balustradzie z lekkim uśmiechem na ustach. Jej mąż wśród gości czuł się jak ryba w wodzie. Uśmiechał się od ucha do ucha, żartował trzymając na rękach synka. Postawił wiercącego się w jego ramionach synka, który ruszył z szerokim uśmiechem na ustach wprost na ręce do Conrado Severina. Victoria ze swojego miejsca widziała jak maluch owija rączki wokół szyi mężczyzny uśmiechając się szeroko. Severin był w garniturze, lecz zrezygnował z krawata. Jego niebieska koszula miała rozpięte trzy górne guziki.
Conrado czuł się wyjątkowo niezręcznie gdy Alec wyciągnął do niego ręce i domagał się wzięcia w ramiona. Nie mógł jednak odmówić czteroletniemu dziecku, które lubił. Blondynek był uroczym dzieckiem z burzą jasnych loków i równie jasnymi oczami. Wziął go więc na ręce.
— Cześć — przywitał się radośnie i złożył na policzku Conrado lepki pocałunek. — popatrz co mam — pokazał mu trzymany w rękach przedmiot. — To wrzeciono — oznajmił dumny z siebie że znam nazwę. — ale nie bój się nie ukuje się bo to działa tylko na dziewczyny które są królewnami. Ja nie jestem królewną, — był z tego niezwykle zadowolony — O tam — wskazał rączką gdzieś przed siebie — jest kołowrotek. Ciocia Prudencja dała go tatusiowi w prezencie. Cześć ciociu Prudencjo — przywitał się z nią chłopczyk zaczął się rozglądać w poszukiwaniu mamy, która zeszła ze schodów. Maluch wyciągnął do niej ręce. — Mamusiu mam tu wrzeciono — pomachał nim przed nosem Victorii. Kobieta uwolniła Conrado od ciężaru ciała synka — nie dam ci go bo się ukujesz i będziesz spała sto lat. Wiesz wujku sto lat to strasznie, strasznie a to strasznie długo.
— Wiesz, że twój tato jest księciem więc dałby mamie buziaka i bardzo szybko by się obudziła — wtrąciła się do rozmowy ciocia Prudencja, którą maluch obdarzył szerokim uśmiechem. Alec przez chwile zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Tata jest z Ameryki — stwierdził — tam nie ma księciów i księżniczek. Cieszymy się, że przyszliście — zmienił temat chłopczyk. — Szkoda, że ciocia nie może zobaczyć jak to jest pięknie.
— Alec — upomniał go Javier.
— Co tato? Przecież to prawda ciocia nic nie widzi chociaż uważa że jestem śliczny. ? — podrapał się po główce nie rozumiejąc jak to jest moiżliwe — Cóż jest prawdą że jestem śliczny.
— Alexandrze
— Mamo, sama mi mówisz, że jestem śliczny jak z obrazka — Alex uśmiechnął się niewinnie. — O wujek co ma obrazki na rękach — Victoria postawiła synka na ziemi a malec ochoto pobiegł powitać Atticusa i jego dziewczynę.
— Dzieci — skomentował z czułością Reverte.
— Javier pokażesz mi swoją restaurację?— Prudencja pewnie zbliżyła się do blondyna.
— Oczywiście.
— Kochanie — Javier zwrócił się do żony, która bezwiednie skinęła głową. Nie musiała pytać Javiera wiedziała. Skinęła Conradowi i Astrid głową ruszając do dziecka i wujka z obrazkami na rękach i jego dziewczyny. Towarzystwo przyrodniej siostry było mniej krępujące niż towarzystwo Severina. Ruszyła by się z nimi przywitać.

Conrado po zjedzeniu wybornego posiłku postanowił bliżej przyjrzeć się górnemu piętru. Przeprosił Astrid i Prudencję i ruszył po schodach na górę. Musiał przyznać, że Magik włożył mnóstwo pracy w przygotowanie restauracji. Potraktował to miejsce tak jak obiecał- z szacunkiem dla przeszłości. Prudencja wydawała się być zadowolona z efektu. Oparł łokcie na kontuarze baru i zamówił burbon.
— Panie Severin — usłyszał swoje nazwisko. Obok niego na barowym stołku usiadł burmistrz Monterey- Manuel Dominguez. Przywitał się z brunetem mocnym uściskiem dłoni.
— Panie Dominguez, widzę że załapał się pan na listę gości — zauważył z przekąsem zastępca burmistrza.
— Sądzę, że zaproszenie wysłano do mnie w ostatniej chwili — skomentował to albo nie wyłapując przytyku albo go ignorując.
— Gratuluję podpisania umowy partnerskiej.
— Dziękuje.
— Mam nadzieję że jest pan przygotowany na poniesienie wszystkich konsekwencji. Cztery lata to szmat czasu.
— Nie bardzo rozumiem co ma pan na myśli? — upił łyk drinka wyraźnie zaintrygowany. — Wiem, że Victoria była pańską patronką w minionych wyborach i przeszła do obozu wroga.
— Victoria była dla mnie przyjaciółką — powiedział świadom, że znajdujący się wokół nich ludzie jej przejście do obozu wroga było — urwał. — cóż proszę mieć na uwadze tylko, że Diazowie w swoim DNA mają zapisany oportunizm i zadawanie ciosów przyjaciołom gdy stoją odwróceni do nich plecami.
— Będę miał to na uwadze.
— A także fakt, że — ciągnął niewzruszony Conrado — Valle de Sombras — zniżył głos tak by tylko burmistrz Monterey go usłyszał — miasto stoi na skraju bankructwa — uśmiechnął się. — Przepraszam muszę przywitać się z przyjaciółmi. — zabrał drinka z baru i ruszył , aby uścisnąć kilka dłoni. To zachowanie może i było małostkowe, ale jeśli Fernando Barosso miał uwierzyć, że Victoria jest po jego stronie musiał wiedzieć, że w oczach Severina jest spalona.
Manuel Dominguez przeniósł spojrzenie na jasnowłosą kobietę stojącą przy filarze. Krótką chwilę rozważał czy Conrado Severin wiedział, że Victoria stoi kilka kroków przed nim i że usłyszy każde jego słowo. Wyprostowana dumnie sylwetka sugerowały, że słyszała. Podszedł do niej i popatrzył tam gdzie ona patrzyła. Jasne oczy miała utkwione w swoim dziecku, które zadowolone wcinało ciemne słodkie ciastko. Podał jej drinka lekko uderzając ją szklaneczką burbona w dłoń. Przeniosła na niego swoje spojrzenie.
— Dziękuje — wzięła od niego szklaneczkę i upiła łyk.
— Piękny chłopiec — zauważył Dominguez.
— Tak, to prawda — przyznała mu rację Victoria.
— Przykro mi
— Conrado powiedział tylko co myślał.
— Nie mam na myśli słów Conrado — zaprzeczył Manuel — Dziś przypada kolejna rocznica śmierci twoje brata.
Victoria głośno przełknęła ślinę.
— Wiem jak musi ci być ciężko.
— Nie masz pojęcia.
— Straciłem siostrę równie w tragicznych okolicznościach — wyznał. Rzadko o tym mówił. — Była starsza od Victora, ale równie bezbronna i niewinna. Dzieci nie powinny umierać.
— Nie, ale nasz sprzeciw niczego nie zmienia.
— Znałem twoją matkę — oznajmił bez cienia skrępowania. — Byłem przez lata jej prawnikiem i wiem, że moje słowa niczego nie zmienią, ale jedyne czego żałowała Inez, to że tamtej nocy zabiła ci brata.
— Masz rację — przyznała — to niczego nie zmienia i niczego nie naprawi. Przepraszam cię, ale muszę powiedzieć synkowi, że to było jego ostatnie ciasteczko — posłała mu blady uśmiech i zeszła na dół. Podeszła do stolika przy którym siedział maluch i posadziła go sobie na kolanach. Ona i Javier wybrali datę otwarcia wspólnie uznając, że dwudziestego drugiego sierpnia musi wreszcie wydarzyć się coś dobrego.

***

Gra Anioła stopniowo pustoszała. Kasa zamykała się o otwierała, kartkowano kalendarz rezerwacji, a w lokalu zostali już tylko najbliżsi znajomi i przyjaciele pary. Prudencja chciała jeszcze trochę zostać więc Conrado dał jej jeszcze trochę czasu na wymianę ploteczek z Magikiem. Synek mężczyzny spał z głową na kolanach kobiety więc ani ona ani jego tata nie chcieli malca budzić. Victoria stała za konturem baru drukując raport dobowy z kasy fiskalnej. Gdy Conrado zbliżył się do baru i usiadł na krześle podniosła na niego wzrok. Sięgnęła po kryształową szklankę i butelkę alkoholu. Nalała mu burbona
— Na koszt firmy — mruknęła kciukami pocierając zmęczone oczy. Posłała mu zmęczony uśmiech.
— Javier świetnie urządził to miejsce. Jimena jest zadowolona ze sposobu w jaki wykorzystał dostępną przestrzeń. I te skrzydła na ścianach robią wrażenie.
— Przekażę mu. Jedne z nich namalował Quen — oznajmiła.
—Quen? — zapytał zaskoczony Severin. — Te na lewej ścianie od prawej — doprecyzowała — te z drugiej strony to dzieło Hugo, różowo-fioletowe namalowała Alice a ostatnie Rosie Castelani.
— Jak namówił Quena, żeby namalował dla niego skrzydła.
— Przysługą za przysługę — odpowiedziała wkładając pieniądze do sejfu i zamykając go na klucz. Musiała pamiętać, żeby oddać go mężowi.
— Jaką przysługę oddał mu Magik?
— A jak myślisz? — popatrzyła na niego wymownie i zaczekała aż do Conrado dotrze sens jej słów. Westchnęła. — Enrique znalazł jakieś papiery dotyczące konta, które założył dla niego Fernando. Traktował je jak prywatną skarbonkę na czarną godzinę. Nikt tego wcześniej nie znalazł, bo dokumenty stoją na Quena czy coś takiego. Młody postanowił zrobić mu psikusa i przelał cała sumę na różne cele charytatywne. To on wpadł na pomysł podarowania pieniędzy klinice. — rozległ się płacz dziecka. — Przepraszam muzę odwieść synka do domu.
— Mamusia. Ja chcę do mamusi — zaprotestował głośno rozespany Alec.
— Dobranoc Conrado — pożegnała się i odeszła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:56:46 16-09-22    Temat postu:

Bonus
Eddie/ Camillo.

Otwarcie restauracji było ważnym wydarzeniem w życiu towarzyskim mieszkańców zarówno Doliny jak i Pueblo de Luz nic więc dziwnego, że państwo Vazquez postanowili skorzystać z okazji i zjeść kolację w swoim towarzystwie. Ich maleńka córeczka została pod opieką przyjaciela rodziny- Camillo. Właściciel kawiarni nie był jednym opiekunem małej dziewczynki. W domu przebywał także Eddie- młodszy brat Juliana. Szatyn wetknął ostatnią miniaturową gumową pacynkę i poruszył nią w niewielkiej odległości od twarzy małej. Na palcach znajdowały się; zebra, lew, kotek i kaczka.
— A kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi — zanucił poruszając palcami. — Idziemy na jagody, a nasze czarne serca biją nam radośnie bum bum — zanucił młodszy z braci nie odrywając wzroku od okrągłej pulchnej dziecięcej twarzyczki. Julian mógł być paskudą, ale jego dziecko było śliczne jak z obrazka. Urodę odziedziczyło po matce. Dzięki Bogu. Lucy wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. — Lubisz jak się do ciebie mówi, co księżniczko? — zapytał świadom, że Lucy mu nie odpowie, ale lubił do niej trajkotać.
— Lubi być też noszona na rękach — stwierdził Camillo przyglądając się z rozbawieniem rozgrywającej się przed jego oczami scence. Eddie od dobrych dwudziestu minut śpiewał małej najróżniejsze dziecięce piosenki, a Lucy zadowolona z atencji ani razu nie zapłakała. Wpatrywała się w wujka z szeroko otwartymi oczami i zadowoloną miną.
— Wiesz, że możesz ją wsiąść ją na ręce? — zapytał go Camillo. Mężczyzna zauważył, że chłopak tej jednej rzeczy unika; nie nosi swojej bratanicy.
— Julian mi nie pozwala — oznajmił.
— Juliana przecież tutaj nie ma — stwierdził Camillo. Chłopak popatrzył na niego zaskoczony. — Chcesz ją potrzymać?
— Nie umiem trzymać na rękach tak małych dzieci.
— Pokażę ci jak — zaproponował Camillo wstając. — Siadaj — wskazał kanapę. Eddie potulnie usiadł zerkając to na szefa to małą Lucy, która poruszała kończynami na wszystkie strony.
— No witaj malutka — zaświergotał Camillo uśmiechając się. Ostrożnie wsunął jedną rękę pod główkę dziewczynki , drugą pod jej pupę — wujek cię ponosi — zakomunikował — Podoba ci się ten pomysł? — ku zaskoczeniu Eddiego Lucy uśmiechnęła się. —Zegnij łokieć — ostrożnie położył dziewczynkę na zgięciu łokcia Eddiego. Chłopak instynktownie drugą rękę wsunął pod jej pupę. — I jesteś u wujka na rękach — zakomunikował. Eddie uśmiechnął się pod nosem.
— Skąd pan wie tyle o dzieciach? — zapytał kołysząc Lucy lekko na boki.
— Mam dwoje dorosłych dzieci i dwoje wnucząt — wyjaśnił Camillo. — Mój syn odbierał poród Lucy.
— Jest ginekologiem? — zapytał zaskoczony. — To se specjalizacje wybrał.
— Nie jest lekarzem — wyjaśnił wyraźnie rozbawiony tokiem rozumowania — Był w odpowiednim miejscu i czasie. Nikt ci nie powiedział, że Lucy urodziła się w domu podczas burzy? Na tej kanapie?
— Co? I twój dzieciak odebrał poród? Gdzie był Julian?
— Utknął w Monterey. Całe szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Eddie popatrzył na niemowlaka, którego trzymał na rękach. Lucy gwałtownie wyprostowała nóżki.
— Robi kupę — wyjaśnił Eddiemu Camillo.
— Co? Akurat na moich rękach?
— To tylko kupa — stwierdził mężczyzna. Eddie skrzywił się — Nie przeszkadzaj jej.
Eddie westchnął.
Camillo popatrzył na zdegustowaną minę mężczyzny i z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem. Nic tak nie degustowało Eddiego jak dziecięca kupka. Pokręcił w rozbawieniu głową.
— Coś chyba już zrobiła — stwierdził pociągając nosem.
— Chcesz ją przewinąć?
— Tą przyjemność zostawię tobie — popatrzył wymownie na Camillo. Rozbawiony szef Eddiego ostrożnie wziął dziewczynę z jego rąk. — Twój wujek boi się dziecięcej kupy — stwierdził do roześmianego dziecka. — no rzecz to straszna.
— Cuchnąca.
— A jego to kupa to na pewno fiołkami pachnie — stwierdził do dziecka, które uśmiechnęło się. — Idziemy zmienić pieluszkę. Eddie został na dole. Nie miał ochoty wąchać śmierdzącej kupy swojej bratanicy. — Eddie, pofatyguj swoje dupsko na górę!
— A muszę?
— A chcesz mieć w poniedziałek pracę?
Szatyn wywrócił oczami i podniósł się z kanapy. Wszedł na górę zaglądając do sypialni Juliana i Ingrid. Zmarszczył nos, gdy w nozdrza uderzył go niezbyt przyjemny zapach.
— Pomożesz mi ją umyć — oznajmił Camillo.
— Co?
— A to — odgryzł się — Popilnuj jej , a ja przygotuje wodę.
— Ona nie lubi się myć — zakomunikował mu Eddie niepewnie wszedł do środka.
— To tylko kupa Eddie, nie radioaktywna substancja — oznajmił przełożony więc jego nietęgą minę. Widać dwudziestoczterolatek stawiał znak równości między niebezpiecznymi odpadami a dziecięca kupą. — :Jak będzie płakać weź ją na ręce.
— Nie kracz i nie ona jest w kupie.
— Obyś jeszcze długo nie zrobił jakieś biedaczce dziecka — Camillo poklepał go po ramieniu. Zostali sami. Eddie popatrzył na leżącą na przebijaku dziewczynkę. Jej oczka były szeroko otwarte. Zamrugała powiekami i wykrzywiła buzie.
— Lucy, błagam nie rób mi tego.
Dwumiesięczne niemowlę było odporne na jego słowa, bo po sekundzie rozpłakała się głośno i żałośnie. Eddie zerknął na drzwi do sypialni jakby Camillo miał się tutaj zmaterializować. Westchnął i zaklął w myślach ostrożnie pochylił się nad przewijaniem i jedną ręką wsunął pod główkę Lucy drugą pod jej pupę. Wziął głęboki oddech i podniósł małą. Widział to już wielokrotnie. Julian i Ingrid nieustannie nosili małą w ramionach. Lucy przywarła do jego koszulki drobne paluszki zaciskając na bawełnianym materiale.
— No już nie płacz — odezwał się bujając się z Lucy w ramionach na boki. Poczuł jak jego podkoszulka robi się mokra. Roześmiał się. — Teraz mamy pełen pakiet — wymamrotał. Ustami musnął jej główkę i pewnym krokiem ruszył do łazienki. — Ona potrzebuje kąpieli — wszedł do środka gdzie Camillo sprawdzał łokciem temperaturę wody. — A ja czystej koszulki i prysznica.
— Dasz rade ją trzymać?
— I tak już jestem brudny — odpowiedział mu Eddie powoli przyklękając. Popatrzył na Camillo.
— Najpierw zanurz jej nóżki — poinstruował go. — Bardzo dobrze — Lucy zamachała nogami w wodzie rozchlapując ją na boki — Zaraz będziesz czyściutka.
— A twój wujek jest brudny.
Lucy zamrugała powiekami uśmiechnęła się i się posikała. Camillo parsknął śmiechem.
— Złośliwa jak ojciec — odpowiedział na to szatyn. Reszta kąpieli upłynęła im w ciszy, którą po kąpieli przerwała Lucy odłożona na miękki puchaty ręcznik. Eddie pozbył się mokrej i brudnej koszuli. Camillo zniknął na dole udając się do kuchni po mleko dla małej. Szatyn westchnął i zaczął śpiewać. Nic innego nie przyszło mu do głowy więc wybrał pierwszą lepszą piosenkę jaka przyszła mu na myśl. Nucił jednocześnie wycierając jej drobne ciałko.
Eddie nie zauważył powrotu Camillo z butelką mleka. Właściciel kawiarni oparł się i futrynę i przyglądał się chłopakowi, który założył małej świeżą pieluchę, czyste body. Z niewidzianą i niego delikatnością zapiął ostatni guzik śpioszków. Pewną ręką podniósł małą do góry i przytulił do swojej piersi. Oczy mężczyzn się spotkały.
— Masz ładny głos — skomentował Camillo.
— Masz butelkę? — zapytał go Eddie i bezwiednie usiadł z bratanicą przytuloną do jego piersi. Camillo usiadł obok niego i podał mu przedmiot wypełniony ciepłym mlekiem. Lucy bez wahania rozchyliła usteczka. — I po co było tak wrzeszczeć? — zapytał małą. Wiedział że mu nie odpowie, ale jednak lubił do niej mówić. Dziewczynka zamknęła oczka. — Jej się chcę spać? — upewnił się. Szef skinął głową. Pomyślał, że być może z tego chłopaka jeszcze coś dobrego wyrośnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:41:33 15-10-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 085 cz. 1
JOAQUIN/OSCAR/CONRADO/ELLA/FELIX/QUEN/LIDIA/MARCUS


22 sierpnia 2015

Joaquin nie należał do osób, które unikają konfrontacji. Zazwyczaj miał gdzieś, co o nim mówią czy myślą inni i tak też było tym razem. Nie mógł przegapić takiej okazji − kiedy dowiedział się o otwarciu nowej restauracji w budynku starej fabryki Vegów, nie wahał się ani chwili. Javier Reverte naprawdę się postarał, by zachować namiastkę przeszłości. Chociaż Villanueva był w tym miejscu po raz pierwszy, miał przedziwne deja-vu. Fabryka łudząco przypominała filię w Monterrey, w której pracował razem z ojcem i braćmi. Nienawidził tamtego miejsca, więc i to wywołało w nim nieprzyjemne uczucia.
− Wszystko w porządku? – Dayana, z którą przechadzał się pod rękę po restauracji, zacisnęła mocniej dloń na jego przedramieniu. – Jesteś spięty.
− Nic podobnego, po prostu wspominam stare czasy. – Wysilił się na uśmiech, ale skrzywił się na widok starego kołowrotka.
Fabryka tekstyliów w Pueblo de Luz, niegdyś dobrze prosperująca, szybko popadła w ruinę, kiedy ostatni spadkobierca, Ernesto Vega, nie mógł sobie z nią poradzić. Zbankrutowała i przeszła w ręce miasta, a najmłodszy potomek Eliasa i Gracieli Vega wyładowywał całą frustrację na ostatniej własności, która mu pozostała – fabryce butów w Monterrey. To były mroczne czasy dla wszystkich. Ernesto nigdy nie był przedsiębiorczy – pensje były marne, robotnicy często pracowali w szkodliwych warunkach, a kiedy pracownice pochorowały się od wdychania kleju, kategorycznie odmawiał uznania pracy w szkodliwych warunkach i wypłacania odszkodowań. Joaquin Villanueva nienawidził ludzi takich jak Ernesto Vega, którzy za nic mieli sobie innych i którzy uważali się za lepszych, choć w rzeczywistości byli nędznymi robakami.
Dlatego wcześnie w życiu musiał nauczyć się sobie radzić. Dilowanie na boku dla Templariuszy nie było tak lukratywnym zajęciem, jak możnaby się było spodziewać. Musiał być zresztą ostrożny, w końcu jako nastolatek siedział już w poprawczaku, więc po ukończeniu osiemnastego roku życia wolał dmuchać na zimne i się nie wychylać. Praca w fabryce była więc głównym źródłem dochodów dla rodziny Villanueva, ale jako że szef słabo płacił, w firmie rozwinął się czarny rynek. Na samo wspomnienie Joaquinowi uniosły się kąciki ust. Kiedy Dayana Cortez zapytała go, co go tak rozśmieszyło, opowiedział jej o tym, jak razem ze znajomymi grali Ernestowi na nosie, wynosząc gotowe wyroby z fabryki.
− Kradliście buty? – zapytała lekko rozbawion. Dla niej, której nigdy niczego nie brakowało w dzieciństwie, mogło wydawać się to absurdem, że ktoś może posunąć się do czegoś takiego.
− Nie kradliśmy, po prostu odbieraliśmy to, co nasze. – Villanueva był co do tej kwestii stanowczy. Stanęli przy barze, czekając na drinki i stolik, który jeszcze nie był gotowy. – Buty to był chodliwy towar w tamtych czasach. Jedna para była warta tyle co dniówka pracy albo i więcej.
− I nikt was nie złapał? Nie wyobrażam sobie tego. Ernesto Vega pewnie wpadł w szał. – Dayana przyjęła od barmanki kieliszek wina i wpatrzyła się wyczekująco w swojego towarzysza, na ktorego twarzy dla odmiany zagościł złośliwy uśmieszek.
− Wiedział, że coś jest na rzeczy, więc zarządzał kontrole. Kiedy wychodziliśmy z pracy, musieliśmy pokazać ochronie nasze torby, byliśmy też przeszukiwani i obmacywani. Ale to nam nie przeszkadzało. Buty wyrzucaliśmy z łazienki na piętrze, a na dole zawsze czekał ktoś z poprzedniej zmiany, żeby szybko załadować towar do auta. Albo wkładało się buty na pas i mocno ściskało paskiem. – Joaquin poklepał się po mięśniach brzucha. – Jeśli na ochronie nie było akurat służbistów, udawało się zwykle przeszmuglować wszystko bez problemu. Kobiety miały łatwiej.
− Nie wyobrażam sobie. – Dayan pokręciła głową, słuchając tych historii. Skoro mężczyźni musieli mocno zaciskać pasek, by uniemożliwić ochronie wykrycie kradzieży, kobietom musiało być o wiele gorzej. – To molestowanie seksualne, takie obmacywanie kobiet – zauważyła rozsądnie, a Joaquin pokiwał głową.
− Dlatego mówię, że miały łatwiej. Ochroniarze obchodzili się z nimi bardziej łagodnie, a one wkładały sobie buty w rajstopy po wewnętrznej stronie uda i tak udawało im się je wynieść. Jedna koleżanka prawie dostała zawału, że ją złapią.
Joaquin po raz pierwszy tego wieczora się roześmiał. Za nic w świecie nie chciałby cofnąć się do tamtych czasów, ale nie ukrywał, że miał też miłe wspomnienia. Dobrzy, sumienni i pracowici ludzie, którzy pracowali dla Ernesta wiele wycierpieli. Byli to jego towarzysze niedoli, z którymi po pracy często spotykał się na drinka albo na partyjkę w karty. Najmilej wspominał przerwy na papierosa. Kiedy podczas pracy przy taśmie produkcyjnej czuł, że z tej frustracji zaraz coś rozwali, miał na to sprawdzony patent – dzięki umiejętnej sztuczce udawało mu się szybko zakręcić grzałkę do kleju na gorąco i sprawić, że klej zastygał, co uniemożliwiało dalszą pracę. Wtedy zarządzano przerwę i wzywano technika, który miał za zadanie rozwiązanie usterki. Joaquin w tym czasie zdążył już odkręcić grzałkę z powrotem, dzięki czemu jego ingerencja była nie do wykrycia, a grzałka potrzebowała chwili, by ponownie funkcjonować bez zarzutu. Mógł spalić upragnionego papierosa, po czym wracał do pracy jak gdyby nigdy nic. Ktoś mógłby go nazwać zwykłym leserem, ale on wolał myślać o sobie w kategoriach człowieka przedsiębiorczego i dbającego o własne interesy.
− Dlatego podpaliłeś fabrykę? – zapytała z grubej rury panna Cortez, wyrywając go z błogich rozmyślań. Trochę go tym wytrąciła z równowagi. – Żeby zemścić się na Erneście za te wszystkie niesprawiedliwości?
− Nie. – Joaquin upił łyk whisky, którą podała mu kobieta za barem i wpatrzył się w dno swojej szklanki, rozmyślając głęboko.
Ze zdziwieniem stwierdził, że mówi całkiem szczerze. Kiedy podkładał ogień pod fabrykę, nie myślał o zemście za krzywdy pracowników i o tym, że mogą ucierpieć niewinni ludzie, co zresztą miało miejsce, bo wielu nabawiło się poważnych oparzeń, a niektórzy stracili życie. Nie był to heroiczny czyn, który miał zakończyć panowanie wielkiego pana Vegi i podarować robotnikom wolność, choć wielu z nich właśnie tak uważało, przymykając oko na to, co zrobił najmłodszy Villanueva. Liczył się dla nich koniec rządów Ernesta i godziwe odszkodowanie, które wypłaciła jego żona Regina. W gruncie rzeczy większość ofiar była wdzięczna Joaquinowi i uważała go za swojego wybawiciela, dlatego nikt nie sypnął policji. Dlatego też Hugo nic nie powiedział, choć wiedział, kto za tym stoi.
Nie, Joaquinowi Villanueva nie chodziło o wymierzenie sprawiedliwości w imię ludu. Nie chodziło też o upokorzenia, których doznawał jego ojciec, uniżając się przez te wszystkie lata przed Ernestem. Nie potrafił tego racjonalnie wytłumaczyć, ale podpalił fabrykę, bo po prostu musiał to zrobić. Bo chciał, żeby Ernesto zginął i chciał być tym, który wyśle go do piekła w najgorszy z możliwych sposobów. Nawet jeśli przy okazji kilka innych osób mogło stracić życie.
− Nie – powtórzył Joaquin, tym razem brzmiąc już dużo pewniej. – Zrobiłem to, bo dowiedziałem się, że sypiał z moją matką.
Odłożył szklaneczkę na ladę, nie kwapiąc się, by wytłumaczyć pannie Cortez to zagadkowe stwierdzenie i udał się w stronę znajomych twarzy po drugiej stronie sali.
− Robi wrażenie – powiedział, omiatając wzrokiem wnętrze z uznaniem. – Czapki z głów, Javier.
Reverte zmrużył oczy, gryząc się w język, by nie powiedzieć nic złośliwego pod adresem szefa Templariuszy. Zamiast tego kiwnął głową, dziękując za komplement i robiąc przepraszającą minę w stronę żony, która zapewne miała ochotę wyprosić gościa, ale nie było to na miejscu. Na otwarciu mógł się zjawić każdy i nie mieli na to wpływu.
− Jestem pełen podziwu, że udało ci się to tak szybko zorganizować. Widać, że nie masz zbyt wiele do roboty.
− Nie, po prostu kiedy nad czymś pracuję, wkładam w to całe serce. Wiem, że tobie jest to zapewne obce. – Magik odciął się, siląc się, by nie obrazić Joaquina w obecności innych gości.
− Och, ja też jestem człowiekiem pełnym pasji, zawsze realizuje moje plany z zaangażowaniem i doprowadzam wszystko do końca. I kiedy coś sobie postanowię, nie cofam się przed niczym. Mamy więc coś wspólnego, Javier. – Villanueva wzniósł szklankę z trunkiem, chcąc zasygnalizować, że wypije za zdrowie Magika.
− Nie wątpię – mruknął Reverte, ucinając dyskusję.
− A skoro już o wspólnych mianownikach mowa – Joaquin nie zamierzał odchodzić bez ostatniego słowa – to co słychać u Harcerzyka? Słyszałem, że schował się pod maminą spódnicą i urlopuje. Przekaż mu moje pozdrowienia i liczę na to, że niedługo zjawi się w Valle de Sombras.
− Radzę samemu mu przekazać, skoro jesteście tak bliskimi przyjaciółmi. – Magik uniósł swój kieliszek z szampanem i wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu, bo ludzie wokół obserwowali tę dwójkę z zainteresowaniem, po czym wziął żonę za rękę i oddalił się szybkim krokiem na taras.
Wyciągnął komórkę i wystukał wiadomość do Lucasa, przygryzając przy tym nerwowo dolną wargę.
− Co jest, nie mów, że Joaquin tak cię zdenerwował? – Vicky położyła mężowi rękę na ramieniu. – To do ciebie niepodobne.
− Nie martwię się tą gnidą, ale tym, co powiedział o Lucasie. – Widząc zmartwione spojrzenie żony, westchnął ciężko i wyjaśnił: – Wspomniał, że Hacerzyk jest na urlopie w San Antonio, ale to nieprawda. Luke wyjechał do Waszyngtonu, jego przełożony wysłał go do akademii w Quantico, by szkolił nowych rekrutów.
− Może zrobił sobie przerwę i pojechał do matki w odwiedziny? – podsunęła blondynka, trochę martwiąc się o Magika, który myślał na zwiększonych obrotach i dał się podejść gierkom Joaquina. – Wyjechał dwa miesiące temu, Javi...
− A może wcale nie wyjechał? Może Joaquin tylko chce, żebyśmy tak myśleli? Namierzę jego komórkę.
− Javi...
− Co?
− Nie sądzisz, że to już zakrawa na lekką paranoję? Wiem, że pokłóciliście się z Lucasem na krótko przed jego wyjazdem, ale myślałam, że wszystko sobie wyjaśniliście. Jeśli to wyrzuty sumienia przez ciebie przemawiają...
− Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. – Javier się obruszył, po czym uniósł swój telefon zwycięsko, kiedy zasygnalizował on nadejście odpowiedzi tekstowej. – “U mnie wszystko dobrze, mama pozdrawia. Całuję, Luke”. “Całuję, Luke”?! I wedlug ciebie to nie jest podejrzane? Harcerzyk nie używa takich słów, gdyby miał kogoś wycałować, czy to w realu czy to w esemesie, pewnie zapadłby się pod ziemię ze wstydu. Wiadomości od niego zwykle są suche i bez emocji, jeśli już w ogóle raczy na nie odpisywać. – Magik poczuł się dotknięty faktem, że przyjaciel rzadko kiedy odpowiada na SMS-y. – Mówię ci, że coś jest nie tak.
− Dobrze, sprawdzimy to po powrocie do domu, dobrze? Goście czekają. – Victoria wskazała głową wnętrze restauracji, która pękała w szwach.
Magik pokiwał głową, zgadzając się, po czym przywołał na twarzy najbardziej serdeczny uśmiech na jaki było go stać. Wieczór mogli zaliczyć do udanych, wszyscy goście bawili się przednio. Nawet Joaquin zdawał się nie być w totalnie złym nastroju w towarzystwie Dayany Cortez. Zamienił kilka słów z ważnymi osobistościami i gdyby Javier go nie znał, w życiu nie powiedziałby, że ten człowiek stoi na czele kartelu narkotykowego i że jest to groźny szaleniec. Villanueva potrafił być czarujący, kiedy chciał.
− Cóż za spotkanie. Kopę lat, Prudencio. Dobrze cię widzieć w formie. – Fernando Barosso został zmuszony do rozmowy z dawną znajomą w oczekiwaniu na swój stolik.Wypadało robić dobrą minę do złej gry, bo wszystkie oczy utkwione były w burmistrzu, który nie mógł pozwolić sobie na żadne potknięcie, a Prudencia jako córka dawnych właścicieli fabryki, szanowanych w miasteczku i okolicy Vegów, była na radarach prasy i reszty zaproszonych gości.
Na twarzy starej panny pojawił się krzywy uśmiech, którego Fernando się nie spodziewał. Sam nie wiedział, czego bardziej oczekiwał – wystraszonej miny, braku jakiejkolwiek reakcji czy odwrotu i nieangażowania się w rozmowę.
− Powiedziałabym, że ciebie również miło widzieć, Nando, ale oboje wiemy, że to nieprawda. I nie tylko ze względu na moją oczywistą ślepotę.
Jakiś mężczyzna w garniturze stojący nieopodal parsknął śmiechem prosto w swoje martini i szybko się oddalił, nie chcąc narażać się burmistrzowi. Astrid uścisnęła dłoń ciotki, dając jej do zrozumienia, by nie prowokowała Fernanda, ale Prudencia nie dawała za wygraną.
− Właściwie to cieszę się, że się spotykamy, szczególnie w miejscu publicznym, gdzie nie możesz próbować żadnych sztuczek – zaczęła. Nie dbała o to, że mówi głośno, nie robiła tego specjalnie. Taka po prostu była. – Od dawna chciałam się z tobą podzielić tym zabawnym zrządzeniem losu i powspominać stare czasy. Jaki ten świat mały, prawda?
− Nie rozumiem, co masz na myśli. – Fernando bardzo się starał, by jego głos brzmiał nonszalancko, ale nie bardzo mu to wyszło. Czyżby Prudencia zamierzała wspomnieć przy wszystkich, że to on i jego ludzie okaleczyli ją przed laty, doprowadzając do takiego stanu?
− Słyszałeś kiedyś o pojęciu “karma”? – Prucencia zignorowała jego głowa i kontynuowała swój wcześniejszy wywód. – Każda akcja wywołuje reakcje. Czasami trzeba trochę poczekać na konsekwencje swoich czynów, ale prędzej czy później one nas dosięgną. Wszechświat w końcu odpłaci ci tym samym, co mu dajesz.
− Studiowałaś hinduizm? – Fernando zakpił, a jego ochroniarz zachichotał cicho z dowcipu szefa.
− Mam wszechstronne zainteresowania. – Prudencia uśmiechnęła się, poprawiając na nosie okulary przeciwsłoneczne. – Ale nie przeczę, że dopiero od niedawna bardziej się w to zagłębiam. Bo powiedz, czy nie uważasz za zabawne to zrządzenie losu? Wychowaliśmy się w tej samej okolicy, chodziliśmy do tej samej szkoły i obracaliśmy w tych samych kręgach. Nawet w pewnym momencie niektórzy widzieli nas na ślubnym kobiercu.
− Muszę cię rozczarować, Prudencio, ale nie widzę w tym, żadnej opatrzności bożej ani tym bardziej przeznaczenia, jeśli to masz na myśli. – Barosso trochę naigrywał się z kobiety, nie rozumiejąc do czego zmierza. – Ot, dwójka dzieciaków z małomiasteczkowej społeczności. Ponowne spotkanie po latach w miejscu, z którego pochodzą nasi przodkowie wcale nie wydaje mi się aż tak dziwnym zjawiskiem.
− Zgadzam się. – Prudencia pokiwał głową i poklepała po dłoni bratanicę, jakby chciała ją uspokoić. Musiała wyczuć, że Astrid od pewnego czasu stoi spięta i nie rozumie tej wymiany zdań. Panna Vega miała szósty zmysł jeśli chodzi o emocje ludzkie. – Miałam raczej na myśli to, że sposród tylu ludzi na świecie twoim największym wrogiem okazuje się być człowiek, którego ja pokochałam jak własnego syna. Przedziwne, doprawdy.
Fernando zacisnął dłoń na lasce tak, że aż pobielały mu kostki. W tej chwili przekaz Prudencii był jasny – oto złączyła siły z jego największym wrogiem, a Fernando zapłaci za każdą kroplę krwi, którą przelał i karma w końcu go dosięgnie. Chciał coś powiedzieć, ale nie było mu to dane, bo do zebranych podszedł Joaquin Villanueva, zaciekawiony tym zbiorowiskiem ludzi.
− Fernando, pozwolisz na drinka? Ja i moja towarzyszka chętnie dosiądziemy się do twojego stolika. Wydaje się, że restauacja pęka dziś w szwach, więc będzie to najodpowiedniejsze – powiedział, rozluźniając nieco atmosferę. Barosso zamrugał kilka razy powiekami i pokiwał głową, po czym pożegnał się z Prudencią i jej bratanicą chłodnym spojrzeniem i odszedł prowadzony przez kelnera do stolika. – Panie wybaczą jego nietakt. Nie zwykł rozmawiać z tak uroczymi damami.
− Daruj sobie, Joaquin – warknęła Astrid, a Prudencia ponownie uścisnęła ją mocniej za dłoń, by ją uspokoić.
− Pan Villanueva, jak mniemam? – Panna Vega była zaintrygowana. Po raz pierwszy miała okazję spotkać go osobiście, dość dużo o nim słyszała od Astrid, ale słuchając jego głosu miała wrażenie, że opowieści bratanicy nie oddają całej prawdy o tym człowieku. – Prudencia Vega, miło mi.
Wyciągnęła w jego stronę dłoń, a on ujął ją i uścisnął, rezygnując ze staroświeckiego całowania w dłoń. Prudencia zesztywniała i pobladła na twarzy.
− Wszystko dobrze, ciociu? – Astrid zaniepokoiła się, ze złością zerkając na Villanuevę, jakby to była jego wina, że ma taką krzepę i ściska dłonie starych dam zbyt mocno.
− Tak, skarbie, ale napiłabym się wina. Przyniesiesz mi kieliszek?
Astrid próbowała zaprotestować, nie chcąc zostawiać ciotki w towarzystwie tego człowieka, ale Prudi nie chciała słyszeć odmowy i niemal wypchnęła ją w stronę baru, zostając sam na sam z szefem kartelu.
− Piękny wieczór, panno Vega, nie uważa pani? Javier wszystko świetnie przygotował. Myślę, że pani rodzice byliby bardzo dumni. – Joaquin był w swoim żywiole, zgrywając dżentelmena. Dayana, która oddaliła się razem z Fernandem do stolika, teraz wyciągała szyję w poszukiwaniu swojego towarzysza, ale nie dbał o to. Nie co dzień mógł stanąć twarzą w twarz z siostrą człowieka, który zrujnował mu życie.
− Jest pan bardzo miły, panie Villanueva. Umie pan prawić pochlebstwa, trzeba to panu oddać. – Prudi uśmiechnęła się półgębkiem, a on również się uśmiechnął, choć ona nie mogła tego widzieć. – Szkoda tylko, że każde słowo wypowiedziane pana ustami to kłamstwo.
− Słucham? – Villanueva był pewny, że się przesłyszał. Panna Vega zmieniła ton głosu tak szybko, że zakręciło mu się w głowie.
− Swoje już przeżyłam i swoje widziałam. I chociaż jestem ślepa, to wcale nie jest tak łatwo mnie oszukać, jak mogłoby się wydawać. – Prudencia nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Z łatwością mogła sobie wyobrazić, jak mężczyzna nerwowo poprawia krawat. – My się już spotkaliśmy, panie Villanueva.
To ostatnie stwierdzenie bardzo go zszokowało. Był pewien, że nigdy z tą kobietą nie zamienił słowa. Być może widział ją na jakimś przyjęciu, może nawet gdzieś na zdjęciach w fabryce Vegów, ale nigdy osobiście nie miał z nią do czynienia, a już na pewno nigdy nie konwersował z nią sobie tak swobodnie jak teraz.
− Myli się pani, spotykamy się po raz pierwszy. – Joaquin powiedział to stanowczym tonem, ale jednak jakiś cichy głosik w jego głowie wyszeptał mu, że może nie być to do końca prawda.
− Ależ drogi chłopcze, ja nie zapominam. Może i jestem stara i ślepa, ale zmysł dotyku i słuchu nadal mam zadziwiająco dobry. – Nie czekając na pozwolenie, sięgnęła po dłoń mężczyzny i uścisnęła ją po raz kolejny. Po raz pierwszy tego wieczoru Joaquin poczuł się totalnie onieśmielony. Sparaliżowało go do tego stopnia, że nie mógł nawet wyrwać dłoni z uścisku tej kobiety. – To te same dłonie, choć nieco bardziej szorstkie i dojrzałe. Dłonie doświadczone pracą, z pęcherzami i bliznami.
Villanueva sam zerknął na swoje dłonie, bo nigdy nie przypatrywał im się w ten sposób. Rzeczywiście, na dłoniach widniały zgrubiałe pęcherze, pamiątki po dźwiganiu ciężkich towarów, blizna na kciuku od przecięcia szkłem była niewidoczna gołym okiem, ale wyczuwalna. Spojrzał na Prudencię zaintrygowany.
− Co tam robiłeś, młody człowieku? – zapytała, trochę z ciekawością a trochę z wyrzutem. – Dlaczego tam byłeś?
− Nie wiem, o czym pani mówi – powiedział to z pełnym przekonaniem i szarpnął dłoń, ale Prudencia trzymała ją mocno.
I wtedy poczuł, że jego umysł pognał jak szalony, jakby ktoś przewinął mu w głowie film i puścił w zwolnionym tempie. 1 stycznia 1998 roku, huczne świętowanie w jednym z obskurnych barów w stolicy. Prudencia Vega roześmiana i puszczająca do niego oczko, wciskająca mu plik banknotów w dłoń.

Chłopak przewrócił się, tłucząc naczynia i przeklinając pod nosem.
– Nie jesteś za młody, by przebywać w takich miejscach? – zapytała starsza kobieta, pomagając chłopcu sprzątać resztki rozbitych szklanek.
Nic nie odpowiedział, w pośpiechu zagarniając szkło, raniąc się przy tym w rękę. Syknął z bólu, ale nic nie powiedział, nie przerywając sprzątania.
– Hej, chłopcze, uważaj! – Skarciła go i nie czekając na zgodę wzięła go za skaleczoną rękę.
Nie uszło jej uwadze poszarpane ubranie, które miał na sobie. Cały był zaniedbany i bardzo się tym przejęła. Myślała, że to porządny lokal, a tymczasem barman zatrudniał tanią siłę roboczą, wykorzystując jakieś dzieciaki i pewnie płacąc im grosze, sądząc po wyglądzie młodziutkiego kelnera. Nie namyślając się długo, wyciągnęła z portmonetki pozostałe pieniądze i wcisnęła je chłopakowi w drugą dłoń. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby nigdy w życiu nie doświadczył dobroci ze strony dorosłych.
– To za stłuczone naczynia – powiedziała, mrugając do niego oczkiem. – Za resztę kup sobie jakąś porządną kurtkę.


Wyrwał dłoń jak oparzony z uścisku panny Vega, kiedy przed oczami stanęło mu to wspomnienie tak żywe, że miał wrażenie, jakby to wydarzyło się zaledwie wczoraj a nie siedemnaście lat temu.
− Nie powinno cię tam być – powiedziała Prudencia, zdając się doskonale wiedzieć, jaką minę miał właśnie jej towarzysz. – Nie byłeś tam przypadkiem.
Joaquin wycofał się kilka kroków blady jak ściana. Kiedy Astrid wróciła z kieliszkiem wina dla ciotki, już znikał za drzwiami do restauracji. Nie pomyślał nawet, by poinformować Dayanę i Fernanda, że wychodzi. Po prostu wsiadł do swojego auta i odjechał przed siebie, zbyt roztrzęsiony, by myśleć o czymkolwiek innym jak tylko o tamtym Nowym Roku i o tym, co było potem.

***

23 sierpnia 2015

Ostatni dzień wakacji nadszedł niespodziewanie szybko. Niektórzy uczniowie byli zasmuceni tym faktem, żyjąc jeszcze latem i wspominając swoje podróże, bliższe i dalsze, żałując, że pora już wracać do szkoły. Inni natomiast nie mogli się doczekać powrotu do książek i starej, dobrej rutyny. Do tych drugich zdecydowanie należała Ella Castellano, która z utęsknieniem wypatrywała początku roku szkolnego, chcąc jak najszybciej wrócić do nauki i spotkań ze znajomymi. Przez całe wakacje wychodziła z domu tylko sporadycznie i zawsze była pilnowana przez kogoś dorosłego lub Felixa, a to jej się nie podobało. Wiedziała, że tata się o nią martwi, ale zdecydowanie przesadzał. Ostatni weekend wakacji był najgorszą udręką, ponieważ ważyły się jej losy – Basty miał podjąć decyzję, czy w ogóle będzie kontynuować naukę w szkole, razem ze swoimi rówieśnikami, czy może zrobi sobie przerwę i będzie uczyła się w domu. Przez zapalenie trzustki i liczne infekcje, których ostatnio się nabawiła, jej stan znacznie się pogorszył i chociaż teraz czuła się już dobrze, Sebastian wolał dmuchać na zimne i nie narażać jej na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Nie mogła jednak siedzieć w czterech ścianach, więc korzystając z okazji, że jej brat zajęty był swoimi sprawami, a ojciec ślęczał na komisariacie nad stosem spraw do rozwiązania, wymknęła się z domu, by spędzić ostatni dzień wakacji w towarzystwie nowej koleżanki. Alice była dla niej dużą pociechą przez ostatnie tygodnie. Chociaż były w różnym wieku, czasem wcale tego nie odczuwały. Rozumiały się bardzo dobrze i Ella cieszyła się, że ma kogoś z kim może porozmawiać na różne tematy, pogadać o sprawach, o których nie mogła wspominać przy Felixie i ojcu i z których nie mogła się zwierzać koleżankom ze szkoły w obawie, że ją wyśmieją.
Mówiła o mamie i o tym, jak bardzo chciałaby się z nią zobaczyć, ale boi się reakcji ojca i brata. Opowiadała, jak miło było widzieć ją wtedy w szpitalu i jak żałuje, że minęły już całe tygodnie, a ona chętnie powtórzyłaby to spotkanie oraz o tym, jak wielkie wyrzuty sumienia czuje przez tę tęsknotę za matką. Ojcu zapewne pękłoby serce, gdyby to usłyszał, a Felix gotów był coś rozwalić, gdyby powiedziała o swoich uczuciach na głos. Dlatego nie chciała im robić przykrości. Na szczęście Alice ją wysłuchała i nawet zaproponowała, że zabierzę ją do mamy, ale Ella nie była gotowa. Wiedziała, że jej serce tęskni za matką, ale jej zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie jest to dobry pomysł. Przede wszystkim bała się tego spotkania, nie wiedziałaby, co może powiedzieć Anicie Vidal.
Szły przez las, dzieląc się swoimi problemami i rozterkami. Alice nadal obawiała się o zdrowie Emily i choć zgrywała silną, nadal miała dziesięć lat i potrzebowała oparcia w innych. Ella, która wiedziała, jak to jest balansować na krawędzi życia i śmierci, dobrze rozumiała obawy koleżanki. Pociechą było to, że Emily czuła się już lepiej i wracała do zdrowia, a bliźniaki miały się dobrze, dzięki czemu wszyscy mieli nadzieję na szczęśliwe rozwiązanie.
− Lepiej już wracajmy, zaczyna się ściemniać – zauważyła rozsądnie Ella, czując, że zagłębiły się za bardzo w las. W koszyku niosła polne kwiaty, które udało im się zerwać na polanie.
− Jest jeszcze wcześnie. Poza tym, po coś mamy ze sobą nasze psinki. – Pies Cheshire zamerdał wesoło ogonem, krocząc u boku właścicielki, jak najdalej od ponurego czarnego labradora, który obnażył kły na jego widok. – Jakim cudem, udaje ci się panować nad Syriuszem? Nie pojmuję, dlaczego pozwala się dotykać tylko tobie.
− Bo to jest magiczny pies – stwierdziła tajemniczym tonem Ella, głaszcząc swojego futrzanego przyjaciela za uszami, a ten wtulił pysk w jej dłoń, dziekując za czułość. Zadziwiające było, jak ładne okazało się to zwierzę. Jeszcze niedawno był wychudzony i zmaltretowany, a jego sierść była wyliniała i wyłysiała. Teraz jego sierść była zadbana i lściąca, a on sam wyglądał na silnego i tętnił życiem. Uwielbiał swoją panią, gotów był za nią wskoczyć w ogień kiedy będzie trzeba.
− Cheshire też jest całkiem wyjątkowy – przyznała Alice, czując, że pies powinien to usłyszeć, nawet jeśli do końca nie rozumie, o czym mowa. – Lubisz Harry’ego Pottera? Dlatego nazwałaś psa Syriuszem?
− To moja ulubiona książka. – Ella aż cała się rozpromieniła. – Felix czytał mi wszystkie części na dobranoc. W kółko. Myślę, że pewnie zna je już na pamięć. A ty, co lubisz? Pewnie “Alicję w Krainie Czarów”? – Trzynastolatka spojrzała na psa wymownie.
− Lubię Alicję, ma swój urok, ale zdecydowanie bardziej przemawia do mnie “Ania z Zielonego Wzgórza”. – Blondyneczka przechyliła głowę na bok, kiedy zastanawiała się nad najlepszą odpowiedzią. – Podoba mi się, bo jest realistyczna, taka prawdziwa.
− A myślałam, że lubisz fantastyczne opowiastki.
− Lubię, ale odrobina realizmu nikogo jeszcze nie zabiła. − Zaśmiały się cicho, po czym Alice schyliła się, zauważając w zaroślach czterolistną koniczynę. – Masz, to na szczęście.
Ella przyjęła od koleżanki zerwaną koniczynę i przyjrzała jej się bliżej.
− Nie sądzę, że mi się przyda. Poza tym nie wierzę w takie rzeczy. – Panna Castellano wsadziła Alice koniczynę za ucho a ta roześmiała się perliście. – Chodźmy już, zanim tata zauważy, że mnie nie ma i nie uziemi mnie do końca miesiąca.
− I tak już cię uziemił – zauważyła córka Emily, ale westchnęła zrezygnowana, przeszukując po raz ostatni ściółkę leśną w poszukiwaniu jakichś innych skarbów. – O! – zawołała, podnosząc z ziemi jakiś niewielki przedmiot i przyglądając mu się w w nikłym świetle, przedzierającym się przez zarośla. – Znam ten guzik.
− Można wiedzieć, co wasza dwójka tutaj wyrabia?
Obie podskoczyły tak gwałtownie, że niemal się przewróciły. Kilka kwiatów z koszyka Elli wypadło na trawę, a Syriusz skoczył przed swoją właścicielką, by chronić ją przed ewentualnym niebezpieczeństwem.
− Odwołaj psa, to tylko ja.
− Syriusz, spokojnie. To tylko gliniarz. – Ella złapała psa za obrożę, ale ten nadal groźnie warczał na wysokiego mężczyznę. Cheshire dla odmiany przyglądał się intruzowi z ciekawością.
− Zważaj na słowa.
− Ładnie to tak, zakradać się na nas? Mogłyśmy dostać zawału! – Alice ostentacyjnie złapała się za serce, zadzierając głowę do góry i mierząc przybysza od stóp do głow. – A kim ty w ogóle jesteś?
− To Ivan – wyjaśniła Ella koleżance, a widząc surowy wzrok policjanta, dodała: − Szeryf Molina.
− Szeryf? – Alice ponownie zlustrowała go wzrokiem. – A to szeryfowie nie powinni nosić mundurów i takich dużych kapeluszów z rondem?
− Nigdy w życiu nikt nie kazał mi zakładać kapelusza, a jeśli komuś kiedykolwiek przyszłoby to do głowy, byłaby to ostatnia rzecz, jaką by zrobił w życiu. – Ivan westchnął, przyglądając się dwóm dziewczynkom z politowaniem. – Dlaczego włóczycie się same po lesie o tej porze? Nie wiecie, że to niebezpieczne? Wasi ojcowie wiedzą, gdzie się podziewacie?
− Mój tata wie, że jestem u Elli – odpowiedziała szybko Alice. Ivan w końcu był policjantem, więc wypadało mówić prawdę.
− A mój wie, że umiem sama o siebie zadbać. – Ella wydęła policzki, trochę zła, a trochę zawstydzona, że przyjaciel ojca zastał ją w takiej sytuacji. – Poza tym tata jest zajęty natłokiem spraw, które na niego zwalasz.
− Nie moja wina, że Basty nie umie organizować sobie pracy i siedzi nad sprawami od świtu do nocy. – Usprawiedliwił się Molina, co było po części prawdą – Basty był perfekcjonistą i kiedy już brał się za jakieś zajęcie, doprowadzał je do końca. – Zwariuję przez was. Idziemy do auta, zabiorę was do domu.
− A ty co tutaj właściwie robisz? – zapytała Ella, gramoląc się na tylne siedzenie w czarnym SUVie szeryfa. Po jej obu stronach jak dwaj ochroniarze usadowili się Syriusz i Cheshire. Alice z gracją usiadła na przednim siedzeniu pasażera i czekając na odpowiedź Ivana, rozglądała się z ciekawością po wnętrzu auta.
− Jestem na służbie, miałem patrol w tej okolicy – wyjaśnił bez zająknięcia mężczyzna, zamykając schowek w aucie, do którego właśnie wędrowała dłoń Alice.
Dziesięciolatka dostrzegła w schowku zdjęcie złotowłosej dziewczynki i chciała mu się bliżej przyjrzeć, ale nie było jej to dane.
− To twoja córka? – zapytała bez ogródek, a Ivan uniósł jedną brew. Nie dał po sobie poznać, że pytanie było dla niego niegrzeczne, chociaż Ella na tylnym siedzeniu wciągnęła głośno powietrze i wstrzymała oddech po tych słowach.
− Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na “ty”. Szeryf Molina – przypomniał dziesięciolatce o dzielącej ich różnicy wieku i statusu.
− Alice Guerra, miło mi. – Wyciągnęła w jego stronę maleńką dłoń, a on dał za wygraną i uścisnął ją krótko.
− Jasne, patrol... – Ella mruknęła sama do siebie, kiedy policjant odpalił silnik i ruszył w stronę wyjazdu z lasu. Nie wierzyła, że Ivan był na służbie w tej okolicy.
− Nie wałęsajcie się tutaj, szczególnie po zmroku. To nie jest bezpieczne – powiedział śmiertelnie poważnie, kiedy odwoził je do domu. Starał się nie zwracać uwagi na psy, które prawdopodobnie zaśliniły mu tapicerkę na tylnym siedzeniu.
− Templariusze już się stamtąd wynieśli – powiedziała z pełnym przekonaniem Ella, przez co Ivan zahamował gwałtownie na środku ulicy.
− Niby policjant, a prawa drogowego nie zna – mruknęła Alice pod nosem, czym zasłużyła sobie na mordercze spojrzenie Ivana.
− Nie będę pytał, skąd wiecie o kryjówce Templariuszy, ale dobrze wam radzę, żebyście uważały. To nie są przelewki. Jeśli wydaje się wam, że kartel pobawi się z wami w chowanego a potem bezpiecznie odwiezie do domu, jesteście głupie.
− Wolno ci się tak zwracać do dzieci? – Alice nie wydawała się okazywać strachu przed kartelem, a bardziej była zaintrygowana sposobem w jaki Ivan się do nich zwracał. Zwykle ludzie, którzy mieli dzieci, umieli z nimi rozmawiać i nie używali takich słów.
− Czy ja już nie wspomniałem, że należy mi się odrobina szacunku? – Zmroził wzrokiem blondyneczkę, która udała, że knebluje sobie usta i wyrzuca kluczyk. Lepiej go nie prowokować. Nie był tak pobłażliwy jak Conrado czy Javier, do których często zwracała się bezpośrednio, czy nawet Basty, który był bardzo ciepłym człowiekiem i wielokrotnie traktował ją tak, jakby była członkiem rodziny.
− Z kartelem nie ma przelewek, zrozumiano? Żadnego chodzenia po lasach, żadnego węszenia i zbierania kwiatków, żadnych spacerków po zmroku, jasne? – Ivan był co do tego stanowczy. Zaparkował przed domem Castellanów, skąd później Fabricio miał odebrać Alice.
− Nie wejdziesz? – zapytała Ella, widząc, że w kuchni pali się światło. Ojciec już chyba wrócił i przygotowywał kolację lub zamówił pizzę, by pożegnać ostatni dzień wakacji.
− Innym razem.
Ivan poczekał aż dwie dziewczynki wejdą do środka razem z psami, które nie odstępowały ich ani na krok. Syriusz warczał jeszcze w jego stronę i obnażał groźnie zęby, ale w końcu dał za wygraną i również zniknął za drzwiami przytulnego domku Castellanów. Szeryf Molina oparł dłonie i głowę na kierownicy, wzdychając ciężko. Nie zamierzał pozwolić, by niewinne dzieci ucierpiały przez bezlitosne wojny karteli. Nie tym razem.

***

Oscar rozumiał, o co chodzi Javierowi, bo sam od jakiegoś czasu odczuwał niepokój o Lucasa. Jednak nie dlatego, że węszył jakiś spisek, ale po prostu martwił się o przyjaciela, który nie miał żadnego celu w życiu i błądził po omacku, sądząc, że rozwiązywanie zagadek i łapanie przestępców pozwoli mu zapomnieć o pustce, jaką odczuwał każdego dnia. Dlatego, kiedy Magik pojawił się w barze El Gato Negro, by z nim porozmawiać, zrobił sobie przerwę od występów i usiadł z nim przy jednym z ustronnych stolików.
− Nie ma co się martwić na zapas – powiedział, choć czuł, że te słowa niespecjalnie uspokoją blondyna.
− Namierzyłem jego komórkę – poinformował go Javier, w ogóle go nie słuchając.
− Chryste.
− No co? – Magik oburzył się na widok miny Fuentesa. – Muszę wiedzieć, gdzie przebywają moi przyjaciele. Myślisz, że tobie nie zainstalowałem nadajnika? Oscar opluł się wodą, którą właśnie popijał, kiedy usłyszał te słowa. Reverte kontynuował: − Sygnał dochodzi z D.C.
− No to czyli problem z głowy? – Oscar nie był pewny, co Javier ma na myśli.
− Jak to z głowy, czy ty słuchałeś, co ja do ciebie mówiłem? – Magik rozejrzał się uważnie po barze i kiedy upewnił się, że nikt ich nie słyszy, wyszeptał: − Ktoś podszywa się pod Harcerzyka i wysyła nam wiadomości.
− I twierdzisz to na jakiej podstawie? – Oscar odłożył szklankę i wytarł usta wierzchem dłoni. Rozumiał zaniepokojenie Raverte, ale obawiał się, że sieje on niepotrzebną panikę.
− “Całuję, Luke” – Javier pokazał Fuentesowi wiadomość SMS, którą otrzymał na otwarciu restauracji. – No jeżeli to wysłał Harcerzyk, to ja jestem książę Karol.
− Jesteś dużo przystojniejszy.
− Wiem, nie o to chodzi, skup się! – Reverte pstryknął palcami przed oczami Fuentesa. – Patrz!
Podsunął chłopakowi telefon pod nos i kazał czytać wiadomości. Wszystkie były podobnej treści. “Już dotarłem, wszystko w porządku”, “U mnie ok, a co u Ciebie?”, “Nie mogę odbierać telefonów”,
− Kiedy tak o tym myślę, to mi też wysyłał zdawkowe esemesy. – Fuentes wyciągnął swoją komórkę i porównał. – Luke nigdy nie pisze esemesów. Jeśli już musi, to dzwoni, a wiadomości zwykle ignoruje albo nie odpisuje.
− No właśnie! To cham, ale to temat na inną rozmowę. – Blondyn przygryzł wargę, wystukują jakiś rytm nogą. – Dlaczego namierzyłem komórkę w Waszyngtonie, skoro pisze, że jest w San Antonio?
− Napisał, że jest u mamy w odwiedzinach. – Oscar pokazał mu jedną z lakonicznych wiadomości, gdzie przyjaciel informował go o urlopie u mamy. – Może po prostu nie chce, żebyśmy wiedzieli, gdzie jest. Jakaś tajna operacja czy coś w tym rodzaju.
− A mi się nie chce w to wierzyć i już. – Javier założył ręce na piersi, pewny swojego. – Luke nie cierpi wracać do San Antonio i nie jest też facetem, który marzy o urlopie w maminym domku. Nie jest osobą, która kłamałaby w tak głupiej sprawie. Jeśli miałby tajną misję, to po prostu by o niej nie wspominał, zamiast wymyślać głupie wymówki.
− Jest sposób, żeby się przekonać. – Oscar dał za wygraną, widząc, że Javier nie odpuści. Wystukał w telefonie numer do Natalie Richmond, mamy Luke’a. Magik próbował wyrwać mu telefon, żeby użyć opcji głośno-mówiącej, ale Fuentes wyszarpnął się z jego uścisku i już po chwili rozmawiał ze starą znajomą.
Opędził się od niecierpliwego Magika i wyszedł na zaplecze, by w spokoju porozmawiać, bo w barze panował hałas. W tym samym czasie Javier dostrzegł w tłumie Fabricia i Alice. Kiwnął im ręką i podeszli do jego stolika, a Alice od razu wgramoliła się Magikowi na kolana, informując go, że Fabricio zrobił się leniwy. Reverte spojrzał na przyjaciela zaciekawiony, a Guerra wywrócił oczami.
− Wcale nie jestem leniwy, tylko dzisiaj postanowiłem kupić coś na wynos. Nie mam nastroju do gotowania, padam na twarz. – Pokazał Magikowi reklamówkę z logo baru, z której wydował się smakowity zapach smażonego kurczaka.
− Dużo roboty?
− Poradnia wciąż ma nowe zlecenia, do tego niedługo otwieramy lecznicę dla potrzebujących, Emily dochodzi do siebie. Trochę tego się nazbierało. A co ciebie tu sprowadza? Gdzie twoja ładniejsza połówka? – Fabricio rozejrzał się po barze, spodziewając się zobaczyć gdzieś Viktorię, ale niestety nigdzie jej nie było, a może po prostu zniknęła w tłumie klientów.
− Odwala czarną robotę dla Fernanda. – Magik przetarł oczy dłońmi. – Spotkałem się z Oscarem. Mamy sprawy do obgadania w sprawie Lucasa. I jak? – zapytał, nagle urywając rozmowę z Fabriciem, kiedy zobaczył Fuentesa wracającego do stolika.
Oscar przywitał się z Fabriciem i uśmiechnął się blado w stronę Alice, która patrzyła to na Oscara to na Javiera z zaciekawieniem.
− Nie ma go tam. – Javier sam odpowiedział sobie na swoje pytanie, czytając z twarzy Fuentesa jak z otwartej księgi.
− Starałem się jej nie denerować, dlatego nie pytałem wprost, ale według Natalie, Luke prosto z Monterrey poleciał do D.C.
− Cholera.
Magik przeczesał włosy palcami, czując kompletną bezsilność. Joaquin zadrwił sobie z nich, musiał przejrzeć zdradę Hernandeza i się na nim zemścić. Być może już go wyeliminował i porzucił ciało gdzieś w jakimś rowie na drodze do Monterrey. Javier szybko pokręcił głową, chcąc oddalić od siebie te myśli.
− Czy Lucas zaginął? – zapytała Alice, wpatrując się dużymi oczami w Javiera, który nie mógł spojrzeć dziecku w twarz, nie chcąc pokazywać jak bardzo się martwi. Nic nie powiedział, ale ku jego zdumieniu, Alice wyciągnęła z kieszeni spódniczki mały okrągły przedmiot. – Znalazłam to w lesie na granicy miasteczek. To guzik Lucasa.
− Skąd wiesz? – Magik wpatrzył się w okrągły guzik jak zahipnotyzowany.
− Dostał od ciebie igły i nici do przyszywania guzików. – Przypomniał sobie Oscar. – Mówiłaś, że nie może chodzić jak łachmyta.
− Tak i od tamtego czasu sprawdzałam, czy zawsze ma wszystkie guziki. To guzik od koszuli, którą miał na sobie w dniu wyjazdu. Myślałam, że coś mi się przywidziało, ale teraz jestem pewna. – Alice zamknęła jedno oko i przyjrzała się guzikowi niczym Sherlock Holmes.
− A co ty takiego robiłaś w lesie na granicy miasteczek? – Fabricio spojrzał na córkę ze srogą miną, a ona uśmiechnęła się niewinnie.
− Wyprowadzałam Cheshire razem z Ellą. Ona wzięła Syriusza. Nie zagłębiałyśmy się za bardzo w las, bo Syriusz się bał podchodzić za blisko do kwatery Templariuszy...
− Alice! – Fabricio nie mógł uwierzyć, że dziesięciolatka włóczyła się w tak niebezpiecznej okolicy.
− To znaczy, że Templariusze mogli przetrzymywać Luke’a w swojej kwaterze, w starym magazynie Ibarrów. – Javier myślał na zwiększonych obrotach. – Musimy to sprawdzić. – Już chciał wstawać od stolika i jechać do lasu na poszukiwania, kiedy Fabricio go powstrzymał.
− Nawet jeśli Hernandez tam był, to z pewnością już go tam nie ma. Ten guzik mógł leżeć w krzakach od bóg wie kiedy. Poza tym Conrado był w tamtej okolicy kilka tygodni temu i po Templariuszach nie było śladu. Teraz też jest tam cisza.
− W takim razie pogadam z Saverinem. – Magik dopił swojego drinka i odstawił szklankę z hukiem na stolik. – I lepiej, żeby Luke się znalazł, bo jeśli nie, to Joaquin gorzko tego pożałuje.

***

24 sierpnia 2015 (obecnie)

Ojciec pracował w domu całą noc i na sam widok Felix zacisnął pięści ze złości. Z jednej strony był wściekły na Ivana, że obarczył Basty’ego tym przykrym zadaniem, a z drugiej odczuł pewną ulgę, że szeryf może nie do końca przeszedł na ciemną stronę mocy i zależy mu jednak na znalezieniu winowajcy.
− Zjedz coś, wyglądasz okropnie – powiedział, podsuwając ojcu pod nos jabłko, które ten przyjął jakby w transie i zaczął bezwiednie obracać w dłoniach, wczytując się w raport koronera.
Felix nachylił się nad raportem i zaczął czytać razem z nim. Sebastianowi zajęło chwilę, by rozeznać się w sytuacji. Szybko zakrył wrażliwe dane, w tym również zdjęcia z miejsca zbrodni, których dzieci zdecydowanie nie powinny oglądać.
− Nie powinieneś być w szkole? – zapytał, unosząc podejrzliwie brew. – Pamiętaj, że nie możesz sobie pozwolić na kolejne zawieszenie, jeśli chcesz mieć czyste podanie na studia.
Młody Castellano wywrócił oczami i zarzucił sobie plecak na ramię. O wiele bardziej wolałby pomóc ojcu rozwikłać zagadkę śmierci Jules, ale obiecał Rosie, że nie zdradzi jej tajemnicy. Serce mu się krajało, kiedy patrzył jak ojciec zajmuje się piętrzącymi się sprawami. A wszystko za sprawą cholernego Pereza i Templariuszy, którzy siali spustoszenie w okolicy. Zasalutował na znak, że już zamierza wychodzić i być posłusznym, kiedy jego wzrok padł na koperty ze szpitala.
− To wezwanie do zapłaty? – zapytał, czując jak wielka gula zaciska mu się w gardle. Było krucho z pieniędzmi, a rachunki za szpital Elli nadal nie były zapłacone.
− Nawet nie mam siły otworzyć. – Basty przetarł zmęczone oczy, ale szybko schował koperty do szuflady biurka. Zerknął na zegarek i to go otrzeźwiło. – Nie musisz się tym przejmować.
− Ale... – Felix próbował protestować, ale został niemal brutalnie wypchnięty z domu.
− To rodzice zajmują się dziećmi i myślą o rachunkach, nie na odwrót. – Głos zastępcy szeryfa był stanowczy. Nastolatek zrozumiał, choć ciężko mu było zostawiać ojca w tym wszystkim samego. – A ty dokąd, młoda damo?
Korzystając z zamieszania, Ella próbowała wydostać się cichaczem i pójść do szkoły, nie mówiąc o niczym ojcu. Niestety nic nie umknęło uwadze Basty’ego. Widząc jego karcącą minę, warknęła tylko groźnie, przypominając tym samym psa Syriusza i tupnęła nogą.
− Dlaczego nie mogę iść do szkoły, jak inne dzieciaki?
− Bo jesteś chora. Kiedy ci się poprawi, porozmawiamy o tym. – Basty’emu ciężko było patrzeć na te wielkie zaszklone oczy wpatrzone w niego z wyrzutem, ale nic nie mógł na to poradzić. – Marcus powiedział, że będzie udzielał ci korepetycji, a Leticia zajmie się resztą, szkoła już wyraziła zgodę, żebyś została z domu i tutaj się uczyła.
W oczach Elli stanęły łzy, ale nic nie powiedziała. Wróciła do domu wściekła jak osa, trzaskając drzwiami tak głośno, że Syriusz harcujący po ogrodzie zawył z oburzenia. Po przeciwnej stronie ulicy kilku mężczyzn z firmy transportowej zatrzymało się, niosąc różne pudła, i wlepiło w nich wzrok. Basty kiwnął im ręką na znak, by kontynuowali pracę i się nim nie przejmowali.
− Ktoś wprowadza się do domu Guzmanów? Nie wiedziałem, że go sprzedali. – Felix wpatrzył się w ładny dom w sąsiedztwie, który pomimo długiej nieobecności właścicieli, nadal był zadbany. Zerknął na ojca, który westchnął tylko i pomachał raz jeszcze, tym razem w stronę mężczyzny, który również niósł jakieś pudła do domu i pozdrawiał go tym samym. Felix podążył za wzrokiem ojca i szczęka opadła mu do ziemi. − To chyba jakieś jaja!
− Wyrażaj się.
− No ale przecież to Fabian Guzman, co on tutaj robi?! – Felix miał minę, jakby ktoś właśnie powiedział mu, że święty Mikołaj nie istnieje i nie będzie prezentów.
− Czołem, sąsiedzi – odezwał się za jego plecami znienawidzony głos, którego właściciela znał badzo dobrze. – To jak, podwieźć cię do szkoły?
Felix obrócił się bardzo powoli w stronę przybysza, hamując się, żeby nie cisnąć w niego pustą doniczką, której Ella zapomniała sprzątnąć, przesadzając kwiaty na werandzie. Jordi Guzman uśmiechał się na widok miny dawnego kumpla i wskazał swój jednoślad stojący po drugiej stronie ulicy.
− Teoretycznie jeszcze nie zaczął się rok szkolny, więc chyba mogę mu przywalić? – zapytał Felix półgębkiem, a Basty musiał się bardzo powstrzymać, by nie wybuchnąć śmiechem.
− Możesz, ale nie gwarantuję, że Silvia nie wezwie policji.
− Przecież ty jesteś z policji.
− No właśnie.
Felix wydał z siebie tylko niemy wyraz oburzenia, zaciskając pięści i starając się nie patrzeć na sąsiada, któremu najwyraźniej frajdę sprawiało droczenie się z nim. Kiedy Felix się oddalił, Jordi pomachał ręką Basty’emu na pożegnanie i odjechał swoim motorem spod posiadłości. Basty stał jeszcze przez chwilę na werandzie, obserwując jak Fabian zarządza ekipą przeprowadzkową. Pojawienie się Guzmanów w mieście niekoniecznie wróżyło coś dobrego.

***

Przyglądał się swojej dłoni, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu i tak właśnie czuł – jakby ta ręka nie należała do niego, jakby przeszczepili mu kończynę od obcej osoby. Doktor Sotomayor usunął druty i poinformował go, że wygląda to dobrze. On jednak był innego zdania. Ręka wydawała mu się koślawa, zgrubiała, jakby spuchnięta, nie mówiąc już o bliznach, które będą ją zdobić do końca jego życia. Kiedy powiedział doktorowi o swoich obawach, Sergio uspokoił go, mówiąc że to wrażenie minie, a jeśli chodzi o blizny to zna świetną specjalistkę w tej dziedzinie.
− Też ją znam – mruknął sam do siebie, trochę zły na doktora, że zapewnia mu czcze obietnice. Wiedział, że to nie wina ortopedy, ale na kimś musiał wyładować swoją złość.
− Jak się czujesz? – Sergio włożył długopis do kieszeni na piersi kitla lekarskiego i oparł się o biurko, zakładając ręce na klatce piersiowej. Przypominał teraz psychoterapeutę i nie spodobało się Quenowi to pytanie.
− Jakby moja przyszłość została przekreślona, jakby ktoś walnął mnie w bebechy. – Enrique wykonał teatralny ruch, jakby został pchnięty mieczem w brzuch i skrzywił się, bo ręka zabolała go przy tym niemiłosiernie. – Dostanę jakieś prochy?
− Już skończyłeś fiolkę, którą ci przepisałem ostatnim razem? – Sergio zmarszczył brwi zaniepokojony. Podszedł ponownie do pacjenta siedzącego na kozetce i ujął jego dłoń w swoje, dokonując uważnych oględzin. – Kiedy odczuwasz ból?
− Kiedy używam ręki. Kiedy się myję, kiedy się ubieram, kiedy jem, kiedy piszę, kiedy chodzę, kiedy śpię...
− Cały czas cię boli? – Sergio zignorował niefrasobliwy ton pacjenta, na którego twarzy malował się grymas bólu tylko od zwykłego dotknięcia przez lekarza. – Taki ból ma podłoże psychologiczne, bardziej niż fizyczne.
− Łatwo ci mówić. Ktoś ci kiedyś zmiażdzył łapę imadłem albo roztrzaskał młotkiem? Tak myślałem – dodał Ibarra, kiedy Sergio nie udzielił mu odpowiedzi na retoryczne pytanie.
− Przeżyłeś traumę i to zrozumiałe. To wcale nie jest rzadkie zjawisko – twój mózg nie pozwala się zagoić twojej dłoni, bo wciąż o tym myślisz i widzisz najgorsze scenariusze zamiast skupić się na rekonwalescencji. Oczywiście ból jest naturalnym zjawiskiem procesu gojenia, ale nie powinien on być tak intensywny, by brać leki przeciwbólowe w zbyt dużych ilościach. – Sotomayor próbował przemówić Quenowi do rozsądku, choć nie był pewny, czy ten w ogóle go słucha. – Zaczniemy rehabilitację i z czasem będzie coraz lepiej. Staraj się nie oszczędzać tej ręki, musisz ją ćwiczyć, żeby nie zanikły mięśnie. Oczywiście, optymalnie byłoby również wyćwiczyć drugą dłoń, która będzie wiodąca podczas procesu fizjoterapii.
− Świetnie. – Quen spojrzał ponownie na swoje ręce, nie wiedząc co to właściwie oznacza. Zawsze był leworęczny, a teraz będzie musiał nauczyć posługiwać się prawą dłonią, podczas gdy lewa będzie się goiła i “uczyła” na nowo. – Czyli muszę się nauczyć posługiwać rękami od podstaw, to chcesz powiedzieć?
− W dużym uproszczeniu, tak. – Sergio podszedł do biurka i wypisał receptę. Kiedy wręczał ją Quenowi, nie od razu puścił świstek papieru. – Jako twój lekarz zalecam ostrożność. Przyjmuj tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy ból będzie nie do wytrzymania. Czy to jest jasne?
− Jasne jak słoneczko w sierpniowy poranek pierwszego dnia szkoły. – Quen wysilił się na uśmiech, drżącą dłonią chwycił receptę od lekarza i już go nie było. Niespecjalnie spieszyło mu się do szkoły, by słyszeć poszeptywania za plecami i widzieć spojrzenia pełne litości, ale skoro już zdał do ostatniej klasy, wypadałoby też szkołę ukończyć. Teraz kiedy nie miał ani sportu ani sztuki, dobre oceny były jedynym, co mogło mu zapewnić jakąś przyszłość.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:44:54 15-10-22    Temat postu:

CAPITULO 085 cz.2


Nadszedł 24 sierpnia i pierwszy dzień roku szkolnego, a Conrado musiał ze zdumieniem stwierdzić, że cieszy się z tego powodu. Sprawiało mu satysfakcję nauczanie młodzieży, dzielenie się z nimi doświadczeniem i wiedzą życiową, a przede wszystkim obserwowanie jak dorastają. Szczególnie zauważył progres w klasie humanistycznej, która właśnie rozpoczynała swój ostatni rok nauki w liceum Pueblo de Luz. W ostatniej klasie uczniowie mieli dowolność co do przedmiotów, na które chcą uczęszczać i oprócz obowiązkowych przedmiotów dla wszystkich, gdzie lekcje nadal odbywały się z podziałem na profile, mogli wybrać przedmioty dodatkowe. Była to doskonała okazja dla tych uczniów, którzy chcieli skupić się na konkretnej ścieżce kariery, nie tracąc czasu na przedmioty, które w ogóle ich nie interesowały. Tak więc mogli wybrać przedmiot techniczny i sztukę, zamiast męczyć się na lekcjach chemii czy fizyki, które dla wielu z nich były po prostu za trudne.
Conrado czuł się mile połechtany, kiedy dowiedział się, że jego przedmiot – podstawy przedsiębiorczości – cieszy się dużym zainteresowaniem do tego stopnia, że trzeba było utworzyć dwie grupy, by uczniowie jakoś mogli się pomieścić w klasie. Oczywiście dyrektor Perez, któremu Saverin nadepnął na odcisk, nie był tym faktem zadowolony. Podczas rady pedagogicznej pod koniec poprzedniego roku szkolnego, rzucał mu tylko nienawistne spojrzenia i mruczał coś pod nosem, kiedy Elodia przekazywała ciału pedagogicznemu szczegóły odnośnie planu.
Kolejną miłą niespodzianką było otrzymanie w szkole gabinetu, przeznaczonego dla opiekuna ostatniego roku, którego zadaniem było monitorowanie postępów uczniów i doradzanie im w kwestiach przyszłej kariery czy wyboru szkoły wyższej. Tak więc oprócz posady nauczyciela, funkcji zastępcy burmistrza, pracy w poradni i zarządzania siecią hoteli, otrzymał nowe obowiązki, ale była to dla niego przyjemność, a nie przykry obowiązek, jak zapewne myśleliby inni.
− Dostałeś gabinet? – Javier wszedł do niewielkiego pokoju, nie czekając na zaproszenie i od razu podszedł do okna. Z gabinetu Conrada rozciągał się widok na boisko do piłki nożnej. – Awansik?
− Można tak powiedzieć. Co cię sprowadza? – zapytał Saverin, zauważając, że razem z Javierem do środka wszedł Oscar Fuentes. Nie znali się za dobrze, więc brunet powitał go uściskiem dłoni.
− Nie będę owijał w bawełnę – to sprawa życia lub śmierci. – Magik odwrócił się od okna i wpatrzył się w przyjaciela intensywnie. – A ty co tutaj robisz? – Blondyn wybałuszył oczy ze zdziwienia na widok Evy Mediny, która pojawiła się w gabinecie i zamknęła za sobą drzwi. Zaintrygował ją widok znajomych w szkole.
− Nauczam – odpowiedziała lakonicznie, zakładając dłonie na piersi. – Co to za sprawa życia lub śmierci?
− Jak to nauczasz? – Tym razem to Oscar wyraził swoje zdumienie. Czuł się niezręcznie w jej towarzystwie. Ostatni raz widzieli się prawie trzy miesiące temu, kiedy odwoził ją na lotnisko. Zaraz potem dowiedział się, że to ona opłacała jego rachunki za szpital, kiedy leżał w śpiączce.
− Przejęłam opiekę nad kółkiem teatralno-filmowym – pochwaliła się, a Javier zmierzył ją wzrokiem, jakby do końca w to nie wierzył.
− O tym sobie jeszcze pogadamy – obiecał, notując w pamięci, by nadrobić zaległości z koleżanką. – Potrzebuję informacji odnośnie Templariuszy – zwrócił się ponownie do Conrada. – Fabricio mówi, że byłeś w ich siedzibie i została wyczyszczona?
− Nikogo tam nie widziałem poza Eduardem Marquezem, więc tak przypuszczam. – Saverin zastanowił się nad tym głęboko, marszcząc czoło. – Po co ci ta informacja?
− Bo mam powody przypuszczać, że kartel uprowadził Harcerzyka i przetrzymuje go w swojej dziupli, prawdopodobnie torturując.
− Co? – Eva przestąpiła kilka kroków do przodu, kompletnie wytrącona z równowagi tą informacją. – Skąd ten pomysł?
− Nie mam czasu na wyjaśnienia. – Javier brutalnie zbył jej pytanie, nie chcąc wdawać się w szczegóły, wiedząc, że Eva nadal czuje coś do Lucasa. – Skup się, Conrado, na pewno nie widziałeś tam śladów po jednym niezgrabnym policjancie, który ma tendencje do gubienia guzików, jedzenia słodyczy i pakowania się w kłopoty?
− Jestem pewien, Javier. – Conrado nie chciał dawać przyjacielowi fałszywych nadziei. – Ale może któryś z Delgado powie ci coś więcej. Węszyli tam w wieczór, w którym odbył się musical, więc może coś widzieli.
Jak na zawołanie do drzwi rozległo się pukanie. Saverin zaprosił gościa do środka i ich oczom ukazał się Marcus Delgado z jakimś segregatorem w rękach. Kiedy zobaczył zbiegowisko, chciał się wycofać, ale Saverin przywołał go do siebie i kazał zamknąć drzwi.
− To oceny z poprzedniego roku wszystkich uczniów z ostatniej klasy. Gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował, proszę mówić. Samorząd szkolny służy pomocą. – Nastolatek wręczył opiekunowi roku dokumenty i chciał się wycofać, kiedy Javier złapał go pod rękę i odciągnął na bok.
− Co się wydarzyło w wieczór dwunastego lipca, w lesie na granicy Pueblo de Luz i Valle de Sombras?
− Czy to przesłuchanie? – Marcus przekrzywił głowę zdziwiony, zerkając na wszystkich obecnych w pomieszczeniu i zatrzymując wzrok nieco dłużej na Oscarze, szukając ratunku.
− Po prostu odpowiedz na pytanie, nie będziesz miał problemów. – Magik miał w oczach jakąś dziwną determinację, która zaniepokoiła bruneta. – Czy Templariusze kogoś uprowadzili?
− Skąd pan wie? – zapytał, tak zdziwiony tym pytaniem, że nawet nie zadał sobie trudu, by udawać, że nie wie, o czym mówi. Miał nie pakować się w kłopoty i był pewien, że dorośli tego nie pochwalą, dlatego wolał trzymać język za zębami, ale niestety mu się wymsknęło.
− Kogo? Kto to był? Lucas Hernandez?
− Co? Nie wiem. – Marcus delikatnie wyrwał ramię z uścisku Javiera i poprawił szkolny mundurek. – Kiedy dotarliśmy z Hugiem do starego magazynu, gdzie mają bazę, Joaquin już tam był. Wyszedł po jakimś czasie, chyba kogoś torturował. Potem wyprowadzili więźnia w worku na głowie, wrzucili do samochodu i odjechali.
− I nie pojechaliście za nimi? Przeklęty Bestia! – Reverte warknął, czując, że Hugo popełnił wielki błąd. Eva położyła Javierowi rękę na ramieniu, by nieco się uspokoił.
− Myślicie, że tym więźniem był Hernandez? – Marcus spojrzał po wszystkich obecnych, ale nikt mu nie odpowiedział. W głowie dźwięczały mu słowa Huga:

− Myślisz, że on jeszcze żyje?
− Jeśli ma pecha. Templariusze mają bardzo wyrafinowane metody tortur. Na miejscu tego gościa, wolałbym być trupem.


Przypomniał sobie, jak oskarżał Lucasa o współpracę z kartelem, podczas gdy on narażał życie, by ich zdemaskować. Poczuł się strasznie głupio, żałował, że nie pojechał wtedy za tamtych samochodem. Jeżeli Javier miał rację i rzeczywiście był to Hernandez, mogli mu wtedy uratować życie. Być może.
− Czy na miejscu coś zwróciło waszą uwagę? – Oscar, który od dłuższego czasu siedział cicho, zabrał głos. Ta cała sytuacja była dla niego nowa. Kartel, przekręty, uprowadzenia – to wszystko znał tylko z filmów akcji.
− Magazyn był opuszczony, wyglądało na to, że się wynieśli. Zostawili tylko jakieś śmieci, książkę z wierszami i puste butelki. – Marcus przypomniał sobie wszystko, co zwróciło jego uwagę.
− Jaką książkę? – dopytał Oscar, a Eva zdziwiła się jego pytaniem.
− Tomik poezji Pabla Nerudy. Dlaczego? – Marcus był równie zdziwiony, nie wiedział, dlaczego może to mieć znaczenie.
− Jesteś pewien? – Oscar zbladł i był pewny, że nogi, które dopiero co wracały do dawnej formy, zaraz odmówią mu posłuszeństwa.
− Tak, to wiersze zatytułowane “Dwadzieścia poematów o miłości i jedna pieśń rozpaczy”. Poznałem, bo omawialiśmy je w zeszłym roku na hiszpańskim z Leticią. Co to oznacza?
− Dałem ten tomik Lucasowi na urodziny w dniu jego wyjazdu – wyjaśnił Fuentes, widząc wyczekujące spojrzenia reszty zgromadzonych. Magik wyglądał tak, jakby spełniły się najgorsze scenariusze.
− Musiał w ogóle nie wsiąść do samolotu, pewnie uprowadzili go w drodze na lotnisko – zauważył Conrado, a Magik pokręcił głową.
− Sam go na lotnisko odwiozłem! Czekał na odprawę i się pożegnaliśmy...
Kiedy teraz o tym myślał, nie poczekał aż przyjaciel wsiądzie do samolotu. Odjechał, zostawiając go w kolejce. Poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę.
− W takim razie, pewnie nie wsiadł do samolotu.
− Namierzyłem jego telefon w Waszyngtonie. – Javier myślał na zwiększonych obrotach. – Templariusze to chyba nie są takie bystrzaki, żeby utkać tak misterny plan.
− Mam znajomą w liniach lotniczych, dowiem się, czy Hernandez wylądował w Waszyngtonie 4 lipca. Podaj mi numer lotu. – Conrado zachowywał spokój, w przeciwieństwie do przyjaciół zaginionego.
− Gdybym chciał poznać tę informację, to zhakowałbym bazę linii lotniczych. – Prychnął Magik.
− Nie wątpię, że potrafisz, ale nie zawsze wszystko trzeba załatwiać nielegalnymi sposobami. Pozwól sobie pomóc. – Głęboki głos Saverina na chwilę uspokoił zebranych. Javier pokiwał głową, czując że na razie niewiele mogą zrobić bez konkretów.
Dzwonek na lekcje spowodował, że Eva podskoczyła jak oparzona, jeszcze się do tego nie przyzwyczaiła. Pożegnała się z nimi, nadal roztrzęsiona, i opuściła gabinet, podobnie jak Oscar, który poinformował Javiera, że zaczeka na niego w samochodzie. Nie chciał dłużej przebywać na terenie placówki oświatowej, ze szkoły wyniósł tylko psoty i nigdy nie był typem osoby akademickiej.
− A skoro już rozmawiamy, to może mi wyjaśnisz, dlaczego Ofelia Ibarra myśli, że to ja zapłaciłem rachunki za szpital Quena? – Magik postanowił zmienić temat i zapytać o nurtującą go sprawę. Nie miał okazji zrobić tego podczas otwarcia restauracji, a teraz chciał jak najszybciej odciągnąć myśli od sprawy Hernandeza.
Marcus, który również pożegnał się z nimi i miał zamiar zmierzać na lekcje, zamarł z ręką na klamce i zamiast zamknąć za sobą drzwi, zostawił je uchylone, nasłuchując o czym mężczyźni rozmawiają. Już od dawna podejrzewał, że to Saverin zapłacił za operacje Quena, ale nie miał pojęcia dlaczego się z tym krył.
− Nie wiem, zapytaj ją – odpowiedział Saverin, typowym dla siebie tonem, który nic nie zdradzał.
− Interesujące. – Magik podrapał się po brodzie, przypatrując się brunetowi podejrzliwie. – Nie powiedziałem jej, że to ty. Ale wiedz, że czuję się głupio, odgrywając rycerza w lśniącej zbroi.
− Dlaczego? Pasuje ci ta rola. – Conrado uśmiechnął się, zabierając swoją teczkę i mając zamiar udać się na lekcje. – A ty zechcesz mi powiedzieć, dlaczego nie wspomniałeś ani słowem o twojej małej zabawie w Robin Hooda z młodym Ibarrą?
− Vicky ci powiedziała? − Javier lekko się zmieszał. – Nie chciałem tego ukrywać, jakoś tak wyszło. – Wzruszył ramionami. − Wiem, że bycie Robin Hoodem to twoja domena, ale mam nadzieję, że nie masz żalu? Dzięki temu upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu – lecznica zyskała środki, a Fernando może tylko zaciskać pięści i rzucać wyzwiskami w zaciszu własnego domu. Musiał się z tym liczyć, kiedy ukrywał swoje brudne pieniądze na koncie chrześniaka.
− Może masz rację.
− Kiedy mu powiesz?
Pytanie Javiera sprawiło, że Conrado zatrzymał się gwałtownie w drodze do drzwi. Serce Marcusa zabiło szybciej, bo omal nie został odkryty, nasłuchując pod drzwiami.
− Javier...
− Mówię poważnie, kiedyś musisz mu powiedzieć. Nie możesz tego ukrywać w nieskończoność. Ma prawo wiedzieć. – Javier był co do tego przekonany. Conrado jednak nic nie powiedział. Uśmiechnął się lekko i wyszedł za drzwi, a Javier opuścił gabinet zaraz po nim.
Marcus Delgado oddychał ciężko ukryty za rogiem korytarza, opierając się o ścianę i myśląc na zwiększonych obrotach. Czuł, że coś tutaj nie pasuje i Saverin nie był tym, za kogo się podawał. Zamierzał dowiedzieć się, jaki jest jego związek z Barosso i jakie relacje łączą go z rodziną Ibarra.

*

W szkole panował chaos, uczniowie rozprawiali wesoło ze swoimi znajomymi na korytarzach i nikomu nie spieszyło się na lekcje. Kiedy jednak Conrado przestąpił próg sali, jego uczniowie już czekali w gotowości. Odwrócił głowę, żeby nie widzieli lekkiego uśmiechu na jego twarzy. Poczuł się dumny, szanowali go i nie traktowali jak byle jakiego belfra. Zależało im na jego opinii, a on też lubił z nimi przebywać. Zajęcia w czwartej klasie były dodatkowe, ale ze względu na dużą liczbę chętnych musiał rozbić lekcje na dwie grupy. Sala była pełna, przez chwilę miał lekki atak klaustrofobii i musiał poluzować krawat. Następnie zasypała go fala podnieconych głosów i ciekawskich pytań. Nie wiedział, na które odpowiedzieć najpierw.
− Jak panu minęły wakacje?
− Pewnie był pan w jakimś fajnym miejscu?
− Gdzie pan podróżował? Na Bali?
− Pewnie prywatnym odrzutowcem?
− Kochani, zawiodę was, ale wakacje spędziłem w Pueblo de Luz, pracując. Pełnię urząd publiczny, nie zapominajcie o tym. – Uśmiechnął się lekko i położył swoją teczkę na biurku. Dały się słyszeć jęki zawodu, być może mieli nadzieję usłyszeć jakieś egzotyczne opowieści. – I nie mam prywatnego odrzutowca. Uważam to za stratę pieniędzy, nie mówiąc już o zanieczyszczeniu środowiska.
− Nuda. – Ktoś z tyłu klasy ziewnął szeroko, czym zasłużył sobie na mordercze spojrzenia dziewcząt siedzących wokoło.
− Skoro cię to nudzi, to trzeba było zaliczyć klasę – dociął mu Quen, sam nie mogąc uwierzyć w to, że zaczyna bronić Saverina. Do czego to już doszło.
− Panie Fernandez, spotykamy się ponownie. – Conrado zerknął na listę obecności, a następnie na ucznia w ostatniej ławce. – Skoro nie interesuje cię mój przedmiot, mogłeś wybrać inny. Nikogo nie zmuszam, by chodził na podstawy przedsiębiorczości. Jeśli zechcesz opuścić lekcje, na twoje miejsce mam już kilku chętnych, którzy niestety się nie załapali. Poza tym nie przypominam sobie, żebyś uczestniczył w moich lekcjach w zeszłym roku. Bardziej znamy się z korytarza...
Kilka osób zachichotało, doskonale wiedząc, do czego pije Conrado. Kiedy Ignacio i jego kumple znęcali się nad młodszym uczniem, Saverin ustawił ich do pionu i dał Fernandezowi popalić. Pech chciał, że musiał kiblować i trafił na jego przedmiot. Nacho nic nie odpowiedział, ale prawdą było, że to ojciec, ordynator miejscowej kliniki, kazał mu wybrać przedsiębiorczość w nadziei na to, że syn w końcu się ogarnie i nawet jeśli nie pójdzie w jego ślady i nie zostanie lekarzem, to chociaż będzie mu łatwiej w życiu.
Drzwi do sali lekcyjnej otworzyły się i wszedł spóźnialski uczeń. Chwilę zajęło mu rozeznanie się w sytuacji – prawie brakowało pustych miejsc, gdzie można by usiąść.
− Przepraszam za spóźnienie. Zgubiłem się – usprawiedliwił się niewinnym tonem, a Felix prychnął spod okna tak głośno, że Conrado posłał mu karcące spojrzenie. – Jestem nowy.
− Zachowuje się, jakby nie spędził tu większości swojego życia. Zgrywa tajemniczego przybysza z zachodu czy jak? – warknął Felix, tym razem ciszej, by nie narazić się na gniew profesora, a Quen, który siedział obok niego podrapał się po głowie.
− San Nicolas de los Garza leży jakieś pół godziny stąd.
− Wiesz, co mam na myśli. – Felix machnął ręką poirytowany. – A tak w ogóle to dzięki za uprzedzenie, że będę miał nowych sąsiadów.
− Sorki, jakoś nie był okazji. Wróciliśmy późno z Veracruz i tak jakoś wyszło... – Ibarra potarł nerwowo kark. Prawdą było, że ani on, ani Marcus nie chcieli być posłańcami złych wiadomości, więc zdecydowali, że pozwolą, by wszystko potoczyło się naturalnie.
− Jordan Guzman? – Conrado zerknął na listę obecności. – W porządku, usiądź. Dopiero zaczynamy.
− Dziękuję, profesorze. – Jordi spotulniał i wybrał miejsce z tyłu klasy, po drodze uśmiechając się szeroko do swojego kuzyna i jego przyjaciela, którzy tylko zaciskali pięści ze złości.
− Skoro już wszyscy są obecni, przedstawię wam plan na ten rok szkolny...
Dały się słyszeć jęki niezadowolenia, większość uczniów żyła wakacjami.
− A nie możemy dzisiaj poleniuchować? To dopiero pierwszy dzień!
− Nie wystarczy zeszłoroczny projekt od pana i pana Guerry?
− Miło wiedzieć, że wybraliście mój przedmiot, uważając go za, jak to mówi dzisiejsza młodzież, “lajtowy”. – Saverin zwiesił głowę, odgrywając małą szopkę, co chyba poskutkowało, bo szybko rozległy się głosy sprzeciwu.
− Wcale nie uważamy, że jest lajtowy, jest bardzo interesujący! Prawda? – Olivia Bustamante, która zajęła naczelne miejsce w pierwszej ławce, rozejrzała się po koleżankach i kolegach, jakby rzucała im wyzwanie i kto nie potwierdzi, pozna jej gniew.
− Cieszę się. – Conrado podszedł do tablicy i zaczął pisać listę książek, z których mogą korzystać w trakcie semestru.
Pod koniec lekcji opowiedział im też o szczegółach projektu, którym będą zajmowali się w tym roku. Oprócz sprawdzianów i kartkówek oraz pomniejszych zadań, będą pracowali nad ustaleniem budżetu dla gospodarstwa domowego. Będzie to praca w grupach i będzie stanowiła najwyższą część oceny końcowej. Grupy będą musiały regularnie raportować postępy i przygotowywać budżet z miesiąca na miesiąc z uwzględnieniem dodatkowych wydatków, które będą im dochodzić z lekcji na lekcje.
− Ale to przecież kupa roboty! – Ignacio odezwał się po raz pierwszy od początku lekcji.
− Dlatego jest to zadanie całoroczne i będziecie pracować w parach. – Saverin poprosił jednego z uczniów o czapkę z daszkiem, którą miał na sobie. Ten zaintrygowany wręczył mu nakrycie głowy. – Wrzucę tutaj imiona chłopców i proszę, żeby dziewczęta wylosowały partnera do zadania.
− Ale panie profesorze! – Anna Conde była niezwykle oburzona tym faktem. – Nie to, że mam coś przeciwko pracy z chłopakiem, ale dyrektor nie pozwala...
− Dyrektora tutaj nie ma – powiedział Saverin dobitnie, podsuwając jej pod nos czapkę, by mogła wylosować swojego partnera do projektu. – A poza tym jego zarządzenie dotyczy siedzenia w jednej ławce. Nad projektem będziecie pracować w dużej mierze po godzinach.
Anakonda trochę marudziła, ale wyciągnęła karteczkę z imieniem Ignacia.
− Przynajmniej odpada praca z nią – powiedział Quen z ulgą, a Felix przybił mu cicho piątkę pod biurkiem.
Uczennice powoli losowały swoich partnerów, a Conrado w tym czasie wręczał im koperty z zadaniem.
− Wygląda na to, że jesteś na mnie skazany – szepnęła Adora do Marcusa, z którym usiadła w jednej ławce pomimo zakazu Pereza. Jako że przedsiębiorczość była przedmiotem dodatkowym, poprzednie klasy zostały wymieszane i pierwszy raz mieli ze sobą współpracować w szkolnej klasie. Uśmiechnął się na widok swojego imienia na karteczce, którą wylosowała. Dogadywali się coraz lepiej i sądził, że dobrze będzie im się razem pracowało.
Carolina miała nietęgą minę, kiedy wylosowała Quena, a ten spalił buraka na wspomnienie szkolnego przedstawienia, kiedy to trochę za bardzo go poniosło i ją pocałował. Potem cały wieczór pamiętał jak przez mgłę, bo Fernando i Lalo już o to zadbali. Felix trafił natomiast do pary z Lidią. Mieli już okazję być ze sobą w grupie w zeszłym roku i pracować nad projektem przychodni dla potrzebujących, więc wiedział, że panna Montes jest bystra i potrafi współpracować, kiedy jest taka potrzeba.
− Panie profesorze, ja nie mam pary – odezwał się Jordi z ostatniej ławki. Rzeczywiście, w grupie było więcej chłopców niż dziewcząt.
− Nie ma problemu, mam jeden scenariusz przewidziany dla trójki. Dołączysz do Felixa i Lidii. – Po tych słowach Saverina, Castellano poczuł, że traci do niego szacunek. Dlaczego spośród tylu par musiał wybrać akurat jego? Mógł jednak tylko pomstować w myślach i rzucać wściekłe spojrzenia, bo zależało mu na dobrych ocenach i zamierzał dotrzymać obietnicy danej ojcu – nie będzie pakował się w kłopoty, nawet przez taką gnidę jak Jordi.
− Więc jak to ma wyglądać, żyjemy w jakimś trójkącie? Poliamoria czy coś takiego? – zapytał młody Guzman, przysiadając się do stolika, przy którym Felix siedział już z Lidią.
− Nic z tych rzeczy. – Saverin usłyszał jego słowa, bo akurat stanął nad nimi, by wręczyć im kopertę ze szczegółami. – Wasz scenariusz to para rodzeństwa. Pracująca kobieta, utrzymująca młodszego brata, studenta, oraz starszą matkę na emeryturze. Musicie tak ustalić budżet i rozpisać wydatki, by starczyło wam od pierwszego do pierwszego. A jeżeli nie starczy, musicie obmyślić plan, jak pieniądze zdobyć inaczej.
− Czyli to coś jak odgrywanie ról? – dopytała Carolina z drugiego końca sali. – To chyba bardziej zadanie na kółko teatralne?
− Poniekąd musicie wczuć się w rolę, to prawda. Chodzi o zrozumienie sytuacji finansowej każdej z postaci czy też bohatera, w którego się wcielacie, ale zapewniam, że będę oceniał głównie przedsiębiorczy aspekt, jak potraficie poradzić sobie z nieprzewidzianymi sytuacjami. Przygotuje was to do dorosłego życia.
− Jesteśmy małżeństwem z dwóją dzieci. Oboje pracują na pełen etat, a dzieci wymagają opieki. Mamy kredyt do spłacenia. Umiesz obliczać raty? – Nayera zwróciła się nagle do Ibarry, który obserwował ją przez dłuższą chwilę, w ogóle jej nie słuchając.
− Co? – zapytał nieprzytomnie.
− Nieważne, sama się tym zajmę.
− Mogę być mamuśką, nie przeszkadza mi to – stwierdził Jordi, mając trochę obojętny stosunek do całego przedmiotu. – Tą emerytką. Jeśli zabraknie nam kasy, zawsze można ją ukatrupić i problem z głowy.
− I stracimy sporą część dochodu, matole. – Felix bardzo się powstrzymywał, by nie użyć mocniejszych słów. – Co ty tu w ogóle robisz, skoro ewidentnie cię to nie interesuje? Trzeba było wybrać inny przedmiot.
− Jakbym miał wybór... Ojciec mnie zapisał.
− No to mamy pecha. – Felix przeczesał włosy palcami i wpatrzył się intensywnie w szczegóły dotyczące prac ich postaci i ich zarobków oraz wydatków. – Czy to jest czesne za studia tego studenta? Matko Boska, może lepiej jego uśmierćmy.
− Dobry pomysł – podłapał Jordi. – Starowinka będzie żyła z córką i dadzą radę. Pewnie niewiele je, bo ile może zjeść taki stary człowiek? Zaoszczędzimy.
− Obaj jesteście głupi. – Lidia, która od dłuższego czasu przysłuchiwała się tej dziecinnej wymianie zdań, nie wytrzymała. – Gdyby to było takie proste, to nie byłoby żadnego projektu. Musimy znaleźć złoty środek. Jeżeli zabraknie nam pieniędzy, musimy jakoś inaczej sobie poradzić. Na przykład pożyczyć...
− Już lecę do sąsiada po fikcyjną gotówkę dla mojej fikcyjnej postaci z klasy przedsiębiorczości... – Felix zerwał się z krzesła i odegrał pantomimę.
− To wcale nie jest głupi pomysł. Możemy pożyczyć od nich. – Lidia wskazała na Anakondę i Ignacia, którzy wpatrywali się w kartkę, jakby w ogóle nie potrafili rozszyfrować, co tam jest napisane. – Słyszałam jak Saverin im tłumaczył. On jest bogatym biznesmenem a ona ma własną linię mody. Mają więcej pieniędzy niż potrzebują.
− A jak ich spłacisz? W naturze? – Jordi prychnął, bo ten pomysł również nie był optymalny. – Możemy też ukatrupić babcię, ale nie zgłaszać jej zgonu. W ten sposób nadal dzieci będą mogły pobierać emeryturę, a będzie jedna gęba do wykarmienia mniej. No co? – dodał, widząc zgorszone spojrzenia kolegów z grupy. – Widziałem kiedyś dokument o takim zajściu. Mówię tylko, że jest to całkiem kusząca opcja.
− Podoba mi się, że kombinujecie, ale miałem nadzieję, że będziecie jednak bardziej kreatywni. – Jordi wzdrygnął się lekko, kiedy usłyszał głęboki głos profesora tuż na swoją głową. – Kombinujcie dalej.
− Nie jest źle – powiedział Marcus do Adory, studiując ich scenariusz. – Dlaczego mam wrażenie, że doskonale wiedział, jaką kopertę nam daje?
− Też mam takie wrażenie. – Dziewczyna pogłaskała się po wydatnym brzuchu, zerkając ponownie na informacje odnośnie zadania. – Młode małżeństwo z dzieckiem w drodze. Biznes splajtował i zaczynają od nowa, otwierając własny sklep. Trochę to lekkomyślne – otwierać własny biznes, kiedy poprzedni upadł, a w drodze jest mały człowiek. Dziwni ludzie.
− Zdajesz sobie sprawę, że to tylko fikcja? – Delgado zaśmiał się cicho na widok jej nietęgiej miny. – Coś wymyślimy. Jeżeli ktoś jest zorganizowany i umie zarządzać środkami, nie powinno być problemu.
− A prowadziłeś kiedyś własny biznes? – zapytała, trochę zirytowana, bo chciała dobrze poradzić sobie w projekcie.
− Nie, ale jak byłem mały to sprzedawaliśmy z chłopakami co popadnie i udało nam się zarobić niezłą sumkę, więc żyłkę biznesmena mam. – Arogancka nutka w jego głosie tak nie pasowała do jego zwykłego wyważonego charakteru, że Adora się roześmiała. – No co?
− Niezłą sumkę? – Uniosła jedną brew podejrzliwie.
− No dobra, starczyło na oranżadę i kilka ciastek, ale mimo wszystko...
− Dobra, dobra, rekinie biznesu. Lepiej skupmy się na tych nieprzewidzianych wydatkach. Mam wrażenie, że Saverin będzie nam dowalał co tydzień coś paskudnego jak na przykład naprawę cieknącego dachu albo podniesiony czynsz.
Conrado przechadzający się obok nich posłał jej lekki uśmiech, czym tylko utwierdził ją w przekonaniu, że dobrze kombinuje.
− Boże, moje dziecko urodzi się w rodzinie bankrutów.
Marcus się roześmiał. Na szczęście dzwonek obwieścił przerwę i mogli udać się na kolejną lekcję. Tym razem musieli się rozdzielić, bo przedmioty obowiązkowe nadal odbywały się w z podziałem na poprzednie profile klas. Tak więc Adora pożegnała się z Marcusem i udała się na lekcję matematyki, a on razem z przyjaciółmi ruszył na hiszpański z Leticią Aguirre.
I tutaj czekała ich ciężka orka. Leti była przemiłą kobietą i bardzo wyrozumiałą, ale już zapowiedziała sprawdziany ze znajomości lektur. Tylko Carolina zdawała się nadążać z notowaniem wymagań wychowawczyni. Felix był zbyt oburzony obecnością swojego rywala, by w ogóle być w stanie cokolwiek zarejestrować z tego, co mówiła nauczycielka.
− On to robi specjalnie – powiedział do Rosie, która próbowała rozczytać pismo z tablicy. Leticia zapisała już całą tablicę i pismo było drobne jak maczek.
− Kto? – zapytała nieprzytomnie.
− Nasienie szatana.
− Acha. – Rosie nie przerywała pisania. – Czyli kto?
− Jordi Guzman, moje nemezis. Nadążaj. – Felix wywrócił oczami, nie rozumiejąc, jak można nie widzieć tego, co on. – Robi mi wszystko na złość. Wprowadza się naprzeciwko, jest na przedsiębiorczości, dołączył do klasy humanistycznej, pewnie jeszcze zapisze się na kółko teatralno-filmowe. Niedługo otworzę lodówkę i zobaczę jego parszywą gębę.
− A czemu ty go w ogóle tak nie lubisz? – zapytała Castelani, trochę rozbawiona, a trochę poirytowana jego paranoją. – Quen coś mówił, że kiedyś się przyjaźniliście. Nie mieszkał tutaj czasem?
− Stare dzieje. – Felix machnął ręką, nie chcąc zanudzać przyjaciółki opowieściami. – Zapomniałem ci o czymś powiedzieć... – Zniżył głos do szeptu i przywołał ją bliżej, by udaremnić innym podsłuchiwanie. – Mój tata pracuje nad sprawą Jules.
− Co? Powiedziałeś mu? Obiecałeś!
− Ciiiicho! – Felix zatkał jej usta ręką, rozglądając się po uczniach, ale wszyscy byli zbyt zajęci notowaniem. – Nic mu nie powiedziałem, chociaż walczyłem z samym sobą. Ale mam honor i dotrzymuję obietnic. Ivan... to znaczy szeryf Molina... zlecił mu tę sprawę. Ponoć interesuje się nią prasa. – Castellano uważnie obserwował reakcję dziewczyny, ale ta wydawała się już o tym wiedzieć. – Rozumiem, że to ty poinformowałaś prasę? – Domyślił się, a ona nie zaprzeczyła.
− Niech cały świat wie, co zrobił Dick. Nie ujdzie mu to na sucho.
− Na pewno nie. O nic się nie martw. Mój ojciec jest najbardziej zawziętym gościem, jakiego znam. Dojdzie do tego. A wtedy Perez pożałuje, że w ogóle się urodził.
Wszyscy z utęsknieniem wypatrywali końca lekcji. Chociaż lubili Leticię, to nie patyczkowała się z nimi pierwszego dnia i już zapowiedziała sprawdzian. A oprócz tego zadała im do napisania esej na koniec miesiąca.
− “Gdzie widzę siebie za pięć lat”? – Olivia przeczytała temat pracy pisemnej trochę skonsternowana. Uczyła się dość dobrze, ale kiedy chodziło o użycie wyobraźni, szło jej dużo gorzej. – To znaczy, co będziemy robić w przyszłości, gdzie będziemy pracować?
− Wszystko – odpowiedziała jej Leticia, uśmiechając się do każdego zachęcająco, chociaż uczniowie mieli skwaszone miny. Jedynie Carolina i Marcus zdawali się nie przejmować zadaniami, no ale im nauka i odrabianie zadań domowych przychodziło z łatwością. – Jakim człowiekiem chcecie być za te pięć lat, co chcecie w życiu osiągnąć, co jest waszą motywacją, żeby do tego miejsca dojść. Chcę, żebyście przelali na papier wasze marzenia i ambicje, ale chcę też, żebyście myśleli racjonalnie i wzięli pod uwagę wszystkie czynniki.
− Czyli tak jak u Saverina – mruknął zrezygnowany Enrique. Podarował sobie spisywanie listy materiałów z tablicy, bo nie mógł nadążyć ze zranioną ręką, więc zamiast tego zrobił zdjęcie telefonem. – Nagle pierdyknie piorun i zmiecie mnie z powierzchni ziemi. Bywają nieprzewidziane sytuacje. − Leticia udała, że go nie usłyszała. Zamiast tego zaczęła wyjaśniać dalsze szczegóły, a kiedy powiedziała, jaki jest minimalny próg słów, Quen wybałuszył oczy ze zdziwienia. − 500 słów? Tak dużo?
− Tak mało? – zapytał w tym czasie oburzony Felix, który znany był z tego, że zawsze przekraczał ustalony limit, rozpisując się zwykle nie na temat, gdzie go myśli poniosą, przez co zwykle dostawał niższą ocenę, mimo że pisał świetnie.
− Stary, błagam cię, miej litość. – Quen spojrzał na przyjaciela błagalnie, podnosząc swoją lewą rękę i dając mu do zrozumienia, że nie da rady napisać czegokolwiek dłuższego niż parę zdań.
− Podyktujesz mi – powiedział Castellano i uśmiechnął się do niego, czym zasłużył sobie na uderzenie piórnikiem, który poleciał w jego stronę.
− Dobrze, myślę, że nie przemyślałam limitu słów. – Leticia zastanowiła się nad tym uparcie po czym oznajmiła, ku zaskoczeniu wszystkich uczniów: − Nie będzie limitu słów. Każdy może napisać tyle, ile chce. Tylko weźcie pod uwagę, że będę to musiała ocenić, więc bądźcie mądrzy.
− Czyli wystarczy jedno zdanie? – zapytał Quen, a Leticia westchnęła. Myślała, że w zeszłym roku udało jej się do niego dotrzeć, ale widocznie nadal nie traktował nauki całkiem poważnie.
− Jeżeli będzie sensowne i poprawne gramatycznie – Tutaj zmarszczyła lekko brwi, spoglądając na Anakondę w kącie klasy, która potrafiła robić błędy nawet w najłatwiejszych słowach – nie widzę przeciwskazań. Ale ma być znaczące i odpowiadać na temat. Macie czas do końca września, więc lepiej go wykorzystajcie.
Dzwonek obwieścił koniec lekcji i wszyscy zaczęli się zbierać. Ostatni rok szkolny zapowiadał się być ciężką orką.

*

Religia była chyba najbardziej znienawidzonym przedmiotem przez wszystkich uczniów, nawet tych wierzących i praktykujących. Nie tylko zajęcia były niemiłosiernie nudne, do tego musieli użerać się z księdzem Horacio. Szkoła musiała ciąć koszty, więc Dick, chcąc nie chcąc, musiał zacisnąć zęby i pozwolić, by zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, uczyli się razem. Zakonnica, która zwykle prowadziła lekcje z uczennicami, musiała zatem wrócić do swoich zwykłych obowiązków w klasztorze i pracy w sierocińcu, a jej rolę przejął całkowicie ojciec Horacio, najbardziej znienawidzony klecha w całym Pueblo de Luz. Słynął on ze swojej ekscesywnej pobożności i zamiłowania do nawracania innych, podczas gdy sam święty nie był i lubował się w świecidełkach i luksusach.
Siedzieli w klasie, kompletnie rozluźnieni, bo ksiądz spóźniał się już piętnaście minut, co było dla niego typowe. Zapewne odprawiał jeszcze mszę albo modlił się o kolejne bogactwa. Niestety uczniom nie przysługiwał “kwadrans studencki”, a Horacio uczył ich, że cierpliwość jest cnotą, więc wykorzystali tę okazję, by posiedzieć razem i pogadać.
− Nie mogę uwierzyć, że religia jest obowiązkowa. A co z osobami, które mają inne wyznanie? – zapytał Jordi, który nadal nie do końca rozumiał zasady panujące w małym miasteczku. Co prawda wychował się tutaj, ale kilka lat spędzonych w San Nicholas de los Garza uświadomiło mu, że poza Pueblo de Luz istnieje inny, większy świat.
− To wtedy chodzi na etykę – wyjaśniła Carolina, która wychowała się w sierocińcu przy klasztorze i uważała się za pobożną osobę, ale nawet ona nie pałała sympatią do miejscowego proboszcza. – Którą również prowadzi Horacio. Ale u nas nie ma nikogo z innym wyznaniem.
− A jak ktoś jest ateistą? – zapytał oburzony Guzman, rozglądając się po wszystkich, którzy mieli zrezygnowane miny.
− Jesteś ochrzczony, więc według Kościoła jesteś katolikiem. – Quen objawił kuzynowi brutalną prawdę. – Siadaj i nie zadawaj głupich pytań.
− I wy tak serio się na to zgadzacie? – Jordi prychnął lekko i podszedł do okna, skąd rozciągał się widok na szkolny parking. Ojciec Horacio podjechał swoim mercedesem i kroczył do szkoły sprężystym krokiem. Złoty roleks pobłyskiwał na jego nadgarstku.
− A co mamy do gadania? – Anakonda wzruszyła ramionami, siadając w ławce ze swoją koleżanką. – Lekcje z zakonnicą były w porządku. Ale słyszałam, że szkoła musiała ciąć koszty i dlatego Horacio przejął wszystkie klasy. Nawet panna Vega została pozbawiona pracy, dyrektor zlikwidował zajęcia z wychowania do życia w rodzinie i postanowił je przemycić na religii.
− Perez po prostu nie lubi tego, co inne. A do Astrid też jest uprzedzony – stwierdził Quen, przypominając sobie, że Perez nigdy nie pochwalał lekcji Astrid Vegi, gdzie uczyła młodzież na przykład o antykoncepcji. – Pamiętacie, że Astrid kiedyś często zastępowała naszą biolożkę, która ciągle chorowała? Teraz, kiedy Perez wraca do nauczania, na pewno nie będzie lajtu.
− Może gdybyście się trochę zbuntowali, dyro przystałby na wasze propozycje. Religia to strata czasu na czwartym roku, kiedy trzeba przygotować się do egzaminów i podań na studia – zauważył całkiem rozsądnie Jordi, a chociaż reszta uważała tak samo, wiedziała, że rozmowy z Perezem i tak nie dadzą pożądanego rezultatu.
− Jordi, odpuść – odezwała się cicho Nela, zajmująca miejsce obok brata.
Felix zerknął na nią po raz pierwszy tego dnia, wcześniej nawet jej nie zauważył, bo na hiszpańskim siedziała cicho jak mysz pod miotłą. Zresztą Marianela Guzman zawsze była małomówna i trochę “dzika”, jak o niej często mówiła Ofelia Ibarra. Jordi od razu się uspokoił i usiadł w ławce, a Felix zmarszczył brwi. Chyba tylko siostra bliźniaczka miała jakiś wpływ na Guzmana, który poza nią, nie słuchał nikogo.
Horacio przekroczył próg klasy, a oni wstali jak na zawołanie. Wszyscy stanęli na baczność, bo taki mieli zwyczaj. Jordi trochę się ociągał, wywracając oczami, ale w końcu i on to zrobił.
− Pomódlmy się – zarządził Horacio, odkładając na biurko swoją drogą skórzaną teczkę i składając ręce do modlitwy. Miał taki błogi wyraz twarzy, że Jordi parsknął lekkim śmiechem, ale Nela szturchnęła go łokciem, by przestał. Wszyscy uczniowie również złożyli ręce do modlitwy. – Panie, dałeś nam możliwość rozwijania się i pobierania nauk. Jesteśmi ci stokrotnie wdzięczni za twe łaski. Pozwól nam w pokorze zgłębiać Pismo Święte i stale pracować nad sobą. Amen.
− Amen – rozległo się z różnych końców sali.
Lidia skrzywiła się i nic nie powiedziała, a zamiast tego usiadła na swoim miejscu szybciej niż inni, co nie uszło uwadze księdza.
− Poganie – mruknął złośliwie w jej stronę, starając się by zabrzmiało to cicho, ale i tak uczniowie go usłyszeli.
− Co pan powiedział? – zapytała zaczepnie panna Montes. Ktoś inny może by go zignorował, ale ona nie należała do osób, które pozwalają innym się obrażać.
− Po pierwsze: ojciec Horacio, a nie żaden “pan”! – Warknął ksiądz, zaciskając dłonie na krawędzi biurka. – A po drugie: to, co słyszałaś.
− Nie jestem żadną poganką, dla księdza wiadomości – odgryzła się, czując na sobie wzrok wszystkich w sali. – Jestem katoliczką.
− Nie wnikam, dlaczego ktoś wyraził zgodę, by cię ochrzcić, biorąc pod uwagę z jakiej kultury się wywodzisz. Nie od dziś wiadomo, że cyganie to poganie czerpiący z różnych religii. Panie miej ich w swojej opiece i pozwól się nawrócić. – Horacio wykonał znak krzyża, jakby opędzał się od demonów.
− Przecież powiedziała, że jest katoliczką, o co księdzu chodzi? O to, że nie daje na tacę co niedzielę? – Felix nie mógł się powstrzymać, by nie utrzeć nosa księdzu, który od dawna działał mu na nerwy. – Byłem ministrantem i wiem, na co te pieniądze się przeznacza.
− Castellano, naprawdę sprawdzasz moją cierpliwość. – Horacio wstał z miejsca i zaczął się przechadzać pod tablicą. – Myślałem, że pozbawiając cię funkcji organisty, wyraziłem się jasno. Jeżeli o mnie chodzi, to w ogóle nie powinno cię być na moich lekcjach. To wstyd i hańba, moralne zepsucie...
− Proszę księdza, może mógłby ksiądz wytłumaczyć nam dokładniej, co ma ksiądz na myśli? Myślę, że to bardzo nie na miejscu zwracać się tak do uczniów i jako przewodniczący szkoły jestem zmuszony powiadomić o tym radę rodziców. – Marcus wstał z miejsca, co dało duże wrażenie, bo górował nad wszystkimi wzrostem. Patrzył na księdza ciemnymi oczami, świdrując go wzrokiem do tego stopnia, że Horacio odwrócił głowę i odchrząknął.
− Jak to, o co mi chodzi? W tej szkole nie powinno się tolerować takiego zepsucia, takich degeneratów. Pan Bóg wyraźnie mówi o tym w Biblii! Według Księgi Kapłańskiej: “Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli”.
− Aha, czyli nie czuje się ksiądz dobrze w towarzystwie gejów? – Felix nie wiedział, dlaczego właściwie brnie w tę sprawę. Obiecał ojcu, że nie będzie się pakował w kłopoty, ale nie mógł być obojętny, kiedy Horacio szykanował innych ze względu na ich odmienność – czy to było pochodzenie czy orientacja seksualna.
− Nie używaj tych plugawych słów. Wyjdź z klasy, nie pokazuj mi się więcej na oczy. – Horacio wskazał uczniowi drzwi a wszystkie oczy w klasie skupiły się na młodym Castellano.
− Proszę księdza! – Quen również wstał i gdyby ręka mu na to pozwalała, pewnie uderzyłby nią w biurko, by dodać sobie powagi. – Nie może ksiądz!
− Daj spokój, Quen. Tutaj nie ma sprawiedliwości. – Felix zebrał swoje rzeczy i wrzucił je byle jak do plecaka. Wziął też jedną dużą kartkę i długopis. Zarzucił sobie plecak na ramię, podszedł do biurka nauczyciela i położył papier na blacie. – Chcę mieć to na piśmie.
− Słucham? – Horacio był niezwykle oburzony takim bezczelnym zachowaniem. – Nic nie podpisze, odejdź i nie wracaj, chyba że mam iść po dyrektora.
− Tak zrobię, już się tutaj nie pokażę. Niech ksiądz mi wierzy, mam lepsze rzeczy do roboty niż lekcje religii. Proszę napisać tutaj czarno na białym, że nie życzy sobie ksiądz, bym uczestniczył w zajęciach do końca roku i że wyraża ksiądz zgodę, pomimo tego, że przedmiot jest obowiązkowy. No dalej.
Horacio był czerwony z wściekłości, kiedy usiadł za biurkiem i zaczął skrobać coś na papierze. Kiedy skończył, spojrzał na Felixa jak na zgniłego karalucha.
− Zadowolony? – warknął, a Castellano pokręcił głową.
− Proszę dodać jeszcze pieczątkę, żebyśmy mieli jasność.
− Jaką znowu pieczątkę?! – Horacio był kompletnie wytrącony z równowagi.
− Tę, którą pan nosi w sygnecie. – Felix wskazał na ozdobny złoty sygnet tak wielki, że gdyby Horacio zdecydował się komuś przywalić, pewnie zostałby tej osobie odcisk na całe życie. – W tym kastecie, który nazywa ksiądz darem od biskupa.
Horacio otworzył pierścień i przybił swoją pieczątkę na kartce od Felixa, która teraz przypominała już bardziej dokument urzędowy.
− Bardzo dziękuję. I oby do zobaczenia nigdy.
Felix chwycił dokument, złożył go dokładnie i schował do plecaka, po czym wyszedł z sali, nie oglądając się za siebie. Wśród uczniów panowało poruszenie.
− To tak można? Niech ksiądz i mi napisze takie pisemko. – Quen zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu jakiejś pustej kartki, ale ksiądz uderzył dłonią w biurko. Na dźwięk huku, wszyscy wyprostowali się jak struny.
− Ani słowa więcej, Ibarra. Nikt więcej nie opuści tej lekcji. Castellano sam wybrał drogę, jaką chce podążać i Bóg go za to potępi. A teraz, otwórzcie Pismo Święte na stronie…
− To było… intensywne. – Quenowi brakowało słów, by opisać to, co miało miejsce na lekcji religii. Razem z resztą kolegów siedzieli w klasie na przerwie i omawiali to, co się wydarzyło. Wszyscy byli oburzeni zachowaniem księdza, który miał takie samo, a może i gorsze, podejście do odmienności jak dyrektor Perez. − W zeszłym roku go zawiesili, a teraz to. Basty będzie wściekły.
− To takie niesprawiedliwe! – Ku zdumieniu wszystkich Olivia Bustamante wstała z krzesła i tupnęła nogą jak rozkapryszona dziewczynka. – Felix tylko stanął w obronie Lidii, a Horacio się na niego uwziął. Nie może mu to ujść płazem. Dlaczego to takie ważne, kto skąd pochodzi czy kogo lubi? Nie możemy po prostu żyć wszyscy razem w spokoju?
− To utopia. To się nigdy nie stanie – stwierdziła Carolina swoim zwykłym pesymistycznym tonem, a Olivia posmutniała.
Podeszła do Lidii, która siedziała cicho, patrząc się w okno i wyciągnęła w jej stronę dłoń.
− Przepraszam cię, Lidio – powiedziała skruszona blondynka, trochę zawstydzona, bo wszyscy na nią patrzyli, ale czuła, że musi to zrobić.
− Za co? – zdziwiła się panna Montes, mrugając oczami i wpatrując się w bladą twarz Bustamante.
− Za to, co było na wycieczce szkolnej. Nie powinnam była tak reagować i oskarżać cię bezpodstawnie. Przepraszam, że nazwałam cię córką cygana i oskarżyłam o kradzież mojej bransoletki. Myliłam się. – Olivia oficjalnie wyraziła swoją skruchę. Ręka trochę jej cierpła, kiedy czekała aż Lidia przyjmie przeprosiny.
− Ja też przepraszam. Za to, że nazwałam cię nadętą, rozwydrzoną cipą o tlenionych włosach. – Lidia ujęła dłoń koleżanki, a ta spojrzała na nią nieprzytomnie.
− Nigdy mnie tak nie nazwałaś.
− W mojej głowie, owszem.
Nastąpiła chwila konsternacji i dopiero Quen roześmiał się głośno, przez co zredukował napięcie.
− Olivia ma rację, nie możemy pozwolić na takie zachowania w szkole. Pogadam z radą rodziców i powiadomię też kuratora. Horacio może i jest księdzem, ale jego zachowanie jest karygodne. – Marcus czuł, że leży to w jego obowiązku.
− Spokojnie, Trzynastko, wstrzymaj konie. Myślisz, że rodzice się ugną? Większość z tych zadufanych w sobie snobów ma poglądy dokładnie takie jak księżulek. Będą się bali, że klecha wyklnie ich z ambony w niedzielę. – Jordi myślał racjonalnie. – Tutaj potrzeba jest bardziej drastycznych działań. Ale nie sądzę, by było was na to stać, więc…
Wziął swój plecak i pożegnał się z nimi, wychodząc z klasy. Quen mruczał przekleństwa pod nosem, patrząc za oddalającym się kuzynem, który działał mu na nerwy. Jednak musiał się z nim zgodzić. W szkole nigdy nie zapanują zmiany, kiedy rządzi nią tak zaściankowe społeczeństwo. Wszyscy mogli tylko wzdychać z bezsilności i wkurzać się na księdza, na dyrekcję, na radę rodziców. Prawdą było, że mając siedemnaście lat i żyjąc w takim miejscu, opcje były zdecydowanie ograniczone.

*
Pod koniec dnia w liceum Pueblo de Luz panowało poruszenie. Na szkolnym parkingu zrobiło się wielkie zbiegowisko, wszyscy mieli w dłoniach telefony i robili zdjęcia, dyskutując z przejęciem między sobą. Niektórzy byli oburzeni, ale w większości chichotali i pokazywali sobie coś palcami.
− Co tu się stało? – zapytał Marcus Olivię, kiedy razem z Quenem i Felixem opuścili budynek i zamierzali udać się do domu. Zbiegowisko jednak ich zaintrygowało i zatrzymali się, by zobaczyć, o co tyle krzyku.
− Nie widzieliście, co zrobili księdzu Horacio? – Bustamante miała wypieki na twarzach, ale można też było u niej dostrzec uśmiech zwycięstwa.
− Co mu zrobili? Ktoś go pobił? – dopytał Ibarra, nieco podniecony faktem, że ktoś mógłby sprać księdza na kwaśne jabłko. Choć nie powinien pochwalać przemocy, to dobre lanie przydałoby się zakonnikowi.
− Nie, gorzej. Chodzi o jego samochód. – Olivia zakryła sobie usta dłonią i poprowadziła ich przez tłum.
Uczniowie rozstąpili się, torując drogę przewodniczącemu szkoły, za którym przecisnęli się Quen i Felix. Ich oczom ukazał się niecodzienny widok – mercedes należący do księdza stał na szkolnym parkingu, ale zdecydowanie nie przypominał auta, którym Horacio przyjechał tego ranka do szkoły. Przednia szyba była wybita – ktoś wrzucił kamień pokaźnych rozmiarów, przez co szkło rozprysło się na kawałeczki. Ale nie to wywołało takie poruszenie wśród młodzieży. Czerwonym sprayem ktoś wypisał na masce auta wymowne zdanie, a właściwie cytat z Biblii: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem – Ewangelia wg św. Jana”.
− To twoja sprawka? – zapytała Lidia Montes, przedzierając się przez tłum i wpatrując się w Felixa wyczekująco, ale ten był tak samo zaskoczony jak reszta.
Pokręcił głową, marszcząc brwi. Ktokolwiek za tym stał, zrobił wszystkim przysługę. Horacio wpadł bowiem w szał na widok cennego auta. A widok jego rozpaczy był wart więcej niż gdyby ksiądz został wydalony ze szkoły.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 13:50:53 15-10-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:49:34 18-10-22    Temat postu:

Temporada III C 086

Rosie/Julian/Ingrid/Venetia/Victoria/

Poniedziałek 23 sierpnia 2015 r.

Rosie demonstracyjnie ziewnęła podczas uroczystej przemowy wygłaszanej na apelu przez Dicka. Perez mówił natchnionym głosem o nowych początkach, nowych szansach. Nastolatka wyciągnęła przed siebie nogi spoglądając z politowaniem na mężczyznę.
Początek roku szkolnego w liceum w Pueblo de Luz co roku wyglądał tak samo. Msza święta o ósmej rano odprawiana przez ojca Horacio na którą w teorii mieli przyjść wszyscy uczniowie i nauczyciele w praktyce na eucharystii uczestniczyli pierwszo, i drugoroczni Starsi ignorowali zalecenia i pojawiali się dopiero na szkolnym apelu, który odbywał się w auli. Rose Castelani już po raz trzeci zignorowała więc wymagane uczestnictwo i zamiast modlić się w kościele pływała w szkolnym basenie.
Dzień dziś był jak co dzień. Pobudka o czwartej trzydzieści szybkie lekkie śniadanie i dwie godziny spędzone na pływalni powrót do domu, lecz zamiast drzemki Rosie musiała ubierać się do szkoły w nowy szkolny mundurek, był żywcem wyjęty z innej epoki. Zasiadająca w radzie rodziców matka nastolatki przyznała córce rację gdyż projekt pochodził z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Strój miał przede wszystkim być sposobem na ujednolicenie wyglądu uczennic. Nowy szkolny regulamin zabraniał skracania spódnic, podwijania rękawów czy rozpinania górnych guzików bluzki. :Perez wyciągnął lekcje z przeszłości gdyż dziewczyny miały tendencję do wykonywania tych wszystkich czynności włącznie z noszeniem butów na szpilkach. Rosie obróciła się wokół własnej osi. Czuła się zaskakująco dobrze w sięgającej do połowy łydki ciemnozielonej plisowanej spódnicy. I prostej białej bluzce. Problem dla Rose był krawat, którego węzeł nieprzyjemnie wybijał jej się w szyję. Doprawdy nie rozumiała swojego ojca chrzestnego, który miał całą kolekcję tego cholerstwa.
— Nie powinnaś być w kościele? — usłyszała głos ojca dobiegający z progu. Odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na Francisco.
— Wiesz przecież, że nie chodzę do kościoła — odpowiedziała mu córka szczotką przeczesując jasne włosy. Mężczyzna wszedł do środka i zgarnął marynarkę — dzięki. — wsunęła ręce w rękawy. Brunet położył dłonie na ramionach Rosie. Górował nad córką wzrostem. — Tato, chyba się nie popłaczesz? — zapytała ojca który wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną.
— Nie — głośno przełknął ślinę. Rose zaśmiała się pod nosem obróciła na pięcie i głośno cmoknęła go w policzek. — Porzucisz mnie?
— Tak, wyrwałem się z pracy więc chodźmy. Nie chcesz spóźnić się na apel?
— Nic bym nie straciła — przerzuciła przez ramię plecak — Będzie tak samo nudno jak każdego roku.
Gdy Rose dotarła do auli nauczyciele usadzali uczniów pierwszych i drugich klas. Prządek siadania był zawsze taki sam. Pierwszy rząd zajmowało ciało pedagogiczne. Za nimi siadali uczniowie najmłodszych klas dopiero rozpoczynający swoją przygodę z liceum. Uczniowie z czwartych roczników siadali na samym końcu auli. Pomieszczenie wypełnione było więc gwarem rozmów. Rose usiadła po środku obok Felixa.
— Nie byłaś w kościele — powiedział do niej Felix.
— A ty byłeś?
Pokręcił przecząco głową.
— No, a ktoś od nas był? Kto normalny chodzi do kościoła?
— Wierzący — odpowiedziała jej Carolina.
— I moherowe berety dodał Quen. — Klepiąc zdrowaśki obserwują kto co włożył a kto znowu nie przyszedł do kościoła.
— Dlaczego ty nie byłaś?
— Dlatego, że uważam kościół katolicki za archaiczną instytucję która wykorzystuje ludzki strach przed śmiercią aby kontrolować masy i napełniać kieszenie dlatego chadzam do kościoła tylko na śluby i pogrzeby i chrzciny. — mruknęła w stronę Marcusa.
— Primrose — dziewczyna otworzyła jedno oko. Popatrzyła na dyrektora.
— Tak?
— Nie wiedziałem cie w kościele
— Dlatego że mnie tam nie było — odpowiedziała z rozbrajającą szczerością nastolatka Źle się czułam.
— Źle?
— Tak, ma te dni w miesiącu — doprecyzowała Rosie.
— Co proszę?
— Okres, miesięczne krwawienie Jezu w dni takie jak ten zazdroszczę Adorze ciąży. Ma dziewięć miesięcy świętego spokoju od krwawych skrzepów wypływających
— Nie bądź wulgarna
— Nie jestem — oburzyła się Rosie — to naturalna kolej rzeczy, że niezapłodnione jajeczko łuszczy się i w wyniku tego procesu dochodzi do krwawienia. Nauczyciel biologii powinien znać ten proces.
— Zobaczymy czy będziesz taka mądra na lekcjach biologii. Miałem ogłosić to podczas przemówienia ale dowiecie się piersi z racji ciągłego chorowania nauczycielki biologii rozwiązano z nią umowę o pracę i ja przejmę jej obowiązki.
Rose otworzyła oczy i popatrzyła na nauczyciela.
— Zwolniłeś nauczycielkę z rakiem? — zapytała go na tyle głośno, że głowy uczniów zaczęły się odwracać. — Ależ ty masz klasę.
— Zobaczymy czy będziesz taka mądra na naszej pierwszej lekcji — rzucił Perez i odszedł.
— To będzie koszmar — mruknął Quen. — a ty z czego się cieszysz?
— Z tego, że nie mogę się doczekać gdy Perez będzie nadrabiał z nami materiał z zeszłego roku.
— Ta nie ma z czego się cieszyć.
— Quen na lekcjach nie omówiliśmy ważnego działu zatytułowanego rozmnażanie — obwieściła — i genetyka. Ciekawe jak facet chcę nam wytłumaczyć skąd się biorą dzieci skoro sam uważa, że z kapusty.
— On na pewno coś ćpa pisząc te przemówienia —mruknęła do siebie dziewczyna opierając głowę wygodniej o zagłówek fotela. Z kieszeni marynarki wyciągnęła parę słuchawek i wsunęła je do uszu po omacku odnajdując telefon. Włączyła playlistę. Z racji tego, że włosy miała schludnie związane słuchawki we wściekle czerwonym kolorze były doskonale widoczne. Demonstracyjnie popatrzyła na Dicka który utkwił w niej swój wzrok. Uśmiechnęła się pod nosem i zwiększyła głośność do maksimum Zamknęła oczy i palcami zaczęła palcami wystukiwać rytm piosenki. Uwielbiała ścieżkę dźwiękową z Króla Lwa. Telefon leżący na jej kolanach zawibrował zwiastując nadejście wiadomości. Rose sięgnęła po komórkę i odblokowała ją. Treść sms-a była krótka „kawa? Uśmiechnęła się lekko pod nosem i odnalazła go wzrokiem. Odpisała „wolałabym shake’a“ Po chwili przyszła odpowiedź „nie ma problemu. Panie przodem. Blondynka zerknęła na Felixa i podniosła z podłogi plecak. Wstała. Krzesełko odskoczyło z trzaskiem składając się. Kilka głów odwróciło się w jej stronę. Zignorowała je i zaczęła iść do wyjścia. Aby wydostać się z auli należało zejść po schodkach na dół. Tam znajdowały się drzwi. Gdy kolejne krzesełko złożyło się z trzaskiem uczniowie głowy odwróciły się w tamą stronę. Vincenzo Diaz nonszalancko przerzucił przez ramię plecak i z samego końca rzędu zaczął przepychać się do przodu. Gdy zrównał się z Rosie oboje ramię w ramie ruszyli do wyjścia.
Ricardo Perez urwał swoje przemówienie w połowie zdanie i utkwił ciemne małe oczka w swojej wnuczce i swoim nieślubnym synu. Nastolatkowie szli obok siebie. Chłopak posłał mu pełen pogardy uśmieszek i nonszalancko otworzył drzwi przed dziewczyną, która ani razu nie spojrzała na swojego dziadka. Drzwi zamknęły się za para nastolatką, a pomieszczeniu zapanowała niczym niezmącona cisza. Dick odchrząknął i wrócił do przerwanego wątku obiecując sobie, że policzy się z parą krnąbrnych nastolatków.

***
Julian Vazquez skończył dyżur kilka minut po ósmej rano. Zmiana przeciągnęła się przez jednego z małych policjantów, który przyjechał na SOR z rodzicami Ośmioletni chłopiec włożył sobie do nosa ziarno fasoli, którego sam nie mógł wyciągnąć. Brunet pokręcił w rozbawieniu głową jednocześnie nakładając kurtkę. Pomysłowość małych pacjentów nigdy nie przestanie go zadziwiać choć to nie była pierwsza biała fasola, którą wyciągał z dziecięcego nosa. Opuszczając szpitalne mury zastanawiał się czy Lucy w wieku ośmiu lat będzie miała tak szalone i niedorzeczne pomysły. Oby nie.
— Doktor Vazquez? — usłyszał swoje nazwisko i zatrzymał się. Odwrócił się powoli w stronę męskiego głosu. — Zastępca szeryfa Basty Castellano — przedstawił się i wyciągnął dłoń, którą Vazquez uścisnął.
— Julian, w czym mogę pomóc? Czyżby któreś z dzieciaków ośrodka siedzi u pana na dołku?
— Nie, ja w innej sprawie, mogę zająć panu kilka minut?
— Oczywiście, to może kawa? — zasugerował lekarz. — Przyda mi się po nocnym dyżurze.
— Czemu nie — zgodził się Basty , który również zerwał noc ślęcząc nad papierami. Był więc zmęczony i niewyspany. Obaj udali się do miejscowej kawiarni gdzie zamówili napoje u brata Juliana- Eddiego. Lekarz zaczekał aż brat oddali się i dopiero wtedy zapytał:
— W czym mogę pomóc? — zapytał wprost sącząc pobudzający napój.
— Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Julii Ortega i chciałbym zadać panu kilka pytań. — przeszedł od razu do sedna Castellano. Nie lubił marnować czasu ani swojego ani cudzego. Lekarz popatrzył na niego zaskoczony.
— Nie wiedziałem, że policja prowadzi jakieś czynności w tej sprawie — odezwał się po chwili zaskoczony drapiąc się po brodzie. — Co pan chcę wiedzieć?
— Wszystko co pan pamięta i prosiłbym także o dostarczenie kopii dokumentacji medycznej z tamtej nocy.
— Nie ma problemu. Odpowiadając na pana pytanie Julię do szpitala przywieziono kilka minut po szóstej rano. Bez wglądu do karty nie podam panu dokładnego czasu, ale było to na pewno przed końcem mojej zmiany. Na zewnątrz się dopiero rozwidniało. Była na pewno została zaintubowana przez ratowników medycznych na miejscu zdarzenia i dzięki resuscytacji udało się przywrócić prace serca. Podłączyliśmy ją do monitorów i zaczęliśmy badania. Byłą naga, zauważyłem siniaki na nadgarstkach po wewnętrznej stronie ud więc wezwałem ginekologa w celu wykonania testu na gwałt.
— Jak ustaliście jej personalia?
— Świadek, który ją znalazł podał jej dane ratownikom medycznym. Doktor Catalina Miller potwierdziła moje przypuszczenia , że dziewczyna tamtej nocy została zgwałcona. Z karty pamiętam, że nie znalazła nasienia sprawcy bo użył prezerwatywy. Przekazała mi jednak informację, że dziewczyna jest w ciąży.
— W ciąży? — Basty, który nagrywał rozmowę z lekarzem zaczął kartkować swoje notatki. — W autopsji nie było słowa o ciąży, jest pan pewien.
— Tak, jestem pewien.
— Byłem przy badaniu panie Castellano — odpowiedział mu spokojnie Julian sącząc kawę. — Widziałem płód na własne oczy. I to był chłopczyk.
— Ciąża była tak zaawansowana?
— Tak, nie pamiętam dokładnie, który to był tydzień, ale na pewno między siedemnastym a dwudziestym pierwszym. Nie wykryliśmy jednak czynności serca. Dziecko zmarło. Wspólnie z doktor Miller odbyliśmy rozmowę z siostrą Honoratią, która pełnia funkcje jej opiekunki prawnej i decydowała w ważnych kwestiach medycznych. Za nim zdecydowaliśmy o dalszych krokach leczenia wezwałem na konsultację neurologa, który potwierdził moje przypuszczenia, że doszło do śmierci pnia mózgu. Siostra poinformowała nas, że wspólnie z ojcem Haracio podjęli decyzje, że uhonorują życzenie Jules i zostanie ona dawczynią organów. Wtedy zaczęliśmy przeprowadzać kolejne testy, zawiadomiono zespół transplantacyjny i pobrano organy do przeszczepu; serce, płuca, nerki, wątrobę i jelito cienkie oraz grube. oraz trzustkę.
— To pan podpisał jej akt zgonu? — upewnił się Basty.
— Tak, zmarła krótko po szesnastej. Jeśli pan chcę mogę zadzwonić do doktor Miller i poprosić o przygotowanie dla pana dokumentacji medycznej Jules.
— Będę wdzięczny — zapewnił go policjant sięgając po swój napój. — Mogę pana jeszcze co coś zapytać?
— Jasne.
— Co się stało z dzieckiem?
— Zostało w macicy — odpowiedział bez zająknięcia lekarz. — W przypadku takich sytuacji jaka miała tutaj miejsce ustala się hierarchię działań. Od martwego płodu ważniejsze były organy do przeszczepu więc najpierw wykonano zabieg pobrania, zaś na prośbę opiekunów prawnych dziecko zostało w łonie matki i zostało wraz z nią pochowane. Nie jestem lekarzem sądowym, ale nie ma takiej możliwości aby po otwarciu ciała przeoczyć płód między siedemnastym a dwudziestym pierwszym tygodniem.
— Dziękuje.
Kilka minut później Basty odebrał dokumentację medyczna Jules i wybrał jednocześnie numer do zastępczyni koronera Caridad Blanco.
— Halo? — usłyszał w słuchawce zaspany kobiecy głos.
— Dzień dobry, Basty Castellano zastępca szeryfa Pueblo de Luz, mogę zająć ci chwilę?
Skoro mnie już obudziłeś — mruknęła w odpowiedzi siadając na łóżku. — O co chodzi?
— To nie jest rozmowa na telefon, możemy się spotkać?
Caridad westchnęła głośno.
— Zapamiętaj adres — podyktowała mu adres Atticusa i wstała z łóżka. — Bądź za pół godziny Trzydzieści minut później drzwi od mieszkania Atticusa Kennedego otworzyła mu Caridad Blanco, która najwyraźniej nie bardzo przejęła się tym, że Basty widzi ją w za dużej męskiej koszulce z logiem znanej uczelni, bosą z mokrymi potarganymi włosami. Wpuściła go do środka.
— Chcesz kawę? — zapytała go.
—Nie dzięki, obudziłem cie?
— Trudno, co jest tak pilnego, że nie mogło zaczekać do bardziej przyzwoitej godziny? — zdjęła kubek z suszarki i napełniła go czarnym płynem. Dodała mleko.
— Chodzi o sekcję zwłok Julii Ortega — wyjaśnił. Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Jeśli chodzi ci o kopię raportu to należało zadzwonić do Zakładu Medycyny Sądowej oni na mejla wysłaliby ci raport. — podał jej teczkę. Odstawiła na blat kubek, wzięła od niego teczkę i usiadła. Gestem zachęciła go także żeby usiadł.
— Czy lekarz sądowy mógł pominąć płód? — zapytał.
— Siedemnasty tydzień — przeczytała i od razu pokręciła przecząco głową. Sięgnęła po leżący na stoliku laptop i włączyła go. Należał on do jej chłopaka, ale znała login i hasło więc bez problemu i ona mogła z niego korzystać. Zalogowała się do systemu. —Data sekcji?
— Jedenasty marca tego roku — poinformował ją policjant.
— Ani słowa o ciąży ani po pobranych próbkach — poinformowała go. Popatrzył na nią pytająco. —Znasz personalia ojca dziecka?
— Nie.
— W takim razie jeśli zmarła nie była zamężna lub nie miała stałego partnera lub jakiegokolwiek partnera w takiej sytuacji pobiera się DNA dziecka i z DNA dziecka da się wyciągnąć DNA ojca.
—Jak do tego doszło?
— Lekarz prawdopodobnie nie zadał sobie trudu z otwieraniem macicy gdyż nie chciał szargać dobrego imienia dziewczyny.
— Żartujesz?
— Chciałbym — mruknęła wstając i sięgając po kawę. — To się zdarza. Rodzina wpływa na koronera, aby pominął kilka drażliwych faktów bo to przecież nikomu życia nie wróci.
— Dorastała w domu dziecka w Pueblo de Luz.
— Tego prowadzonego przez ojca Horacio? — upewniła się. — To masz odpowiedź. Ojczulek chronił reputację sierocińca prowadzonego przez zakonnice. Zamordowana wychowanka to jedno, ale zamordowana wychowanka w ciąży. Toż skandal. — westchnęła i znowu napiła się kawy. — Masz dwie opcje; pójść do sierocińca i poprosić zgodne na ekshumację zwłok lub co bardziej doradzam — chwyciła bloczek i długopis. Z telefonu spisała numer — zadzwoń do prokuratora Gabriela Lopeza i zreferuj mu sprawę.
— Sprawą kieruje prokurator Juarez, to on jest przypisany do okręgu Pueblo de Luz. Po za tym Lopez zajmuje się przestępstwami na tle seksualnym.
— Twoją ofiarę przed śmiercią zgwałcono i zabrano jej ubranie mogę się z tobą założyć, że Lopez po usłyszeniu tych faktów zadzwoni gdzie trzeba i zabierze Juarezowi ten przypadek. Załatwi ci też nakaz sądu na ekshumację a tu wkraczam już ja.
— Ty?
— Zasada mówi jasno; osoba, która pierwotnie przeprowadzała sekcję zwłok jest wykluczona z powtórnej procedury. A wierz mi ja mam głęboko w — urwała — gdzieś reputację katolickiego sierocińca.
— Dzięki, Caridad.
***

Telefon od Ricardo Pereza zaskoczył Ingrid Lopez de Vazquez w trakcie sprawdzania karty medycznej zmarłej Julii Ortegi. Mulan korzystając ze znajomości męża (jego loginu i hasła) zalogowała się do dostępnej dla lekarzy bazy pacjentów leczonych w klinice, aby przejrzeć dane dotyczące Julii. Dziewczyny zamordowanej w marcu tego roku. Lektura akt medycznych była przytłaczająca. Ingrid ściągnęła z nosa okulary i odłożyła je na bok jednocześnie zerkając na leżącą na macie edukacyjnej córeczkę. Lucy Vazquez była w swoim świecie i prowadziła ożywioną dyskusję z wiszącymi na wysokości jej wzroku rybkami. Od kilku minut próbowała chwycić w małe maluszki wielorybka, lecz ten uparcie wymykał się z rączek ciekawskiemu dziecku.
Rozmowa z Perezem miała zaskakujący przebieg gdyż dyrektor zaprosił ją na krótką rozmowę do jego gabinetu. Chciał ją odbyć po apelu rozpoczynającym rok szkolny i oznajmił tajemniczo, że ma dla niej propozycję pracy. Lopez de Vazquez miała pracę, lecz dziennikarska ciekawość i chęć dostępu do akt szkolnych Julii zwyciężyły. Umówiła się z nim na trzynastą. Lucy leżąca na macie wydała z siebie pełen zniecierpliwienia pisk. Kobieta podniosła się z łóżka, na stolik odkładając laptop. Ostrożnie podniosła z maty córeczkę. Wargi przycisnęła do jej główki.
— Jak myślisz Lucy co mamusia powinna włożyć na spotkanie z dyrektorem? — zapytała niemowlę świadoma, że dziewczynka jej nie odpowie. Mimo to lubiła rozmawiać ze swoja córeczkę. — Sukienkę czy może spodnie? — wspięła się po schodach na górę i usiadła w bujanym fotelu w sypialni. Sięgnęła po rogal do karmienia układając na nim dziewczynkę. Przystawiając małą do piersi zastanawiała się jaką pracę może zaproponować jej Perez?
Ricardo Perez urodził się jedenastego września 1948 roku. Pochodził z rodziny, którą Ingrid uznawała za interesującą. Rodzice Dicka byli jedną z nielicznych w okolicy rodzin zastępczych i przez ich dom przewinęło się mnóstwo dzieciaków z różnorakich środowisk z różnorakimi problemami Zajmowali oni dom w Valle de Sombras, który dostali od miasta. Rodzina Perezów przygarniane dzieci traktowała jak dodatkowe źródło utrzymania Ingrid koniecznie chciała zdobyć akta rodziny zastępczej , którą tworzyli. Dziennikarka popatrzyła z czułością na śpiącą dziewczynkę.
Lucy spała z policzkiem przytulonym do jej piersi. Ingrid z czułością popatrzyła na niemowlę. Dzieci zmieniają perspektywę, pomyślała wargami muskając czubek jej główki. Ostrożnie wstała podchodząc do łóżeczka w którym ułożyła córeczkę. Popatrzyła na zegarek. Przy odrobinie szczęścia uda jej się wziąć prysznic za nim Lucy obudzi się ze swojej drzemki.
Pod strumieniami ciepłej wody myślami ponownie wróciła do Ricardo Pereza. Sprawa Julii i zachowanie samego Dicka nie opuszczało jej myśli gdy sięgała po szampon.
Czyściec opuściła w lipcu dwa tysiące czwartego roku. Do ukończenia przez nią osiemnastego roku życia objęta była dozorem kuratora. Miała nie sprawiać problemów, nie popełniać błędów i nie zadawać się z podejrzanym towarzystwem. Była na ocenzurowanym i uchodziła w środowisku za niebezpieczną. Kiedy miała szesnaście lat niezwykle ją to bawiło gdyż nastoletnia Mulan po trzyletnim pobycie w poprawczaku nie stanowiła fizycznego zagrożenia dla nikogo.
Ingrid Lopez w wieku szesnastu lat była niedożywiona i przy wzroście metr sześćdziesiąt siedem ważyła niecałe czterdzieści pięć kilo. Była chuda i ludzie mijający ją na ulicy czy jadący z nią autobusem spoglądali na nią ze współczuciem. Nie wyglądała na osobę groźną tylko poważnie chorą. Pierwsze miesiące po opuszczeniu poprawczaka były najgorsze.
Przede wszystkim dlatego, że sąd rodzinny uznał, że Ingrid będzie lepiej w sierocińcu niż z matką. Dolores Lopez według sądu nie uchodziła za dobrą opiekunkę więc szesnastolatkę umieszczono w sierocińcu w Pueblo de Luz.
Po wyjściu przez pierwsze miesiące spała na podłodze pokoju, który przydzielono jej w sierocińcu. Drzwi były uchylone, bo przy zamkniętych dostawała ataku paniki. Jeśli udało jej się zasnąć to tylko przy włączonej lampce nocnej. Podskakiwała za każdym razem gdy na ulicy strzeliła rura wydechowa, dostawała ataków paniki od dźwięków alarmów samochodowych czy syren dlatego też pierwsze miesiące na wolności to był koszmar.
W małym miasteczku była nowa i sierociniec dwoił się i troił aby utrzymać w tajemnicy za co została skazana. Ze szkoły ku zaskoczeniu wszystkich Ingrid przynosiła dobre stopnie. To właśnie wtedy Ingrid odkryła w sobie pasję do wtykania nosa w nie swoje sprawy.
Z racji tego, że w którymś momencie ktoś komuś powiedział, że Lopez wyszła z poprawczaka i powiedział za co siedziała ludzie w szkole zaczęli jej unikać. Bali się jej wszyscy. Nieważne czy były to dziewczyny z kółka teatralnego czy też drużyna piłki nożnej spoglądali na Ingrid szeroko otwartymi oczyma i schodzili jej z drogi. Liceum to był dziwny okres w jej życiu. Była outsiderką, która obserwowała otaczającą ją rzeczywistość i wyciągała wnioski. To właśnie wtedy nauczycielka od hiszpańskiego wpadła na pomysł prowadzenia szkolnej gazetki do której została przypisana Lopez. Miła i sympatyczna pani Josefina Rosales jako jedna z nielicznych nie podchodziła do nastolatki jak pies do jeża i traktowała ją jak każdego innego ucznia czy uczennicę. Została dziennikarką bo Josefina Rosales w nią uwierzyła. Zakręciła kurek z wodą i chwyciła ręcznik. Owinęła się nim i wróciła do sypialni. Zerknęła na córeczkę. Lucy kontynuowała swoją drzemkę.
Ingrid miała czas, aby wybrać strój. Wiedziała, że musi być elegancki. Zapamiętała, że Perez lubił schludnie i skromnie ubrane dziewczęta, żadnych wyciągniętych koszul ze spodni u chłopców. Ingrid w swoim zawodzie nauczyła się stawiać na dopasowanie się do rozmówcy Gdy szła na spotkanie z dyrektorem ubierała się elegancko, ale gdy robiła wywiad z robotnikiem nie zakładała drogich szpilek czy wyszukanej biżuterii.
Julian zatrzymał się jednak w progu sypialni i spoglądał z czułością na żonę. Gdy każdego dnia budził się u jej boku docierało do niego jak wielkim jest szczęściarzem, że zgodziła się zostać jego żoną.
— Randka? — zapytał nonszalancko oparty o framugę drzwi. Lopez posłała mu roztargniony uśmiech trzymając w rękach dwa wieszaki. Julian uśmiechnął się lekko i podszedł do kobiety obejmując ją w pasie. — Stroisz się dla innego mężczyzny? — zapytał wargami muskając jej policzek.
— Mam rozmowę czysto zawodową — odrzekała przytulając się do jego pleców. — Dzwonił do mnie Ricardo Perez — zaczęła — i ma dla mnie propozycje zawodową.
— Jaką?
— Tego nie powiedział, ale zaintrygował mnie wystarczająco, aby chciała przyjrzeć się tej propozycji.
— Robisz to z powodu tej dziewczyny — domyślił się małżonek. Popatrzyła na niego zaskoczona. — Rozmawiałam z zastępcą szeryfa — wyjaśnił — gdy zadzwoniłem do Cat z prośbą o przygotowanie dla niego akt spawy poinformowała mnie że już dziś te akta sprawdzałem. — Żona posłała mu niewinny uśmiech.
— Ta sprawa mnie intryguje — odpowiedziała mu wymijająco Ingrid wyślizgując się z jego objęć. — Poprosiłam Hugo, aby zajął się Lucy przez kilka minut gdy ja będę rozmawiać z Dickiem.
— Ja mogę się nią zająć — przypomniał jej. — Lucy może zostać z tatusiem.
— Tatuś jest po nocnym dyżurze — odpowiedziała na to kobieta — dlatego wujek zajmie się swoją chrześnicą. Mała go lubi. Poza tym chętnie spotkam się z Bestią na ploteczki — cmoknęła go w policzek — spakujesz torbę dla Lucy?
Pokiwał głową i zerknął w stronę łóżeczka. Lucy nadal spokojnie spała.

Włosy wysuszyła na szczotkę i wykonała lekki codzienny makijaż za nim wróciła do sypialni po wybrany przez siebie strój. Postawiła na prostotę składająca z czarnej bluzki i białej plisowanej spódnicy. Do zestawu dobrała nie tylko sandałki na delikatnej szpilce, ale także marynarkę. Obrączka i pierścionek zaręczynowy połyskiwały na jej palcach.
Blondynka zerknęła na zegarek to na wózek z Lucy. Córeczka była nakarmiona i radośnie wymieniała poglądy z Hugo Delgado, który nie mogąc się oprzeć wyjął ją ze środka.
— Mama ma ważne spotkanie i musi już iść — popatrzył wymownie na dziennikarkę — a Lucy i ja sobie porozmawiamy — zapewnił dziewczynkę, która w odpowiedzi uśmiechnęła się od ucha do ucha.
Szkoła niewiele zmieniła się od czasów szkolnych Lopez. Ściany miały ten sam odcień. To na nich wisiały gabloty z osiągnięciami uczniów czy rzędy uczniowskich szafek. Na krótką chwilę zatrzymała się przy jednej z nich. Należała dawno temu do niej. Uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła do gabinetu Pereza. Gdy weszła do środka mężczyzna wstał za biurka i powitał ją mocnym uściskiem dłoni. Popatrzyła na jego skrzywiony nos Kiedyś był prosty, pomyślała i usiadła na krześle dla interesantów.
— Dziękuje, że przyszłaś — zaczął z uśmiechem mężczyzna rozsiadając się za swoim biurkiem. — Z racji tego, że za chwilę mamy pierwszą radę pedagogiczną przejdę od razu do sedna. Jako dyrektor chcę aby uczniowie spędzili ten czas na rozwijaniu swoich talentów, odkrywali swoje pasje dlatego pomyślałem, że od tego roku reaktywujemy szkolną gazetkę, a dla uczniów trzeciej i czwartej klasy wprowadzimy zajęcie kreatywnego pisania. Dla chętnych oczywiście i po krótkiej konsultacji z panią Rosales chciałbym zaproponować ci pracę.
— Pracę? — zapytała z niedowierzaniem. — Nauczycielki kreatywnego pisania i redaktorki szkolnej gazetki?
— Dokładnie tak.
— Mogę zapytać, dlaczego ja?
— Jesteś naszą najzdolniejszą absolwentką moja droga. Mimo kłód rzucanych pod nogi wyszłaś na ludzi Jak słyszałem wyszłaś za mąż i masz dziecko.
— Tak, mogę to przemyśleć?
— Oczywiście, zapewne musisz to omówić też z mężem. Umówmy się tak, że zadzwonisz do mnie w ciągu tygodnia z odpowiedzią wtedy szerzej omówimy warunki współpracy.
Skinęła głową, pożegnała się z Perezem i wyszła z gabinetu W łazience zwróciła śniadanie. Z ulgą wyszła na zewnątrz oddychając świeżym powietrzem
Ingrid zaproponowała spacer nad jezioro. Dzień był ciepły i słoneczny, a ona na własne oczy chciała zobaczyć miejsce zbrodni. Podczas spaceru opowiedziała Hugo o propozycji Dicka. Leżąca w wózku córeczka miała dobry humor i prowadziła ożywioną rozmowę z zawieszoną na wózku ośmiornica, której była pewna przed jej wyjściem do szkoły nie było.
— Zgodzisz się? — zapytał ją Hugo gdy usiedli na jednej z ławek. Kobieta wzruszyła ramionami w odpowiedzi i popatrzyła na jezioro. Nieopodal miejsca gdzie usiedli trzy miesiące temu młoda dziewczyna natknęła się na zwłoki swojej rówieśniczki.
— Propozycja jest kusząca — przyznała.— dodatkowe pieniądze się przydadzą no i jeszcze ta sprawa — westchnęła.
— Jaka sprawa? — zapytał ją Hugo. Opowiedziała przyjacielowi o zabójstwie nastolatki, o mejlu, który otrzymała. Sięgnęła po telefon i podała komórkę Delgado. Bestia zapoznał się z treścią wiadomości. Dotyczyła ona nie tylko zabójstwa Jules, ale także zmian w szkolnym regulaminie. Nadawca dołączył także link do bloga gdzie autor pisał o ostatnich wydarzeniach w szkole.
— Uważasz, że te sprawy są ze sobą jakoś powiązane? — zapytał. Ingrid nie odpowiedziała tylko zapatrzyła się przed siebie.
— Mówiłam ci kiedyś że skończyłam tutejsze liceum? — zapytała go. Popatrzył na nią zaskoczony. — Gdy wyszłam z poprawczaka sąd uznał, że lepiej mi będzie w sierocińcu niż z matką — zaczęła. Hugo nie odezwał się słowem. Wiedział kiedy ma siedzieć cicho. — Na początku byłam po prostu nowa , ale ktoś komuś powiedział, że byłam w poprawczaku i za co wtedy wszyscy zaczęli się mnie bać. No prawie. Było dwóch nauczycieli, którzy traktowali mnie normalnie. Jak człowieka nie okaz w zoo na który można było się gapić. Nauczycielka hiszpańskiego pani Rosales i Valentin Vidal. Był od muzyki. Żadna ze mnie piosenkarka, ale lubiłam zajęcia z nim. — westchnęła głośno i popatrzyła na wózek ze córką, która nadal prowadziła ożywioną konwersację z zawieszoną ośmiornicą.
— Perez już wtedy był dyrektorem. Pamiętam, że kurator kazał mi zaangażować się w życie szkoły nawet nie pamiętam jak to się stało, że skończyłam w Klubie „młodego biologa“ Nigdy nie interesowałam się biologią, sekcją żaby czy innymi pierdołami, ale — umilkła. — jakoś tak wyszło. I na początku było normalnie. Dick był dziwakiem. To typ ciotki, której nigdy nie lubiłeś, która gdy wpadała z wizytą szczypała cię w policzki i która kazała ci śpiewać piosenki za czekoladę. A jednocześnie sprawiał, że nawet nudna biologia stawała się trochę ciekawsza.
— Ale? — odezwał się Delgado. Popatrzył na dłonie Lopez, które nerwowo zaciskała i prostowała. Ostrożnie położył swoją dłoń na jej dłoni. Popatrzyła na niego ze w łzami w oczach. Poczuł jak krew stygnie i zamarza w jego żyłach.
— Gdy się o mnie otarł pomyślałam, że to przypadek — powiedziała powoli zaciskając palce na dłoni przyjaciela, — ale gdy chciał zrobić mi masaż — przełknęła ślinę — wiedziałam czego chce. Po trzech latach w czyśćcu — urwała — To była jakaś potańcówka — zaczęła — nie pamiętam czego dotyczyła pamiętam za to jak próbował mnie zgwałcić. Uciekłam. Przywaliłam mu przyciskiem do papieru i uciekłam.
— Zuch dziewczyna — pochwalił ją Hugo. Wolną ręką starł łzę z jej policzka.
— W czerwcu albo na początku lipca Araceli Falcom spadła z dachu.
— To nie twoja wina — zapewnił ja Hugo.
— Wiem, ale przed jej upadkiem w szkole też odbywała się potańcówka. Odwiedziłam ją w szpitalu — wyjawiła. — Była nieprzytomna. Podsłuchałam rozmowę dwóch pielęgniarek, które powiedziały, że Araceli we krwi miała resztki GHB. Nie została jednak zgwałcona.
— Myślisz, że ją odurzył, próbował zgwałcić, ale ona uciekła i spadła z dachu?
— To możliwe — przyznała — Wiem jedynie, że powiedziałam o wszystkim panu Vidalowi, a on i Perez pobili się na szkolnym korytarzu. Miałam też obiecać, że nigdy nie zbliżę się do Pereza, bo to niebezpieczny człowiek. I tak wiem, może i wyolbrzymiam, ale gdy za kadencji jednego dyrektora jednak uczennica spada za dachu a druga zostaje zabita to nie jest przypadek. Julia miała szesnaście lat. Była dzieckiem. Zgwałcono ją, uduszono a policja pierdzi w stołki zamiast szukać zabójcy. Wiesz, że jej śmierci nie podano do wiadomości publicznej? A policja zajęła się sprawą dopiero gdy poszłam ich zapytać o postępy w śledztwie. Oni twierdzą, że śledztwo trwa, ale nie ze mną te numery. Gdyby ruszyli głowami zabójca już by siedział.
— Ta dziewczyna miała na imię Julia? — upewnił się.
— Tak a co?
— Zdrobnienie to „Jules“
— Całkiem możliwe. Dlaczego pytasz?
— Dlatego, że jak ostatnio byłem z Astrid w El Tesoro — zaczął. Lopez popatrzyła na niego z uniesioną brwią. — miejsce było rozkopane jakby ktoś czegoś szukał.
— Ludzie nadal wierzą, że jest tak skarb? Idioci. — skomentowała to blondynka.
— Znalazłem bransoletkę, która wyglądała na drogą i było tam wygrawerowane imię „Jules“
— I mówisz mi o tym dopiero teraz?
— Nie pytałaś — stwierdził a ona machnęła ręką dając mu jasno do zrozumienia, że powinien był jej o tym powiedzieć o tym gdy tylko się spotkali. Lucy jakby zgadzając się z mamą rozpłakała się.
— I ją zdenerwowałeś — stwierdziła. Hugo nie odezwał się ani słowem tylko obserwował jak wyciąga ona dziewczynkę z wózka i układa w swoich ramionach. Usiadła na ławce. — Jesteś już pewnie głodna? — zapytała córeczkę, która jakby chcąc odpowiedzieć na pytanie rozpłakała się jeszcze bardziej . — już, już moje Słoneczko — zwróciła się do niemowlęcia kobieta rozpinając guziki bluzki. — Hugo podasz mi pieluchę? Tą w gwiazdki.
Delgado posłusznie wypełnił polecenie i podał jej proszony przedmiot.
— Nikt nic nie zobaczy — kontynuowała swój monolog dziennikarka. — Nie będziemy gorszyć moherowych beretów kawałkiem cyca — pochyliła się nad dziewczynką i cmoknęła ją w nosek. — a jak już napełnisz brzuszek to wujek zabierze nas na wycieczkę i znajdziemy bransoletkę o której mówił. I niech siedzi cicho i sobie przypomina w którym miejscu była ta błyskotka. — Żona lekarza urwała — właściwie to co ty robiłeś tam z Astrid? — zapytała przenosząc wzrok na bruneta który ku jej zaskoczeniu zarumienił się. — Całowaliście się — twarz jej cała pojaśniała z wyraźniej uciechy. — Ależ z twojego ojca chrzestnego Don Juan — rozbawiona i uradowana swoim odkryciem ponownie spojrzała na dziecko — najpierw całował się z ciocią Arianą, teraz Astrid no no kto by pomyślał.
— To ona pocałowała mnie — odpowiedział sam nie wiedząc dlaczego w to brnie. Gdy Ingrid podłapywała jakiś temat zawłaszcza dotyczący jego życia uczuciowego zachowywała się jak młodsza żądna szczegółów siostra.
— Szczegóły — odpowiedziała mu na to. — To kto będzie następny? — zastanowiła się głośno i umilkła najwyraźniej w głowie szukając nazwisk wolnych panien.
— Ciocia Cat jest stanu wolnego — stwierdziła nagle. Ukrył twarz w dłoniach. Jeszcze by mu tego brakowało, żeby Lopez zaczęła bawić się w swatkę.
— Wujek Hugo nie szuka dziewczyny.
— One zazwyczaj same znajdują drogę do ciebie — stwierdziła. Zacisnął usta w wąską kreskę i popatrzył na wodę.
— Julian wie? — zapytał. — O Dicku?
— A myślisz, że Dick żyłby gdyby mój mąż o tym wiedział? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie.
— Fakt, doktorek przerobiłby faceta na burito.

Czterdzieści minut później dotarli na El Tesoro i Ingrid oddała mu na ręce córkę sama zaś założyła lateksowe rękawiczki. Z kieszeni marynarki wyciągnęła woreczek strunowy jego brwi niemal zrównały się z linią włosów.
— Zawsze nosisz ze sobą zestaw małego kryminologa?
— Gdy prowadzę śledztwo tak — odpowiedziała mu i rozejrzała się. Kierowana wskazówkami przyjaciela bardzo szybko znalazła połyskujący w piasku przedmiot. Podniosła ją ostrożnie i obejrzała pod światło. — Ładna i droga. — stwierdziła i schowała ją do opakowania.
— Skąd wiesz, że droga?
Odpowiedziała mu pełnym politowania spojrzeniem. Zrobiła zdjęcia wykopanym dziurom. Popatrzyła na zegarek.
— Odwieziesz Lucy do domu? — zapytała przyjaciela. Popatrzył na nią zaskoczony — Musze skoczyć w jedno miejsce więc? — popatrzyła na niego wymownie. Pokiwał głowa na znak zgody. — Świetnie — podeszła do nich. Bransoletkę schowała do kieszeni marynarki. — Wujek odwiezie cię do tatusia a mamusia musi koniecznie z kimś porozmawiać. Z plecaka wyciągnęła telefon i wybrała numer przyjaciółki.
— Cześć, Vicky masz chwilę.? Potrzebny mi jeden adres.
***

Rosie nie była zaskoczona gdy przyjaciele oznajmili jej, że dyrektor Perez wezwał do szkoły jej matkę. Spodziewała się że Dick i jego urażona męska duma zadzwoni do córki. Nie spieszyło jej się do spotkania z rodzicielką więc rozdawała napoje niespiesznie. Marcusowi wręczyła shake waniliowego a jego dziewczynie czekoladowego wiedząc że Adora zajada się słodkościami. Dla Felixa wybrała shake o smaku gruszki i masła orzechowego z dodatkiem chilli. Dla Enrique wybrała shake z mango i czerwonej porzeczki. Dla siebie wybrała czekoladę z maliną i nutką chili. Pociągnęła łyk przez słomkę. Czując słodycz z nutką ostrości.
— Twoja mama jest i Dicka — przypomniał jej Felix gdy stała oparta o szafkę i piła swój mleczny napój. — I co jest między tobą a Vincenzo Diazem? — zapytał ją. — Nie wiedziałem, że się znacie.
Rosie popatrzyła na chłopaka, którego traktowała jak przyjaciela.
— A jak myślisz co jest między mną a Diazem? — zapytała go.
— Wyglądaliście jak para — do rozmowy wtrąciła się Anna, która miała tendencję do pojawiania się w nieodpowiednim miejscu i czasie gdy toczyły się ważne rozmowy. — To twój chłopak?
— Nie — odpowiedziała — po za tym fuj — dodała — Ty myślisz, że co ja to Danka a on John Snow? — zapytała. Anna zamrugała oczami i patrzyła na nią z totalnie niezrozumiałą miną. Felix wymienił spojrzenia z przyjaciółmi.
— Danka i John? — zapytał, a ona beztrosko przytaknęła. W ich stronę szybkim natomiast krokiem zmierzała Leticia- Popatrzyła wymownie w stronę Rosie.
— Dyrektor chciałby z tobą pomówić — powiedziała bez zbędnych wstępów czy powitań. Rose skinęła jedynie głową. Puste opakowanie po mlecznym napoju wyrzuciła do kosza na śmieci przeznaczonego na plastik i ruszyła za nauczycielką.
— W skali od jednej do dziesięciu jak bardzo jest wściekły?
— Rose — głos nauczycielki był chłodny wręcz ostry. Zatrzymała się i odwróciła do tyłu głowę. — Zapytaj sama siebie komu tak naprawdę robisz na złość? Sobie czy dyrektorowi?
Nie odezwała się ani słowem. To nie było bowiem pytanie wymagające odpowiedzi. Ku jej zaskoczeniu w gabinecie była nie tylko jej mama, ale także i ojciec. W pomieszczeniu była także kobieta, której Rosie nie kojarzyła.
— Wzywał mnie pan? — zapytała uprzejmym tonem gdy Leticia zamykała za nią drzwi. Nauczycielka hiszpańskiego stanęła za plecami nastolatki i lekko popchnęła ją w stronę krzesła. Dziewczyna niechętnie usiadła.
— Opuściłaś mszę świętą rozpoczynająca szkolną akademię — zaczął Perez bez cienia zwłoki. Uniósł demonstracyjnie palce — dwa — wyszłaś z apelu — trzy — w trakcie zajęć szkolnych opuściłaś teren szkoły. Cztery.
— Cztery nie ma — odparowała uśmiechając się kącikiem ust. Czuła jak rodzice wypalają jej dziurę w czaszce.
— Pobłażałem ci gdyż przez szkarlatynę dużo przeszłaś. Opuściłaś szkołę, przyjaciół i wiedz moja droga panno że Bóg mi świadkiem nie będę tolerował takiego jawnego braku szacunku. W swojej małej główce możesz myśleć sobie o mnie co tylko chcesz, ale w szkole masz okazywać mi należny do pozycji szacunek. Inaczej twoi rodzice będą szukać ci nowej szkoły. I nigdzie nie będziesz szlajała się z Vincenzo Diazem. To niebezpieczny chłopak. Wyrażam się jasno?
— Tak — odpowiedziała — ale skoro zebraliśmy się tutaj wszyscy — popatrzyła na stojąca obok matki brunetkę — kim pani jest?
— To nowa szkolna psycholog — odpowiedział za psycholożkę Perez. — Wiedziałbyś o tym gdybyś została do końca akademii.
— Zostałabym do końca akademii gdybyś tak nie zanudzał — odparowała blondynka — ale skoro już pan dyrektor zebrał nas tu wszystkich to pora wyjaśnić kilka istotnych i frapujących nas kwestii. Po pierwsze i najważniejsze nie miałam szkarlatyny a ostatnie trzy miesiące spędziłam na oddziale neuropsychiatrycznym przeznaczonym dla niedoszłych samobójców. Po drugie nie zamierzam cię szanować ani w szkole ani poza nią a powód łączy się z punktem trzecim. Będę szlajała się z Vincenzo Diazem gdyż rzadko spotykany, żeby wuj i siostrzenica byli w tym samym wieku — W gabinecie zapadła cisza. Rose nie patrzyła na matkę. Nie w tym momencie. Wstała demonstracyjnie i pochyliła się nad pobladłym Dickiem. Opierając obie dłonie na blat biurka. — Wracając do punktu drugiego nigdy nie będę darzyła szacunkiem człowieka, który przez trzydzieści cztery lata prowadził podwójne życie i miał dwie rodziny. Tą oficjalną i tą mniej oficjalną. Babcia wie, że zapłodniłeś piętnastolatkę będąc jej mężem i przez trzydzieści cztery lata wspólnie z Renatą Diaz dorobiliście się całkiem ładnej gromadki?
— Nie mam pojęcia kto naopowiadał ci takich bzdur — wydyszał.v
Bzdur? — zapytała — Gdy Vicenzo i ja przypadkiem spotkaliśmy się w księgarni ciotki później na basenie i zaczytaliśmy rozmawiać sama nie dowierzałam, ale z kieszeni marynarki wyciągnęła kopertę z logiem laboratorium — dlatego wykonaliśmy mały teścik na stopień pokrewieństwa Tobie jako nauczycielowi biologii nie muszę tłumaczyć że ludzie kłamią krew nie kłamie nigdy — położyła przed nim kopertę i wyszła. W sekretariacie zastała Bastego Castellano. — Kto by pomyślał że policja w tym kraju pojawia się tak gdzie jest potrzebna jak zwykle modnie spóźniona
— Wystarczy — Ton Francisco był ostry. — to nie jest miejsce i czas na takie rozmowy.
— To idealne miejsce i czas na takie rozmowy biorąc pod uwagę jaką funkcję piastuje
— Dziś skończy się na upomnieniu —usłyszała drżący głos matki i dopiero wtedy odwróciła do tyłu głowę i spojrzała na rodzicielkę. Cała butność z niej uleciała jak z przebitego balonu.
— Mamo — wydukała.
— Leticia odprowadzi cię na lekcję. Pomówimy w domu.
Nauczycielka szła przodem przyciskając dziennik do piersi. Za nią dreptała Rose,
— Leti — odezwała się dziewczyna. — Jak bardzo przesadziłam?
— Rose — kobieta popatrzyła na swoja uczennicę zastanawiając się od apelu co jej strzeliło do głowy, żeby się tak zachowywać? Odnosiła wrażenie już od jakiegoś czasu, że Rose Castelani balansuje na krawędzi. Dziś straciła równowagę i wpadła do lodowatej wody.
— Moja droga — zaczęła łagodnym tonem. — jeśli to co powiedziałaś jest prawdą to najpierw należało pomówić z rodzicami w domu. — chwyciła za klamkę i weszła do środka. Nastolatce nie pozostało nic jak wejść za nią.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:06:22 18-10-22    Temat postu:

cz2
***
Przychodnia lekarska Refugio seguro dla potrzebujących miała zostać otwarta pierwszego września dwa tysiące piętnastego roku. Fabricio Guerra przez ostatnie tygodnie dzielił swój czas na chwilę spędzane z żoną i córką, ślęczeniem nad umowami, zdobywaniem sponsorów, a także pracą czysto fizyczną. Przychodnia w której miała zostać otwarta placówka kilka lat temu była przychodnią weterynaryjną więc budynek wymagał przystosowania do potrzeb ludzi. Ku zadowoleniu wszystkich stron budynek miał całkiem spory metraż, który udało się podzielić na gabinety lekarskie i zabiegowe. Fabricio uważał, że to całkiem niezły początek. I pomyśleć, że gdy projekt darmowej przychodni trafił na jego biurko pomyślał w pierwszej kolejności, że to niewykonalne.
Okazało się jednak, że to pomysł jak najbardziej wykonalny, realny wymagający poruszania się w skomplikowanym świecie zgód, umów i zakupu sprzętu medycznego i na ich szczęście do Meksyku z pomocą przybyła Colette Phelan, która miała za sobą takie przedsięwzięcia. Domownicy przyzwyczaili się, że Colette i Camille dzielą tę samą twarz i nawet Alice przestała bać się stryjecznej babki. Guerra dzisiejsze popołudnie spędzał na malowaniu jednego z pomieszczeń przychodni. Było w tym coś kojącego. Ta powtarzalność ruchów kłóciła się z chaosem w jego głowie. Nie mógł wprost uwierzyć, że Alice i Ella zbierały kwiaty w okolicy dziupli Templariuszy! To mogło się skończyć źle na tak wiele sposobów. Na samą myśl czuł jak supeł zaciska mu się na żołądku.
Alice powiedziała o tym wszystkim Emily sama. Taki układa zawarli wracając do domu. On niczego Emily nie powie, ale ona ma się sama do wszystkie przyznać. Dziewczynka nie omieszkała obwieścić jej także o ewentualnym poraniu Lucasa. Obecnie Alice była razem z nim. Dziewczynka, której nie spuszczał z oka malowała w sali dla dzieci pod jego czujnym okiem.
— Kto to? — zapytał Guerra marszcząc brwi na widok rudowłosej dziewczynki w zielonej sukience i słomkowym kapeluszu na głowie.
— Ania Shilrey — oznajmiła uśmiechając się na widok znajomej rudowłosej z warkoczami. — narysuje też Gilberta i Dianę — dodała podchodząc do ojca. Fabricio sam posadził sobie dziewczynkę na kolanach. — Jesteście na mnie źli? Ty i mama?
— Nie — odpowiedział — to — urwał szukając w głowie odpowiednich słów. Trudno było mu się skupić gdy córeczka spoglądała na niego takim smutnym wzrokiem. —Martwimy się o ciebie.
— Tato — zaczęła — byłam bezpieczna. Miałyśmy ze sobą pieski — urwała i oboje popatrzyli na spaniela Był to czarny pies z opadniętymi długimi uszami Nie lubił kąpieli, ale był fanem szczekania na wiewiórki. Robił dużo hałasu, ale Fabricio nie uważał go za psa obronnego. Alice za nim przepadła. — Szeryf nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Dziwny typek.
Guerra z trudem powstrzymał uśmiech. Wargami musnął policzek dziewczynki.
— Żadnego samotnego szwendania się po lesie — zaznaczył — Tylko w towarzystwie dorosłych.
— Mama mi już o to głowę suszyła — powiedziała dziewczynka krzywiąc się. Fabricio objął jej drobną talię.
— Teraz moja kolej. — pies poderwał się do góry i zaszczekał. — I nawet on się ze mną zgadza — wskazał na zwierzaka, który poruszył nozdrzami i po chwili położył się ponownie u stóp właścicielki. — Właściwie to skąd masz Cheshire? — Odkąd pies pojawił się w ich domu go to intrygowało. Camille raczej nie należała do fanek zwierząt.
— No bo — zaczęła wpatrując się w zwierzę — gdy miałyśmy wypadek to on się pojawił taki biedny i mokry i mi było strasznie smutno i strasznie się bałam więc otworzyłam drzwi i wpuściłam go do samochodu i mi było raźniej.
— Dlatego nazwałaś go Cheshire? Bo pojawił się znikąd?
Pokiwała głową.
— Bałam się, że zniknie — wyjaśniła zsuwając się z kolan ojca. Usiadła na podłodze. Pies, który pojawił się całkiem przypadkiem w życiu dziewczynki przydreptał do niej i oparł jej przednie łapy o uda. — Bałam się że jak powiem skąd się wziął to znajdziecie jego właścicieli i mi go zabierzecie — wyznała — więc pominęłam kilka faktów. — blondyn pokręcił głową z niedowierzaniem. Usiadł obok niej na podłodze. Cheshire towarzyszył jego córeczce w najgorszym dniu w jej życiu nigdy nie odebrałby jej tego zwierzaka zwłaszcza, że sympatia do czworonoga właśnie gwałtownie urosła.
— Aleś się odstawił. Jak stróż w Boże Ciało — z zadumy wyrwał go głos Alice. Blondyn popatrzył na stojącego w progu przyjaciela i przyznał dziewczynce rację. Conrado był ubrany w elegancki garnitur. Nie byłby w tym nic dziwnego gdyby nie krawat. Conrado nie przepadał za krawatami.
— Ty też wyglądasz inaczej — zauważył brunet. Fabricio dla odmiany miał na sobie dżinsy i poplamiony farbą t-shirt. Zamiast eleganckich butów adidasy.
— Dlaczego się wystroiłeś? — zapytała go Alice wstając podeszła do stolika gdzie odłożyła psią smycz.
— Mam dziś wystąpienie przed Radą miasta Valle de Sombras.
— Odprowadzimy cię — oznajmiła dziesięciolatka. — Cheshire chcę na spacer, a sama nie mogę nigdzie chodzić jedynie do kibelka. Conrado i Fabricio wymienili jedynie spojrzenia i ruszyli za dziewczynką i psem.
— Coś się stało? — zapytał go półgłosem starając się, aby dziewczynka idąca z przodu go nie usłyszała.
— Sam nie wiem — odezwał się Severin.
— Zjada cię trema? Trzymaj się konkretów, skup się na statystykach i przyszłości ośrodka.
— Nie denerwuje się rozmową z radą.
—To o co chodzi?
— Kogo — doprecyzował. — Miałem cię informować gdyby z Rosie coś się działo — zaczął i zrelacjonował mu wydarzenia z apelu i to co działo się po nim. — Słyszałem jak Anna Conde pytała jednego z uczniów co to znaczy, że Vincenzo i Rosie są jak Danka i John.
Fabricio zamrugał powiekami i zatrzymał się gwałtownie.
— Jak ona się o tym dowiedziała? — zapytał drapiąc się po głowie.
— Ty rozumiesz o co chodzi? — zapytał go Severin.
— Każdy kto ogląda Grę o tron zrozumie o co chodzi — odpowiedział mu i popatrzył na przyjaciela. Parsknął śmiechem. — A ty nie oglądasz Gry o tron.
— Ja też nie. Mama mówi, że to nie jest dla małych dzieci — odezwała się dziewczynka podchodząc do nich. Była ciekawa dlaczego się zatrzymali. — Nie pozwala mi też obejrzeć serialu dziadka w którym gra Eva. — pożaliła się i popatrzyła na Conrado — ty mógłbyś ze mną obejrzeć Portret rodziny.
— To nie serial dla dzieci — odpowiedział jej na to Conrado. — Eva jest w mieście — zmienił temat.
— Jak to jest w mieście? — zdziwił się Guerra — Co ona tu robi? — nie powinna podbijać Hollywood po tym jakim sukcesem okazał się być serial?
— Będzie prowadziła zajęcie teatralne- filmowe — wyjaśnił. Alice popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. Parsknęła śmiechem.
— To się porobiło. — stwierdziła — będą o was gadać.
— A to dlaczego? — zapytał ją Conrado gdy ruszyli dalej. Alice chwyciła go za rękę.
— Jak to dlaczego? — spojrzała na niego z politowaniem. — Eva była twoją narzeczoną, uciekła z przed ołtarza i teraz ty i ona będziecie uczyć w jednej szkole. Nie to wcale nie wywoła lawiny plotek. — odparła córka przyjaciela. — Ja to jej nie rozumiem. — odezwała się p krótkim milczeniu. Przekazała smycz psa ojcu i chwyciła go za rękę. Alice teraz szła w środku trzymając za rękę zarówno Conrado jak Fabricio — Dziadek otworzył przed nią drzwi do kariery w poważnych produkcjach, a ona wróciła żeby uczuć licealistów. Doprawdy nie ogarniam.
— Ogarniesz jak dorośniesz.
— A może ja zostanę aktorką? — zastanowiła się głośno. — Z takim dziadkiem to nie będzie trudne.
Conrado zerknął na przyjaciela , który skrzywił się słysząc słowa córeczki. Najwyraźniej perspektywa Alice-aktorki nie uszczęśliwiała go zbytnio.
— Eva wypadła naprawdę dobrze — kontynuowała Alice. — Nie tak dobrze jak dziadek i Capaldi, ale dobrze.
— Skąd ty możesz o tym wiedzieć?
— Czytam recenzję skoro zabraniacie mi oglądać . Według krytyków dziadek i Venetia Capaldi stworzyli „hipnotyzujący duet ojca i córki który jest odważny i bezkompromisowy“ ten serial nie bierze jeńców cokolwiek to oznacza, a ja nie mogę obejrzeć nawet odcinka.
— Jesteś za młoda — powtórzył dobitnie Guerra zatrzymując się przed ratuszem. Przyklęknął przy małej — obejrzę go z tobą gdy dorośniesz.
— W świetle którego prawa? — zapytała go
— Brytyjskiego rzecz jasna. Daj wujkowi causa na szczęście.
Conrado posłał mu mordercze spojrzenie, ale przyklęknął i nie protestował gdy dziewczyna złożyła głośnego całusa na jego policzku.
— Skop im zadki.

***
Actors on Actors był to projekt Variety Studio skupiający się na rozmowie między dwójką aktorów. Venetia Capaldi usiadła na przeciwko swojego rozmówcy nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu który pojawił się na jej ustach. Nie sądziła, że spotka się z nim tak szybko.
— Cześć — odezwała się pierwsza. — Dawno się nie widzieliśmy.
— Tak, raptem trzy dni temu byliśmy razem na planie zdjęciowym kończąc zdjęcia do „Portretu rodziny“ a ja po raz pierwszy słyszę twój prawdziwy akcent.
Zaśmiała się.
— Tak to prawda na planie i po za nim zawsze mówiłam z akcentem dziewczyny z Południa i dopiero teraz gdy zdjęcia się zakończyły wróciłam do normalnego mówienia. Do bycia sobą.
— Masz tak za każdym razem gdy wcielasz się w jakąś postać? Jesteś nią też po za planem?
— Nie. To się dzieje w przypadku postaci, które w jakiś sposób są mi bliskie, z którymi ja od przeczytania scenariusza poczułam więź. Mam tak za każdym razem gdy muszę zmienić akcent. Jestem Brytyjką, ale gdy gram Amerykankę z określonego miejsca w Stanach to brzmię jak rodowita dziewczyna z Południa każdego dnia aż do zakończenia zdjęć.
— Nie męczy cię to?
— Nie dla mnie to przede wszystkim wyzwanie. Nie tylko dla aktorki, ale też dla człowieka. To też pewien rodzaj zabawy, bo ja staram się nie tylko zmieniać akcent, ale dostosowywać całą siebie do postaci którą gram. Zmieniam garderobę, sposób chodzenia, wysławiania się ja wsiąkam w świat wykreowany przez scenarzystę.
— I to jest sekret twojego sukcesu — stwierdził Thomas. — Za nim weszliśmy na plan nie miałem pojęcia kim jesteś. Moja żona więc odpaliła HBO i włączyła mi Lady M. I na dwie i pół godziny miała mnie z głowy, bo jakby nie było mnie w domu. Byłem jak mój czteroletni wnuczek, któremu córka włącza bajkę i ma czas na zrobienie obiadu. Pytanie jak trafiłaś na plan Lady M?
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała śmiejąc się. — Lady M to jedna z tych produkcji, które są naprawdę moje. Do mojej agentki przez pomyłkę dziś to wiem został wysłany scenariusz Lady M .Ja już na etapie czytania scenariusza poczułam z nią więź, nić porozumienia więc ja wiedziałam, że ja chcę tę rolę. I zaczęłam się do niej przygotowywać. Akcent, ubiór, sposób chodzenia, odżywiania. M to była pierwsza postać, do której ja załapałam prawdziwą sympatia. — Tom uniósł brwi. — Wiem jak dziwnie to brzmi. Ci którzy widzieli M wiedzą co zrobiła, ale my wiemy też dlaczego ona to robiła. Jej żądza zemsty, zabijania nie wzięła się znikąd ona w niej kiełkowała przez lata i ja przeszłam ten proces razem z nią. Drugim powodem dlaczego przepadłam w tej historii to, że postać M jest inspirowana powieścią Marry Shelley o wymownym tytule Frankenstein. Pierwszy raz przeczytałam ją mając czternaście lat i od tamtej pory przeczytałam ją pięciokrotnie.
— I doprecyzujmy, grasz kobietę, która wielu nazywa żeńską wersją potwora.
— Tak, ale tutaj nie mamy do czynienia z klasycznym motywem czyli potwór stworzony z ludzkich szczątków, tutaj chodzi o to że śledzimy losy małej dziewczynki która przez swój defekt jest odrzucona przez matkę, ona nie chcę mieć brzydkiej córki, chcę żeby jej córka była normalna, nie akceptuje jej społeczeństwo a ona jest jak ten tytułowy potwór pragnie akceptacji i miłości ludzi którzy ją stworzyli a gdy tego nie otrzymuje — urwała — cóż każdy kto zna choć trochę pierwowzór wie jak to się wszystko kończy. Tom — uśmiechnęła się z roztargnieniem. — nadal nie przywykłam że mogę ci mówić po imieniu. Nie owijajmy w bawełnę jesteś ikoną Hollywood. Jako reżyser, jako aktor i scenarzysta no i producent i mam całą masę pytań, a zacznę myślę od tego, że powiem że dopiero rok tomu po raz pierwszy obejrzałam Twin Peeks. I mam pytanie skąd pomysł? Serial jest genialny na wielu poziomach, nie zestarzał się, nadal jest aktualny pytanie Jak to się zaczęło?
— Zaczęło się od narodzin mojej najmłodszej córki Emily. To był rok 85 kwiecień a pierwsze zdanie napisałem w listopadzie tego samego roku w mojej sypialni gdzie spały moje dwoje córki Emily była wtedy bobasem, Emma była trochę starsza i to ona nie chciała zostawiać swojej małej siostrzyczki więc na łóżku z jednej strony bliżej mnie spała Emily obok Emily spała Emma a ja siedziałem z zeszytem i pisałam.
— Zeszyt?
— Tak Twin Peks powstało w zeszycie wielkości A4 85 kartkowym. Nie było wtedy laptopów, maszyna do pisania obudziłaby moje córeczki więc pisałam ręcznie między przewijaniem, karmieniem, zabawą. W każdej wolnej chwili.
— Skąd pomysł?
—Nie powiem, że od mnie nosiło, aby napisać tę historię albo że doznałem nagłego olśnienia nie nic z tych rzeczy. Gdy zostałem ojcem po raz trzeci musiałem poradzić sobie z wieloma rzeczami i przerobić wiele rzeczy więc zacząłem pisać można też trochę powiedzieć, że przerabiałem własny proces żałoby po stracie córki. A pomysł na fabułę przyszedł sam. I to cały sekret powstanie serialu których wielu nazywa przełomowym.
— Nigdy wcześniej o tym nie mówiłeś?
— Nie pamiętam. Ten serial wyszedł dwadzieścia pięć lat temu.
— Miałam pięć lat.
— Nic dziwnego, że wtedy nie oglądałaś.
— Tak byłam o wiele za mała więc teraz nadrabiam zaległości. Twin Peeks, Archiwum X
— Nie oglądałaś Archiwum X
— Ja bałam się Archiwum X miałam kilka lat i chowałam się ze strachu pod łóżko. A jeśli mówimy już o strachu to jak zostałeś Skazą?
Roześmiał się.
— Dla moich dzieci — odpowiedział. — Moje dzieciaki w szczególności młodsze narzekały, że nie mogą oglądać ze mną filmów bo są za małe więc wpadłem na pomysł podkładania głosu pod postać. Jakoś nigdy nie kręciły mnie komedie familijne a animacja to fajna forma sprawdzenia się i ja idąc na casting wcale nie poszedłem starać się o rolę Skazy nic z tych rzeczy W pierwszej kolejności Mufasa w drugiej Simba a gdy przyszło co do czego mój głos do nich nie pasował więc wtedy Roger powiedział do mnie „spróbuj Skazę“ Popatrzyłem trochę na niego jak na wariata bo ten film miały oglądać moje dzieci nie chciałem grać antagonisty W studiu był wtedy James i odczytaliśmy jeden wspólny dialog i zaskoczyło — pstryknął palcami. — I tak zagarnąłem rolę. Nie przyznałem się dzieciakom komu podkładam głos, Zabrałem ich na premierę siedzimy w kinie a moja wtedy dziewięcioletnia córka na całe kino to ty tatusiu — zaśmiał się do własnych wspomnień.
— Była zadowolona że grałeś Skazę?
— Zdecydowanie nie. — odpowiedział jej — Dlaczego teatr? — zapytał.
— Bo każde przedstawienie to nowe otwarcie — odpowiedziała mu. — Za to kocham teatr, każdy dzień jest jak premiera, bo grasz przed inną publicznością Na West End trafiłam zaraz po RADA Dostałam angaż w Hamlecie i poczułam się jak w domu. Głośnym, zmiennym otwartym domu. — Thomas westchnął. —Co?
— Nic, po prostu brzmisz jak ktoś kogo kiedyś znałem. Ona też kochała teatr i uważała go za swój dom. Niewielu już o tym pamięta. A gdy już mówimy o teatrze to jak trafiłaś do Najszczęśliwszej?
— Gdy zaczęłam bywać na West Endzie zawsze mijałam plakat „Najszczęśliwszej“ Dumna królowa Anna spoglądała na mnie z plakatu z wyzwaniem tak więc gdy dowiedziałam się że ogłoszono castingi wiedziałam, że chcę spróbować nie tylko dostać angaż w tej sztuce, ale chcę być Anną.
— Łatwo jest być Anną?
— Nie, rola Anny Boleyn jest wymagająca przede wszystkim dlatego, że Annę portretowano wielokrotnie Wiele świetnych angielskich aktorek wcielało się sądzę że w najsławniejszą a już na pewno w królową o której najwięcej się mówiło poza Anglią chociażby przez to jak zakończyła swoje życie więc to było wyzwanie. Dać jej roli coś od siebie, coś unikatowego.
— Twoja ulubiona scena?
— Moment gdy idę na egzekucję. — odpowiedziała — Ta chwila gdy kroczę przez publiczność wprost na scenę, żeby umrzeć. Miałam nogi jak z waty a mimo to musiałam wyprostować plecy i iść przez tłum. I pamiętam, że stojąc już na scenie spojrzałam na jedną z kobiet siedzących w pierwszym albo drugim rzędzie i zaczęłam monolog; :Drogi narodzie chrześcijański...“ a ta nieznajoma na moich oczach się rozpłakała. I myślę że to jest ten powód dla którego kocham pracę w tatrze Sposób w jaki oddziałuje na ludzi, jakie emocje w nich wywołuje i ja to widzę, ja to czuje i to jest piękne.
— Zapytam chociaż domyślam się odpowiedzi; ulubiony cytat z Najszczęśliwszej?“
— Możemy na trzy cztery? Zobaczymy czy mnie rozszyfrowałeś.
— Drogi narodzie chrześcijański — powiedzieli równocześnie i roześmiali się.
— To , aż takie oczywiste? — zapytała go.
— Tak— odpowiedział jej.
— Pamiętam gdy dostałam rolę Anny to pierwszą rzeczą którą zrobiłam to pojechałam do jej domu rodzinnego, byłam w Tower nie tylko po to żeby zobaczyć miejsce jej egzekucji czy grób, ale żeby to poczuć. Poczuć ją. I to co podają źródła była dumna do samego końca i na egzekucję przyszła z dumnie uniesioną głową I myślę, że do końca miała nadzieję, że król pozwoli jej dożyć swoich dni w klasztorze no niestety z historii wiemy, że Anna straciła tamtego dnia głowę. I pomyśleć, że wszystko przez to że nie dała mężowi syna. I los z Henryka VIII okrutnie wręcz zakpił, bo to jego córka okazała się być tym Tudorem, którego zapamiętały pokolenia. I tą ją pamięta się jako tą dobrą władczynię a w przypadku analizy jego rządów najczęściej mówi się o tym że miał sześć żon.
— Karma.
— Zdecydowanie tak. Karma zawsze wraca.
***

Conrado Severin występował jako drugi. Victoria celowo umieściła go wcześniej gdyż wiedziała, że większość osób będzie znudzona i pojawiła się w sali ślubów gdzie odbywały się rozmowy tylko z czystego obowiązku nie przyjemności. Severin był konkretny. Nie rzucał głupimi żartami jak poprzednik. Skupił się na przedstawieniu zalet ośrodka i jego celów na przyszłość. Barosso nie odzywał się ani słowem jedynie słuchał swojego przeciwnika z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Siedząca obok burmistrza Victoria poznała go na tyle dobrze , żeby wiedzieć, że hamuje on swoją wściekłość. Nie był zadowolony, że Conrado chcę odkupić ośrodek od miasta. Przy dwóch następnych mówcach Victoria się wyłączyła. Nie interesowały ją plany na supermarket czy kolejny blok mieszkaniowy. Ku jej uldze rozmowy te skończyły się szybko. Wstała i podeszła do okna.
— To rozsądne projekty — odezwał się Fernando pierwszy wyrywając ją z zadumy. — Myślę że pan Madox przedstawił projekt, który możemy w pierwszej kolejności brać pod uwagę.
— Panie burmistrzu — Cecylia Fernandez popatrzyła na niego odważnie. — Myślę że jako jedyny projekt, który powinniśmy wsiąść pod uwagę to ten przedłożony przez Conrado Secerina Jako ma w planie działania ma to czego się od niego oczekiwało.
— Co proszę?
— Ośrodek został wystawiony przez miasto na sprzedaż bo miasta w obecnej sytuacji finansowej nie jest stać na jego utrzymanie — przypomniała mu łagodnie Victoria — Chcemy aby działał nadal, a nie przestał istnieć i powstał supermarket.
— Supermarket to miejsca pracy — przypomniał jej Rojas.
— Brak ośrodka to zmniejszona kontrola nad młodzieżą sprawiającą problemy wychowawcze, to wzrost przestępczości nieletnich , nie wspomnę już że wiele z tych dzieciaków tylko w ośrodku może zjeść porządny posiłek — Cecylia popatrzyła na Victorię. — Zlikwidowanie ośrodka to zbyt duże ryzyko wystąpienia ulicznych zamieszek. A zamieszki wygenerują koszta które miasto będzie musiało ponieść za spowodowane zniszczenia.
— Cena zaproponowana przez Severina jest najwyższa — przypomniała im blondynka siadając obok Fernando. — A miasto potrzebuje pieniędzy, aby uregulować swoje długi. To czysta kalkulacja zysków i strat — popatrzyła na zegarek.
— Głosujemy? — zapytała Barosso Cecylia.
Victoria mogła odetchnąć z ulgą gdy rada zagłosowała za sprzedażą ośrodka Conrado Severinowi. Przeciwko byli jednie Barosso i Rojas. Już ze swojego gabinetu zadzwoniła do mężczyzny informując go o wygranej i prosząc aby jeśli jest w okolicy wpadł na chwilę po umowę, którą podpiszą za kilka dni. Chciała aby ją przeczytał i zgłosił ewentualne poprawki aby w dniu podpisania nie było żadnych niespodzianek. Gdy odłożyła słuchawkę do środka wpadł Fernando.
— Panie burmistrzu.
— Nie panuj mi tutaj — warknął. Podniosła na niego wzrok. —Conrado nie dostanie ośrodka.
— Oczywiście, że Conrado dostatnie ośrodek — stwierdziła — jego projekt.
— W d***e mam jego projekt! — krzyknął . — Czy ty masz mnie za durnia? — zapytał
— Wolałabym nie odpowiadać na to pytanie — odparła na to blondynka. Gdy zrobił krok w jej stronę ona zrobiła krok do tyłu. — Nadal mu sprzyjasz — wyciągnął w jej stronę oskarżycielsko palec.
— Sprzyjamy miastu bo dla miasta pracuje — odparła na to. Popatrzyła na zegarek. Jeśli chciała zdążyć na sesję z Pedro musiała wyjść za dziesięć minut. — To nie ja podjęłam decyzję tylko radni.
—Moi radni! Przekabaciłaś moich radnych!
— Być może trafiły do nich argumenty Conrado. Trzeba mu przyznać, że ma — nie dokończyła swojej myśli. Jej głowa odskoczyła do tyłu. W ustach poczuła smak krwi. Poczuła jak Barosso chwyta ją za szyję i przyciska do ściany. Głowa Victorii uderzyła i ścianę. Przed oczami tańczyły jej mroczki. Z trudem łapała oddech.
— Puść ją do jasnej cholery! — do uszu Victorii dobiegł znajomy głos. Kolanami uderzyła o ziemię z trudem łapiąc oddech. — Najpierw miażdżysz ręce nastolatkom teraz dusisz kobiety. Naprawdę tak nisko upadłeś Fernando? — Conrado Severin nie dowierzał własnym oczom. To co zrobił Barosso było nie do pomyślenia.
— To sprawa między mną a Eleną więc lepiej się nie wtrącaj. — warknął
— Jeśli chcesz się nad kimś pastwić to doradzam dobierać przeciwników w swoim rozmiarze — warknął wściekle Conrado. Victoria opadła na krzesło bezwiednie przykładając rękę do szyi.
— Niech ma ten ośrodek — powiedział Barosso — ale ty moje droga po raz ostatni zrobiłaś ze mnie głupca wyminął Severina i wyszedł.
— Vicky — podszedł do niej i przyklęknął przy niej.
— Nic mi nie jest — wychrypiała słabym głosem — To nic takiego.
— Nic takiego? On
— Zrobił to pierwszy i ostatni raz — popatrzyła na niego załzawionymi oczami. — Nic mi nie będzie — palcami rozmasowała obolałą szyje. Drugą ręką wręczyła mu kopertę. — Umowa. Przeczytaj i w razie uwag niech twój prawnik skontaktuje się z naszym. Wizytówkę włożyłam do środka. — wymusiła uśmiech. — Hej — zwróciła się do niego. — nic mi nie będzie. — zapewniła go po raz kolejny. Dwadzieścia minut później wyszła z ratusza na spotkanie z terapeutą.


— Przestałaś przychodzić na spotkania Girl Power — z zamyślenia wyrwał ją głos Pedro. Nie odrywała jednak wzroku od widoku za oknem. Lubiła go. Jadące drogą auta ich szum w godzinach szczytu, dźwięk klaksonów miał w sobie namiastkę normalności. — Zrezygnowałaś także z prowadzenia treningów.
— Nikt na nie przychodził — odpowiedziała. — Grupa robiła się coraz mniejsza i mniejsza więc Leo i Carlos prowadzą darmowe treningi dla chętnych — wyjaśniła sytuacje Victoria bezwiednie palcami przeczesując jasne włosy. Uśmiechnęła się smutno do swojego odbicia w szybie. Wiedziała, że praca z Barosso spowoduje utratę zaufania społecznego nie przypuszczała jednak, że straci wszystko na co tak ciężko zapracowała. Westchnęła.
— Dziewczyny za tobą tęsknią.
Parsknęła śmiechem.
— Nie musisz wciskać mi kitu, żeby mnie pocieszyć — odpowiedziała mu na to i usiadła. — Masz słuchać i doradzać czy nie za to ci płacę?
— Doradzam więc abyś pojawiła się na najbliższym spotkaniu — odpowiedział jej na to Pedro. Był już uodporniony na jej złośliwości. — Spotkania ci pomagały.
— Przestałam na nie przychodzić bo nie byłam do końca szczera — zaczęła tłumaczyć blondynka. Usiadła na kanapie bezwiednie sięgając po leżącą poduszkę. Przycisnęła ją do brzucha. — Dobrze wiesz, że nie mogę powiedzieć wszystkiego.
— Dlaczego nie? — zapytał pochylając się do przodu. — Victorio grupę obowiązuje „zasada czterech ścian“
Parsknęła śmiechem.
— Naprawdę wierzysz w to, że informacja o tym, że Victoria Diaz de Reverte jest równie szalona co jej matka nie wyszłaby poza mury salki katechetycznej? Równię dobrze mogę zacząć plakietkę.
— Nie jesteś szalona — odbił piłeczkę lekarz. — Twoja matka była psychopatką.
— Ja mam tylko CHaD, czym się tutaj martwić? — roześmiała się histerycznie przesuwając dłonią po twarzy. — Potrzebuje kolejnej recepty — odezwała się gdy się uspokoiła. Głośno przełknęła ślinę sięgając do dzbanka z wodą. Napełniła wysoką szklankę. — Wierzysz w karmę? Albo w karę dopadającą kolejne pokolenia? Gdy Gwen chorowała obiecywałam sobie, że nigdy nie będę brała prochów, bo doprowadziły ją do uzależnienia i szaleństwa teraz to prochy będą utrzymywać mnie przy zdrowych zmysłach bez gwarancji, że nie utopię syna w wannie.
— Nie jesteś Inez Victorio Lit wycisza twoje stany maniakalne.
— Nie wykąpałam go od maja — wyznała. — Zostawiam to Javierowi, albo teściowej. Nie chodzę z nim na basen, bo nagle zaczęła mnie przerażać myśl, co mogą mi kazać zrobić głosy w mojej głowie
— Victorio, a słyszysz głosy w swojej głowie?
— Nie — odpowiedziała mu, — ale mogą się pojawić i kazać mi utopić moje dziecko albo zastrzelić faceta na ulicy albo — wzięła głęboki oddech. — Moja teściowa jest tu nie tylko, żeby nie być samotna w Stanach , ale żeby mnie pilnować bo boje się być sama z własny dzieckiem.
— Boisz się , ze zrobisz mu krzywdę?
— Nie chodzi tylko o to — wyznała — Boje się, że pewnego dnia stracę nad sobą panowanie a on będzie ze mną sam i będzie tego świadkiem. Wiem jak to jest mieć chorą psychicznie matkę Pedro. Miałam dwie! On ma tylko cztery latka — głos jej się załamał. — To mały słodki chłopiec, który układa na stole w jadalni parking i opowiada historyjki o tym jak dziadek aresztował bandytę bo jest panem policjantem. Nie chcę odbierać mu dzieciństwa, bo będzie świadkiem mojego załamania. Przerabiałam to na własnej skórze nie zgotuje takiego losu swojemu dziecku!
— Nie jesteś żadną z nich Victorio — odezwał się po chwili psychiatra. — Nie jesteś Inez gdyż Inez nie cierpiała na ChaD miała osobowość psychopatyczną. Gwen była uzależniona od opioidów. To czego byłaś świadkiem to głód narkotykowy. Mówiłaś o tym wszystkim Javierowi?
Popatrzyła na lekarza i pokręciła przecząco głową. Gunteriez westchnął w odpowiedzi.
— To twój plan? Odepchnąć męża, żeby zabrał syna i wyjechał? Dlatego zatracasz się w pracy, unikasz rozmów i seksu zapewne też zwalając to na zaburzone przez lit libido mimo. Że tęsknisz za jego dotykiem?
— Nie lubię cię — wyznała.
— Wiem, ale jako twój psychiatra i człowiek, któremu płacisz za to by z tobą rozmawiał powiem to raz jeszcze, potrzebujesz stabilnego środowiska. Rodzinnego i zawodowego. Odepchnięcie męża nie sprawi, że ChaD przejdzie w stan remisji stanie się z całym prawdopodobieństwem rzecz odwrotna. W najlepszym wypadku będziemy mieć do czynienia z epizodem manii lub hipermanii w najgorszym umrzesz.
— Kocham ich — wyznała sięgając po paczkę chusteczek — najbardziej na świecie jak mogę skazywać ich na takie życie?
— Decyzja nie należy do ciebie moja droga. Wiesz dlaczego co jest jednym z powodów rozwodów?
— Zdrada?
— Brak komunikacji — odpowiedział. — Pary ze sobą nie rozmawiają, wysyłają sobie mylne sygnały, uciekają w używki i związek albo kończy się rozwodem albo śmiercią któregoś z małżonków. Czegoś ci to nie przypomina?
— Nie powielam schematu — warknęła i wstała podchodząc do okna.
— Jesteś pewna? Z tego co mi mówiłaś — demonstracyjnie przekartkował swoje notatki — Twoi rodzice ze sobą nie rozmawiali. Nie jedli razem kolacji, nie spali w tym samym pokoju. Ojciec spał na kanapie, matka całe dnie przesiadywała w sypialni. On nie radził sobie z poczuciem winy więc pił, ona z traumą po zbiorowym gwałcie więc ćpała. Twoje dzieciństwo mogłaby wyglądać inaczej gdyby nie uciekali przed konfrontacją tylko wspólnie stawili jej czoła. Gwarantuje ci , że Alexander czuje tak jak ty czułaś wracając do domu na weekendy, że coś jest poważnie nie tak. Odpychanie Javiera nie sprawi, że odejdzie, on zapuści korzenie tak jak Pablo.
Wytarła policzki wierzchem dłoni.
— Gdy wrócisz do domu uśpisz synka usiądź z mężem na kanapie i z nim porozmawiaj. Powiedz mu o wszystkim czego się boisz i o wszystkim co planujesz, bo inaczej go stracisz.

***
Conrado Severin nie mógł zapomnieć tego czego był świadkiem. Czuł, że Barosso przekroczył niewidzialną granicę między tym co mu wolno a czego absolutnie nie powinien był zrobić. Nie przekonała go też sama blondynka, która zbagatelizowała cały problem machnięciem ręki. Martwiło go też samo zachowanie kobiety która miał wrażenie, że przyjęła zasadę „Cel uświęca środki“ i mu się to nie podobało. Chciał z nią pomówić więc zadzwonił do jej męża, który poinformował go , że młózonka po sesji terapeutycznej zawsze odrestaurowuje się pomagając w jadłodajni przygotowywać posiłki na następnym dzień. Wolałby rozmówić się z nią w miejscu bardziej prywatnym, ale cały jutrzejszy dzień miał zapchany i wciśnięcie jednego spotkania byłol niemożliwe. Wszedł kuchennymi drzwiami i od razu uderzył go w nozdrza zapach. Pachniało chlebem. W pomieszczeniu dało się słyszeć dźwięck rozmów, wybuchy śmiechu. Najwyraźniej przygotowywanie posiłków przebiegało w radosnej atmosferze. Zapukał i wszedł do środka.
W pomieszczeniu było ciepło i znajdowały się w nim prawie same kobiety. Na jednym ze stołków w kącie siedział ksiądz proboszcz Thomas. Ubrany w czarną sutannę mężczyzna na widok Conrado uśmiechnął się szeroko.
— Niech będzie pochwalony — odezwał się Severin.
— Na wieki wieków — odpowiedział ksiądz podchodząc do mężczyzny. Proboszcz miejscowej parafii był już człowiekiem starym i schorowanym Dość mocno dokuczał mu reumatyzm. Podbierając się na laseczce podszedł do Conrado i uścisnął mu dłoń. — Co pana tu sprowadza? — zapytał.
— Szukam Victorii, jej mąż powiedział, że jest tutaj.
— Była — sprecyzował ksiądz — ale wróci — zapewnił go i poklepał go po dłoni. — Po konfitury pojechała bo baby wymyśliły, że rogaliki będą piec i czymś ciasto osmarować trzeba.
— Baby? — jedna z zakonnic popatrzyła rozbawiona na księdza, który usiadł na swoim krześle w kącie — to ksiądz od trzech dni o rogalikach mówi.
— A bo tym się najeść można a o to chodzi by wszystkie potrzebujące owieczki nakarmić — odpowiedział jej duchowny — To za nim Victoria przyjdzie to dajcie panu Severinowi coś do roboty. Nie będzie tu stał jak kołek. Chleb pewnie zagniatać umie?
Conrado popatrzył na zebrane kobiety to na ojca Thomasa. Planował kulturalnie wycofać się na zewnątrz, ale wszystkie popatrzyły na niego wyczekująco. Z trudem powstrzymał uśmiech Podszedł do zlewu i umył dokładnie ręce. Jedna z kobiet podała mu ściereczkę.
— Chleb wyrabia się z uczuciem — stwierdził ksiądz. Ku jego zaskoczeniu jedna z kobiet parsknęła śmiechem wskazując stanowisko pracy. Położyła przed nim kawałek surowego ciasta.
— Nie radzę słuchać rad ojca Thomasa. Jemu zawsze zakalec wychodzi.
— Siostro Agrypino moja mama zawsze mi powtarzała , że chleb piecze się z miłością a mężczyzna do pieczenia chleba podchodzi tak jak do kobiety z czułością, delikatnie a co ja będę tam panu tłumaczył — machnął ręką — to pan ma doświadczenie na tym polu nie ja.
— Ojcze — zakonnica imieniem Agrypina posłała mu pełne upomnienia spojrzenie — Co pan Severin sobie o ojcu pomyśli?
— Że ksiądz to też człowiek — stwierdził z prostotą. — Słyszałem, że pan został nowym właścicielem ośrodka. — wszystkie panie spojrzały na niego z zaciekawieniem.
— Tak, to prawda. Nie sądziłem, że wieść tak szybko się rozniesie.
— A no się rozniosło — stwierdził duchowny. — Victoria nam powiedziała jak tu wpadła na chwilę z zakupami. Poczciwa z niej dziewczyna.
— A to prawda — siostra Agrypina stojąca obok Severina kiwnęła z powagę głową. — Wyrosła na dobrego człowieka chociaż samopas się chowała
— Siostra niech nie przesadza.
— Ojciec wie, że nie przesadzam — odpowiedziała zakonnica. — Wszyscy wiemy jakie to dziecko dzieciństwo miało. Na samo wspomnienie serce się człowiekowi kraje.
— Siostra Agrypina mówi o tym, że jej ojciec pił a matka cóż leki i dilerow kupowała.
— Jaka matka? — odezwała się inna kobieta. — To Victorię po prochy wysyłała. Całe szczęście Bozia nad nią czuwała to ją od nieszczęścia uchroniła. Nie pan źle nas nie zrozumie to dobrze, że Diaz się opamiętał i przestał do kieliszka zaglądać. Wszystkim to na zdrowie wyszło, ale dlaczego dopiero teraz?
— Bóg tak najwidoczniej chciał — odezwał sie Thomas — no ale Victoria na ludzi wyszła i to najważniejsze.
— I trzęsie całym miastem — dodała wyraźnie zadowolona z tego faktu siostra Agrypina.
— Miastem rządzi burmistrz
— Chyba na papierze — dodała rozbawiona Clementina- pielęgniarka z miejscowej kliniki. — Mój syn siedzi w radzie to wiem, że Victoria rządzi w mieście, a on tylko w stołek pierdzi i nic nie robi.
— Jak to nic? Lata po mieście jak kot z pęcherzem — siostra Agrypina roześmiała się perliście. — Po za tym sama Alma mówiła, że Victoria kazała jej kasę zamknąć i Barosso jak chce zwrot kosztów to uzasadnienia pisze dlaczego mu się należy. A wściekły z tego powodu co niemiara.
— Siostro — odezwała się jedna z kobiet — mój chłop jak każe mu śmieci wynieść to się burzy i wścieka, że mu baba rozkazuje wyobraź sobie jak burzy się facet, który niby burmistrz a kobieta jest za burmistrza.
— Ja tam nie wierzę, że on te wybory wygrał uczciwie — Conrado który milczał formując to kolejne bochenki chleba zamarł — mówię wam on zamącił i wybory ukradł bo to on — wskazała palcem na Conrado — burmistrzem powinien być.
— Drogie panie — z odpowiedzi wybawiła go rozbawiona blondynka, którą zauważył tylko ksiądz, który uśmiechnął się jedynie pod nosem w rozbawieniu kręcąc głową.
— O, Victoria, konfiturki przywiozłaś?
` — Tak, mam je w samochodzie.
— To ja — Conrado — nie będziesz sama dźwigać — stwierdził Severin
— I to jest prawdziwy dżentelmen — stwierdziła siostra Agrypina gdy wychodzili.
— Mam nadzieję, że cię nie zamęczyły? — zapytała go otwierając bagażnik. — Co cię sprowadza? — zapytała go.
— Nie dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy —odezwał się zaglądając do środka. — Wiele osób uważa, że Fernando sfałszował wybory? — zapytał.
— Całkiem spora grupka — odparła blondynka odsuwając się by mógł zabrać pierwszą ze skrzynek. — Domowe konfitury?
— Tak, w piwnicy stoją i się kurzą więc pomyślałam, że tutaj bardziej się przydadzą. Robiłam je jeszcze na początku roku więc są w sam raz — wzięła drugą skrzynkę. — Nie przyjechałeś tu jednak wypiekać chleb.
— Chciałem pomówić, Javier mówił że cię tutaj znajdę.
— Zostawię to i porozmawiamy — zapewniła go i zanieśli skrzynki do kuchni. Conrado wrócił i przyniósł trzecią w której stały butelki. Victoria wyciągnęła jedną z nich i podała ojcu Thomasowi.
— Pamiętałaś — duchowny uśmiechnął się lekko. — Bo ty Conrado nie wiesz, że ona pędzi najlepszy bimberek w okolicy. Jak młodsza była to nim handlowała po weselach — Thomas uśmiechnął się z nostalgią. — Zawsze była przedsiębiorcza.
— Ojcze! — siostra Agrypina odezwała się oburzona. — Bimberek w ojca wieku?
— W jakim wieku? Ja mam tylko dziewięćdziesiąt dwa lata. Po za tym od czasu do czasu jeden kieliszeczek nikomu nie zaszkodził. To co Severin po kieliszeczku?
— Ja — takiej propozycji się nie spodziewał. — Jestem autem.
— Victoria cię podrzuci do domu, albo pod kościołem zostawisz to mu się nic nie stanie — zapewnił go. — To gdzie te kieliszki? — rozejrzał się. Spojrzał na zakonnicę, która była jednocześnie przykościelną gosposią. Siostra westchnęła i podała mu naczynia.
— Jeden proszę księdza — zaznaczyła zakonnica.
— Tak, tak — zgodził się z nią duchowny i przelał alkohol do kieliszków. Jeden wręczył Conrado. — To na zdrowie! — stuknął kieliszkiem o jego kieliszek i pociągnął łyk Conrado nie był fanem alkoholu a już na pewno nie domowych trunków mimo to przechylił i wypił krzywiąc się gdy piekący trunek spływał mu w dół gardła.
— No to teraz możemy się rozejść.
Ksiądz Thomas potruchtał w stronę plebanii zapewniając Victorię ze po pakunek który dla niej ma może przyjść jutro z samego rana to ojciec Juan jej go da przed poranną mszą. Stanęli przed autem bruneta.
— Pędzisz bimber?
— Robię też domowe nalewki — odpowiedziała — Mogę podrzucić ci parę butelek. Potrzebujesz podwózki?
— Dam radę prowadzić — zapewnił ją. Skinęła głową. — Pomówimy.
— O?
— Chociażby o twoich metodach przekonywania radnych do mojego projektu.
— Sam to zrobiłeś swoim wystąpieniem.
— Przestań — syknął — oboje dobrze wiemy , że radą rządzi Fernando.
— Nie w tym głosowaniu — uśmiechnęła się z satysfakcją — w tym głosowaniu rada była moja.
— Szantażowałaś ich — stwierdził.
— Jezu Conrado — jęknęła — Odpuść — poprosiła go — Miałam ciężki dzień a dziś dopiero poniedziałek więc wyślij swoją moralność na wakacje — ze świstem wypuściła powietrze z płuc. — Chcieli najpierw zamknąć, później sprzedać i zburzyć ośrodek. Postawić na jego miejsce blok albo sklep. Nieważne. Przekonałam ich, że lepszym rozwiązaniem jest zorganizowanie przetargu, aby nikt nie zarzucił miastu nieuczciwości. Barosso też to łyknął więc zorganizowałam przetarg. Do konkursu stanęło czterech przedsiębiorców wygrałeś bo tylko twój projekt zakładał utrzymanie ośrodka. I tak mogłam przekonać dwie osoby że w tym głosowaniu lepiej być ze mną niż przeciwko mnie. I nie szantażowałam nikogo, pomogłam im rozwiązać ich problemy a oni przekonali dla mnie resztę. I to cały sekret małomiasteczkowej polityki.
— Victorio
— Conrado, przepraszam, ale obiecałam Aleckowi że położę go spać.

***

Ingrid Lopez de Vazquez zatrzymała auto przed niepozornie wyglądającym domkiem. Zgasiła silnik i chwyciła za klamkę. Uznała, że lepiej dogada się z zastępcą szeryfa po za jego biurem. Podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Drzwi otworzył jej chłopak jak podejrzewała nastoletni syn Castellano.
— Niczego nie kupujemy.
— Całe szczęście ja niczego nie sprzedaje — odpowiedziała mu z uśmiechem Mulan. — Zastałam twojego tatę?
— Jest pani ze szpitala? — zapytał ją.
— Nie, jestem dziennikarką i pracuje nad artykułem dotyczącym zabójstwa nastolatki. Potrzebny mi komentarz policji w sprawie.
— I przyszłaś po niego do prywatnego domu zamiast na komendę? — zapytał podejrzliwie unosząc brew. Ingrid uśmiechnęła się. Facet miał bystrego dzieciaka. — Dobra masz mnie — przyznała — przyszłam ubić z twoim ojcem interes więc jest w domu czy mam zaczekać na niego w aucie?
— Nie przedstawiłaś się — zarzucił jej chłopak.
— Ingrid — podała swoje imię — a ty?
— Felix — odpowiedział i po wahaniu wpuścił ją do środka. — Tata jest w gabinecie — skapitulował i zaprowadził ją do ojca — Tato, ktoś do ciebie — powiedział. Basty podniósł na niego wzrok z nad dokumentu w który się wgapiał od dobrych dwudziestu minut.
— Dzień dobry, pamięta mnie pan? — Ingrid uśmiechnęła się powoli z nad głowy jego syna zaś Castellano zacisnął usta w wąską kreskę.
— Co pani tu robi? Z resztą nieważne proszę natychmiast stąd wyjść?
— To niegrzeczne — zauważyła dziennikarka.
— Niegrzecznym jest nachodzić mnie w domu panno Lopez de Vazquez.
— Pani jeśli już. Od jakiegoś czasu jestem mężatką. Nieważne mój stan cywilny to moa prywatna sprawa , a ja tutaj jestem służbowo. Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc.
Basty prychnął dając jej jasno do zrozumienia co myśli. Mulan natomiast popatrzyła na nastolatka, który ani drgnął westchnęła. Nie miała czasu na słowne przepychanki. Z kieszeni marynarki wyciągnęła woreczek strunowy.
— Znalazłam to dziś podczas popołudniowego spaceru — uniosła przedmiot do góry. — sądzę że należał do zamordowanej Julii Ortegi. Basty wpatrywał się w nią zaskoczony, Felix na dźwięk nazwiska dziewczyny przesunął się, stanął bokiem i oczy utkwił w woreczku i znajdującym się w środku przedmiocie. Ingrid zabrała mu go sprzed jego palców gdy próbował go chwycić
— I chcę mi go pani dać? Tak z dobroci serca? — zapytał ją zaspca szeryfa.
— I wreszcie zaczyna pan mówić z sensem — stwierdziła zadowolona i weszła do gabinetu mężczyzny. Usiadła na krześle. —Pan odpowie na kilka pytań, ja odpowiem na pańskie i wszyscy będą szczęśliwi.
—Nie kupię kota w worku.
Położyła przed nim woreczek z bransoletką.
— Sądzę, że należał do ofiary zaczęła na serduszku jest wygrawerowane jej imię Jules — Bransoletki nie zakupiono w Pueblo de Luz — dodała. Basty podniósł na nią wzrok. — Mogłam popytać.
— Dlaczego mi to pani daje?
— Mam wiele talentów, ale nie posiadam laboratorium kryminalistycznego I dziewczyna raczej jej nie zgubiła, bo zapięcie jest zerwana.
Gdzie ją pani znalazła?
— El Tesoro — odpowiedziała mu. — Natknęłam się na nią przypadkiem. Moja kolej; wie pan kim był ojciec dziecka? — zapytała go wprost.
— Jules była w ciąży?!
— Tak, osiemnastym tygodniu To był chłopczyk. Znałeś ją może?
— Nie odpowiadaj i marsz do lekcji Dorośli rozmawiają. — zaznaczył — Żadnego przesłuchania mojego syna — zaznaczył policjant.
— Poszła pani na spacer na El Tesoro? — zapytał. Coś mu tu nie pasowało. Kobieta westchnęła.
— Mój kolega natknął się na tą błyskotkę podczas spaceru z koleżanką, zobaczył że się świeci podniósł ją zobaczył że to bransoletka i rzucił z powrotem na ziemię.
— Ta bransoletka wygląda na drogą?
— Jest droga , ale on nie z takich co na świecidełka lecą i do lombardu. Dotykał jej paluchami więc pewnie i jego mogą tam być.
— Imię i nazwisko kolegi?
— Hugo Delgado a spacerował pod rękę z Astrid Vegą.
— To jej chłopak? — zapytał Felix z progu.
— Status ich związku — Ingrid odwróciła do tyłu głowę — jest skomplikowany. — Znasz jakąś Rosie? — zapytała go. Felix nie odpowiedział. — Na jednej stronie serduszka jest imię Jules na drugiej Rosie — wyjaśniła zastępcy. — To pewnie dziewczyna zamordowanej.
— Dziewczyna? — wydukał Felix.
— Miałeś iść do lekcji — przypomniał synowi ojciec.
— Tak podejrzewam, więc kim jest szczęśliwy tatuś? — zapytała policjanta.
— Nie ustaliśmy tożsamości — odpowiedział.
— W bazie pewnie też nic nie ma? — kuła żelazo póki gorące.
— Jesteśmy w trakcie sprawdzania — odpowiedział jej wymijająco policjant.
W trakcie? Dziewczyna zmordowano trzy miesiące temu pobranie próbek nastepuje podczas sekcji, wrzucenie DNA do ogólnej bazy sprawdzenie trwa co najwyżej tydzień — popatrzyła na Bastego — chyba że. — urwała — spieprzyliście sprawę i nie pobrano próbek DNA płodu? — po jego mienie zrozumiała że trafiła w dziesiątkę. — Ekshumacja.?
— Nie kogę powiedzieć
Kobieta już wstała.
— Już pan odpowiedział — odparła mu na to. Na stercie papierów położyła swoją wizytówkę. — Gdy go aresztujecie proszę o mnie nie zapomnieć

****

Wróciła do krótko po dwudziestej. . Kurtkę odwiesiła od szafy, obolałe stopy wysunęła ze szpilek, a klucze od domu położyła na komodzie stojącej w holu. Było zaskakująco cicho. Victoria wspięła się po schodach na górę coraz wyraźniej słysząc radosną paplaninę synka. Alec był w łazience, sądząc po odgłosach siedział w wannie i dobrze się bawił. Stanęła w progu ramieniem opierając się o framugę.
— Cześć mamo — Alec pomachał do niej ochoczo. — Kąpię sie już od godziny — oznajmił wyraźnie z tego powodu zadowolony. Nadal układając samochodziki na brzegu wanny, które po chwili lądowały z powrotem w wodzie. — Tata jest w pracy — oznajmił. — więc babcia mnie kąpie, ale babcia może iść mi gotować kaszkę. Mamusia mnie przypilnuje — Celeste popatrzyła na blondynkę, która skinęła głową i wyeszła do łazienki. Usiadła przy wannie
— Sprawdzasz, który najszybciej wpadnie do wody? — zapytała go bezwiednie wyciągając dłoń do jego splątanych mokrych włosów.
— Tak i jak szybko się utopią. Topią się bardzo szybko — obwieścił wyraźnie z tego faktu zadowolony. Popatrzył na Victorię i zmarszczył brwi. Wrzucił trzymany samochodzik z powrotem do wody i wyciągnął rączkę palcami dotykając jej wargi.
— Co się stało? — zapytał.
— Nic takiego — odpowiedziała blondynka.
— Nieprawda mamo, masz bu bu — oznajmił. — Kto zrobił ci bubu? Mam mu dać w nos? Dam w nos tylko powiedz komu — zacisnął drobna piąstkę i nią zamachał demonstracyjnie przed nosem Victorii. — Dam w nos każdemu kto smuci moją mamusię.
— Mój mały bohater — pochyliła się nad nim i pocałowała go we włosy.
— Jestem superbohaterem — doprecyzował
Victoria przełknęła łzy i uśmiechnęła się.
— Wychodzimy? — zapytała go drżącym głosem.
— Tak — wstał . Victoria sięgnęła po ręcznik i owinęła nim synka, następnie wzięła go na ręce i zaniosła do ich sypialni. Wytarła go do sucha i pomogła włożyć piżamki w dinozaury. — Wiesz, że tata przyniesie krewetki? — zapytał ją Alec. — Dużo robaczków z oczami — zaśmiał się wyciągając ręce do Victorii. — Ale robaczki są dla was, ja mam kaszkę i będę już spał gdy tatuś wróci z pracy.
— Zobaczycie się jutro rano. Tatuś odwiezie cię do przedszkola
— Ja jutro nie idę do przedszkola — oznajmił — ja jutro opiekuje się tobą.
— Alec.
— Gdy ja mam bubu nie chodzę do przedszkola, gdy dorosły ma bubu nie chodzi do pracy — oznajmił — Tatuś i babcia nie mają bubu więc idą do pracy a my zostajemy w domu bo masz bubu nie możesz być sama — pocałował ją w policzek. — Nie ma za co. — dodał biorąc od babci butelkę z mlekiem.
W sypialni Aleca panował przyjemny dla oka półmrok, który rozświetlały lampki. Popatrzyła na łóżko synka i uśmiechnęła się pod nosem. Lampki owinęli wokół górnej belki nadając pokojowi chłopca unikalny klimat. Alec ochoczo wszedł do łóżka i pozwolił się mamie otulić kołdrą.
Alec zasnął , lecz Victoria ani drgnęła. Wpatrywała się w spokojnie śpiące dziecko Nigdy, nie przypuszczała, że pokocha tan mocno dziecko, że będzie gotowa dla niego spalić cały świat.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:07:20 18-10-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:33:47 24-10-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 087 część 1
ARIANA/HUGO/CONRADO/EVA/MARCUS/FELIX/QUEN/LIDIA/JOAQUIN



Ingrid przyjęła propozycję pracy od Pereza, a Hugowi zdecydowanie się to nie podobało. Zdążył się już zorientować, jakim człowiekiem jest dyrektor, a dodatkowe informacje, które przekazała mu Mulan, tylko utwierdziły go w przekonaniu, że nie powinna znaleźć się z tą gnidą w jednym miejscu. Martwił się o nią, była dla niego jak młodsza wkurzająca siostra i czuł się za nią osobiście odpowiedzialny. Tak, wiedział, że Mulan jest twardą babką, ale to nie zmieniało faktu, że była jego rodziną, a za rodziną był gotów wskoczyć w ogień.
Telefon od starego Josemy Rodrigueza był dla niego tak zaskakujący, że zgodził się na spotkanie bez wahania. Trener prowadził właśnie poranny wtorkowy trening na szkolnym boisku w Pueblo de Luz. Młodzi piłkarze biegali w tę i z powrotem, rozgrzewając się, a Hugo nawet z trybun był w stanie rozpoznać wśród nich swojego kuzyna, który wyróżniał się nie tylko imponującym wzrostem i posturą, ale też szybkością i umiejętnościami. Wśród tutejszej młodzieży Marcus wyglądał jak profesjonalista. Coś z tych myśli musiało odbić się na jego twarzy, bo trener, który siedział na trybunach w lekkim oddaleniu, odezwał się:
− Przyjechałem tu specjalnie dla niego. – Widząc zdumiony wzrok Huga, poklepał miejsce na trybunach obok siebie. Hugo usiadł na krzesełku, przypatrując się starszemu mężczyźnie z zaciekawieniem. – Miałem kilka propozycji pracy. Mogłem trenować żeńską kadrę albo przejąć uniwersytecką drużynę w San Nicolas de los Garza. Ale wtedy poznałem tego chłopaka i zapragnąłem być tym, który wyniesie go na szczyt. Trochę to samolubne, ale nie żałuję.
− Daj spokój, trenerze, można o panu powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że jest pan egoistą. – Hugo zmrużył oczy, bo wschodzące słońce zaczynało razić. Marcus wykonywał właśnie w oddali jakąś skomplikowaną żonglerkę. – Powie mi pan, co tutaj robię?
− Pomagasz człowiekowi w potrzebie. – Jose Manuel Rodriguez uśmiechnął się lekko, a wokół jego ust pojawiły się wyraźne zmarszczki. – Byłeś dobry, ale nigdy nie ciągnęło cię do sportu. Wolałeś psocić i wyładowywać energię w inny sposób. – Przypomniał sobie małego Huga Angarano, którego zawsze wszędzie było pełno. – Mile wspominam te czasy, kiedy byłeś moim uczniem. Nawet jeśli twoje kawały czasem przekraczały granice dobrego smaku.
− Nie wiedziałem, że pan to pamięta. – Hugo wyglądał na speszonego, ale Josema nie wydawał się być zły. – Lubiłem chodzić na wuef, kiedy pan go uczył i też miło wspominam mecze małej ligi. Mój tata zawsze był pana fanem, kiedy grał pan w reprezentacji. Wtedy wydawało mi się, że jest pan niczym Diego Maradona.
− Do niego zawsze było mi daleko. – Josema zaśmiał się cicho z komplementu, po czym skupił wzrok na Marcusie, który właśnie strzelił trzeciego gola, choć trening dopiero niedawno się zaczął. – Ale ten tutaj mógłby być kolejnym Ronaldo albo Messim. Szkoda, wielka szkoda.
− Ma inne ambicje. – Hugo zauważył, widząc smutek na twarzy trenera. – Ale nadal nie powiedział mi pan, po co mnie pan tutaj wezwał?
− Nie będę owijał w bawełnę. Nie czuję się nalepiej. – Po tych słowach Delgado lekko się zaniepokoił. Po twarzy Josemy nie można było poznać, że jest chory, choć niewątpliwie był już starszym jegomościem. – Mój wzrok odmawia mi posłuszeństwa, a jeśli chcę doprowadzić tych chłopców do mistrzostwa w tym roku, muszę być w formie. To będzie mój ostatni rok i wreszcie odejdę na emeryturę. Zrobiłbym to wcześniej, ale wciąż było mi mało, chciałem choć raz zobaczyć, jak Marcus trzyma puchar. Może teraz uda się to marzenie zrealizować.
− Rozumiem, ale do czego ja panu jestem potrzebny? – Hugo nie bardzo wiedział, czego Josema od niego oczekuje. Był nauczycielem, którego bardzo lubił, a właściwie jedynym, do którego miał szacunek, kiedy jeszcze uczył się w Monterrey. To właśnie Jose Manuel Rodriguez zachęcał go do podążania za marzeniami i to dzięki niemu zdecydował się aplikować na studia na wydziale architektury, które jednak z powodów osobistych nigdy nie doszły do skutku.
− Hugo, jesteś dobrym dzieciakiem. Trochę postrzelonym, ale masz to coś. Wiesz, co to ciężka praca i dyscyplina, a co najważniejsze, zauważyłem, że masz posłuch wśród młodzieży. – Josema spojrzał na niego błękitnymi oczami. – Wiem, że byłeś ochroniarzem Enrique Ibarry. Jesteś też kuzynem Marcusa i widzę, że chłopaki cię szanują.
− To chyba trochę przesada. – Delgado trochę się zawstydził. – Chce pan, żebym nadzorował treningi? Nie znam się na tym. Lubię piłkę nożną jak chyba każdy facet, ale nie jestem materiałem na trenera.
− Wiem. – Josema zaśmiał się cicho. – Mówiłem, że jesteś postrzelony i w gorącej wodzie kąpany. Dlatego poprosiłem pułkownika Jimeneza, by zajął się drużyną pod moją nieobecność. Ale byłbym spokojniejszy, gdybyś ty również miał oko na chłopców. Gilberto jest żołnierzem i potrafi być stanowczy, ale w gruncie rzeczy to wrażliwy i delikatny człowiek. Moi chłopcy potrzebują kogoś, kto zrzuci im czasem na głowę kubeł zimnej wody. A szczególnie ten. – Josema wskazał palcem szatyna, który oddawał właśnie rzut karny. Hugo wytężył wzrok, nie rozpoznając młodzieńca. – To młody Guzman. Jeżeli on i Marcus dogadają się na boisku, to będzie cud.
− Nie lubią się? – Hugo przypatrywał się szatynowi, który na boisku zdawał się mieć świetny refleks. Nigdy wcześniej go tutaj nie widział. – Marcus nie jest z tych, co tracą nad sobą panowanie.
− Wiem, nie o niego się martwię. Guzman jest narwany i nie słucha, a to może go zgubić w pracy zespołowej. Przyjąłem go do drużyny, bo jest dobry. Prawie tak jak jego starszy brat, Franklin. – Josema wykonał znak krzyża na wspomnienie starszego chłopca. – Franklin zginął w wypadku w zeszłym roku. Wielka tragedia, to był ogromny talent. Jeśli chodzi o umiejętności, on i Marcus szli łeb w łeb, ale Franklinowi brakowało samodyscypliny i umiejętności pracy w zespole. – Josema zrobił krótką przerwę, wspominając najstarsze dziecko Guzmanów. – Dostał stypendium i mógł dostać się do kadry narodowej, ale wtedy zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek. On i Marcus nigdy się nie dogadywali. Franklin bywał na boisku brutalny. Kiedyś omal nie sparaliżował Marcusa, faulując go podczas meczu wyjazdowego. Myśleliśmy, że chłopak nigdy nie zagra, ale na szczęście wylizał się z tego. Jeśli Jordi choć trochę przypomina brata, boję się, że może zmarnować swój potencjał.
− Czyli mam robić za niańkę? Mam w tym już doświadczenie. – Hugo wywrócił oczami, a Josema poklepał go kilka razy po plecach.
− Poradzisz sobie, wierzę w ciebie. Jeśli mi nie pomożesz, będę musiał poprosić o pomoc Lalita, a obaj wiemy, jakie z niego ziółko.
Hugo pokiwał głową, czując że Josema nie pozostawił mu wyboru. Nie mógł zostawić tych dzieciaków na pastwę Marqueza, wiedział, że Marcus lubi pakować się w kłopoty i nie mógł pozwolić, by Lalo to wykorzystał. Może ten pomysł wcale nie był taki głupi. Będzie mógł mieć na oku nie tylko Marqueza, ale też Ingrid i Quena, który po wypadku nie radził sobie zbyt dobrze.
Kiedy powiadomił koleżankę w wiadomości SMS, że będą kolegami po fachu, otrzymał w odpowiedzi tylko zdziwioną emotikonę i jak się spodziewał, Mulan zadzwoniła od razu, by dowiedzieć się, co miał na myśli.
− Chyba nie sądziłaś, że pozwolę ci zająć się Perezem samej? – Delgado postanowił postawić sprawę jasno. – Nie powiedziałem nic Julianowi i nie zamierzam, ale wolę mieć cię na oku. Tak na wszelki wypadek.
Ingrid marudziła mu jeszcze w słuchawkę, ale na szczęście Lucy była głodna i nie mogła już dłużej rozmawiać. Rozłączył się i spojrzał z oddali na boisko do piłki nożnej. Jeszcze niedawno nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że będzie pomagał trenować szkolną drużynę piłki nożnej. Ale jak widać – desperackie czasy wymagały desperackich środków.

***

Biblioteka szkolna ziała pustkami, ale Ariana wiedziała, że gdy tylko lekcje się skończą, uczniowie ruszą tłumnie, by wypożyczyć potrzebne do nauki materiały, dlatego przyjechała wcześniej, by wszystko posortować i upewnić się, że wszystko znajduje się na właściwym miejscu. W kawiarni jej pomoc nie była akurat potrzebna, Camilo świetnie sobie radził, Nicolas przejął sporą część jej obowiązków, a nowy pracownik, Eddie, tłukł już dużo mniej filiżanek, więc był progres. Uśmiechnęła się na samą myśl musztry, jaką bratu Juliana zafundował Angarano. Przyda mu się szkoła życia i nawet Julian był tego zdania. Chłopak potrzebował męskiej ręki, musiał zdobyć trochę ogłady, a co innego uczy samodyscypliny lepiej jak ciężka, uczciwa praca?
Lubiła bibliotekę w takim stanie jak teraz – panowała cisza, ale zdawało się słyszeć szelest papieru, a może to tylko jej wyobraźnia płatała jej figle. Jednak w żadnej bibliotece zdecydowanie nie powinno się słyszeć kwilenia dziecka. Wyszła zza regału i jej oczom ukazał się Cosme Zuluaga, bujający małą Marię w wózku dziecięcym. Przywitała go uśmiechem,
− Co cię sprowadza? – zdziwiła się, nachylając się nad Marią, która rosła jak na drożdżach.
− Jak to co? To już nie mogę odwiedzić starej przyjaciółki w pracy? Kiedyś przychodziłem do kawiarni, a teraz jesteś wiecznie zajęta i zapomniałaś o starym Zuluadze. – Naburmuszył sie trochę, ale obłaskawiła go cukierkami, które trzymała w biurku na czarną godzinę.
− To nieprawda, po prostu mam dużo na głowie. – Ariana wpakowała sobie do buzi czekoladowego cukierka i zaczęła miętosić papierek, by zająć czymś ręce. – Ty też ostatnio masz pełne ręce roboty. Widzę, że robisz za niańkę. Dolores już wróciła do pracy?
− Nie mogła sobie pozwolić na wolne. W szpitalu wciąż potrzebują pomocy, brakuje pielęgniarek i lekarzy. – Cosme zacmokał cicho.
− Skąd wiedziałeś, że tutaj będę?
− Och, no wiesz... Właściwie to muszę ci się przyznać, że zaszedłem do ciebie całkowitym przypadkiem. – Zuluaga zachichotał w sposób, który w ogóle nie był do niego podobny, ale nadawał mu dziwnego uroku. Ojcostwo go zmieniło i cały promieniał. Wreszcie miał rodzinę, o której od zawsze marzył i Arianę cieszyło, że otwiera się na świat i ludzi. – Odwiedzałem przyjaciela. Cóż, starego znajomego. Starego Josemę czeka ten sam zabieg co mnie, więc przyszedłem go wesprzeć duchowo i polecić mojego lekarza.
− Josema?
− Jose Manuel Rodriguez trenuje tutejszą drużynę piłki nożnej. Był kiedyś znanym piłkarzem i reprezentantem kraju. Niezwykły człowiek, pełen talentu i pasji.
− A z twoimi oczami już dobrze? – Santiago zapytała, ostrożnie ważąc słowa. Wiedziała, że Cosme jest nieco przewrażliwiony na ten temat i nie chciał, by ktoś się nad nim litował. Nic jednak na to nie poradziła, że martwiło ją jego zdrowie i życzyła mu jak najlepiej, szczególnie teraz, kiedy odnalazł szczęście z Dolores i swoją małą córeczką.
Ich rozmowę przerwał brutalny huk, gdy ktoś rzucił na biblioteczną ladę stos grubych woluminów.
− Pracujesz tu? – zapytał nastolatek bez ceregieli, kompletnie ignorując Cosme.
− Nie. Mam tylko identyfikator i przesiaduję w szkolnej bibliotece w czasie lekcji, bo lubię popatrzeć na zakurzone regały – odgryzła się. Nie podobał jej się ton jego głosu.
− Zabawne. – Prychnął, odgarniając włosy z oczu. – Nabijesz na kartę i zapakujesz?
− A co ja jestem, sklepikarka? – warknęła, bo to już był szczyt szczytów.
− Nieważne, sam sobie poradzę. – Chwycił naręcze książek w ramiona, z których uprzednio Ariana zeskanowała kody kreskowe. Skrzywił się, ale dzielnie wytrzymał ciężar.
− Co to za pyskowanie, za moich czasów to było nie do pomyślenia, żeby się tak zwracać do starszych. Jak się nazywasz, młody człowieku? – W Cosme odezwał się wychowawczy instynkt, a nastolatek spojrzał na niego z rozbawieniem. Zuluaga wyciągnął szyję, by przeczytać nazwisko ucznia na plakietce przypiętej do piersi koszuli.
− Radzę zająć się wychowaniem własnego wnuka, a nie pouczać innych. – Chłopak skinął głową w stronę wózka, a Zuluaga poczuł, że gotuje się z oburzenia.
− To moja córka! – Sprostował, a w jego głosie zabrzmiała nutka dumy. Bardziej był jednak zgorszony arogancją ucznia.
− Skoro tak twierdzisz, dziadku... − Jordi wywrócił oczami i ruszył w stronę wyjścia z biblioteki. Kiedy zniknął za drzwiami, Cosme nie krył oburzenia.
− Bezczelny gówniarz – mruknął sam do siebie. – Właśnie takich dzieciaków nigdy nie cierpiałem! Takich jak te wszystkie młokosy, które zakradały się na El Miedo, żeby popatrzeć sobie na “El Loco” i obrzucić zamczysko jajkami. Gdzie ich rodzice, żeby ich wychować?
− Na szczęście Maria będzie się wychowywała w kochającej i wspierającej rodzinie. – Ariana urwała tę tyradę, nie chcąc, by temat zszedł na dzieci Fernanda Barosso, które swego czasu dawały Cosme się we znaki. – Właściwie to dobrze się składa, że jesteś. Potrzebuję twojej pomocy.
− Coś się stało? – W oczach Zuluagi dostrzec można było troskę. Ariana szybko pokręciła głową i położyła na blacie ciężki plik kartek.
− Maszynopis? Skończyłaś książkę?
− Jeszcze nie. Ale to wstępny szkic. – Ariana zarumieniła się, kiedy o tym mówiła. Nigdy nie pokazywała nikomu swoich dzieł poza Nadią czy anonimowo jako autorka bloga. – Potrzebuję, żeby ktoś spojrzał na to jako osoba trzecia. Nie wiem czy jest dobre...
− Dlaczego tak nisko siebie cenisz? – Zuluaga zacmokał cicho i wziął stertę papieru do rąk. – Ty pomogłaś mi z moimi zapiskami, więc mogę odwdzięczyć się za przysługę. Nie wiem tylko jak długo mi to zajmie. Maria potrafi grymasić i nie zawsze mam czas na wieczorną lekturę. Cóż, najwyżej poczytam córce do snu.
− Nie wiem, czy książka nadaje się dla niemowląt. – Santiago uśmiechnęła się zawstydzona, a Cosme machnął ręką.
− Maria i tak niewiele rozumie, ale lubi mój głos, więc przy dobrych wiatrach ona uśnie, a ja będę się mógł skupić na dobrej książce.
− Będę wdzięczna.
Pożegnali się i Cosme ruszył na spotkanie ze znajomym, a Ariana westchnęła ciężko i zajęła się porządkowaniem książek, żeby zająć czymś myśli. Może wreszcie udało jej się stworzyć coś sensownego.

***

Rosie od dłuższego czasu przypatrywała się Felixowi w skupieniu. Grzebał właśnie w swojej szafce i wyciągał z niej książki potrzebne na wtorkowe lekcje. Na metalowej powierzchni nadal widniał czerwony napis z wyzwiskiem przyozdobiony kolorowymi rysunkami. Jakoś przez wakacje ani woźny ani osoby sprzątające nie kwapiły się, by usunąć bochomaz, a może po prostu nie szło tego zmyć. Razem z Rosie użyli wtedy permanentnych materiałów, żeby zagrać dyrektorowi na nosie.
− Chcesz mi wywiercić dziurę w głowie? – zapytał, nie spoglądając na koleżankę, bo nie musiał – czuł na sobie jej spojrzenie i to mu wystarczyło. – Myślałem, że kto jak kto, ale ty nie będziesz się na mnie gapić jak na okaz w muzeum. – Kiedy to powiedział, jakiś drugoklasista przeszedł obok niech, mierząc go zdegustowanym spojrzeniem. – Chcesz autograf? – zapytał Felix zaczepnie w stronę kolesia, który szybko odwrócił wzrok i pognał korytarzem, potykając się o własne nogi. – Jakbym mógł go czymś zarazić. Co za głąby! – Castellano pokręcił głową z dezaprobatą i zatrzasnął szafkę z hukiem.
− Jak długo zamierzasz ciągnąć tę szopkę? – zapytała Rosie, wydmuchując balon z gumy do żucia i zamieniając oczy w małe szparki. Widząc, że Felix nie wie, co ma na myśli, wyjaśniła: − Jak długo zamierzasz udawać geja?
− Skąd pomysł, że udaję? – Felix udał oburzonego, w iście teatralny sposób, chwytając się za klatkę piersiową, jakby dziewczyna zraniła go do głębi.
− Daj spokój, innych możesz oszukać, ale ja trochę z tobą przebywam i zdążyłam cię już dobrze poznać. – Ruszyli wzdłuż korytarza, wymijając rozmawiających uczniów. – Widzę, jak obczajasz cycki dziewczyn.
− Nic podobnego! – Chłopak tym razem nie udawał i naprawdę wyglądał na oburzonego, ale zaczerwienił się po czubki uszu, przez co panna Castelani odniosła zamierzony efekt.
− No dobrze, nie jesteś aż tak nachalny, ale widać, że wolisz dziewczyny.
− Jeżeli to jedyny sposób, by zwrócić uwagę na problemy w tej szkole, w tym mieście – muszę być gejem i kropka – stwierdził, wzruszając ramionami i dając jej do zrozumienia, że nic na to nie poradzi.
− To głupie. Ale chyba rozumiem, co masz na myśli. – Rosie nie pochwalała kłamstwa, ale właściwie Felix nigdy nie ogłaszał wszem i wobec swojej orientacji seksualnej, po kilku głupich plotkach po protu nie zaprzeczył i robił wszystko, co w jego mocy, by zwrócić uwagę na problem toleracji, a raczej jej braku, wśród tutejszej młodzieży. – W każdym razie, nie uda ci się za długo zachować tego kamuflażu. Od biedy można poznać, że jesteś hetero.
− No nie wiem. – Felix zamyślił się głęboko, uśmiechając się lekko. – Mam niezłe branie. Pamiętasz tego chłopaka, Pitiego, który skończył szkołę w zeszłym roku? Wiedział, że nie jestem gejem, ale pod koniec chyba sam zwątpił, bo w wakacje zaproponował mi randkę.
− Mam nadzieję, że go nie spławiłeś? – Rosie ponownie wydmuchała wielki balon z gumy do żucia.
− A co, miałem się z nim umówić? – Castellano otworzył oczy szeroko ze zdumienia. – Byłem delikatny, kiedy dawałem mu kosza, nie martw się. – Chłopak zaśmiał się i przebił balona z gumy palcem, przez co różowa guma obkleiła Rosie nos i usta.
− Obrzydliwość!
− Miło widzieć, że tak poważnie traktujecie naukę. – Odezwał się ktoś z sali lekcyjnej, koło której akurat przechodzili.
− Eric? Co ty tutaj robisz? – Rosie zmarszczyła brwi, pozbywając się resztek gumy w mgnieniu oka.
− Powiedzmy, że poczułem powołanie. Właźcie do środka, zanim dzwonek zadzwoni. – Santos przesunął się w wejściu do pustej klasy, a oni weszli, niezbyt pewnie rozglądając się po wnętrzu.
− Będziesz uczył religii? – zapytał nieprzytomnie Felix, poznając znienawidzoną klasę, z której poprzedniego dnia został wyrzucony.
− Nie, Felix, nie zostałem księdzem, jeśli to masz na myśli. – DeLuna poprawił na nosie okulary, wzdychając ciężko. – Zostałem nauczycielem informatyki, więc trochę ze mną czasu spędzicie.
− Uff, dobrze, że wybrałem infę jako przedmiot dodatkowy. – Felix udał, że ociera pot z czoła, a Rosie musiała przyznać mu rację.
− Myślicie, że będziecie mieli fory? Dobry żart. – Santos zaśmiał się cicho pod nosem, po czym założył ręce na piersi kraciastej koszuli. Widząc krzywe spojrzenia uczniów, dodał: − Miałem się odwalić w garnitur jak Saverin?
− Garnitur może niekoniecznie, ale czy to musi być krata? – Rosie dokonała bliższych oględzin odzienia mężczyzny, ale nic więcej nie powiedziała. – A ty skąd znasz Saverina?
DeLuna machnął tylko rękę i przyjrzał się Felixowi badawczo.
− Słyszałem o wczorajszym zajściu z księdzem. Wszystko okej? – zapytał, lekko się krzywiąc. Felix tylko wzruszył ramionami. Nie obchodziło go, co myśli ksiądz, ani to, że pozbawił go funkcji organisty w kościele. – Jeśli ci to poprawi humor, Horacio był wściekły z powodu swojego samochodu. Kazał ukarać winnego, ale nikt cię z tą sprawą nie powiązał. Sprawdzono monitoring i jest dowód na to, że w tym czasie byłeś na basenie, więc spokojnie.
− Ty to zrobiłeś? – zapytała bez ogródek Rosie, zakładając ręce na piersi. – To ty rozwaliłeś auto księżulka! Ten cytat z Biblii to strzał w dziesiątkę.
− Nie mam pojęcia, o czym bredzisz. – Eric spojrzał na nią z politowaniem. – Tobie widocznie też farba przeżarła mózg. Czy nikt już w tej szkole nie nosi się naturalnie?
− Ja wróciłem do czarnego! – Felix usprawiedliwił się, mimowolnie czochrając swoje przydługie włosy.
− Tak, ale mam ochotę chwycić za maszynkę i ci te długie kłaki obciąć. – DeLuna westchnął, ale nie ciągnął tego tematu. − Nieważne, nie wziąłem was tutaj na pogaduchy. Proszę. Dotrzymałem mojej części umowy. – Wyciągnął przed siebie dłoń z dużą kopertą w żółtawym kolorze. – Ostrzegam, że lepiej, żebyście usiedli, zanim przeczytacie.
− To jest to, co myślę? – Rosie wzięła od mężczyzny kopertę i wpatrywała się w nią intensywnie, jakby w oczach miała roetgena. – Brudy na dziadunia?
− Sama zdecydujesz, co z tym zrobić. A co do drugiego zlecenia...
− To było drugie? – Wzrok Rosie przeniósł się z koperty najpierw na DeLunę, a potem na Felixa. – Co wy kombinujecie?
− Poprosiłem go, żeby znalazł informacje na temat Marqueza – wyjaśnił Felix, trochę zaniepokojony. – I jak?
− Tak jak przewidziałem – jest tego niewiele, bo Templariusze dobrze się kryją. Ale poszperam głębiej. A tymczasem oczekuję pierwszej części zapłaty. – Santos mówił śmiertelnie poważnie.
Felix przełknął głośno ślinę. Był spłukany, wszystkie oszczędności zarobione w redakcji Luz del Norte zamierzał oddać ojcu na spłatę rachunków szpitalnych Elli. Nie mógł sobie teraz pozwolić na takie wydatki.
− Nie taka była umowa. – Rosie schowała kopertę do torby i zmroziła Santosa spojrzeniem. – Ale mam kasę, więc nie musisz się o to martwić.
− Nie będę brał pieniędzy od dzieciaków. Jako zapłatę chcę, żebyście potraktowali sprawę poważnie i nie narażali się na niebezpieczeństwo. – Santos wycelował w każde z nich palcem wskazującym. Jego oczy aż błyszczały, kiedy to mowił. – Poza tym oczekuję was punkt siedemnasta na basenie.
− A po co? – Felix wybałuszył oczy ze zdziwienia.
− Jak to po co? Na sprawdziany do drużyny pływackiej. Może i jesteście pewni siebie, ale nie przyjmę nikogo po znajomości, muszę zobaczyć was w akcji. Punkt siedemenasta! – Krzyknął raz jeszcze i zniknął za drzwiami, bębniąc po drodze palcami o framugę.
− Czy on tak na serio? Będzie trenował drużynę pływacką? – Rosie nie wiedziała, czy ma się śmiać czy może jednak być wdzięczna, że to Eric będzie ich trenował a nie Lalo Marquez.
− Sam już nie wiem. Mnie w tej drużynie w ogóle być nie powinno. Twój dziadek dostanie zawału jak Eric mnie przyjmie.
− Koniecznie musisz iść. – Rosie nie chciała słyszeć odmowy. – Potrzebujemy w końcu kapitana, a zawał Dicka brzmi bardzo zachęcająco.
Felix wykrzywił się w jej stronę i pozwolił się wypchnąć na korytarz. W nowym roku szkolnym zaszły zmiany, z których zdecydowanie nie wszyscy będą zadowoleni. Przy bibliotece dostrzegli Marcusa i Quena, którzy pomachali do nich ręką. Do początku lekcji mieli jeszcze chwilę, więc mogli wymienić się spostrzeżeniami z poprzedniego dnia szkoły.
− Wszyscy o tym gadają – poinformował ich Quen, trochę rozbawiony całą tą sytuacją. Nie cierpiał księdza Horacio, więc świadomość, że ktoś utarł mu nosa, dawała mu niezłą frajdę. – Ale spoko, nikt cię z tą sprawą nie powiązał.
− Tak, już wiem od Erica. – Widząc zdumione spojrzenia przyjaciół, Castellano opowiedział im o DeLunie i jego nowej posadzie w szkole.
− Myślisz, że to on rozbił szybę a aucie proboszcza? – zdziwił się Marcus, kiedy Rosie podzieliła się swoimi wnikliwymi spostrzeżeniami.
− Jestem tego pewna. Nie potwierdził, ale on tak już ma. Nie lubi ani dyrektora ani księdza, to jasne. – Rosie była przekonana, że ma rację, ale Felix skrzywił się, niepodzielając jej opinii.
− Nie interesuje mnie, kto to zrobił. Nie potrzebuję, żeby ktoś stawał w mojej obronie, sam umiem o siebie zadbać. Najważniejsze, że nie muszę chodzić na religię. – Pochwalił się, machając im przed oczami świstkiem papieru, który otrzymał od dyrektora. – Sam Perez stwierdził, że to hańba i zgodził się z Horacio, a mnie to odpowiada. Mogę poświęcić ten czas na dodatkową naukę.
− Zazdroszczę. – Quen westchnął, z zazdrością mierząc wzrokiem kumpla. Sam też wolałby skupić się na czymś bardziej przyjemnym. – A jak z waszymi planami lekcji, jakie zajęcia dodatkowe wybraliście? Marcusa nawet nie pytam, bo wiem, że pewnie wszystkie dostępne. – Ibarra wywrócił oczami, a Marcus musiał sprowadzić go na ziemię.
− Zaskoczę cię, ale nie tym razem. Umiem mierzyć siły na zamiary. Oprócz obowiązkowych przedmiotów, wybrałem tylko kilka dodatkowych. No i dochodzą kółka przedmiotowe, które są dużo bardziej interesujące. – Delgado zerknął na swój plan lekcji i porównał go z planem Quena.
− Nie mów, że zapisałeś się na kółko małego biologa! – Felix złożył ręce jak do modlitwy i zamknął oczy, mając nadzieję, że jego przyjaciel nie zrobiłby tego.
− Nie miałbym na to czasu, przy treningach piłki nożnej i pozostałych kółkach. Poza tym wolę ograniczym przebywanie z Perezem do niezbędnego minimum. – Marcus uspokoił przyjaciela.
− A ja tam zamierzam się zapisać. Dziadzia tak łatwo ode mnie nie ucieknie. – Castelani zatarła ręce z uciechy, myśląc już o tym jak można utrudnić Ricardowi pracę w szkole. Nachyliła się nad planem Delgado, żeby lepiej mu się przyjrzeć i musiała przyznać, że chłopak myślał całkiem rozsądnie, wybierając przedmioty ambitne, które nie kolidowały z jego zajęciami dodatkowymi. Jednak zdziwiła ją jedna rzecz. − Nie wziąłeś muzyki? Przecież to łatwizna!
− Może właśnie dlatego mnie to nie interesuje.
− Ale przecież potrafisz śpiewać.
− A czego on nie potrafi? – Koło nich przeszedł Jordi z naręczem książek, które zaczął upychać w swojej szafce.
− Nikt cię nie pytał o zdanie – warknął Felix, trochę jednak zaintrygowany liczbą woluminów, które Guzman dźwigał.
Kiedy próbował upchać wszystko w szafce, kilka zeszytów wypadło na ziemię. Quen schylił się, by podnieść jego plan lekcji i wybałuszył oczy ze zdumienia. Nie wiedział, czy ma się śmiać czy może współczuć kuzynowi.
− Te, Hermiona. A gdzie twój zmieniacz czasu? – zapytał żartobliwie, uderzając go w ramię ręką, by na niego spojrzał.
− Mój co? – Jordi spojrzał na kuzyna nieprzytomnie, nie poświęcając mu jednak zbyt wiele uwagi, zbyt skupiony na zamknięciu swojej szafki.
− Nie masz nawet przerwy na obiad w tym twoim planie lekcji. – Quen zmarszczył czoło, uważnie studiując zajęcia Guzmana. – To chyba lekka przesada. Nie musisz brać wszystkiego, tylko dlatego, że Fabian ci każe.
− A co ty tam wiesz. – Jordi wyrwał mu plan lekcji. – Skup się lepiej na sobie. Z tą ręką nie możesz uprawiać szermierki, więc pomyśl może o klubie szachowym.
− Nie mamy klubu szachowego – uświadomiła chłopaka Rosie, czym zasłużyła sobie na spojrzenie pełne politowania ze strony Jordiego.
− No to nie wiem, skup się na nauce, kuzynku, jeśli chcesz się dostać na studia.
− Odezwał się orzeł... – Quen zacisnął zdrową rękę w pięść i uniósł ją do góry, jakby chciał uderzyć kuzyna, ale ten już odchodził i znikał po drugiej stronie korytarza.
− On serio nie żartuje. Na wczorajszych sprawdzianach do drużyny też nie próżnował. – Marcus wpatrzył się w dal za znikającym za rogiem chłopakiem.
− Dołączył do naszej drużyny piłkarskiej? – Felix wyglądał na oburzonego. – Jak trener Josema mógł na to pozwolić? Przecież wie, że Jordi był w przeciwnej drużynie jeszcze w zeszłym roku!
− Właśnie o to chodzi, że trener nie miał za bardzo wyjścia. Sam muszę przyznać, że Jordi jest lepszy niż niejeden z naszych starych zawodników. No i w końcu zdobyli w zeszłym roku mistrzostwo stanu ze szkołą z San Nicolas de los Garza. Przyda się naszej drużynie. – Marcus jak zwykle myślał logicznie i racjonalnie. – Ale martwi mnie, że Josema nie da rady nas w tym roku trenować przez cały rok.
− Chodzi o jego oczy? – zapytał Quen lekko współczującym tonem. Wiedział, że uwielbiany trener i była gwiazda piłki nożnej podupada na zdrowiu. – Błagam, powiedz mi, że nie przekaże drużyny Lalowi Marquezowi, bo tego nie zniosę!
− On też tego nie chce. – Marcus uspokoił przyjaciela, ale kolejną informacją sprawił, że Quen się zakrztusił, chociaż nic nie miał w ustach. – Myślę, że chce zwerbować Huga jako pomocnika.
− Kogo? Huga Delgado? – Quen na samo wspomnienie zdradzieckiego ochroniarza miał ochotę coś rozwalić. – Chyba jest niepoważny. Skąd ten pomysł? Przecież Hugo nie ma żadnego doświadczenia! Poza tym w życiu by się nie zgodził.
− Nadal jesteś na niego zły? – zapytał Felix, klepiąc przyjaciela po plecach, by dodać mu otuchy, ale Quen się obruszył. Widać było, że nadal chowa urazę za to, że Hugo opuścił dom Ibarrów i wrócił do pracy z tą szumowiną Barosso.
− A o co poszło? – wtrąciła się do rozmowy Rosie. – Kim jest ten cały Hugo?
− Długa historia. – Felix machnął ręką, pokazując jej, że nie musi się tym przejmować.
− Josema dobrze zna Huga, wydaje mi się, że trenował kiedyś drużynę w jego starej szkole w Monterrey – opowiadał dalej Marcus to, co udało mu się ustalić. – W każdym razie, spotkałem Huga dzisiaj na porannym treningu. Siedział z trenerem i rozmawiali przyciszonym głosem. Kiedy zapytałem go wprost, o co chodziło, powiedział mi, że może będę go spotykał częściej w szkole. Myślę, że po prostu chce mieć na oku Lalo i swoją przyjaciółkę.
− Jaką przyjaciółkę, Arianę? – Quen podrapał się po głowie, nie rozumiejąc o co w tym wszystkim chodzi. Nadal był zły na Huga, ale intrygowało go jego zachowanie.
− Nie, Ingrid Lopez de Vazquez. Przejęła opiekę nad szkolną gazetką, zajmie się zajęciami z kreatywnego pisania. – Marcus wyciągnął komórkę i pokazał mu oficjalną informację. – Nie czytasz mejli od dyrektora?
− Marcus, ja nawet nie pamiętam hasła do mojego konta. – Ibarra wywrócił oczami, nie rozumiejąc jak ktoś może czytać te bzdury.
− Nawet jeśli, to na tablicy ogłoszeń wiszą ulotki – Marcus wskazał na tablicę po przeciwnej stronie korytarza.
– Delgado, do jasnej ciasnej, możesz choć raz nie mieć odpowiedzi na wszystko? – Quen był zirytowany postawą kumpla. − Ale zaraz, dlaczego Mulan to robi? Dopiero co urodziło się jej i doktorowi dziecko. Czy ona coś kombinuje?
Felix po tych słowach zerknął ukradkiem na Rosie, która uśmiechała się sama do siebie. Wyglądało na to, że dziennikarka wzięła sprawy w swoje ręce i potraktowała anonimowe wieści na poważnie.
− To mi przypomina, że pani Lopez de Vazquez przyszła wczoraj wieczorem do mnie do domu. Chciała rozmawiać z ojcem w sprawie śmierci Julii Ortegi. – Felix powiadomił przyjaciół, postanawiając być z nimi szczery. Nagle coś sobie przypomniał: – Czy Hugo spotyka się z Astrid?
− Nie sądzę. – Marcus był autentycznie zdziwiony tym stwierdzeniem, a Quen prychnął.
− Może i jesteś super uczniem, ale jeśli chodzi o relacje międzyludzkie to jesteś wręcz upośledzony. Przecież to oczywiste, że Hugo jest pierwszą miłością Astrid. – Ibarra wreszcie mógł pochwalił się swoją znajomością tematu. – Słyszałem, jak kiedyś powiedziała mu to wprost w swoim gabinecie dermatologicznym.
− No, może i kiedyś się znali, ale Astrid jest dosyć kochliwa, chyba sami przyznacie? – Felix spojrzał po wszystkich, szukając sprzymierzeńca, ale nikt nie wiedział, o co mu chodzi. – Dajcie spokój, chodziła z szeryfem Ivanem przez jakiś rok. Czy tylko ja zwracam na takie rzeczy uwagę?
− To w końcu twój chrzestny. – Quen uniósł obie ręce, dając do zrozumienia, że mało interesuje go życie uczuciowe miejscowego szeryfa.
− A twój wujek! Jesteście spokrewnieni – odgryzł się Felix, na co Ibarra wyglądał na autentycznie oburzonego.
− Żaden tam wujek, rozwiódł się z ciotką Deborą dawno temu. A poza tym jestem adoptowany, zapomniałeś? – Quen popukał Felixa palcem w głowę, jakby chciał mu odświeżyć pamięć.
Przez chwilę trochę się szamotali i przekomarzali aż w końcu dzwonek na lekcje sprawił, że wszyscy się rozpierzchli.
− Hugo znalazł bransoletkę należącą do Jules w El Tesoro. – Felix postanowił podzielić się szczegółami z koleżanką, kiedy zostali sami. Rosie spojrzała na niego dużymi oczami. – Pani Lopez de Vazquez przyniosła ją mojemu tacie. Pytała mnie, czy znam jakąś Rosie, która najprawdopodniej była dziewczyną Julii.
Rosie odwróciła wzrok, kiedy zmierzali do sali lekcyjnej.
− I co jej odpowiedziałeś?
− Nic – odpowiedział zgodnie z prawdą. – W końcu ci obiecałem. Ale, Rosie, koniec z tym.
− Co masz na myśli? – Podparła się pod boki. – Wypinasz się na mnie? Nawet jeszcze nie otworzyliśmy koperty od Erica!
− Nie o to chodzi. Chcę ci pomóc, ale ta sprawa przerasta nas wszystkich. Chcę sprawiedliwości i wierzę ci, że to Perez za tym stoi, ale to dużo bardziej skomplikowane. – Castelani próbowała prostestować, ale uciszył ją i złapał za rękę, chowając się we wnęce na korytarzu, by nikt ich nie usłyszał.
− Nie wiem, jak ci to powiedzieć... – zaczął, drapiąc się po głowie i odgarniając przydługie kosmyki włosów z twarzy.
− Wykrztuś to wreszcie. Co powiedziała ci Lopez? Wie, kto zostawił bransoletkę na El Tesoro? Doszła do tego?
− Powiedziała mojemu ojcu, że... – Felix nie mógł znieść tego wyczekującego spojrzenia Rosie, która patrzyła na niego błyszczącymi oczami zniecierpliwiona. – Czy to możliwe, że... To znaczy... Czy wiedziałaś, że...
− Felix na litość boską, powiedz to wreszcie! – Oberwał otwartą dłonią w ramię i to go trochę orzeźwiło.
− Jules w chwili śmierci była w ciąży. W osiemnastym tygodniu, według Ingrid. – Po tych słowach obserwował uważnie koleżankę, która wyglądała w tej chwili jak zahipnotyzowana. Patrzyła na niego, ale jakby go nie widziała. W uszach jej dzwoniło i nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Nie było mowy o pomyłce. – Nie wiedziałaś. – Felix położył jej rękę na ramieniu, próbując ją jakoś uspokoić, dodać jej otuchy, ale wiedział, że nic co zrobi, nie sprawi, że koleżanka poczuje się lepiej. – Rosie...
− Muszę już iść – powiedziała nieprzytomnie, wyrywając ramię z jego uścisku. – Powiedz Ericowi, że nie czuję się najlepiej.
− Nie idziesz na informatykę? – Czuł, że chyba popełnił błąd, mówiąc jej o tym w szkole, ale nie było już odwrotu. Pognała szybkim krokiem przez korytarz, a on patrzył za nią niespokojnym wzrokiem. Miał nadzieję, że nie popełnił błędu, mówiąc jej o tym.

***

Eva nie zamierzała nawet udawać, że wiadomość o zaginięciu Lucasa i potencjalnym porwaniu przez kartel nie wywarła na niej wrażenia. Może i jej umiejętności aktorskie się poprawiły, ale nie potrafiła grać, kiedy chodziło o prawdziwe uczucia. Kochała Lucasa od dziecka i cokolwiek robiła, by o nim zapomnieć, nic nie działało. Teraz, wiedząc, że Hernandez może być w niebezpieczeństwie, była jeszcze bardziej zdeterminowana niż zwykle. Nie mogąc dłużej wytrzymać, udała się do ratusza, by osobiście porozmawiać z Conradem. Przyjął ją w swoim gabinecie, ale zirytowało ją, że ślęczy nad jakimiś papierami, zamiast od razu zreferować postępy poszukiwań.
− I co udało ci się ustalić? – zapytała zniecierpliwiona, ignorując fotel, który jej wskazał. Nie mogła usiedzieć w miejscu. – Ta twoja znajoma z linii lotniczych czegoś się dowiedziała?
− Tak, Hernandez był na liście pasażerów lotu do Waszyngtonu. Wylądował w D.C.
− Nie wierzę. – Eva pokręciła głową tak gwałtownie, że kucyk, w który tego dnia związała włosy, zatrząsł się złowieszczo. – Nie zadaliby sobie tyle trudu, żeby porywać go z D.C. i przywozić z powrotem do Meksyku.
− Mówię tylko, czego się dowiedziałem – stwierdził sucho Conrado, nawet na nią nie patrząc i przybijając pięczątkę do jakiegoś urzędowego pisma.
− Więc co zamierzasz? – Kiedy Medina zadała to pytanie, po raz pierwszy oderwał wzrok od pracy i ulokował na jej przestraszonej twarzy. Widząc, że nie wie, o co jej chodzi, wyjaśniła: − Jaki jest plan, od czego zaczniemy poszukiwania?
− Od niczego. – Conrado zdziwił się samym pomysłem i wrócił do pracy. – Przekazałem już tę informację Javierowi.
− Jesteś niemożliwy. Zamierzasz pozwolić Joaquinowi maltretować niewinnego człowieka? Conrado! – Eva uniosła głos, nie mogąc uwierzyć, że jej były narzeczony jest do tego zdolny. – Oni go na pewno torturują, a może już... Może już... – Do jej świadomości nie chciało dotrzeć to, że Luke może już być martwy.
− Przykro mi, Evo, wiem, że zależy ci na nim, ale – Conrado włożył list do koperty, zakleił ją i odłożył na stos dokumentów do wysłania – to nie jest moja sprawa. Agent Hernandez, jeśli wierzyć w to, co mówi Magik, wpakował się w tę sytuację na własne życzenie.
− Jak możesz tak mówić? – Eva była oburzona tymi słowami. Ona umierała ze strachu, a tymczasem Saverin nic sobie z tej sytuacji nie robił.
− Przykro mi, ale taka jest prawda. Jeżeli rzeczywiście FBI i DEA próbowały ingerować w sprawy meksykańskiego kartelu, to było to bardzo niebezpieczne i lekkomyślne. I jestem pewien, że agent Hernandez doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia i ewentualnych konsekwencji. Znam Templariuszy i wiem, że zdrady nie traktują lekko. Wystarczy spojrzeć na Huga – kiedy dowiedzieli się, że jest szpiegiem, wydali na niego wyrok śmierci.
− Jesteś bezdusznym sukinsynem – stwierdziła bez ogródek blondynka, przechadzając się po pomieszczeniu w tę i z powrotem.
− Jestem po prostu realistą. I jeśli mam być szczery, to przełożony Hernandeza powinien zająć się tą sprawą. Jeśli do tej pory FBI go nie znalazło, to może oznaczać tylko jedno – byli gotowi na taki scenariusz i uznali, że nie jest to warte zachodu. Zapewne dostali to, czego chcieli, a ryzykując odbicie agenta, mogą narazić się policji federalnej Meksyku.
− Ty tak na poważnie? – Eva opadła na skórzaną kanapę w rogu pokoju, nad którą zawisł portret-karykatura namalowany przez Alice. – To znaczy, że FBI się na niego wypięło?
− Nie znam procedur FBI, ale kiedy studiowałem w Stanach pracowałem chwilowo jako konsultant DEA i bardzo często takie sytuacje mają miejsce, ale nikt o tym, rzecz jasna, nie mówi. Przykro mi, wiem, że Hernandez to dobry człowiek i pewnie nie zasłużył na taki los, ale tak już po prostu bywa.
Eva pomyślała, że Conrado jest brutalnie szczery. Z jednej strony zawsze ceniła go za to, że nie owijał w bawełnę, ale z drugiej nie podobało jej się to, że akurat w tej chwili nie mógł wyrazić trochę współczucia. Pomyślała o dziadku Lucasa, Samuelu Richmondzie, który nadal był legendą FBI i coś znaczył w tej branży. Może i przełożony Lucasa miał go gdzieś, ale stary Samuel tak łatwo nie spisze wnuka na straty. Musiała porozmawiać z Javierem. Ruszyła do wyjścia, zapominając nawet pożegnać się z Conradem, który jednak zatrzymał ją, kiedy już sięgała do klamki.
− Evo, nie możesz tutaj tak po prostu przychodzić. Pamiętaj o tym, proszę.
− Spokojna głowa, Conrado. Wiem, co mam robić.
Po tych słowach wyszła, ale nie mogła się powstrzymać, by nie trzasnąć drzwiami. Mimo, że w słowach Saverina było wiele racji, i tak ją zirytowały i chciała jakoś odreagować. Miała nadzieję, że się mylił i Lucas znajdzie się cały i zdrowy. Z tą myślą ruszyła przed siebie, wymijając po drodze panią burmistrz, która na jej widok rozdziawiła oczy ze zdumienia.
− Kłótnia byłych kochanków? – zapytała Conrada, przestępując próg jego gabinetu i wskazując palcem za siebie, mając na myśli blondynkę, która dopiero co opuściła ratusz. – Zostawiła cię przed ołtarzem, mogłaby mieć na tyle przyzwoitości, żeby nie nawiedzać cię w miejscu pracy i nie psuć ci reputacji.
− Nie musisz się tym przejmować. – Conrado był zwykle uprzejmy, ale w jego głosie dalo się słyszeć karcącą nutę, zupełnie jakby chciał powiedzieć “to nie twój interes”. – Co cię sprowadza?
− Cyganie – odpowiedziała, bezceremonialnie rzucając na biurko Saverina kilka teczek z dokumentami. – Robią się roszczeniowi, a mieszkańcy miasteczka coraz bardziej niespokojni. Rafael umiał z nimi rozmawiać, ja niestety nie mam cierpliwości.
− Więc chcesz oddelegować to zadanie mnie? – Conrado chwycił dokumenty i zaczął je przeglądać. – Dlaczego Romowie się awanturują? – Ostentacyjnie użył poprawnej politycznie formy opisującej tę grupę etniczną, dając do zrozumienia Jimenie, że należy im się szacunek.
− O to samo co zwykle. – Jimena podeszła do okna i wyjrzała przez nie na malownicze jezioro. – O równe szanse, o miejsca pracy, a przede wszystkim o mieszkania.
− Myślałem, że dobrze im tam, gdzie są teraz. Czy nie chcieli czasem zachować odrębności? – Saverin zmarszczył czoło, kartkując dokumenty, które podsunęła mu Jimena.
− Właśnie na tym polega z nimi problem – chcą zachować odrębność kulturową, nie bardzo chcą się asymilować, ale jednocześnie chcą dostawać to, co im się należy od miasta. Obecnie zajmują tereny na pograniczu miasta. Wielu z nich miało obozy w lesie, ale Rafael, kiedy jeszcze rządził, przekonał ich, że to nie przystoi i muszą się stamtąd wynieść.
− Nie rozumiem, w czym problem. Mamy wolne mieszkania należące do miasta. Możemy przydzielić je najbardziej potrzebującym. – Saverin spojrzał na panią burmistrz, nie widząc w tym nic złego. Jimena natomiast miała na twarzy wyraz politowania.
− I narazić się tym samym mieszkańcom, którzy od lat ciężko pracują i musieli na te mieszkania zarobić? Niedoczekanie. – Bustamante roześmiała się ochryple, zakładając ręce na piersi. – Większość z tych cyganów utrzymuje się z zasiłków lub, nie owijajmy w bawełnę, kradzieży. Nielegalny handel, wróżby i tego typu rzeczy. Dlaczego mam oddawać im mieszkania, kiedy w kolejce czekają dobre, ciężko pracujące rodziny Pueblo de Luz?
− Może dlatego, że Romowie nie mają takich samych możliwości, jak inni mieszkańcy. Czy ratusz zdaje sobie z tego sprawę? Ludzie prowadzący biznes w miasteczku nie chcą ich zatrudniać.
− Dziwisz się im? Bo ja wcale. Boją się, że zostaną ograbieni z majątku, kiedy pozwolą tym wyrzutkom panoszyć się po ich hacjendach. Nie mówiąc już o tym, że w większości ci ludzie po prostu nie garną się do roboty. – Jimena skrzywiła się na samo wspomnienie tej grupy etnicznej. – Dlatego to zadanie idealne dla ciebie. Budzisz zaufanie, zaoferuj im coś, żeby przestali nas szantażować.
− To nie takie proste. – Conrado był trochę zniesmaczony podejściem Jiemny do kultury romskiej. – To również obywatele Meksyku od pokoleń, należą im się takie same prawa jak tobie czy mnie. Nie widzę powodu, dla którego nie mieliby o nie walczyć. Większość z nich zasymilowała się z resztą, ale odrębność kulturowa to nic złego.
− Pojedź spotkać się z Baronem i wtedy porozmawiamy. – Jimena uśmiechnęła się, słysząc idealistyczne podejście Saverina. – Zobaczymy, czy nadal będziesz uważał tak samo.
− Z Baronem? Nie wiedziałem, że tutejsi Romowie mają tytuły szlacheckie. – Saverin uniósł jedną brew, niezbyt zadowolony, że to jego Jimena wyznaczyła do niewygodnego zadania.
− Bo nie mają. Baron to ich przywódca, nie wiem jaką tam mają hierarchię. Jeśli chcesz, pogadaj z Rafaelem, on bardziej się na tym znał.
Conrado pokiwał głową, dając za wygraną. W gruncie rzeczy wiedział, że to on był lepszą osobą do tego zadania. Jimena była kobietą stanowczą i budzącą respekt, ale zdecydowanie nie była kimś, do kogo ludzie przychodzili po pomoc lub by otrzymać dobrą radę. Nie umiała sobie radzić w sytuacjach kryzysowych i do tej pory nie musiała, bo Ibarra świetnie spisywał się w roli burmistrza. Saverin był pewien, że sobie poradzi. Był to pierwszy prawdziwy sprawdzian od kiedy objął urząd zastępcy. Jednak cząstka jego zaczęła się zastanawiać, czy to właśnie dlatego Jimena nie wybrała go jako swojego wiceburmistrza, żeby zajmował się brudną robotą za nią. Cokolwiek myślała, nie interesowało go to. Zamierzał dać z siebie wszystko.

***

Victoria zdecydowanie pozwalała sobie na za dużą swobodę. Z początku przymykał na to oko, będąc nawet dumnym z tego, jak dojrzała i przedsiębiorcza była jego córka. Ale z czasem jej zapał a nawet nadgorliwość bywały irytujące, a co najważniejsze, burzyły jego nienaganny wizerunek jako burmistrza. Ludzie już gadali a Fernando Barosso nie należał do ludzi, którzy łatwo znoszą plotki, szczególnie takie, które określają go mianem marionetki w rękach blondynki. Jeśli chciał w przyszłości mieć szansę na stanowisko gubernatora, musiał pokazać się z jak najlepszej strony. Niestety polityka małomiasteczkowa to nie były przelewki, jak na początku mu się wydawało. Z Eleną patrzącą mu na ręce i liczącą każdy grosz, zadanie miał zdecydowanie utrudnione. Nie zamierzał jednak dawać sobą pomiatać i robić z siebie głupca. Miarka przebrała się, kiedy sprzedała Saverinowi ośrodek Sancheza. To był cios poniżej pasa i musiał przyznać, że stracił nad sobą panowanie. Nienawiść do Conrada przepełniała każdą komórkę jego ciała i świadomość, że to on przejmie miejsce, które kiedyś należało do innego z jego wrogów, była nie do zniesienia. Fernando był przygotowany i kolejnego razu nie będzie tolerował.
Dlatego też w końcu zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce. Mieszkańcy od dawna jęczeli mu, że w mieście nie ma wielu atrakcji dla dzieci i że Valle de Sombras w ogóle nie sprzyja rozwojowi młodzieży. W rzeczywistości mało go to obchodziło, bo bycie Świętym Mikołajem to domena zdecydowanie bardziej pasująca do Conrada. Musiał jednak zacisnąć zęby i zrobić coś, by przychylić się do próśb mieszkańców Doliny.
− Zatrudniłeś konsultanta do spraw kultury? – zapytała blondynka, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, kiedy Fernando obwieścił jej to kolejnego ranka w ratuszu. Miała zrezygnować tego dnia z pracy, ale stwierdziła, że nie będzie chować głowy w piasek i dawać Barosso satysfakcji. Alec czekał na nią w poczekalni w towarzystwie sekretarki. Stanowczo odmówił pójścia do przedszkola, jeśli ona wybiera się do pracy, więc zabrała go ze sobą. Miała nadzieję, że może widok dziecka utemperuje trochę starca. – Bez mojej wiedzy?
− Nie widzę powodu, bym musiał prosić cię o zgodę. W porozumieniu z ministrem kultury, doszedłem do wniosku, że miasteczku przyda się trochę ogłady. Zresztą sama suszyłaś mi o to głowę. Tutejszy dom kultury praktycznie wymarł, a ostatnia aukcja charytatywna zorganizowana przez moją drogą synową Nadię de la Cruz to chyba ostatnia impreza, która się tam odbyła w ciągu kilkunastu miesięcy. – Fernando wydawał się tym faktem niezwykle przejęty, ale Victoria wiedziała, że to tylko pozory.
− Więc kim jest ten konsultant? Kiedy go poznam? – zapytała, dając za wygraną, bo dzisiaj nie miała siły się kłócić. Nie chciała wchodzić w szczegóły finansów i ile pomoc konsultanta będzie ich kosztowała.
− Już ją poznałaś. – Fernando uśmiechnął się lekko i wskazał na drzwi, w których stanęła blondynka na wysokich szpilkach. – Myślę, że będzie wam się dobrze pracowało. Macie ze sobą wiele wspólnego. Obie poznałyście się w porę na Conradzie Saverinie. – Mówiąc to rzucił badawcze spojrzenie córce, która jednak pozostawała niewzruszona. Nie obchodziło ją, co myśli o jej sprzyjaniu Saverinowi, bardziej zdziwił ją widok Evy Mediny w ratuszu Valle de Sombras.
− Vicky, miło cię widzieć. – Eva wyciągnęła w jej stronę rękę, by uścisnąć ją w oficjalnym stylu, a żona Javiera ujęła ją, nie przestając przyglądać się jej podejrzliwie. Sprawa śmierdziała z daleka.
− Zostaniesz z nami obgadać kilka spraw? – Fernando zasiadł za biurkiem w swoim gabiencie i zaoferował wspaniałomyślnie udział córki w konwersacji. Nie miała jednak ochoty być tego częścią, cokolwiek to było.
− Nie tym razem, syn na mnie czeka. Do widzenia. – Kiwnęła głową w stronę Evy, nie bardzo wiedząc, na ile może sobie pozwolić w jej obecności. Nie wiedziała, że wróciła do Meksyku.
− Napijesz się czegoś? – zaproponował Fernando, kiedy został sam na sam z Evą, a ona usiadła naprzeciwko jego biurka i założyła nogę na nogę.
− Przejdźmy do rzeczy, nie mam zbyt wiele czasu – powiedziała stanowczym tonem, przypatrując się, jak mężczyzna wlewa sobie whisky do szklanki.
− Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nie sądziłem, że uda mi się wyperswadować ci małżeństwo z tym człowiekiem, kiedy odwiedziłem Cię przed ślubem, ale cieszę się, że mnie posłuchałaś. – Fernando wzniósł szlankę, jakby chciał pokazać, że wypije jej zdrowie, po czym upił łyk bursztynowego płynu i odchylił się lekko na krześle.
− Nie pochlebiaj sobie, nie ty wpłynąłeś na moją decyzję. Ale miałeś rację, ja i Conrado za bardzo się różnimy. – Eva spojrzała od niechcenia na swoje paznokcie, które od niedawna nosiła obcięte na krótko i bez żadnego koloru. Teraz przydałby się jej manicure. – Rozumiem, że twoja propozycja zakłada pełen pakiet? Conrado zaoferował mi mieszkanie. Tak tylko mówię.
− Konkretna z ciebie kobieta, muszę ci do oddać. Zupełnie nie przypominasz ojca. Eduardo był raczej typem konformisty. – Fernando przypomniał sobie dawnego wspólnika, który okazał się jednak tylko pionkiem w jego interesach, a którego ostatecznie pozbył się, kiedy był już zbędny.
− Nie przyszłam rozmawiać o moim ojcu – powiedziała stanowczym tonem, dając mu do zrozumienia, że interesują ją tylko konkrety. – Jak na razie to widzę, że niewiele różnisz się od Conrada. On też potrafił tylko obiecywać gruszki na wierzbie.
− Wiesz mi, Evie, ja zawsze dotrzymuję słowa. Wiem, że Saverin dał plamę. Zapewne obiecał ci, że uwolni Eduarda z więzienia, a twoja matka i siotry będą żyły jak pączki w maśle, ale tego nie zrobił. Wykorzystał ciebie, żeby zrobić sobie reklamę w Meksyku, a sam się na ciebie wypiął. Biedny Eduardo, przykro mi, że spotkał go taki los.
Eva zacisnęła dłoń na oparciu fotela, ale nic nie powiedziała. Jej ojciec trafił do więzenia za przekręty, których dopuścił się w imieniu Barosso i nadal bolało ją to, że nie dane mu było wyjść na wolność. Umarł w więzieniu, samotny i opuszczony, bo zemsta Conrada była zbyt powolna, a on sam miał inne priorytety niż zajmowanie się jakimś skorumpowanym prawnikiem.
− Zgodziłam się, Fernando, ale zawsze mogę zmienić zdanie – stwierdziła, że to ważne, by mu to przekazać. Bała się, że nie zrozumie.
− Już sam fakt, że była narzeczona i była sojuszniczka Conrada zdecydowała się dla mnie pracować, jest dla mnie wygraną. Jak zapewne wiesz, w miasteczku powoli zaczynają szerzyć się plotki, jakobym sfałszował wyniki wyborów. Kiedy ludzie zobaczą, że nawet osoby z byłego sztabu Saverina przechodzą na moją stronę, plotki powinny ucichnąć.
− Wybacz, dawno nie byłam w Meksyku, w Stanach nie czytałam brukowców, a zresztą wątpię, by kogokolwiek poza Doliną i Pueblo de Luz obchodziły te pierdoły. – Eva zdecydowała się mówić bez ogródek. − A jeśli chodzi o sfałszowane wybory, to oboje znamy prawdę, Fernando. Ludzie nie są głupi.
− Ludźmi łatwo manipulować, tylko trzeba wiedzieć jak. – Fernando ponownie upił łyk alkoholu. – Mając ciebie i Victorię po swojej stronie, pokazuję im, że Conrado nie jest godny zaufania.
− Skoro tak uważasz. – Eva dała za wygraną. – Mam jednak pewne warunki. Nie myśl, że pomagam ci za darmo.
− Oczywiście. Wiem, że masz swoją cenę i z chęcią zapłacę. Wiedz, że minister kultury również chętnie cię pozna. Mówi, że jest twoim fanem. – Po tym nasyconym podtekstem komentarzu, Eva poczuła, że robi jej się niedobrze, ale zignorowała to.
− Jest coś jeszcze. Jeśli się zgodzę, musisz dla mnie coś zrobić i to natychmiast. Ta sprawa nie może czekać. – Na twarzy Evy pojawił się wyraz takiej samej determinacji jak kilka godzin wcześniej w gabiencie Conrada. – Musisz znaleźć Lucasa Hernandeza.
− Tego policjanta? A po co ci on? – Fernando zmarszczył czoło, nie bardzo wiedząc, do czego Medina zmierza. – Masz na myśli syna Roberta? Och, Evie. – Kiedy zdał sobie sprawę, roześmiał się na głos. – Pamiętam was jak byliście mali. Ty pewnie nie zwracałaś na mnie uwagi, ale ja pamiętam.
− Przez dom ojca przewinęło się wielu staruchów z garniturach, nie byłeś pierwszy ani ostatni – wyjaśniła swoją amnezję, ale on zdawał się być niewzruszony.
− Wszędzie za nim chodziłaś a on był zbyt miły, by cię spławić. Prawdziwy mały dżentelmen. Po ojcu tego raczej nie miał. Roberto zawsze był dość twardym typem. – Fernando przypomniał sobie starego Hernandeza, który pracował dla Eduarda Mediny. – Ale jak ja mogę ci pomóc? Rozumiem, że chłopak zaginął?
− Nie zaginął, został porwany przez twoich ludzi! – Eva pochyliła się w krześle i wymierzyła oskarżycielsko palcem w pierść Barosso. Wydawał się być autentycznie zdumiony tym stwierdzeniem, więc kontynuowała: − Pracujesz z Templariuszami, prawda? Macie “fuzję”, czy jak to się teraz nazywa. Tak się składa, że twój człowiek, niejaki Lalo Marquez, nie cierpi Lucasa, którego nikt nie widział od prawie dwóch miesięcy.
− Po pierwsze – nie wiem, dlaczego uważasz Marqueza za mojego człowieka, a po drugie – nie mam pojęcia, dlaczego ktokolwiek z kartelu miałby porywać policjanta. To przystojny młodzieniec, ale wierz mi, Templariusze raczej nie szukają tego typu rozrywki.
− Jesteś obrzydliwy – rzekła z pogardą. – Dowiedz się, co Marquez lub Joaquin zrobili z Lucasem i każ im go oddać. I lepiej, żeby włos mu z głowy nie spadł, bo przysięgam, nie tylko nici z naszej współpracy, ale też nici z twojej kariery politycznej.
− Grozisz mi? – Fernando bardziej był rozbawiony niż zły. Nie uważał Evę za żadne zagrożenie.
− Prasa się mną interesuje, nie jestem już tylko głupią blondynką, która umiera na początku horroru. Gazety na pewno zainteresuje fakt twojej współpracy z kartelem. Stwierdzam tylko fakty.
Barosso przypatrywał jej się z naprzeciwka, po czym odłożył szklankę na biurko i wstał, zapinając guzik od marynarki.
− Masz moje słowo. Dowiem się, co z Hernandezem. O ile rzeczywiście masz rację i jest w rękach Joaquina. Nie mogę jednak zagwarantować jego bezpieczeństwa. Jeśli naraził się kartelowi... jeśli naraził się Joaquinowi... – Fernando zamilkł na chwilę, myśląc nad tym usilnie. – Cóż, nie mogę dać ci gwarancji. Ale widzę, ile dla ciebie znaczy i spróbuję. W porządku?
Wyciagnął w jej stronę dłoń, a ona zmarszczyła lekko brwi. Nie spodziewała się, że tak szybko się ugnie. A pomyśleć, że Conrado był stanowczy i nie chciał jej pomóc. Wstała i uścisnęła rękę starca tak mocno, na ile było ją stać, patrząc mu prosto w oczy. Kiedy opuszczała jego gabinet czuła się dziwnie, ale jednocześnie wiedziała, że zrobiła wszystko, co w jej mocy, by znaleźć Lucasa. Miała nadzieję, że się uda i Templariusze mają jakikolwiek respekt przed Fernandem. W przeciwnym razie, nie miała pojęcie, co jeszcze może zrobić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:36:43 24-10-22    Temat postu:

część 2

Kiedy Marcus powiedział jej, żeby zabrali się za projekt z przedsiębiorczości, z początku myślała, że żartuje. W końcu rok szkolny dopiero się zaczął i było dużo więcej projektów i zadań, nad którymi musieli popracować, skupiając się szczególnie na przedmiotach obowiązkowych. Marcus jednak miał jakieś sobie tylko znane plany i kiedy odprowadzał ją do domu, wybrał inną drogę niż zazwyczaj, prowadzącą przez miejscowy targ.
− Po co mnie tu przyprowadziłeś? Tylko mi nie mów o swojej żyłce biznesmena, bo nie uwierzę. – Adora zadarła głowę, by na niego spojrzeć i podparła się pod boki, czekając aż raczy jej wytłumaczyć, co kombinuje.
− Pomyślałem, że warto poprosić o pomoc kogoś, kto zna się na rzeczy – wyjaśnił, zatrzymując się w cieniu wielkiego dębu na Placu Targowym w Pueblo de Luz. – Kogoś, kto wie, jak prowadzić mały biznes. I jak to jest godzić pracę z wychowaniem dziecka.
− Mamy prosić kogoś obcego o pomoc w przygotowaniu budżetu? – Adora była zdziwiona tym podejściem. Nie uśmiechało jej się rozmawianie z obcymi, mogli zrobić research w Internecie, tak byłoby zdecydowanie wygodniej.
− Myślę, że może ci udzielić przydatnych wskazówek. – Marcus wskazał palcem na mały sklepik na targowisku. Niektórzy nazwaliby go pewnie zwykłym warzywniakiem, ale można tam było kupić wszystkie najbardziej potrzebne w każdym gospodarstwie domowym produkty, nie tylko jedzenie.
− Zaraz, jak to mnie? A ty dokąd idziesz? – Garcia de Ozuna zamrugała szybko powiekami, trochę poirytowana, że kolega nie mówi jej, co ma na myśli.
− Ja w tym czasie zgłębię temat z innej strony – odpowiedział tajemniczo, a kiedy próbowała protestować, złapał ją za rękę i poprowadził bliżej delikatesów. – Ta kobieta prowadzi tutaj sklepik od piętnastu lat. Pomimo konkurencji i rozbudowania miasteczka nadal się utrzymuje i ma stałych klientów. Ludzie przychodzą do niej, bo mają zaufanie do jej produktów i wiedzą, że zostaną dobrze obsłużeni.
Adora zerknęła na siwiejącą drobną kobietę, która uwijała się w sklepiku, obsługując klientów. Oprócz warzyw i owoców w sklepie można było kupić artykuły higieniczne, gazety, słodycze i wiele innych produktów. Sklepikarka każdego klienta witała uśmiechem i zagadywała, choć sama wydawała się już doświadczona przez życie i nie miała tyle sił, co dawniej.
− Pomyślałem, że dobrze ci zrobi rozmowa z nią. Podpytaj ją o tajniki prowadzenia małego biznesu. – Marcus wpatrywał się we właścicielkę sklepu z oddali ze smutnym uśmiechem na ustach.
− Marcus, kim jest ta kobieta? – zapytała Adora, nagle czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Miała wrażenie, że Delgado prowadzi ją w pułapkę i nie podobało jej się to.
Jakby na zawołanie właścicielka sklepu dostrzegła nastolatków i pomachała do nich nieśmiało ręką, zapraszając ich gestem do środka. Adora zerknęła na Marcusa, który odmachał i ruszył przez ulicę, by przywitać się z kobietą.
− Aleś ty chudy, sama skóra i kości! – zawołała płaczliwym tonem, łapiąc bruneta za ramiona i dokonując bliższych oględzin.
− No wie pani, co? A ja całe lato przesiedziałem na siłowni. Myślałem, że trochę przypakowałem – odparł, udając obrażonego, ale zepsuł efekt, kiedy uśmiechnął się szeroko.
– Siadaj, zaraz zrobię ci coś do jedzenia.
− Nie ma takiej potrzeby, pani Gonzalez, zjem poźniej w domu. – Marcus chwycił ją za dłonie i uścisnął je, jakby chciał dodać jej otuchy.
Mózg Adory pracował na zwiększonych obrotach. Już przeczuwała, dlaczego Delgado ją tutaj zabrał i wcale nie była z tego powodu zadowolona.
− Doña Beatriz, to moja koleżanka ze szkoły, Adora – przedstawił dziewczynę starszej kobiecie, która uśmiechnęła się serdecznie.
Nie była stara, miała może czterdzieści lat, ale na jej twarzy widać było zmarszczki, które zdecydowanie ją postarzały, a w niegdyś lśniących czarnych włosach pojawiło się sporo siwych pasm.
− Twoja dziewczyna? – zapytała, uśmiechając się podejrzliwie i trącając młodzieńca łokciem w brzuch, bo wyżej nie mogła dosięgnąć.
− Koleżanka – powtórzył Delgado i zachęcającym gestem zaprosił Adorę do środka.
− Jakaś ty ładna – powiedziała Beatriz, przyglądając się jej z matczynym uśmiechem. Jej wzrok padł na jej ciążowy brzuch i zmarszczyła brwi. Obrzuciła Marcusa spojrzeniem pełnym dezaprobaty, które on dzielnie wytrzymał, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego zaproponowała Adorze coś do picia i podsunęła krzesło, żeby usiadła przy chłodnych lodówkach z lodami i mrożonkami, co pozwoliło na trochę odpocząć od upału.
− Mamy projekt do wykonania, pomyślałem, że przyda nam się pani wiedza i doświadczenie – wyjaśnił Delgado, uśmiechając się zachęcająco do Adory, która za plecami pani Gonzalez kręciła głową i błagalnym spojrzeniem dawała mu do zrozumienia, by jej nie zostawiał samej. Marcus położył jej rękę na ramieniu, by dodać jej otuchy, po tym wyszeptał jej cicho do ucha: − Poradzisz sobie. Wierzę w ciebie.
Pożegnał się z nimi i truchtem wybiegł ze sklepiku w sobie tylko znanym kierunku. Adora czuła się w potrzasku. Znalazła się w jednym pomieszczeniu z matką Roque Gonzaleza, która nie miała zielonego pojęcia, że pod sercem dziewczyny rośnie jej wnuk.

***

Rosie pojawiła się na sprawdzianach do drużyny pływackiej, ale nie odezwała się ani słowem. Wyglądała na wściekłą i sfrustrowaną i kiedy przyszło jej płynąć na sąsiednim do Anny torze, przez przypadek uderzyła Conde dłonią w oko.
− Wow, twoja psiapsiółka jest dość agresywna, nie uważasz?
Felix, który zmartwiony obserwował sprawdzian Primrose, wzdrygnął się, słysząc znienawidzony głos tuż nad swoim uchem. Jordi stał obok niego w piance do pływania. Wzrok utkwił w dziewczętach, które wrzeszczały na siebie i chlapały wodą tak, że Eric musiał wskoczyć do wody, by je rozdzielić.
− Zamknij się. Co ty tu w ogóle robisz? – Castellano zmierzył wzrokiem Guzmana, który patrzył na niego jak na idiotę.
− Jak to co? Biorę udział w sprawdzianach do drużyny.
− Chyba żartujesz! – Felix nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – Przecież jesteś w drużynie piłki nożnej! Jesteś głupi, jeśli myślisz, że uda ci się pogodzić wszystkie te zajęcia dodatkowe.
− A od kiedy to trzeba organiczać się tylko do jednego? – Jordi posłał mu uśmieszek, który sprawił, że zrobiło mu się niedobrze. – Będzie fajnie, jak za starych czasów. Pamiętasz?
− Nie, wypieram z pamięci wszystkie niemiłe wspomnienia. – Felix odwrócił wzrok i obserwował jak Eric odciąga Anakondę od Rosie, z której ust sypała się wiązanka przekleństw pod adresem koleżanki z klasy, która rzekomo zastąpiła jej celowo drogę. Prawdą było, że w dzieciństwie obaj byli w drużynie pływackiej i dobrze się przy tym bawili. Jordi zawsze dobrze pływał.
− Auć. – Guzman udał, że zabolał go kąśliwy komentarz Castellano, ale po chwili uśmiechnął się tylko i kiedy nadeszła ich kolej, wskoczyli do wody.
Eric sprawdzał każdego, który się zgłosił, w różnych stylach. Szybko okazało się, że Felix był bezkonkurencyjny. Zwycięstwo było szczególnie satysfakcjonujące, bo w stylu motylkowym pokonał Jordiego. Guzman jednak wyglądał na niewzruszonego, przez co Felix miał dziwne wrażenie, że ten pohamowywał swoje możliwości i celowo dał mu wygrać. Skład drużyny pływackiej powiększył się w tym roku o Guzmana i kilku młodszych uczniów. Eric wydawał się dobrze przygotowany, co zdziwiło Felixa, bo do tej pory nie wydawał mu się dobrym materiałem na nauczyciela czy trenera. Po treningu próbował dogonić Rosie i sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze, ale była roztrzęsiona i przeczuwał, że kłótnia z Anną była tylko sposobem na odreagowanie informacji, które przekazał jej tego ranka.
− Ta twoja przyjaciółka jest trochę przewrażliwiona. Czy może to twoja dziewczyna? – Jordi próbował go zagadać, kiedy zmierzali razem do szatni. – A nie, zapomniałem. Przecież ty jesteś “gejem”. – Narysował w powietrzu cudzysłów, parskając śmiechem. Felix starał się jak mógł, by go ignorować, ale nie bardzo mu to wychodziło.
− Powiem to raz, a dobitnie, bo do twojego zakutego łba chyba to nie dociera. – Castellano postanowił postawić sprawę jasno. – Nie jesteśmy przyjaciółmi i nie mam zamiaru być dla ciebie miły tylko dlatego, że jesteś moim sąsiadem czy kuzynem mojego kumpla. Rozumiesz? Nie mamy już po trzynaście lat.
− Rozumiem. – Jordi uniósł ręce, dając mu znak, że nie zamierza się narzucać. – Ale nie jestem.
− Czym nie jesteś? – Castellano przymknął oczy, modląc się o cierpliwość. Ten chłopak doprowadzał go do szewskiej pasji.
− Nie jestem kuzynem Quena. Przecież jest adoptowany. Nie płynie w nas ani jedna kropelka tej samej krwi. – Jordi powiedział to tak wypranym z emocji głosem, że Felix musiał przez chwilę zastanowić się, czy ten mówi poważnie.
− Od jak dawna wiesz? – zapytał, zastygając w połowie zakładania koszulki. Patrzył na dawnego kumpla, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
− Od lat. – Jordi zaśmiał się cicho. – Pamiętam, że pojechałem z ojcem do Veracruz po akt urodzenia Gracie. No wiesz, potrzebowali go do pogrzebu... – Jordi zawiesił na chwilę głos i odchrząknął. Felix przełknął głośno ślinę. Śmierć małej Gracie była dla wszystkich bolesnym ciosem i nikt do końca się po tym nie pozbierał. Był jednak ciekaw historii Jordana, więc mu nie przerywał. – Wiem, że Quen też urodził się w Veracruz, kiedy ciotka Ofelia przebywała w domku letniskowym dziadków. Ale jego aktu tam nie było. Od tego czasu po prostu wiedziałem.
− Dlaczego nic nie powiedziałeś? – Castellano nie mógł uwierzyć, że ktoś trzymał taki sekret dla siebie.
− Bo nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. – Jordi wzruszył ramionami, ściągając piankę pływacką i wyciągając suche ubrania z szafki.
Uwadze Felixa nie uszła blizna pod jego lewymi żebrami, której zdecydowanie nie miał w dzieciństwie. Jordi chyba zdał sobie sprawę, że jest obserwowany, bo wciągnął czym prędzej koszulkę i przebrany udał się do wyjścia jako pierwszy.

***

Tymczasem Marcus miał już gotowy plan, który zakładał nie tylko odrobienie pracy na przedsiębiorczość, ale też odkrycie kilku ważnych informacji. W poniedziałek po lekcjach przekroczył próg ratusza Valle de Sombras, dokładnie wiedząc, dokąd się kieruje.
− Marcus Delgado, byłem umówiony z burmistrzem Barosso – oznajmił w recepcji, dzielnie wytrzymując spojrzenie podejrzliwej asystentki, która kazała mu zaczekać, bo burmistrz właśnie udał się na spotkanie.
− Macus? Co ty tu robisz? – Victoria, która przyszła odebrać ważne dokumenty przyjrzała się interesantowi badawczym wzrokiem. Nadal miał na sobie szkolny mundurek, przyszedł prosto ze szkoły. – Coś się stało?
Alec, który jej towarzyszył, rozpoznał chłopaka i podbiegł do niego, by pokazać mu swoje samochodziki. Delgado uśmiechnął się na jego widok i pochwalił zabawki, wyrażając zazdrość, że on już nie może się takimi bawić.
− Pożyczę ci, nikt nie musi wiedzieć – szepnął Alec, a Marcus poczochrał mu włosy i wstał, by wytłumaczyć się przed panią Reverte.
− Mam spotkanie z burmistrzem. – Widząc, że nie odpowiedziało to na jej pytanie, dodał: − Powiedzmy, że chodzi o szkolny projekt.
− “Powiedzmy”? – Blondynka zmrużyła oczy, po czym pociągnęła go za rękaw koszuli na bok, by wścibska sekretarka nie usłyszała, o czym rozmawiają. – Jeśli to jakaś twoja sztuczka...
− Żadna sztuczka, chcę z nim porozmawiać, to wszystko. Dlaczego miałbym mieć ukryty motyw? – Marcus nie bardzo rozumiał, o co jest oskarżany. Kiedy jednak stanął twarzą w twarz z zastępczynią burmistrza, nie sposób było nie zauważyć jej rozciętej wargi. – Co ci się stało? On ci to zrobił?
− Daj spokój. – Victoria odwróciła wzrok, postanawiając nie odpowiadać na to pytanie. − Marcus, wiem, że węszysz wokół Joaquina i Templariuszy. Razem z kolegami już wiele razy wpadaliście w kłopoty, wiem od Lucasa i Javiera, że niezłe z was ziółka. Ale wierz mi, nie chcesz zadzierać z burmistrzem. – Victoria postanowiła wyrazić się w tej sprawie jasno.
− Z nikim nie chcę zadzierać. Chcę tylko sprawiedliwości. – Marcus wiedział, że dorośli nie pochwalają tego, ale skoro nikt nic z tym nie robił, ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce. – I wybacz, ale nie mogę cię brać na poważnie, wiedząc, jak szybko zmieniasz front.
− Słucham?
− Daj spokój, w jednej chwili byłaś patronką Saverina, a w drugiej jesteś prawą ręką jego przeciwnika politycznego. – Marcus umiał dodać dwa do dwóch. – Nie jestem głupi. Wiem, że nikt nie zmienia zdania, a co dopiero poglądów politycznych, z dnia na dzień. Jest mi przykro patrzeć, jak działasz w imieniu człowieka, który zniszczył twoją rodzinę, ale co ja mogę wiedzieć... Nie wnikam, co kombinujecie z Saverinem i nie prawię ci morałów, więc proszę o to samo.
− To co innego. – Żona Javiera rozejrzała się, czy nikt ich nie słyszy, ale oprócz Aleca, który teraz wydawał dźwięki silnika i bawił się samochodzikami, i sekretarki, która akurat rozmawiała przez telefon, przed gabinetem Fernanda nie było nikogo.
− Czyżby? Też stąpacie po cienkim lodzie. Ty i Conrado nie byliście tylko parterami poilitycznymi, byliście przyjaciółmi, spotykaliście się, byłaś druhną na jego ślubie. I nie chcę znać powodu, dla którego nagle zaczęłaś pracować dla Barosso. – Marcus wyprostował się, górując nad nią wzrostem. – Nie wierzę też w plotki i to, co mówią o was ludzie. Nie jestem taki. W zamian proszę, żebyś ty też mi zaufała i nie kwestionowała moich metod.
− Marcus, ja jestem dorosła i umiem o siebie zadbać. Wiem, z czym się mierzę, bo mierzyłam się już z gorszymi rzeczami, wierz mi. A ty – dźgnęła go palcem wskazującym w pierś – jesteś jeszcze dzieckiem. Dużym, ale dzieckiem – dodała.
− A co z twoim dzieckiem? – Marcus zerknął na bawiącego się Aleca. Victoria przełknęła ślinę. – On cię uwielbia, podziwia cię, to widać. Myśli, że mamusia zmienia świat. I zmieniasz, jestem pewien, ale czy na lepsze czy gorsze? Na to pytanie musisz odpowiedzieć sobie sama. Cokolwiek jednak robisz, pamiętaj, że to jemu przyjdzie żyć w tym świecie, który ty teraz budujesz – wskazał głową na malca, który odwrócił się w ich stronę i wyszczerzył ząbki w uśmiechu. − Wiem doskonale, kim jest Fernando Barosso i co robi. Wiem, do czego jest zdolny i wiem, że współpracuje z Templariuszami. Ale są rzeczy, które po prostu trzeba zrobić. Mam nadzieję, że właśnie dlatego ty też tutaj jesteś.
− Delgado, don Fernando jest gotowy cię przyjąć – oznajmiła sekretarka i na dźwięk jej głosu oboje trochę się wzdrygnęli.
Marcus pożegnał się skinieniem głowy i przestąpił próg gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Fernando przywitał go uściskiem dłoni i wskazał stoł, przy którym odbywały się konferencje. Usiadł u szczytu stołu, co trochę rozbawiło Marcusa. Chciał chyba sprawiać wrażenie ważniaka, a może nawet onieśmielić nastolatka, którego celu wizyty nie rozumiał, ale nie udało mu się to. Marcus nie owijał w bawełnę i przeszedł od razu do rzeczy, dobitnie zaznaczając, że projekt z przedsiębiorczości został zadany przez Saverina, którego jak wiedział, Fernando nienawidzi. I zamierzał odkryć dlaczego.
− To poważny projekt, zależy nam na dobrych ocenach. Pomyślałem, że nikt tak jak pan nie zna się na biznesie w tym regionie i wolę zaczerpnąć informacji u prawdziwego przedsiębiorcy niż z Internetu.
− Masz całkowitą rację, chłopcze. Mam wrażenie, że dzisiejsza młodzież idzie na łatwiznę, zagłębiając się w te wszystkie bzdury, które można znaleźć w sieci. Internet to dobre źródło wiedzy, pod warunkiem, że korzystamy z niego mądrze. Nic jednak nie zastąpi wiedzy i doświadczenia, które można zdobyć osobiście. Co chciałbyś wiedzieć? – Fernando czuł się mile połecztany, kiedy usłyszał cel wizyty młodzieńca, ale mina nieco mu zrzedła, kiedy zaczął tłumaczyć mu cel projektu. – Biznes, który splajtował?
− Przepraszam, nie chciałem pana urazić. – Doświadczenie z kółka teatralnego zdecydowanie było dla Marcusa przewagą. – Ale wszyscy wiemy, jaki los spotkał Gruppo Barosso. Jednak pan odbił się od dna i zaczął od nowa, a teraz jest pan odnoszącym sukcesy politykiem. Pomyślałem, że jest pan wzorem dla wielu młodych ludzi, którzy często zmagają się z porażką i nie wiedzą, jak wyjść z dołka.
− To miłe, że tak uważasz. – Fernando uśmiechał się lekko, przyglądając się młodzieńcowi uważnie. – Mówiłeś, że jak się nazywasz?
− Marcus Delgado, panie burmistrzu. – Marcus uśmiechnął się, doskonale wiedząc, że Fernando go sprawdza. Wiedział, jak się nazywa, ale grał na czas. – Pracowałem w sztabie wyborczym Rafaela Ibarry, więc mam doświadczenie.
− Doprawdy? Biedny Rafa, nie udało mu się utrzymać pozycji, ale to lekcja dla nas wszystkich, którzy traktują stołki jak pewnik. – Fernando pokręcił głową, jakby współczuł byłemu burmistrzowi Pueblo de Luz takiego losu, ale przy tym nie przestawał się uśmiechać, co kompletnie popusło efekt. Marcus wydawał się być poirytowany, ale nie dał tego po sobie poznać. – Więc chciałbyś odbyć staż u nas w ratuszu. Mogę zapytać, dlaczego nie poprosisz Jimeny Bustamante albo Conrada Saverina? Wydaje się, że Pueblo de Luz jest ci bliższe.
− Nie byłoby to na miejscu z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest fakt, że zadanie na zajęcia przedsiębiorczości zostało zadane przez profesora Saverina. Gdybym odbywał staż u niego, inni mogliby pomyśleć, że daje mi fory. A o drugim wolę nie mówić na głos. – Marcus zawiesił głos i udał zawstydzonego. Tak, jak oczekiwał, Fernando był zaintrygowany.
− Spokojnie, chłopcze, jesteśmy tu tylko my dwaj. Możesz mi powiedzieć wszystko. – Fernando wychylił się w krześle i oparł dłonie na szklanym długim stole. Być może miał nadzieję na jakieś plotki na temat Conrada, coś co by go zdyskredytowało. Marcus tylko uśmiechnął się do własnych myśli.
− Jimena Bustamante otrzymała posadę tylko ze względu na potknięcie Rafaela. Mieszkańcy nie wierzą w nią, wybrali ją ze względu na brak innego kandydata. A ja... ja zawsze opowiadam się po stronie zwycięzców. Wiem, nie brzmi to zbyt chlubnie...
− Nie, nie, Marcus, świetnie, że o tym mówisz. To ważne. – Fernando pokiwał głową, jakby chciał go upewnić w tym, że jego sposób myślenia jest jak najbardziej naturalny. Schlebiało mu, że nastolatek myśli o nim jak o zwycięzcy i człowieku przedsiębiorczym, którego wiedza i doświadczenie znacznie przewyższają umiejętności Conrada Saverina.
− Cieszy mnie to. – Marcus udał, że oddycha z ulgą. – Poza tym Hugo mówił mi o panu same dobre rzeczy, więc pomyślałem...
− Hugo? – Barosso przekrzywił głowę, trochę zdziwiony, że imię jego zaufanego człowieka pojawiło się w tej konwersacji.
− Tak, to mój kuzyn. Mój ojciec i matka Huga byli kuzynostwem. Nie wiedział pan? – Marcus trochę się zmieszał. – Nie chciałem wykorzystywać tak jego imienia, nie chciałem, żeby się za mną wstawiał ani nic takiego.
Skłamał tak gładko, że sam był zdziwiony. Hugo nigdy nie rozmawiał z nim na takie tematy i prędzej by mu kaktus wyrósł na dłoni niż chwaliłby Fernanda przed dzieciakami. Marcus zdążył już poznać kuzyna i wiedział, że nie jest on tego typu osobą. Fernandowi widocznie również wydało się to trochę dziwne, bo zapytał:
− Kim jest twój ojciec?
− Major Adrian Delgado. Zginął na wojnie w Afganistanie, kiedy byłem mały. Przedtem był profesorem na Harvardzie.
− Przykro mi – powiedział Fernando, siląc się na współczujący ton. – Wróciłeś tu z matką, jak mniemam?
− Tak. Mama ponownie wyszła za mąż za pułkownika Jimeneza.
− Dobrze znam pułkownika, to dobry przyjaciel Rafaela. Że też nie miałem pojęcia, że ty i Hugo jesteście spokrewnieni. Mały jest ten świat, prawda?
− Bardzo – odparł Marcus, patrząc Fernandowi prosto w oczy.
Zapadła cisza, podczas której Fernando zastanawiał się, na ile może sobie pozwolić. Marcus był kolejnym dowodem na to, że nawet tak droga dla Conrada młodzież ucieka pod skrzydła Barosso. Stary musiał zdać sobie z tego sprawę, bo uśmiechnął się do własnych myśli i podszedł do nastolatka, żeby uścisnąć mu dłoń.
− Dobrze, Marcus, zaufam ci, bo jesteś najlepszym uczniem i przewodniczącym szkoły, a nie dlatego, że jesteś kuzynem Huga. Chcę, żeby była jasność – nie pochwalam nepotyzmu.
− Oczywiście. – Marcus odczuł ochotę, by parsknąć mężczyźnie prosto w twarz, ale opanowął się. Uścisnął dłoń tego człowieka, myśląc tylko o tym, ile możliwości stworzy mu staż w ratuszu Valle de Sombras. I nie myślał tylko o odrobieniu pracy z przedsiębiorczości. Właściwie w ogóle o niej zapomniał. – Piękne spinki do mankietów, bardzo oryginalne – powiedział, nie puszczając ręki Barosso, a zamiast tego skupiając się na ozdobie w kształcie orła.
− Podobają ci się? – Barosso spojrzął na rękaw od koszuli od niechcenia. – To herb rodowy. Orzeł symbolizuje zwycięstwo, wielką siłę i wizję.
− Pasuje idealnie. – Marcus zgodził się bez wahania. – Orły symbolizują też lojalność, prawdę, sprawiedliwość i uczciwość.
Fernando wpatrywał się w niego przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy stroi sobie z niego żarty. Delgado nie wiedział, co go podkusiło. Martwił się, że może wypowiedział ostatnie słowa sarkastycznie i zaraz zostanie odprawiony z kwitkiem. Barosso jednak roześmiał się i przyznał mu rację. Wydawało się, że chłopak wywarł na nim wrażenie.
− Don Fernando, cieszę się, że dał mi pan szansę. Szczególnie teraz, kiedy jesteśmy praktycznie rodziną. – Marcus nie mógł się powstrzymać. Być może to te spinki do mankietów tak na niego podziałały. Wiedział od Quena, że taką samą znaleziono przy ciele Guillerma Alanisa, więc wnioski nasuwały się same. W każdym razie sprawiło mu satysfakcję obserwowanie jak trybiki w głowie Barosso obracają się w szybkim tempie.
− Pod wieloma względami jestem dla Huga jak ojciec, to prawda – zgodził się bezczelnie, a Marcus wyszczerzył zęby w uśmiechu. Już dłużej nie mógł wytrzymać.
− Tak, to też – przyznał, ale poczuł, że musi iść o krok dalej – ale miałem na myśli Adorę Garcia de Ozuna. Jest pan jej stryjecznym dziadkiem, prawda?
− Nie wiem, skąd masz takie informacje, chłopcze. – Barosso zaczynał być podejrzliwy, ale szczęka opadła mu dopiero po kolejnych słowach Marcusa.
− Spokojnie, nie jestem plotkarzem. Wiem od samej Adory. – Marcus uśmiechnął się nieśmiało i zanim opuścił gabinet, zrzucił na Barosso bombę: − Adora spodziewa się mojego dziecka. Pomyślałem, że powinien pan wiedzieć.
Skinął głową i pożegnał się z przyszłym pracodawcą, po czym opuścił ratusz w całkowicie innym nastroju. Barosso niech lepiej ma się na baczności.

***

Felix nie mógł skupić się na odrabianiu lekcji, jego myśli krążyły wokół Rosie i Jules, śledztwa pani Lopez de Vazquez i Jordiego, który za punkt honoru obrał sobie zamienienie jego życia w piekło. Nawet nie usłyszał, kiedy do jego pokoju wszedł Enrique, czując się jak u siebie w domu. Dopiero po chwili zwrócił na niego uwagę.
− Ella mnie wpuściła. Tak nawiasem mówiąc, czy wolno jej tyle siedzieć w ogrodzie? Przesadza te kwiaty z kąta w kąt, przecież roi się tam od bakterii. – Quen rzucił się na łóżko przyjaciela, jakby był we własnym pokoju.
− Tata zabronił jej chodzić do szkoły. Jeśli zabroni jej prac w ogrodzie, będziemy mieli armagedon. Dopóki ma maskę i stosuje się do zaleceń lekarzy, powinno być dobrze. – Castellano był dobrej myśli. – A jak twoja ręka? – obrócił się na krześle i przyjrzał się kumplowi z troską.
− Bez zmian. – Quen zerknął na lewą rękę od niechcenia. Nadal wydawało mu się, jakby należała do kogoś innego. – Co tutaj tak pusto? – zmienił szybko temat, widząc, że Felix już otwiera usta, by zapytać go o rehabilitację.
− Co masz na myśli? Posprzątałem trochę, ale bez przesady.
− Nie, nie, to nie to. – Quen wstał i zaczął przechadzać się po pomieszczeniu i zaglądać w każdy kąt. – Gdzie twoja gitara?
− Tutaj. – Felix wskazał swoją gitarę akustyczną, która stała na stojaku, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
− Nie, nie ta. Ta gitara podpisana przez Carlosa Santanę! – Quen dopiero teraz zdał sobie sprawę, czego tak naprawdę brakuje w pokoju przyjaciela.
− Ach. – Felix zaczerwienił się, nie chcąc wdawać się w szczegóły. – Sprzedałem ją.
− Co zrobiłeś?! – Basty stanął w drzwiach, niosąc chłopakom zimne napoje, sądząc że odrabiają lekcje. Zszokowała go ta informacja. – Dlaczego to zrobiłeś? Uwielbiasz tę gitarę! Pojechałeś na koncert Santany z dziadkiem Valentinem. Wciąż o tym opowiadałeś. Sam Santana podpidał ci gitarę, do jasnej cholery!
− Nie złość się. Po prostu uznałem, że niepotrzebnie się tutaj kurzy. A pieniądze zawsze się przydadzą – usprawiedliwił się Felix a Quen poczuł się jak intruz w tej rozmowie ojca i syna. Niepotrzebnie w ogóle o tym wspomniał. − Musimy zapłacić rachunki, co w tym złego, że chciałem się dołożyć? – Brunet nie rozumiał reakcji ojca.
− Już ci mówiłem, że rachunkami zajmę się ja. Ty masz się uczyć a nie sprzedawać swoją własność! Natychmiast odzyskasz tę gitarę i zwrócisz kupcowi pieniądze. – Sebastian wyglądał na wkurzonego.
Quen czuł się trochę winny. Wiedział też, że Basty, choć był miłym człowiekiem, potrafił mu przerażający, kiedy chciał.
− Nie zrobię tego. – Felix również był uparty jak osioł. – Gitara była moja, dostałem ją od dziadka i nie będę przepraszał za to, że próbuję pomóc.
− Felix... – Basty chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w gruncie rzeczy nie wiedział co. Czasem zapominał, kto tutaj jest rodzicem, a kto dzieckiem. – Pieniądze to nie coś, czym powinieneś się martwić. Zamiast tego, może raczyłbyś mi wspomnieć, dlaczego ojciec Horacio wyrzucił cię z lekcji religii?
− Sam odszedł. – Quen stanął w obronie przyjaciela i opowiedział o zajściu, które miało miejsce na religii w pierwszym dniu szkoły.
− A dlaczego ksiądz uważa, że wychowałem młodocianego wandala? – Basty założył ręce na piersi. – Zniszczyłeś auto proboszcza?
− Nie! – Felix czuł się oburzony, że ojciec w ogóle o to pyta. – Ale szkoda, że to nie ja. Z satysfakcją wysmarowałbym cały budynek plebanii i wyzwał księdza od homofobów!
− Felix! – Basty zacmokał cicho, ale nie mógł winić syna. Zawsze miał silne poczucie sprawiedliwości, główie za sprawa ojca policjanta, ale też dziadka Valentina, który zawsze pomagał słabszym i wstawiał się za uciśnionymi.
− Chcesz mi dać szlaban? Proszę bardzo! – Młody Castellano był w bojowym nastroju.
− Nie dam ci szlabanu. Zresztą nawet gdybym to zrobił, to i tak byś nie usiedział w miejscu. – Basty wywrócił oczami. – Spotkałem dziś Horacia na mieście i wyraził głęboki żal z powodu twojego zachowania. Powiedział też, że powinienem sobie odpuścić niedzielną mszę, żeby nie gorszyć parafian.
− Co za perfidny stary kutas! – Quen nie miał żadnych zahamowań. Basty skarcił go za przekleństwa, ale nic sobie z tego nie robił. – Co mu odpowiedziałeś?
− Powiedziałem, że nie chodzę do kościoła dla niego, tylko dla siebie. I jeśli Bogu coś się nie podoba to wyjaśnię to z nim sam na sam, a pośredników nie potrzebuję. − Felix uśmiechnął się pod nosem i wymienił szybkie spojrzenia z przyjacielem. – Ale wolałbym w ogóle nie oglądać gęby Horacia, więc bardzo cię proszę, Fel, trzymaj nerwy na wodzy.
− Postaram się. – Castellano dał za wygraną. Ojciec poczochrał mu włosy, po czym wyszedł z pomieszczenia.
− Ja się już będę zbierać. Matka pewnie szaleje, że jeszcze nie ma mnie w domu. – Quen westchnął, bo nie uśmiechał mu się powrót do domu.
− Odprowadzę cię do drzwi – zaproponował Felix, wyglądając mimochodem przez okno. – To chyba jakieś jaja! – warknął, kiedy jego wzrok padł na znienawidzonego chłopaka stojącego w jego ogródku i rozmawiającego w najlepsze z jego siostrą.
− Żartujesz? Ja bym się cieszył, gdybym nie musiał chodzić do szkoły. – Jordi pocieszał Ellę. Właśnie opowiadała mu, że ojciec kazał jej pobierać nauki z domu. – Z chęcią się z tobą zamienię.
Ella uśmiechnęła się, a jej policzki nabrały intesywnego różowego odcienia. Nawet w chirurgicznej maseczne, którą miała na twarzy, można było to zauważyć.
− Ogródek wygląda dokładnie tak, jak zapamiętałem. Tak samo bujny – zauważył ze śmiechem siedemnastolatek, rozglądając się wokoło.
− Szkoda, że nie mam słoneczników. To moje ulubione. – Trzynastolatka stwierdziła smętnym tonem.
− Jeśli chcesz, skołuję ci nasiona ze szkolnej szklarni. Na pewno coś się znajdzie.
− Czyli ukradniesz? – Ella zachichotała, nadal czerwieniąc się jak piwonia.
− Jak zwał tak zwał. Coś nam się od tej durnej szkoły należy, prawda? – Guzman posłał w jej stronę szeroki uśmiech i nagle znikąd wyskoczył wielki czarny pies. – O kurczę, to wasz pies?
Syriusz zawarczał na widok gościa i stanął obok Elli jak ochroniarz. Dziewczynka podrapała go za uszami. Jordi w ogóle nie przejmował się wrogim nastawieniem psa. Przyklęknął na jedno kolano, znajdując się teraz na tym samym poziomie co głowa labradora.
− Ładny jesteś, jak się wabisz? – zapytał, jak gdyby nigdy nic, a pies szczeknął wrogo dwa razy.
− To Syriusz. – Ella obserwowała jak pies dokonuje oględzin gościa po czym, co spowodowało u niej wielkie zdziwienie, podszedł do Jordiego i obwąchał mu dłoń, pozwalając się pogłaskać po lśniącej sierści. – Niesamowite. Chyba cię lubi.
− No ba. Jak mnie można nie lubić? – Guzman udał oburzenie na samą myśl, że mogło być inaczej. – Wpadnij do nas czasem, Neli przyda się towarzystwo. Nie wyszła z domu od kiedy wróciliśmy, wciąż siedzi w pokoju.
Ella spojrzała na dom po drugiej stronie ulicy, gdzie firanki w sypialni na piętrze były zasłonięte. Wydawało jej się, że zauważyła parę ciemnych oczu, zanim szybko zniknęły we wnętrzu pomieszczenia.
− Jordi – zaczęła cicho dziewczynka, również przyklękając przy psie i głaskając go. Nie patrzyła jednak chłopcu w oczy. – Przykro mi. No wiesz, z powodu Franklina. Nie lubiłam go, ale nie zasłużył na śmierć.
Jordi uśmiechnął się tylko blado, ale nic nie powiedział. Podrapał psa za uszami, który zamruczał, po czym wstał z miejsca i otrzepał dłonie z ziemi.
− Idę, zanim twój brachol powyrywa mi nogi z tyłka za karę, że w ogóle z tobą rozmawiam – oznajmił żatobliwie, ruszając w stronę furtki.
− Nie dałby ci rady. – Ella zachichotała.
− Możemy się zaraz przekonać. Życie ci nie miłe? – Felix wyskoczył z domu w towarzystwie Quena. – Syriusz, bierz go! – krzyknął, ale czarny labrador zwrócił tylko ku niemu łeb, jakby chciał powiedzieć “chyba sobie żartujesz” i wycofał się w głąb ogrodu. – Bezużyteczny zwierzak.
− Już sobie idę, spokojnie. Chciałem powitać sąsiadów. Nawet tego nie można? – Jordi wywrócił oczami, a Ella pociągnęła brata za rękaw bluzy.
− Daj spokój, Fel, co on ci takiego zrobił?
− A ty co się tak ślinisz na jego widok? Aż cała wypieków na twarzy dostałaś, wracaj do domu!
Po słowach brata Ella spaliła jeszcze większego buraka i poczuła przemożną ochotę, by mu przyłożyć za to upokorzenie. Na szczęście przy furtce pojawił się [link widoczny dla zalogowanych], a z domu wyszedł właśnie Basty, by go powitać i wszystkie oczy zwróciły się ku nim.
− Cześć, Fabian! – przywitała się Ella, jakby był jej dobrym znajomym.
Brat Ofelii zamrugał powiekami, jakby nie bardzo rozumiał, czy te słowa były skierowane do niego i nie wiedział, z kim ma do czynienia.
− Ella, Boże jak ty wyrosłaś. – Był w szoku. Ella była wdzięczna za maseczkę na twarzy, bo przynajmniej nikt już nie zwrócił uwagi na jej czerwone policzki.
− Tak, rosną jak na drożdżach – zgodził się Basty, ale wyczuwając napięcie między synem a ich sąsiadami, postanowił przejść do rzeczy. – Co cię sprowadza?
− Chciałem zaprosić was na poczęstunek w piątek. Dawno nie mieliśmy okazji się spotkać, więc uznałem to za dobrą sposobność – oznajmił Fabian.
− Robicie parapetówkę? A mnie to już nie łaska zaprosić? – Quen poczuł się urażony, w końcu Fabian był jego wujem.
− Jesteście zaproszeni, gdybyś rozmawiał z matką, to byś o tym wiedział. – Mężczyzna nawet nie silił się na uprzejmości względem siostrzeńca. – Będą najbliźsi znajomi, jak za starych czasów. Leo i Serafina też wpadną. Ucieszą się, jak przyjdziecie.
− Powiedziałeś w piątek? – Felix udał, że sprawdza coś w swoim wyimaginowym kalendarzu. Na widok tej pantomimy Enrique musiał mocno się powstrzymywać, by nie roześmiać się w głos. – Kurczę, ale pech! Akurat wtedy jemy podwieczorek z Hitlerami. Może innym razem?
Za te słowa zarobił kopniaka od siostry, której było wstyd, że robi jej obciach przed sąsiadami. Basty tylko uśmiechnął się lekko i zignorował słowa syna.
− Przyjdziemy. Jakieś wymagania dotyczące stroju?
− Daj spokój, Basty, nie znasz mnie? To zwykły grill. – Fabian sprawiał wrażenie zdumionego tym pytaniem.
− No nie wiem, Fabian, od kiedy pracujesz w biurze gubernatora, może twój gust się zmienił. Nigdy nie wiadomo.
− Zapewniam cię, że nie będzie nikogo z branży.
− Delgadów też zaprosisz? – zapytał Quen, przedzierając się przez gęste krzaki Elli i wychodząc za furtkę, żeby móc stanąć koło wuja. – Będzie niezręcznie.
− Nie wiem, dlaczego tak uważasz. Wszyscy znamy się od lat, to będzie dobra okazja, żeby odnowić kontakty.
− Ja spasuję, w piątek mam kołko teatralne – powiedział Felix, nawet nie zadając sobie trudu, żeby udawać zawód. Cieszył się, że ominie go to przedstawienie.
− Kółko jest w czwartek. – Jordan sprowadził go brutalnie na ziemię.
− A ty skąd możesz wiedzieć? – Felix zadał to pytanie, ale sam sobie na nie odpowiedział w głowie. Oczywiście, w końcu Guzman był wszędzie, nie zdziwiłoby go też, gdyby zapisał się na kółko małego biologa. Jordi uśmiechnął się tylko, widząc jego minę.
− Miło wiedzieć, że dzieciaki tak interesują się nauką i rozwojem – stwierdził Basty, patrząc jednak na nich podejrzliwie.
− Też tak myślę. Felix, mam nadzieję, że dołączyć na zajęcia kółka ONZ, przyda nam się ktoś z ciętym językiem. – Fabian wymienił krótkie spojrzenia z przyjacielem, który tylko spojrzał na syna, nie bardzo wiedząc, czy Felix ma odpowiedni temperament do tego typu zajęć.
− Jakiego znowu kółka ONZ? – Młody Castellano zerknął to na Fabiana, to na Basty’ego, to na Quena, który tylko wzruszył ramionami, bo też nie miał pojęcia, o co chodzi jego wujowi.
− Dowiesz się niedługo. – Fabian kiwnął mu ręką, wymienił uścisk dłoni z Sebastianem i odszedł do domu, który znajdował się po drugiej stronie ulicy.
Quen również się pożegnał, a Jordi mrugnął jeszcze oczkiem w stronę Elli, która nie mogła już chyba być bardziej czerwona na twarzy, po czym pobiegł za ojcem.
− I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – Felix nie mógł uwierzyć, że ojciec wpakował ich w ten cały grill z Guzmanami. Zapowiadało się na niezłe tortury.
− Daj spokój, wiem, że Silvia to zołza, ale Fabian jest w porządku. Jesteśmy sąsiadami, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy nie iść. – Basty patrzył na syna z lekkim zawodem. Myślał, że jest ponad to i umie zapominać o dawnych urazach, ale widocznie się mylił.
− Właśnie, Felix, ja chcę iść! Wieki nie widziałam się z Nelką i ona mnie już pewnie nie pamięta. – Trzynastolatka się naburmuszyła. Była zła na brata, że ośmieszył ją przed sąsiadem.
− Z Nelą, akurat! – Felix odchylił głowę do tyłu i roześmiał się w głos. – Kochasz się w tym gogusiu. Wytrzyj ślinę, bo ci aż cieknie pod maseczką.
− Tato! – zawyła wściekła, ale dla pewności wytarła brodę pod maseczkę. Na ten widok Felix roześmiał się jeszcze bardziej. – Wielkie, dzięki, Felix! Jesteś najgorszym bratem na świecie!
− Jestem najlepszym bratem na świecie! – krzyknął za nią, ale ona kopnęła go raz jeszcze w łydkę i ruszyła biegiem do domu.
− Felix, nie denerwuj siostry. – Basty skarcił syna, ale w gruncie rzeczy miło było widzieć, że przekomarzają się ze sobą tak po prostu, po bratersku. – Chodź na chwilę, chciałbym zamienić z tobą słówko.
− Nie przeproszę nikogo i nie będę żądał zwrotu gitary – uprzedził jego pytanie nastolatek, ale Basty tylko położył mu rękę na ramieniu, jakby chciał pokazać, że kompletnie nie o to mu chodzi.
− Muszę wiedzieć i chcę, żebyś był ze mną szczery. – Basty przybrał poważny ton. W tej chwili biła od niego charyzma godna zastępcy szeryfa. – Co wiesz na temat śmierci Julii Ortegi?
− Nic – odpowiedział, trochę zbyt szybko.
− Felix, jesteś moim synem i umiem w tobie czytać, jak w otwartej księdze. Kiedy pani Lopez de Vazquez pokazała wczoraj tę bransoletkę, wyglądałeś tak, jakbyś doskonale wiedział, co to znaczy i kto ją zakopał na El Tesoro. Chcesz mi coś powiedzieć?
− Czy to przesłuchanie? Jeśli tak, to chcę prawnika. – Próbował zażartować, ale z marnym skutkiem. Dał więc za wygraną. – Obiecałem.
− Synu, wiem, że przyjaźnisz się z Rosie, ale tu chodzi o morderstwo i gwałt. Zdajesz sobie z tego sprawę, że sprawca może nadal chodzić po miasteczku i krzywdzić inne biedne dzieci? – Basty zadał to pytanie, ale nie musiał. Felix doskonale zdawał sobie z tego sprawę i gdyby to od niego zależało, od razu wszystko by mu wyśpiewał. Powstrzymywała go przed tym tylko obietnica dana Rosie.
− Nie mam żadnych dowodów, tylko domysły.
− Masz świadomość, że Rosie oskarżyła wczoraj dyrektora o posiadanie dwóch rodzin? Praktycznie wytknęła mu romans z niepełnoletnią uczennicą, z którą założył drugą rodzinę. Może zechcesz mi powiedzieć coś na ten temat?
− Tato, nie pytaj mnie o to. Pogadaj z Rosie, może ciebie posłucha. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
− Na pewno z nią porozmawiam. Miałem nadzieję, że obejdzie się bez odznaki, ale wszystko wskazuje na to, że łączyły ją romantyczne relacje z ofiarą, była też osobą, która znalazła Julię na miejscu zbrodni. Jeśli Rosie nie zacznie mówić, może się to odwrócić przeciwko niej.
− Przecież nic nie zrobiła! – Felix się oburzył. Chcieli wymierzyć sprawiedliwość, a tymczasem wszystko obracało się przeciwko nim.
− Nieujawnianie informacji, które mogą pomóc w ujęciu przestępcy również jest przestępstwem. Jesteście tylko dzieciakami. Pozwólcie działać dorosłym i skupcie się wreszcie na nauce.
Po tych słowach zostawił syna w ogrodzie. “Jakby to było takie proste” – pomyślał Felix.

***

We wtorek Conrado przyszedł do szkoły nieco później, dokonywał ostatnich przygotowań do kółka przedsiębiorczości, które miało ruszyć od kolejnego tygodnia. Z zadowoleniem stwierdził, że udawało mu się godzić obowiązki w ratuszu z posadą nauczyciela i opiekuna czwartego roku. Mając w głowie zadanie, które zleciła mu Jimena, poprosił Lidię, żeby została dłużej po lekcjach i przyszła do jego gabinetu, bo chciał z nią porozmawiać. Nie wiedzieć czemu, czuł się za nią osobiście odpowiedzialny. Ona jednak nie chciała pomocy od nikogo i martwiło go, że to ją zgubi.
− Wróciłaś do domu? – zapytał bez ogródek, a brunetka odwróciła wzrok.
− Już panu mówiłam, że potrafię o siebie zadbać. Nie pana sprawa, gdzie mieszkam.
− Owszem, moja. Jestem twoim nauczycielem i moim obowiązkiem jest zgłaszanie takich sytuacji do odpowiednich instytucji. – Saverin postanowił wyłożyć kawę na ławę. Nie mógł dłużej ignorować problemu. Jeżeli ojciec Lidii nie domagał wychowawczo, należało to zweryfikować i przenieść dziewczynę w bezpieczne miejsce. – Tata cię bije?
− Czasem – odpowiedziała, zakładając ręce na piersi. – Rzadko – poprawiła się po chwili. – To na jego kolegów trzeba uważać.
− Dlaczego zrezygnowałaś ze stażu w lecznicy? Wasz projekt był bardzo dobry, szkoda by zmarnować taką szansę. – Conado zmienił temat, pytając o coś, co go nurtowało. Podczas stażu panna Montes mogłaby trochę zarobić, ale nie wykazała zainteresowania.
− Mam inne źródło dochodów. Proszę się o mnie nie martwić. Umiem sobie radzić – powiedziała to najbardziej pewnym siebie tonem, na jaki było ją stać.
− Nie wątpię, że potrafisz. Pytanie czy powinnaś? – Conrado przyjrzał się jej z troską. Miała taki zawzięty wyraz twarzy i tupała nogą, jakby się denerwowała. Nie chciał jej męczyć, ale nie mógł też przejść obok jej sytuacji obojętnie.
− Pracuję na siebie, jestem niezależna – pochwaliła się, ale w jej głosie dało się wyczuć nutę niepewności. Nie udało jej się zwieść Saverina.
− Wiem o twojej współpracy z Templariuszami. Nie nazwałbym tego byciem niezależną. Spłacasz dług. – Nie było to pytanie, ale stwierdzenie. W ciemnych oczach Lidii pojawiło się zdumienie.
− Skąd pan wie?
− Są dwa rodzaje ludzi, którzy pracują dla Templariuszy. Dłużnicy albo ludzie, którzy nie mają innego wyjścia.
− Są też tacy, którzy to lubią – dodała, bo na swojej drodze spotkała już kilku naprawdę nieprzyjemnych typów.
− Tylko sobie to wmawiają. Kiedy człowiek tak długo robi coś, co nie ma większego sensu, zaczyna sobie wmawiać, że tak właśnie powinno być. Wmawia sobie, że jest dobrze, żeby jakoś przetrwać.
− A co pan może o tym wiedzieć?
− Pracowałem dla Templariuszy, kiedy byłem nieco starszy od ciebie. – Tym stwierdzeniem wprawił ją w osłupienie. – Nie powtarzaj tego nigdzie, zniszczysz mi reputację – dodał teatralnym szeptem, ale uśmiechnął się dobrodusznie. – Nie robiłem wiele, papierkowa robota. Ale nie jestem z tego dumny.
− Po co mi pan to mówi? – Lidia nie rozumiała, do czego zmierza ta rozmowa. Już dawno pogodziła się z losem.
− Bo chcę, żebyś wiedziała, że masz wybór. To nie w porządku, żeby córka spłacała długi ojca. Długi, które zresztą cały czas rosną.
− Jest pan świetnie poinformowany – rzuciła z sarkazmem, zaciskając prawą dłoń w pięść. Czuła się upokorzona i zawstydzona. Nie wiedziała, skąd tyle o niej wiedział i dlaczego zadał sobie trud, by te informacje znaleźć, ale nie podobało jej się to.
− Pracuj w lecznicy. Zarobisz trochę, odłożysz na studia. – Conrado złożył jej propozycję i obserwował, jak jej oczy zamieniają się w małe szparki.
− Nie mogę, mam inne priorytety.
− A gdybym ci powiedział, że mogę spłacić dług twojego ojca? Że możesz uwolnić się od kartelu i żyć własnym życiem? – Propozycja Saverina była kusząca, ale ta wizja wydała się Lidii utopijna.
− Gdzie jest haczyk?
− Nie ma żadnego haczyka.
− Musi być. Zawsze jest gdzies ukryty haczyk. Jeżeli to jakaś dziwna wymiana... jeśli chce pan, żebym potem spłaciła panu w naturze...
− Lidio, proszę cię, już chyba ustaliliśmy, że nie jestem takim człowiekiem.
− Ostrożności nigdy za wiele. – Montes odwróciła głowę, lekko zawstydzona, że znów posądza go o niemoralną propozycję. − Dla ścisłości, w zamian za pomoc mam tylko pracować w lecznicy i pieniądze będę mogła zachować dla siebie?
− Oczywiście. Ale chciałbym pomówić z twoim ojcem. I jeśli to możliwe pomóc ci znaleźć odpowiednią rodzinę zastępczą. – Conrado musiał być z nią szczery, inaczej nie było mowy o jakimkolwiek porozumieniu.
− Już panu mówiłam, że wolę sierociniec od tych pożal się Boże rodzin zastępczych. Tam nikogo nie obchodzą dzieci. Chodzi tylko o pieniądze od miasta, żeby mogli chlać i ćpać na umór.
− Dlatego chciałbym osobiście nadzorować proces, jeśli wyrazisz zgodę. Nie będę cię zmuszał do niczego, czego nie chcesz. – Saverin wystawił w jej stronę dłoń, chcąc przypieczętować umowę.
Zawahała się, ale tylko przez chwilę. Spojrzała w ciemne oczy Saverina, które budziły w niej zaufanie. Uścisnęła jego dłoń pewnie i stanowczo, decydując się zawierzyć mu w tej sprawie. Coś jej podpowiadało, że jej nie zawiedzie. Kiedy jednak odprowadzał ją do wyjścia ze szkoły, coś zwróciło jej uwagę.
− Eric, co ty tu robisz? – zapytała Lidia na widok mężczyzny, który kiedyś zlecił jej małe zadanie. Miała wtedy pomóc mu zhakować telefon dyrektora. Spojrzała na Saverina zawstydzona na samo to wspomnienie, jakby bała się, że mężczyzna zaraz zrezygnuje z wcześniejszej umowy i nie będzie chciał jej pomóc.
DeLuna stał na szkolnym parkingu, nonszalancko opierając się o samochód należący do Saverina. Conrado szedł kilka kroków za Lidią i na widok kędzierzawego faceta w kraciastej koszuli, zatrzymał się, przypatrując mu się z uwagą.
− Gdybyś przyszła na lekcję informatyki, wiedziałabyś. – Santos przywołał swój najbardziej autorytatywny ton i skinął głową Conradowi. – Nie wiedziałem, Conrado, że teraz do twoich obowiązków należy odeskortowanie uczennic osobiście do domu. Uważaj, bo mogą z tego wyniknąć niezłe plotki.
− O czym ty mówisz, Santos? – Saverin zignorował ostatnie słowa mężczyzny, nadal próbując przetrawić informację o lekcji informatyki. – Skąd to masz? – Wskazał palcem na identyfikator w dłoniach DeLuny, który działał jak wejściówka do pracowni informatycznej i biblioteki. Kolor smyczy był taki sam jak u reszty grona pedagogicznego. Uczniowie nosili niebieską, podczas gdy nauczyciele czerwoną i mieli wyższe uprawnienia.
Lidia spoglądała to na jednego, to na drugiego, próbując rozszyfrować, skąd ta dwójka się zna i dlaczego Saverin użył imienia “Santos”, zwracając się do DeLuny. Eric wzruszył lekko ramionami, nie mogąc się powstrzymać przed złośliwym uśmiechem, kiedy patrzył w napiętą twarz Conrada.
− Możesz mi pogratulować nowej posady. Będziemy kolegami po fachu. Czy to nie zabawne? – DeLuna mrugnął oczkiem do Lidii, jakby szukał w niej sprzymierzeńca, ale ona była zbyt zajęta analizowaniem mimiki Saverina, by to zauważyć.
− Boki zrywać. – Conrado podszedł kilka kroków bliżej. – Jaja sobie ze mnie robisz?
− Gdzieżbym śmiał! – Eric pokręcił szybko głową, udając, że sam pomysł kłamstwa w takiej sprawie jest nie do przyjęcia. – Będziemy się spotykać częściej, niż myślisz.
Zasalutował żartobliwie, skinął głową Lidii i odszedł w stronę swojego auta, które stało nieopodal. Lidia patrzyła jak mięśnie Saverina napinają się pod elegancką błękitną koszulą, którą tego dnia włożył zamiast drogiego garnituru.
− Znacie się? – zapytała zaintrygowana, a on nie mógł wykrztusić słowa, patrząc, jak Eric odjeżdża z piskiem opon. – Chyba się nie lubicie.
− A co ty masz z nim wspólnego? – Conrado nagle otrzeźwiał, spoglądając na brunetkę z góry i oczekując wyjaśnień.
− Nic takiego, czasem widzę go na mieście. – Ta odpowiedź nie przekonała Conrada, więc postanowiła być z nim szczera. – Prosił mnie o jedną rzecz i zapłacił za jej wykonanie.
− Kradzież? – Conrado nie dbał w tej chwili o to, że jest niegrzeczny.
− Nie! – zaprzeczyła, trochę zbyt gwałtownie. – To nie było nic takiego. Zwykła przysługa.
− Lidio, chcę ci pomóc, ale jeśli będziesz zadawała się z tym człowiekiem...
− Mówię przecież, że to nic takiego. Poza tym Eric wydaje się w porządku.
− Wierz mi, nie jest tak. – Saverin potarł zmęczone oczy, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. Lidia obserwowała go, zaciekawiona jego reakcją. Zwykle nie tracił nad sobą panowania, ale teraz widziała wyraźnie każdy napięty mięsień jego ciała.
− Nie będę się pakować w kłopoty, obiecuję. – Lidia uniosła rękę jak do przysięgi, a on przypatrywał jej się, jakby nie do końca w to wierzył. Było jednak coś, o co jeszcze musiała go zapytać, bo nie dawało jej to spokoju. – Myśli pan, że Joaquin się na to zgodzi? Żeby wykupił pan długi mojego ojca?
− Porozmawiam z nim. Wbrew pozorom, czasem ma przebłyski zdrowego rozsądku.

***

22 sierpnia 2015 roku

Zajechał pod odpowiedni adres i sam nie wiedział, jakim cudem mu się to udało. Był w amoku przez całą kilkugodzinną drogę samochodem. W uszach mu dźwięczało i widział wszystko w nieostrych barwach. Rozwiązał krawat i rzucił go gdzieś na tylne siedzenie auta, czując, że zaraz się udusi.
− Z drogi – warknął, popychając jakiegoś człowieka, a ten patrzył na niego nieprzytomnie, nie wiedząc, co zrobić.
Wszedł do przestronnej hali, gdzie głowy pracujących odwracały się za nim zaciekawione.
− Nie możesz tam wejść. Odin... – Ktoś próbował go powstrzymać, ale miał to gdzieś.
− Odin może pocałować mnie w cztery litery.
Zamaszystym gestem otworzył drzwi na zaplecze, a potem kolejne do piwnicy, do której schodziło się krętymi schodami. W labiryncie pomieszczeń, lawirując między paletami z paczkami, w końcu odnalazł pomieszczenie, którego szukał.
− Otwórz drzwi. – Zarządził, a jeden z członków kartelu popatrzył na niego przestraszony. – Nie będę prosił dwa razy – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mężczyzna uchylił ciężkie metalowe drzwi i Joaquin wszedł do środka. Jego oczom ukazało się wilgotne zatęchłe pomieszczenie z betonu. Dźwięk drogich skórzanych butów rozchodził się po wnętrzu i odbijał echem od pustych grubych ścian.
− Jak miło, że zechciałeś mnie odwiedzić. Przyszedłeś na ploteczki? Nie mogę ci powiedzieć za wiele, rzadko wychodzę. – Związany mężczyzna zaśmiał się ironicznie. Starał się brzmieć twardo i jak pewny siebie, ale słychać było tylko wycieńczenie.
Villanueva zdjął marynarkę i podwinął rękawy koszuli. Chwycił za jedno z pustych krzeseł i przestawił je naprzeciwko mężczyzny przywiązanego do metalowego krzesła na środku pomieszczenia.
− Niech wszyscy wyjdą – zarządził Joaquin, a strażnicy obecni w piwnicy spojrzeli po sobie, nie wiedząc, czy wolno im to zrobić.
− Nie słyszeliście, co mówi szef? Wynocha! – warknął jeden z głosów i z cienia piwnicy wyłonił się Lalo Marquez, nadal posiniaczony po starciu z Conradem Saverinem sprzed kilku tygodni.
− To nie jest nasz szef, my odpowiadamy przez Odinem. – Jeden z uzbrojonych mężczyzn odważył się odezwać w imieniu wszystkich.
− Niech Odin nie zapomina, że mamy umowę. – Eduardo niemal wypchnął mężczyznę z piwnicy i zamknął ciężkie drzwi.
− Coś ty taki nie w sosie, Wacky? Cieżki dzień? – zapytał więzień, śmiejąc się ochryple. Jego gardło odmówiło mu posłuszeństwa i słychać było potem już tylko dudniący kaszel.
− Masz to, o co cię prosiłem? – zapytał Joaquin swojej prawej ręki, ignorując pytanie więźnia, ale nie przestając świdrować go wzrokiem.
− Tak, szefie. – Lalo wręczył mu skórzany neseser, który ten otworzył i wyjął z niego kilka przedmiotów.
− Każesz mnie milczeniem, to jakaś nowa metoda wychowawcza? – zapytał przywiązany mężczyzna. Był słaby, głowa kiwała mu się na boki. Nie spał od wielu dni i chociaż był wycieńczony i zmaltretowany, nie tracił poczucia humoru. – To dobrze. Od biadolenia Lala głowa mi już pękała. Gęba mu się nie zamyka.
− Tobie też. – Joaquin po raz pierwszy zwrócił się do niego bezpośrednio. – Humorek ci dopisuje. Chyba strażnicy obchodzą się z tobą zbyt łagodnie.
− Strażnicy? To moi kumple. Już się sobie zwierzamy, umawiamy się na piwo, kiedy stąd wyjdę. To fajne chłopaki. Mamy coś wspólnego − lubimy sobie poobgadywać szefa.
− Zabawne. – Joaquin nie wyglądał na ani trochę rozbawionego. Wyciagnął z nesesera strzykawkę i przygotował działkę. Z fiolki, która znajdowała się wewnątrz torby nabrał odpowiednią ilość płynu.
− Serio? Zamierzasz dawać sobie w żyłę tuż na moich oczach? Masz naprawdę dziwne podejście do tortur. – Mężczyzna uśmiechnął się blado kącikiem ust. Na jego twarzy widniało sporo siniaków i świeżych ran ciętych. Gdzieniegdzie pozastygała krew.
− Jesteś twardy, trzeba ci to oddać. – Joaquin po raz pierwszy od kiedy przekroczył próg piwnicy się uśmiechnął. Wpatrywał się intensywnie w więźnia, po czym wydał rozkaz Lalo. – Przytrzymaj go.
Marquez usłuchał bez wahania. Mężczyzna patrzył na Villanuevę nieprzytomnym wzrokiem, nie wiedząc, co ten ma na myśli. Szarpnął się kilka razy, kiedy Lalo złapał go za ramiona, ale nie mógł zbyt wiele zrobić, mając ręce przyklejone z tyłu mocną taśmą do krzesła. Poza tym był zbyt słaby.
− Co ty robisz? – warknął, dopiero teraz odzyskując dawny animusz. Oddychał głęboko i cały się sprężył, ale Marquez trzymał go mocno. – Jesteś chory, słyszysz mnie? Jesteś nienormalny!
− Być może. – Joaquin pstryknął kilka razy w strzykawkę tak, że kilka kropel wyciekło. – Ale to ty jesteś żywym trupem.
Lalo przytrzymał go mocno, przechylając jego głowę w bok. Joaquin zatopił płynnie igłę w szyi mężczyzny i wtłoczył do jego organizmu płyn. Mężczyzna skrzywił się z bólu, bo wkłucie było nieprzyjemne, ale tego, co nadeszło później, nie można było porównać z niczym innym. Ból tak wielki, że czuł jakby rozdzierano mu wnętrzności, jakby krew w jego żyłach była czystym ogniem, który trawi każdą komórkę jego ciała. Było to takie cierpienie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał w życiu, ból, który sprawiał, że miał wrażenie, że jego mózg zaraz eksploduje. I wtedy, kiedy instynktownie poczuł, że z tego bólu zaraz zemdleje, wszystko ustało, a po ciele rozszedł się przyjemny chłód. Poczuł ekstazę, zupełnie skrajne uczucie, którego nie mógł porównać z niczym innym i właściwie nawet nie chciał. O niczym innym nie myślał, wzrok mu się zamglił i nic już nie widział, ani Joaquina ani Lala, ani zimnej, ciemnej piwnicy. Osunął się w przyjemną nicość i zamknął oczy, pogrążając się w błogiej nieświadomości.
Joaquin schował wszystko do torby i nakazał Lalo puścić mężczyznę, którego głowa smętnie zawisła na tors. Wychodząc z piwnicy, obejrzał się jeszcze za siebie i powiedział cicho:
− Śpij słodko, Harcerzyku.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 15:38:47 24-10-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:30:02 30-10-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 088
LUCAS/JOAQUIN


5 lipca 2015

Z trudem podniósł głowę, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. Ostatnie co pamiętał to jak ktoś uderza go w potylicę i traci przytomność. To miejsce z tyłu głowy nadal pulsowało tępym bólem, ale był do tego przyzwyczajony, w terenie nieraz obrywał mocniej. Ku jego zdziwieniu nie znajdował się wcale w zatęchłej piwnicy ze szczurami, ale w ładnym, jasnym pokoju hotelowym. To zdecydowanie nie była codzienna sytuacja. Szarpnął ręką, ale miał ją przykutą do kaloryfera kajdankami. Jego własnymi zresztą, rozpoznał je, bo miał je w swojej torbie podróżnej. Na dużym łóżku w centralnej części pokoju rozsiadł się wygodnie mężczyzna, obracając coś w dłoniach i uśmiechając się do siebie z zadowoleniem.
− Agent Hernandez – powiedział z nutką kpiny w głosie – znów się spotykamy.
Chwilę zajęło Lucasowi rozeznanie się w sytuacji i rozpoznanie tego człowieka. Zrobił to bardziej po głosie aniżeli po wyglądzie. Widział go w końcu tylko raz w życiu i rozmawiał przez parę minut. Tego dnia zrezygnował z kominiarki, wyglądał schludnie, był ogolony i z nienaganną fryzurą. Na nosie miał śnieżnobiałą koszulę z podwiniętymi rękawami, przez co idealnie widać było jego tatuaż Marines na nadgarstku. W dłoniach obracał jego własną odznakę FBI.
− Bruno. – Lucas przypomniał sobie ksywkę członka kartelu. – Co za niemiła niespodzianka. Mogłeś wysłać zaproszenie, nie musiałeś od razu mnie porywać. – Ponownie szarpnął kilka razy kajdankami, ale był uziemiony. Nie pozostawało nic innego jak rozsiąść się wygodnie na miękkim dywanie i oprzeć o grzejnik. Przeczuwał, że zabawi tutaj kawał czasu.
− Tak jakoś wyszło, moi ludzie bywają dość nieokrzesani. Przepraszam za to. – [url= [link widoczny dla zalogowanych] pogłaskał się z tyłu głowy, mając na myśli brutalność swoich współpracowników, którzy musieli ogłuszyć Lucasa. – Trochę minęło od naszego ostatniego spotkania. Na pewno ucieszy cię fakt, że moi koledzy mają się dobrze, ale piłkarzy z nich nie będzie – roztrzaskałeś im porządnie kolana. Kto cię tego nauczył?
− Dziadek – odpowiedział Hernandez, właściwie nie wiedząc, dlaczego. Pamiętał, że kiedy razem z Lalo pojechali do Nuevo Laredo, by spotkać się z Los Zetas i wywiązała się walka, celował w nogi przeciwników, nie chcąc ich ranić czy zabijać.
− Stary Samuel Richmond. – Bruno zaśmiał się cicho sam do siebie. – W ogóle go nie przypominasz.
− Znasz mojego dziadka? – Lucas po raz pierwszy był zaintrygowany. Bruno odrzucił jego policyjną odznakę na łóżko, wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.
− Słyszałem o nim – odpowiedział enigmatycznie były Marines, a po chwili kompletnie zmienił tok rozmowy: – Co w tobie jest takiego, że wszyscy chcą cię mieć?
− Może to mój urok osobisty? – Lucas udał, że zastanawia się nad odpowiedzią, choć w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, o co Bruno go pyta. – A może chodzi o tę linię szczęki? – Potarł się wolną reką po lekkim zaroście. – Słyszałem różne komplementy, nawet to, że moją twarz musiał wyrzeźbić sam Michelangelo Buonarroti.
− Skromność jest przereklamowana. – Mężczyzna zaśmiał się cicho. – Może i jesteś urodziwy, ale bystry − niespecjalnie. Gdybyś był, nie wszedłbyś do paszczy lwa. Twardy sukinkot z tego Joaquina, co nie? – Były żołnierz zatrzymał się na środku pokoju i wpatrzył się w Lucasa, jakby oczekiwał potwierdzenia. – Słyszałem, że jest bardziej szurnięty od starego Corteza. O Kajtku można powiedzieć wiele rzeczy, normalnym bym go nie nazwał, ale dbał o swoich ludzi i nigdy nie ćpał na umór.
− Znałeś Cayetana Corteza? Też lubiłeś eksperymentować z misiami yogi? – Luke parsknął śmiechem. Sytuacja nie była zabawna, ale nic nie mógł na to poradzić. – Może przejdziesz do rzeczy i powiesz mi, co tutaj robimy? Rozumiem, że jestem jakąś kartą przetargową. Kto daje więcej za moją głowę?
− Agencie Hernandez! – Bruno ukucnął kilka kroków przed nim i pokiwał głową z uznaniem. – Może nie jesteś taki głupi, za jakiego cię brałem. Brawo! – Ponownie wstał, rozchylił zasłony na oknie i wyjrzał na zewnątrz. – Wiesz, co Templariusze robią z tajniakami?
− Zgaduję, że nic miłego. – Luke wywrócił oczami. Nie cierpiał, gdy ktoś zagadywał go nic nieznaczącymi historyjkami, zamiast przejść do rzeczy.
− Nie robią nic, bo nigdy się nie zdarza, żeby tajniak przeniknął przez ich szeregi. A przynajmniej do tej pory się nie zdarzało. Esteban Chavez o to dbał, Joaquin chyba już zapomniał, jaki jest główny cel kartelu i dał się podejść jak dziecko. Kwestią honoru jest ukaranie ciebie w należyty sposób.
− A wy chcecie wynegocjować odpowiednią cenę za moją głowę? – Luke przypatrywał się uważnie temu człowiekowi, który sprawiał wrażenie trochę rozbawionego a trochę znudzonego. – Kto daje więcej? Nie wyobrażam sobie, żeby FBI było w stanie zapłacić tyle, co Joaquin.
Bruno zasłonił zasłonkę i spojrzał na siedzącego na ziemi jeńca z góry. Wyglądał na zaskoczonego, ale zaraz potem się uśmiechnął.
− No nie, jednak jesteś głupszy niż myślałem. Powiem to tylko raz, więc zanotuj dobrze w swojej ślicznej główce: FBI ma cię głęboko w powarzaniu. Nie tylko nie zapłacą za ciebie, ani nie przyjdą cię odbić... Sami nam ciebie wydali.
Lucas zamrugał powiekami, wpatrując się w tego człowieka, ale jakby go nie widząc. Kilka zbłąkanych promieni słońca, którym udało się przecisnąć przez nieszczelne zasłony, oświetliło jego twarz, uwydatniając kilka zmarszczek wokół oczu. Mimo dość młodego wieku, wyglądał na doświadczonego przez życie. Hernandez poczuł, że kręci mu się w głowie, ale dobrze wiedział, że Bruno nie stroi sobie z niego żartów. W gruncie rzeczy wiedział, na co się pisał i zawsze istniało ryzyko. Nigdy jednak nie przypuszczał, że właśni ludzie się na niego wypną.
− Jason... zdradził? – zapytał, czując się oszukany. Jason Miranda był nie tylko jego przełożonym, ale też dobrym przyjacielem i partnerem, wiele razem przeszli i ufał mu bezgranicznie. A tymczasem on podał go Los Zetas na tacy.
− A myślisz, że skąd mieliśmy namiary na twój lot z Monterrey? Nawet te matoły z Los Caballeros Templarios nie miały pojęcia, że opuszczasz Meksyk. A Jason tylko czekał aż dostanie to, czego chciał, czyli receptury wynalazków Villanuevy. Wysłałeś mu je smsem? Niezbyt mądry ruch. Ale chyba już ustaliliśmy, że do najmądrzejszych nie należysz, więc czego ja się w ogóle dziwię? – Bruno zacmokał, jakby karał niedobrego szczeniaka za to, że zapaskudził mu drogi dywan. A Lucas teraz czuł się właśnie jak mały szczeniak, bezbronny i w beznadziejnym położeniu.
− Dlaczego mnie tu przywiozłeś, dlaczego od razu nie oddaliście mnie w ręce Joaquina? – zapytał po dłuższej chwili przerwy. Jego umysł pognał na zwiększonych obrotach, próbując zrozumieć, gdzie popełnił błąd.
− Skąd pomysł, że gdzieś cię przywoziłem? – Bruno uniosł brwi i założył ręce na piersi, zupełnie jakby prowokował swojego więźnia.
− Możesz uważać mnie za głupca, który zawierzył nieodpowiednim osobom i który sam wpakował się w tę sytuację, ale nadal mam doskonały zmysł orientacji. Poza tym w hotelach w Meksyku nie ma takich grzejników. – Lucas szarpnął nadgarstkiem i dało się słyszeć dzwonienie metalu. – San Antonio?
− Proszę, proszę, jednak cię nie doceniłem. Nie ma to jak w domu, prawda? – Bruno rozłożył szeroko ramiona. – Czuj się jak u siebie. Choć pewnie nie zabawisz tu długo. Gdyby to ode mnie zależało, od razu bym cię sprzedał Templariuszom, ale, jak wspominałem, zależy na tobie wielu ludziom. Na przykład Odinowi, czego nie mogę pojąć.
− Wasz szef chce mnie mieć? Przekaż mu, że nie jest w moim typie. – Luke’a zaintrygowała wzmianka o tajemniczym Odinie, który stał na czele Los Zetas.
− No tak, zapomniałem, że ty gustujesz w szatynkach, najlepiej takich około metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, piwne oczy, duży biust...
Luke poderwał się z miejsca ze złością, zapominając, że jest przypięty kajdankami. Upadł ponownie na ziemię, mogąc tylko się wściekać i sztyletować Bruna wzrokiem.
− Spokojnie, dziewczyna jest bezpieczna. Ariana prawda? – Mężczyzna udał, że coś sobie przypomina. – Nie jesteśmy z tych, co gwałcą i grabią, to takie w stylu średniowiecznym.
− Jeśli coś jej się stanie...
− Więc lepiej współpracuj, jeśli chcesz mieć tę gwarancję. Nie będziesz tutaj wiecznie. Rozkoszuj się tym miłym hotelikiem, póki możesz. I doceń naszą gościnność. Odin okazał ci łąskę, nie spieprz tego.

8 lipca 2015

Wykańczała go niepewność. Może się to wydać głupie, ale o wiele bardziej wolałby znajdować się w jakimś lochu, przykuty łańcuchami. Wiedziałby na czym stoi. Tymczasem Los Zetas byli zbyt... poprawni. Nie umiał tego inaczej ująć. Traktowali go zbyt łagodnie, a przynajmniej w jego odczuciu. Kilka kopniaków i siniaków to było nic. Dostawał porządne posiłki i mógł korzystać z toalety, ale te mentalne gierki były dużo gorsze od tortur fizycznych. Sprawiały, że zaczynał się zastanawiać, czy to wszystko to nie jest jedna wielka ściema.
Pilnowało go trzech strażników, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby czegokolwiek próbować w ich obecności. Byli masywni i chociaż był wysportowany i miał doświadczenie w walce wręcz, nie był głupi i umiał mierzyć siły na zamiary. Nie wygrałby z byłymi komandosami, nie miał szans. Mógł więc jedynie przesiadywać w czystym pokoju hotelowym i rozmyślać. A to były jedne z gorszych tortur, których doświadczył w życiu. Pokojówki nie przychodziły sprzątać, co tylko upewniło go, że hotelik, w którym się znajdował był albo opuszczony, albo Los Zetas je przekupili. Nie miał pojęcia, skąd kartel miał miejscówkę w San Antonio i tym bardziej napawało go to niepokojem. Tu już nie chodziło o wewnętrzne porachunki, ale o władzę nad eksportem do Stanów.
Bruno zjawiał się codziennie i zabawiał Hernandeza rozmową. Był intrygującym człowiekiem, z jednej strony bawiła go ta cała sytuacja i często naigrywał się z więźnia, ale jednocześnie zdawał się być jakby tym wszystkim znudzony. W gruncie rzeczy Luke zdążył wywnioskować, że Bruno chętnie go odwiedza. Może dlatego, że mógł sobie pozwolić na swobodne porozumiewanie się w języku angielskim, a może po prostu jego koledzy z kartelu nie grzeszyli intelektem, którego Lucasowi nie brakowało i dzięki temu mógł choć odrobinę zabić nudę. Kiedy zjawił się trzeciego dnia, nie wyglądał jednak na zadowolonego. Zamienił kilka słów ze strażnikami i położył przed Lucasem torbę z żarciem z restauracji fast food.
− Ostatnia wieczerza. Wcinaj, nie wiadomo, kiedy kolejny raz będziesz miał coś w ustach – powiedział, nie owijając w bawełnę i siadając na łóżku, skąd mógł doskonale obserwować Hernandeza.
− Kto wygrał przetarg? – zapytał policjant, od niechcenia odwijając papierek od burgera. Hotelowy pokój wypełnił się zapachem smażonej wołowiny.
– Wybacz, wiem, że pewnie musisz dbać o linię i takie tam, ale nie miałem czasu upichcić ci obiadku na parze. – Bruno wywrócił oczami, mylnie odczytując reakcję więźnia.
− Tłuste żarcie mi nie przeszkadza, kiedyś żywiłem się tylko tym, bo nie miałem czasu na nic innego. Ale dałbym się pokroić za drożdżówkę.
Spojrzał na Bruna takim wzrokiem, że ten przez chwilę myślał, że więzień żartuje. Kiedy nic na to nie wskazywało, komandos roześmiał się w głos.
− Uważaj, czego sobie życzysz. Nawet taki niewinny żart może się okazać dla ciebie zgubą.
− Jaki żart? – Lucas wgryzł się w burgera, udając, że nie wie, o co mu chodzi. – Potrzebuję dawki cukru, w przeciwnym razie mogę się zrobić nieprzyjemny.
Bruno tylko pokręcił głową, jakby nie brał jego słów na serio. Luke wzruszył ramionami, zatapiając zęby w kanapce, a w rzeczywistości myśląc o serniku Javiera. Jeśli jeszcze kiedykolwiek się zobaczą, musi koniecznie poprosić go, żeby mu go upiekł.
− Więc? Powiesz mi wreszcie, jaki jest wyrok? – Hernandez skończył jeść, zwinął papierek w kulkę i rzucił z dystansu do śmietnika w rogu pokoju. – Za trzy punkty – powiedział sam do siebie, kiedy kulka wylądowała gładko w środku. – Czy tam dokąd się udaję, nie będę się tak przeraźliwie nudził?
− Traktujemy się po ludzku, a ty nawet na to narzekasz? – Bruno nie znał agenta zbyt dobrze, ale jego sposób bycia mu imponował, choć nie zamierzał tego powiedzieć na głos. – Wracasz pod skrzydła Templariuszy.
− Długo to trwało. Nie mogliście dojść szybciej do porozumienia? – Luke zaśmiał się cicho i pociągnął łyk coli przez słomkę. – Więc, ile jestem warty dla Joaquina?
− Nie wiem. – Bruno z jakiegoś powodu poczuł się urażony samym tym pytaniem. – Wiem tylko, że Lalo Marquez bardzo cię nie lubi.
− Też by ciebie nie lubił, gdybyś sypiał z jego siostrą. – Luke powiedział to zdawkowym tonem, ale kiedy zobaczył minę Bruna, niemal zakrztusił się colą. – Nie mów, że spałeś z Marią Elisą? – Kiedy komandos nie odpowiedział na to pytanie, Hernandez uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Chyba jednak mamy więcej wspólnego niż nam się wydawało.
− Cieszę się, że humor cię nie opuszcza. Możesz zgrywać teraz wielkiego gieroja, ale jeszcze zatęsknisz za nami. Kiedy Templariusze z kimś kończą, nie zostawiają niczego.
− Tak jak z twoim bratem? – Hernandez oparł się nonszalancko o kaloryfer i wpatrzył się w siedzącego naprzeciwko niego Bruna. – Słyszałem, że Lalo się z nim rozprawił. Nie rozumiem więc, dlaczego się z nimi układasz.
− Nie chodzi o to, czego ja chcę, a co jest najlepsze dla organizacji. – Żołnierz wstał i odwrócił się od Lucasa, który jednak zdążył zauważyć jego wściekłą minę i napięte ramiona.
− No tak... Odin każe, sługa musi. Kim w ogóle jest ten cały Odin? To jakiś drugi Pablo Escobar? Nikt, kogo pytałem, nie umiał odpowiedzieć mi na to pytanie. Kto to? Czy Odin to jego prawdziwe imię czy ksywka? Skąd działa? Jest stary czy młody? To Meksykanin czy Amerykanin? Dlaczego sieje zamęt i nie pokaże się jak prawdziwy mężczyzna, tylko chowa się za plecami innych?!
Ostatnie zdanie wypowiedział z prawdziwą wściekłością. Nie wytrzymał i napięcie, które rosło w nim od kilku dni wreszcie uleciało. Rzucił papierowy kubek z colą o przeciwległą ścianę. Napój rozprysł się na wszystkie strony, plamiąc ścianę w kanarkowym kolorze. Bruno otarł policzek wierzchem dłoni, bo kilka kropel napoju odprysło w jego stronę. Spojrzał na Hernandeza, trochę zdumiony tym wybuchem, a trochę rozbawiony, że mimo wszystko udaje się go złamać.
− Nie twoja sprawa, kim jest Odin i co robi. Ciesz się, że okazał ci łaskę.
− Łaskę? Wciąż to powtarzasz. A ja kiedy słyszę “Odin” widzę małego żałosnego człowieczka, który chowa się za spódnicą mamusi i woli wysługiwać się tępymi osiłkami.
Za te słowa oberwał policzek, na tyle mocny, że głowa odskoczyła mu w bok i uderzyła w rurę od grzejnika.
− Lojalność godna podziwu – mruknął, rozcierając sobie wolną ręką obolałe miejsce. − Co takiego zrobił dla ciebie Odin, że tak go chronisz? Żal mi ciebie, bo facet ewidentnie trzyma twoje jaja w garści i nic nie możesz na to poradzić.
− A co taki gringo jak ty może wiedzieć? – Bruno zignorował przytyki do swojej męskości. – Kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, od razu widziałem, że jesteś z wyższych sfer. Ta wyniosła mina, sposób w jaki chodzisz i mówisz. Nigdy tak naprawdę nie zrozumiesz, jak to jest walczyć o przetrwanie każdego dnia. Odin to rozumie.
Lucas przyglądał mu się z dołu, uważnie badając jego wyraz twarzy i żałując, że nie posiada umiejętności profilierskich Emily. Ona by go złamała. Ale nawet po tych kilku miesiącach przyjaźni z panią Guerra, Luke był w stanie dostrzec kilka ważnych rzeczy. I kiedy dokonał tego odkrycia, poczuł przemożną ochotę, by się roześmiać. Nie zrobił tego jednak, ale zamiast tego na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.
− Nie masz pojęcia, kim on jest – stwierdził, nagle to sobie uświadamiając. – Żaden z was. – Spojrzał po wszystkich strażnikach w pomieszczeniu, którzy pilnowali wyjścia. – Odin to legenda, duch. Tylko to trzyma was w ryzach i pozwala unikać walki o władzę, tak jak u Templariuszy. To zwykły gość, który wymyślił bajeczkę, żebyście robili, co wam każe. Ten cały mistycyzm was kiedyś zniszczy.
− Nic nie wiesz. – Mężczyzna pokręcił głową, jakby sam od siebie oddalał te słowa. – Odin to my. To ja i oni. – Bruno wskazał na swoich ludzi przy drzwiach.
− Masz rację, nie wiem i nie pojmuję, jak można wierzyć w ten stek bzdur. Zawsze ktoś pociąga za sznurki. Nie rozumiecie, że gość tworzy iluzję, że to wy sami za siebie decydujecie? Powiem ci coś, co objawi ci prawdę, przyjacielu. – Luke wychylił się lekko do przodu i zniżył głos do szeptu. – Odin nie istnieje. Gdyby naprawdę istniał, nie bałby się sobie pobrudzić rąk. Powiedz mi, Bruno, jak to jest być marionetką w rękach człowieka-widmo?
Były komandos przeszedł szybko kilka kroków, które dzieliły go od Lucasa i wyglądał tak, jakby miał zamiar ponownie go uderzyć. Zacisnął szczękę, a na jego prawym przedramieniu uwidoczniły się żyły, kiedy napiął wszystkie mięśnie. Opamiętał się jednak i uspokoił, jakby nagle zdał sobie sprawę, że nic nie wskóra. Przeczesał włosy palcami i odezwał się dopiero po kilkunastu sekundach.
− Ten człowiek-widmo właśnie zdał sobie sprawę, że nie jesteś mu do niczego potrzebny. Oddaje cię w ręce Templariuszy, dokładnie wiedząc, jaki los cię czeka.
− Właśnie o tym mówię: skubaniec nie ma jaj, by sam mnie wykończyć i dać przykład swoim ludziom. Nie wiem, jak u was w Meksyku, ale tam, skąd pochodzę, na takich facetów mówimy “tchórze”.
Bruno nic nie powiedział, tylko gapił się na niego instensywnie. Zerknął na zegarek i kiedy zdał sobie sprawę, że już późno, dopiero się odezwał.
− Już czas. Jakieś ostatnie słowa?
− Właściwie to mam jedno pytanie. – Luke odczuwał satysfakcję, że udało mu się chociaż trochę zatrząść organiczonym światem Los Zetas. – Jak ci naprawdę na imię? Pytam poważnie.
Bruno wyglądał, jakby nikt od dawna go o to nie zapytał. Był oburzony samym faktem, że więzień śmie być tak arogancki. Pozostawił to bez komentarza i zarządził strażnikom, by odkuli Lucasa i zarzucili mu na głowę czarny worek. Hernandez dał się im złapać pod pachy i zanim ciemność wypełniła jego świadomość, zdążył jeszcze powiedzieć ostatnie słowa:
− Masz rację, nieważne jak się nazywasz. Ważne, żebyś to ty zapamiętał moje imię. Bo wierz mi, Lucas Hernandez będzie tym, który wsadzi cię za kratki. To jedyna rzeczy, o którą możesz być spokojny.

9 lipca 2015
− Cholera, szef nas zabije. Nie powinniśmy go powiadomić?
− Zamknij się, bo ty będziesz następny.
− Ale...
Trzask i jęk sprawiły, że Lucas podniósł lekko powieki. Bruno nie żartował, wygody i ciepłe posiłki się skończyły. Zupełnie jakby warunki zmieniły się z chwilą przekroczenia granicy. Nie musiał być przytomny po drodze, by wiedzieć, że wraca do Meksyku. Charakterystyczny zapach wypełnił jego nozdrza i dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Również głos jednego z kłócących się nie był mu obcy.
− Kopę lat, Lalo. – Zdobył się na przywitanie. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do jaskrawego światła z lampy, mógł spojrzeć w znienawidzoną twarz Marqueza, a towarzyszył mu śmieszny człowieczek z tatuażem na szyi. – Auć, to musiało boleć – wymsknęło mu się, kiedy jego wzrok padł na nieznanego mu wcześniej Templariusza. – Kazali ci zrobić tę dziarę, czy sam chciałeś ją mieć w takim miejscu?
− Zamknij dziób, gringo! – Lalo walnął go w twarz od niechcenia tak, że zachwiał się na drewnianym krześle, do którego był przywiązany linami.
− Jak zwykle gościnny i kulturalny – rzucił z sarkazmem, wypluwając z ust trochę krwi. – Uważaj na zęby, bo przyślę ci rachunek od mojego dentysty. Opieka stomatologiczna nie należy do najtańszych, a wbrew pozorom, nawet tajniakom nie płacą za dużo.
− Jak cię obedrę ze skóry, to ci nie będzie do śmiechu. – Marquez wyglądał, jakby dostał piany na ustach. – Mówiłem Wacky’emu, że będą z tobą same problemy. Wszystko zaczęło się pieprzyć, od kiedy wszedłeś w nasze szeregi. Wiedziałem, że tak będzie, ostrzegałem go. Ale nie, wolał słuchać tego gnojka Huga, który za ciebie ręczył. Gdyby to ode mnie zależało, obu bym was powiesił za jaja na moście.
− Ale nie zależy od ciebie. Nie masz ostatniego słowa. – Luke pokusił się o drwinę, czując, że chociaż wszystko go bolało i Templariusze zdecydowanie nie zamierzali go oszczędzać, to przynajmniej tutaj zna obowiązujące reguły. – A myślałby kto, że jako prawa ręka Joaquina, powinieś móc podejmować decyzje w jego imieniu. Ah... – Luke udał, że nagle coś sobie przypomniał. Sprawiało mu dziką radość granie na nerwach Eduardowi. – Zapomniałem, że nie jesteś jego prawą ręką. Gdybyśmy chociaż wiedzieli, kto nią jest... Zaraz, zaraz... Chyba właśnie na nią patrzysz.
Roześmiał się głośno, zdając sobie sprawę z absurdu tej całej sytuacji. Człowiek z tatuażem na szyi spoglądał to na rechoczącego i zakrwawionego Hernandeza, to na Lalo, który desperacko usiłował udowodnić, że ma tu coś do powiedzenia.
− Tak, Lalo, przyznaj to. Joaquin mianował mnie swoją prawą ręką. Ty miałeś być tylko chłopcem od czarnej roboty. Musiałeś przecież zdawać sobie z tego sprawę. Kiedy pojechaliśmy na spotkanie z Los Zetas, to ja miałem prowadzić negocjacje. A ty jak zwykle wszystko spaprałeś. Twierdzisz, że od początku mnie podejrzewaleś? Że rozmawiałeś z Joaquinem? Wow, Lalito, musisz mieć naprawdę zero posłuchu u szefa, skoro nie rozważył tak poważnego zagrożenia. Może w twoich ustach brzmiało to jak żart?
Lalo rozzłoszczony znów go uderzył, tym razem mocniej i z drugiej strony. Lucas zdecydowanie wiedział, jak go podejść.
− Teraz też cię nie posłucha. Dlatego wziąłeś sprawy w swoje ręce? – Luke kontynuował, doskonale wiedząc, jak podejść Marqueza, by wytrącić go z równowagi. – Joaquin nie wie, że tutaj jestem, prawda? Inaczej już dawno by tu był. Nie odzywa się do ciebie? Macie ciche dni?
− Stul pysk! – Lalo wyciągnął zza pasa nóż myśliwski, dopadł do Luke’a i przyłożył mu go do krtani, drugą ręką, odchylając jego głowę za włosy do tyłu.
− Wykończ go, Lalo! – krzyknął ktoś z tyłu pomieszczenia, a jego głos potoczył się echem po pustym wnętrzu magazynu.
− Tak, zrób to! Ten nędzny szczur zapłaci za zdradę. Wacky był dla niego za miękki – zgodził się inny Templariusz.
Lucas patrzył prosto w oczy Lala i nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Ci ludzie, którzy ich otaczali, zdawali się wątpić w Joaquina, ale Lalo wiedział lepiej – jeśli przekroczy zakres swoich kompetencji, Villanueva nie będzie miał dla niego litości. Już i tak od dawna był wobec niego podejrzliwy.
− Widzę Lalo, że masz lojalnych przyjaciół wśród kartelu. – Hernandez czuł zimną stał na szyi, ale postanowił ją zignorować. – Ciekawe czy wiedzą, komu ty jesteś lojalny.
− O czym on mówi, Marquez? – Gość z tatuażem wydawał się być podejrzliwy. – Chcesz nam o czymś powiedzieć?
− No, Lalo, powiedz im. O swoim układzie z człowiekiem, który przyczynił się do upadku ich dawnego mistrza.
Gringo bredzi. Nie słuchajmy tego psa, dajmy mu nauczkę – odezwał się jeden z mężczyzn z tyłu, a inni pokiwali głowami.
− Hej, chłopaki, przecież pamiętacie El Panterę, prawda? Był on dla was kimś w rodzaju wielkiego mistrza zakonu, prawda? Tym, kim dla prawdziwego zakonu Templariuszy był Jakub de Molay? Jeden spalony na stosie za herezję, drugi – zasztyletowany na spacerniaku. − Kolejny policzek od Lala zapiekł go, ale był też dowodem na to, że mężczyzna zaczyna się bać.
− O czym on gada, Lalo? Co to ma znaczyć, że pracujesz dla kogoś z zewnątrz? Kogoś, komu mogło zależeć na śmierci El Pantery? – Człowiek z tatuażem wpatrywał się intensywnie w Marqueza, który pobladł i wyglądał jakby miał zaraz udusić Hernandeza gołymi rękami, zapominając o ostrym nożu, który nadal trzymał mu na gardle.
− Trochę lekcji historii nikomu by nie zaszkodziło. Opowiem wam o zakonie Templariuszy. Jestem pewien, że do szkoły raczej nie było wam po drodze. – Hernandez uśmiechnął się lekko, zwracając się bezpośrednio do gościa z tatuażem, a potem wyszeptał już tak, by tylko Eduardo mógł go usłyszeć. – Ty im powiesz, czy ja mam to zrobić?
− Wszyscy mają stąd natychmiast wyjść. Ale już! – krzyknął Marquez, a Templariusze spojrzeli po sobie niespokojnie. – Ogłuchliście?
− Ale co z Wackym? Nie powinniśmy go powiadomić?
− Szef ma ważniejsze sprawy na głowie. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Dwóch mężczyzn opuściło piwnicę z lekkim oporem, a niziutki Templariusz został, sam nie wiedząc po co.
− Dobrze się z nim zajmij, Chicle, niech pożałuje, że zadarł z Wackym i z nami.
− Tak jest. – Niski facet nazwany Chicle przyjął od Lala nóż myśliwski. – Po twarzy też?
− Słucham?
− Trochę szkoda. – Chicle przyjrzał się twarzy Hernandeza, jakby zastanawiał się, jak tu go torturować, by twarz pozostała nietknięta. – Ładny jest.
− Nie jesteś tu po to, żeby wzdychać to tego gliny, tylko żeby dać mu nauczkę. Chryste, z kim ja pracuję. – Lalo wyglądał na zdenerwowanego. Wyrwał Chicle swój nóż i zamachnął się na Hernandeza.
Lucas syknął z bólu, niemal podskakując na krześle, kiedy ostrze przecięło mu skórę w okolicy obojczyka. Spojrzał na Lalo z nienawiścią, chyba nikogo w życiu tak nienawidził jak jego. Nawet Evy Mediny.
− Jak wrócę, ma błagać o litość – warknął Lalo, po czym wyszedł zostawiając ich samych.


11 lipca 2015
Jeśli sądził, że Lucas będzie błagać, to grubo się mylił. Hernandez był twardy i z gorszych opałów wychodził już cało. Był też uparty jak osioł, cecha, której nie cierpiał u niego Javier, a która pozwalała mu przetrwać w najgorszych sytuacjach. Nie poprosiłby o litość, nawet gdyby konał z pragnienia.
Wiadro zimnej wody chluśnięte prosto w twarz z samego rana to jedyna porcja na jaką mógł liczyć. Nie odczuwał jednak głodu, a jedyne czym się żywił to wyraz złości w oczach Lala, kiedy nie szczędził mu złośliwych komentarzy.
− Trzeba cię było zabić, kiedy miałem okazję – syknął Marquez przez zaciśnięte zęby, po raz pierwszy od dawna czując przewagę nad Hernandezem.
− Nawet to ci się nie udało. – Lucas był pobity, ale humor nie przestawał mu dopisywać. Każdy cios od Lala był jak paliwo, które go napędzało. – Sam ci się pchnąłem pod lufę, a i tak to spartaczyłeś.
Marquez warknął wściekle, odrzucając w kąt swój nóż i przewracając stolik. Nawet teraz wypominał mu, że kiedy planował zabić Jaime Sotomayora, siostrzeńca Huga, Luke zachował się jak bohater i wyszedł z tego cało.
− Posprzątaj to! – warknął Marquez w stronę Chicle, który w fartuchu jak rzeźnik przypatrywał się tej całej scenie z boku.
− Pozdrów Joaquina, niech mnie w końcu odwiedzi! Ty już zaczynasz przynudzać! – Krzyknął za nim Hernandez, ale dał się słyszeć tylko trzask zamykanych drzwi na górze.
Chicle podszedł, by podnieść stolik i wszystko, co z niego pospadało.
− Naprawdę niczego się nie boisz – powiedział Templariusz, a w jego głosie dało się słyszeć podziw, za co szybko się skarcił.
− Boję się wielu rzeczy – odpowiedział mu Lucas zdziwiony, że ktoś może myśleć inaczej. – Boję się tych wielkich tarantul, których u was jest na potęgę. Boję się turbulencji w samolocie i mojej matki, kiedy każe mi zjeść wszystkie warzywa z talerza. Ale Lalo? Lalo akurat się nie boję.
− Jak uważasz. – Chicle wzruszył ramionami i podniósł ze stołu tomik poezji. – Gdzie skończyliśmy?
− Poemat drugi, spróbuj od początku.
− Myślisz, że mogę się nauczyć?
− Masz chęci, a to najważniejsze.
− Kumple mówią, że to głupota.
− Cóż, jeśli wszyscy twoi kumple są jak Lalo, to oni są głupkami. Każdy może nauczyć się pisać i czytać, wystarczy odrobina samozaparcia. Przystojny nauczyciel to gratis – dodał, siląc się na żart. – Spróbuj raz jeszcze.

12 lipca 2015
− To dzisiaj, prawda? Przedstawienie w szkole? – Lucas wpatrzył się w sufit, jakby sobie wyobrażał, że znajdzie tam okno, przez które będzie mógł się wydostać. Pomyślał o Arianie, na pewno zabrała na przedstawienie Oscara. Pamiętał, jak kiedyś jeździli na Broadway oglądać spektakle i jaka była wtedy szczęśliwa. A jemu wystarczyło widzieć ją szczęśliwą, niczego więcej nie potrzebował.
− Zgadza się. Szef na pewno tam jest, jego siostra gra główną rolę. – Chicle uważnie studiował poezję Nerudy. – Śpiewasz?
− Ja? – Luke roześmiał się cicho. – Pod prysznicem. Nie wyobrażaj sobie niczego!
− Przecież nic nie mówię. – Templariusz się zawstydził.
− Wiem, że masz kosmate myśli.
− Dlaczego nie wyjechałeś wcześniej? – To pytanie wymsknęło się z wytatuowanego gardła, choć wcale nie zamierzał go zadać. – Mogłeś uciec i nikt nigdy by się nie dowiedział.
− To nie takie proste. – Luke zastanowił się nad tym. Prawdą było, że myślał o tym od dawna, wmawiał sobie, że to jeszcze nie czas, bo musi wykonać zadanie, ale nie była to do końca prawda. Przeciągał swój pobyt w Valle de Sombras z wielu powodów, kupował sobie czas, myśląc, że ma drugą szansę u Ariany. Próbował wspierać Oscara, który dopiero co odnajdywał się w nowej rzeczywistości. Miał tutaj przyjaciół i sama świadomość, że Magik by się na niego obraził, gdyby wyjechał, była nie do zniesienia. No i brakowałoby mu porannego joggingu z Emily, która od kiedy jest w ciąży, musiała się bardziej oszczędzać, ale rozmowy z nią i tak zawsze potarfiły go uspokoić. Dzieciaki z Pueblo de Luz go potrzebowały, musiał ich ochronić, żeby nie pakowali się w kłopoty. Wmawiał sobie wiele z tych rzeczy, ale prawdą było, że sam nie potrafił tego wyjaśnić, ale jakaś część jego usilnie potrzebowała rozgryźć Joaquina Villanuevę. Dlatego przekładał wyjazd i przeciągał to, co nieuniknione.
Z rozmyślań wyrwało go skrzypienie drzwi u góry i przyspieszone kroki.
− Chicle, walnij mnie raz a porządnie. Nie dawaj im pretekstu.
− Ale...
Luke rzucił Templariuszowi takie spojrzenie, że ten zrezygnowany uszanował jego decyzję i walnął go z całej siły tak, że mroczki pojawiły mu się przed oczami.
− Poczekaj tutaj, zobaczę, kto to. – Chicle wyleciał szybko do góry, by powitać gości. Nawet przez echo i grube ściany Lucas był w stanie rozpoznać charakterystyczny stukot butów.
− Dobrze, Chicle, bardzo dobrze. – Usłyszał głos jednego z Templariuszy, który pochwalił swojego kolegę, a sam przesunął się w wejściu, by przepuścić nikogo innego jak szefa we własnej osobie.
− Zdziwiony? – zapytał Joaquin, zatrzymując się w połowie drogi między wejściem a drewnianym krzesłem pośrodku pomieszczenia.
− Nie za bardzo. Słychać twoje buty z daleka – mruknął Hernandez, wpatrując się w ładne drogie wizytowe buty z włoskiej skóry. Czasami miał wrażenie, że Joaquin ma parę na każdy dzień roku. – Bardziej jestem zaszczycony, że wreszcie raczyłeś się pojawić.
− Co to ma być? – warknął Joaquin, podchodząc bliżej. W świetle lampy Lucas dostrzegł złość na jego twarzy. – To stare rany. Od jak dawna tu jest?
− Szefie, nie chcieliśmy cię martwić...
− Tak, woleliśmy najpierw się upewnić...
− Czego upewnić? Że to rzeczywiście Hernandez a nie jakiś frajer z jego twarzą? – Villanueva spojrzał po swoich ludziach jak na idiotów. – Benito Alva dostał gębę Dimitria Barosso od jakiegoś konowała od powiększania cycków, więc pomyśleliście, że ktoś mógł zechcieć zrobić sobie maskę Harcerzyka? – W głosie szefa kartelu pobrzmiewała jawna drwina.
− To nie tak, Wacky. – Jeden z jego ludzi odezwał się w imieniu wszystkich, trochę zirytowany jego protekcjonalnym tonem. – Nie chcieliśmy zawracać ci głowy. Już i tak miałeś sporo, z Caroliną i Astrid...
− Przestań chrzanić, od razu widać, że to robota Lalo. – Wacky po raz pierwszy przy wszystkich otwarcie skrytykował Marqueza. – Gdzie on właściwie jest? Sam mnie tu przysłał i nie raczył się pojawić. – Rozejrzał się po wszystkich, ale członkowie kartelu pokręcili głowami, dając mu do zrozumienia, że nie wiedzą, gdzie podziewa się Eduardo Marquez. − Mówiłem wam już, że prywatne porachunki możecie załatwiać po pracy. Możecie przekazać Lalo, że w nosie mam to, czy Hernandez pieprzy jego siostrę, matkę czy babcię. Macie zawsze przychodzić z tym najpierw do mnie, zrozumiano?
− Tak jest, szefie – odezwali się wszyscy chórem.
− No, wreszcie ktoś tutaj zachowuje się rozsądnie. – Lucas, gdyby nie miał związanych dłoni, pewnie by zaklaskał.
Po chwili pożałował swoich słów, bo Joaquin nie zamierzał być łagodny. Podszedł do niego z prędkością błyskawicy i wymierzył mu cios prosto w nos.
− Bawi cię to? Cały czas cię to bawiło? – warknął, przyciągając go do swojej twarzy za kark i wbijając boleśnie palce w skórę.
− Niezmiernie. – Luke zdążył tylko lekko się uśmiechnąć, co sprowokowało Joaquina. Wymierzył mu jeszcze kilka ciosów, ale Hernandez nie przestawał się uśmiechać. – Cały czas miałeś mnie pod nosem. Serio, niczego nie podejrzewałeś?
Villanueva odrzucił go do tyłu jak szmacianą lalkę, a krzesło na którym siedział przewróciło się. Obił sobie boleśnie bok. Joaquin nie zamierzał się tłumaczyć, nie mówił nic, nie próbował się usprawiedliwiać i twierdzić, że doskonale zdawał sobie ze wszystkiego sprawę, że trzymał rękę na pulsie. Nie miało to najmniejszego sensu.
− Wreszcie coś się dzieje. Myślałem, że umrę z nudów, kiedy Lalo tu przychodził. – Hernandez leżał na boku i czuł ból żeber, ale bynajmniej nie od upadku, a od śmiechu, którego nie mógł powstrzymać. Templariusze obecni w magazynie byli niespokojni. Chicle niemal zamknął oczy, nie mogąc patrzeć, jak jego nowy znajomy daje szefowi pretekst do wymierzenia kary. – Zastanawiałem się, dlaczego nie zabiliście mnie na lotnisku albo dlaczego kazaliście Los Zetas przywieźć mnie tutaj z powrotem. To taki wasz pokaz siły? Tak z początku myślałem. Ale od kiedy tu jestem, jedno nie daje mi spokoju. Czujesz ten zapach?
Wacky zatrzymał się nad nim, nie rozumiejąc, co ma na myśli. Rozejrzał się po swoich ludziach, jakby oczekując odpowiedzi. Wszyscy wzruszyli ramionami, choć niektórzy poruszali nozdrzami, jakby wyczuwali charakterystyczną woń.
− Żona Rafaela trzymała tu kiedyś kwiaty – wyjaśnił Chicle, widząc, że reszta członków kartelu nie umie poskładać tego do kupy. – To dziwne, ale ja też to czuję.
− Chryzantemy. Obrzydliwy zapach. Nigdy go nie cierpiałem, przywodził mi na myśl pogrzeby. – Lucas skrzywił się na wspomnienie zapachu tych kwiatów, zwykle kojarzonych z grobami i cmentarzem. – Zupełnie jakbyście szykowali mi pogrzeb.
− Jeśli myślisz, że po tym wszystkim tak po prostu cię zabiję, jesteś w błędzie. – Tym razem to Joaquin się roześmiał. – Nie, mój drogi, musisz pożałować tego, że zadarłeś ze mną i z moją rodziną.
− Rodziną? – Lucas całkowicie się zatracił. Spróbował wstać, ale przez śmiech nie było to łatwe. – Jaką rodziną? Nie masz rodziny, nie masz bliskich. Wszyscy cię opuścili. Jeśli nazywasz tę grupę szumowin swoją rodziną, to jesteś gorszy niż mi się wydawało.
− Tak, bo ty jesteś lepszy? – Joaquin też nie pozostawał mu dłużny. – Od dziesięciu lat latasz za dziewczyną, która ma cię gdzieś i woli takie zero jak Sergio. Sergio Sotomayor, czy masz pojęcie jakie to jest uwłaczające być gorszym od niego? Od faceta, który zostawił ciężarną żonę z małym dzieckiem, tuż po tym jak umarła jej matka? Być gorszym od niego, to upaść już tak nisko, że nie ma powrotu. – Villaueva był z siebie dumny. – Widziałem ją dzisiaj. Ładnie wyglądała. Promieniała. Widać mieszkanko z doktorkiem jej służy.
Lucas zerwał się z miejsca, mimo że wcześniej było to dla niego za trudne. Nie zastanawiał się już nad niczym tylko natarł na Joaquina głową jak rozjuszony byk, nadal mając związane ręce i będąc przywiązanym do krzesła. Przyszpilił Villanuevę do ściany, a ten jęknął z bólu, kiedy poczuł mrowienie w kręgosłupie. Złapał zgiętego wpół Hernandeza i wymierzył mu kilka ciosów łokciem w plecy. Lucas nie poddał się łatwo. Zaczęli się obijać po pomieszczeniu, a reszta Templariuszy nie wiedziała, czy ma zainterweniować i pomóc szefowi, czy może ma stać i obserwować. Raczej woleli się nie mieszać, by nie narażać się Joaquinowi, któremu ponownie udało się przewrócić Lucasa, przez co krzesło, do którego był przywiązany, połamało się na małe kawałeczki. Luke był wolny i wreszcie mógł pokazać co potrafi. Wspomnienie o Arianie podziałało na niego jak płachta na byka. Zacząl okładać Joaquina na oślep, mimo że miał niewiele siły w mieśniach. Przypływ adrenaliny był ogromny. Kiedy na zbyt wiele sobie pozwolił, reszta członków kartelu wreszcie ruszyła do przodu, by pomóc swojemu przełożonemu. Odciągnęli więźnia, nie bez trudu, bo był silny i w tej chwili nieobliczalny. Joaquin sięgnął po butelkę po piwie, która stała na stoliku i rozbił ją Luke’owi na głowie, sprawiając, że ten padł na betonową posadzkę, po drodze rozcinając sobie jeszcze czoło o stolik i stracił świadomość. Villanueva jednak był w amoku i na tym nie poprzestał. Ukucnął nad nim i wymierzył mu jeszcze kilka solidnym ciosów, a następnie zamachnął się rozbitę butelką, gotów to zakończyć.
− Szefie! – zawołał Chicle, wpatrując się ze strachem w Joaquina, całego umazanego krwią, który klęczał nad nieprzytomnym policjantem, z ręką zastygniętą w górze. Rozbite szkło wbijało mu się w i tak już opatrzoną bliznami dłoń, a krew spływała mu po przedramieniu, brudząc drogi garnitur.
Villanueva spojrzał nieprzytomnie na swojego pracownika, jakby nigdy wcześniej go nie widział, a potem na nieprzytomnego, poobijanego Lucasa. Dopiero po chwili zauważył rozbitą butelkę w swojej dłoni i odrzucił ją jak oparzony na posadzkę. Dał się słyszeć dźwięk tłuczonego szkła. Joaquin wstał na trząsących się nogach i wskazał palcem na leżącego na ziemi Lucasa.
− Sprawdźcie, co z nim.
− Szefie...
− Rób, co mówię!
Chicle ukucnąl przy Hernandezie i przyłożył mu dwa palce do szyi, badając puls. Nie udało mu się ukryć westchnienia ulgi. Nie musiał nic mówić, Joaquin machnął na niego ręką, by odszedł.
− Do bagażnika z nim – zarządził Joaquin, a reszta go usłuchała, podnosząc Hernandeza i zarzucając mu worek na głowę. Kiedy powłóczyli jego ciało na górę, Joaquin mruknął sam do siebie: − Nie chcę go tu więcej widzieć.
Wyszedł na górę i kiedy obserwował, jak ładują Lucasa do samochodu, wyciągnął papierośnicę i odpalił papierosa. Hernandez utrafił w czuły punkt i z tym nie mógł się pogodzić.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 9:37:23 30-10-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:33:55 08-11-22    Temat postu:

Temporada III C 089
Venetia/Gabriel/Javier/ Victoria/Ingrid

Odrzuciła połączenie i odrzuciła telefon na przeciwległy kraniec szarej kanapy. Jasne oczy ponownie utkwiła w czytanym tekście zastanawiając się czy proponowana rola jest rolą dla niej? Postać prosta jak obsługa cepa, przemknęło jej przez myśl. Parsknęła śmiechem i odrzuciła na bok scenariusz. Od premiery „Rodzinnego portretu“ [link widoczny dla zalogowanych] otrzymywała od swojej agentki kilka scenariuszy dziennie z zaproszeniem na castingi. Capaldi czuła się mile połechtana zainteresowaniem producentów wykonawczych, ale także przytłoczona nagłym zainteresowaniem mediów. Gdy robiła zakupy na lokalnym targu towarzyszyli jej paparazzi, gdy wróciła do domu odsłuchała wiadomość od swojej agentki, że Jimmy Falon zaprasza ją do swojego show. To było dla niej coś zupełnie nowego i zaskakującego. Jeszcze kilka tygodni temu media nie interesowały się jej życiem dziś Glamur zapraszało ją na wywiad i na sesję zdjęciową. Agentka Spencer Pope zacierała ręce i umawiała kolejne spotkanie gdy jej podopieczna miała ochotę zapaść się pod ziemię. I pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu uważała się za nudną. Zaśmiała się pod nosem i sięgnęła po kolejny scenariusz. Dłuższą chwilę wpatrywała się przyklejoną do niego karteczkę. Bez skrupułów odłożyła je na stosik „odrzuconych“ i wstała w celu rozprostowania nóg.
Mieszkanie, które wynajmowała było kawalerką z jednym dużym pomieszczeniem za pomocą regału oddzieliła część wypoczynkową od aneksu kuchennego. Venetia od jakiegoś czasu doskonale zdawała sobie sprawę, że potrzebuje większego i własnego lokum. Miała oszczędności i za serial również otrzymała przyzwoite wynagrodzenie, lecz nie była do końca pewna, czy to w Mieście Aniołów chcę zapuszczać korzenie? I czy jest to dla niej opłacalne? Była aktorką, która zdecydowaną większość czasu mieszkała w Nowym Jorku Od dawana świat Hollywood nie zaczynał się i nie kończył na Los Angeles. Dłonie płasko oparła na parapecie.
Od momentu wejścia na plan po zakończenie zdjęć Venetia uciekła w świat fikcji i to na niej skupiła wszystkie swoje myśli. Oddała Joy swój czas, rozważania i na planie Rodzinnego portretu zostawiła kawał serca. Rola nie była rolą łatwą. Była cholernie trudna nie tylko dlatego, że grała uzależnioną od alkoholu młodą kobietę, ale dlatego, że Joy była bliższa jej sercu niż komukolwiek o tym powiedziała. Obie miały w życiu pod górkę dorastając z samotną matką. Joy miała o tyle łatwiej, że nie istniała a jej historia chociaż cholernie wiarygodna była od początku do końca wytworem wyobrazi Toma McCorda. Gdy w pomieszczeniu ponownie rozległ się dźwięk telefonu ona ponownie go zignorowała nawet nie patrząc na wyświetlacz. Bruno odkąd wróciła do LA próbował się z nią skontaktować. Venetia nie była gotowa na te rozmowę. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Jeszcze przez jedną krótką chwilę chciała żyć w przekonaniu, że słowa matki to jedynie jej choroba. Nie ma w niej nic prawdziwego, popatrzała każdego dnia. I ku swojemu przerażeniu coraz mniej w to wierzyła.
Miała jedenaście lat gdy [link widoczny dla zalogowanych] miała wypadek samochodowy. Kobieta przeżyła, lecz doznała urazu głowy, który początkowo wszystkim wydawał się być niegroźny, lecz następstwa wywróciły jej życie do góry nogami. Z dnia na dzień Cordelia przestała ją rozpoznawać. Twierdziła, że jej córeczka nie żyje, a jej miejsce zajęła uzurpatorka. Jedenastoletnia wówczas dziewczynka trafiła pod opiekę ojca, lecz dziewczynka najwięcej czasu spędzała z babcią-Eleonorą niż ojcem.
[link widoczny dla zalogowanych] był zapracowanym człowiekiem prawnikiem, który swój czas dzielił na pracę i pracę po pracy więc córka spędzała czas oglądając telewizję, czytając książki czy odrabiając lekcje w jego gabinecie. Jako prawnik przez lata działał na rzecz niepodległości Irlandii i po dziś dzień pozostawał zwolennikiem przyłączenia Irlandii Północnej do Irlandii i oddzielania jej od Wielkiej Brytanii
Młoda kobieta westchnęła i ponownie zerknęła w kierunku telefonu, który zaczął wibrować. Zirytowana podeszła do aparatu i chwyciła go spoglądając na numer wyświetlony na ekranie. Był lokalny. Przesunęła po ekranie palcem odbierając.
— Halo.
— Dzień dobry, łączkę z panem Winstonem — poinformował go miły kobiecy głos i za nim Venetia zdążyła zareagować usłyszała w słuchawce męski głos z silnym kalifornijskim akcentem.
— Venetia, mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Ciężko cię złapać — zaczął. Blondynka podeszła do kanapy i usiadła na brzegu Harvey Winston nie rozumiał jej aluzji. Ignorowała jego telefony bo nie miała ochoty z nim rozmawiać ani tym bardziej współpracować. — ale rozumiem, rozumiem jesteś zapracowaną kobietą. Pewnie po tym serialiku możesz przebierać w ofertach?
— Nie narzekam na brak pracy — odpowiedziała wymijająco.
— Porzuciłem pani Pope scenariusz dla ciebie — Venetia popatrzyła na plik spiętych ze sobą kartek , który odrzuciła bez czytania. — Mam przeczucie, że rola Claudii jest idealna, jakby pisana dla ciebie już nie wspomnę o nagrodach, które się posypią. Celujemy w te najważniejsze oczywiście.
—Oczywiście — odpowiedziała mu chłodno.
— Mogę więc ustalić grafik?
— Niestety Harvey nie znajdę na to czasu — odpowiedziała mu na to. Słyszała jak mężczyzna wciąga ze świstem powietrze. — Mój grafik jest pełen. Muszę kończyć, ktoś się do mnie dobija — nie dała mu szans na ripostę. Rozłączyła się i rzuciła telefon na kanapę. Przeniosła spojrzenie na ustawioną na parapecie fotografię. Uśmiechała się z niej Eleonora Capaldi. To pod jej opiekę trafiła Venetia gdy matce odebrano prawa rodzicielskie. I to ona zadbała o to aby dorastająca dziewczynka miała z nią kontakt.
Jedenastoletnie Venetia regularnie pisała do matki listy, regularnie rozmawiała z nią przez telefon. Powodem zaistniałej sytuacji był Capgras delusion
Choroba ta występuje bardzo rzadko a jej głównym objawem jest wiara osoby chorej że osoby jej bliskie zostały zastąpione przez sobowtórów lub oszustów. I to właśnie spotkało Cordelię. Kobieta uległa wypadkowi samochodowemu w wyniku czego doznała urazu głowy. Uszkodzeniu uległ płat mózgu odpowiedzialny za rozpoznanie. Capgras delusion był chorobą nieuleczalną. Ostatnia rozmowa z matką jednak była nadal żywo w jej pamięci. Czy to możliwe, że Capgras delusion wywołały dawne rodzinne sekrety? Czy w szpitalu w którym się urodziła naprawdę doszło do pomyłki? Blondynka westchnęła wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi na pytania siedząc w Los Angeles i przerzucając kolejne scenariusze. I właśnie dlatego dziś w nocy odlatywała do Belfastu na spotkanie z ojcem.
***
Gabriel Lopez zaparkował swojego wysłużonego opla na parkingu przed lokalnym komisariatem policji w Pueblo de Luz. Prokurator krótką chwilę wpatrywał się w wejście do budynku za nim otworzył drzwi od samochodu i wyszedł na zewnątrz. Zapowiadał się kolejny ciepły dzień, zaś stróż prawa nie miał powodów do zadowolenia. Był zirytowany porankiem i liczbą wykonanych telefonów. A wszystko to miało miejsce jeszcze przed drugą kawą. Pierwszą przyniosła mu jego córka chrzestna Ingrid Lopez de Vazquez. Po za gorącym napojem, towarzystwem przeuroczej Lucy i kilkoma ciepłymi drożdżówkami miała ze sobą garść plotek i kilkanaście pytań. I to właśnie te pytania podniosły prokuratorowi ciśnienie.
Ingrid z niewinną minką poprosiła go o komentarz w sprawię Julii Ortega. Nie byłby w tym nadzwyczajnego. Dziennikarze często chcieli wyciągnąć od niego informacje na temat toczących się śledztwo. Siostrzenica robiła to nagminnie i zazwyczaj nie miał nic przeciwko. Aż do dzisiejszego poranka gdyż okazało się że Lopez o śledztwie i ofierze wie więcej niż jest w dostępnych aktach sprawy, które delikatnie mówiąc były ubogie a sekcja niekompletna. Gabriel już całkowicie pominął fakt, że powinien dostać tą sprawę trzy miesiące temu gdy ciało Ortegi zostało odnalezione a nie dostać ją gdy sam się o nią upomni. Zirytowany przekroczył próg komendy i od razu skierował się do recepcji. Za kontuarem siedział młody mężczyzna.
— Prokurator Lopez do szeryfa — powiedział i pokazał służbową legitymację.
— Był pan umówiony?
Gabriel uniósł brwi wyraźnie zniesmaczony pytaniem.
— Jestem zastępcą prokuratora okręgowego Monterey ja nie muszę się umawiać — oznajmił chłodno.
Chłopak, którego wiek Lopez ocenił na dwadzieścia kilka lat podniósł słuchawkę i wybrał numer wewnętrzny. Lopez wyciągnął natomiast telefon i odblokował go w celu sprawdzenia wiadomości. Asystentka wyczyściła jego grafik, aby mógł w spokoju omówić z szeryfem postępy w toczącym się śledztwie.
— Zapraszam na górę — chłopak wcisnął guzik i odblokował drzwi prowadzące na teren komisariatu. Prokurator z łatwością trafił do gabinetu zajmowanego przez szeryfa. I o ile Pablo Diaz w pracy zawsze był w mundurze Ivan Molina przywiódł mu na myśl detektywa z amerykańskich seriali niż szeryfa małego miasteczka. Panowie wymienili kulturalny uścisk dłoni za nim Gabriel rozsiadł się na krześle dla petentów.
— W czym mogę pomóc? — zapytał go Ivan wyraźnie niezdziwiony odwiedzinami. Prokuratorzy bardzo rzadko fatygowali się z Monterey do Pueblo de Luz czy Dolni Cieni.
— Sprawa Julii Ortega — powiedział wprost mężczyzna sięgając po swoją teczkę. Wyciągnął z niej plik dokumentów. — Oficjalnie przejąłem sprawę — podał mu odpowiedni dokument podpisany przez sędziego. — Chcę przejrzeć materiał dowodowy zebrany w sprawie — poinformował go — zeznania świadków, oględziny miejsca zdarzenia — urwał — wszystko co udało wam się ustalić w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
— Sprawę prowadzi prokurator Juarez
— Ta sprawa wyraźnie przerosła jego kompetencje i wrócił do tego czym normalnie się zajmował. Nie wspomnę już że Juarez nie posiada kompetencji aby kierować śledztwem w sprawie o kobietobójstwo.
— Kobietobójstwo?
—Tak dostrzegam przesłanki aby sprawcy postawić taki właśnie zarzut. Podejrzani?
— Śledztwo jest w toku.
— Od trzech miesięcy. — przypomniał mu. — Kto kieruje śledztwem?
— Sprawę dostał mój zastępca.
— Proszę więc go tu wezwać — odpowiedział mu Lopez. — Zaczekam. I proszę także o numer faksu —dodał uśmiechając się z wymuszoną uprzejmością. — Czekam na ważne dokumenty z sądu.
Basty wszedł do gabinetu szeryfa po dziesięciu minutach zastając milczących mężczyzn. Lopez nie podniósł na niego wzroku przeglądając nadesłane dokumenty zaś Ivan zaciskał i prostował palce.
— Co pan ustalił zastępco? — zapytał go wprost gdy Ivan wyjaśniał kim jest i co tu robi
— Na dziś zaplanowałem przesłuchanie współlokatorki ofiary a także zakonnic i ojca Horacio pod których opieką była denatka.
— Proszę także ustalić kto przekonał koronera aby pominął fakt o ciąży ofiary i o tym że dowiadujemy się tym z akt medycznych i nikt przez trzy miesiące nie pofatygował się do kliniki aby zabrać kopię akt medycznych. Już nie wspomnę że wystarczyłby jeden telefon do szpitala a błąd zostałby wyłapany.
— Prokuratorze zapewne władze sierocińca
— Szeryfie nie obchodzi mnie to czy były to władze sierocińca Duch Święty a może Matka Boska zrobiła to we własnej osobie jedyne co mnie interesuje to że spieprzyliście robotę bo nie byłby tej całej sytuacji gdyby pan pofatygował się do szpitala lub tam zadzwonił a w jej karcie medycznej jak wół pisze, że była w siedemnastym tygodniu ciąży. I to był chłopiec więc — westchnął — cóż mleko się rozlało trzeba tylko je posprzątać — podał Bastemu kartkę — zgoda na ekshumację zwłok.
— Chciałem najpierw
—Ładnie poprosić? — dokończył za Bastego Gabriel. — Miał pan trzy miesiące aby ładnie poprosić ja nie zamierzam więc proszę zadzwonić do grabarza i wydać odpowiednie rozkazy Plan śledztwa jest prosty przesłucha pan świadków w sprawie i żadnej zabawy w domu, w sierocińcu czy w szkole tu na komendzie. Za nim jednak to nastąpi czeka panów wizyta na cmentarzu i nadzorowanie wykopywania ciała
***
Javier Reverte uznał, że osiwieje, ze zmartwienia. Fakt, że na jego głowie nie było obecnie żadnych siwych kosmyków nie oznaczało, że się na niej nie pojawią. To się dzieje z dnia na dzień, pomyślał poruszając głową na nogi w celu pozbycia się napięcia. Na niewiele się to zdało gdy spędził w tej pozycji ostatnie dwie godziny coraz bardziej zirytowany. Nigdy by nie przypuszczał, że namierzenie Templariuszy może być dla niego geniusza aż takie trudne? Joaquin był jednak cwanym skurwysynem, którego komórka cały czas pokazywała iż przebywa on w El Parasio lub w miasteczku. Javier wiedział, że to bujda. Dupek zostawiał swój telefon w barze aby on Magik nie mógł go namierzyć.
Cwany z niego sukinkot, pomyślał ze złością w zadumie wpatrując się w monitor. Joaquin nie wiedział jednak, że i z Magika cwany sukinkot. I nie spocznie dopóki nie odnajdzie przyjaciela. A jeśli chociaż jeden włos odklei się od jego czaszki to Wacky popamięta go do końca żywota. Którego miał nadzieję dużo mu nie zostało. Wargi zacisnął w wąską kreskę układając w głowie plan odnalezienia przyjaciela.
— Javier — z zadumy wyrwał go głos Evy stojącej przy jego biurku. — Cześć.
— O siema — przywitał się blondyn palcami przeczesując jasne włosy. — Co ty tu robisz?
— Wpadłam na kawę — odpowiedziała epigramatycznie aktorka. Magik podniósł na nią jasne oczy i zamyślił się.
— Zjedzmy obiad — zaproponował i wstał. Przeciągnął się. — Zdecydowanie lepiej będzie mi się myślało jeśli coś zjem. Obszedł biurko i ujął Evę za łokieć prowadząc ją do wolnego stolika.
— Javier ja
— Nie przyjmę odmowy. Po za tym sucha jesteś jak patyk — stwierdziła — To nie Hollywood tu możesz sobie dobrze podjeść a nie liście sałaty wcinać. — Co ty tutaj robisz? — zapytał gdy złożyli zamówienie. Eva wiedziała, że nie pyta o jej obecność w Grze Anioła.
— Kieruje szkolnym kółkiem teatralnym.
— Trele-morele — odpowiedział jej na to Magik. — Nie zrozum mnie źle sam lubię wspierać młodzież ale nasz wspólny znajomy, geniusz kinematografii otworzył przed tobą drzwi do wielkiej gry a ty zamieniasz Hollywood na szkolne kółko teatralne? — zacmokał z namysłem. — Mówj jak księdzu na spowiedzi bo i tak się dowiem — uśmiechnął się przebiegle
— Ty mi lepiej powiedz jak na spowiedzi co się dzieje z Victorią? — zapytała zmieniając temat.
— To — urwał i westchnął markotniejąc w jednej chwili. — bardziej skomplikowane niż twoje plany na przyszłość. — stwierdził. — Wiele się zmieniło odkąd ta stopa wybiegała z kościoła. Wszystko się zagmatwało. — palcami przeczesał włosy.
— Zacznij od początku.
I Javier zaczął od początku. Opowiadając głównie o żonie jej pracy dla Barosso, jego wynagrodzeniu, o plotkach krążących po mieście , o zachowaniu blondynki o jej rezygnacji z treningów i z grupy wsparcia pominął fakt choroby Victorii uznając, że o tym żona musi powiedzieć sama.
— Jednym słowem nudziłem się jak mops — oznajmił — i przypadkiem otworzyłem ten przybytek — rozłożył szeroko ręce chcąc objąć całe pomieszczenie. — A ty jakie masz plany?
— Rozmawiałeś z Victorią?
— Nie, a co ma piernik do wiatraka?
—Zostałam zatrudniona jako konsultantka do spraw kultury w ratuszu
— I bardzo dobrze, fakt że zwiałaś z przed ołtarza zastępcy burmistrza to tylko lekka niedogodność.
— W Valle de Sombras — dokończyła myśl którą Magik bezczelnie przerwał. Blondyn wpatrywał się w nią dłuższą chwilę z niedowierzaniem.
— To żart?
— Nie.
— Czy wszystkie kobiety w tym mieście z mojego otoczenia do reszty powariowały? — zapytał. — Trzeba ci koniecznie zrobić rezonans magmatyczny. O koszty się nie martw zapłacę z własnej kiszeni.
— Po cholerę mi rezonans magnetyczny?
— Jak to po co? Żeby wykluczyć guza mózgu. Umiejscowione w konkretnym płacie wpływają na osobowość człowieka. — Eva popatrzyła na niego zdziwiona. — Mama wkręciła się w Chirurgów — wyjaśnił kobiecie.
— Nie mam guza mózgu Javier. Wiem co robię.
— Mówisz jak moja żona — mruknął — Ona też podejmując pracę dla Barosso myślała, że wie co robi
— Co się z nią dzieje? — zapytała wyraźnie zaniepokojona. — Z wami? Widziałam jej rozciętą wargę.
— Barosso ją uderzył — powiedział ze złością Magik. — Chciałem z nią porozmawiać, ale Alexander nie odstępował jej na krok. Chodził nawet za nią do łazienki. Czekał pod drzwiami, a dziś poszedł z nią do pracy. — Reverte przeczesał palcami włosy. — Chcę z nią porozmawiać, ale to skończy się awanturą, której nie powinny słyszeć dziecięce uszy, ani żadne inne.
— To może ja dziś wieczorem popilnuje Aleca, a wy porozmawiacie na spokojnie z dala od ciekawskich uszu czterolatka? — zapytała go.
— Może nam się trochę zejść.
— Wasza kanapa wygląda na całkiem wygodną.

Ingrid Lopez de Vazquez ustaliła , iż zajęcia z kreatywnego pisania będą odbywały się rano o godzinie siódmej rano. Tak pora zarówno dla niej jak i uczniów mogła wydawać się wręcz nieludzka, ale był to jedyny sposób aby uniknąć ingerencji w plan lekcji uczniów. Gdy uformuje się grupa i Lopez będzie znała dokładną liczbę uczestników będą mogli ustalić inną godzinę. Blondynka przekazała swoje ustalenia sekretariatowi szkoły gdzie odbywały się zapisy i czekała na informacje zwrotną o liczbie uczestników. Dziennikarka nie zamierzała jednak spocząć na laurach i we wtorek z Lucy w nosidełku opuściła swój dom w celu zbierania dalszych informacji na temat zamordowanej. Ze swojego krótkiego doświadczenia związanego z macierzyństwem wiedziała jedno; ludzie kochali niemowlęta. Były słodkie niewinne, a ubrane na różowo otwierały serca i na co liczyła; języki. Uznała bowiem, że skoro mężczyźni podrywają „na wózek“ to ona może nieco zmodyfikować metodę do swoich celów. Pierwszym tego dnia przystankiem był Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej w Valle de Sombras. Znajdował się on na parterze ratusza. Ingrid zaparkowała w miejscu dla petentów i zerknęła na córeczkę. Lucy nie spała. Oczka miała szeroko otwarte. Mama uśmiechnęła się pod nosem na widok jej zdziwionej minki. Zazwyczaj panie jechały dłużej niż kwadrans. Wyszła z samochodu i podeszła do bagażnika. Wyciągnęła ze środka koła od wózka.
— Pomóc pani? — drgnęła na dźwięk męskiego głosu. Odwróciła do tyłu głowę i popatrzyła na wysokiego ciemnowłosego mężczyznę w klastycznym biało-czarnym zestawie. — Złoże wózek, a pani na spokojnie wyciągnie bobasa z samochodu.
Ingrid miała już odmówić gdy usłyszała pełen marudzenia pisk niemowlaka. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
— Dziękuje, bardzo pan miły — odpowiedziała i odeszła do córeczki. Wyciągnęła ją z nosidełka wargami muskając nosek. Lucy wtuliła buzię w jej bluzkę. Nieznajomy zamknął bagażnik i ciemne oczy utkwił w niemowlęciu.
— Proszę, kareta gotowa —odezwał się.
— Dziękuje — Lopez ostrożnie ułożyła dziewczynkę w gondoli. Lucy przeciągnęła się Ingrid musiała przyznać, że Lucy prezentuje się fantastycznie we wdzianku w kolorze fuksji. — Pracuje pan w ratuszu? — zagadnęła mężczyznę.
— Moja szefowa — odpowiedział jej idąc z nią ramię w ramie. — Pani do pani Diaz de Reverte? — zapytał otwierając przed nią drzwi.
— Nie, do Delfiny Ledesmy — odpowiedziała mu młoda mama kierując się w odpowiednią stronę. — Dziękuje za pomoc — umilkła.
— Dante — podał swoje imię
— Ingrid — przedstawiła się — a to jest Lucy.
— Miło was poznać i powodzenia
Kobieta skinęła głową i udała się wprost do ciotki swojego męża.
— Ingrid — Delfina poderwała się ze swojego krzesła
— Dzień dobry, mam nadzieję że nie przeszkadzamy?
— Skądże znowu — Delfina zajrzała się i rozpromieniła na widok Lucy. — Ależ jestem śliczna — zaświergotała do dziewczynki. — Rośnie jak na drożdżach. Lucy w odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego że jest śliczna.
— Tak, to prawda. Przyszłam w delikatnej sprawie.
— A tak jeśli potrzebujesz pomocy w wypełnieniu wniosku
— Nie, nie chodzi o zasiłek — postawiła sprawę jasno matka Lucy. — jestem w trakcie zbierania materiałów dotyczących pieczy zastępczej w mieście. Na razie chciałabym poznać zasady jej funkcjonowania, warunki które trzeba spełnić aby zostać rodziną zastępczą i czy w mieście są rodziny zastępcze.
— Mamy kilka rodzin zastępczych — odpowiedziała jej od razu Delfina — ale może zacznę od początku — kobieta uśmiechnęła się i zaczęła wprowadzać córkę siostrzeńca w temat rodzin zastępczych. Ingrid dowiedziała się jakie warunki trzeba spełnić by zostać rodzina zastępczą, ile dzieci można mieć pod opieką i jakie wynagrodzenie od „głowy“ Słuchając Delfiny uświadamiała sobie, że można całkiem wygodnie żyć za pieniądze z opieki gdyż po za pieniędzmi dla podopiecznego czy podopiecznej rodzina otrzymuje także inne świadczenia.
— Czy jest jakaś rodzina zastępcza najdłuższa stażem?
— Patricia i Beniamin — oznajmiła — Byli rodziną zastępczą przez kilkanaście lat — wyjaśniła. — Mieli jednego syna Ricardo. Opieka społeczna przekazała w ich ręce dom na ulicy Liliowej. Przez ich dom przewinęło się mnóstwo dzieci. W różnym wieku i płci.
— Chętnie bym z nim porozmawiała.
— Niestety zmarli — oznajmiła Delfina. — i to ładnych kilka lat temu. Byli dumą naszego miasta, nawet pisano o nich artykuły. Pamiętam, że czytałam je gdy byłam młodsza.
— Pamięta pani może gdzie się ukazały te artykuł?
— Luz de Norte to na pewno. I to było w latach siedemdziesiątych.
Ingrid zanotowała wszystko i zadała jeszcze kilka pytań za nim Lucy nie zaczęła marudzić.
— Za nim wyjdę , pamięta pani skąd ich przeniesiono? Gdy dostali ten dom?
— Z La escalera

Hugo Delgado postanowił odwiedzić Victorię. Był właśnie świeżo po rozmowie z doktorkiem i od niego dowiedział się że Ośrodek dla młodzieży został przez miasto sprzedany. Jakie było jego zdziwienie gdy Vazquez poinformował go w czyje ręce trafiła placówka! Wiedział, że nie mogli lepiej trafić, ale nie rozumiał dlaczego? Barosso musiał zgodzić się na sprzedaż i zgodził się na sprzedanie ośrodka swojemu wrogowi? Wyczuwał w tym działalność blondynki dlatego podjął decyzję o złożeniu jej wizyty. Wszedł do odpowiedniego pokoju. Przy biurku siedział Paolo Susa jej asystent w towarzystwie Alexandra, który pomachał do niego na powitanie.
— Victoria u siebie? — zapytał młodego chłopaka.
— Ma spotkanie — poinformował go asystent i położył na biurku kolorowy puzel.
— Mój robal jest dłuższy — oznajmił z zadowoleniem chłopczyk potrząsając główką. Jasne loki zatańczyły wokół jego twarzy. Drzwi od gabinetu zastępczyni burmistrza otworzyły się i Delfina Ledesma opuściła pomieszczenie. Hugo spojrzał na asystenta, który skinął mu głową i skupił się na chłopczyku.
— Mogę wejść? — wsadził głowę do środka i popatrzył na jasnowłosą, która przekładała jakieś dokumenty z jednego końca biurka na drugi. Machnęła tylko ręką, żeby wchodził. Delgado zamknął za sobą drzwi i gdy Victoria podniosła na niego wzrok zmarł z dłonią na drewnie. — To on ci to zrobił? — zapytał wprost nawet nie siląc się o wymienienie jego imienia. Wiedzieli o kim mowa.
— Uderzyłam się o kuchenną szafkę.
— A ja dostałem angaż w Jeziorze Łabędzim — odpowiedział na to chłopak. Victoria jednie westchnęła i ściągnęła z nosa okulary rzucając je na biurko. — Ja już sobie z Nando porozmawiam.
— Odpuść — powiedziała. — po prostu odpuść.
— Javier podziela twoje zdanie czy wspólnie ze mną chcę połamać mu kości?
— Javier — urwała i westchnęła — podziela twoją opinię, ale proszę cię daruj sobie interwencję. Umiem o siebie zadbać i wiesz mi to pierwszy i ostatni raz kiedy podniósł na mnie rękę. Co cię sprowadza?
— Chodzi o ośrodek — zaczął Hugo. — Julian powiedział mi o sprzedaży ośrodka Severinowi.
— Ośrodek stał się obiektem przetargu i wygrał najlepszy projekt. To wszystko.
— Barosso się zgodził?
— Został przegłosowany. Hugo jeśli chcesz prawić mi kazania to sobie daruj. Marcus Delgado już cię wyręczył i przemów kuzynowi do rozumu. — Hugo uniósł brew. — Ma spotkanie z burmistrzem. I twierdzi, że to ja podejmuje nieodpowiedzialne decyzje. Posłuchaj miasto potrzebuje oszczędności, a ośrodek generował koszta na które miasta nie stać. Rada na czele z burmistrzem chciała go zamknąć i wyburzyć przekonałam ich że jeśli go zniszczymy może dojść do zamieszek.
— Zamieszek?
— Tak widać radnych bardziej przeraża wizja latającej kostki brukowej niż wściekłość Fernanda. Conrado złożył najkorzystniejszą ofertę.
— A gdyby nie złożył żadnej?
— Złożyłby — westchnęła — Hugo zadbałam o to by Fabricio Guerra dowiedział się o przetargu i powiedział o wszystko Conrado, który powiedzmy sobie szczerze nie przeszedłby obojętnie obok planów zagospodarowania terenów przylegających do ośrodka na supermarket. Wiedziałam, że przybiegnie by uratować dzień więc nie ma za co. Zachowaliście cię ośrodek a Conrado został superbohaterem. Zrobiłam to co najlepsze dla miasta więc proszę cie przestań mi o to suszyć głowę.
— Robiąc z siebie wyrachowaną polityczkę z kalkulatorem zamiast serca? Co się z tobą dzieje?
— Nic się ze mną nie dzieje! — warknęła, westchnęła i wstała. — Dlaczego nikt nie rozumie, że miasto nigdy się nie zmieni jeśli ktoś nie podejmie kilku drastycznych decyzji? — zapytała go. — Nigdy nie będzie tu bezpiecznie jeśli na komendzie będzie pracowało siedem osób. Mój syn nie będzie ty bezpieczny jeśli nie tupnę nogą i nie wezmę siłą tego co muszę.
— Siłą?
— To była metafora. Nikogo nie pobiłam ani nikomu nie groziłam bronią — zapewniła go. — Robię to co konieczne, aby stworzyć bezpieczne środowisko dla wszystkich, choć trochę wyrównać szanse i zniwelować przepaść między biednymi a bogatymi nie zrobię tego jeśli wszyscy, którym ufam będą podważać każdą moją decyzję.
— Vicky — zaczął Delgado.
— Nie ma nic gorszego niż nie ufać sobie samemu Hugo. Jeśli nie będę sobie ufać to popadnę w paranoję i nie będę się różnić niczym od mojej szalonej mamusi. Ona była psychopatką ja mam CHaD.
— Mogę ci jakoś pomóc? — zapytał łagodnie.
— Już pomagasz i pomożesz pozostawiając tę rozmowę między nami.
— On nie wie?
— A byłabym w tym gabinecie gdyby wiedział? — odpowiedziała mu pytaniem. — I zrobię wszystko, aby się nie dowiedział. Jeśli Fernando pozna prawdę nie tylko stracę stanowisko, ale zostanie podważona, każda moja decyzja więc dla dobra wszystkich wszyscy wtajemniczeni muszą trzymać dziób na kłódkę.
Rozległo się pukanie do drzwi, które po chwili się otworzyły.
— Wzywała mnie pani?— usłyszał za swoimi plecami męski głos. Głos, który brzmiał dziwnie znajomo. Hugo odwrócił do tyłu głowę i patrzył wprost na [link widoczny dla zalogowanych]- faceta którego zastrzelił albo raczej myślał, że zastrzelił.
— Hugo — przywitał się grzecznie Dante
— Tak — odpowiedziała blondynka. — Ustaliłam z mężem, że to on przyjedzie po mnie z pracy więc nie będę cię już dziś potrzebować.
Mężczyzna skinął głową.
— Odprowadzisz pana Delgado do wyjścia? Sądzę, że macie sporo do obgadania. Hugo patrzył zaskoczony na blondynkę, które jedynie się uśmiechnęła. Z gabinetu przyjaciółki wyszedł kompletnie zdezorientowany i zaszokowany. Szedł dwa kroki za Dante.
— Masz pewnie sporo pytań — usłyszał jego głos i zatrzymał się przy wejściu do otworzonej niedawno kawiarenki — Kawy?
— Mam wypić z tobą kawę? — zapytał go oszołomiony.
— A czego się spodziewałeś? Że zadźgam cię na środku korytarza na oczach kamer? — głos mężczyzny był rozbawiony. Pchnął drzwi do kawiarenki i wszedł do środka. W Hugo zwyciężyła ciekawość i wszedł za mężczyzną. Usiadł przy stoliku oddalonym od reszty klientów. Dante wrócił z kawą. — Nie wiedziałeś, że przeżyłem nasze małe nieporozumienie w Monterey — stwierdził brunet. Palcami przeczesał włosy i rozsiadł się na krześle. — Mało brakowało, a bym się przekręcił. Życie uratował mi nasz wspólny znajomy na polecenie innego naszego wspólnego znajomego — umilkł czekając aż Hugo przetrawi nowo zdobyte informacje. — On naprawdę nic ci nie powiedział? — zapytał go zdumiony. — Pozwól więc że wyłożę swoją krótką historię. — Dante upił łyk kawy. — Po strzelaninie życie uratował mi Juarez na polecenie Fernando Barosso. Ton on zapłacił za moją operację, rekonwalescencję i adwokata, który załatwił mi krótki wyrok.
— I wróciłeś po to żeby mnie zabić? — zapytał lekko kpiącym tonem Delgado.
— Co? Nie właściwie to powinienem ci podziękować bo gdybyś wtedy do mnie nie strzelił nie odrobiłbym swojej lekcji. Nie chowam do ciebie urazy i z mojej strony twoją rodzinę nie spotka żadna krzywda.
Hugo wpatrywał się w niego z kompletnie osłupiałą miną. Nie takiego Dantego pamiętał.
— Mam ci wierzyć na słowo?
— Nie, możesz wypytać Fernando o szczegóły jeśli mi nie wierzysz, ale w więzieniu zrozumiałem, że nie mogę chować urazy i pragnąć zemsty na człowieku, który strzelał by bronić własnego życia. To my zaczęliśmy, właściwie ja — uśmiechnął się z nostalgią do tamtych wspomnień. Wstał i wyciągnął dłoń do Hugo. Opuścił ją jednak szybko. — Gdybyś chciał kiedyś pogadać to wiesz gdzie mnie znaleźć.
Zostawił Delgado z mętlikiem w głowie. Brunet wyszedł na korytarzu spotykając Ingrid z Lucy na rękach. Przyjaciółka spojrzała na niego zaskoczona i z ulgą.
— Weź wózek — poleciła mu. Musiał szybko się otrząsnąć i ruszyć za żoną przyjaciela. Lucy zaczęła płakać gdy wyszli z ratusza. Lopez wślizgnęła się na tylną kanapę i z przedniego siedzenia pasażera wzięła rogala do karmienia.
— Już, już moja grymaśna dziewczynko. — wyszeptała do córki i pocałowała ja w czuło jednocześnie przystawiając małą do piersi.
— Co ty tutaj robisz? — zapytał ją brunet gdy zapakował wózek do bagażnika i usiadł za kierownicą.
— Jestem w pracy — odpowiedziała — i nawet Eddie jest w pracy — stwierdziła ze zdziwieniem. — Sądziłam że Camillo długo z nim nie wytrzyma a on przyniósł pierwszą wypłatę do domu i kupił Lucy hipopotama. Julian się trochę z niego nabijał, że miś większy niż dziecko, ale Lucy lubi na niego patrzeć.
— Mój ojciec ma anielską cierpliwość do łobuzów dlatego jeszcze nie zwolnił Eddiego. Na jego korzyść działa też fakt, że to młodszy brat doktorka.
— Fakt, wychował ciebie.
— Co dokładnie robiłaś w ratuszu? — zapytał ją Delgado.
— Przeprowadzałam wywiad z ciotką mojego męża dotyczący rodziców Dicka — odpowiedziała wyraźnie z siebie zadowolona. — I tak dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy — zrobiła pauzę dając mu szansę by zapytał. — O pytasz jakich? Już mówię. Według oficjalnych danych rodzice Pereza zostali rodziną zastępczą w 1964 roku. Z marszu dostali dom na calle de amapolas rojas i przenieśli się z La escalera. Byli rodzina zastępczą przez dekady. Aż do śmierci seniora rodu 1992 roku. Patricia zmarła w 93. Musze sprawdzić na co.
— Perez dorastał w slumsach?
— Tak, mieszkał tam aż do piętnastego czy szesnastego roku życia a mając osiemnaście lat wyfrunął z rodzinnego gniazda do stolicy na studia. Wrócił już z żoną i dzieciakiem w drodze. Panna młoda miała siedemnaście lat.
— I to wszystko powiedziała ci Delfina Ledesma?
— Nie, jej stara wiekowa sekretarka — Ingrid wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Delfina wychwalała Perezów pod niebiosa zaś sekretarka powiedziała mi że za nim Patricia stała się przykładną obywatelką to ciałem zarabiała na chleb.
— I została rodziną zastępczą?
— Witaj w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Chajtnęła się nawet z Benem, żeby dostać hajs na dzieci.
— Nie byli małżeństwem?
— A który alfons poślubia swoją dziwkę? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. — Tak wiem gdy myślisz że w tym mieście nie może być dziwniej wyskakuje jak królik z kapelusza to — machnęła ręką i zerknęła na córeczkę, która nadal ssała pierś. — Mój mały łakomczuchu — zaświergotała do karmionej Lucy. — Wracając do sprawy dobrze że cię spotkałam bo jak tam twoje policyjnej układy?
— Moje co?
— Trzymasz sztamę z Diazem czy nie?
— Sztama to zbyt mocne słowo,
— Świetnie chcę żebyś dla mnie to sprawdził — postukała go kartką w ramię. — Chcę wiedzieć czy byli oficjalnie notowani i czy Perez był kiedyś obiektem zainteresowania służb.
— Czy ty czasem nie masz wuja prokuratora?
— Mam, ale wczoraj go trochę zdenerwowałam i wolę na razie nie prosić go o przysługi. Proszę.
— Zobaczę co będę mógł zrobić.
— A co robisz teraz? — zapytała go. — Nie posiedziałbyś trochę z chrześniaczką, gdy ja będę coś sprawdzać w bibliotece.
— Mam pilnować Lucy?
— Tak, właśnie o tym mówię — Ingrid odstawiła małą od piersi. — Będzie najedzona, przewinięta i pewnie zaśnie — stwierdziła układając małą na ramieniu. Lucy głośno beknęła i wtuliła się mamę. — Nawet nie zauważysz, że jest.
— Godzinę?
— Przeżyjesz, po za tym pamiętasz o chrzcinach? — zapytała go. — Masz garnitur?
— Jakiś się znajdzie.
— Jakiś? Masz wyglądać elegancko nie jakbyś wyszedł z lumpeksu. I porządny krawat.
— Musze?
— Oczywiście że tak. To twoja ulubiona chrześniaczka.
— Jedyna
— I na więcej się nie zanosi więc jako ojciec chrzestny masz obowiązek pomagać nam w wychowaniu małej. I kupować drogie prezenty, ale praktyczne więc żadnych Barbie.
— Barbie to czasem nie symbol dzieciństwa?
— To symbol wizualizowanej kobiety która przekazuje złe wzorce więc nie żadnych lalek chyba że szmaciane. Poprowadzisz? Skoro i tak już tam siedzisz to poprowadzisz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3424
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:08:38 08-11-22    Temat postu:

Temporada III C 090
Rosie /Fabricio/Emily/Adora/ Diego/ Miguel/Rory

W środę pogoda zepsuła się i z płytkiego snu wyrwał ją deszcz. Spojrzała w kierunku okna obserwując jak grube krople spływają po szybie. Tej nocy nie spała zbyt wiele. Poświęciła czas na przejrzenie dokumentów, które wczoraj wręczył jej Eric. Niepozornie wyglądająca koperta zawierała dane wrażliwe na temat Ricardo Pereza. Był jej dziadkiem, lecz dla Rose Castelani w obecnej sytuacji był zbrodniarzem. A zbrodniarzy należało karać. Blondynka, która w nocy wymknęła się aby przygotować dla dziadunia niespodziankę wiedziała, że to będzie długa zabawa. Uśmiechnęła się pod nosem odrzucając kołdrę. Nigdy nie była fanką lekcji biologii, ale tej dzisiejszej nie mogła się doczekać.
Pół godziny później wskoczyła do basenu i zaczęła pokonywać kolejne długości. Dotknięcie brzegu basenu, obrót dotknięcie. Rosie lubiła rutynę Zmianę stylów. Lubiła zmęczyć swoje ciało za nim zdąży się ono obudzić. Po raz pierwszy od tygodni założyła jednoczęściowy kostium kąpielowy bez długich rękawów. Było jej emocjonalnie obojętne czy ktoś zobaczy jej blizny po cięciach. Mówi się trudno i żyje dalej, pomyślała wychodząc z basenu. Na jednym z torów pływała Anna Conde. Nastolatka obserwowała jak wykonuje ona obrót i wraca. Była szybka. Nie tak szybka jak Rosie ale szybka. Wśród dziewcząt to ona zaraz po niej miała najlepszy czas. Pod prysznicem zmyła z siebie chlor, a przy lustrze wysuszyła włosy na okrągłą szczotkę. Rozczesała je palcami.
Na początku jej pierwotnym planem było wykonywanie mocniejszego makijażu, podkreślenie błękitnych oczu, pełnych ust lecz dotarło do niej że nie potrzebuje zabiegów upiększających, które podkręca jej wygląd. Drażniła dziadunia samym jestestwem. Gdy Anna wyszła z pod prysznica i stanęła obok niej Rosie wsuwała włosy za uszy chcąc ukazać piegi w całej swej okazałości.
— Nie malujesz się? — zagadnęła do niej Anna zerkając na jej kosmetyczkę. Rosie popatrzyła na nastolatkę to na przyrządy do makijażu i bez słowa podała jej fluid. Nastolatka uniosła do góry brew.
— Potraktuj to jako przeprosiny — odezwała się celowo ukazując wnętrze nadgarstka. Anna wpatrywała się w bliznę po próbie samobójczej. Niepewnie wzięła od niej podkład. — I możesz go zatrzymać — wskazała na buteleczkę — kupiłam nie ten odcień a tobie powinien pasować.
— Ignacio wyjaśnił mi o co chodzi z Johnem i Danką — odezwała się Anakonda.
— O doprawdy? . — Rosie udała zdziwienie szczotkując włosy.
— Tak, ogląda to. Ta cała Gra o tron to nie moje klimaty, ale John to naprawdę przystojny facet. Twój dziadek naprawdę jest ojcem Vincenzo?
— Tak i wiesz mi, też byłam oburzona gdy się dowiedziałam — demonstracyjnie pokręciła z niedowierzaniem głową. — Gdy został tutaj nauczycielem wdał się w romans ze swoją uczennicą i zmajstrował jej dziecko — dodała świadoma że długi język koleżanki rozniesie po szkole nowiny szybciej niż roznosi się tlenek węgla. — I gdyby sprawa się na tym skończyła — zrobiła pauzę i zerknęła w stronę nastolatki nakładającej podkład i jednocześnie słuchającej jej z uwagą. — ale on przekonał jakiegoś ucznia Damiana Diaza żeby ożenił się z Renatą za promocję do następnej klasy i dalej romansowali.
— Renata Diaz to ta pielęgniarka z kliniki w Dolinie?
— A no ta sama — przyznała jej rację Rosie. — Ale to nie jej wina — dodała. — Wiem , że pomyślisz sobie że bronię jego kochanki ale to nieprawda — oparła się biodrem o zlew. — raz podsłuchałam rozmowę babci i jej znajomej i ona żaliła się swojej znajomej że dziadek to pies na baby, a Renata Diaz to nie pierwsza uczennica do której się przystawiał i z którą — wymownie poruszyła brwiami — nawiązywał stosunki no wiesz — udała zawstydzenie sama sobie w myślach przyznając Oskara — łóżkowe.
— Dick i seks z uczennicami?
— No tak słyszałam. I babci wierzę — zapewniła ją — przecież znasz Palomę jej bliźniej do świętej niż kłamczuchy. Po za tym wiesz, że Dick i moja babcia nie są ogarnięci w bankowości elektronicznej i raz czy dwa robiłam im przelewy? No i dziadek miał aplikację na telefonie. Nie to że grzebałam — zapewniła ją — po prostu gdzieś przeniósł ikonkę z wiadomościami a wiesz że teraz to wszystko na smsy przychodzi. Te kody do banku? — Anna z powagą pokiwała głową
— I co miał Tindera?
— Co? Nie , gorzej sugar daddy.
Anna zasłoniła dłonią usta wpatrując się w Rose z szeroko otwartymi oczami.
— No i pewnie stąd miał syfa — rzuciła ostatnią bombę.
— Syfa? — Oczy Anny były szeroko otwarte ze zdumienia. — W sensie syfilis?
— Nie mam pojęcia co miał dokładnie , ale wiesz że oni mieszkali u nas przez pewien czas? I czasem u nich sprzątałam. No normalnie kurze ścieranie i takie tam rzeczy i w szufladzie widziałam po za niebieskimi tabletkami i azytromycynę i aż sprawdziłam co to jest i ona leczy właśnie syfa.
Anna wzdrygnęła się.
— Cholera już późno — spojrzała na zegarek. — Powiesz Dickowi, że się spóźnię bo mam wizytę u ginekologa.
— Bo on miał syfa?
— Nie głuptasie — machnęła ręką. — Mama zabiera mnie na cytologię.


***
W środę rano Caridadt Blanco wysłała mu wiadomość, że „wzięła Jules na stół“ co było dla niego jasnym przekazem, że rozpoczęła się druga sekcja dziewczyny. Basty potarł zmęczone oczy palcami i jak poprosił pan prokurator skupił się na przesłuchaniach. Siostry zakonne z sierocińca spoglądały na niego karcącym pełnym oburzenia wzrokiem i wprost zarzucały mu „profanację świętego ciała“ Nie były też skoro do współpracy. Castellano nie był pewien czy naprawdę nic nie wiedzą czy zostały przez przełożonego poinstruowane by tak mówić? Pytane o ciążę zmarłej zarzucały mu kłamstwo. Julia była nietknięta, powtarzały wprost jak katarynka. Dopiero rozmowa z Caroliną rzuciła nieco światła na postać Julii.
Dziewczyna była cicha i zamknięta w sobie. Małomówna z nosem w książkach. Lubiła czytać, a jej część pokoju zawsze była pełna wypożyczonych książek z biblioteki. Nie przyjaźniły się. Były współlokatorkami. To od Caroliny Basty dowiedział się, że Jules nie nocowała tamtej nocy w swoim pokoju. I jak stwierdziła dziewczyna „od jakiegoś czasu rzadko w nim spała“ Po zgaszeniu świateł wymykała się przez okno. Wracała następnego dnia rano na śniadanie. Tamtej nocy nie wróciła. Nastolatka nie wiedziała jednak czy ma chłopaka czy dziewczynę. Policjant ze smutkiem przeglądał rzeczy zmarłej.
Nie miała ich wiele. Ubrania oddano młodszym dzieciom, książki oddano do biblioteki. Wśród pudeł nie było telefonu komórkowego ofiary czy laptopa na którym mogły być ważne dane. Od Caroliny, która zaprowadziła go do składziku i obserwowała jego poczynania dowiedział się że Jules nie miała laptopa, ale miała telefon. Kupiła go jakiś czas temu za zarobione w centrum handlowym pieniądze.
— Czy wiesz do kogo Julia wymykała się nocami?
— Nie, to nie była moja sprawa — Carolina przysiadła na taborecie. — Prosiłam tylko, żeby była ostrożna. Siostry nie sprawdzają pokoi starszych wychowanków, zaglądają tylko do młodszych, ale przez jej zachowanie obie mogłyśmy mieć kłopoty.
— Bo nikomu nie doniosłaś o jej nocnych eskapadach?
Pokiwała głową.
— Gdybym powiedziała któreś siostrze. Ona mogłaby nadal żyć.
Basty na końcu języka miał odpowiedź. Śmierć Julii wcale nie wydawała mu się być dziełem przypadku. Miejsce w którym zginęła było oddalone od ścieżki, jej ubrania i wszystkie rzeczy osobiste zostały zabrane. Julia była celem.
— To nie twoja wina — zapewnił spoglądając jej w oczy. W pudłach nie było nic po za zeszytami. Machinalnie przekartkował zeszyt do biologii. Na samym końcu na okładce były spis nazwisk. Zmarszczył brwi i zagiął okładkę. — jest coś co chcesz dodać? — zapytał dziewczynę. — Wiem, że trudno sobie cokolwiek przypomnieć po tak długim czasie, ale każdy szczegół może być ważny.
— Pomarańcze — wypaliła dziewczyna. — Zawsze wracała z pomarańczami. Miała wypełniony nimi plecak i rozdawała je po śniadaniu dzieciakom. — To głupie.
— Wcale nie, wiesz skąd je brała?
Carolina przegryzła dolną wargę.
— Nie chcę nikogo wpakować w kłopoty — zaczęła. Policjant uśmiechnął się ciepło. — ale rodzina Rose ma pomarańcze. Gaje cytrusowe, przechowalnie, przetwórnię. — wyliczyła.
— Ona i Rose się przyjaźniły?
— Tak myślę. Julia była w równoległej klasie i zawsze przerwy spędzała w towarzystwie Rosie. Chodziła na treningi Rosie chociaż sama nie umiała pływać.
— Były parą?
— Nie wiem. Jeśli tak to się z tym nie obnosiły. Rosie mogła skrzywdzić Jules? — zapytała go z szeroko otwartymi oczami.
— Nie — odpowiedział — Jeszcze jedno pytanie — wyciągnął w jej stronę zeszyty — czy te nazwiska ci coś mówią? — podał jej go — czy to może jakieś znane biolożki?
— Nie — Carolina zmarszczyła brwi. — To wychowanki sierocińca. Niektóre z nich odeszły lata temu. — Dlaczego Jules miała ich nazwiska zanotowane na okładce zeszytu od biologii?.
— Też chciałbym wiedzieć, gdybyś coś sobie przypomniała, zadzwoń na komendę. Tam mnie złapiesz.
Pożegnał się z nastolatką i odszedł. Ojciec Horacio tak jak obiecał chociaż niechętnie udostępnił mu teczkę Julii, którą zaczął przeglądać gdy tylko znalazł się na komendzie. Z kubkiem kawy przerzucał kolejne kartki.
Julia trafiła do sierocińca w wieku sześciu lat. Znalazła się pod opieką państwa, gdy jej ojciec Chuy Ortega zgwałcił i zabił jej matkę. Bezwiednie uruchomił komputer i wpisał jego imię i nazwisko do policyjnego systemu. Według danych Chuy dostał dożywocie i nadal siedział. Wzrokiem przesunął po aktach. Sześcioletnia wówczas Jules złożyła obciążające ojca zeznania. W aktach sprawy była także adnotacje, że Chuy molestował swoją córkę, Wpatrywał się dłuższą chwilę w zdjęcie mężczyzny. Facet ostatnie dziesięć lat życia spędził za kratkami co wyraźnie odbiło się na jego wyglądzie. Był łysy z wytatuowaną trupią czaszką z piszczelami. Tatuaż w więziennej gwarze oznaczał morderce. Siedział więc to nie on zabił Julię. Wpatrując się w zdjęcie mężczyzny. Czy byłby na tyle chory, żeby zlecić komuś zabójstwo? Basty nie raz się przekonał, że wszystko jest możliwe.

Rosie zaszyła się na dachu. Usiadła na jego brzegu opuszczając w dół nogi i machając nimi. Zastanawiała się kiedy ktokolwiek ją zauważy? Pomyślała jednak, że to i tak nie ma specjalnie znaczenia. Nie zamierzała przecież skakać. Chciała uciec. Tak jak się spodziewała cała szkoła mówiła tylko i wyłącznie o Dicku, jego chorobie, kochankach i nieślubnych dzieciach. Vincenzo Diaz przechadzał się po korytarzu, a uczniowie rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone przed Żydami. Był bękartem dyrektora i do tego skazanym przestępcą. Większość dzieciaków się go bała. Chłód w jego oczach przerażał nawet Rosie Dziś nastolatka przekroczyła granice. Ujawniła sekrety Dicka i to było łatwe. I zaskakująco przyjemne. Miała jeszcze jedną rzecz do załatwienia; spotkanie z ojcem Bastego i wyznanie prawdy. Całej prawdy. A to będzie dużo trudniejsze. Zamachała nogami w powietrzu.
— Zamierzasz tak tu siedzieć do wieczora? — Usłyszała męski dobrze znany głos.
— Cześć — krzyknęła i pomachała mu. — Co cię sprowadza?
— Twoja impreza na dachu — odkrzyknął zasłaniając sobie oczy przed słońcem. — Zejdziesz na dół? Pogadamy?
— Tu jest całkiem przyjemnie. Chcesz dołączyć? Czy może boisz się pobrudzić swój garnitur za trzy tysiące funtów?
— Daj mi chwilę. Jak się tam wchodzi?
— Zapytaj Severina! On ci powie.
Fabricio Guerra pokręcił z niedowierzaniem głową i udał się do środka. Przyjaciel wskazał mu drogę. Guerra wspiął się po schodach na dach. Stanął pewnie na czarnej płaskiej powierzchni i popatrzył na plecy swojej chrześnicy. Zbliżył się do niej powoli.
— Skradasz się — zauważyła.
— Siedzisz na krawędzi dachu — zauważył. — Ostatnie czego chcę to tłumaczyć twojej mamie dlaczego jesteś mokrą plamą.
— Nie zabiłabym się — zapewniła go. Nie dlatego, że chcę żyć ale dlatego że tu jest za nisko. Nasza nowa psycholog spadła z dachu gdy była w moim wieku i nadal żyje więc śmierć mi nie grozi.
— Połamane kończyny już tak — usiadł obok niej i opuścił w dół nogi i popatrzył na profil siostrzenicy. — Zmieniłaś fryzurę.
— Wiem — odpowiedziała mu. — Co cię sprowadza?
— Dawno się nie widzieliśmy — zaczął.
— Byłam zajęta. Zrobiłam sobie trzymiesięczne wakacje na oddziele zamkniętym. Fajna sprawa. Nic nie robisz tylko każą ci gadać o swoich uczuciach.
— Co ty wyprawiasz?
— Siedzę.
— Wiesz, że nie o to pytam.
— Widzę, że Severin wprowadził cię w temat — mruknęła.
— Tak wprowadził. — To prawda?
— A jakie to ma znaczenie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Rose.
— Ma, wiesz, że on może ci wytoczyć proces o zniesławienie? — zapytał ją. — Co się z tobą dzieje Rose?
— Co się ze mną dzieje? — zapytała. — Ty k***a serio pytasz co się ze mną dzieje? Dziewczyna którą kochałam została zamordowana a ja ją znalazłam to się k***a stało więc proszę cię nie praw mi kazań. Nie potrzebuje ich.
— A czego potrzebujesz?
— Nie wiem — odwarknęła — Tamtego ranka gdy ją znalazłam widziałam jego auto — poczuł jak jego żołądek zaciska się w supeł. — Cholernego sedana z rozwalającym się silnikiem. On ją zabił więc gdy już nieco ochłonęłam postanowiłam zniszczyć mu życie. To i tak postęp bo na początku planowałam go zabić.
— Co proszę? — popatrzył na chrześniaczkę. Miał nadzieję, że powie że żartuje ale ona mówiła śmiertelnie poważnie.
— Kroplami do oczu — doprecyzowała. Wiesz, wyczytałam w jednej książce że jeśli osoba zdrowa przez długi czas używa kropli do oczu z jakimś tam składnikiem może to doprowadzić do urazu wielonarządowego i zgonu. Taki delikwent dostaje mikro udarów, wysiada mu wątroba a lek jest niewykrywalny. Zbrodnia doskonała.
Na końcu języka miał że nie istnieje, ale nie powiedział tego głośno.
— Co sprawiło że zmieniłaś zdanie?
— Hrabia Monte Christo — odpowiedziała i uśmiechnęła się pod nosem. — W szpitalu mieli bibliotekę pełną książkę. Była to jedyna rozrywka więc czytałam wszystko co wpadnie mi w ręce no i okazało się że Edmund Dantes to mój książkowy mąż. Nigdy nie przypuszczałbym, że może mnie zauroczyć czyjś mózg. Sposób w jaki on to sobie wykombinował. Nie zabił swoich wrogów, uznał, że to zbyt proste on ich powoli wykończył.
— Pamiętasz morał tej historii?
— To nie ma znaczenia — odpowiedziała mu. — Zabił Jules, a ja chcę pewnego dnia obudzić się bez bólu. Nie masz pojęcia jak to jest Fabricio syknęła nie wiesz jak to jest. Jules była pierwszą osobą przy której czułam się normalna, przy której nie uważałam, że moje uczucia do niej są chore. To było normalne i teraz zniknęło — głos jej się załamał. — Objął ją i przytulił do swojego boku. Wtuliła się w jego ramiona czując jak otacza ją znajoma gama zapachów. Wciągnęła je głęboko w płuca i rozkleiła się na dobre mocząc swoimi łzami jego marynarkę. — — Tęsknie za nią — okrutnie wyznała mocno go obejmując
— Rosie co ty do diabła robisz na dachu?!
Mokrymi oczami popatrzyła na matkę.
— Już schodzę.
Gdy zeszli na dół Rosie wtuliła się w matkę mocno obejmując ją w pasie.
— Zgadnij kto do mnie dzwonił?
— Voldemort?
— On i mugolski sprzęt . — Pocałowała córkę we włosy. — Co zmalowałaś?
— Nie mam pojęcia o czym starzec bredzi — zapewniła matkę. Antonia pokręciła głową a Fabricio Guerra wyprostował się jak struna sprawiając, że zmarszczyła brwi.
— Cześć Eric — przywitała się z nim Rosie nie odrywając rąk od tali matki.
— Eric? — Powtórzył Guerra wpatrując się intensywnie w Santosa. Gdyby jego wzrok mógł zabijać DeLuna byłby już trupem.
— Nasz nowy nauczyciel od informatyki — poinformowała go.
— Co? On? — Wskazał na Santosa palcem. — On uczy cię informatyki?
— Tak. Jest spoko.
— Santosowi DeLunie daleko do spoko — odpowiedział i Santos nie mal słyszał jak pracują mu trybiki w głowie Czekał był ciekaw czy wielki Fabricio Guerra skojarzy fakty?.
— Chodźmy do dyrektora — chwyciła córkę za rękę.
— Ale mamo Rosie — łypała to jednego to na drugiego. Nie dało się ukryć ze się znają. I co ciekawe nie lubią. Pociągnęła córkę do środka. Przed wejściem do szkoły było pusto. Lekcje jeszcze trwały gdy szła z matką przez korytarz. Antonia ciągnęła niezadowoloną córkę za rękę, która cały czas patrzyła do tyłu. Jej ojciec chrzestny nie lubił Erica to pewne. Znała go całe życie i wiedziała, że gdy jego oczy przybierają chmurny wyraz to nie wróżyło nic dobrego. Zdecydowanie wolałaby poznać powody ich niesnasek niż przebywać w jednym pokoju z Dickiem. Weszły do sekretariatu gdzie za biurkiem siedziała sekretarka Dicka- Monica Salazar. Była ona starszą siostrą wścibskiej Violety Conde
— Dzień dobry Antonio. — Ty znowu tutaj? Zapytała z uprzejmym uśmiechem łypiąc na Rosie. — Zawiadomię dyrektora, że już jesteście — wstała ze swojego krzesła i ruszyła do drzwi. Gdy weszła do gabinetu dyrektora zamknęła za sobą drzwi. Po, której chwili wyszła i zaprosiła je do środka. Tony z córką weszła do środka. Obie kobiety zrobiły to niechętnie. Rosie cicho zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami.
— Znowu się spotykamy.
— Sam mnie tuta wezwałeś — przypomniała mu córka siadając na krześle dla petentów. — Co tym razem? — Zapytała go wprost. — Mówiłam ci już, że Rosie przemalowała włosy za moją zgodą. W regulaminie nie ma zapisu, że należy poinformować o tym fakcie dyrektora i prosić go o zgodę.
— Rosie opuściła biologię — poinformował ją. — I oznajmiła koleżance, że matka zabiera ją na cytologię. O pewnych sprawach nie informuje się opinii publicznej. A tym bardziej nie kłamie.
Antonia milczała przez chwilę nie mogąc się zdecydować czy zachowanie jej ojca bardziej ją bawi czy też irytuje? Uznała, że czuje i to i to. Ricardo Perez zachowywał się jak stary dziad według, którego kobieta chodziła do ginekologa tylko wtedy gdy zachodziła w ciążę. Westchnęła.
— Rosie nie skłamała — odpowiedziała mu. — Dziś rano zabrałam córkę do ginekolożki, aby przeprowadziła badanie cytologiczne i wykonała USG macicy oraz jajników. Sama badam się raz na pół roku — dorzuciła. — Rose jest młodą dziewczyną która powinna wiedzieć jak dbać o swoje zdrowie. Skoro ty zdecydowałeś się zlikwidować zajęcia wychowania w rodzinie zabrałam Rose do profesjonalistki, której bez skrępowania może zadać szereg pytań dotyczący seksu i seksualności młodych ludzi. — Oznajmiła nie odrywając wzroku od twarzy ojca Ku jej rozbawieniu Perez zarumienił się jak pruderyjna panienka na pensji. — Wolę takie rozwiązanie niż to, żeby moja córka wierzyła w zabobony, że czosnek w pępku uchroni ją przed ciążą. — Dorzuciła jeszcze kolejny argument.
— Rosie jest panną. Te tematy nie powinny jej interesować. Nie są dla dziewcząt. Właśnie takie podejście wychowawcze sprawia że dziewczęta stają się rozwiązłe.
— Och na litość boską — jęknęła nastolatka nie mogąc się powstrzymać parsknęła śmiechem. Tony popatrzyła na córkę.
— Nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno.
— Nie pouczaj mnie jak mam wychowywać moje dziecko i dle twojej informacji cnota mojej córki to sprawa mojej córki — warknęła kobieta. Nie twoja czy szkoły jako matka chcę żeby w przyszłości bliskiej czy dalekiej przede wszystkim uprawiała bezpieczny seks. Chce uniknąć sytuacji gdy oznajmi mi, że zaliczyła wpadkę albo co gorsza przez brak zabezpieczenia zaraziła się chorobą roznoszoną drogą płciową. Tobie jak mało komu przydałaby się kilka lekcji edukacji seksualnej.
Perez cały spurpurowiał.
— To paskudne pomówienia! — Wstał. Krzesło uderzyło o parapet. Nagroda dyrektora Roku stojąca na półce zachwyiała się i spadła roztrzaskując się w drobny mak.
— Co jest pomówieniem tato? — Zapytała go kompletnie ignorując fakt, że nagroda napawająca jej ojca dumą rozpadła się na kawałki. — Chlamydia którą zaraziłeś się od jednej z wielu dziwek z którymi spałeś? Czy może informacja że masz czwórkę nieślubnych dzieci? To czego się po tobie nie spodziewałam to umiejętności obsługi aplikacji randkowych, ale nawet ty po tylu latach potrafisz mnie zaskoczyć.
Perez ciężko dyszał. Oparł dłonie na biurku i pochylił się nad córką.
— Pomyślałaś przez chwilę jak to wpłynie na twoją matkę?
— A ty myślałeś o niej gdy zabawiałeś się z kurewką? — Odpowiedziała mu pytaniem na pytanie Antonia. Rosie obserwowała tą scenę z niemałą fascynacją. Myślała, że zna swoją matkę, ale okazało się że niewiele o niej wie. Nigdy nie słyszała w jej głosie tyle zadziorności i kpiny jak teraz. Brunetka wstała.
— Czy coś jeszcze dyrektorze?
Nie odpowiedział. Antonia uśmiechnęła się kącikiem ust i razem z córką wyszły z gabinetu Dicka W samochodzie Castelani oparła dłonie na kierownicy.
— Kocham cię Rosie i zawsze będę po twojej stronie, ale to musi się skończyć — zaznaczyła. — Nie możesz — urwała — jeśli chcesz komuś zwierzyć się ze sowich kłopotów i rzeczy o których nawet nie wiem skąd wiesz proszę rób to w towarzystwie zaufanych osób nie córki największej plotkary w mieście.
— Dobrze, to był mój ostatni wyskok.
— I żadnego siadania na dachach.
— A ty mamo skąd wiesz?
— A jak myślisz? Violeta do mnie zadzwoniła aby mi o wszystkim poinformować i uprzedzić iż jeszcze dziś zawiadomi o wszystkim kuratora. Złoży mu wizytę domową.
— Wizytę domową?
— Tak, Gideon Ochoa to jej najbliższy sąsiad
— Biedny facet — mruknęła pod nosem Rosie gdy matka uruchamiała silnik.

***
Conrado Severin zmierzał właśnie do szkoły gdy zobaczył jak Fabricio Guerra przyciska Santosa DeLunę do jasnego muru. Szybkim zdecydowanym krokiem podszedł do mężczyzn obawiając się że w przyjacielu odezwie się osławiony meksykański temperament. A to wróżyło tylko kłopoty. Tak Santos przyczynił się do uratowania bliźniąt ale kochał się w żonie blondyna. Na to nie było zmiłuj. Chwycił Guerrę za przedramię i odciągnął go od DeLuny. Fabricio popatrzył na niego wściekłym wzrokiem.
— Właśnie planowałem dać mu w mordę — powiedział z wyrzutem łypiąc to na jednego to na drugiego. — Ten tutaj — wskazał palcem na Santosa — i słynny wujek Eric to ta sama osoba!
— A tobie potrzeba było kilku miesięcy żeby dodać dwa do dwóch a ja w między czasie odwiedziłem z Emily Seattle — wiedział że nie powinien go prowokować. To jak machanie czerwoną płachtą bykowi, ale nie mógł się powstrzymać od tej drobnej uszczypliwości. Oczy Guerry rzucały gromy a przed rzuceniem się na Erica powstrzymywał go tylko Conrado.
— Uspokójcie się obaj
— Uspokoję się jak mnie puścisz a już na pewno jak wybije mu wszystkie zęby. Tak nisko upadłeś? — Zapytał go. — Rozumiem nienawidzisz mnie, Conrado mogę z tym żyć ale Alice? Ona ma dziesięć lat! Jest dzieckiem, które wierzy, że na końcu tęczy jest garnek ze złotem i mieszkają tam krasnale! A moja żona. Co zrobiła ci moja żona?
Conrado nie utrzymał wściekłego Fabricio, który wyminął go i wymierzył Santosowi cios. Głowa mężczyzny odskoczyła w bok boleśnie uderzając o mur.
— Fabricio!
Ku zaskoczeniu wszystkich głos wcale nie należał do Conrado tylko do żony Guerry. Blondyn popatrzył na kobietę kompletnie zaskoczony.
— Czyś ty do reszty zwariował? — Zapytała go i podeszła szybkim krokiem do Erica.
— Wiesz mi skarbie jestem w pełni władz umysłowych.
Posłała mu pełne złości spojrzenie.
— Nic ci nie jest? — Zapytała Erica.
— Nie — odpowiedział rękawem koszuli ścierając krew z ust. :Poprawił na nosie okulary i powoli wstał. — Wszystko w porządku — zapewnił kobietę.
— Któryś łaskawie mi wyjaśni o co tu chodzi? — Zapytała spoglądając to na męża to na jego przyjaciela to na jego wroga.
— Niech on się tłumaczy — odpowiedział jej na to mąż. Emily wzniosła oczy do nieba.
— A co my jesteśmy w liceum? — Zapytała i utkwiła ciemne oczy w Ericu. Mężczyzna przełknął ślinę spoglądając w czekoladowe tęczówki. Po raz ostatni spoglądała na niego z tym ciepłym błyskiem w oku. Gdy przechyliła na bok głowę a jej stopa zaczęła uderzać w kostkę brukową dając upust swojemu zirytowaniu uśmiechnął się. Taką właśnie ją chciał zapamiętać.
— Nie nazywam się Eric Moon tylko Santos Eric DeLuna — powiedział powoli obserwując jak w jej oczach maluje się niedowierzanie, szok i to co najgorsze rozczarowanie i grymas bólu. Emily ze świstem wypuściła powietrze z płuc
— DeLuna — powtórzyła głucho jego prawdziwe nazwisko wpatrując się w jego twarz zrobiła krok w jego stronę. — Alice wiedziała?
— Emily.
— Alice znała twoje prawdziwe nazwisko? — Sprecyzowała pytanie blondynka robiąc jeszcze jeden krok do przodu. Santos stał jak sparaliżowany.
— Tak — wyznał wiedząc że nawet gdyby chciał to nie mógłby jej okłamać. — Poprosiłem by wam nie mówiła.
— Poprosiłeś? — Jej głos był niebezpiecznie niski. Santos wiedział, że cios przyjdzie a i tak bolał bardziej niż ten który wymierzył mu Guerra. — Przekonałeś moją dziesięcioletnią córkę do kłamstwa — syknęła. — Wykorzystałeś jej ufność dziecięcą naiwność żeby się do nas zbliżyć — urwała — żeby zbliżyć się do mnie. Było warto? — Zapytała go popychając go na ścianę. — Musiałeś się cholernie dobrze bawić gdy mówiłam ci o — urwała. — A ja byłam na tyle głupia żeby wypłakiwać ci się w ramię.
— Emily to nie tak jak myślisz.
— Dlaczego? — Zapytała go. — Dlaczego nam pomogłeś? Dałeś Conrado numer do tej lekarki? Gdybym straciła dzieci wygrałbyś. To by była idealna zemsta. Nigdy bym się po tym nie podniosła, żadne z nas. Skoro tak bardzo nas nienawidzisz, dlaczego nam pomogłeś?
Był kompletnie bezradny. Fabricio mógł mu spuścić łomot. Połamać wszystkie kości, ale to nic w porównaniu z bólem jaki sprawiał mu widok jej w takim stanie.
— W tej sprawie nie chodziło o niego — odezwał się gdy wiedział że głos mu nie odmówi posłuszeństwa — tylko o ciebie. Chodziło tylko i wyłącznie o ciebie. Nie mogłem pozwolić, żebyś cierpiała. Nie ty. O niego nie dbam chodzi tylko o ciebie.
Wpatrywała się w niego w kompletnej ciszy i osłupieniu. Potrzebowała chwili, aby sens słów Erica został przez nią przetworzony. Cofnęła się o krok później o drugi aby po chwili odwrócić się na pięcie i odejść w stronę parkingu.

***
— Basty — do środka zajrzał jeden z posterunkowych. — Przyszła Antonia Castelani razem z córką.
— Dzięki, zaprowadź ich do pokoju socjalnego.
— A nie przesłuchań?
— To świadek nie podejrzana.
Basty Castellano przywitał się z matką i córką za nim usiadł na krześle spoglądając na nastolatkę, która spoglądała na niego z szeroko otwartymi jasnymi oczami. Uśmiechnął się do niej ciepło.
— Zaczniemy od kilku prostych pytań — zaczął i poprosił by podała mu swoje dane osobowe. Zauważył, że Rosie zerkała cały czas na Antonię.
— Opowiesz mi co się stało tamtego ranka? — zapytał nastolatkę.
— A muszę? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie dziewczyna. — Nikogo przecież to nie obchodzi.
— Mnie obchodzi — zapewnił ją. Uciekła wzrokiem przed jego łagodnym spojrzeniem i popatrzyła na swoje dłonie. Spostrzegł jak poprawia długie rękawy bluzy
— Chciałyśmy zobaczyć wschód słońca — wydusiła z siebie. — Dlatego byłam rano nad jeziorem i dlatego to ja ją znalazłam. Reanimowałam ją do przyjazdu karetki, jak mnie uczył tata. Rodzice odebrali mnie z komisariatu i zabrali do domu. To wszystko co wiem.
Nie patrzyła mu w oczy, tylko na swoje ręce.
— Mogę już iść? — popatrzyła na matkę. Głos jej zadrżał niebezpiecznie. — Chcę wrócić do domu — oznajmiła i wstała. Antonia wzięła ją ostrożnie za rękę i splotła ze sobą ich palce. Oczy matki i córki spotkały się ze sobą.
— Za chwilę skarbie — zapewniła delikatnie gładząc jej kostki. Rosie usiadła ponownie na krześle.
— Opowiesz mi o twojej relacji z Julią?
— Jules — poprawiła go machinalnie. — Wolała gdy ludzie mówili do niej Jules. Julia było zbyt oficjalne.
— Jak się poznałyście? — zapytał. Wiedział, że jeśli chcę poznać prawdę musi cofnąć się do początku.
— W szkolnej bibliotece — odpowiedziała mu. — W pierwszej klasie. Usiadłyśmy obok siebie przy stanowiskach komputerowych. Obie rozwiązywałyśmy test na patronusa. — Obie miałyśmy psa. Ja chow doga ona mastifa.
— Znalazłyście wspólny front — zauważył Basty.
— Pan pewnie nawet nie wie co to patronus.
— Magiczne zaklęcie chroniące przed dementorami, znaczy strażnikami Azkabanu — Rosie otworzyła szeroko oczy. — Moja córka uwielbia Harrego Pottera. W jakim byliście domu?
— Ja byłam w Gryffndorze, ona w Huffelpuff — wyjaśniła rozluźniając się nieco. Popatrzyła w ciepłe oczy Bastego i westchnęła. — Jules tamtej nocy u mnie spała — wyznała nie patrząc na matkę. — Wymknęła się nad jezioro. My naprawdę miałyśmy się tam spotkać. Urządzić sobie piknik o wschodzie słońca.
— Czy Jules kiedykolwiek mówiła ci o jakimś chłopcu? — zapytał łagodnie. Nie zamierzał drążyć dlaczego Jules sypiała w domu Rose, z nią w jednym łóżku. Tak wiedział, że są parą, lecz przyjaciółki też nocują u przyjaciółek więc nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
— Nie miała chłopaka. Przyjaźniła się z chłopakami, ale nic więcej jej z nimi nie łączyło. Tylko przyjaźń.
— Wiesz z kim się przyjaźniła?
— Z ludźmi ze swojej klasy — poinformowała go.
— I żaden jej się nie naprzykrzał? Nie dała komuś kosza?
Rosie pokręciła przecząco głową. Basty postukał długopisem o blat stołu i z kieszeni wyciągnął bransoletkę. Położył ją przed dziewczyną.
— Gdzie pan ją znalazł? — zapytała ostrożnie biorąc ją do rąk.
— Została przyniesiona przez uczciwego obywatela. Kobieta znalazła ją na El Tesoro kilka dni temu — wyjaśnił zdradzając tyle szczegółów co konieczne. — Dostała ją od ciebie?
— Tak, kupiłam ją w Londynie. Wujek zapłacił.
— Wujek?
—Fabricio Guerra — odpowiedziała za córkę Tony. — Rosie w tamtym roku zabrała ze sobą Jules do Londynu.
— Kupiłam dwie; jedną dla siebie drugą dla Jules — doprecyzowała nastolatka. — Ta jest Jules?
— Skąd wiesz? — zapytał ją Basty.
— Bo swoją mam tu — podciągnęła rękaw bluzy i pokazała mu bransoletkę. Basty dostrzegł blizny na jej nadgarstkach ale nie skomentował ich. — Różnią się kamieniem urodzenia — wyjaśniła — Ja mam mały diamencik ona rubin. — I Jules nie przepadała za El Tesoro. Uważała to miejsce za przerażające i przeklęte nie poszłabym z własnej woli tam.
— Co się stało tamtej nocy?
— Obudziłam się przed szóstą, to Jules już nie było — zaczęła wyjaśniać. — Wymknęłam się przez okno i pojechałam rowerem nad jezioro. Nie chciałam budzić rodziców. Pojechałam nad jezioro i ją znalazłam — głos jej niebezpiecznie zadrżał.
— Czy za nim ją znalazłaś widziałaś kogoś na miejscu? Słyszałaś coś?
Rosie opuściła wzrok wpatrując się w stół.
— Słyszałam samochód — odezwała się po chwili. — Z głośno pracującym silnikiem. — niepewnie podniosła wzrok na policjanta.
— Widziałaś kto prowadził? — zapytał ją.
Pokręciła przecząco głową.
— Schowałam się za drzewem, ale widziałam samochód — urwała i łypnęła na matkę. — To był — skupiła się na Bastym tak było prościej. — czterodrzwiowy sedan. Zielony.
— Jak ma dziadek? — Antonia wpatrywała się z niedowierzaniem w profil córki. Rosie bezwiednie pokiwała głową pociągając nosem. — To był jego samochód?
Ponowne skinięcie głową. Popatrzyła na policjanta i westchnęła.
Jest coś jeszcze o czym musi pan wiedzieć zaczęła. Po wywiadówce na zakończenie roku szkolnego ja i Felix ponownie urwała. Śledziliśmy Dicka do El Tesoro wyjawiła. Widziała jak wyraz jego twarzy momentalnie się zmienia. I tak wiem to było niezbyt mądre, ale on czegoś tam szukał. Wykopał kilka dołów za nim nie przerwał mu telefon od babci więc może tam należy poszukać rzeczy Jules. Fantów, które zabrał z nad jeziora.— Przepraszam — Rosie wstała z krzesła i wybiegła z pomieszczenia.
— Rose — Tony poderwała się do góry. — Przepraszam — wymamrotała do policjanta i pobiegła za córką. — Skarbie — odezwała się gdy znalazła ją na zewnątrz.
` — Nie mogłam ci o tym tak po prostu powiedzieć — wykrztusiła przez łzy. — Nie mogłam — zrobiła krok w stronę matki i rozpłakała się. Antonia pogładziła córkę po włosach i mocno przytuliła. Jej zachowanie stało się jasne.
— Wszystko będzie dobrze — odezwała się Tony. — Wszystko się ułoży.


***
Adora Garcia de Ozuna demonstracyjnie ignorowała go cały dzień. Gdy próbował do niej podejść odwracała się na pięcie i odchodziła najszybciej na ile pozwalał jej coraz szybciej rosnący brzuch. Otworzyła szafkę patrząc na piętrzące się na małej przestrzeni książki. Teraz to by się przydał, pomyślała i zatrzasnęła szafkę z głośnym trzaskiem. Miała oddać książki do biblioteki, wypożyczyć kolejne. Była do tyłu ze swoim planem. Pogładziła się po brzuchu i z plecaka wygrzebała telefon. Wybrała numer brata. Jak jest potrzebny to jak zwykle nie odbiera, pomyślała rozłączając się. Czoło oparła o szafki biorąc głęboki oddech. W głowie nadal majaczyła jej się postać Dony Beatriz Gonzalez. Kobieta była dla niej miła. Po raz pierwszy od dawna , ktoś w wieku jej matki nie patrzył na nią z góry. Karcąco. Było wręcz odwrotnie. Miała ten ciepły błysk w oku. I dlatego czuła się tak podle. Ten malec był jej wnuczkiem. Pociągnęła nosem czując jak do oczu napływają jej łzy.
Była zła na Marcusa. Wiedziała, że nie miał złych intencji, ale mógł ją uprzedzić. Nie zgodziłaby się. To pewne i na pewno nie umówiła na następną rozmowę. Tym razem Adora miała wpaść do niej do domu. Na samą myśl coś ściskało ją w środku.
— Adora — głos Marcusa wyrwał ją z rozmyślań.
— Idź sobie — warknęła. — Nie chcę cię widzieć. — Oznajmiła dziewczyna opierając dłoń o swoją szafkę. Skrzywiła się czując jak skurcz prześlizguje się przez jej ciało. Skurcze Braxtona Hicksa jej towarzysz niedoli. Niezbyt przyjemne chociaż konieczne. Wypuściła ze świstem powietrze i przestąpiła z nogi na nogę.
— Wszystko w porządku?
— Jest wprost fantastycznie — odpowiedziała mu przez zęby prostując się. Plecami oparła się o stojącego za nią nastolatka.
— Ty chyba nie rodzisz? — Zapytał. Parsknęła śmiechem.
— To skurcze przepowiadające — wyjaśniła mu. — Jakby ktoś zaciskał palce na mojej macicy — mruknęła. — Same przyziemności.
— Adora
— Co? Dalej nie rozumiesz? — Odwróciła się i spojrzała na jego twarz. Patrzyła na niego rozjuszonym wzrokiem. — To sobie wyobraź jakby ktoś kopnął cię kilka razy w twoje klejnoty koronne i jak już leżysz na ziemi to dodatkowo wbił ci w nie bardzo długą szpilkę. Wystarczająco obrazowo?.
— Jesteś zła.
— Po czym poznałeś? — Zapytała go zaczepnie. Odwróciła się do niego plecami i otworzyła szafkę. — A skoro tu jesteś to weź to — podała mu książkę — i to — podała dwie kolejne na koniec dokładając jeszcze cztery. — Musze je dziś oddać do biblioteki. — I zamknęła szafkę. Wyminęła go i oboje ruszyli do biblioteki.
— Porozmawiamy.
— O twoim przewinieniu numer jeden czy dwa?
— Numer dwa? — Powtórzył. — Wiesz — domyślił się.
— Wyobraź sobie, że Ten Którego imienia nie wolno wymawiać zadzwonił do mojej matki z którą nie rozmawiał jakieś piętnaście lat i nie tylko pogratulował jej nienarodzonego jeszcze wnuczka, ale także wyraził uznanie na temat twojej dojrzałości i odpowiedzialności. Ba! Nawet zaproponował swoją dozgonną pomocą! Dziadek cholera jasna się znalazł. Dzień dobry — uśmiechnęła się promiennie do Ariany — chciałam oddać książki — odsunęła się by Marcus mógł położył je na blacie. Telefon Adory zaczął dzwonić. — Odbierz proszę kolejną partię. — Podała mu swoją kartę biblioteczną i wyszła odebrać
— Jasne Marcus popatrzył na układane w stosik książki Fizyka dla zaawansowanych. Zestaw ćwiczeń, taka sama książka z matematyką w tytule, gruba książka do robotyki zatytułowana Podstawy programowania Trzy lektury szkolne zadane przez Leti.
— Dzięki — zgarnął książki z blatu i ruszył za dziewczyną. Znalazł ją na korytarzu z telefonem przyciśniętym do ucha.
— Tak przekaże mu — wydusiła przez ściśnięte gardło. Rozłączyła się i obróciła. Uśmiechnęła się blado na widok chłopaka — Włożymy książki do mojej szafki. Miguel zabierze je do domu — powiedziała przełykając ślinę.
— Odwiozę cię do domu.
— Nie ma takiej potrzebny — zapewniła go.
— Jest — odpowiedział.
— Mówił ci ktoś, że jesteś uparty jak osioł?
— Ciągle to słyszę, idziemy?
Pokiwała głową.
Adora nadal nie była przyzwyczajona, że mieszka w Pueblo de Luz w domu który odziedziczyła po rodzinie ojca jako ostatnia żyjąca krewna. Nieruchomość na nastolatkę przepisał jej ojciec. Zmarły Sawyer. Był to dom jego dzieciństwa i pierwszych dwóch lat jej życia, których dziewczyna nie pamięta.
Marcus zaparkował przed domem Adora uśmiechnęła się pod nosem. Dom niewątpliwie miał swój urok. Znajdował się na samym końcu calle del bosque pod numerem 88A.
Adora z urzędu miasta dowiedziała się, że zgodę na budowę domu wydano Edmundo Sawyerowi na początku 1976 roku. Dziewczyna wiedziała, że pierwotnie miała zamieszkać tutaj siostra Fernando Barosso wraz z mężem. Nie doszło do tego jednak i w domu zamiast młodego małżeństwa z małym dzieckiem zamieszkał jego brat Stefano z żona Jolantą i przygarniętym osierocona Tristanem. Maluch miał dwa latka gdy jego matka zmarła na raka. Adora bezwiednie pogładziła się po brzuchu.
— Wygląda dużo lepiej w środku — zapewniła go nastolatka sięgając do klamki.
— Nie ma balkonu — zauważył przytomnie nastolatek. Adora roześmiała się serdecznie słysząc żal w jego głosie.
— No nie ma — potwierdziła. — Biedaku będziesz musiał się nauczyć korzystać z drzwi. — Drzwi frontowe nadal odrapane, ale odświeżone ze pomocą żółtej farby nadal nie zachęcały do wejścia. — Wiesz mi w środku prezentuje się dużo lepiej niż na zewnątrz. Wybacz pudła, ale nadal nie wszystko rozpakowane.
— Jasne, rozumiem — Marcus wszedł do środka za Adorą do wąskiego małego holu. Była to nieruchomość zdecydowanie nie w meksykańskim stylu. Na wprost Marcusa znajdowały się pomalowane białą farbą schody. Zrobił krok do przodu rozglądając się uważnie. Pokój do którego wszedł był salonem i jak sugerował ustawiony stół po lewej stronie łączył się on z jadalnią. Podejrzewał, że gdzieś blisko musi być kuchni. Dzięki wysokim sufitom i oknom do pomieszczenia wpadało mnóstwo światła.
— Nad czym się zastanawiasz? — Zapytała go Adora przyglądając mu się z ciekawością.
— Co było inspiracją twórców? Takich domów nie spotyka się w Meksyku.
— A z czym ci się to kojarzy?
— Szczerze? Z prawdziwym amerykańskim południem — odpowiedział a dziewczyna parsknęła śmiechem. — Co trafiłem kulą w płot?
— Wręcz przeciwnie, książki możesz odłożyć na stół — wskazała mebel — później je zaniosę na górę. Moja babka Margaret zaczytywała się w Przeminęło z wiatrem więc gdy miała wyjść za mąż za mojego dziadka to oboje postanowili zbudować swoją Tarę. Gdy byłam mała mama opowiadała mi o tym domu — wyjaśniła znajomość historii. — Porządkując stare rupiecie tata znalazł albumy ze zdjęciami nawet stare wydanie Przeminęło z wiatrem. — Wytłumaczyła. — Pójdę się przebrać, bo muszę zrobić empanadas na obiad wyminęła go i ruszyła ku schodom. Marcus podszedł do okna i wyjrzał. Dom otaczała pokaźnych rozmiarów działka z mocno zapuszczonym ogrodem. Nieopodal przy granicy działki rosły drzewka pomarańczowe. Zmarszczył brwi na widok starej huśtawki, której brakowało kilku desek. Adora wróciła przebrana w wygodną sukienkę. I wskazała mu kierunk. Dziewczyna pchnęła drzwi wchodząc do kuchni. Zatrzymał się w progu. Żółte szafki kuchenne idealnie komponowały się z drewnianymi i czarnymi elementami.
Kuchnia to mój pomysł oznajmiła wyraźnie z siebie zadowolona otwierając lodówkę. Tata trochę kręcił nosem, ale jak Miguel zaczął mu mówić o myszach to zgadzał się na wszystkie moje propozycje parsknęła śmiechem widząc jego minę. To głupi przesąd. Kobiecie w ciąży się nie odmawia bo ześle na ciebie myszy. Położyła farsz na stole, talerza pełnego nadzienia do pierożków, które wczoraj wieczorem przygotował ojciec. Skupiła się więc na gotowaniu. Po której chwili namysłu włączyła radio. Na dźwięk tradycyjnej muzyki meksykańskiej skrzywiła się bezwiednie.
— Twój tata lubi tradycyjna muzykę?.
— Miguel.
— Miguel? — Zdziwił się chłopak.
— Tak, u nas w domu panuje zasada, kto gotuje ten wybiera muzykę, a śniadanie przygotowywał Miguel. — Wyłączyła radio i kieszeni sukienki wyciągnęła telefon. Weszła do aplikacji i wybrała playlistę. — Gdy będziesz miał dość, zmień, a teraz — podeszła do zlewu i umyła ręce. — Myj rączki i bierzemy się do pracy — poinformowała go. Popatrzył na nią zdziwiony. — Och sądziłeś, że ty siedzisz i ja pichcę ci kolacyjkę? Skarbie, to nie lata siedemdziesiąte.
— Nie umiem.
— Myć rąk?
— Kleić empanadas.
— Nie martw cię, nauczę cię.
W przygotowaniu posiłku z Adorą było coś kojącego. Normalnego. Pomagała mu nałożyć farsz, zakleić pierożek, zrobić wzorek. Wszystkie zrobione empanadas trafiały do piekarnika. Za nim zdążyli się obejrzeć pierwsza partia już się piekła.
— Ja i tata byliśmy wczoraj u prawnika — zaczęła szatynka łypiąc na niego.
— Do prawnika?
— Wiesz rozeznać się co i jak no i chciałam też napisać testament — wyjaśniła. Marcus popatrzył na nią zaskoczony.
— Testament? Adora masz siedemnaście lat.
— I jestem w ciąży. 290 tysięcy kobiet umiera przez komplikacje okołoporodowe To cztery kobiety na tysiąc.
— Nie umrzesz
— Nie wiesz tego, ja też nie. Miguel też uważa, że przesadzam ale tak zdecydowałam i jeśli podczas porodu coś mi się stanie albo po, albo mnie zastrzelą na ulicy to opiekę nad Matteo przejmie tata.
— A ja mam coś do powiedzenia?
— Żartujesz sobie? — Oboje drgnęli na dźwięk głosu Miguela, który wszedł do kuchni w towarzystwie Rory i Diego, który od razu skierował swoje kroki do lodówki, którą otworzył.
— Cześć Szwagier przywitał się z Delgado.
O Szwagier, to już tak oficjalnie? — Zapytał Diego podchodząc do lodówki którą otworzył.
— Cześć Diego — rozbawiona Adora przywitała się z kuzynem. Chłopak wyciągnął ze środka kabanosa.
— Diego — jęknęła jego młodsza siostra. — Nie dawno jadłeś.
— Wiem, to nie zmienia faktu, że nadal jestem głodny. To kiedy weselisko?
— Od teraz do świętego nigdy. Nie zamierzamy brać ślubu.
— Na kocioł łapę będziecie żyć? Fakt tak jest taniej. I nie musicie się już martwić jesteście już wczorajszą sensacją.
— A co znowu jakaś biedaczka jest w ciąży? — Zapytała go Adora.
— Gorzej, Dick wolałby kolejną ciężarną niż syfa.
— Jakiego syfa?
— Swojego syfa — odpowiedział rozbawiony Ledesma. — Plotka głosi, że Dick ma nie tylko nieślubne dzieci , ale także chorobę weneryczną.
— Co ty bredzisz braciszku? — Zapytała go siostra myjąc ręce. Dołączyła do kuzynki Marcusa i Miguela lepiących pierożki.
— Nie bredzę, jego zapytaj — wskazał kabanosem na Marcusa. — Anakonda jest z nim w klasie i lata po całej szkole od rana rozpowiadając to wszystko. Ja tam słyszałem jak referowała wszystko matce.
— Łazisz za Anakondą?
— Nie, łażę. Nie lubię żmij stałem za nią w kolejce do sklepiku i słyszałem całą rozmowę. Jak mi nie wierzycie zapytajcie Rosie. Kumplujecie się z nią.
— Jezu Diego żadne z nas nie będzie pytało Rose czy jej dziadek złapał chorobę weneryczną.
— Dlaczego nie? Anakonda twierdzi, że cała jej wiedza na temat Dicka i jego podbojów miłosnych pochodzi od jego wnuczki.
— Rosie powiedziała o tym Anakondzie? — Upewniła się Adora.
Diego pokiwał głową.
— Za ile będą empanadas? Głodny jestem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:42:21 13-11-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 091
SANTOS/HUGO/CONRADO/BASTY


Wiedział, że to nieuniknione, że prędzej czy później Emily pozna prawdę, ale mimo wszystko nie był na to przygotowany. Już dawno przestało mu chodzić tylko o zemstę i bardziej obawiał się, że żona Fabricia go znienawidzi. Jednak nawet najgorsze wyobrażenia nie były w stanie oddać rozczarowania w jej oczach, kiedy zdała sobie sprawę, że przez całe miesiące pogrywał sobie z nią i z jej córką. Nie był w stanie jej tego wytłumaczyć, bo nic, co by powiedział, nie zmieniłoby jej zdania. Nic go nie usprawiedliwiało. Na początku był po prostu zrezygnowany, pozwolił jej odejść, choć pewnie powinien za nią pójść i zmusić ją, by go wysłuchała. Fabricio jednak w życiu by mu na to nie pozwolił. Santos zawalił na całego i wiedział o tym. Nie pozostawało więc nic innego jak wyżyć się na Bogu ducha winnych uczniach, którzy byli w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.
Popołudniowy trening drużyny pływackiej był do tego idealną okazją. Santos zdawał się być obecny na basenie tylko ciałem, w uszach mu szumiało, a w głowie kołatały myśli i słowa, które powinien wypowiedzieć, a tego nie zrobił. Nie był jednak pewny, czy jakiekolwiek słowa były w stanie naprawić sytuację. Im dłużej nad tym myślał, tym bardziej był wściekły, a dzieciaki, które przyszły na trening niestety musiały znieść jego podły humor.
− Gdzie Rosie? – warknął w stronę Felixa, który rozgrzewał się przy basenie.
− Mama zabrała ją do dyrektora. Dziś jej nie będzie.
− Świetnie. – Santos włożył podkładkę do notowania pod pachę i rozejrzał się po reszcie młodych pływaków. – A gdzie Guzman?
Felix również rozejrzał się po wszystkich uczniach, nie dostrzegając nigdzie swojego sąsiada. W gruncie rzeczy cieszył się, jego obecność zawsze go drażniła i nie był zadowolony z jego uczestnictwa w drużynie. Jakby na zawołanie z szatni wyszedł Jordi w swojej piance do pływania, modnie spóźniony.
− Co ty wyprawiasz? – DeLuna podszedł do młodzieńca i zmierzył go wściekłym spojrzeniem.
− Rozgrzewam się? – odpowiedział pytaniem Guzman, nie rozumiejąc, o co chodzi nauczycielowi, którego nagle coś ugryzło.
− Nie sądzę. Wyjdź.
− Słucham? – Jordi był pewien, że się przesłyszał.
− Nie toleruję spóźnień – wyjaśnił Eric, widząc zdumione spojrzenia kilku uczniów, niektórzy już weszli do basenu i wykonywali pierwsze długości, obserwując tę scenę z zainteresowaniem.
− To tylko pięć minut. – Guzman prychnął, nic sobie nie robiąc z jego słów, ale Eric złapał go za ramię i zatrzymał, kiedy ten chciał wejść do basenu.
− To totalny brak szacunku dla trenera i dla reszty drużyny. Siadaj na ławce. Wypadasz z pierwszego składu.
− Żartujesz? – Jordi wyglądał na oburzonego, jego zwykły cwaniacki uśmieszek zszedł mu z twarzy w mgnieniu oka. Kiedy jednak ciemne brwi Santosa uniosły się w górę i nie zanosiło się, żeby to był jakiś dowcip, dodał: − Pływam lepiej niż większość z nich. Serio zamierzasz to zrobić?
− Nie chodzi o umiejętności tylko o uszanowanie zasad i pracę zespołową. Tobie najwyraźniej tego brakuje. – Santos był naprawdę wściekły. W głowie nadal widział rozczarowaną minę Emily i nic nie mógł na to poradzić. – Siadaj, zanim zmienię zdanie i na dobre nie wylecisz z grupy.
− Daruj sobie. – Jordi prychnął i zarzucił sobie na ramię ręcznik. – Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty? Nie zamierzam grzać ławy cały sezon, ułatwię ci zadanie i sam odejdę. Do widzenia.
Wyszedł powolnym krokiem z basenu, jakby nie bardzo tą całą sytuacją przejęty. Felix obserwował go przez chwilę i zmarszczył brwi, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Eric zawsze był w porządku i nie wyżywał się na nich jak Lalo, ale może i on miał swoje granice. Jordi natomiast zdawał się za bardzo pogodzony z losem, co zupełnie do niego nie pasowało. Zwykle wszczynał awanturę i był pierwszy do bitki, teraz jednak szybko skapitulował, a pozycja w drużynie wcale nie wydawała się go interesować.
− Chcesz do niego dołączyć? – Brak koncentracji Castellano sprawił, że Eric i jemu zwrócił uwagę, widząc, że ten obserwuje wyjście z basenu. Felix pokręcił głową, chcąc pokazać, że zależy mu na drużynie. – Więc wskakuj i pokaż, co potrafisz.
Santos był jednak nieobecny przez cały trening, w jego głowie trwała rozpaczliwa gonitwa myśli. Nie mógł tego tak po prostu zostawić. Jak tylko skończyły się zajęcia, ruszył jak struś pędziwiatr do swojego auta i pojechał w stronę domu Guerrów. Po drodze mijał poradnię biznesowo-prawną, przed którą zaparkowany stał samochód Fabricia, wiedział więc, że nie zastanie go w domu. Chciał rozmawiać tylko z Emily. Nie wiedział, co tak naprawdę zamierza zrobić. Błagać? Nie był tego typu osobą, choć zdarzyło mu się raz płaszczyć się przed Saverinem. To była jednak zupełnie inna sytuacja, na szali leżało życie jego babci. Uniżył się, a i tak nic z tego nie wyszło. Dla Emily i Alice był w stanie zaryzykować wszystko.
Wcisnął guzik i usłyszał dzwonek do drzwi. Czekał, nerwowo postukując nogą, nie wiedząc, czego się spodziewać. W drzwiach pojawiła się głowa blondynki, która jednak szybko zniknęła mu z oczu, kiedy gwałtownie zamknęła mu drzwi przed nosem. Zdążył włożyć przedramię w szparę w drzwiach, by jej to uniemożliwić. Boleśnie zakliszczyły się mu na ręce, ale nie dbał o to.
− Daj mi wyjaśnić. Emily, proszę... – zaczął, ale nie wiedział, co więcej może powiedzieć.
− Nie masz już dosyć? Zostaw mnie i moją rodzinę, póki jestem miła.
Emily kusiło zatrzasnąć mu drzwi raz jeszcze, ale zamiast tego otworzyła je szerzej, by móc spojrzeć w ciemne oczy Erica, wkładając w to spojrzenie tyle pogardy i złości, na jakie było ją stać. Myślała, że jest jej przyjacielem, że był jedynym sprzymierzeńcem Alice, kiedy ona utknęła z jej niezrównoważoną matką, a tymczasem to wszystko było środkiem do celu – do zniszczenia Fabricia i Conrada. Nie mogła pogodzić się z tym, że jej instynkt ją zawiódł. Mogła to zwalić na ciążę i hormony, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że to nie wszystko. Eric, czy może raczej Santos, był po prostu bardzo przekonujący i sprawił, że mu zaufała. Bardziej niż powinna.
− Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w taki sposób.
Emily roześmiała się, słysząc te słowa. Była to najgorsza wymówka na świecie, ale nie dbał o to, bo nie miał nic lepszego w głowie. Nagle czuł pustkę i wszystko, co sobie układał po drodze do Valle de Sombras, uleciało.
− To twoje wytłumaczenie? Oszukałeś mnie, Eric! Udawałeś mojego przyjaciela, tak naprawdę próbując zniszczyć mojego męża. Naprawdę, to są twoje najlepsze przeprosiny? – Emily wysiliła się na ironiczny śmiech. Sytuacja była parszywa, nic więcej nie potrafiła zrobić.
− Nie zamierzam przepraszać. – Santos spojrzał prosto w ciemne oczy kobiety, mając cichą nadzieję, że dojrzy szczerość w jego spojrzeniu. – Niczego nie udawałem, poza moją prawdziwą tożsamością.
− No tak, udawałeś tylko kogoś zupełnie innego. Wszystko jasne. – Żona Fabricia pokręciła głową, niedowierzając, że ktoś może być tak cyniczny. – Odejdź, zostaw moją rodzinę w spokoju i więcej się tutaj nie pokazuj, jeśli ci życie miłe.
− Nigdzie się nie wybieram. – Santos był co do tego stanowczy. Nie zamierzał rezygnować z widzenia Alice, tylko dlatego, że sprawa się posypała, nadal zależało mu na dziewczynce. – Alice...
− Nie wymawiaj jej imienia, nie masz do tego prawa. Jeśli myślisz, że pozwolę ci spotykać się z moją córką po tym wszystkim, to grubo się mylisz. Oszukałeś nie tylko mnie, z tym sobie poradzę, ale zabawiłeś się kosztem dziesięciolatki, ślepo w ciebie zapatrzonej. Wiesz ile razy mi opowiadała o tym co porabialiście w Londynie? O wycieczkach, na które ją zabierałeś? Ona cię uwielbia. Pęknie jej serce, kiedy się dowie, jak chętnie ją wykorzystałeś, by zniszczyć jej tatę.
− Fabricio nie jest jej ojcem. – Nie mógł się powstrzymać, musiał to powiedzieć. Kilka miesięcy bawienia się w dom z dzieckiem, którego nigdy wcześniej nie poznał, nie czyniło z niego ojca. Santos znał ją od wielu lat, to on musiał ją chronić przed Camille. Kupowanie drogich lalek i spełnianie zachcianek dziewczynki nie kupi jej miłości. – Dobrze o tym wiesz.
− Jak śmiesz? – Emily zrobiła taki ruch, jakby chciała przestąpić próg i ponownie go uderzyć. Powstrzymała się jednak, a on to wykorzystał.
− Czy chciałem się zemścić na Fabriciu? Tak, nie będę kłamał – zaczął, uznając, że musi to z siebie wyrzucić, bo później może nie mieć ku temu okazji. – Ten człowiek zniszczył mi życie i nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Zasłużył, by cierpieć. Zawsze patrzył z góry na takich jak ja, myślał, że jeśli ma wpływowego ojca i kupę kasy, to wszystko ujdzie mu na słucho. Tak, chciałem, żeby cierpiał i nie będę za to przepraszał, bo nie masz pojęcia, w co on i Conrado mnie wpakowali i jak bardzo to ja przez nich cierpiałem.
− Mam ci współczuć? – Emily prychnęła, ale nic sobie z tego nie robił i kontynuował.
− Kiedy poznałem Alice, nie miałem pojęcia, że jest twoją córką. Nie wiedziałem nawet, że jesteś żoną Fabricia. W to akurat musisz mi uwierzyć. Zależy mi na Alice i nigdy nie zrobiłbym niczego, by ją skrzywdzić.
− Już zrobiłeś.
− Jesteś niesprawiedliwa.
− Ja? – Emily wskazała na siebie palcem pewna, że się przesłyszała. – Czy ty siebie słyszysz?
− A ty siebie? – Tym razem Santos przestał myśleć trzeźwo. Emocje wzieły górę. – Myślisz, że chciałem tego wszystkiego? Że chciałem, żeby to zabrnęło tak daleko? To twoja wina.
− Masz czelność, żeby mnie obwiniać? Niby co ja takiego zrobiłam? Byłam przyjacielska, pozwalałam ci spotykać się z Alice, mimo że wydawało mi się to dziwne, że jakiś stary znajomy Camille przyjechał za nią tutaj. Byłam głupia, masz rację, ale to nie moja wina.
− Owszem, twoja. Nie zabrnęłoby to tak daleko. – DeLuna był wściekły. Wcale tak nie myślał, ale był tak zły, że chciał sam usprawiedliwić własne uczucia, których sam do końca nie mógł zrozumieć. – “Eric, pomóż mi, Eric znajdź informacje o Simmonsie, Eric, pojedziesz ze mną do Seattle? Tylko tobie mogę ufać. Eric, ugotuję ci obiad...” Myślisz, że się o to prosiłem, że tego chciałem?
− Wybacz, jeśli obarczyłam cię moimi problemami. To rzeczywiście był błąd. – Emily zbladła na twarzy, nie mogąc uwierzyć, że jej to wypomina.
− Był. Sama do mnie przychodziłaś. Samą cię do mnie ciągnęło. Chcesz kogoś obwiniać? Jasne, obwiń mnie, bo tak łatwiej. Ale to ty uciekałaś z tego pięknego domu od twojej ułożonej szczęśliwej rodziny i wspaniałego rzekomo męża, żeby pobyć z obcym facetem i to MNIE prosiłaś o pomoc, kiedy jej potrzebowałaś. Więc nie, to nie jest moja wina, że to zabrnęło tak daleko. Jeśli chcesz szukać winnych, spójrz w lustro. Ja... ja się o to nie prosiłem. – Głos lekko mu się załamał i sam się za to skarcił w duchu. Miał być twardy, a tymczasem nie mógł znieść widoku jej twarzy w takim szoku i oburzeniu. Miał jednak rację, nie prosił się o to, nie chciał, by zawładnęły nim nieznane dotąd uczucia, w dodatku w stosunku do żony człowieka, którego nienawidził. To ona wszystko utrudniła. Dopóki jej nie poznał, wszystko było w porządku. A przynajmniej tak przekonywał sam siebie.
Nie mógł już wykrztusić nic więcej, odwrócił się na pięcie, chcąc odejść w wielkim stylu, pozostawiając po sobie ostatnie słowa, ale ku jego zdumieniu, wpadł wprost na Alice, która wracała z podwórka w towarzystwie psa Cheshire.
− Alice – wykrztusił. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Nie wiedział, jak długo dziewczynka tam stała, ale po jej zaszklonym wzroku i ustach wygiętych w podkówkę, wnioskował, że słyszała najgorsze.
− Wykorzystałeś mnie? – zapytała tak płaczliwym głosem, że serce mu się ścisnęło. Rzadko widywał Alice płaczącą, zwykle była pogodnym i radosnym dzieckiem. Dziś jej dziecięca niewinność runęła w gruzach.
− To nie tak, Alice... – próbowął się tłumaczyć, ale w gruncie rzeczy nie miał nic na swoją obronę. Zawalił na całej linii.
Alice nic nie powiedziała. Wyminęła go szybkim krokiem, wbiegła po schodach i zniknęła za drzwiami, a pies podreptał za nią. Eric nie zatrzymał się dłużej, wsiadł do auta, zatrzaskując ze złością drzwi. Kiedy odpalał silnik i odjeżdzał do Pueblo de Luz, nie odwrócił się za siebie, choć czuł, że Emily nadal stała w drzwiach.

***
Monterrey, rok 2008

– Nie zbliżaj się, Lalo! – krzyknął Delgado, wiedząc, że i tak go to nie powstrzyma.
– Bo co? Zabijesz mnie? Tak jak chciałeś zabić tego nastolatka w alejce kilka tygodni temu? – Lalo zaśmiał się ochryple, powoli zmierzając w kierunku jego kryjówki. – Nie masz jaj, by to zrobić! Jesteś zbyt miękki, Paco miał rację! Nie nadajesz się na Templariusza...
– Masz rację – powiedział Hugo, bardziej do siebie niż do niego. Słyszał jego kroki lecz nadal siedział na podłodze schowany za kontenerem w miejscu, gdzie przed chwilą zastrzelił Paco. – Nie jestem Templariuszem. Nie jestem taki jak wy. I wiesz, co? Jestem z tego dumny!
Wychylił się ze swojej kryjówki i wycelował w Lalo.
– Nie podchodź albo zrobię to, przysięgam.
– Tak? Myślałem, że nie jesteś zabójcą, Hugo... A może ty tylko zabijasz tych złych? Coś ci powiem: morderstwo nie przestaje być morderstwem, gdy zabijasz złego człowieka. To wciąż zbrodnia, czy ci się to podoba czy nie.
– Ach tak? – Hugo również się zaśmiał. Nie wiedział czy to z powodu adrenaliny, która zaczęła mu buzować w żyłach.
– A teraz wyjdź i staw mi czoła jak mężczyzna, a nie zachowuj się jak jakiś nędzny tchórz...
– Ja jestem tchórzem? – Teraz w śmiechu Huga pobrzmiewała histeryczna nuta. – To wy sprowadziliście mnie tutaj, żeby zabić. W dodatku czterech na jednego. To niby było odważne?
– Dość tych pogaduszek, Lalo! – wrzasnął trzeci z mężczyzn, prawa ręka El Pantery, który nadal dochodził do siebie za filarem. – Jeśli ty nie chcesz go zabić, ja to zrobię.
Ruszył w kierunku Huga, który jednak był szybszy. Rozległ się kolejny strzał i facet padł na ziemię wrzeszcząc z bólu.
– Gomez, cholera! – To El Pantera zawył na widok swojej prawej ręki w agonii.
Hugo wreszcie wyszedł z ukrycia. Lalo natychmiast wycelował w niego broń, ale nie był już tak pewny siebie jak wcześniej. Widział, że Hugo jednak jest zdolny do zabójstwa i zbyt wcześnie go osądził.
– Paco nie żyje, Gomez jak widać też długo nie pociągnie... – zaczął Hugo, a Lalo zadrgał palec na spuście. – Odłóż broń, Lalo i pomóż swojemu szefowi. Ja odjadę i wszyscy rozejdziemy się w swoją stronę.
– Szefie? – Lalo zwrócił się do El Pantery nie przerywając kontaktu wzrokowego z Hugiem. – Szefie, co mam robić?
Dało się słyszeć soczyste przekleństwo z ust rannego El Pantery.
– Odłóż broń, Lalo. Ktoś musi zawieźć mnie do lekarza. Sam nie dam rady, a Gomez... – Spojrzał w stronę swojej prawej ręki, który nagle znieruchomiał na ziemi. – Odłóż broń.
– Jesteś pewny, szefie?
– Rób, co mówię!
Lalo powoli, ostrożnie położył broń na ziemi, nadal wpatrując się w Huga celującego w niego z karabinu Paco. Delgado ruszył w stronę wyjścia z magazynu, nie przestając celować w Templariusza.
– Jeszcze cię dorwę, sukinsynu – syknął El Pantera na tyle głośno, by Hugo go usłyszał. – Zapamiętaj to sobie!


Nie dorwał go, choć niewątpliwie próbował. Wysłał Lalo, by zabił jego siostrzeńca i go nastraszył, ale w końcu sam się doigrał. „Zadźgany na spacerniaku” – gdyby biografia El Pantery miała nosić ten tytuł, pewnie nikt nie sięgnąłby po tę książkę, w końcu wiadomo jak się kończy. Dante Gomez – to już jednak inna historia. Zawsze miał coś z Jezusa, wśród Templariuszy był dość popularny ze względu na ciemną karnację i przydługie włosy i brodę, które kiedyś nosił, ale teraz ta ksywka nabrała nowego znaczenia.
− Dlaczego wszyscy w tym pieprzonym miasteczku powstają z martwych? – zapytał sam siebie Hugo, parkując swój motor przed rezydencją Fernanda Barosso. Zgasił silnik, zdjął kask i zmierzwił sobie włosy, nadal zadumany po dziwacznym spotkaniu z ochroniarzem Victorii.
Ze wszystkich ludzi na świecie jej ochroniarzem był facet, którego Hugo zabił siedem lat temu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Pamiętał nazwiska wszystkich osób, których żywot zakończył, wszystkich, którzy z jakiegoś powodu narazili się Fernandowi Barosso. To był jego rodzaj pokuty. Niektórzy wolą zapomnieć, wolą ruszyć dalej, ale Hugo wiedział, że musi pamiętać. Nawet jeśli ci ludzie byli źli do szpiku kości, nawet jeśli byli ludźmi pokroju Fernanda, to nadal byli… ludźmi.
Sergio Contreras, Manuel Gandia, Ulises Serratos, Herman Julia, Bernardo Vincente, Raul Palacios, Paco Baena, Dante Gomez… To była jego mantra – powtarzał te nazwiska bez końca, pamiętał każdy szczegół, ich daty urodzeń i daty śmierci, ich wyrazy twarzy, kiedy wymierzał sprawiedliwość w imię Barosso i nadal gardził sobą dokładnie tak samo. Paco i Dante byli ludźmi El Pantery, Gomez był swego rodzaju prawą ręką Estebana Chaveza. Do tej pory Hugo był przekonany, że go zabił. El Pantera wolał ratować własny tyłek niż pomóc przyjacielowi, może właśnie dlatego karma w końcu go dopadła. Współczucie Hugo było dość ograniczone jeśli chodzi o tę dwójkę, w końcu napadli go samiutkiego w starym magazynie i zamierzali zająć się nim „po cichu”, ale od kiedy dowiedział się, że Fernando manipulował nim przez ten cały czas i że na próźno marnował siły wchodząc w szeregi Templariuszy, by móc wreszcie dotrzeć do zabójcy matki, postanowił traktować ich jako ofiary, które Fernando również po części miał na sumieniu. Delgado umiał wziąć odpowiedzialność za własne czyny i wiedział, że za ich śmierć może winić tylko siebie. Ale Paco i Gomez mogliby żyć, gdyby nie chory plan Barosso, by nastawić Delgado przeciwko Saverinowi.
Cóż, dzisiaj Hugo mógł wykreślić jedno nazwisko z listy, bo najwyraźniej Dante miał się dobrze, a nawet więcej. Nie dawał mu spokoju wyraz twarzy Victorii, kiedy jak gdyby nigdy nic wysyłała ich na ploteczki. Musiała sobie zdawać sprawę z przeszłości Dante, więc dlaczego go zatrudniła? Hugo nie chciał wierzyć w jego bajeczkę o nawróceniu, przejrzeniu na oczy. Jeżeli wyszedł cało z tamtej sytuacji dzięki doktorowi Juarezowi i Fernandowi, mogło to oznaczać tylko jedno: miał dług wdzięczności wobec Barosso, a to oznaczało, że będzie lojalny tylko wobec niego. Nie miał pojęcia, w co Vicky sobie pogrywała, ale zdecydowanie mu się to nie podobało. Nie zamierzał jednak znów prawić jej kazań, wiedział jak męczące i wkurzające jest, kiedy ludzie dookoła robią to bez przerwy. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że się martwił, a Victoria albo nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia jakim było igranie z Barosso, albo była już tak zobojętniała i zaślepiona zniszczeniem go. Sam nie wiedział, co było gorsze.
Wszedł do domu, witając się z Rosą, która poinformowała go, że zaraz poda obiad.
− Nie kłopocz się, Rosa, zjem coś na mieście – powiedział, kładąc kobiecie rękę na ramieniu i czując, że jest niedoceniania. Przez lata pracowała w tym domu, niemal wychowała dzieci Fernanda i przykro było patrzeć, że pewnie spędzi tu resztę życia. Rosa Paz zawsze była ciepłą i miłą kobietą, która traktowała wszystkich po przyjacielsku, ale nawet taki anioł jak ona z trudem wytrzymał z wymagającym szefem.
− Nie zjesz z don Fernandem? – zapytała lekko zdziwiona, a on parsknął śmiechem, bo nie mógł się powstrzymać. Jeszcze tego brakowało, żeby jadł z nim obiadki. Już dość, że zgodził się ponownie do niego wprowadzić, nie zamierzał łasić się przy nim jak kocur czekający na whiskasa.
− Jest u siebie? – zapytał i, nie czekając na odpowiedź, wszedł do jego gabinetu, nie kwapiąc się nawet, by zapukać.
Barosso kończył właśnie rozmowę telefoniczną. Zerknął na Huga, uniósł dłoń, jakby chciał mu dać znać, by poczekał, po czym rozłączył się ze swoim rozmówcą i wstał od biurka.
− Hugo. Kulturalny jak zawsze – mruknął, pijąc do jego braku manier. Delgado wywrócił oczami. – Co cię sprowadza? Myślałem, że jesteś w szkole.
− A co, twój przydupas Ivan Molina już ci doniósł? – zapytał, zmierzając za Fernandem, który szedł do jadalni. Rosa postawiła właśnie ciepły obiad.
Coś w tym obrazku było niebywale smutnego, a jednocześnie cholernie satysfakcjonującego. Długaśny stół, który mógłby pomieścić kilkanaście osób, piękna jadalnia, stare, starannie wyrzeźbione dębowe medle, świecznik, który wyglądał jak z prawdziwego złota i tylko jedno żałosne nakrycie przy stole. Hugo jeszcze nigdy w życiu nie odczuł takiego politowania na widok jedwabnej serwetki. Fernando może i był wielką szychą, ale był też samotną, żałosną gnidą. Poczuł lekkie ukłucie w sercu, kiedy patrzył, jak Fernando zajmuje miejsce za stołem.
− Rosa, nie nakryłaś dla Huga? – zapytał z wyrzutem Fernando, rozglądając się po jadalni.
Pani Paz rzuciła brunetowi wylęknione spojrzenie, więc postanowił przyjść jej z pomocą.
− Ograniczam węglowodany. Te sylwetka sama się nie wyrzeźbi – powiedział żartobliwie, klepiąc się po mięśniach brzucha i mrugając oczkiem do Rosy, która uśmiechnęła się ukradkiem i odeszła szybko do kuchni. – Dlaczego mi nie powiedziałeś o Dante? Wpadłem na niego w ratuszu.
− Nie wiem, dlaczego mam cię o wszystkim informować. Zrobiłeś się dość zarozumiały. I co takiego robiłeś w ratuszu pod moją nieobecność? – Fernando zasiadł do pieczeni, nie zaszczycając Huga nawet spojrzeniem.
− Sam kazałeś mi mieć oko na Elenę, więc teraz się nie wymiguj. Dante. Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Hugo był w szoku, do tej pory myślał, że Fernando ufa mu na tyle, by mówić mu o takich rzeczach. – Zapytam inaczej: dlaczego go uratowałeś?
− Jesteś bystry, Hugo, domyśl się. – Barosso rozsiadł się wygodnie na krześle a na jego ustach pojawił się uśmiech zadowolenia, kiedy przeżuwał pieczeń.
− Wiem, że lubisz zbierać trofea, ale że aż tak…
− Nie bądź głupi, Hugo.
− Nie widzę innego wytłumaczenia. Uratowałeś Gomeza, zapłaciłeś Juarezowi za milczenie, chciałeś mieć przewagę nad El Panterą i ją dostałeś. Czy to Dante go zabił na twoje polecenie? Sam nie wiem, komu bardziej na tym zależało, tobie czy Joaquinowi.
− Czy to ważne? Facet nie żyje, a Templariuszom żyje się lepiej niż kiedykolwiek. – Barosso wydawał się być z siebie zadowolony.
− Nie wszyscy są tego zdania. No ale skoro słuchasz tylko Lalo Marqueza…
− Co masz na myśli, Hugo? – Fernando podniósł wzrok znad swojego obiadu i utkwił mętne oczy w napiętej twarzy swojego pracownika. – Możesz sobie darować te insynuacje. Już ci mówiłem, że moim biznesem zajmuję się sam. Nie potrzebuję twojej pomocy, nigdy nie nadawałeś się do tej roboty.
− Bo kiedy dorastałem pod nosem miałem co najwyżej wąsy z mleka, a nie z kokainy jak Joaquin? – Hugo założył ręce na piersi, czekając aż Fernando chlapnie o kilka słów za dużo. Strasznie starał się po sobie nie poznać, że cała sprawa go intryguje.
− Nie. Dlatego, że wbrew pozorom zawsze byłeś miękki. – Ferandno wytarł kąciki ust serwetką. – Stary Josema chyba jednak tak nie uważa, skoro chce, żebyś pomagał mu w trenowaniu drużyny. To wcale nie taki głupi pomysł. Wolę, żeby ktoś miał oko na Joaquina. Zdecydowanie za bardzo kręci się w pobliżu szkoły.
− I ty nie masz pojęcia dlaczego? – Hugo prychnął. Trudno mu było uwierzyć, że do tej pory Fernando jeszcze nie połączył faktów i nie dowiedział się, że jego dawna miłość, Mercedes, była również matką Villanuevy.
− Czegoś mi nie mówisz?
− Nie więcej niż ty mnie.
− To dziecinne, Hugo.
− Zgadzam się. Ale sam mnie nauczyłeś, by odpłacać pięknym za nadobne. Skoro ty nie dzielisz się informacjami ze mną, ja nie mam zamiaru spowiadać się tobie. – Hugo nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na twarzy. Ich relacja z Fernandem przypominała psa i kota, albo kota i mysz i czasami sam nie wiedział, jakim zwierzęciem akurat jest on. – Rozumiem, że przy okazji mam też mieć oko na Lalito? Ostatnio trochę się rozbrykał, ale o tym już pewnie wiesz, skoro na twoje polecenie sprał dzieciaka Ibarry.
− Quen sam się o to prosił. Kiedyś brałem go za tchórza, ale teraz widzę, że coraz bardziej przypomina ojca, a to mi nie odpowiada.
− Od kiedy to z Rafaela Ibarry taki chojrak? – zapytał zaczepnie Hugo, wpatrując się intensywnie w Barosso, który nie zdawał sobie sprawy, że chlapnął za dużo. Oficjalnie Delgado nadal nie wiedział o ojcostwie Conrada i tak miało pozostać. Fernando ostatnimi czasy wolał przemilczeć kilka spraw. – Zresztą nieważne, lepiej powiedz, co u Dimiego?
− A od kiedy to ciebie interesuje los mojego syna? – Barosso spróbował naśladować ironiczny ton Huga. – Dimi wraca do siebie, nie powinieneś się tym przejmować.
− Cóż, ktoś musi. – Hugo wzruszył ramionami. Nigdy nie przepadał za nieślubnym synem pracodawcy, zresztą również za resztą jego dzieci, ale to nie zmieniało faktu, że znalazł się w cholernie parszywej sytuacji i nikomu zdawało się na nim nie zależeć. – Będę się zbierał, skoro nie jesteś skory do zwierzeń. Mogę liczyć na to, że odwołasz psa?
− Ivana? – Fernando parsknął śmiechem. – On tylko wykonuje swoją pracę.
− Jego pracą jest łapanie przestępców i wystawianie mandatów. Skoro nie może zamknąć za kratkami ciebie, może skupi się na innych degeneratach w okolicy. A tymczasem niech zostawi mnie w spokoju, bo niedługo nie będę mógł nawet iść się samotnie odlać. Wiesz, Fernando, że potrafię być nieprzyjemny, kiedy chcę, prawda? Odwołaj Molinę. Zrób przysługę nam obu.
Fernando patrzył na niego przez chwilę i pokiwał nieznacznie głową, by dać mu do zrozumienia, że się tym zajmie. Wrócił do jedzenia, a Hugo ruszył do wyjścia, ale coś sobie nagle przypomniał. Pstryknął palcami, jakby nagle go olśniło, podszedł do stołu i położył dłoń niebezpiecznie blisko srebrnego noża.
− Byłbym zapomniał: jeszcze raz podniesiesz rękę na Elenę, a osobiście dopilnuję, żeby ta ręka nie mogła już więcej sama utrzymać sztućców. Tak jak dłoń Enrique Ibarry. Zrozumiano?
Nonszalancko chwycił pomidorek koktajlowy z talerza pracodawcy, wrzucił sobie do ust i rozgryzł, kierując się do wyjścia, machając na odchodnym ręką i zostawiając Fernanda z osłupiałą miną.

***

Jego przyjaciel był w bojowym nastroju, więc najlepszym sposobem było obarczenie go pracą. Może jeśli czymś się zajmie, nie będzie tyle myślał o Santosie i Emily, o ich wspólnym wyjeździe do Seattle, na myśl którego pewnie dostawał białej gorączki. Conrado znał Fabricia jak własną kieszeń, czasami miał wrażenie, że zna go lepiej niż siebie samego i doskonale wiedział, że Guerra łatwo nie odpuszcza i nie wybacza. Był uparty i nie często emocje zaćmiewały mu osąd, tak też było teraz. Saverin sam przed sobą ze zdumieniem musiał przyznać, że Santos im nie zagrażał. Po raz pierwszy od dawna był tego pewny. Może przyjazd do Meksyku i poznanie Emily tak na niego wpłynęło, a może stało się to już wcześniej, kiedy poznał Alice. Jedno było pewne – Santos DeLuna był innym człowiekiem i teraz Conrado był już tego pewny. Największą dla niego karą była świadomość, że kobieta, którą obdarzył niespodziewanym uczuciem, gardzi nim.
Zostawił więc Fabricia w poradni ze stosem dokumentów do uporządkowania, na wszelki wypadek prosząc Aidana, by miał go na oku. Nigdy nie wiadomo, co Guerra może wywinąć, będąc pod wpływem emocji. Sam Conrado natomiast udał się do miejscowej kliniki, gdzie umówił się z Julianem Vazquezem. Nie mieli ze sobą nigdy zbyt wiele do czynienia, doktor Vazquez zbadał go raz, kiedy sam podejrzewał u siebie stan przedzawałowy, widywali się czasem na różnych okazjach, na przykład na otwarciu hotelu, ale nigdy nie mieli okazji bliżej się poznać. Saverin wiedział jednak, że doktor Julian był dobrym człowiekiem i świetnym specjalistą, a fakt, że przyjaźnił się z Hugiem tylko go w tym upewnił.
Usiedli przy kawie w szpitalnej kafejce i Saverin postanowił przejść do rzeczy. Poinformował go o tym, że to on jest nowym właścicielem ośrodka i że chce, aby doktor Vazquez nadal nim kierował.
− Wiem, że jest pan zajętym człowiekiem, pewnie ciężko pogodzić obowiązki lekarza i ojca, ale chciałbym prosić pana o tę przysługę – zaczął Saverin, czując, że rozmawia z odpowiednim mężczyzną. – Dzieciaki pana podziwiają, a co ważniejsze – słuchają pana. Wiem, że do tej pory traktował pan to jak wolontariat, ale to się zmieni. Dostanie pan godziwą pensję, która odpowiada stanowisku kierownika ośrodka.
− Nie chodzi o pieniądze, panie Saverin. – Julian postanowił być w tej sprawie jasny. Coś w Saverinie go intrygowało.
− Wiem, że robił pan to z dobroci serca, ale nie jestem bezduszny i nie zamierzam wykorzystywać pracowników. Wiem, że syn pułkownika ostatnio pana zastępował. Carlos jest gotów nadal pomagać, dzieląc to z pracą w miejscowej straży pożarnej. Z tego co słyszałem, czasem i Hugo się udzielał, a skoro to nasz wspólny znajomy, pewnie już pan wie, że nie rzucam słów na wiatr.
− Obiło mi się o uszy. – Kąciki ust Juliana lekko się uniosły. Propozycja była kusząca, w końcu dodatkowa gotówka zawsze się przyda. – Mogę pana spytać, dlaczego pan to robi?
− Cóż, nie chcę mieć na głowie inspekcji pracy – wyjaśnił żartobliwie Conrado. – Gdyby ktoś się dowiedział, że nie płacę za prowadzenie ośrodka, którego jestem właścicielem…
− Nie o to pytałem.
− Wiem, o co pan pytał. Powiedzmy, że sam byłem dzieckiem, które dorastało w niebezpiecznej okolicy. Może gdyby taki ośrodek istniał wtedy w mojej dzielnicy, wielu moich znajomych nie zeszłoby na złą drogę. Może moi bracia nadal by żyli.
Zdziwił go tym stwierdzeniem. Vazquez wpatrywał się przez chwilę w twarz Saverina i pokiwał głową na znak, że się zgadza.
− Świetnie. Mój prawnik wyśle panu odpowiednie dokumenty. Jeśli coś będzie niejasne, spotkamy się, by omówić szczegóły. – Conrado wstał od stolika, zapinając guzik od marynarki i wyciągnął w stronę Juliana prawą dłoń.
Doktor uścisnął ją, będąc pod wrażeniem jak konkretny i pewny siebie jest Saverin. Pożegnali się, ale Saverina czekało kolejne spotkanie. Ostatnio miał wrażenie, że wciąż coś załatwia. Podobało mu się to jednak, lubił być zajęty i mieć poczucie, że ma na coś wpływ. Nadal pamiętał o zadaniu, które zleciła mu Jimena, ale żeby je zrealizować, potrzebował więcej informacji.
Pokojówka otworzyła mu drzwi do rezydencji, zapraszając go do środka. Nigdy wcześniej tutaj nie był i uderzyło go to, jak normalny był to dom. Można było wyczuć, że Ibarrowie to ludzie zamożni, mieszkali w jednym z bogatszych domów w Pueblo de Luz, ale nie obnosili się z bogactwem. Dom, choć wielki, był przytulny i nieskazitelnie czysty. Conrado obserwował jasny hol i schody z ozdobną poręczą, które prowadziły na piętro, czując się dziwnie. Z jednej strony wiedział, że Fernando pozbawił go najcenniejszej rzeczy, a z drugiej – ulokował jego syna u dobrej, zamożnej rodziny i wiedział, że niczego mu tutaj nie brakowało. Odczuł wstyd, kiedy pomyślał, że on i Andrea pewnie nigdy nie zapewniliby dziecku takiego przepychu.
− Panie Saverin, miło pana widzieć. Zapraszam tędy. – Rafael Ibarra pojawił się w towarzystwie pokojówki. Uścisnął mężczyźnie rękę i wskazał na drogę do swojego gabinetu. Saverin szybko otrząsnął się z rozmyślań i ruszył za nim, po drodze mijając portrety rodzinne na ścianach. – Mój przodek, założyciel miasta – Enrique Adalberto Ibarra I. – Rafael wskazał palcem na malowidło brodatego faceta. – Wiem, co pan myśli. To bardzo egocentryczne, podkreślać na każdym kroku, że pochodzi się od człowieka, który założył miasto.
− Nic podobnego. Uważam, że świadomość przynależności jest bardzo ważna. – Saverin zajął miejsce na kanapie w gabinecie Rafaela, ale odmówił, kiedy zaoferował mu drinka.
− To prawda. Dzisiejszej młodzieży tego brakuje. Mój syn powiedziałby pewnie, że jest obywatelem świata i kiedy przyjdzie czas, z chęcią wyfrunie z gniazda. Pueblo de Luz wciąż się rozwija, ale młodzi ludzie niechętnie tu zostają, wolą szukać przygód w większych miastach albo za granicą. – Ibarra usiadł na fotelu naprzeciwko Conrada, uśmiechając się smutno.
− Nie winię ich, na ich miejscu czułbym to samo. – Conrado puścił mimo uszu wzmiankę o synu. – Jak się pan czuje, panie Ibarra?
− Dobrze, dziękuję. Jak pan widzi, nie jestem zakuty w kajdanki, a to dobry znak. – Rafa wysilił się na żart. Rzeczywiście nie miał bransoletki na nodze, w spokoju czekał na proces, który miał mieć miejsce we wrześniu. Jego czas zbliżał się nieuchronnie i Conrado wyczuł napięcie, chociaż mężczyzna starał się uchodzić za spokojnego. – Proszę się nie martwić, Norma Aguilar to świetna adwokatka. Jest przemiłą kobietą, ale na sali sądowej to prawdziwa żyleta. Jestem spokojny.
− Dobrze to słyszeć. – Conrado nie dał się zwieść, ale nie byli na tyle blisko, by drążyć temat. – Wiem, że nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej, ale jeśli czegoś pan potrzebuje, chętnie pomogę.
− Już pan pomógł. – Rafael spojrzał na Saverina z wdzięcznością. – Ofelia opowiedziała mi, co pan zrobił dla mojego syna. Nigdy nie zdołam się odwdzięczyć.
− Każdy by tak postąpił na moim miejscu. – Postanowił wyrazić się jasno. Nie przyszedł tutaj, by wysłuchiwać pochwał pod swoim adresem za zawiezienie Quena do szpitala. – Panie Ibarra, przyszedłem tutaj w dość delikatnej sprawie.
− Chodzi o Romów, prawda? – Rafael zasępił się przez chwilę, kiwając głową, jakby doskonale wiedział, o co chodzi. – Również zauważyłem te niespokojne nastroje na granicy. Robią się roszczeniowi, nie będzie łatwo ich ujarzmić.
− To nie zwierzęta. – W głosie Conrada dało się słyszeć wyrzut. Sam zawsze opowiadał się za równością i tolerancją, podczas gdy mieszkańcy Pueblo de Luz i Valle de Sombras zdawali się traktować mniejszości etniczne jako zło konieczne.
− Nie miałem nic złego na myśli. – Rafael szybko się usprawiedliwił. Widać było, że po prostu użył niefortunnego słowa. – Znam ich od dawna, prowadziłem wiele negocjacji z ich poprzednim patriarchą. Zwykle udawało nam się dojść do porozumienia. Dzięki temu Romowie nie zasiedlają już pobliskich lasów, wielu z nich otrzymało pracę i godziwe zarobki, pod warunkiem zaprzestania nielegalnego handlu na terenie miasta. Ale stary Altamira zmarł jakiś czas temu i rządy przejął jego syn, Baron, a to człowiek, który nigdy nie pochwalał asymilacji. Uważa, że ta ziemia należała do Romów na długo zanim mój przodek założył tutaj miasto. Jest to oczywista bzdura, ale wielu jego popleczników wierzy we wszystko, co im powie. Nie chciałbym mieć wroga w Baronie, to nieprzyjemny typ.
− Jak bardzo nieprzyjemny? – Conrado zmarszczył czoło. Musiał być przygotowany, jeśli miał coś osiągnąć podczas negocjacji z tym człowiekiem. Do tej pory słyszał tylko negatywne rzeczy.
− Powiem tak: to ktoś, kto nie uznaje praw, których sam nie ustanowił. – Rafael wyglądał jakby nie zazdrościł Conradowi tego zadania. – Jeśli mogę dać panu jakąś wskazówkę, na pana miejscu porozmawiałbym najpierw z Esmeraldą Vidal, to jego żona, czy też partnerka, nie wiem na jakiej zasadzie funkcjonuje ich związek, ale ta kobieta jest swego rodzaju przywódczynią duchową grupy. Jeśli przemówi pan jej do rozsądku, Baron Altamira powinien się ugiąć.
− Dziękuję, będę to miał na uwadze. – Conrado wstał i uścisnęli sobie dłonie.
Kiedy jednak Rafael odprowadził go do drzwi, niespodziewanie wpadł na Quena, który akurat wrócił ze szkoły. Wyglądał na tak samo zdziwionego jak Saverin, a nawet trochę speszonego. To pierwsze spotkanie twarzą w twarz od kiedy profesor zawiózł go do szpitala po starciu z Lalo.
− Ma pan chwilę? – zapytał chłopak, zanim zdąrzył ugryźć się w język.
− Jestem bardzo zajęty. – Conrado spojrzał na zegarek, ale tak naprawdę nie widział wskazówek. Czuł się tak niezręcznie, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej w całym swoim życiu. Stał oko w oko z własnym synem i nie mógł nic powiedzieć.
− Tylko pięć minut. – Quen wskazał na górę, prowadząc go po schodach.
Ugiął się wbrew sobie i już po chwili młody Ibarra wprowadził go do swojego pokoju. Saverin uśmiechnął się lekko na widok nieporządku – rozwalona pościel, porozrzucane książki i ciuchy. Tu i ówdzie walały się kredki i pędzle. „Zupełnie jak Andrea” – pomyślał Conrado, ale szybko się za to skarcił i przybrał poważną minę. Jego wzrok padł na fiolkę tabletek stojącą na biurku. Zmarszczył brwi.
− Dają niezłego kopa – zażartował Enrique, chowając fiolkę do kieszeni. – To od lekarza, niec nielegalnego.
− Dokucza ci ból? – zapytał nauczyciel, mając ochotę raz jeszcze sprać Marqueza na kwaśne jabłko. Jego wzrok padł na dłoń nastolatka, która wyglądała nienaturalnie i prawie nią nie poruszał.
− Trochę. – Ibarra wruszył ramionami, bagatelizując problem. Conrado wiedział jednak, że chłopaka naprawdę to gryzie. – Chciałem panu coś pokazać.
Przeszedł na drugi koniec sypialni i odsłonił duże płótno. Saverin przez chwilę zapomniał o oddychaniu. Była to „Burza”, którą Andrea zaczęła malować na krótko przed śmiercią. Jej ostatni obraz, który podarował Quenowi, jeszcze wtedy nie zdając sobie sprawy z ich pokrewieństwa. Chłopak dokończył malowidło i efekt był piorunujący. Dosłownie, nawiązując do tytułu, można było wyczuć elektryzujący charakter „La tempestad”.
− To jest… No… Dobra robota – wykrztusił tylko, obawiając się, że się rozpłacze. Nie był tego typu człowiekiem, ale emocje mogły wziąć w nim górę, kiedy się tego najmniej spodziewał.
− Chce go pan? – Quen zapytał znienacka, a Saverin spojrzał na niego nieprzytomnie, nie wiedząc, o co on go właściwie pyta.
− Jest twój, dałem ci go.
− Wiem, ale patrzenie na niego dołuje mnie. Może już nic więcej nie namaluję.
− Nie mów tak.
− Ale to prawda. To trochę ironiczne – ostatni obraz pańskiej żony okazał się też ostatnim, który ja malowałem. Śmieszne, prawda? – Młody wpatrzył się w obraz, przywołując na twarzy krzywy uśmiech, ale to wcale nie było zabawne i Conrado wiedział, że chłopak robi dobrą minę do złej gry.
− Andrea chciałaby, żebyś go miał – powiedział, zanim zdążył się powstrzymać. – Namalujesz jeszcze wiele rzeczy.
Zanim sens tych słów dotarł do młodego ruszył do wyjścia i zszedł pospiesznie po schodach. To było jednak ponad jego siły.

***

Basty Castellano miał twardy orzech do zgryzienia. Zwykle był opanowany, ale ostatnie wydarzenia sprawiły, że z bezsilności był skłonny coś rozwalić. Najlepiej gębę Pereza, która prosiła się o to już od dawna. Szlag go trafiał, kiedy myślał, jak długo Rosie musiała dusić w sobie swoje podejrzenia. Była dzieckiem z problemami – tak pewnie powiedziałby psycholog, ale on był ojcem i wiedział lepiej. Dreszcz przechodził mu po plecach, kiedy pomyślał o tym, że Rosie i Felix rozwiązywali zagadkę na własną rękę i szlajali się po El Tesoro, gdzie mogły znajdować się dowody zbrodni, a może i niejeden trup. To wszystko trochę go przerastało. Nie chciał męczyć Rosie dłużej niż to konieczne, od dawna przyjaźnił się z jej ojcem i miał do niego duży szacunek. Prokurator Lopez wyraził się jednak jasno, dlatego ta sprawa była tak nieprzyjemna. Dodatkowo parszywy nastrój Basty’ego potęgował fakt, że podejrzenia nastolatki nie oznaczały jeszcze, że jej dziadek zamordował Julię Ortegę. Mogli sobie gdybać i połączyć kropki, ale Sebastian wiedział, że zbrodnie w Pueblo de Luz zwykle nie były tak proste, jak mogłoby się wydawać. Najbardziej wkurzał go fakt, że zeznania nastolatki, która kilka miesięcy spędziła na oddziale zamkniętym po próbie samobójczej mogły nie zostać wzięte na serio.
Cały dzień przesłuchiwał świadków, co było dla niego niebywale bolesne – Rosie i Carolina nie zasłużyły, żeby ciągać je na komisariat. Zakonnice trzymały wspólną wersję, co nie bardzo go zdziwiło – Jules była skromną, niewinną dziewczyną, która w życiu nie oddałaby swego ciała szatanowi.
− Szatanowi może nie, ale mężczyźnie z krwi i kości? – Basty nie mógł się powstrzymać, kiedy ojciec Horacio powtórzył dokładnie tą samą wersję. – Religię odłóżmy na bok, Horacio.
− Jak śmiesz, Basty! Co niedzielę widzę cię w kościele, a z twoich ust wychodzą tak bluźniercze słowa! Pan cię za to ukarze. – Stary klecha przeżegnał się, jakby modlił się o łaskę, ale nie zwiódł policjanta.
− Rozmówię się z nim sam, nie potrzebuję ciebie jako pośrednika. Jak to możliwe, że opiekunowie sierocińca nie zauważyli, że Jules znika na całe noce i że zaszła w ciążę? Nie przyszła z tym do nikogo z was?
− To pomówienia, to była dobra dziewczyna. Panie, świeć nad jej duszą. – Kolejny znak krzyża sprawił, że Castellano wywrócił oczami, odchylając się w krześle.
− Dobrze, rozumiem zatem, że zstąpił na nią Duch Święty i to niepokalane poczęcie, czy tak?
− Basty. – Tym razem to policjantka, która towarzyszyła mu podczas przesłuchań, Ursula Duarte, zwróciła mu uwagę.
− Wykreśl ostatnie zdanie z protokołu – poprosił, czując, że przesłuchiwanie Horacio jest jak gadanie do ściany. Ten człowiek umiał tylko odpowiadać cytatami z Biblii. Nic nie wiedział, a nawet jeśli coś wiedział to i tak nie zamierzał nic powiedzieć, a Basty miał wystarczająco dużo na głowie.
− Dobrze, Hernán, możesz odejść. Jeśli będziemy potrzebować czegoś więcej, skontaktujemy się. Wyślę gołębicę, czy coś takiego.
− Ojcze Horacio – poprawił go mężczyzna, oburzony jego słowa.
− W świetle prawa nadal jesteś Hernánem Fernandezem, ale nie bój się, twój pseudonim sceniczny pojawi się w oficjalnej dokumentacji. – Do pokoju przesłuchań wszedł Ivan Molina. Również jego cierpliwość względem proboszcza się wyczerpała. Kiedy ksiądz wyszedł, Ivan zwrócił się do Basty’ego: − Właśnie wracam z cmentarza. Już po ekshumacji.
− Szybko poszło. – Ursula zebrała laptopa i papiery. – To tragiczne, co się tutaj dzieje. Ale może wreszcie ktoś zaprowadzi porządek.
− Wierzysz w to? – Basty nie był przekonany. To tylko zwykła środa w pracy. Nawet kiedy zdołają rozwikłąć zagadkę śmierci Ortegi, w kolejce czekali inni.
Prokurator Lopez wziął na siebie przesłuchanie Pereza, którego auto zostało zidentyfikowane na miejscu zbrodni i Basty był mu wdzięczny. Sam nie ręczył za siebie i nawet nie mając żadnych dowodów był w stanie przyłożyć staremu dyrektorowi już za sam fakt, jak on traktował jego syna. Być może Gabriel wyczuł to w rozmowie z zastępcą szeryfa i dlatego sam podjął się przesłuchania. Jak można było się spodziewać, Ricardo Perez miał już gotowe alibi. W dniu popełnienia przestępstwa, jego sedan był w warsztatcie samochodowym z uwagi na nieprzewidzianą awarię. „Jakże wygodnie” – pomyślał Basty, kiedy jechał do rzeczonego warsztatu, by potwierdzić informacje, które udało się uzyskać Lopezowi. Rosie nie widziała numeru rejestracji auta, ale ile zielonych sedanów mogło być w okolicy? Łatwo to będzie sprawdzić.
Basty przekroczył próg warsztatu samochodowego i przywitał się z mechanikiem, niejakim Atticusem Kennedym. Było widać, że mężczyzna jest nietutejszy, nie tylko po nazwisku, ale też urodzie. Castellano uderzyło, że to mężczyzna, który spotyka się z Caridad Bianco, zastępczynią koronera, która miała czuwać nad sekcją zwłok. Atticus nie był podejrzany, ale i tak wydało mu się to zahaczać o konflikt interesów.
Atticus potwierdził, że rzeczywiście auto, o którym była mowa, znajdowało się w tym czasie w jego warsztacie i wymagało naprawy.
− Czy może pan powiedzieć, gdzie pan był w czasie, gdy Julia Ortega została zamordowana? – Basty zapisał sobie coś w notesie, uważnie obserwując obcokrajowca.
− Czy jestem o coś podejrzany? – zapytał zaczepnie mężczyzna, wycierając ubrudzone smarem dłonie w kombinezon, który miał na sobie.
− Jest pan ważnym świadkiem. Auto, które pan naprawiał, było widziane na miejscu zbrodni.
− Tamtego dnia nie było mnie w Pueblo de Luz, przebywałem w Szkocji i żegnałem się z umierającą matką.
− Przykro mi – powiedział Basty, bo tak nakazywała przyzwoitość.
− Wcale panu nie jest przykro. Jest panu przykro, że nie dowiedział się pan niczego przydatnego.
Basty udał, że nie dosłyszał jego złośliwości.
− Skoro był pan wtedy w Szkocji, kto zajmował się warsztatem?
− Nikt. Prowadzę go sam. Miałem wrócić kolejnego dnia, nie zatrudniałem nikogo dodatkowo.
− Czy ktoś mógł włamać się pod pana nieobecność, zabrać auto i odstawić na miejsce, przed pańskim powrotem? Jakie ma pan tutaj zabezpieczenia? – zapytał Castellano rozglądając się po pomieszczeniu.
− Jestem inżynierem, szeryfie. Jest alarm i wszystkie potrzebne zabezpieczenia. Oczywiście w teorii, ktoś mógłby się włamać. Nie wiem tylko dlaczego miałby odjechać niedziałającym samochodem. Może sugeruje pan, że ktoś go wypchnął i udało mu się go zaciągnąć nad jezioro? – Atticus wysilił się na ironię.
− Próbuję tylko ustalić fakty. – Castellano schował notatnik do kieszeni na piersi i pożegnał się z Kennedym, do którego nie zapałał sympatią.
Wcale nie przybliżył się do rozwiązania zagadki. Miał nadzieję, że Ivanowi uda się ustalić numer rejestracyjny wozu znad jeziora, co jednak graniczyło z cudem. Pozostawała więc kwestia El Tesoro. Miał już nakaz przeszukania ziemi, ale już teraz wiedział, że nie będzie to łatwe. Ziemia co prawda nie była wielka. El Tesoro nigdy nie było gospodarstwem rolnym. Państwo de la Vega hodowali tam głównie konie i była to ich główna hacjenda. Ziemie uprawne znajdowały się po drugiej stronie miasteczka. Ale wiedział, że proces będzie żmudny – przede wszystkim dlatego, że główny budynek i wszystkie poboczne, w których niegdyś zamieszkiwała służba i stajenni, były pozamykane na cztery spusty. Owszem, intruzi często tu przychodzili, dzieciaki lubiły się pobawić w opuszczonym miejscu, ale przez legendy o duchu Leona Vegi, raczej nie zapuszczali się wgłąb budynków zabitych deskami. Wyjątek stanowił Alejandro Barosso, który ukrywał się tutaj po ucieczce z więzienia. Basty wiedział, że jeśli ktoś chciał tutaj coś schować, zrobiłby to raczej zakopując w ziemi. Po licznych dołach w ziemi zdażył wywnioskować, że ktoś desperacko próbował znaleźć to, co wcześniej zakopał i jeśli wierzyć zeznaniom Rosie, był to właśnie Perez. Tak też udało się znaleźć bransoletkę, która należała do Jules.
Prudencia i jej bratanica były bardzo miłe, udostępniając to miejsce policji, choć Sebastian widział zawód na twarzy starszej kobiety. Zbliżały się jej urodziny i chciała urządzić tutaj przyjęcie na wolnym powietrzu. Jeśli śledztwo się przedłuży nie będzie jej to raczej dane. Basty obiecał, że zrobi, co w jego mocy, by szybko się z tym uwinąć, ale nie wiedział, na ile zdoła dotrzymać obietnicy. Zabrał się za nadzorowanie przeszukania, mając nadzieję, że pod jego czujnym okiem, nic im nie umknie.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:07:39 27-12-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5763
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:44:50 13-11-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 092
QUEN/CONRADO/FELIX/JORDI


Diego nie kłamał, ciąża Adory naprawdę przestała być wielką sensacją w obliczu nowych plotek. Anna Conde rozsiewała nowe informacje jak gdyby nigdy nic, była w tym pełną profesjonalistką.
− Już wiem, skąd wzięła się nazwa naszego miasteczka – stwierdził Quen, kiedy wszyscy szeptali do siebie na korytarzach i powtarzali to, co zasłyszeli od szkolnej plotkary. – Tutaj każdy news rozchodzi się z prędkością światła.
− Niedługo przestaną gadać, znów pojawi się coś lepszego – zauważył rozsądnie Marcus, który zawsze brał z przymrużeniem oka to, co mówiła Anna. – Tobie to chyba na rękę? – zapytał Felixa, który miał na twarzy iście złowieszczy uśmieszek. Ściskał swój telefon komórkowy i był niebywale zadowolony z siebie.
− Oczywiście, że tak. Stary gad wreszcie dostaje za swoje, a mój blog rozkwita dzięki takim ludziom jak Anakonda. – Castellano pomachał mu przed oczami swoim smartfonem. – Eric pomógł mi go trochę podrasować. Wszyscy mają teraz możliwość zapisać się do newslettera i być na bieżąco.
− Wiem, nawet ja się zapisałem. – Quen wyciągnął z kieszeni komórkę i otworzył bloga przyjaciela, który ten prowadził anonimowo i tylko najbliżsi wiedzieli o jego udziale. – „Jak twierdzi panna Boa, której można wierzyć w przypadku najnowszych ploteczek z liceum Pueblo de Luz, pan dyrektor lubi jeździć w delegacje i podróże służbowe. Zawsze wtedy przywozi rodzinie i przyjaciołom pamiątki. Tym razem jednak przywiózł upominek dla siebie, którego tak szybko się nie pozbędzie.” I tutaj nastąpił link do słowniczka objaśniający, czym jest syfilis. Felix, czapki z głów. – Ibarra zaśmiał się cicho.
− Dzięki. Eric pomógł mi stworzyć formularz, ludzie mogą sami pisać, jakie tematy mam poruszyć. Uwierzycie, że Anakonda sama skorzystała z formularza i napisała do anonimowego autora bloga, żeby to opublikował? Chciała też pozostać anonimowa, stąd nowy pseudonim.
− Raczej wszyscy wiedzą, że „panna Boa” to inaczej panna „Anakonda”. – Marcus zaśmiał się cicho. Zwykle nie nabijał się z innych, ale i jego to porównanie rozbawiło.
− To już nie mój problem. I tak połowa szkoły o tym wiedziała jeszcze przed wczorajszym lunchem. – Felix wzruszył ramionami, ale było widać, że jest z siebie dumny.
− Mogłeś się jednak nazwać bardziej kreatywnie – zauważył Ibarra, kręcąc trochę nosem. – „La Voz del Norte” czyli „Głos Północy” to takie oklepane. No i za bardzo kojarzy się z „Luz del Norte”.
− Oto chodzi. Niech Silvia wie, że ma konkurencję. Mój najnowszy wpis ma więcej wyświetleń niż jej artykuł odnośnie budowy mostu, który umieściła tydzień temu. Dobrze jej tak. – Na twarzy Felixa pojawiła się zacięta mina.
Adora, która dołączyła do towarzystwa obserwowała go z mieszaniną zaciekawienia i rozbawienia.
− Co ci zrobiła ta kobieta? Wydajesz się jej nie cierpieć – zapytała, przypominając sobie, że pan Leopoldo Guzman również nie wypowiadał się pochlebnie o synowej, kiedy byli na wakacjach w Veracruz.
− Silvia Olmedo to zło wcielone – odpowiedział jej tylko, zaciskając pięści. – Zamieniła moje dzieciństwo w piekło, mogę jej odpłacić jedynie ułamkiem złośliwości.
Wściekły sięgnął do swojej szafki, by wyciągnąć potrzebne na kolejną czwartkową lekcję książki. Adora spojrzała na Marcusa, mając nadzieję, że on jej to wyjaśni, ale tylko uśmiechnął się przepraszająco, nie chcąc wchodzić w szczegóły.
− Idziesz na piątkowego grilla u Guzmanów? – zapytał Quen, trochę rozbawiony miną Delgado. Adora patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie wiedząc, o co chodzi. – Możesz wziąć Adorę, będzie ciekawie. Poza tym babcia Serafina pytała o ciebie – dodał, zwracając się do koleżanki. – Polubiła cię w Veracruz.
− To miło z jej strony, ale nie wiem, czy chcę być w centrum rodzinnej dramy. Wygląda na to, że Felix jest gotów pokłócić się z tą całą Silvią i nie chcę raczej być tego częścią.
− I słusznie, ja i moja mama też się nie wybieramy – stwierdził Marcus, a widząc zdumione spojrzenia przyjaciół, dodał: − Dajcie spokój, wyobrażacie sobie moją mamę i Fabiana w jednym pomieszczeniu? Nawet ja mam swoje limity niezręczności, które mogę wytrzymać.
− Oni kiedyś ze sobą chodzili – wyjaśnił Felix, na widok zaciekawionego spojrzenia Adory. – Jak to się mówi „high school sweethearts”. – Castellano od jakiegoś czasu pracował nad swoim angielskim i był dumny, że może się nim pochwalić. – Gdyby życie inaczej się potoczyło, to Marcus byłby moim sąsiadem.
Za te słowa zarobił żartobliwego kuksańca w bok od przyjaciela, który jednak zabolał. Castellano roześmiał się jednak na widok jego miny i zaczął opowiadać Adorze, co miał na myśli.
− Norma i Fabian chodzili ze sobą przez lata. Byli w jednej klasie, dwójka najlepszych uczniów z rocznika. Dick ich uwielbiał. No ale tylko jedno mogło dostać stypendium, padło na Normę. Wyjechała na Harvard, związek na odległość nie przetrwał. Tam znów trafiła na znienawidzonego Adriana Delgado, ale jak widać od nienawiści do miłości, bo kilka lat później pojawił się mały Marcusek.
− Upraszczasz wiele faktów – zauważył Delgado, trochę jednak rozbawiony takim ujęciem tematu.
− A skąd wiesz? Czy ktoś nam kiedyś powiedział, jak to dokładnie wyglądało? – Quen był po stronie Felixa. – Ja tam nie wierzę w ich wersję wydarzeń. Związek na odległość, też coś. Ale fakt, Adrian i Norma się nie cierpieli, to akurat słyszałem wiele razy. A pech chciał, że oboje wykładali na Harvardzie. Zabawne.
− W każdym razie, jeśli mogę uniknąć „rodzinnego grilla” – Marcus zarysował cudzysłów w powietrzu, chowając kilka książek ze swojej szafki do plecaka – to chętnie skorzystam. Marwię się jednak tym. – Uniósł niewielką zieloną kopertę i pokazał wszystkim zebranym.
− Ja też dostałam! – Adora wyciągnęła swoją kopertę, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. – Miałam was pytać, czy ktoś z was się orientuje, co to takiego.
− Specjalne zaproszenie od Fabiana na kółko debat ONZ – wyjaśnił Quen, który już dowiedział się szczegółów. – Mój wuj kiedyś uczył w tej szkole, potem wykładał na UNAM i na Uniwersytecie Autonomicznym stanu Nuevo Leon w San Nicolas de los Garza. Nadal uczy, słyszałem że przejął szkółkę wieczorową w tutejszej filii uniwersytetu. No i postanowił odtworzyć dawne kółko, prowadził je lata temu, a potem nikt nie kontynuował tej tradycji. Zaprasza tylko najzdolniejszych uczniów. Nie dziwię się, że dostaliście te koperty. Marcus jest pierwszy w szkole, Adora jest w czołówce, Carolina pewnie też dostała. Z tego, co słyszałem, dla reszty ochotników wuj organizuje specjalną rozmowę kwalifikacyjną.
− O co chodzi w tym kółku? – zapytała Adora, która choć chodziła już do tego liceum od roku, nadal spotykała się z nieznanymi jej wcześniej praktykami.
− W zasadzie to kółko polityczne, chodzi o wiedzę na temat aktualnych wydarzeń i sytuacji geo-politycznej. Robi się symulacje obrad ONZ, każdy jest przedstawicielem jakiegoś kraju. Najlepsi jadą potem na międzynarodowe zawody – wyjaśnił jej Marcus, nie wyglądał jednak na zainteresowanego, pomimo zaproszenia. – W podstawówce należałem do tego kółka, byliśmy nawet w Nowym Jorku i najciekawsza z tego wszystkiego była wycieczka.
− Kupiłeś mnie. – Felix, który przysłuchiwał się temu w skupieniu, dał za wygraną. – Jeśli uczestnictwo w kółku daje możliwość wycieczki do USA, to ja się zapisuję.
− Wstrzymaj konie, nie każdy może pojechać. No i trzeba znać angielski. – Quen zaśmiał się na widok miny przyjaciela.
− Wypraszam sobie, mój angielski jest już znacznie lepszy. – Castellano się oburzył, a Marcus zgodził się z nim. W wakacje udzielał mu korepetycji i Felix zdecydowanie podszkolił się w tym obcym języku, ale nie zmieniało to faktu, że żeby należeć do kółka trzeba było znać angielski na biegłym poziomie.
− Zmienisz zdanie jak ci powiem, kiedy są spotkania kółka. – Adora roześmiała się, wczytując się w treść zaproszenia. – W sobotę. Kompletna strata czasu.
− Co? – Quen wyrwał jej list i wczytał się w jego treść. Sam też parsknął śmiechem. – Wuj oszalał. Niby kto chciałby przyjść do szkoły w sobotę?
− Ci, którym zależy na ocenach – odezwał się przemądrzały głos za jego plecami. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, do kogo należy. Carolina trzymała w ręce taką samą zieloną kopertę. – Zajęcia kółka ONZ są dużo lepiej punktowane do świadectwa i lepiej patrzą na nie w podaniach na studia. To w końcu międzynarodowy program. Wiecie ile dawnych uczniów Guzmana jest teraz absolwentami znanych uczelni?
− Sraty-taty, gacie w kraty. Wolę się bawić i odpoczywać w weekend niż ślęczeć nad książkami. – Quen udał, że ziewa szeroko.
− Nie spodziewam się, że TY dołączysz do kólka. – Carolina zaśmiała się w taki sposób, że poczuł się oburzony. Czyżby kpiła z jego inteligencji? – Ale myślałam, że inni są bardziej ambitni. – Spojrzała wymownie na Marcusa, który jednak nic sobie z tego nie robił.
− Nie potrzebuję tego. Możesz zagarnąć kółko dla siebie, jeśli o to ci chodzi – powiedział, nawet na nią nie patrząc, tylko upychając resztę książek w plecaku.
− No tak, bo już sobie to wszystko dokładnie przemyślałeś. – Carolina pokiwała głową ze złośliwą nutką w głosie, a zaraz potem lekko spokorniała, przypominając sobie, że już kiedyś przeprosiła go za swoje zachowanie i zazdrość o jego wyniki w nauce. Nic jednak na to nie mogła poradzić. – Chciałam tylko powiedzieć, że doskonale dobrałeś sobie swój plan zajęć. To wszystko.
− A co to niby ma znaczyć? – Quen stanął w obronie przyjaciela, któremu sam zresztą wielokrotnie wypominał jego idealne stopnie i nieskazitelną do niedawna szkolną reputację.
− Wybrał najlepiej punktowane przedmioty. O wiele lepiej na świadectwie będzie wyglądać potencjalna czwórka z fizyki niż łatwa piątka ze sztuki czy muzyki. Marcus jednak nie jest głupi i wie, że zajęcia artystyczne są również wysoko punktowane, szczególnie wśród sportowców. Dlatego zapisał się na kółko teatralno-filmowe, którego zaliczenie da lepszy wynik niż dwie łatwe piątki z plastyki i muzyki.
− Wow, dużo włożyłaś w to wysiłku. – Felix prychnął, nie rozumiejąc, dlaczego ktoś marnował swój czas na takie kalkulacje.
− Wierz lub nie, Caro, mój plan zajęć dopasowałem do swoich zainteresowań i możliwości, nie myślałem o podaniu na studia, na które zresztą i tak nie zamierzam iść. Ale gratuluję zmarnowania czasu w analizowaniu mojego grafiku. – Marcus nie mógł się powstrzymać przed tą złośliwością. Carolina spaliła buraka i oddaliła się szybkim krokiem.
− Nie zamierzasz iść na studia? – zdziwiła się Adora. Było to dla niej niepojęte, w końcu był najlepszym uczniem w szkole, w dodatku synem absolwentów Harvarda. To do czegoś zobowiązywało.
Od odpowiedzi wybawił go dzwonek na lekcje. Marcus i Felix ruszyli na chemię, a Quen i Adora udali się razem do klasy, gdzie miały się odbyć pierwsze w tym roku szkolnym zajęcia praktyczno-techniczne. Po drodze zauważyli Nelę, która rękoma obejmowała ciężką książkę niczym tarczę przez stadem zmierzających na lekcję rozwrzeszczanych uczniów.
− Cześć, też zapisałaś się na ZTP? – zapytała ją Adora przyjaźnie, ciesząc się, że przynajmniej nie będzie sama. Przyzwyczaiła się do bycia jedyną dziewczyną w klasie o profilu ścisłym, ale jednak posiadanie koleżanki w ławce było miłą odmianą.
Brunetka spojrzała na nią dzikim wzrokiem spod okularów, jak to miała w zwyczaju i obejrzała się za siebie, jakby nie do końca wierzyła, że panna Garcia de Ozuna mówi do niej.
− Nie musisz ze mną rozmawiać – powiedziała cicho, kiedy już zdała sobie sprawę, że to do niej zwracała się w istocie.
− Wiem. – Adora zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Ostatecznie spędziły ze sobą miło czas w Veracruz i chociaż Marianela była małomówna i nieśmiała, to myślała, że trochę się do siebie zbliżyły. – Ale chcę. Usiądziemy razem w ławce?
Nela chciała chyba powiedzieć, że woli usiąść sama, ale została zagarnięta przez grupę uczniów. Lekcja praktyczno-techniczna odbywała się w niewielkiej przybudówce przy szkole. Obszerna sala dawała im dużo możliwości. Zajęcia ze stolarki odbywały się dodatkowo w warsztacie bezpośrednio do niej przylegającym. Na wspomnienie tego miejsca Quenowi dreszcz przeszedł po plecach. Zapisał się na te lekcje jeszcze przed wypadkiem, nie wiedział, czy w ogóle będzie mógł je kontynuować. Jeśli trzeba będzie wykorzystywać ręce, miał niemały problem. Nauczycielka okazała się być typową starą panną, w długiej do kostek spódnicy i koszuli zapiętej pod samą szyję. Grube okulary tylko dopełniały całości i Quen wiedział, że gdyby podeszła bliżej, poczułby zapach kotów. Była jednak wyrozumiała i pozwoliła Quenowi robić wszystko w swoim tempie. Gdyby wiedział, jak te zajęcia wyglądają, pewnie by się na nie nie zapisał. Już na pierwszej lekcji, każdy został posadzony przy maszynie do szycia.
− Umiesz szyć? – Adora starała się jak mogła, by podtrzymać rozmowę z Nelą. Panna Guzman podskakiwała jednak za każdym razem, kiedy ta się do niej zwracała.
− Nie bardzo – odpowiedziała lakonicznie, nie wiedząc, jak poradzić sobie ze swoją maszyną.
− Rozumiem. Pewnie lubisz inne zajęcia manualne. Haftujesz?
− Też nie.
− Rzeźbisz?
− Nie.
− Gotujesz?
− Mam dwie lewe ręce – wyręczyła ją Nela, trochę zmęczona tym maglowaniem.
Adora nic więcej nie powiedziała, widząc, że dziewczyna wyraźnie sobie tego nie życzy. Była jednak zaintrygowana.
− Więc dlaczego zapisałaś się za te zajęcia? Ja na przykład chcę nauczyć się robić kocyki, szaliki – takie tam, dla małego. – Adora pogłaskała się po brzuchu. – No i łatwa piątka zawsze się przyda.
Nela skupiła się uważnie na swojej maszynie, udając że jej nie słyszy, więc z odpowiedzią przyszedł Quen, przysuwając sobie krzesło bliżej Adory.
− Rodzice ją zmusili, to chyba jasne. Kobieta ma umieć dobrze gotować, szyć i zajmować się domem. Grać na jakimś instrumencie i czytywać poezję, a kiedy przyjdzie czas wydadzą ją za mąż za jakiegoś jegomościa z workiem złota i wyfrunie ptaszyna z rodzinnego gniazda. – Quen snuł swoją opowieść, nieźle wczuwając się w rolę.
− To nie czasem jakiś scenariusz powieści Jane Austen? – Adora uniosła jedną brew, zerkając ukradkiem na Nelę, która doskonale słyszała, co mówił Quen.
− To wcale nie tak – powiedziała cicho, ale jednak na tyle głośno, że oboje ją usłyszeli. – Po prostu… do niczego innego się nie nadaję.
− Głupoty opowiadasz. – Adora się oburzyła. Żyli w dwudziestym pierwszym wieku, jeżeli ktoś uważał, że kobieta jest tylko ładnym dodatkiem do męża to znaczyło, że był zacofany.
− Adora ma rację, kto ci nagadał takich bzdur? – Quen sam nie mógł uwierzyć, że jego kuzynka jest tak mało pewna siebie. – Ja na przykład ledwo przeszedłem do kolejnej klasy i jakoś się nad sobą nie użalam. Jestem tumanem i dobrze mi z tym. Jestem dobry w innych rzeczach. – Zamyślił się głęboko, zerkając na swoją dłoń i zastanawiając się, czy kiedykolwiek znów chwyci za pędzel albo szpadę. Coraz częściej w to wątpił.
− Ty masz sport i sztukę, a ty… − Nela spojrzała na Adore spod długich ciemnych rzęs i zaraz potem odwróciła wzrok. – A ty jesteś ładna i w czołówce szkoły jeśli chodzi o stopnie.
− Jestem też blisko rozwiązania. – Zaśmiała się cicho, pokazując wydatny brzuch. – Nie ma ideałów, kochana. Powinnaś iść swoją drogą i nie przejmować się, co mówią inni. Rób to, co ciebie interesuje.
− Problem w tym, że nie ma nic takiego.
Neli wreszcie udało się włączyć maszynę do szycia i zajęła się zadaniem od nauczycielki, a Adora i Quen wymienili spojrzenia. Ibarra wzruszył ramionami. Każdy radził sobie jak umiał. Jedni byli popychani w różne strony kariery, wymagano od nich więcej i wręcz oczekiwano cudów, jak w przypadku braci Neli. Ona natomiast nigdy nie przejawiała specjalnych talentów, co mogło jednak w jej przypadku okazać się błogosławieństwem.

***

Przestąpił próg El Paraiso i w tym samym momencie rozkaszlał się z powodu dymu papierosowego. Prawie nic nie widział w tej szarej mgle.
− Jakiś ty delikatny, Saverin – odezwał się znajomy głos, po czym poczuł, że ktoś prowadzi go do stolika w kącie pokoju oddzielonego do reszty lokalu czerwoną kotarą. – Nie palisz? – zapytał Joaquin, rozsiadając się na skórzanym obiciu i świdrując biznesmena wzrokiem. Conrado pokręcił głową, nadal czując, że drapie go w nosie od tego smrodu. – Co sprowadza taką wielką szychę do mojego skromnego przybytku?
− Lidia Montes. – Saverin postanowił wyłożyć karty na stół, a może raczej – gruby plik pieniędzy. – Tyle wystarczy?
Villanueva pochylił się nad stołem, chwycił jeden z plików i przetasował kciukiem, jakby miał miarkę w oczach i mógł policzyć, ile gotówki przyniósł mu mężczyzna.
− Dolary? – zapytał zaciekawiony.
− Podobno one są tutaj ostatnio walutą. – Saverin nie zamierzał zagrzać tutaj miejsca dłużej niż to konieczne. Skoro już załatwiał sprawy, postanowił mieć też z głowy Joaquina.
− Czy ja dobrze rozumiem, że chcesz kupić sobie nastolatkę? Tego się po tobie nie spodziewałem, Saverin. – Szef kartelu zacmokał cicho, przypatrując mu się przez przyciemniane okulary. – Podobają ci się? – Joaquin poprawił okulary na nosie, wyczuwając jego zainteresowanie. – Nowy nabytek. Poprzedni został zniszczony przez szwagierkę twojego kumpla.
− Nie przyszedłem rozmawiać o Emmie ani nikim innym. Chcę spłacić dług Montesa.
− Dlaczego? – Villanueva był autentycznie zdumiony. – To jakiś twój znajomy, jesteś mu coś winien?
− Nic z tych rzeczy. Po prostu nie chcę, by Lidia musiała dłużej dla ciebie pracować.
− A zapytałeś ją o zdanie?
− Nie musiałem. – Conrado poczuł się poirytowany tą wymianą zdań. – Uznaj to za spłatę długu z nawiązką i daj Lidii świety spokój. To jeszcze dziecko, nie powinna się tym zajmować.
− Ja w jej wieku robiłem dużo gorsze rzeczy. Ty też jak mniemam – dodał złośliwie, po raz kolejny dając Conradowi do zrozumienia, że wie więcej o jego przeszłości niż powinien. – Lidia jest świetną dilerką, ale jeszcze lepszą informatorką. Potrzebuję kogoś takiego w szkole.
− Od tego masz Lalo i Dayanę, chyba po to ulokowałeś ich w miejscowym liceum, żeby o wszystkim ci donosili, prawda? – Saverin był zniecierpliwiony. – Masz to, czego potrzebujesz, nie musisz mieszać do tego Lidii. Zostaw ją i jej ojca w spokoju.
Joaquin przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę. Wziął do ręki kolejny plik pieniędzy i zaczął obracać w dłoniach, jakby się nad tym zastanawiał.
− Zdajesz sobie sprawę, że ona chodzi swoimi ścieżkami i nikogo nie słucha? – zapytał znienacka szef kartelu. – Niezłe z niej ziółko. Nie będzie ci posłuszna, cokolwiek kombinujesz.
− Dlaczego wydaje ci się, że coś kombinuję? Ja nie zwykłem wykorzystywać nastolatków tak jak ty.
− Albo Fernando – dodał Villanueva, ściągając okulary i spoglądając na gościa wymowie. Dał mu do zrozumienia, że ma świadomość, że Quen jest w rzeczywistości jego synem, a nie Rafaela.
− Skoro już o nim mowa… podziwiam cię, że tak długo udało ci się przed nim kamuflować. Oszukać samego Barosso graniczy niemal z cudem.
− Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
− Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę – uciął jego wymówki Saverin. – Zastanawia mnie jedno: nie jesteś na mnie ani trochę zły?
− A za co miałbym być na ciebie zły? Jesteś chodzącym dobroczyńcą Pueblo de Luz. – Kpina w głosie Joaquina rozbrzmiała w loży, w której się znajdowali.
− Twoja matka popełniła samobójstwo przeze mnie. – Conrado wypowiedział te słowa bez mrugnięcia okiem. Uważnie obserwował reakcję Villanuevy, który napiął mięśnie twarzy. – Nie chcesz się zemścić?
− Mercedes przestała być moją matką na długo przed swoją śmiercią – powiedział, a głos lekko mu zadrżał. Twierdził, że nie jest zły, a jednak dało się wyczuć jego zdenerwowanie. – Sama sobie zasłużyła na taki los. Nieważne kto trzymał jej pistolet przy głowie, sama pociągnęła za spust.
− Przedawkowała leki – sprostował Saverin, a Joaquin wykrzywił się na tę informację.
− To tylko dowodzi, jak wielkim tchórzem była. – Wstał z miejsca i zapiął elegancką marynakę. Wziął ze stołu pliki pieniędzy i schował do wewnętrznej kieszeni. – Odpowiadając na twoje pytanie: nie jestem zły. Odczuwam ulgę i jestem ci wdzięczny. Jeśli zdołałeś wkurzyć Fernanda do tego stopnia, że gotów był uprowadzić twojego syna i oddać obcym ludziom, to znaczy że jesteś twardym zawodnikiem. – Villenuava rozchylił kotary i ich oczy ponownie wypełnił dym papierosowy. – Lidia jest wolna, oczywiście jeśli tego chce. Ale wiedz, że jest uparta jak osioł i nie umie okazywać wdzięczności jak należy. Ja potrafię.
− Nie potrzebuję twojej wdzięczności. Jedynie przysługi. – Conrado podszedł bliżej i poprawił mężczyźnie kołnierzyk od koszuli w iście protekcjonalnym geście. – Trzymaj swojego psa na smyczy, z daleka od dzieciaków. W przeciwnym razie będziemy inaczej rozmawiać.
Strzepnął niewidzialny pyłek z ramienia Villanuevy i opuścił bar, po drodze z satysfakcją przyglądając się twarzy Lala Marqueza, która mimo wielu tygodni nadal w pełni nie doszła do siebie po starciu z pięścią Saverina. Joaquin uśmiechnął się, odprowadzając Conrada wzrokiem do wyjścia. Miał rację – to był twardy gracz.

***

Kółko teatralne nigdy nie cieszyło się wielką popularnością, z reguły uczniowie omijali je szerokim łukiem, utożsamiając je z czymś dla oferm i osób, które nie miały żadnego życia towarzyskiego. Nie pomagał też fakt, że wcześniej prowadziła je nauczycielka sztuki, Barbara Soler, która była, krótko mówiąc, ekscentryczna. Teraz jednak kółko cieszyło się dużo większym zainteresowaniem, kiedy szkołę obiegły wieści o przyjeździe hollywoodzkiej gwiazdy. Eva Medina przyzwyczajona była do blasku fleszy, ale zdecydowanie nie do gapiących się na nią nastolatków. Od dyrektora Pereza dostała pozwolenie na dwudziestoosobową grupę. Była w tym wszystkim nowa i nie wiedziała, jak dokładnie ma to funkcjonować. Na szczęście z pomocą przyszła jej Ariana, która pomagała w ubiegłym roku szkolnym przy przedstawieniu i znała już tutejszych uczniów. Eva była jej wdzięczna. Miały co prawda skomplikowaną przeszłość, ale Ariana zdawała się zostawić to za sobą i już od dawna traktowała ją prawie normalnie, co sprawiało jednak, że Medina czuła się winna. Nie zasłużyła na to, ale nie zamierzała też narzekać.
W tym roku rozszerzyła program o filmy. Było to coś, na czym zdecydowanie bardziej się znała niż na teatrze. Wpadła na pomysł, by organizować pokazy filmowe przynajmniej raz na dwa tygodnie, po których uczniowie będą mogli podzielić się wrażeniami i wymienić spostrzeżenia w burzliwej dyskusji. Najważniejszym punktem kółka było jednak wystawianie szkolnych przedstawień. Po sukcesie zeszłorocznego musicalu „El Amanecer de la Esperanza” wymagania były wysokie. Eva wiedziała, że zeszłoroczny skład musi pozostać, nie zamierzała tego zmieniać. Jeśli zaś chodzi o resztę kółka, zgodziła się przyjąć pozostałych chętnych i zamknęła się równo w dwudziestu osobach. Pomyślała jednak, że z czasem uda jej się urobić dyrektora i jeśli ktoś będzie chciał dołączyć do wąskiego grona filmomaniaków, będzie zawsze mile widziany. Na spotkaniu organizacyjnym w trakcie czwartkowej przerwy obiadowej zebrali się wszyscy zainteresowani.
− Cześć, synek, znów się spotykamy na scenie, co? – Sara Duarte z czwartej klasy żartobliwie uderzyła Marcusa w ramię, rozglądając się po ciemnej auli. W zeszłym roku dała popis umiejętności aktorskich jako matka musicalowego Gabriela i wszyscy byli pod wrażeniem sceny, w której główny bohater próbuje przedrzeć się do świadomości otumanionej lekami matki. Od czasu przedstawienia zwracała się do Marcusa per „synku”, miała przyjazną osobowość i jako zastępczyni Marcusa w samorządzie, dobrze się z nim dogadywała. Była jedną z najbardziej lubianych osób w szkole, czego jednak nie można było powiedzieć o Anakondzie.
− A ta co tu robi? – Quen wskazał palcem na Annę, która próbowała znaleźć Ignacia w wielkiej auli, ale ten sprytnie gdzieś się ukrył. Sam Ibarra zgłosił się do kółka, bo musiał przyznać, że podobało mu się w zeszłym roku. Nawet jeśli odpowiadał tylko za scenografię, teatr miał swoją magię. Zerknął na Carolinę, która na scenie czuła się jak ryba w wodzie.
Nayera urzekła swoim głosem nie tylko całą szkołę, ale i miasteczko. Była urodzoną aktorką i Eva zazdrościła jej naturalnej prezencji na scenie, o której ona mogła jedynie pomarzyć. Nie mogło więc zabraknąć jej w szeregach kółka.
− Szuka Nacha. – Olivia usiadła obok kolegów na składanych krzesełkach. – Od początku roku nie odstępuje go na krok, a on chyba chce się jej pozbyć.
− Uważaj, bo niedługo przejmiesz rolę Anny jako naczelna plotkara Pueblo de Luz. – Felix powiedział to śmiertelnie poważnie, przez co kilku kolegów, którzy stali nieopodal, roześmiało się w głos.
− Wcale nie! – oburzyła się Olivia.
− Wcale tak! – odparł jej, niemal wystawiając w jej stronę język.
− Jak za starych dobrych czasów. – Odezwał się ktoś, idąc w ich kierunku powolnym krokiem, z rękoma w kieszeniach. – Tęskniłem za tym.
− A my za tobą nie – warknął Felix, kiedy z mroku wyłoniła się twarz Jordiego. – Spadaj gdzie indziej, nikt cię tu nie zapraszał.
− Nie wiedziałem, że trzeba mieć specjalne zaproszenie, żeby zgłosić się na zajęcia pozalekcyjne – odgryzł się Guzman, omiatając wzrokiem scenę.
− No nie, tak robi tylko twój stary. – Felix nie zamierzał się poddać. Lubił mieć ostatnie słowo w kłótni.
− Mówisz o tym? – Jordi wyciągnął z tylnej kieszeni pomiętą zieloną kopertę. – A komu by się chciało brać udział w kółku w sobotę?
− Teraz tak gadasz, a potem pewnie pierwszy pobiegniesz z wywieszonym jęzorem, żeby podlizać się tatusiowi. – Ze sceny zeskoczył Ignacio Fernandez i wylądował tuż przed Jordanem.
− Chyba pomyliłeś mnie ze sobą. – Jordi uśmiechnął się na widok dawnego znajomego. – To ty zawsze próbowałeś wejść w łaski ojca. Jak się miewa stary Osvaldo? Słyszałem, że znów ma żonę w wieku swoich dzieci.
− Zamknij mordę – warknął Fernandez, nacierając na Guzmana, który jednak w ogóle się nie odsunął, jakby specjalnie go prowokował.
− Obaj się zamknijcie, jeszcze nam kółko zlikwidują zanim na dobre się zacznie. – Carolina wywróciła oczami, a reszta przyznała jej rację.
Na szczęście pojawiły się Eva i Ariana i poinformowały ich o planie zajęć. Zajęcia kółka miały odbywać się co tydzień w czwartek i w piątek, w razie potrzeby, przy przygotowaniach do przedstawień. Na razie spotkanie miało charakter informacyjny. Większość uczniów ucieszyło się z możliwości oglądania i analizowania filmów podczas kółka. Jedynie Carolina była niepocieszona, bo uważała to za stratę czasu. Na kolejnych zajęciach mieli już przedyskutować pomysły dotyczące przedstawienia.
− Musical raczej odpada – powiedziała Eva po cichu, co jednak nie uszło uwadze Felixa.
− A to dlaczego?! – oburzył się i kilka osób również wyraziło niezadowolenie. O dziwo Ignacio również wyglądał na zawiedzionego. Kto by pomyślał, że odnajdzie w sobie powołanie do grania i śpiewania.
− Cóż, dyrektorowi nie podobało się kilka kwestii w ostatniej sztuce. – Ariana postanowiła być tak łagodna, jak to możliwe.
− A co on kogo obchodzi, przecież i tak niedługo przestanie być dyrektorem. − Kilka osób spojrzało na niego ze zdumieniem, jakby zastanawiali się, skąd ma takie informacje. – No wiecie, te wszystkie plotki wokół jego osoby zdecydowanie nie ocieplają jego wizerunku – dodał, by nie budzić podejrzeń.
− Zastanowimy się nad tym. A tymczasem wracajcie na lekcje. Spotkamy się w przyszłym tygodniu po południu i wszystko przedyskutujemy. Niech każdy przygotuje listę znanych sztuk teatralnych – zarządziła Eva i dało się słyszeć kilka jęków zawodu.
− To nie będziemy wystawiać czegoś oryginalnego? – Olivia wygięła usta w podkówkę niezadowolona.
− Tego nie powiedziałam. Zmykajcie na lekcje. – Eva uśmiechnęła się lekko i pełni nadziei uczniowie powędrowali na korytarz.
− Ale przypał, nie będę się bawił w jakiegoś Makbeta czy inne angielskie badziewie – powiedział Nacho, kiedy zmierzali tłumnie korytarzem, co nie uszło uwadze nikogo z obecnych.
− A kto cię pytał o zdanie? I tak nie dostaniesz głównej roli. – Felix z reguły nie umiał trzymać języka za zębami i przez to często wpadał w kłopoty.
− A komu o tym decydować. Może tobie? To że napisałeś te gejowskie piosenki ostatnio nie znaczy, że i tym razem dyrektor powierzy ci pracę nad przedstawieniem. Ała!
Nacho złapał się za ramię, kiedy ktoś ostentacyjnie pociągnął go z bara i wyminął, zmierzając do swojej szafki.
− Coś ci nie pasuje, Guzman? – warknął w stronę Jordiego, który jak gdyby nigdy nic zaczął wyciągać książki, nie zaszczycając go spojrzeniem.
− Ty mi nie pasujesz, Fernandez. Nie lubię cię.
Kilka osób obserwowało tę scenę z zaciekawieniem. Marcus oparł się o szafki i patrzył na dawnego kolegę i starszego o rok Nacha. Fernandez był wściekły, podczas gdy Jordi z opanowaniem zajmował się podręcznikami. Nie owijał w bawełnę.
− Stajesz w obronie swojego chłopaka? – Nacho ponownie zaczął naigrywać się z „orientacji” Felixa.
− To trochę zabawne, że kiedy nie masz odpowiednich argumentów, używasz wyzwisk i stereotypów. – Jordi zatrzasnął swoją szafkę i odwrócił się w stronę starszego chłopaka. – A słyszałeś kiedyś o syndromie wyparcia? Ludzie często atakują innych, kiedy sami boją się przyznać do skłonności, które, delikatnie mówiąc, nie są pożądane w społeczeństwie.
− Twierdzisz, że jestem ciotą, jak ten tutaj? – Nacho podszedł kilka kroków bliżej jak rozjuszony byk, wskazując palcem na Felixa, który był nawet ciekawy, jak to wszystko się zakończy.
− Ja nic nie twierdzę, ale ty swoim zachowaniem to potwierdzasz. – Jordi wzruszył ramionami. Kilka osób, które obserwowało tę scenę zachichotało. Korytarz zaczął powoli wypełniać się uczniami kierującymi się na kolejne lekcje, ale większość przystawała by popatrzeć, co syn ordynatora znów zmaluje i jak utrze nosa nowego uczniowi.
− Grabisz sobie, Jordi. Zawsze byłeś dziwką Castellano, ale że aż tak? – Ignacio roześmiał się głośno, rozglądając się po wszystkich i szukając poklasku. Tylko Anakonda zdobyła się na krótki śmiech. – Cała rodzinka Castellano jest posrana, wszyscy co psychole, ale nie wiedziałem, że Guzmanowie też są chorzy psychicznie.
− Zdarza nam się zachować irracjonalnie. – Jordi wziął to na klatę.
− Brawo, Felix, widzę, że znalazłeś sobie wierną suczkę. – Nacho naigrywał się z kolegi z klasy, który stał w oddaleniu z rękoma założonymi na piersi.
− Nacho, spokojnie, to naturalne, że odkrycie własnej seksualności dostarcza ci tyle frustracji, ale nie musisz być tak grubiański. – Jordi udał, że jest oburzony jego słowami. Miarka się przebrała.
Ignacio zamachnął się z całej siły na Guzmana i chwilę później dał się słyszeć jęk bólu, kiedy padł na podłogę, trzymając się za czerwoną pięść. W metalowej szafce widniało wgniecenie – Jordi zrobił błyskawiczny unik, przez co Fernandez wymierzył prawego sierpowego jego szafce.
− Zabiję cię, gnoju! – warknął, ledwo widząc na oczy, bo tak był zaślepiony bólem. Anna Conde dobiegła do niego, ale nie pozwolił jej się dotknąć.
− Nie ma za co – powiedział Jordi w stronę Felixa, który tylko się skrzywił.
− Nie prosiłem cię o pomoc. Poza tym nic nie zrobiłeś, sam sobie rozwalił łapę. – Castellano zmierzył pogardliwie byłego kumpla.
− Guzman. Proszę do mojego gabinetu. – Z sali nieopodal wyjrzała twarz Conrada, który szybko ogarnął wzrokiem sytuację.
− Niech pan go ukarze, niech pan profesor zobaczy, co zrobił Ignaciowi! Złamał mu rękę! – zawyła Anakonda, a Nacho miał chyba ochotę ją udusić.
− Hmm – mruknął Conrado, patrząc na szkolnego tyrana, wijącego się na podłodze. – Może powinienem się udać do okulisty, ale zdecydowanie nie to widziałem.
− Panie profesorze! – Anna wyglądała na oburzoną.
− Zaprowadź go do pielęgniarki. Ręka jest co najwyżej stłuczona. I przynieś mu mrożony groszek z kuchni – zarządził Saverin.
− Ale on nie jest głodny. – Anna Conda wygladała na skonsternowaną. Kilka osób uderzyło się dłońmi w czoło, ubolewając nad jej głupotą, a Conrado uśmiechnął się tylko z politowaniem.
− To jako okład na jego dłoń.
− Ja go zaprowadzę, proszę pana – zaoferował Marcus, czując odpowiedzialność jako przewodniczący szkoły i pomagając Ignaciowi wstać. Prawdą było, że niedawno to on sam sprał go na kwaśne jabłko i jego widok na szkolnej posadzce był niebywale satysfakcjonujący.
− Dziękuję. Reszta z was może wrócić spokojnie na lekcje, nie róbcie z tego sensacji. – Spokojny i opanowany głos Conrada skłonił wszystkich do rozejścia się. – A ciebie, Jordan, zapraszam do siebie.
− Mam kłopoty? – zapytał nastolatek, siadając na krześle przed biurkiem Saverina, kiedy ten zamykał za nim drzwi. Nie wyglądał na przejętego.
− Pierwszy tydzień w nowej szkole i już zdołałeś namieszać. – Conrado obszedł biurko, stanął przy oknie i schował dłonie do kieszeni.
− Mam jakiś szlaban, mam zostać w kozie czy coś w tym rodzaju? – zapytał, zupełnie tak, jakby był przyzwyczajony do otrzymywania kar za szkolne wybryki.
− Nic z tych rzeczy. Przecież nic złego nie zrobiłeś. – Conrado spojrzał na niego spode łba, jakby chciał wymusić zeznanie. Jordi patrzył na niego z zaciekawieniem. – Wezwałem cię tutaj z innego powodu. – Wyciągnął teczkę czwartej klasy. – Chodzi o twój plan zajęć. Jest dość napięty. Jestem trochę zaskoczony brakiem…
− Łatwych piątek? – podsunął Guzman, a Conrado przekrzywił głowę, spoglądając na niego.
− Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale rozumiem, co masz na myśli.
− Czy wie pan jak działają rekruterzy na studia? – zapytał ni z tego ni z owego nastolatek takim tonem, jakby objawiał Saverinowi jakąś tajemną prawdę.
− Za moich czasów tego nie było – przyznał całkiem szczerze. Nawet jeśli się zdarzało to on tego nie doświadczył.
− Oczywiście patrzy się na nazwisko. Żyjemy w Meksyku, jednym z najbardziej skorumpowanych krajów na świecie. Miejsce na wyższych uczelniach zarezerwowane są dla dzieci wysoko ustawionych ludzi. Inni muszą się dużo bardziej wysilić, trzeba pokazać się z dobrej strony w podaniu. Przedmioty takie jak muzyka czy plastyka, gdzie trzeba być matołem, by dostać ocenę niższą niż czwórka, nie są pożądane. To samo tyczy się informatyki, gdzie w przeważającej większości młodzież zwyczajnie się nudzi, a jedyne co robią na lekcjach to tworzenie blogów czy wykonywanie prostych działań w tabelkach Excela. Zaawansowana biologia, chemia, fizyka, matematyka – to są przedmioty przyszłości. Uczelniom zależy na przyszłych inżynierach, naukowcach, innymi słowy – przyszły zdobywca nagrody Nobla to dla nich potencjalna korzyść. Przedsiębiorczość i dobre oceny z półrocznych projektów również są wysoko punktowane – biznesemani, przedsiębiorcy, którzy sprawią, że Meksyk rozkwitnie są na wagę złota. Sportowcy? Nawet nie chcę na ten temat zaczynać. Sport, im bardziej niszowy, tym lepiej. Mój kuzyn uprawia szermierkę, rekruterzy biliby się o niego, gdyby tylko miał lepsze stopnie. Jeśli już chodzi o zajęcia artystyczne, to trzeba wykazać się czymś ponadprogramowym. Kółko teatralne, uczestnictwo w szkolnych przedstawieniach, najlepiej takich, które są wystawiane w kilku miastach, żeby więcej ludzi się o nich dowiedziało, kilka artykułów w gazetach zdecydowanie pomoże. – Jordi mówił jak katarynka, wyglądało to tak, jakby wyuczył się wszystkiego na pamięć. Conrado słuchał go z zainteresowaniem. – Jednak dopiero samo podanie, sam list motywacyjny jest wisienką na torcie. Można mieć przeciętne stopnie, ale jeśli można się pochwalić czymś wybitnym, już ma się miejsce na uniwerku w garści. Jeśli jest się członkiem mniejszości etnicznej albo seksualnej, a jeszcze lepiej obu – Jordi podkreślił ostatnie zdanie – to jest jak wygrana na loterii. Do tego najlepiej łzawa historia, członek rodziny nie żyje, najlepiej jeśli zginął na twoich oczach albo jeśli straciłeś kończynę w wyniku jakiejś ogromnej tragedii. Budowanie domów w Gwatemali też jest całkiem fajną opcją. Ogólnie przebywanie i pomaganie tam, gdzie ludzi dotknęło najgorsze świństwo. Wtedy miejsce na studiach jest twoje.
− I rozumiem, że to jest twoja strategia? – Conrado zmarszczył brwi, opierając się o parapet. Jordi był wyluzowany, ale zdawał się sam nie wierzyć w to, co mówi.
− Mówię tylko jakimi prawami rządzi się to środowisko. – Guzman wzruszył ramionami.
− Dobrze, więc dlatego jesteś w dwóch drużynach sportowych i wybrałeś prawie wszystkie przedmioty dodatkowe?
− Już tylko w jednej drużynie. Odszedłem z drużyny pływackiej, może pan sobie zaktualizować pliczek. – Jordi nachylił się do przodu i postukał kilka informacji w swoich aktach.
− Mimo wszystko uważam, że to za dużo, nawet jeśli jesteś zdolny. – Conrado miał lekko zamrtwioną minę. Trochę przeraził go niefrasobliwy ton głosu chłopaka.
− I właśnie to jest najlepsze – nikogo nie obchodzi czy jestem zdolny. – Jordi odchylił się na krześle i wzruszył ramionami. – Trzeba tylko sprawiać dobre wrażenie.
− Jordanie, czy nie uważasz, że może lepiej zrezygnować z czegoś i zastąpić to „łatwą piątką”, jak to ładnie ująłeś? Chodzi o twoje zdrowie psychiczne.
− Proszę mi mówić Jordi, Jordan brzmi zbyt biblijnie. – Guzman wzdrygnął się, a Conrado pokiwał głową. – Zdrowie psychiczne to pojęcie obce obecnemu systemowi. Miło, że chociaż pan się tym interesuje. Wie pan jaki jest odsetek samobójstw wśród młodzieży spowodowanych depresją związaną z niespełnieniem oczekiwań dorosłych i zbyt dużą presją społeczną?
− Niestety nie wiem.
− Ja też nie. – Jordi uśmiechnął się. – To dane, których nigdy nie poznamy, bo dorośli nigdy nie przyznają się co ciśnięcia dzięci i do napędzania tej chorej machiny, no a dzieciaki, z wiadomych przyczyn, nie mogą nam powiedzieć, co ich popchnęło do tych desperackich czynów. – Jordi wzruszył ramionami. – To kolejna statystyka.
− Masz rację, to nie powinno tak wyglądać. – Saverin zgodził się z nim. Widać było, że chłopak czuje się tym dotknięty, ale z jakiegoś powodu przedstawił problem w bardzo lekceważący sposób. – Przejrzałem twoje akta z liceum w San Nicolas de los Garza, a także twoje teczki z tutejszej podstawówki, kiedy jeszcze tu mieszkałeś. – Conrado wpatrzył się intensywnie w chłopaka, który wydawał się być znudzony tą rozmową.
− Nigdy nie byłeś przesadnie wybitny akademicko. Nauczyciele określali cię jako dziecko nadpobudliwe i potrzebujące atencji. – Conrado przeczytał fragment półrocznej oceny chłopaka z podstawówki.
− Pani Rios z trzeciej klasy? Tak, ta wielka „specjalistka” zdiagnozowała u mnie ADHD, a ja po prostu przeraźliwie nudziłem się na jej lekcjach historii.
− Za to Valentin Vidal zawsze pochlebnie się o tobie wypowiadał. – Conrado uważnie obserwował reakcję chłopaka, który spuścił głowę i zaczął przyglądać się swoim paznokciom. – To człowiek, który cieszył się dobrą opinią w miasteczku, więc wierzę w jego osąd. Uczył muzyki i sztuki w podstawówce i liceum, miał świetne podejście do młodzieży. Co ty na to, żeby wymienić jeden przedmiot na „łatwą piątkę” z muzyki? Myślę, że dobrze, by ci to zrobiło.
− Skoro pan tak twierdzi. – Jordi wzruszył ramionami, nie podnosząc na niego wzroku. – Muszę już iść, spóźnię się na rozszerzoną biologię. – Udał, że jest podekscytowany tym faktem. – Zabrał swój plecak i już był przy drzwiach. – Ale żeby była jasność, to pan będzie musiał powiedzieć o tym mojemu ojcu.
− Dobrze, zrobię to, jeśli zapyta. Jordi?
− Tak? – Guzman odwrócił się na pięcie i spojrzał na Saverina wyczekująco. Na twarzy nauczyciela malowało się zaintrygowanie.
− Dlaczego nie dokopałeś Ignaciowi? – zapytał, nurtowało go to od kiedy przysłuchiwał się całej scenie na korytarzu.
− Miałem mu przywalić? Czy to nie jest wbrew regulaminowi i w ogóle? – Jordi skrzywił się, trochę jednak rozbawiony samym tym pytaniem.
− Nie mówię, że powinieneś to zrobić, po prostu jestem ciekawy, dlaczego tego nie zrobiłeś.
− Jest starszy i silniejszy ode mnie – odpowiedział machinalnie Jordi, przyjmując niewinną postawę.
− Ale ściema. – Saverin założył ręce na piersi i lekko się uśmiechnął w jego stronę. – Widziałem ten refleks, wiedziałeś, że będzie chciał cię uderzyć, jeszcze zanim się zamachnął. Trenowałeś sztuki walki?
− Robiłem wszystko po trochu w swojej siedemnastoletniej karierze, więc nie wiem, co mogę panu powiedzieć. – Guzman westchnął ciężko, z ręką na klamce, a kiedy Conrado nadal świdrował go wzrokiem wyczekująco, dodał: − Trochę karate w dzieciństwie. Pan też?
− Trochę tego, trochę owego – rzekł wymijająco Saverin, naśladując jego znudzony ton. – Wracaj na lekcje. Jutro chcę cię widzieć na zajęciach z muzyki. Sprawdzę to.
Jordi zasalutował i opuścił gabinet. Dał jednak Saverinowi do myślenia.

***

Quen był zdeterminowany, by wrócić do pełnej sprawności. Uświadomiła mu to dzisiejsza lekcja ZPT, dlatego od razu zadzwonił do doktora Sotomayora i poprosił go wizytę. Zaplanowaną rehabilitację miał dopiero na sobotę, ale nie mógł czekać. Felix stwierdził, że przejdzie się z nim do miejscowego szpitala. Sam miał zamiar wreszcie zapłacić rachunki za pobyt Elli w klinice. Ojciec był tak zajęty, że nie był nawet w stanie myśleć o wykonaniu zwykłego przelewu. Poszedł więc z Quenem, dodatkowo pamiętając o zapytaniu Sergia o serię ćwiczeń oddechowych dla Elli, których ta odmawiała wykonywania, twierdząc, że pogłębiają jej przypadłość. Nie były one przyjemne, ale były konieczne, by jej stan zdrowia się poprawił.
Wielkie było zdziwienie ich obu, kiedy w kasie szpitala dowiedzieli się, że rachunek Elli został już uregulowany.
− Pewnie Fabricio, jest dziany, a Ella przyjaźni się z jego córką – powiedział Quen pewien, że ma rację. Sam postanowił, że spłaci Javiera co do centa, uznając jego pomoc finansową za zwykłą pożyczkę.
− Nic z tych rzeczy, rachunek uregulowała matka pacjentki, Anita Vidal – poinformowała ich urzędniczka, powracając do swoich zadań.
Felix zacisnął palce na kopercie, nie mogąc wykrztusić słowa. Kiedy Quen skończył rehabilitację, zastał go w tej samej pozycji na krześle w poczekalni, w jakiej go zostawił. Trochę się zaniepokoił, ale nie tak jak wtedy, kiedy Castellano oświadczył, że zamiast wrócić do domu, idą do „Czarnego Kota”.
− Felix… − Ibarra próbował przemówić mu do rozsądku, ale kiedy przyjaciel coś sobie postanowił, nie było odwrotu.
Czwartkowy wieczór w barze „El Gato Negro” jak zwykle obfitował w wydarzenia. Ludzie bawili się przy muzyce na żywo, piji, tańczyli i weselili się jak gdyby nigdy nic. Felix zatrzymał się przy wejściu, po czym wcisnął kopertę z pieniędzmi Quenowi.
− Chyba żartujesz – mruknął Ibarra, próbując oddać mu pieniądze, ale Felix był w tej chwili blady jak ściana. Nie był w stanie skonfrontować się z matką. – Mam to zrobić za ciebie?
Castellano tylko pokiwał głową, bo na nic więcej nie było go stać. Quen wywrócił oczami, wiedząc, że nie ma sensu spierać się w brunetem. Przekroczył próg baru i od razu uderzyła go pozytywna atmosfera. Na scenie Oscar śpiewał właśnie jakiś znany przebój, a goście klaskali i tańczyli w rytm muzyki. Zdziwił go widok Huga przy jednym ze stolików. Rozmawiał w najlepsze z Pablem Diazem, podczas gdy Camilo Angarano siedział przy barze ze szklanką wody i dyskutował żywo z Anitą Vidal.
Stanął przy ladzie i odchrząknął kilka razy, zwracając na siebie uwagę właścicielki baru. Na jego widok rozpromieniła się, ale mina jej zrzedła, kiedy zobaczyła jego zmieszany wyraz twarzy.
− Felix prosił, żebym ci to oddał. To za rachunek szpitalny – wyjaśnił, kładąc ostrożnie pomiętę kopertę na blacie.
− Nie przyjmę tych pieniędzy. – Anita przesunęła kopertę z powrotem w jego stronę, uśmiechając się smutno. – Ella to moja córka, chociaż tyle mogłam dla niej zrobić.
− Ale Felix…
− Przekaż temu gówniarzowi, żeby sam się tutaj pokazał. – Valentina stanęła za siostrą, zarzucając sobie ścierkę na ramię. – Chowa się za kolegami jakby miał pięć lat.
− Tina! – Anita skarciła młodszą dziewczynę, która jednak nic sobie z tego nie robiła.
Przekomarzali się jeszcze przy barze, ale jasnym było, że żadna z nich nie przyjmie pieniędzy. Valentina niemal wepchnęła mu kopertę z powrotem w zdrową rękę. Wrócił więc do wejścia baru i poinformował o wszystkim Felixa. Przyjaciel zdążył już chyba dojść do siebie albo rozzłościł się jeszcze bardziej, trudno było powiedzieć. Wyrwał mu gwałtownie kopertę i ruszył do baru. Kiedy stanął twarzą w twarz z matką, rzucił jej kopertę na blat z takim impetem, że pieniądze się z niej wysypały.
− Felix! – Valentina miała ochotę trzepnął go ścierką w tył głowy, ale jej siostra uniosła dłoń, by ją uciszyć.
− Myślisz, że możesz zjawić się po latach i udawać hojną krewną? – zapytał nastolatek z wyrzutem. Kilka osób przy barze spojrzało na niego ze zdumieniem, ale w lokalu panował taki gwar, że reszta gości nawet nie zauważyła sceny. – Nie masz prawa.
− Chciałam pomóc. Wiedziałam, że sobie nie radzicie – próbowała się tłumaczyć kobieta, nagle skurczona w sobie.
− Przestań, po prostu przestań! Nie jesteś naszą matką, rozumiesz? Przestałaś nią być dawno temu i kilka świstków papieru tego nie zmieni. Zabieraj swoje brudne pieniądze i odczep się od mojej rodziny – warknął, bardzo się starając, by się nie rozpłakać. Czuł jednak, że emocje biorą górę Był tak wściekły, że nie myślał trzeźwo.
− To również moja rodzina – powiedziała cicho Vidal, a on poczuł jakby wymierzyła mu potężny policzek. Zebrała pieniądze z powrotem do koperty, przeszła na drugą stronę baru i stanęła z nim twarzą w twarz, kładąc mu gotówkę na dłoniach. Był jak sparaliżowany i nie mógł nawet wyrwać ręki z jej ciepłych dłoni. – Nie przyjmę tych pieniędzy. Możesz mnie wyzywać od najgorszych, ale nie zmienię zdania.
Valentina obserwowała siostrę i siostrzeńca, ignorując klienta baru, który dopominał się o drinka od dobrych kilku minut. Również Camilo siedzący w pobliżu patrzył na tę scenę ze smutkiem. Felix parsknął nerwowym śmiechem. Pokiwał głową, widząc, że nic tutaj nie wskóra.
− Masz rację. – Wziął kopertę i schował do tylnej kieszeni dżinsów. – Potraktuję to jako spłatę długu za wszystkie rachunki za twój odwyk i psychiatryk, które tata musiał spłacać, nawet po rozwodzie. Jesteśmy kwita. Nic więcej od ciebie nie chcemy, zrozumiałaś? Dla mnie nie żyjesz. Umarłaś siedem lat temu, pogódź się z tym.
Nie czekając na jej reakcję wyszedł z baru szybkim krokiem, nie zatrzymując się nawet, by poczekać na Quena, który podreptał za nim truchtem. Anita stała w miejscu, trzęsąc się, choć w pomieszczeniu wcale nie było zimno. Zawsze tego najbardziej się obawiała. Być znienawidzoną przez własne dzieci to najgorsza kara pod słońcem. Ale wiedziała, że na to zasłużyła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 46, 47, 48 ... 55, 56, 57  Następny
Strona 47 z 57

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin