Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:08:38 05-10-14    Temat postu:

111. CHRISTIAN

Kiedy w jego nozdrza bezlitośnie wdarł się zapach stęchlizny i wilgoci, jak przez mgłę mignęły mu ostatnie wydarzenia. Szpital, Lia, ośrodek, wesołe miasteczko i… powoli otworzył oczy i spróbował się poruszyć, ale natychmiast tego zaniechał. Siedział przyklejony plecami do grubej belki podtrzymującej strop, dłonie miał skrępowane jakimś drutem, wrzynającym się w skórę przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, a pulsujący ból z tyłu głowy, który zdawał się rozsadzać mu czaszkę, promieniował na całe ciało.
Zrobił kilka głębokich wdechów i oblizał spierzchnięte wargi, kiedy zrobiło mu się sucho w ustach. Dziwnie się czuł. Ogólnie był jakiś obolały, w głowie mu szumiało i mdliło go. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że ten, kto zadał sobie tyle trudu, by go tu przywieźć, nafaszerował go końską dawką jakiegoś świństwa, by ułatwić sobie zadanie. Nie mógł przecież czuć się tak koszmarnie tylko po uderzeniu w tył głowy, jakie bez wątpienia nastąpiło w wesołym miasteczku, niemal zaraz po tym, jak ściągnął kask i odwiesił go na kierownicę Suzuki.
Jadąc na to spotkanie, z nadzieją, że w końcu dowie się czegoś konkretnego, doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z jakimś amatorem czy byle płotką w tym szemranym środowisku, ale nie sądził, że sprawy przybiorą taki obrót, że zostanie uwięziony w jakiejś norze i pozostawiony sam sobie bez słowa wyjaśnienia. A może to miało związek ze zleceniem jego zabójstwa? Tylko dlaczego tego maila dostała akurat Nadia? Może ta wiadomość miała być jedynie ostrzeżeniem, a zleceniodawca, doskonale zdawał sobie sprawę, że pani de la Cruz natychmiast go ostrzeże? Ale on nie wziął tego na poważnie i teraz miał za to zapłacić?
– Bez sensu – mruknął do siebie, przywołując w pamięci rozmowę mężczyzn, którą podsłuchał na przyjęciu u starego Diaza.

– Stary był nic nieznaczącą płotką w tym biznesie. Chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że jeśli raz wejdzie w to gów*o, to nie będzie już odwrotu, a smród pozostanie na zawsze. Jeśli ten gówniarz nie przestanie wtykać nosa w nie swoje sprawy, niebawem skończy tak samo.
– A co z tą dziwką?
– Niewiele mnie to interesuje.
– Myślisz, że coś wiedzą?
– Myślę, że powinniśmy być ostrożni. Jeśli będzie trzeba, po prostu się ich pozbędziemy…

Jeśli starym, o którym rozmawiali mężczyźni był jego ojciec, a dziwką jego siostra… Zaklął pod nosem i szarpnął się gwałtownie. Drut, którym miał skrępowane ręce, rozharatał mu ten nadgarstek, który nie był osłonięty elastycznym bandażem, na tyle mocno, że poczuł jak ciepła, lepka ciecz spływa po skórze w zagłębienie dłoni. Sam już nie wiedział, co powinien o tym myśleć. Na początku nie wierzył w to, że jego ojciec mógł się zajmować w życiu jakimiś brudnymi interesami, ale bardzo szybko to wszystko, czego dowiedział się o Andresie okazało się prawdą i jeśli teraz tak samo miałoby się okazać prawdą, że Laura…
– To niemożliwe – szepnął, uśmiechając się kwaśno i kręcąc głową z niedowierzaniem, stanowczo odrzucił myśl, że jego mała siostrzyczka z własnego wyboru związała się z El Panterą i pozwoliła zrobić z siebie dziwkę. Był cholernie zmęczony, a jego umysł, jak na złość, podsumował mu w tej chwili wyłącznie te najbardziej czarne scenariusze, jednak w jego sercu wciąż tlił się jakiś wątły płomień nadziei, że wszystko jeszcze może skończyć się dobrze. Gdy poprzednim razem, zapewne dobrych kilka godzin temu, na krótką chwilę odzyskał przytomność, jego uszu dobiegły stłumione odgłosy rozmowy. Podniesione głosy mężczyzny i kobiety, przy czym ten kobiecy, wydawał mu się dziwnie znajomy. Brzmiał inaczej, niż go zapamiętał, ale… A może po prostu bardzo chciał go usłyszeć, a zmęczony umysł, otumaniony narkotykami, podsunął mu wtedy to, co chciał widzieć i słyszeć.
Potrząsnął głową, odganiając natrętne myśli. Tak naprawę nie wiedział co i kogo słyszał. Nie wiedział nawet czy rzeczywiście coś słyszał, czy to tylko jego umysł, pochłonięty obsesją odszukania Lali, płatał mu figle.
– Szlag by to… Jeśli tu zdechnę jak szczur, to nikt nie zada sobie trudu, by ją znaleźć… I nikt nawet nie znajdzie mojego ciała – mruknął pod nosem, odchylając głowę do tyłu i przymykając powieki, zrobił głęboki wdech i przeklął pod nosem swoją głupotę.

– Odprowadzę pana, detektywie – zaproponował, otwierając drzwi i przepuszczając Pabla przodem, zerknął przez ramię na Lię. – Zaraz wrócę – rzucił, uśmiechając się lekko i zamykając za sobą drzwi, spojrzał wprost we wpatrujące się w niego przenikliwie oczy detektywa Diaza. – O co chodzi? – spytał, wytrzymując jego spojrzenie.
– Co was łączy? – bez ogródek zagadnął Pablo.
– To chyba nie jest przedmiotem pańskiego dochodzenia – zauważył Christian, uśmiechając się arogancko. – Lia miała wypadek i powinien pan zająć się szukaniem sprawcy, a nie zbieraniem plotek.
Pablo zaśmiał się pod nosem i skierował w stronę wyjścia z ośrodka, cały czas czując na sobie uważne spojrzenie Suareza. Gdy stał już jedną nogą za progiem, odwrócił się przodem do niego i jeszcze raz spojrzał mu w oczy. Christian nie zamierzał uciekać ani się chować. Z miną wytrawnego pokerzysty wpatrywał się w twarz szefa miejscowej policji, czekając co ten ma mu do powiedzenia i zastanawiając się dlaczego sam, osobiście zajął się na pozór zwykłą kolizją drogową.
– Widziałem jak zareagowałeś, gdy panna Blanco wspomniała o czarnym Suvie – zaczął po chwili Diaz, ale Suarez zostawił to bez komentarza, nonszalancko opierając się ramieniem o ścianę i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. Nie zamierzał tego komentować w żaden sposób. Przez lata nauczył się, że często najlepiej jest po prostu trzymać język za zębami i swoje problemy rozwiązywać po swojemu, nie oczekując od nikogo pomocy. A już zwłaszcza od policji. – Wiem czym się zajmował twój ojciec i wiem jak zginął – kontynuował, ale Christian tylko zacisnął mocniej szczękę. – Wiem, że ty też nie jesteś święty.
– Z tego co wiem, pan też ma swoje na sumieniu – wypalił Christian, odważnie patrząc w oczy swojemu rozmówcy. Pablo uśmiechnął się nieszczerze i potarł pokrytą kilkudniowym zarostem brodę w zamyśleniu.
– Każdy z nas ma jakieś grzechy na sumieniu – powiedział w końcu, przeczesując palcami przydługie, jasne włosy, miejscami przyprószone już siwizną. – Ale to ja jestem tu stróżem prawa, a na ciebie złożono zawiadomienie o napaść z użyciem broni, a nawet usiłowanie zabójstwa.
– Pieprzony sukinsyn – zaklął Christian pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Czyli to prawda – bardziej stwierdził niż zapytał Diaz.
– To prawda Alejandra Barosso – odburknął. – Moja jest nieco inna.
– Domyślam się. Mam nadzieję, że zechcesz mi ją przedstawić.
– To oficjalne wezwanie na przesłuchanie? – spytał, a kiedy Diaz pokręcił przecząco głową, dodał: – W takim razie pan wybaczy, ale czeka na mnie przyjaciółka.
Diaz skinął głową ze zrozumieniem i znów nieszczerze uśmiechnął się pod nosem.
– Proszę nie opuszczać miasta, panie Suarez…

Tak. Detektyw Diaz z pewnością będzie go szukał. Był przecież podejrzany nie tylko o napaść, ale usiłowanie zabójstwa, a za sznurki w tej sprawie pociągał sam Barosso, który gotów był zrobić wszystko, by jak najbardziej uprzykrzyć swoim wrogom. A Christian bez wątpienia był teraz jego wrogiem numer jeden i powinien trząść się ze strachu na myśl o straszliwej zemście klanu Barossów, jaka niewątpliwie dopadnie go prędzej czy później. Myśl o tym jednak zamiast przerażenia, wywoływała u niego tylko rozbawienie, a sam Alejandro jawił mu się jako żałosny, nędzny robak, którego każdy mógłby z łatwością zdeptać, gdyby nie jego pieniądze i wpływy tatusia.
Po raz kolejny odetchnął głęboko. Nie miał pojęcia gdzie się znajdował i ile czasu tu spędził, ale nie zamierzał siedzieć tu i czekać aż śmierć weźmie go w swoje zimne ramiona i zabierze ze sobą. Kiedyś wprawdzie pragnął tego całym sercem, ale teraz… teraz jego życie znów powoli zaczynało nabierać sensu i kolorów.

– Odpocznij teraz, a ja spotkam się z Leo. Muszę z nim pogadać – powiedział, odgarniając jej za ucho zabłąkany kosmyk włosów. – Zaczekam dopóki nie zaśniesz i wpadnę do ciebie później – dodał, uśmiechając się najbardziej beztrosko i uroczo jak tylko był w stanie w tej chwili, a ona ujęła jego dłoń i ścisnęła.
– Dziękuję – powiedziała cichutko, spoglądając mu w oczy. Przez kilka długich sekund milczała, a on patrząc w jej sarnie, zaszklone łzami oczy, niczego nie pragnął bardziej jak tego, by zabrać od niej choć część tego bólu, jaki nosiła w sercu, cześć bagażu z przeszłości, który wciąż ciążył na jej barkach, przygniatając ją do ziemi. Nie jeden człowiek po tym, co przeszła ona, już by się nie podniósł. Ale Lia nie poddała się, a on był z niej dumny i nie chciał dopuścić, by teraz, przez jakieś tanie zagrywki Alejandra czy cokolwiek innego, zaprzepaściła to, co udało się jej osiągnąć. – Dziękuję, że jesteś – wyszeptała, po czym przymknęła powieki i wtuliła się mocniej w poduszkę. Christian uśmiechnął się lekko. Był. I nie zamierzał nigdzie się wybierać. Nie teraz, kiedy znów poczuł nie tylko, że jest komuś potrzebny, ale że ten ktoś nie tylko łaso przyjmuje to, co on ma mu do zaoferowania, ale też jeszcze więcej daje od siebie.
– Też ci dziękuję – powiedział tak cicho, że ledwo sam siebie słyszał, wierzchem dłoni delikatnie przesuwając po jej policzku. – Dziękuję ci, Lia… dziękuję… I pamiętaj, że jestem z ciebie dumny – dodał. Głos mu się załamał, a w oczach zalśniły łzy. Na chwilę odwrócił głowę, żeby się opanować, jakby bał się, że mogłaby zobaczyć jego słabość, choć przecież już spała. – Nie wyobrażam sobie, żebym mógł być z kogokolwiek bardziej dumny, niż jestem w tej chwili – dokończył, po czym delikatnie musnął ustami jej czoło, okrył jej ramiona kocem i cicho wyszedł z pokoju. Miał od razu opuścić ośrodek, ale kiedy był w korytarzu, mimowolnie zerknął w stronę sali treningowej. Mały Miguel siedział na podłodze po turecku, starając się owinąć sobie starannie małe dłonie taśmą bokserską. Christian oparł się ramieniem o futrynę i przyglądał się z jakim zaangażowaniem chłopak oddaje się tej czynności. Uśmiechnął się do siebie pod nosem, wspominając stare czasy i to jak uczył tego Lię, a kiedy Miguel ze zirytowaniem odrzucił taśmy w kąt, postanowił wkroczyć do akcji.
– Cześć – przywitał się, ściągając na siebie wzrok chłopca.
– Cześć – bąknął Miguel.
– Co robisz? – spytał Christian, ale chłopak tylko wzruszył ramionami, unikając jego wzroku. Suarez niewiele myśląc podniósł taśmy i usiadł na podłodze pod ścianą. – Chodź tu – zwrócił się do Miguela i klepnął dłonią miejsce na podłodze obok siebie. Mały spojrzał na niego, a jego oczy rozbłysły wesoło na tę propozycję. – Dobrze zawiązane bandaże chronią dłonie podczas walki i treningu – zaczął Christian, zwijając taśmy, kiedy Miguel siedział już obok niego. – Chronią przed zranieniami, osłaniają ścięgna i kości.
– To dlaczego ostatnio okładałeś worek gołymi rękami? – zagadnął chłopak, wpatrując się w skupioną twarz Christiana. Suarez zaśmiał się pod nosem i spojrzał małemu prosto w oczy.
– Bo dorośli często zapominają o tym, czego nauczyli się w dzieciństwie i wydaje im się, że są niezniszczalni.
Miguel zmarszczył czoło i przygryzł dolną wargę, spoglądając na poobijane kostki Christiana i jego prawą dłoń, usztywnioną bandażem elastycznym.
– Biłeś się? – spytał Miguel, przenosząc wzrok na rozciętą wargę Suareza. Christian tylko skinął głową, uznając, że lepiej nie wgłębiać się w szczegóły.
– A czy ty zawsze zadajesz tyle pytań? – spytał rozbawiony. Chłopiec wyszczerzył się i energicznie pokręcił przecząco głową. – Rób to, co ja – polecił Christian, podając Miguelowi jedną taśmę, a drugą zostawiając sobie. – Trzymaj dłoń wewnętrzną stroną do dołu, rozszerz wszystkie palce i załóż pętelkę bandaża na kciuk. Świetnie – pochwalił, zerkając kątem oka na poczynania Migeula. – Teraz owiń bandaż wokół kciuka, o tak… przeciągnij do nadgarstka, owiń raz i wróć do kciuka. Owiń kciuka dwa, a nawet trzy razy, a potem jeszcze raz nadgarstek…
Christian wydawał kolejne instrukcje, a Miguel chłonął wszystko jak gąbka, uważnie obserwując i naśladując każdy jego ruch.
– Dlaczego ktoś chciał skrzywdzić panią Nadię? – spytał chłopiec.
– Nie wiem, Miguel, ale ten ktoś na pewno poniesie za to karę. Przełóż bandaż pomiędzy palcem wskazującym i środkowym, potem między środkowym i serdecznym i na koniec między serdecznym i małym.
– Zastanawiałem się czy ktoś o nią dba – zaczął Miguel po chwili, ściągając na siebie baczny wzrok Christiana. – O mnie troszczą się rodzice, ty troszczysz się o Lię, chciałbym, żeby pani Nadia też miała kogoś, kto się o nią będzie troszczył. Kto ją ochroni, gdy tamten zły człowiek znowu będzie chciał jej zrobić krzywdę. Gdybym był duży i potrafił się bić, sam pobiegłbym jej z pomocą. Tatuś mówi, że trzeba pomagać innym.
– I ma rację. Ale jesteś jeszcze za mały, kolego, żeby mierzyć się z dorosłymi. Przed tobą mnóstwo pracy i wyrzeczeń, jeśli naprawdę chcesz się nauczyć dobrze boksować. Poza tym boks ma ci służyć wyłącznie do obrony, rozumiemy się? – zagadnął Christian, spoglądając chłopcu w oczy. – Przemoc to nie jest rozwiązanie i nie wolno rozwiązywać w ten sposób problemów.
Miguel skinął twierdząco głową i zagryzł wargę, w skupieniu przekładając bandaż we właściwą stronę, tak jak to przed chwilą zrobił Suarez.
– Wiesz kim był ten pan, który pomógł pani Nadii? – spytał.
– Wiem.
– Chciałbym go poznać – mówił zachwycony Miguel. – Przecież on jest prawdziwym bohaterem!
Christian zastanowił się przez chwilę. Nie chciał mówić chłopakowi, że Cosme dla większości mieszkańców Valle de Sombras bohaterem nie jest i pewnie nigdy nie będzie. Że o mały włos nie został zlinczowany i nie miało dla nikogo znaczenia, że ratuje życie kobiety. I że teraz leży ledwo żywy w szpitalu, bo ktoś podpalił jego rezydencję.
– To stary przyjaciel Nacho – rzucił, wymijająco. – Może kiedyś tu wpadnie. Teraz owijamy kostki i nasady palców. Świetnie ci idzie – pochwalił. – I na koniec znowu nadgarstki, już do końca taśmy.
– To nie takie trudne – przyznał Miguel, z uśmiechem przyglądając się swojemu dziełu. – A mógłbyś mnie nauczyć też paru ciosów?
– Nie dzisiaj, kolego. Śpieszę się – odparł Christian, uśmiechając się przyjaźnie i odwijając taśmę ze swojej dłoni. – Na razie zaprzyjaźnij się z taśmą bokserską, a jak przyjdę tu następnym razem, to sprawdzimy czy coś z ciebie będzie – zakończył, podnosząc się z podłogi…

Westchnął cicho i oparł głowę o belkę za swoimi plecami. Lia i mały Miguel czekali na niego, a on siedział tu uwięziony, zupełnie pozbawiony kontaktu ze światem. Nawet gdyby zaczął krzyczeć i tak pewnie nikt go nie usłyszał. Jego jedynym towarzystwem okazały się dwa szczury, które dość odważnie poczynały sobie właśnie ze sznurówkami jego butów. Wiedział, że sam był sobie winien i nie powinien mieć do nikogo pretensji. Był umówiony na telefon z Roxy. Kiedy wstąpił na chwilę do mieszkania, kobieta zadzwoniła do niego, a on zanotował szybko adres i pojechał we wskazane miejsce. A teraz siedział tu. Z tymi ohydnymi gryzoniami, nie mając pojęcia jak się stąd wydostać.
Gdy usłyszał dochodzące z oddali ciężkie kroki, zamarł w bezruchu, czując jak serce podchodzi mu do gardła. Ogarnęła go panika. Choć wiele razy w życiu pragnął umrzeć, to teraz, kiedy wydawało się to tak realne, pragnął wydostać się z tej nory i żyć. Po prostu. W spokoju. Z dala od całego tego pieprzonego gówna, w którym znalazł się na własne życzenie.
– Suarez – usłyszał zachrypnięty męski głos, a zaraz potem z cienia wyłoniła się sylwetka postawnego bruneta. Włosy miał gładko zaczesane do tyłu, jego brodę pokrywał kilkudniowy zarost, a oczy błyszczały złowieszczo. Spod rozpiętej pod szyją, dopasowanej koszuli, wystawały ciemne włoski, a ciemne jeansy zdobił pasek z bogatą klamrą. W ustach trzymał wypalonego już do połowy papierosa i uśmiechał się głupio. Facet już na pierwszy rzut oka wyglądał jak tani alfons.
– El Pantera we własnej osobie – bąknął Christian z kpiną, zastanawiając się co w tym mężczyźnie tak bardzo urzekło jego siostrę, że się z nim związała. – Nie mogliśmy tego załatwić jak cywilizowani ludzie? – spytał. – Po co kazałeś mnie tu przywieźć?
– Żeby uświadomić ci, że nie powinieneś mieszać się w pewne sprawy.
– Zabijesz mnie teraz?
Brunet zaśmiał się w głos i spojrzał na Christiana z politowaniem.
– Nie – odparł krótko i chwyciwszy niedopałek papierosa między kciuka i palec wskazujący, przez chwilą przyglądał się w skupieniu tlącej się bibułce.
– Bo? – spytał Suarez, marszcząc podejrzliwie czoło.
– Bo dawno temu ktoś wymógł na mnie obietnicę, żebym dopilnował, by nie spadł ci włos z głowy, a ja zawsze dotrzymuję danego słowa.
– Laura – mruknął Christian pod nosem. – Gdzie jest moja siostra? – warknął, pochwyciwszy kpiące, a nawet nieco rozbawione spojrzenie bruneta. – Jeśli coś jej zrobiłeś…
– To co? – zaśmiał się, zaciągając się nikotynowym dymem ostatni raz, po czym rzucił niedopałek na ziemię, nie zadając sobie nawet trudu, by przydeptać go butem. – Przypominam ci, że to ja rozdaję karty w tej grze, a ty w tej chwili jesteś na dość kiepskiej pozycji, żeby nie powiedzieć, że na straconej.
– Co jej zrobiłeś? Gdzie ona jest? – pytał Christian, starając się za wszelką cenę jakoś uwolnić. Czuł jak krew zaczyna w nim szybciej krążyć, a poziom adrenaliny gwałtownie wzrasta. Gotów był urwać sobie dłonie byle tylko dopaść bruneta, zetrzeć mu z twarzy ten durny uśmieszek i dowiedzieć się, gdzie jest Lali. – Gadaj, gnoju!
Mężczyzna, wsunął dłonie w kieszenie swoich ciemnych jeansów. Wyraz jego twarzy uległ subtelnej zmianie, a kpinę w oczach zastąpiło coś, co u każdego innego człowieka można by nazwać smutkiem. Na chwilę odwrócił głowę w stronę, gdzie kiedyś było wielkie okno, jakby speszony tym, że odsłonił przed Suarezem prawdziwe emocje.
– Laura nie żyje – powiedział cicho. – Nie żyje – powtórzył, z kamienną twarzą spoglądając Christianowi w oczy, jakby samym spojrzeniem chciał mu wpoić tę wiadomość do głowy.
– Nie wierzę ci! – odparł hardo Suarez. – Jeśli sprzedałeś ją do jakiegoś burdelu, to i tak ją znajdę! A potem znajdę ciebie i pożałujesz, że kiedykolwiek na nią spojrzałeś!
– Grozisz mi? – zaśmiał się brunet na powrót przybierając pozę cynicznego i aroganckiego dupka. – Nie bądź śmieszny, Chiquito…
Christian, słysząc w ustach mężczyzny przezwisko, jakim nazywała go tylko Lali, poczuł jak krew odpływa mu z twarzy.
– Nic nie znaczysz w tym biznesie i nie możesz mi nic zrobić. Zapomnij, że Laura kiedykolwiek istniała i obiecaj, że przestaniesz węszyć, a rozstaniemy się w zgodzie.
– A jeśli nie?
– To w końcu tu zdechniesz. A chyba masz dla kogo żyć, prawda? – zagadnął, a Christian posłał mu nienawistne spojrzenie i zacisnął nerwowo szczeki tak, że mięsień na policzku zaczął mu drgać. – Twój wybór. Przyjdę jutro. Mam nadzieję, że do tego czasu zmienisz zdanie, bo naprawdę chciałbym dotrzymać danego słowa zwłaszcza, że osoba, której je dałem, była dla mnie naprawdę ważna…


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 14:16:15 05-10-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:35:34 05-10-14    Temat postu:

112 Magik
Magik cicho otworzył drzwi od sypialni Viktorii wpuszczając do środka Hermesa, który natychmiast wskoczył na łóżko kładąc się obok swojej właścicielki. Blondyn uśmiechnął się pod nosem widząc jak przyjaciółka wtula policzek w miękkie psie futro. Wycofał się na palcach cicho zamykając za sobą drzwi. Javier nie zamierzał zakłócać snu Viktorii, którego dziewczyna tak bardzo potrzebowała. Blondyn w tym samym czasie zamierzał wybrać się na zakupy. Postanowił, że najpierw odwiedzi znajdujące się na obrzeżach miasta Tesco później pobliski tar po owoce a w szczególności jabłka. Dziś na kolacje zamierzał zaserwować Dzwoneczkowi gigantyczny kawałek amerykańskiej szarlotki z dużą ilością lodów waniliowych i bitej śmietany. Uznał, bowiem że przyjaciółce przyda się duży zastrzyk kalorii. Z uśmiechem błąkającym się na ustach opuścił mieszkanie Viktorii w myślach układając listę zakupów.
Dwadzieścia minut później Magik był zdecydowanie w swoim żywiole. Między ekspresem do kawy a mikserem czuł się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Blondyn uwielbił wszelakie zakupy w zwłaszcza te spożywcze gdyż nic nie poprawiało mu humoru jak zakup nowiutkiej mikrofalówki. Uśmiechając się pod nosem sięgnął po najnowszej generacji mikser uznając, bowiem iż ten, który ma Viktoria nadaje się na złom a nie do kuchni. W wózku znalazł się ekspres do kawy, blender, cztery rodzaje patelni czy naczynie żaroodporne. Największą frajdę jednak sprawiło mu kupowanie różnokształtnych foremek do ciast.
- Niczym dziecko w sklepie ze słodyczami- mruknął sam do siebie wrzucając do koszyka komplet foremek w kształcie literek. Podniósł do góry głowę napotykając zdziwione spojrzenia jakieś pary. Posłał im uśmiech od ucha do uch ruszając dalej.
Od najmłodszych lat wyróżniał się z tłumu nijakich ludzi żyjących w jego rodzinnym mieście, które wielkością nie różniło się od Ville de Sombras. Magika zdziwiło to, że ludzie żyjący w tym mieście są dokładnie tak samo zepsuci jak w Juarez. Blondyn miał jednak to szczęście, iż jemu udało się stamtąd uciec. Gdyby nie Peter Pan skoczyłby w rynsztoku jak większość jego znajomych. Spacerując między działami mimowolnie wrócił wspomnieniami do wczorajszego wieczoru



Reverte zorganizował w swoim życiu wiele firmowych imprez. Jako prezes międzynarodowej korporacji zajmującej się przede wszystkim nowymi wojskowymi technologiami nigdy nie przypuszczałby, że na tego typu imprezie pierwsze skrzypce będą grały miejscowe ploteczki o mieszkańcach a nie interesy. Uśmiechnął się pod nosem sięgając po miniaturą kanapeczkę.
- Dobry wieczór.
Magik podniósł do góry głowę czując jak miniaturowa kanapeczka wyślizguje mu się z pomiędzy palców cichym plaśnięciem ląduje na talerzy. Zmusił usta do przybrania neutralnego uśmiechu w duchu uznając, iż kobieta stojąca naprzeciwko niego wykorzystała zapewne wszystkie dostępne na rynku kosmetyki. Z marnym skutkiem.
- Dobry wieczór- odpowiedział starając się nie spoglądać na nią zbyt długo. Wlepił oczy w szwedzki stół uświadamiając sobie ze kobieta w makijażu klowna pozbawiła go apetytu.
- Jesteś narzeczony Diazówny- zagadnęła swobodnym tonem kobieta. Magik mimowolnie rozciągnął usta w uśmiechu kiwając głową.
- Nie wiedziałam, że się z kimś spotyka- odparła mierząc go uważnym spojrzeniem.- Myślałam, że spotyka się z młodym Barosso.
- Viktoria spotyka ze mną- powiedział ostrzejszym tonem niż zamierzał. Spojrzał na nią z pod zmrużonych powiek.- Skąd pomysł, że Vicky spotka się z Alejandro?- Wyrzucił sięgając po kieliszek wina. Upił duży łyk łypiąc groźnie na swoją rozmówczynię.
- Widziałam jak tańczą ze sobą na przyjęciu u jej dziadka. Była w niego taka wpatrzona.
- Wydawało się pani Viktoria jest tylko i wyłącznie wpatrzona we mnie- powiedział chłodno wzrokiem szukając swojej „dziewczyny”
- Tak oczywiście- Czarnowłosa kobieta była wyraźnie speszona swoją sugestią. - Przepraszam.
- Ależ ja się wcale nie gniewam. Ja i Viktoria nie rozpowiadamy na prawo i lewo o swoim życiu prywatnym.
- To zrozumiałe, ale skoro rozmawiamy o Viktorii to powinieneś przywołać dziewczynę do porządku- widząc niezrozumienie w oczach swojego rozmówcy uśmiechnęła się z triumfem.- Viktoria ostatnio postąpiła bardzo lekkomyślnie- powiedziała spokojnie tonem, który przywiódł Magikowi na myśl nauczycielkę karcącą ucznia, - przeskoczyła przez mur..
- Usiłowała ratować człowieka- przerwał jej blondyn odstawiając na stolik pusty kieliszek po winie. Zrobił krok do przodu spoglądając kobiecie w oczy.- Jeżeli pani sądzi, że będę karcił Viktorię za to, że chciała uratować człowieka to się pani przeliczyła.
- Cosme Zuluaga zabił człowieka!- Wykrzyknęła oburzona cofając się o krok.
- Masz nieaktualne informacje- rzucił lodowatym tonem wzrokiem odnajdując Viktorię, która rozmawiała z Fernando Barosso. Zrobił krok do przodu- Pani Boyer podobno całkiem nieźle jak na nieboszczkę- rzucił na odchodne ruszając szybkim krokiem w stronę swojej narzeczonej.

Blondyn przez resztę wieczoru nie tylko nie odpuszczał Viktorii nawet o krok, ale także ukradkiem przysłuchiwał się toczącym w towarzystwie snobów rozmowom. Okazało się, iż sprawa Antonietty Boyer i jej cudownego powrotu do świata żywych interesuje ludzi bardziej niż oskarżenia wysnute przez Nadię de la Cruz. Magik uznał, iż koniecznie będzie musiał poznać człowieka, o którym szepcze całe miasteczko. Zmierzał właśnie w stronę działu z przyprawami uświadamiając sobie, że będzie potrzebował dużo cynamonu.
***
Namierzenia miejsca pobytu Cosme okazało się być dziecinną igraszką. Blondynowi wystarczyło pięć minut w policyjnej bazie danych, aby dowiedzieć się, iż człowiek ten przebywa w miejscowej klinice. Javier wygodną parę dżinsów i sweter zamienił na rzucający się w oczy garnitur. Szarlotkę oprószył cukrem pudrem wkładając go do wiklinowego koszyka wraz z talerzykami, sztućcami dwoma kolorowymi kubkami i termosem herbaty.
- Urządzimy w szpitalu piknik- rzucił sam do siebie żałując, iż Viktoria nie może mu towarzyszyć. Sięgnął po telefon komórkowy upewniając się, iż GPS, który umieścił w jej komórce nadal działa. Pokiwał głową na widok migającego światełka informującego, iż Vicky nadal jest w banku usiłując poradzić sobie z awarią systemu. Telefon wcisnął w wewnętrzną kieszeń marynarki.-Czas na odwiedziny- powiedział sam do siebie wprost nie mogąc się doczekać, kiedy pozna tajemniczego Cosme.
Do szpitala udał się spacerkiem czując jak wszystkie spojrzenia lgnął do jego osoby. Pogwizdywał pod nosem na tyle głośno, iż mijane przez niego osoby doskonale słyszały melodię. Javiera jedynie zawartość koszyka powstrzymywała do wymachiwania nim. Pewnym krokiem wszedł do szpitala pewnym krokiem zmierzając w stronę wind. Nie potrzebował pytania pielęgniarek o numer sali, w której leży chory pacjent gdyż przed przyjściem tutaj zhakował system szpitala.
Magik po krótkich poszukiwaniach odnalazł salę numer dwadzieścia siedem palce zacisnął w pięść pukając cicho, choć stanowczo. Po usłyszeniu cichego „proszę” nacisnął klamkę wchodząc z uśmiechem do środka.
- Dzień dobry- przywitał się śpiewnym głosem spoglądając na łóżko, na którym siedział drobny czarnowłosy człowieczek. Javier zmarszczył brwi. – Pan Cosme Zuluaga?- Zapytał niedowierzając własnym oczom. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie człowieka, którego nienawidziło całe miasto.
- Tak- odpowiedział niepewnie Cosme nieufnie przyglądając się blondwłosemu mężczyźnie z głupkowatym uśmiechem przyklejonym do twarzy.- Kim pan jest? Ja pana nie znam.
- Ja- wskazał na siebie dłonią- Javier Reverte- odpowiedział podchodząc do łózka Cosme. Wyciągnął w jego stronę dłoń. Zuluaga nieufnie uścisnął ją.
- Czego pan o de mnie chcę?- Uważnie przyglądając się jego poczynaniom. Z szeroko otwartymi oczyma obserwował jak z wiklinowego koszyka wyciąga najpierw srebrny termos, dwa kolorowe kubki, dwa talerzyki.
- Przyszedłem poznać człowieka, o którym mówi całe miasto- odpowiedział na jego pytanie zgodnie z prawdą Javier wyciągając z koszyka jeszcze ciepłą szarlotkę. – Przyniosłem szarlotkę. Nic tak nie przełamuje lodów jak amerykańska szarlotka. Lubi pan szarlotkę?- Zapytał przenosząc wzrok na Cosme.
- Tak, ale nadal nie rozumiem, po co pan przyszedł panie Reverte.
- Javier, proszę mówić mi po imieniu. – Rzucił przez ramię krojąc szarlotkę. Cosme przyglądał się jego poczynaniom z jawnym zainteresowaniem. – Dopiero, co sprowadziłem się do miasta pomyślałem, że wpadnę z wizytą.
- Do obcego faceta?- Zapytał z jawnym niedowierzaniem Zuluaga.
- Czemu nie?- Magik z uśmiechem wzruszył ramionami odwracając się w jego stronę z talerzykiem ze słodko pachnącym ciastem.- Proszę- wyciągnął go w jego stronę. Cosme niepewnie wziął od niego kawałek ciasta. Magik odkroił dla siebie kawałek szarlotki rozsiadając się wygodnie na krześle.
Cosme przyglądał mu się z jawnym zaciekawieniem. Człowiek, który go odwiedził był delikatnie mówić dziwny. Niepewnie wziął do ust pierwszy kęs ciasta czując jak rozpływa się ona w ustach.
- Smakuje?
Cosme przełknął kęs kiwając z aprobatą głową.
- Jest pyszna gdzie ją kupiłeś?
- Sam upiekłem- widząc jak Cosme unosi w zaskoczeniu brwi uśmiechnął się od ucha do ucha.- Moja matka zawsze mi powtarzała, że do dzieci i chorych nie przychodzi się z pustymi rękoma, więc przyniosłem ciasto. – Wrzucił do ust kolejny kawałek
- Po co przyszedłeś? – Zapytał Cosme spokojnym tonem.
- Nie lubisz owijania w bawełnę, co?- Odpowiedział mu pytaniem na pytanie.- Chciałem porozmawiać o Viktorii Diaz.
- Kim?- Zapytał pewien, że gdzieś słyszał już to nazwisko. Nie mógł sobie jednak przypomnieć gdzie.
- Vicky mojej narzeczonej. Walecznej blondynce, która usiłowała uratować panu życie, ale skutecznie ją powstrzymano. – Odpowiedział na jego pytanie podnosząc się z krzesła. – Masz ochotę na herbatę? Przyniosłem ze sobą- rzucił swobodnie odkręcając termos. Przelał zawartość termosu do dwóch kubków. Jeden wręczył Cosme. – Viktoria jest córką miejscowego szefa policji. – przypomniał mu Magik.
- Dziękuje. Dlaczego twoja narzeczona to zrobiła?- Magik spojrzał w oczy Cosme. W oczach mężczyzny dostrzegł jawne niedowierzanie i zaskoczenie.
- Bo to Viktoria. – Odpowiedział z uśmiechem. – Nie spodziewałeś się, że ktoś może chcieć ci pomóc?
- Nie mam tym mieście zbyt wielu przyjaciół- odparł uśmiechając się smutno.- Po za tym ja nawet nie znam córki Diaza.
- A ona nie zna ciebie mimo wszystko chciała ci pomóc to właśnie cały Dzwoneczek.
Zuluaga zmarszczył brwi uważnie przyglądając się mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko niego. Intuicja podpowiadała Cosme, iż nie przyszedł tutaj tylko po to, aby poinformować go o postawie jego dziewczyny, którą zapewne nie zjednała sobie przyjaciół.
- Przyszedłeś tylko po to?- Zapytał świadom, że obaj chodzą wokół siebie na przysłowiowych paluszkach. Badają teren ile mogą sobie tak naprawdę powiedzieć a ile zachować dla siebie.
- Właściwie to jest jeszcze coś- zaczął Magik wstając. Koniecznie musiał zająć czymś ręce. Wziął od Cosme pusty talerzyk z zamiarem podania mu kolejnej porcji szarlotki. – Pamiętasz Inez Rodriguez? Siostrę Pablo, która wraz z córką zginęła w pożarze?
Cosme zmarszczył brwi usiłując przywołać w pamięci chociażby twarz kobiety, o którą pyta Javier. Zamknął na chwilę oczy zbierając myśli. W głowie miał jedynie pustkę. Pokręcił przecząco głową unosząc ku górze powieki.
- Przykro mi, ale nie kojarzę. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałeś?
- Nie- podał mu kolejny kawałek ciasta. Zaczął spacerować po sali Cosme. Ręce wcisnął w kieszenie spodni. Zatrzymał się przy oknie wpatrując się ulicę, po której leniwie sunęły samochody. Były przedpołudniowe godziny szczytu
- Rodriguez- szepnął sam do siebie Cosme wrzucając do ust kolejny kawałek szarlotki.- Mario- powiedział głośniej zwracając uwagę. Javiera, który automatycznie podszedł do mężczyzny uważnie mu się przyglądając.- Spotkałem go w więzieniu- wyrzucił z siebie na jednym wydechu. – Byliśmy w jednej celi.
- Mówił coś? Coś o Elenie? Ville de Sombras?
- Nie. – Cosme pokręcił przecząco głową patrząc na niego bezradnie- Nie pamiętam. To było dziesięć laty temu.
- Ok rozumiem. – Powiedział wyraźnie zawiedziony. Opadł na krzesło wyciągając przed siebie nogi. W sali Cosme zapadła cisza przerywana uderzeniem widelca o talerzyk- Byłem wczoraj na bankiecie organizowanym przez Grupo Barosso. – Zaczął chcąc jedynie zagłuszyć wydłużającą się cisze między nimi.- To właśnie tam usłyszałem o panu i pańskiej narzeczonej. Zazwyczaj nie słucham plotek, ale kiedy Vicky powiedziała mi o tym jak usiłowała pana uratować to pomyślałem, że poznam pana i sam wyrobie sobie opinię.
- Jakieś wnioski?
- Nie taki wilk straszny jak go malują- odpowiedział mu z uśmiechem wywołując na twarzy Cosme uśmiech.
- A na bankiecie działo się coś ciekawego? – Zagadnął go Cosme wyciągając w jego stronę talerzyk.
- Jeszcze kawałek?- Zapytał.
- Nie, jestem pełny. – Poklepał się lekko po brzuchu.- Szarlotka była pyszna. Dziękuje.
-Proszę bardzo a bankiet jak bankiet- wzruszył ramionami przypominając sobie przedstawieniu wywołanym przez Nadię.- Marne żarcie z przedstawieniem w tle.
- Jakim przedstawieniem?- Zainteresował się Cosme uważnie przyglądając się swojemu rozmówcy.
- Na samym początku na scenę wyszła jakaś kobieta oskarżając młodego Barosso o wydłubanie oczu jakiemuś facetowi, który z resztą się utopił. Alex Barosso, bo o nim mowa miał wrócić do Meksyku w przebraniu kobiety.
Cosme zachichotał cicho.
- Barroso okazał się jednak być jak kot i spadł na cztery łapy oskarżając Boże jak ona miała na imię?- Zapytał sam siebie pstrykając palcami- Nadia. No, więc oskarżył ową Nadię o to że miała romans z jego ojcem i ma z nim dziecko- Magik popatrzył na Cosme który zbladł niczym przysłowiowa kartka papieru. W oczach dorosłego mężczyzny błysnęły łzy. Drżące dłonie przycisnął do ust i wyszeptał:
- Boże moje biedne dziecko!
- Co? Nadia to twoja córka. Magik ty idioto! – Mężczyzna wstał i zaczął niespokojnie krążyć po sali. Spojrzał na Cosme, który cały się trząsł- Boże, co ja narobiłem- wymamrotał sam do siebie. Podszedł z powrotem do łóżka mężczyzny siadając na jego brzegu- Oddychaj. – Nie otrzymał żadnej reakcji. – Spójrz na mnie- warknął przez zaciśnięte zęby Magik. Cosme obdarzył go bezradnym spojrzeniem.- Barosso chciał się wybielić, więc wymyśli tę bajeczkę.
- Myślisz, że kłamał?
- Tak. Sądzę, że chciał jedynie odwrócić od siebie uwagę. – Odpowiedział z przekonaniem patrząc mu w oczy.- Proszę uspokój się- sięgnął po kubek stojący na kocu i wstał. Nalał Cosme gorącej herbaty. – Wypij. – Wsunął w drżące dłonie Cosme kubek.- Dobrze ci to zrobi.
- Dziękuje- Upił łyk gorącego napoju.
- Cała przyjemność po mojej stronie- odparł unosząc ku górze kącik ust. Telefon w kieszeni Magika zawibrował głośno – Przepraszam- sięgnął po aparat. – Muszę odebrać. – Nacisnął zieloną słuchawkę. – Viktorio.
-GPS w telefonie?- Zapytała. W głosie Vicky dało się słyszeć irytację.
- Strzegę swojego skarbów. Co powiesz na wspólny obiad? Ja stawiam.
- Zgoda. O trzynastej
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:29:05 07-10-14    Temat postu:

113. COSME

Mitchell zechciał. A kiedy starszy Zuluaga czegoś sobie życzył, to się po prostu stawało. Tym razem jego życzeniem było spotkanie z ojcem Juanem. I na nic zdało się tłumaczenie wielebnego, iż musi zaraz rozpocząć mszę i odprawić święty obrządek, ludzie przestępcy nie zważali również na to, że wywlekli protestującego kapłana z kościoła na oczach kilku jego wiernych.

- Możesz pomachać kadzidełkiem za kilka godzin – rzucił jeden z pomocników Zuluagi i ścisnął ramię Juana, kierując duchownego w lewą stronę, prosto do czekającego na ich samochodu.

Ksiądz wiedział, dokąd się udaje. Znał Mitchella, bo ten spowiadał mu się często, dobrze wiedząc, że – nawet, gdyby bardzo tego chciał – przedstawiciel Kościoła nie miał prawa powiedzieć ani słowa na temat grzeszków gangstera. Jedyne, co mógł uczynić, to zastanawiać się, o jakich tym razem niecnych sprawkach się dowie.

I oczywiście modlić, co też czynił przez całą drogę do więzienia. Zamknął oczy i wzywał Pana, prosząc nie tyle o własne bezpieczeństwo, a o to, by Bóg dał mu siłę zmierzyć się z tym, co na niego czeka i nie wybuchnąć, nie rzucić starszemu Zuluadze w twarz, co tak naprawdę o nim myśli, a potem nie wyjść z budynku szybkim krokiem i nie wykrzyczeć tego, co właśnie usłyszał. Tajemnica spowiedzi to chyba najcięższe brzemię, jakie niesie ze sobą posłannictwo kapłańskie.

Zamiast tego wysiadł – z pozoru spokojnie - tuż przed zakładem karnym i z walącym sercem wszedł najpierw do więzienia, a potem do sali widzeń, by oczekiwać na Mitchella.

Ten nie dał na siebie zbyt długo czekać. Rozsiadł się przed ściskającym w drżących rękach Biblię księdzem i spojrzał na niego, nie ukrywając pogardy.

- Zasłaniasz się Pismem Świętym, jakby miało uratować ci życie. A przecież to tylko zwykła książka – zadrwił więzień.

- To nie jest zwykła książka – zaprotestował Juan. – To coś więcej, to słowa Pana.

- Jak dla mnie to zbiór bzdur. Nonsensów, którymi zajmują się i fascynują tacy, jak ty. Według tego podręcznika – Mitchell wskazał ręką – miałbym prawo uderzyć cię w twarz, a ty pozwoliłbyś mi nie tylko na to, ale i również chciałbyś, bym uderzył cię po raz drugi. Religia dla masochistów! – zaśmiał się Zuluaga.

- To nie o to chodzi, nie sądzę jednak, abym został wezwany po to, by rozprawiać o zasadach chrześcijaństwa – odważył się duchowny. – Jeżeli zamierzasz się wyspowiadać, to...

- Nie tak szybko! – osadzony podniósł dłoń do góry. – Najpierw pytanie. Po jakiego diabła powiedziałeś Ignacio Sanchezowi o tym, gdzie znajduje się córka mojego syna?

- Ponieważ mnie o to prosił. Ponieważ Antonietta wróciła do Valle de Sombras i wyznała, że...

- Dobrze wiem, co się stało! – Mitchell walnął pięścią w stół tak głośno, że aż czuwający przy drzwiach strażnik wszedł sprawdzić, co się dzieje. Zuluaga zbył go machnięciem ręki. – Ale kto ci pozwolił o tym gadać? Nie zamierzałem doprowadzić do ich spotkania, po to wysyłałem zdjęcia tej idiotce Martinez, aby podręczyła mojego – pożal się Boże – syna.

- Ten człowiek już zbyt wiele wycierpiał! – bronił się słabo Juan. – Najpierw stracił ukochaną kobietę, potem to niesłuszne oskarżenie o zabójstwo...

- Stracił, bo był za słaby. Wciąż jest. Bardzo żałuję, że akurat on okazał się taki nieudany. Przez to wszystko musiałem...zresztą dobrze wiesz, co musiałem zrobić. Posłuchaj...– Mitchell pochylił się i chwycił kapłana za klapy. – Jeżeli jeszcze raz okaże się, że powiedziałeś cokolwiek komukolwiek bez mojej zgody, twój kościół będzie musiał szukać innego pasterza, zrozumiałeś?

- To podłe! – nie wytrzymał duchowny i uniósł się lekko. – Najpierw Antonietta wyjechała z jednym z twoich ludzi, z Manolo, który rozkochał ją w sobie tylko na twoje polecenie. Opuściła ojca swojego dziecka, zabrała mu maleńką córeczkę. Potem ty sam zainteresowałeś się tą kobietą i razem z nią ustaliliście, że Manolo po prostu zniknie. W wiadomo, jaki sposób. To na twój rozkaz Boyer oddała dziecko, to za twoim przyzwoleniem i radą prosiła, by zmienić jej datę urodzenia – wszystko po to, by Cosme Zuluaga – twój własny syn! – nie mógł jej nigdy odnaleźć. I to ty zaaranżowałeś fikcyjną śmierć Antonietty - tylko po to, aby wsadzić Cosme do więzienia na wiele, wiele długich lat. Na twoje nieszczęście, znalazły się dowody potwierdzające jego niewinność i...

Siarczysty policzek usadził księdza z powrotem na krześle.

- Skończyłeś? – wycedził Mitchell. – Ten pętak nie jest moją rodziną. Owszem, jestem jego ojcem, ale tylko biologicznie. Nic poza tym nas nie łączy. Z jego winy siedzę tutaj, zamiast być tym, kim byłem zawsze – panem na El Miedo. I to z winy tego kretyna zamek spalił się prawie doszczętnie.

- Z tego, co wiem, połowa ocalała – zauważył cierpko duchowny. – Zapewne możesz liczyć na odszkodowanie – zadrwił, doskonale wiedząc, że prawa do rezydencji Zuluaga stracił tuż po własnym procesie.

- Stul pysk! Mam gdzieś wyrok. Posiadłość będzie moja, a Cosme może sobie żebrać na ulicy. Chociaż z tego, co wiem, nikt nic mu nie da. W Valle de Sombras jest postrachem miasteczka, ma nawet takie bardzo ładne przezwisko – „El Monstruo”.

- Obawiam się, że to się zmieniło. – Juan nie mógł sobie odmówić tego drobnego triumfu. – Odkąd wróciła Antonietta, żywy dowód na to, że żadne morderstwo nie miało miejsca...

- Wróciła, bo sam jej tak kazałem. I jeszcze coś, mój drogi Juanie...Mentalności ludzkiej łatwo nie zmienisz – przerwał mu pewny siebie więzień. – Poza tym może się okazać jeszcze wiele rzeczy...kto wie...może to właśnie Cosme był pomysłodawcą sfingowania śmierci, może było mu to do czegoś potrzebne, może zabił zupełnie obcą osobę i udał, że jest to ciało jego ukochanej...- Zuluaga uśmiechnął się kpiąco.

- Dobrze wiesz, że to nie prawda. To ty wyznaczyłeś ofiarę, to twoi ludzie ją zabili, ty sprawiłeś, że policja uwierzyła, iż jest to ciało panny Boyer i to dzięki twoim koneksjom badania uzębienia wykazały to, co miały wykazać. Ty byłeś tym, który pociągał za wszystkie sznurki.

- I wciąż jestem, nie zapominaj o tym. Jeżeli będę chciał, wrócę do to nędznej mieściny w kilka dni i zrobię porządek z panem El Loco. Tak, jak posprzątałem wcześniej, z tym drugim facetem.

- Ten drugi facet...

- Zamilcz – wszedł mu w słowo Mitchell. – Już się dosyć nagadałeś i dosyć szkód mi narobiłeś. Teraz będę musiał sam fatygować się do Valle de Sombras i przywitać z moją wnuczką.

- Chyba nie zamierasz jej skrzywdzić? – Juan mimowolnie zadrżał. – To krew z twojej krwi i...

- Nie, mój drogi. To krew z krwi Cosme. A jak już ci mówiłem, do niego czuję jedynie pogardę. Oni oboje, ojciec i córka, są dla mnie niczym. Nawet nie nikim. Po prostu niczym. Pstryknę palcami – jeżeli tylko zechcę – i oboje będą martwi. A obawiam się, że mogę niedługo zechcieć...

***

Sambor zdecydował się wyjść. Nie mógł przecież całego życia spędzić w piwnicy El Miedo, chociażby dlatego, że miał do wykonania misję. Zadanie, które sam sobie przydzielił. Z lekkim wahaniem opuścił podziemie, z upływem czasu robiąc coraz pewniejsze kroki i przekonując samego siebie, że przecież nikt go tu nie zna i nikt nie może rozpoznać. Poza jedną osobą, ale przed nią zamierzał się dobrze ukryć. Nogi miał obtarte, przez czas, jaki mieszkał w nadpalonym zamku, zdołał je nieco podleczyć, ale te kilka dni zdecydowanie nie wystarczały, aby mógł chodzić normalnie. Utykał trochę, ale jeżeli miał zamiar doprowadzić do końca pewną sprawę, nie miał wyjścia. Musiał powiedzieć to, co wie, właściwemu człowiekowi, musiał zaprowadzić go do miejsca, gdzie Sambor ukrył dowody. Ukrócić panoszenie się zła i nieszczęścia.

Zszedł ze wzgórza i dotarł do jednego ze stojących na obrzeżu miasteczka domków. Przywarł do muru. Rozejrzał się ponownie, pilnując, czy nie ma gdzieś w pobliżu tej jednej, niepożądanej osoby. Nie wiedział, co miałaby tu robić, ale wolał być po prostu ostrożnym. Za kilka minut, gdy był już pewien, że nikogo nie ma, przeszedł szybko w następne spokojnie miejsce i tak – budynek po budynku – zbliżał się do swojego celu.

Przez cały czas swojej wędrówki, odkąd w ogóle zdecydował się wyruszyć, układał sobie, co powie i co zrobi, kiedy już dojdzie do tamtego spotkania. Gdy w końcu wyzna odpowiedniej osobie, co knują przeciwko niej. Problemem nie było może to, czy tamten człowiek mu uwierzy, a bardziej samo dotarcie do niego. Valle de Sombras nie było może największym z miast w Meksyku, ale jednak mieszkała w nim spora liczba mieszkańców i każdy z nich mógł go zauważyć. Gdyby tak się stało, z pewnością dotarłoby to do uszu jego wroga i Sambor nie pożyłby zbyt długo. Być może nawet jego nieprzyjaciel zabiłby go osobiście. Był przecież do tego zdolny.

Przy ostatnim domku Sambor przystanął na dłużej. Tutaj już zaczynała się główna część miasteczka, za moment ujrzy rynek, a tuż obok pożądany punkt Valle de Sombras. Na nieszczęście dla przybysza o tej porze po ulicach kręciło się wielu ludzi, ale nie mógł dłużej czekać. Już nie. W każdej chwili mógł przecież wejść w życie plan jego przeciwnika.

I wtedy ją zobaczył. Kroczącą tak pewnie, pławiącą się w samym środku zainteresowania i zachowującą się jak celebryta, jak jakaś gwiazda rocka. Mimowolnie zacisnął pięści, powstrzymując się, by nie skoczyć na nią i nie zakończyć siłowo tej sprawy, tutaj i teraz. Założyłby się jednak, że gdzieś w fałdach tego eleganckiego ubrania ma schowany malutki pistolet. W bezsilnej złości palce Sambora przejechały po brudnej ścianie, zdzierając cząstki paznokci i wywołując małe krwotoki pod każdym z nich.

- Jeszcze się policzymy! – warknął do siebie, samotny w tej nienawiści.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa, usłyszał jej głos. Tak blisko, że gdyby tylko chciał, mógłby ją dotknąć. Zamknął na moment oczy, na tyle, by nie stracić czujności i wyobraził sobie, jak zaciska dłonie na jej szyi i dusi, każąc zapłacić za to, co mu zrobiła. I za to, co robiła nadal. O, właśnie teraz mija dom, przy którym się ukrył i opowiada drepczącym obok niej zafascynowanym kobietom, jak to wróciła do Valle de Sombras i próbuje odzyskać mężczyznę, którego kocha.

- Ty go tak kochasz, jak ogień kocha wodę! – mruknął do siebie. Coraz trudniej było mu ustać w miejscu i nie rzucić się na tą kobietę.

Jedna ze słuchaczek próbowała wymówić obco brzmiące imię Antonietty, co nie do końca jej się udało. Boyer poprawiła ją z uśmiechem – wszystko po to, by nie urazić wielbicielki, a zdobyć jak największą popularność w miasteczku.

- Suka – mruknął cicho. – Rozpowiadasz wszystkim, jak bardzo kochasz Cosme Zuluagę, a sama uknułaś z jego ojcem ten cały plan zemsty. Zamierzasz pozbawić go majątku, córki, wszystkiego, co ma, a jeżeli stanie ci na drodze, zrobisz z nim to samo, co zrobiłaś z moim bratem. Zatopisz żywego w betonie. Patrzyłaś w milczeniu, jak się dusi, śmiałaś się tylko, kiedy łapczywie próbował chwytać powietrze, a jego ręce szukały brzegów pojemnika, by się z niego wydostać. Widziałem to. Widziałem wszystko, Antonietto Boyer! Nigdy nie zapomnę oczu Asdrubala, kiedy już zrozumiał, że nie ma dla niego ratunku, a beton dosięgnął mu do ust.

Cofnął się, gdy była zbyt blisko. Nie mogła go teraz zobaczyć, inaczej plan spali na panewce. Młodszy Zuluaga musi się dowiedzieć, jaką żmiję pokochał dawno temu – i jaką być może nadal darzy tym uczuciem.

Odrzuciła głowę do tyłu, zapewne rozbawiona jakimś żartem, jaki nieśmiało powiedziała inna ze słuchających ją kobiet. Sambor mógłby się założyć, że żart w ogóle nie był dla niej śmieszny, ale przecież nie mogła stracić więzi, jaką udało jej się stworzyć z częścią miasteczka. Było to jej potrzebne do osiągnięcia celu.

A więź istniała faktycznie. Antonietta stała się na tyle popularna, że rozmawiali o niej wszyscy – zarówno na wczorajszym bankiecie, jak i dzisiaj, dzień po nim. W zasadzie całe Valle do Sombras wiedziało już o jej powrocie. Część mieszkańców – ta dużo mniejsza – rozgrzeszyła Cosme z winy, którą go obarczyła, większa jednak liczba osób nadal miało go za El Monstruo, doszukując się drugiego dna w całej tej historii. I w sumie mieli rację, tyle, że to nie ten Zuluaga był winien całego zamieszania. Nikt jednak nie pofatygował się do szpitala z przeprosinami. Tak było po prostu łatwiej – albo nadal winić o wszystko, co złe człowieka, który nic nie zrobił, albo udawać, iż pomyłka była tak drobna, że nie wymaga z ich strony nawet najmniejszego okazania skruchy.

***

Jednakże w tej chwili Cosme miał dużo poważniejsze problemy, niż antypatia, jaką wciąż czuli do niego mieszkańcy miasteczka. Najpierw te potworne duszności, jakie ścisnęły mu płuca i gardło, momenty, w których rozpaczliwie próbował chwycić chociaż jeden łyk tlenu, błagając oczami Nadię o pomoc. Jedynym dobrem w tamtych straszliwych chwilach był fakt, że córka była przy nim i gdyby umarł, to właśnie jej obraz byłby ostatnim, jaki zapisałby mu się pod powiekami. A o niczym więcej nie marzył – kiedy śmierć przyjdzie wreszcie po niego, to właśnie wdowę po Dimitrio chciał mieć przy sobie. Czuł, spodziewał się, że nastąpi to bardzo szybko, a wszystkie niedawne wydarzenia są znaki mającymi przygotować go na jej przyjście. W czyim bowiem życiu wydarza się tak wiele w ciągu zaledwie paru dni? Przybycie Ariany – co okazało się cudem powoli przywracającym go do świata, ale rozpoczęło się od sporego wstrząsu, potem zatrucie gazem, pobicie na rynku Valle de Sombras, później pożar, powrót Antonietty i jej dziwne wyznanie – razem wzięte były zupełnie, jak oznaki nadchodzącej Apokalipsy.

Cosme nie miał pojęcia, że ta Apokalipsa nazywa się Mitchell Zuluaga. Dziś to jednak nie ojciec zajmował mu myśli, tylko Nadia de La Cruz. To, co powiedział ten dziwny mężczyzna z szarlotką, nie mogło być prawdą! Ona nie mogła narazić się w ten sposób! Wystawić na niebezpieczeństwo i to tak otwarcie, przed samym Barosso! Jedno kiwnięcie palcem tej rodzinki i Cosme traci córkę, nie wiedząc nawet, gdzie jest ciało kobiety i w ilu kawałkach. Alejandro nie wybaczał, a co dopiero Fernando, który również został wciągnięty w tą sprawę. To, że własny syn był tego powodem i to on wymienił imię ojca w dyskusji, nie miało żadnego znaczenia. Stary Barosso będzie chciał się zemścić i zrobi to w najmniej spodziewanym momencie. I jeszcze ta bzdura o dziecku Nadii! Nigdy, przenigdy nie zadałaby się z Fernando!

Zuluaga zacisnął pięści, czując, że drży na całym ciele. Javier coś do niego mówił, kazał mu na siebie spojrzeć, ale do Cosme mało co docierało. Wypił potem podaną przez Reverte herbatę i udał, że nieco się uspakaja, ale przez głowę przelatywały mu tysiące myśli. Wybielić? Musiało tak być. Alex z pewnością kłamał. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby mieć potomstwa z żadnych z przedstawicieli tamtej przestępczej i zakłamanej familii. Ktokolwiek się z nimi zadawał, w najlepszym wypadku był składany do trumny w całości. W najgorszym zjadały go kajmany.

- Pomóż mi wstać – wykrztusił w końcu, czując, że znów łapią go duszności.

- Co? – mężczyzna w garniturze skończył rozmowę ze swoją narzeczoną i właśnie sięgał po ostatni kawałek szarlotki, kiedy padła ta dziwna prośba. – Przecież jesteś...

- Poparzony. Przeszczep. Wiem. – Zuluaga skracał wyrażenia, nie miał siły zbyt wiele mówić, poza tym nie było na to czasu. – Nadia, ja muszę...ją odnaleźć. Obronić. Zapytać...córka, rozumiesz? – spojrzał rozpaczliwie na Magika, w głowie mu się kręciło, nie miał pojęcia, czy to z osłabienia, czy z szoku tym, co zrobiła de La Cruz – zapewne jednym i drugim.

- Ty naprawdę jesteś El Loco – mruknął Reverte. – Nic ci nie da, jeżeli nawet ją znajdziesz, a tuż potem padniesz u jej stóp – i to wcale nie jak romantyczny kochanek. Czekaj tu, ja sam jej poszukam.

- Rób, co mówię – warknął Zuluaga. – Może odmówić ci przyjścia tutaj – wyjaśnił, mitygując się i spoglądając na Javiera przepraszająco.

- Jeszcze żadna kobieta mi nie odmówiła – mrugnął do niego Magik. – Nie powiem, o co chodzi, poproszę tylko, aby...

- Nie – przerwał mu Cosme. – Ona cię nie zna. Daj mi rękę.

Syknął z bólu, kiedy chwycił dłoń Reverte, ale nie zaprzestał podnoszenia się z łóżka. Ręce do połowy, razem z dłońmi miał w bandażach, również stopy, ale zdołał jakoś wcisnąć je w stojące przy łóżku kapcie i narzucić na siebie szlafrok.

- Widziałem jej nazwisko, kiedy hakowałem system szpitala, żeby cię znaleźć – podpowiedział mu Magik. – Ona...zemdlała po wystąpieniu Alexa. Ale nic jej nie jest! - dodał pospiesznie, widząc spojrzenie Cosme i nie chcąc bardziej szokować chorego.

Nie wiedział, co bardziej nim wstrząsnęło – fakt, że Javier znał się na hakerstwie, czy to, że opowiadał o tym z taką lekkością w głosie, a może zemdlenie córki, czy też sam jej pobyt w szpitalu. Tak, ten dzień z pewnością należał do dziwnych.

- Numer pokoju?

- Czwórka. Na samym dole.

- Wiem, gdzie to jest. Sam nie dojdę, więc...

- Dobra, już rozumiem – westchnął Reverte. – Ale nie rób nic głupiego...ponad to, co właśnie robisz, ok?

Zuluaga nie odpowiedział, zbytnio pochłonięty własnymi myślami i średnio skutecznymi próbami, by nie upaść i w ogóle poruszać nogami. Magik zaś nie miał pewności, czy bardziej czuje się przestraszony konsekwencjami zaistniałej sytuacji – i to nie dla niego, a dla zdrowia pacjenta – czy bardziej zaintrygowany i zaciekawiony tym wszystkim. Sama historia Cosme i wszystko, co z nią związane, była niesamowita, a co dopiero poparzony człowiek, schodzący na parter szpitala po to, by ochronić swoje dziecko przed zemstą mafiosów małego miasteczka. Javier pomyślał, że tak właśnie musi czuć się bohater filmu sensacyjnego – w którym zresztą zawsze chciał zagrać.

Mieli o tyle szczęście, że nikt ich nie widział. Dotarli bezpiecznie do windy i zjechali na parter. Sala numer cztery była tuż obok.

- Wiesz, nie jestem pewien, czy ona nadal tu jest – powiedział nagle Magik. – Zalecono jej tylko podstawowe badania, tak dla pewności, równie dobrze mogła już opuścić szpital.

- Zobaczymy – odpowiedział mu Cosme i delikatnie nacisnął klamkę – nie dlatego, by być ostrożnym i opiekuńczym w stosunku do drzwi, a po prostu dlatego, że niemiłosiernie piekły go palce.

Nadia, zgodnie z tym, co uprzednio zauważył w spisie pacjentów Reverte, nadal była w środku. Pakowała właśnie coś do torebki, zapewne zalecenia od lekarzy. Na odgłos otwieranych drzwi spojrzała w ich kierunku i zamarła.

- Tato? Co ty tu robisz?

Na Magika nie zwróciła uwagi – zauważyła go, oczywiście, ale szok wywołany widokiem ojca był zbyt duży, żeby mogła skomentować pojawienie się nieznajomego faceta w jej pokoju.

- To ja powinien o to zapytać! – Cosme nieświadomie podniósł głos, wciąż podtrzymywany przez Javiera. – Można wiedzieć, co ty najlepszego wymyśliłaś?

- Nie rozumiem? – odpowiedziała i wyraźnie zmartwiona podeszła do ojca, chcąc pomóc mu usiąść. – Tatusiu, proszę, wróć do sali. Lekarze nie wyznaczyli jeszcze terminu przeszczepu, ale w twoim stanie...

- W moim stanie co? Poszedłem cię szukać z powodu tego, co wczoraj zdarzyło się na bankiecie. Nadio, kochanie...- Zuluaga usiadł ciężko na usłużnie podstawionym mu przez Magika krześle i westchnął, czując, że nie był zbyt przyjemny dla własnej córki. Ale tak straszliwie się o nią bał! – Pamiętasz, powiedziałem ci, że nie przeżyłbym, gdybym cię ponownie stracił. A ty po prostu idziesz na to przyjęcie tylko po to, żeby rzucić w twarz jednemu z Barossów jego brudne gierki. Nie rozumiesz, że mogą cię zabić? Uciszyć, zamknąć usta i to dosłownie, jak już wielokrotnie to robili? I na domiar złego sprawiłaś, że w to wszystko wciągnięto również i starego Fernando. Już raz próbowano cię zabić. Nie wyznałaś mi nazwiska zamachowca, ale od zeszłego dnia wiszą nad tobą aż dwa niebezpieczeństwa – tamten człowiek i teraz Barosso...I jeszcze te jego kłamstwa o twoim dziecku...Bo to były kłamstwa, prawda? – spytał cicho.

- Ojcze? – Nadia wysunęła dłoń, by pogłaskać Zuluagę, by go dotknąć, ale w momencie, gdy zadał ostatnie pytanie, cofnęła ją, zaszokowana. – Sądzisz, że ja...że mogłabym...podejrzewasz mnie, że...- w oczach zakręciły się jej łzy.

- Nie! Na Boga, nie! – Cosme zrozumiał, jak zabrzmiały jego słowa i aż się przeraził. - Wiem, że nie miałaś nic wspólnego z tym draniem! Z żadnym z nich! Pytałem o coś innego. Nadio, córeczko moja...- spojrzał na nią, oczami błagając o wybaczenie. – Czy ty...czy ja...miałem wnuka? Albo wnuczkę? Czy ty...miałaś dziecko? Czy ono...Czy Alex...Nadio, po prostu powiedz mi prawdę, ja...muszę to wiedzieć!

Klęknęła przy nim i chwyciła jego dłonie w swoje. Delikatnie, ostrożnie, jak najcenniejszy skarb.

- Tatusiu...Powiedziałam ci, że nazywam się Nadia de La Cruz. I taka jest prawda, tyle, że jestem wdową po Dimitrio...Tak, ojcze. Po tym Dimitrio, po jednym z Barossów. Alex mnie nienawidzi za stare rzeczy, za coś, co zaszło kiedyś między nim, mną i jego bratem. Zapewniam cię jednak, że to Alejandro był tym złym, nie mój mąż. Ta nienawiść, to uczucie pogardy i złości jest odwzajemnione. Alex to bydlę i moim marzeniem jest posłanie go tam, gdzie należy, czyli do piekła. Chciałam, by wszyscy dowiedzieli się, jakim jest draniem i co zrobił mi i wielu innym ludziom. To dlatego wykrzyczałam wczoraj całą prawdę na temat tego człowieka. Wyznałam również fakt, że to właśnie on dźgnął mnie nożem tamtego dnia, kiedy uratowałeś mi życie.

- To był on? – szepnął Cosme, twarz miał tak białą, jak śnieg podczas najostrzejszej zimy na Alasce. - To Alex Barosso usiłował cię zabić?

- Tak, tato. Gdyby nie ty, leżałabym teraz w grobie. Teraz nic mi już nie może zrobić, jeżeli cokolwiek mi się stanie, będą wiedzieli, kto za tym stoi.

- Córeczko...- z oczu Cosme strumieniem leciały łzy, kapiąc na poranione, zabandażowane ręce i na dłonie Nadii. – Teraz tym bardziej grozi ci śmierć. Masz przeciwko siebie Alexa i jego ojca. Ty nie rozumiesz...Mieszkam w Valle de Sombras od wystarczającej liczby lat, by wiedzieć, do czego oni naprawdę są zdolni. Nie oceniam cię, dlaczego na swojego męża wybrałaś akurat potomka Fernando, bo wiem, że miłość nie wybiera, szczególnie po tym, co sam zrobiłem, kiedy spotkałem Antoniettę. Ale twoje wystąpienie na bankiecie było najgłupszym, co mogłaś zrobić. Powinnaś przyjść do mnie, zaufać mi...

Poczuł się nagle zmęczony, tak strasznie zmęczony.

- Teraz zwrócą na ciebie baczną uwagę. Będą szukali sposobu, żeby cię skrzywdzić, bo wiedzą, że chcesz im zaszkodzić. Potem zatuszują wszystko, jak robią to zawsze. Wywiną się tak samo, jak mój ojciec, który ma na sumieniu więcej dusz, niż sam diabeł, a jedyne, co dostał, to wyrok dożywocia w bardzo dobrych warunkach. Tak, Nadio. Mitchell Zuluaga, twój dziadek, jest przestępcą tej samej kategorii, co Barossowie, a może nawet i gorszej. Przed tobą siedzi ten, który posłał go do więzienia, bo widział, jak Mitchell morduje człowieka. Miałem wtedy czternaście lat i do końca życia nie zapomnę spojrzenia, jaki mi rzucił i słów, które wtedy wypowiedział – „Zniszczę cię, gnido”. Byłem jego synem, jego dzieckiem, a on nie zawahał się mi grozić. Czy myślisz, że zawahają się Barossowie, kiedy jesteś zaledwie synową starszego z nich? Założę się, że gdybyś nawet była córką Fernando, wbiłby ci nóż w żebra z diabelskim uśmiechem, tak samo, jak uczynił to Alejandro. Co stanie się z naszą rodziną, co stanie się ze mną, jeżeli ciebie zabraknie?

Wstała i przytuliła go ostrożnie, mając w pamięci jego rany i oparzenia.

- Nic mi nie będzie, obiecuję. Mamy siebie, prawda? Będziemy się wzajemnie ochraniać.

- Jestem tylko starym człowiekiem, Nadio. Oddałbym za ciebie ostatnią kroplę krwi, ale co ja mogę? Nie mam nawet mojej twierdzy, żeby w miarę zapewnić ci bezpieczeństwo. Nie mam nic, by cię bronić. I nic nie mogę ci dać...Tylko moje serce.

- To największy dar, jaki mogę od ciebie otrzymać. Proszę, nie smuć się już. Wróć spokojnie do łóżka i nie myśl więcej o tym. Już niedługo zamieszkamy w naszym domu, razem, szczęśliwi i...

- Jak mam nie myśleć? Jak mam zapomnieć, że nad głową mojej córki wisi miecz Damoklesa? I Nadio...Pytałem cię o twoje dziecko. Javier powiedział, że Alejandro bredził coś, że je porzuciłaś i rozszarpały je wilki. Czy byłaś w ciąży? Czy straciłaś mojego wnuka, lub wnuczkę? Czy to któryś z Barosso je zabił? I kto był jego ojcem?

Jedno wiedział na pewno. Niezależnie od odpowiedzi i tego, co powiedział Nadii, będzie musiał zmierzyć się z Alexem. Iść do niego i pokazać, że córka Cosme Zuluagi nie jest sama i nigdy nie będzie. Wiedział, czym ryzykuje – życiem. Zapewne nie wyjdzie żywy z gabinetu syna Fernando. Ale nie dbał o to. Być może istniało coś, co mogłoby uratować całą tą sytuację. Być może Bóg dał, że pożar w El Miedo nie strawił jedynej szansy na ratunek dla nieszczęsnej rodziny. Cosme musiał spróbować.

Stojący obok nich i przysłuchujący się rozmowie Javier Reverte z jednej strony czuł się totalnie niezręcznie, wysłuchując wyraźnie prywatnej wymiany zdań pomiędzy dwojgiem bliskich sobie osób, z drugiej zaś połykał wiadomości jak pająk muchy. W pewnym momencie zdarzyło mu się nawet przez moment mieć szeroko otwarte usta – które zaraz zamknął, orientując się, jak głupio musiał wyglądać i karcąc z tego powodu w myślach samego siebie.

- Fascynujące...- nie mógł powstrzymać się od szeptu, kiedy padło imię Mitchella. Oczami wyobraźni uatrakcyjnił sytuację i w umyśle widział już pojedynki mafijne, rozgrywki pomiędzy dwoma potężnymi rodzinami – Zuluaga i Barosso – i bardzo mu się to podobało. Zaraz jednak skojarzył, że to oznaczałoby rozlew krwi i to prawdopodobnie głównie niewinnych osób i od razu przestał mieć ochotę na obserwowanie takiej wojny. Poza tym z tego, co właśnie usłyszał, Mitchell i Fernando dogadaliby się znakomicie – o ile w przeszłości już tego nie robili.

- Słuchajcie ludzie – wszedł im w słowo, dostrzegając pewien fakt, który Cosme przeoczył. Mianowicie Nadia nie miała zamiaru mówić nic na temat swojego syna, a przynajmniej nie teraz. Doskonałym dowodem na to, że miał rację, było ciche westchnienie ulgi, jakie prawdopodobnie usłyszał tylko Magik i niema wdzięczność w jej spojrzeniu, gdy się wtrącił. – Skoro sytuacja przedstawia się aż tak źle, to musimy coś zrobić. Victoria – moja narzeczona – wyjaśnił szybko, widząc zaskoczoną minę wdowy po Dimitrio – zna się trochę...na różnych rzeczach. Może ona mogłaby wam pomóc. Wiecie, poznać plany waszych wrogów, sprawić, że nagle ich przestępstwa okażą się nieco bardziej...hm, poważne i wymagające ostrzejszych zakładów karnych. Wtedy wyeliminowalibyśmy jedno niebezpieczeństwo w postaci twojego ojca, Cosme, a Fernando...cóż, Vicky na pewno coś wymyśli.

- Nie! – prawie krzyknął Zuluaga. – Żadnych więcej osób w to wplątanych! Nie mam zamiaru nikogo narażać na ryzyko, a tym bardziej niewinnej dziewczyny!

- To co robimy? Bo siedzenie z założonymi rękami i tulenie się do siebie, choć z pewnością miłe i bardzo przeze mnie pożądane, nam nie pomoże.

Cosme mrugnął gwałtownie, zaskoczony wypowiedzią Reverte i zawartą w niej sugestią, jakoby Javier chciał się do kogoś przytulić. Czyżby Magikowi spodobała się Nadia? Nie, to niemożliwe, przecież chłopak miał dziewczynę.

- Dlaczego ciągle mówisz w liczbie mnogiej? – spytał zamiast tego. – Kiedy ja się zgodziłem, żebyś...

- Ja sam się zgodziłem na swój udział – wyjaśnił mu tamten. – Javier „Magik” Reverte, do usług – przedstawił się jeszcze raz i skłonił lekko. – Nie mam zamiaru opuścić czegoś takiego. A poza tym komu ja bym przynosił szarlotkę?

- Szarlotkę? – Nadia nie zrozumiała.

- Przyniósł mi ciasto – odpowiedział na jej pytanie Cosme, mając nieodparte wrażenie, że główny temat rozmowy gdzieś ucieka.

- Dlaczego przyniosłeś mojemu ojcu szarlotkę? – zdumiała się de La Cruz mimo powagi całej tej sytuacji.

- Bo nie umiem piec sernika. A chciałbym. Dobra, o czym to ja...Aha. Mam pomysł! – Magik strzelił palcami. – Może wynajmiemy ochroniarza. Jest tu chyba jakiś mięśniak, który mógłby nam pomóc?

Nadia, sama nie wiedząc, dlaczego, pomyślała o Christianie Suarezie, zapewne z powodu rzeźby jego ciała. Była zdecydowanie...właściwa, jeżeli rozpatrywać ją pod kątem męskiej urody. Ale chyba nie o to chodziło Javierowi.

Cała trójka nie posiadała jednej, bardzo ważnej informacji. Wiadomości o ruchach człowieka mającego największą władzę, jaką można mieć w więzieniu. Nie mieli pojęcia, co dokładnie planuje Mitchell Zuluaga. A właśnie informacje były jego najsilniejszą bronią. Przed momentem otrzymał jedną z nich i siedział teraz zadowolony, wpatrując się w zdjęcie i plik dokumentów wyjętych z teczki, którą mu dostarczono.

Na fotografii mały, uśmiechnięty chłopiec z pasją okładał worek bokserski.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:55:02 10-10-14    Temat postu:

114. NADIA

Jeszcze przed chwilą unosiła z trudem ciężkie powieki, z lekkim jeszcze otępieniem spoglądając spod gęstych rzęs na pochyloną nad nią brunetkę ze stetoskopem przewieszonym przez szyję, a teraz stała już zdezorientowana i kompletnie wybita z rytmu porannej radości o rychłym opuszczeniu szpitalnych murów. I tak nie było jej na rękę, że spędziła w tym okropnym miejscu aż całą noc, ale cóż – siła wyższa. Wkładała właśnie do torebki swoje aktualne wyniki badań i zalecenia doktor Margarity da Silva Santos, która pomimo niewyraźnego wyrazu twarzy – zapewne z powodu przedstawiania, jakie Nadia odstawiła na bankiecie – była dla niej nadzwyczaj miła i wyrozumiała, gdy usłyszała za swoimi plecami ciche skrzypienie drzwi. Odwróciła się gwałtownie i wtedy ujrzała ukochanego ojca w towarzystwie kogoś, kogo wdowa po Barosso nie znała ani nawet nie kojarzyła z widzenia. Na pewno zapamiętałaby tak specyficznie ubranego człowieka, bo niebieski garnitur bez wątpienia wyróżniał się w tłumie i musiała też przyznać, że blondyn miał bardzo ciekawą osobowość. Chciała się przywitać z nieznajomym, ale w danej chwili cała jej uwaga nieświadomie skupiła się na osobie Cosme, który resztkami sił trzymał się na nogach i niezbyt przyjemnym tonem głosu najwyraźniej za coś ją karcił. Nadia niewiele myśląc, szybkim krokiem podeszła do Zuluagi, zupełnie nic nie rozumiejąc z jego słów, a Magik jakby czytając jej w myślach, podsunął starszemu mężczyźnie krzesło, na którym ten klapnął bez życia. Dopiero kiedy wspomniał wczorajszy nieszczęsny bankiet u Barossów, zrozumiała, co ojciec miał na myśli. Miał rację! Całkowitą rację! Nie powinna była iść na pewną wojnę z ludźmi, z którymi nigdy nie będzie jej dane wygrać. Wczoraj jednak – jak i przez resztę poprzednich dni, miesięcy, a nawet lat – nie myślała logicznie. Zaślepiona zemstą na znienawidzonej przez siebie familii i targana milionem sprzecznych uczuć, zagubiła się gdzieś po drodze w swoim małym świecie, gdzie roiło się od intryg i nienawiści. Nigdy nie była mściwa, a zawsze uczciwa i dobra, ale przeszłe krzywdy, których doznała z różnych źródeł (a zwłaszcza ze strony Alejandra) i chyba na każdy z możliwych sposobów, doprowadziły do regresu jej tożsamości. Przestała być sobą, zamieniając się w zimną, wyrachowaną sukę, lubiącą publicznie prać cudze brudy i rozpamiętywać bolesną przeszłość. W rzeczywistości postąpiłaby zupełnie inaczej i w danej chwili, kiedy słuchała reprymendy zmartwionego do głębi ojca, łzy same cisnęły się jej do oczu. Miała ochotę się spoliczkować za to, że popełniając największą głupotę w swoim życiu, naraziła na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale również swoją rodzinę. Nie była już sama jak dotychczas i musiała do tego przywyknąć, bo inaczej ktoś mógł słono zapłacić za jej bezmyślność. Niestety, na chwilę o tym zapomniała… Na szczęście jednak słowa Cosme twardo sprowadziły ją na ziemię. Nie mogła ani nie chciała żyć dłużej w tym cholernym zawieszeniu między dobrem a złem, bo w końcu naprawdę stałaby się diabłem wcielonym, a po co kusić los? Opamiętała się. Ale czy w porę? Czas pokaże…
W dalszej części przemówienia pięćdziesięcioczterolatka Nadię zabolały jego oskarżenia, jakoby ona miała coś wspólnego z tym obleśnym staruchem Fernandem. Wcale tak nie myślał i brunetka doskonale to wiedziała, ale mimo to nie potrafiła się nie rozpłakać. Po prostu zabrzmiało to dość dziwnie i tyle. Zuluaga szybko więc sprostował zadane przez siebie pytanie, z przerażeniem uświadamiając sobie, że w bardzo nietaktowny sposób zranił własną córkę. W odpowiedzi czarnowłosa wyznała mu niewielką część prawdy, jednak o Miguelu nie zamierzała na razie pisnąć słówkiem z obawy, że ojciec wyrzeknie się jej ze wstydu, dowiedziawszy się, iż urodziła dziecko, sama będąc jeszcze dzieckiem, a dokładniej niedojrzałą czternastolatką. Nie znała go jeszcze zbyt dobrze i nie mogła przewidzieć jego reakcji na ową rewelację, dlatego dziękowała Bogu – i Javierowi – kiedy chłopak przerwał tę ich nad wyraz wzruszającą rozmowę. Nadia westchnęła z ulgą dyskretnie, po czym posłała Magikowi prawie niedostrzegalny uśmiech i wsłuchała się uważnie w jego przemowę. Propozycja, by wynająć ochroniarza, była całkiem niezła i nawet wyobraziła sobie w tej roli Christiana Suareza, ale szybko odrzuciła ten pomysł, uzmysłowiając sobie, że brunet ma teraz swoje zmartwienia, a co za tym idzie również problemy.
- Pomyślimy nad tym. – odezwała się w końcu córka Cosme. – Prawda, tato? – zerknęła kątem oka na swojego ojca.
- Oczywiście, córeczko. – zgodził się starszy mężczyzna. – Dla mnie najważniejsze jest Twoje bezpieczeństwo, wiesz o tym.
- Dlaczego, do cholery, mówisz w liczbie pojedynczej?! – podniosła nieco głos. – Nasze bezpieczeństwo jest najważniejsze, rozumiesz? Nie mogę cię stracić… Nie teraz…
- W porządku, moje dziecko… Masz rację. – odparł Zuluaga, tuląc córkę do siebie. – Ja też nie chcę cię stracić. – dodał.
- Pan wybaczy mój brak wychowania. – Nadia zwróciła się do Magika, odsunąwszy się od ojca. – Byłam tak poruszona obecnością mojego taty, że nawet się nie przedstawiłam. Nadia de la Cruz. – wyciągnęła rękę w stronę blondyna.
- Nic nie szkodzi. – odpowiedział krótko. – Javier „Magik” Reverte. – zasalutował, kłaniając się nisko. – Do usług.
- Miło mi. – Nadia zaśmiała się melodyjnie pod nosem. Razem z nowo poznanym znajomym odprowadziła Cosme do jego pokoju, a chwilę później już sama opuściła szpital.

***

Stanęła u stóp do połowy martwego El Miedo i z okrzykiem bezradności upadła na kolana wprost do świeżo usypanej ziemi. Nie mogła znieść, że cały dobytek jej ojca spłonął od tak, zabierając ze sobą cząstkę jego duszy. Cosme Zuluaga był bardzo związany z tym miejscem i choć ze wszystkich sił starał się zachować pozory, Nadia i tak widziała w oczach mężczyzny niewyobrażalny smutek. Czasem, kiedy go odwiedzała, miała nieodparte wrażenie, że odpływał gdzieś myślami jakby jakaś niewidzialna cząstka niego samego pozostała TAM – w ruinach zamku, a cała reszta – TUTAJ. Brunetka uroniła jedną samotną łzę, a zaraz potem zdała sobie sprawę, że klęczała na czymś twardym i mokrym. Przesunęła otwartą dłonią po starannie uklepanej glebie i poczęła odrzucać ją za siebie, czując pod palcami nadchodzące kłopoty. Po dwóch minutach morusania się w błocie – broń Boże, nie było to jej hobby, tylko przymus natury – wyciągnęła wreszcie spod ziemi mały srebrny kuferek zamknięty na trzy żelazne kłódeczki. W pośpiechu zaczęła szukać jeszcze kluczyków, ale jak na złość nigdzie ich nie było. Użyła więc siły, by włamać się do środka. Niestety, zawiasy mocno trzymały i nie pomogło nawet szarpanie za uchwyt.
- Jasna cholera! – wściekła cisnęła szkatułką wprost do wykopanej przed chwilą dziury, przeklinając pod nosem.
Spojrzała przed siebie, przywołując w pamięci dość mgliste wspomnienie pożaru i podążyła w kierunku spopielałych murów, które ocalały tylko dzięki silniejszej konstrukcji niż reszta budownictwa. Pchnęła mocno drzwi, usuwając sobie spod nóg wystające deski i inne bezużyteczne przedmioty. Widać było, że żniwa wieloletniej ciężkiej pracy bezlitośnie pochłonął ogień, z całą mocą uderzając w najczulszy punkt Zuluagi. Dobrze, że chociaż garaż i tylne skrzydło domu nie zdążyły się zajarać, ale tak czy inaczej upłynie sporo czasu, zanim zamek odzyska dawną świetność. Wzrok Nadii spoczął na starodawnym samochodzie i mimowolnie zachichotała cichutko.
- Mój Ty kochany miłośniku zabytków. – skomentowała z uśmiechem na ustach, otwierając drzwiczki pojazdu i wsiadając za kierownicę.
Ku jej zdumieniu kluczyk był w stacyjce i cierpliwie czekał, aż ktoś się w końcu nad nim zlituje. Przekręciła go powoli, próbując odpalić, ale silnik ani drgnął.
- No tak, mogłam była się tego spodziewać… Ech, muszę znaleźć jakiegoś dobrego mechanika, który zna się na takich cackach. – westchnęła, opuszczając wnętrze samochodu.
Na wszelki wypadek kluczyk włożyła do tylnej kieszeni dżinsów i nie oglądając się za siebie, wyszła z powrotem na podwórko. Miała już odejść, gdy przypomniała sobie o tajemniczym kuferku, a że była niezmiernie ciekawa jego zawartości, wzięła go ze sobą.

***

Ten dzień nie mogła nazwać udanym. A przynajmniej do tamtej chwili… Bo gdy odwiedziła ośrodek Ignacia i znowu zobaczyła swojego syna, z pasją okładającego worek bokserski, uśmiech zagościł na jej twarzy. Oparła się o futrynę, otwarcie bez żadnego skrępowania obserwując chłopca i chłonąc każdą sekundę z ich bliskości. Kiedy malec zorientował się, że ktoś uparcie mu się przygląda i najwyraźniej nie zamierza przestać, odwrócił lekko głowę.
- Pani Nadia! – krzyknął uradowany dzieciak i podbiegł do kobiety. – Tak cię cieszę, że Panią widzę i że już Pani wyzdrowiała.
- Ja też się cieszę. – odparła Nadia, pozwalając sobie przytulić Miguela. – Przyszłam cię uspokoić, bo wiem, że wszystko widziałeś, choć nie powinieneś… A więc nie martw się… Nic mi nie jest, synku. – powiedziała, aż łezka zakręciła się jej w oku.
- Synku? – zapytał zdziwiony chłopiec, odsuwając się od zdezorientowanej matki, która dopiero teraz zauważyła, jaką gafę popełniła w przypływie emocji. – Dlaczego mnie tak Pani nazwała? Przecież nie jestem Pani synem.
- Wszystkie dzieci nasze są. – odpowiedziała bez większego zastanowienia. Cała się trzęsła ze strachu. – Nacho nigdy nie powiedział do Ciebie synku? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, dodała. – To taka forma grzecznościowa.
- Rozumiem. – uśmiechnął się mały. – A kim Pani jest dla Nacho? – zagadnął, zmieniając temat.
- Nacho to taki mój przyszywany wujek. – odparła brunetka, zakładając kosmyk włosów za ucho. – I proszę, nie mów do mnie per Pani, bo czuję się wtedy strasznie staro, a chyba nie chcesz, żebym się tak czuła, hmm? – zaśmiała się słodko.
- No dobrze. – zgodził się Miguel, unosząc kąciki ust w szerokim uśmiechu. – A chcesz coś zobaczyć?
- Jasne, ale… – nie dokończyła, bo ktoś jej przerwał.
- Nadia… Świetnie, że cię widzę, bo muszę z Tobą porozmawiać. – usłyszała za swoimi placami głos Ignacia.
- To nie może zaczekać? – spytała, licząc na zadowalającą dla niej odpowiedź, ale rozczarowała się.
- Niestety nie. – rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Nadia po raz pierwszy podniosła wzrok, zatrzymując go na obliczu wujka. Jego wyraz twarzy zdradzał, że stało się coś naprawdę złego, dlatego postanowiła pójść za nim do gabinetu i dowiedzieć się czegoś więcej.
- Wrócę jutro, obiecuję. – zwróciła się do małego mężczyzny, mierzwiąc mu włosy dłonią. – No, wracaj już do ćwiczeń, żebyś wszystkich potrafił pokonać. – dodała z uśmiechem.
- Nawet Christiana?
- Znasz Christiana? – uniosła nieco brwi w geście zaskoczenia.
- No tak, często tutaj przychodzi, ale już dawno go nie widziałem. – zasmucił się trochę. – Może Lia będzie wiedzieć, co się z nim dzieje?
- Kim jest Lia? – zapytała, nie wiedzieć czemu, przywołując w myślach blondynkę, którą kilka dni temu spotkała w mieszkaniu Chrisa.
- To chyba jego dziewczyna. – odparł bez namysłu.
- Nadia, chodź już. To naprawdę ważne. – ponaglił Sanchez.
- Tak, jasne. Już idę. – zapewniła. – Trzymaj się, Miguel. – pożegnała się z synem i ruszyła za swoim ex opiekunem do gabinetu.

***

Po wyjściu z ośrodka miała tak skołatane nerwy, że nie mogła się na niczym skupić. Rozmowa z Ignaciem przybiła ją do tego stopnia, że nie potrafiła normalnie funkcjonować przez kilka godzin. Wiadomości, które dostała, nie były dobre, ale za dużo czasu zajęło jej dojście do siebie, by teraz znowu zacząć o tym myśleć. Dopiero późnym popołudniem zdecydowała się opuścić swoje przytulne mieszkanko i ruszyć na poszukiwania mechanika, którego polecił jej Nacho w dalszej części ich konwersacji. Ku jej zaskoczeniu była to kobieta, w dodatku ta sama, którą wspomniał mały Miguel, a którą ona kojarzyła z widzenia – wiadomo gdzie! Wbrew pozorom znalezienie jej nie było zbyt trudnym zadaniem, bo Lia mogła być tylko w dwóch miejscach. Ośrodek albo mieszkanie Christiana. Stawiała raczej na to drugie, a więc tam też się udała. Nim się obejrzała, dzwoniła już do drzwi. Długo nikt nie otwierał i Nadia zaczynała się już niepokoić, ale potem stwierdziła, że pewnie para leży w łóżku i nie będzie im przeszkadzać. Odwracała się już na pięcie, gdy nagle klucz przekręcił się w zamku i jej oczom ukazała się szczupła postura blondynki. Ból miała wymalowany na twarzy i brunetka trochę się zmartwiła.
- Cześć, pamiętasz mnie? – odezwała się, przerywając niezręczną ciszę. – Jestem Nadia, znajoma Chrisa.
- Cześć. Jasne, że pamiętam. – uśmiechnęła się, przygryzając policzek od środka. – Ale Christiana nie ma. – dodała, krzywiąc usta w lekkim grymasie.
- Ja do Ciebie. – odparła krótko. – Wszystko w porządku? – zapytała, widząc kolejną nieciekawą minę blondynki.
- To nic takiego. – odpowiedziała wymijająco. – Wejdź, proszę. Nie będziemy rozmawiać w progu. – otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła Nadię do środka. – Napijesz się czegoś?
- Wody niegazowanej, jeśli można prosić. – usiadła na miejscu wskazanym przez Lię, odprowadzając ją wzrokiem do kuchni. – Dziękuję. – rzekła, odbierając od kobiety do połowy pełną szklankę.
- No, więc słucham. O co chodzi? – Panna Blanco usiadła naprzeciwko swojej rozmówczyni, co sprowadziło kolejną falę bólu.
- Słyszałam, że znasz się na samochodach, więc pomyślałam, że może zgodzisz się mi pomóc? – bardziej zapytała, niż stwierdziła.
- Oczywiście, ale musiałabym go najpierw obejrzeć, żeby zorientować się co i jak. – odpowiedziała, siląc się na uśmiech.
- No więc chodźmy tam od razu. – zaproponowała Nadia. – Zależy mi na czasie.
Lia ze względu na swoją pasję do pojazdów mechanicznych zgodziła się pomóc koleżance Christiana z dzieciństwa, ale mimo całej tej sytuacji nadal bardzo martwiła się o przyjaciela, który do tej pory nie dał żadnego znaku życia. Kiedy kobiety dotarły do ruin El Miedo, Nadia skierowała blondynkę do garażu i podała jej kluczyki. Ta spojrzała na nią, nic nie rozumiejąc.
- To stary samochód mojego ojca. – wyjaśniła, by uniknąć nieporozumień. – Chcę mu zrobić niespodziankę, żeby miał czym jeździć, kiedy już wyjdzie ze szpitala.
Lia nie zadawała więcej pytań, tylko od razu wzięła się do roboty. Nawet jeśli zdziwił ją fakt, że Cosme Zuluaga był ojcem Nadii, to nie dała tego po sobie poznać. Po chwili Nadia usłyszała dźwięk nadjeżdżających radiowozów policyjnych, a zaraz potem zobaczyła podchodzącego do niej gliniarza.
- Pani Nadia de la Cruz? – usłyszała służbowy głos Pabla Diaza.
- Tak, a o co chodzi?
- Jest Pani aresztowana. – nim zdążyła zaprotestować, poczuła jak na jej rękach zaciskają się żelazne zimne pręty.
- Panowie, ale co się stało?! – Lia niczym wojowniczka mimo swojej małej niedyspozycji, stanęła w obronie brunetki. – Przecież tak nie można!
- Proszę się nie wtrącać! – upomniał ją jeden z policjantów i w trójkę zaczęli ciągnąć córkę Cosme do radiowozu.
- Lia, proszę, nie pozwól, żeby mój ojciec się o tym dowiedział! – krzyknęła, zanim wpakowali ją do środka jak jakąś paczkę. – On nie może się teraz denerwować, to może mu zaszkodzić! Błagam cię na wszystko, Lia! Nie pozwól, żeby on…
Nie dane jej było dokończyć, bo Pablo zatrzasnął drzwi pojazdu i odjechali z piskiem opon.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 23:56:00 10-10-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:55:09 11-10-14    Temat postu:

115. LIA

Trzy godziny snu musiały jej wystarczyć. Na więcej nie mogła sobie pozwolić, zresztą cieszyła się, że przynajmniej udało jej się zmrużyć oko na chwilę. Ból pleców odrobinę ustąpił, więc wykonała kilka ćwiczeń, żeby rozruszać mięśnie, ale nadal odczuwała dyskomfort, który zapewne nasili się za jakiś czas.
Weszła do kuchni w mieszkaniu Christiana i wyciągnęła z lodówki butelkę wody, którą niemal natychmiast opróżniła do połowy. Podeszła wolnym krokiem do stołu, na którym wciąż leżał telefon Suareza i pusty notes. Nie wiedziała już gdzie szukać, ani gdzie się zaczepić. Nie miała zupełnie nic, co trzymało by się kupy, a najgorsze było to, że całkowicie skończyły jej się pomysły. Czuła, że drepcze w miejscu, a to frustrowało ją najbardziej. Nie chciała nawet myśleć o tym, że może nie zdążyć mu pomóc. W jej głowie pojawiły się chyba niezliczone wersje czarnych scenariuszy, mimo iż starała się z całych sił, nie dopuszczać ich do głosu. Musiała wierzyć, że go szybko znajdzie, całego i zdrowego. Nic innego oprócz tej wiary jej nie zostało. Usiadła przy stole i chwyciła leżący na nim telefon. Nie czuła się dobrze z tym, że przeszukuje nie swoją własność, ale liczyła, że być może znajdzie coś jeszcze. Jakiś drobny szczegół, wskazówkę, cokolwiek co jej pomoże. Zagryzła dolną wargę i przejrzała jeszcze raz listę połączeń i wiadomości, ale zupełnie nic tam nie było. Miała już odłożyć komórkę, kiedy przypadkowo coś nacisnęła i na ekranie wyświetliło się [link widoczny dla zalogowanych]. Był na nim Christian i jakaś śliczna ciemnowłosa dziewczyna, ale to wyraz oczu Suareza spowodował, że zatrzymała na nim wzrok na dłużej. Wyglądał na szczęśliwego, a jego piękne zielone oczy błyszczały czymś, co Lia mogła śmiało nazwać pożądaniem i głębokim uczuciem. Z pewnością nie była to jakaś przelotna znajomość, tym bardziej, że Christian nie należał do facetów, którzy trzymają w telefonie zdjęcie przygodnie napotkanej kobiety. Przygryzła policzek od środka i zmarszczyła brwi, kiedy wpatrując się w zdjęcie, poczuła silne ukłucie w sercu, którego w ogóle nie rozumiała. Przymknęła oczy i zrobiła głęboki wdech, po czym krzywiąc się lekko odrzuciła telefon na stół. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, właściwie nie wiedząc dlaczego i po co. Przeczesała włosy dłonią i wstała od stołu, bo nie mogła tak zwyczajnie siedzieć i nic nie robić. Przeszła się po mieszkaniu i rozejrzała dookoła, choć zrobiła to już kilka razy wcześniej. Weszła do sypialni obejmując się ramionami i wtedy dostrzegła stojący na komodzie kuferek, z którego kilka dni temu, Christian wyciągnął liścik od Laury. Zmrużyła oczy i podeszła do szafki chwytając go w dłonie, po czym usiadła na łóżku i ostrożnie ułożyła go na kolanach. Wiedziała, że nie powinna grzebać w nie swoich rzeczach, ale miała nadzieję, że Suarez jej to wybaczy, jeśli już go znajdzie. Westchnęła i otworzyła wieko zakładając włosy za ucho. Rzuciła szybko okiem na jego zawartość, ale jej uwagę zwróciło jedno zdjęcie. Wyjęła je i odłożyła kuferek na bok, po czym przyjrzała się dość starej i sfatygowanej już fotografii, przedstawiającej mężczyznę stojącego przed jakąś fabryką. Domyślała się, że był na niej Andres Suarez, widziała go co prawda tylko raz i to bardzo dawno temu, ale był równie przystojny, choć może nie aż tak bardzo, jak Christian. Uśmiechnęła się do siebie na tę myśl, ale wtedy usłyszała głośne pukanie do drzwi. Zmarszczyła czoło i wstała z łóżka chowając zdjęcie do tylnej kieszeni jeansów. Zagryzając dolną wargę, zamknęła kuferek i odstawiła go na miejsce, po czym poszła otworzyć. Nadia de la Cruz była chyba ostatnią osobą, którą Lia spodziewała się zobaczyć, a fakt, że miała sprawę do niej, a nie do Suareza, zdziwił ją jeszcze bardziej. Szybko jednak dowiedziała się o co chodzi, kiedy brunetka przywiozła ją pod El Miedo i pokazała samochód stojący w garażu, mówiąc, że należy do jej ojca. Nie sądziła, że właściciel tego zamku ma córkę i jest nią właśnie Nadia, ale to nie była jej sprawa i nie zamierzała o nic wypytywać. Musiała przyznać, że ucieszył ją fakt, iż Cosme Zuluaga ma w tym miasteczku kogoś bliskiego, kto może go wspierać. Zasługiwał na to po tym, co go niejednokrotnie spotykało z rąk mieszkańców Valle de Sombras. Postanowiła, że zrobi wszystko co w jej mocy, by to wiekowe cacko, znów było na chodzie. Bez wątpienia będzie to dla niej wyzwanie, biorąc pod uwagę, że samochód nie należał do nowych, ale chętnie się sprawdzi. Tym bardziej, że będzie mogła zrobić coś dobrego dla Cosme Zuluagi i sama w końcu trochę popracuje. Musiała pomyśleć o poważnym zajęciu. Miała co prawda jeszcze jakieś oszczędności, jednak i one się kiedyś skończą, ale o tym pomyśli później.
Zanim jednak zdążyła odezwać się do Nadii i powiedzieć, że podejmie się naprawy, pod El Miedo podjechała policja z Pablem Diazem na czele i bez ceregieli wepchnęli kobietę do auta, rzucając jej w twarz, że jest aresztowana, nie wiadomo właściwie o co. Lia nic nie mogła zrobić, choć miała ochotę udusić detektywa, za jego zachowanie, którego dał popis już po raz kolejny w przeciągu kilku dni. W tej sytuacji pozostało tylko jedno, powinna porozmawiać z Nacho, może on coś tu zaradzi.
W ośrodku wzięła szybki prysznic i przebrała się w świeże jeansy i zwykły luźny, biały podkoszulek z krótkim rękawem. Zeszła na dół i od razu skierowała się do gabinetu Nacho, przystanęła jednak w progu i przez uchylone drzwi, przez chwilę obserwowała swojego mentora. Siedział przy biurku z okularami na nosie, całkowicie pogrążony w lekturze jakiś dokumentów. Kiedy chwycił kubek z kawą i upijając łyk skrzywił się z niesmakiem, Lia uśmiechnęła się do siebie. Wycofała się, a kilka minut później wróciła trzymając w dłoni kubek ze świeżą, aromatyczną kawą i zapukała cicho do drzwi.
- Można? – spytała niepewnie, gdy Nacho uniósł wzrok znad papierów. Uśmiechnął się do niej łagodnie i skinął głową na zgodę. Odłożył okulary i przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, a Lia bez słowa postawiła przed nim kubek z gorącym napojem. Uśmiechnął się ciepło i zajrzał jej w oczy.
- To przeprosiny? – spytał, ale nie czekając na odpowiedź, chwycił kawę i upił spory łyk, przymykając oczy i opadając ciężko na oparcie fotela.
- Przepraszam – powiedziała cicho Lia i spojrzała mu w oczy ze skruchą. Wykrzywiła usta w czymś na kształt uśmiechu i podeszła do okna spoglądając w tylko sobie znanym kierunku. Po chwili u jej boku pojawił się Ignacio, patrząc na nią z troską w ciemnych oczach.
- Napędziłaś mi stracha, kiedy tak po prostu wybiegłaś z ośrodka – zaczął poważnym głosem ściągając na siebie jej smutne spojrzenie – nie pamiętam, kiedy widziałem cię ostatnio w takim stanie – przyznał wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Lia westchnęła ciężko i oparła się biodrami o parapet stając tyłem do okna.
- Wiem, ale czasem….. – urwała przeczesując włosy palcami i przymykając oczy – muszę się uporać sama ze sobą, bez niczyjej pomocy – wyznała szczerze unosząc na niego zbolałe sarnie oczy – Mimo wszystko nie powinnam była tak cię potraktować – dodała umykając spojrzeniem i opierając się dłońmi o parapet za jej plecami. Z całych sił starała się stłumić grymas bólu, od wciąż promieniującej kontuzji kręgosłupa.
- To nie o to chodzi Lia – odezwał się Nacho opanowanym tonem i ujął jej podbródek, zmuszając by spojrzała mu w oczy – jeśli masz problem, zawsze możesz do mnie przyjść – powiedział uśmiechając się łagodnie i przekrzywiając lekko głowę – zresztą chyba nie tylko do mnie, co? – dodał mrugając do niej przyjaźnie i starając się rozładować przygnębiającą atmosferę, która nagle zapanowała w jego gabinecie. Lia uśmiechnęła się i zamrugała energicznie odganiając napływające do oczu łzy - Nie musisz zawsze ze wszystkim radzić sobie sama – dodał po chwili, uważnie jej się przyglądając. Lia spojrzała na niego zaszklonym wzrokiem i przygryzła policzek od środka, po chwili jednak spuściła głowę i siorpnęła cicho nosem.
- Jak sprawy ośrodka? – spytała zmieniając szybko temat, a Nacho westchnął ciężko i pokręcił głową z rezygnacją. Znał Lię i wiedział, że mimo jego zapewnień i tego, że ma przy sobie kogoś kto się o nią troszczy, długo jeszcze nie będzie umiała się przełamać i będzie dusić wszystko w sobie. Miał jednak nadzieję, że przyjdzie taki dzień, kiedy Lia naprawdę komuś zaufa i wyjdzie ze swojej skorupy.
- Zależy jak na to spojrzeć – odparł tajemniczo uśmiechając się cierpko. Lia zmarszczyła brwi niewiele rozumiejąc i spojrzała na swojego mentora, ponaglając go spojrzeniem – znalazł się ktoś kto chętnie wspomógł ośrodek – przyznał chłodno i spojrzał w okno.
- Nie wyglądasz na zadowolonego Nacho, a to bardzo dobra wiadomość – odparła Lia uśmiechając się łagodnie i świdrując Sancheza badawczym spojrzeniem. Skinął w zamyśleniu głową, ale nawet na nią nie spojrzał – kto to jest? – spytała zaciekawiona nie spuszczając z niego przenikliwego spojrzenia, mając wrażenie, że przez chwilę nad czymś się zastanawia. Kiedy na nią spojrzał w jego oczach zamigotało wahanie, ale uśmiechnął się ciepło.
- Christian – stwierdził tylko, a Lia zmrużyła podejrzliwie oczy, bo za nic w świecie nie rozumiała reakcji Sancheza. Domyślała się jednak, że to musiała być spora kwota pieniędzy i Nacho zwyczajnie niepokoił fakt, skąd jego podopieczny wziął taką sumę. Przypomniała sobie rozmowę z Christianem, którą przeprowadziła w tym gabinecie, po bankiecie u Felipe Diaza. Powiedział wtedy coś co bardzo mocno zapadło jej w pamięć, coś co spowodowało, że zatliła się w niej iskierka nadziei. „Nie pozwolę zamknąć tego ośrodka, wierzysz mi?”. Wiedziała, że to tylko słowa i pewnie by jej nie przekonały, gdyby nie wyraz jego oczu, którymi się w nią uporczywie wpatrywał. Pełne szczerości i prawdziwej determinacji. Rzadko w swoim życiu doświadczała sytuacji, że ktoś dotrzymywał raz danego słowa. Ludzie nałogowo rzucali obietnice bez pokrycia, robili tylko to co było dla nich wygodne i martwili się o własne tyłki. Brutalna, ale niestety szara rzeczywistość. Uśmiechnęła się do siebie, a w jej sercu rozlało się przyjemne ciepło. Zauważyła jednak, że Sanchez nie zamierza rozmawiać na ten temat, więc nie miała zamiaru drążyć.
- Macie coś nowego w sprawie Christiana? – spytał po chwili przerywając ciszę jaka zapadła miedzy nimi i tym samym całkowicie spychając temat ośrodka, na dalszy plan. Lia założyła włosy za ucho i odetchnęła głęboko.
- Czuje, że stanęłam w miejscu Nacho – przyznała z rozpaczą w głosie, unosząc na niego udręczony wzrok – mamy całą listę poszlak i nic z nich nie wynika – wzruszyła ramionami z rezygnacją i wbiła wzrok, gdzieś przed siebie, jakby tam miała nadzieję znaleźć jakąś wskazówkę.
- Suarez to nie typ faceta, któremu łatwo można zrobić krzywdę – próbował ją uspokoić, ale spiorunowała go wzrokiem, więc tylko westchnął ciężko, przesuwając dłonią po czarnych włosach.
- To ma mnie pocieszyć? – spytała ostrzej niż zamierzała, łypiąc na niego gniewnie – on nie jest kuloodporny do cholery! Nawet jeśli wygląda jak grecki bóg, to nie oznacza, że jest nieśmiertelny, Nacho! – naskoczyła na niego, a w jej oczach zalśniły łzy. Ignacio zacisnął szczękę, aż mięsień na policzku zaczął mu drgać i zrobił głęboki wdech.
- Myślisz, że to może mieć związek z tym wydanym na niego zleceniem zabójstwa? – spytał spokojnie, bez zbędnych ceregieli, a kiedy napotkał pytający wzrok blondynki, westchnął – powiedział mi o tym, w dniu napadu na Nadię – wytłumaczył, a Lia pokręciła głową bezradnie i objęła się ramionami, bo nagle nabrała ochoty, by się skulić i zwyczajnie schować.
- Nie wiem – odparła ledwie słyszalnie i zagryzła policzek od środka, po czym sięgnęła do tylnej kieszeni spodni po zdjęcie, które znalazła w mieszkaniu Christiana – wiesz gdzie to jest? – spytała podając fotografię Ignacio. Chwycił ją w dwa palce, zmarszczył czoło i skinął powoli głową.
- To fabryka na obrzeżach Monterrey, gdzie kiedyś pracował Andreas – wyjaśnił zaglądając jej w oczy – dawno już przestała prosperować, ale …. skąd masz to zdjęcie? – zagadnął unosząc fotografię.
- Znalazłam u Christiana – przyznała Lia zakładając włosy za ucho – chce tam pojechać – dodała zdecydowanym tonem, a kiedy Ignacio otworzył usta by zaprotestować, pokręciła głową – nie będę siedzieć z założonymi rękami i dobrze o tym wiesz. Jego zniknięcie również dobrze może mieć związek z Laurą – zauważyła przeczesując włosy palcami i odwracając się przodem do okna.
- Co chcesz tam znaleźć? – zagadnął Ignacio podchodząc bliżej i spoglądając jej w twarz. Wzruszyła ramionami i pokręciła głową.
- Nie wiem. Może nic – odparła odwracając się w jego stronę – ale jeśli tego nie sprawdzę, nie da mi to spokoju – przyznała zagryzając policzek od środka i wpatrując w niego z nadzieją. Ignacio pokręcił głową z dezaprobatą i potarł w zamyśleniu kark.
- To nie jest dobry pomysł – zaoponował przenosząc na nią czujne spojrzenie, bystrych brązowych oczu. Lia skrzyżowała ręce na piersi i stanęła z nim twarzą w twarz, siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia.
- Jeśli mi nie powiesz i tak znajdę to miejsce, tylko zajmie mi to więcej czasu, którego nie mamy Nacho – zauważyła rozsądnie mrużąc oczy i przekrzywiając delikatnie głowę.
- Bez względu na to, co ci powiem i tak cię nie przekonam, prawda? – spytał choć zanim jeszcze zdążyła pokręcić przecząco głową, wiedział jaka będzie jej odpowiedź.
- To samo zrobiłabym dla ciebie i Leo – powiedziała szczerze nie odrywając od niego sarnich oczu – nie mam nikogo innego na świecie, tylko was – dodała łamiącym się głosem, mrugając energicznie, kiedy pod powiekami zapiekły ją łzy. Ignacio westchnął z rezygnacją i uniósł na nią zatroskany wzrok.
- Po prostu nie jedź tam sama, Lia – poprosił patrząc jej nagląco w oczy, jakby chciał w tej chwili wymusić na niej obietnicę – i daj słowo, że będziesz uważała na swój kręgosłup – dodał poważnie, przeszywając ją karcącym, ale ciepłym spojrzeniem. Lia uśmiechnęła się pod nosem bez cienia wesołości i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Mogłam się spodziewać, że Leo nie będzie trzymał języka za zębami – odparła łagodnie, bo nie potrafiła się na niego gniewać, nawet gdyby próbowała. Martwił się o nią, tak samo jak Christian i Nacho, który w tej chwili wpatrywał się w nią wyczekująco, nie mając zamiaru odpuścić. Westchnęła więc i skinęła potulnie głową – w porządku będę na siebie uważać i zadzwonię po Leo, tylko powiedz, jak mam tam dojechać – poprosiła uśmiechając się delikatnie do Sancheza, który odetchnął z wyraźną ulgą, choć i tak widziała, że nie był do końca przekonany do tego pomysłu – jest jeszcze coś ważnego – podjęła po chwili, kiedy Ignacio sięgał na biurko po kartkę i długopis. Odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy z niemym pytaniem – widziałam się dzisiaj z Nadią – przyznała zagryzając policzek od środka, a Ignacio skinął głową i uśmiechnął się ciepło.
- Wiem, pytała mnie o dobrego mechanika – odparł spoglądając jej w oczy i mrugając przyjaźnie – poleciłem Ciebie, bo wiem, że sobie poradzisz – powiedział z dumą w głosie, na co Lia odpowiedziała promiennym uśmiechem i założyła włosy za ucho lekko speszona. Wiedziała, że Nacho zawsze w nią wierzył, nawet wtedy, kiedy ona zaczynała wątpić i się poddawać.
- Nie o tym chciałam pogadać – odparła patrząc mu poważnie w oczy, a kiedy zmarszczył czoło, przesunęła ręką po włosach – Nadia chciała bym zerknęła na auto Cosme Zuluagi, ale kiedy tam pojechałyśmy, nagle wpadła policja i aresztowali ją – wyjaśniła niespokojnie, pocierając kark, do którego zaczął promieniować ból z pleców.
- Jak to aresztowali? – Nacho w jednej chwili cały się spiął, wpatrując się w Lię z niedowierzaniem – tak po prostu? – zagrzmiał rozjuszony, a Lia wzruszyła ramionami, krzywiąc się z niesmakiem.
- Zabrali ją bez słowa wyjaśnienia, próbowałam coś zrobić, ale co ja mogę? – zapytała bezradnie, spoglądając na swojego mentora – co się do diabła dzieje z tym miasteczkiem? Wszyscy kompletnie powariowali, łącznie z policją? – spytała kręcąc głową z politowaniem i rozkładając ręce – najpierw pan Zuluaga, a teraz jego córka, o co tu chodzi? – zajrzała Nacho w oczy i przez chwilę stali tak w milczeniu, a Ignacio potarł brodę, oddychając ciężko.
- Spróbuję się czegoś dowiedzieć – westchnął ściskając nasadę nosa.
- Nadia błagała mnie, by nic nie mówić Cosme – powiedziała ściągając na siebie spojrzenie Sancheza – chyba martwi się o jego zdrowie i nie chce by się dowiedział co się stało – powiedziała oddychając głęboko i wzruszając ramionami.
- Zajmę się tym, a teraz chodź, wytłumaczę ci jak masz jechać – powiedział kiwając na nią głową i pochylając się nad biurkiem z długopisem w ręku.


***
Jechała główną drogą, w kierunku Monterrey, zgodnie ze wskazówkami, jakie podał jej Nacho. Choć próbowała niejednokrotnie, Leo nie odbierał od niej telefonu, a ona przeklęła go chyba na wszystkie możliwe sposoby. Nie zamierzała jednak czekać. Nie wiedziała co ją właściwie podkusiło, ale w zaistniałej sytuacji musiała się chwytać każdej ewentualności. Podświadomie czuła, że tę fabrykę również powinna sprawdzić, nawet jeśli brakowało w tym, jakiegokolwiek sensu. Nie miała przecież nic do stracenia, a nie zamierzała bezczynnie czekać.
Odruchowo zwolniła, kiedy mniej więcej, sto metrów przed nią, na drogę wyjechał czarny wypasiony samochód i minął ją, zmierzając w przeciwną stronę. Lia zmarszczyła brwi i utkwiła wzrok w budynku, stojącym samotnie po środku, właściwie niczego. Na pierwszy rzut oka wyglądał dość niepozornie i pewnie by go minęła, gdyby jej uwagi nie przykuł świecący wściekle, pomimo słońca, neon z jakąś tandetną nazwą. Wtedy dotarło do niej, że to być może, dom publiczny na obrzeżach Monterrey, o którym kilka dni temu wspomniał jej Damian. Zatrzymała Kawasaki na poboczu, pod drzewem, kryjąc się w cieniu, po czym rozejrzała się ostrożnie dookoła. Kiedy nie zauważyła niczego podejrzanego zdjęła kask, zagryzając policzek od środka i w tej samej chwili z budynku wyszła szczupła czarnowłosa dziewczyna, w długiej prześwitującej sukience, a Lia z niesmakiem stwierdziła, że z łatwością mogła powiedzieć, jaką bieliznę miała na sobie ta kobieta. Jednak to mężczyzna, który pojawił się u jej boku, spowodował, że Lia poczuła nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Natychmiast rozpoznała w nim człowieka ze zdjęcia, które pokazał jej kiedyś Christian. W zwykłych jeansach, koszulce z krótkim rękawem i kurtką przewieszoną przez ramię, wyglądał jak zwykły klient, tego niebiańskiego przybytku. Podszedł do kobiety, która zapewne była nikim innym jak „sławną” Roxy, taksując jej sylwetkę lubieżnym spojrzeniem, a chwilę później objął ją ramieniem w talii i gwałtownie przyciągnął do siebie, bezceremonialnie wpijając się w jej usta i całując zachłannie, jakby miał ją za chwilę połknąć. Charakterystyczny tatuaż pokrywający jego ramię, wysuwający się spod rękawa koszulki, tylko potwierdził jej przypuszczenia i dał sto procent pewności. El Pantera we własnej osobie. W końcu oderwał się od brunetki i ruszył do swojego auta. Kiedy wsiadł, Lia zaklęła szpetnie pod nosem i zsiadła z motoru. Jeśli miała nie wzbudzać niczyich podejrzeń, to musiała natychmiast coś wymyślić. Stała przecież samotnie pod domem publicznym, a do tego była kobietą, która bynajmniej nie wyglądała jak ktoś, kto szuka tu pracy. Wyciągnęła ze schowka pod siedzeniem jakieś narzędzia i kucnęła przy motorze tyłem do budynku. Miała nadzieję, że uda jej się zostać niezauważoną, ale szybko i okrutnie okazało się, że komuś takiemu jak ten człowiek, nic nie umyka. Jednak jeśli El Pantera ma coś wspólnego ze zniknięciem Laury, równie dobrze mógł wiedzieć kim jest Lia i lepiej, żeby teraz jej nie rozpoznał.
- Może pomóc? – usłyszała za plecami głęboki męski głos i aż drgnęła, choć przecież słyszała jak podjeżdża. Odetchnęła głęboko i przełknęła ślinę, kręcąc energicznie głową.
- Nie trzeba, dziękuję – odezwała się swobodnie, udając, że zawzięcie majstruje przy kole.
- Na pewno? – spytał ponownie mężczyzna, a Lia zerknęła na niego przez ramię, ukrywając część twarzy za kaskadą długich blond włosów. Wychylał się przez okno i przyglądał jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy i lekkim rozbawieniem w przenikliwych oczach.
- Na pewno, zresztą już sobie poradziłam – odparła odwracając szybko głowę i wyciągając z kieszeni telefon – nie wiem pan czy daleko stąd do najbliższej stacji benzynowej? – spytała zerkając na niego ukradkiem i robiąc wszystko by nie wyglądać podejrzanie. El Pantera zerknął przed siebie i uśmiechnął się kącikiem ust.
- Najbliższa jest dwa kilometry dalej, przed samym wjazdem do miasta – wskazał ruchem głowy, kierunek na Monterrey i wrócił do niej świdrującym spojrzeniem.
- Świetnie – rzuciła krótko przykładając telefon do ucha i zakrywając twarz przedramieniem – to niedaleko, a tam będzie już czekać na mnie narzeczony – wyjaśniła, a El Pantera skinął głową ze zrozumieniem.
- Skoro tak – wzruszył obojętnie ramionami i uśmiechnął się, ale nie było w tym ani odrobiny uprzejmości.
- Cześć kochanie – odezwała się Lia z udawanym entuzjazmem, dając mężczyźnie do zrozumienia, że właśnie udało jej się połączyć z rzekomym narzeczonym
- Powodzenia – rzucił El Pantera posyłając jej ostatnie obojętne spojrzenie, po czym wrzucił bieg i odjechał. Z twarzy Lii natychmiast zniknął uśmiech, a ona sama odetchnęła z ulgą przeczesując włosy drżącą dłonią. Schowała telefon do kieszeni kurtki, a narzędzia do schowka i wsiadła pospiesznie na motor, odprowadzając wzrokiem oddalający się czarny wóz. Zmrużyła oczy zakładając kask i odwracając się za siebie, by sprawdzić, czy nic nie nadjeżdża, włączyła się do ruchu.
Dlaczego wcześniej nie wpadła na to, że z zaginięciem Christiana mogła mieć coś wspólnego Roxy i sam El Pantera. Nie wiedziała dlaczego ten fakt, zupełnie jej umknął, ale teraz wszystko nagle zaczęło jej się układać w jakąś całość, choć i tak wiele jeszcze pytań pozostało bez odpowiedzi. Była pewna, że pojawienie się El Pantery w tych okolicach i to, że akurat teraz zmierzał w tym samym kierunku co ona, nie mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności. Zdawała sobie sprawę, że śledzenie tego człowieka jest cholernie niebezpieczne, ale co miała zrobić? Na pewno nie zamierzała teraz się wycofać, bo może dokądś ją to w końcu doprowadzi. W jej sercu obudziła się nadzieja, że być może dzięki temu znajdzie Christiana, albo przynajmniej czegoś się dowie. Przez cały czas starała się utrzymać dystans między swoim Kawasaki, a autem El Pantery, ale przynajmniej nie mógł jej o nic podejrzewać, bo przecież zmierzała do najbliższej stacji benzynowej, gdzie miał czekać na nią narzeczony, czyż nie? Uśmiechnęła się do siebie, bo wyglądało na to, że miała więcej szczęścia niż mogła oczekiwać. Nagle El Pantera włączył kierunkowskaz i skręcił, wjeżdżając na piaszczystą drogę, kończącą się na placu przed opuszczonym budynkiem. Lia zwolniła, pozostając mocno w tyle i czekając, aż El Pantera zaparkuje samochód. Zmrużyła oczy i przyjrzała się dokładniej stojącemu budynkowi, w którym niemal natychmiast rozpoznała[link widoczny dla zalogowanych] ze zdjęcia znalezionego w mieszkaniu Suareza. Z tym, że teraz wyglądała raczej jak rudera, która w każdej chwili może runąć, niż cokolwiek innego. Powybijane okna, wyrwane drzwi, miejscami posypany gruz czy całkiem zwalone ściany, odkrywające kamienne schody prowadzące na najwyższe piętro. Brunet wysiadł z samochodu i pospiesznym krokiem ruszył do wejścia, by po chwili całkiem zniknąć Lii z pola widzenia. Przyspieszyła odrobinę i kiedy zbliżała się do budynku, wyłączyła silnik licząc na to, że jednak nikt jej tu nie usłyszy. Skręciła toczącym się motorem i zatrzymała się na tyłach fabryki. Odrzuciła kask na trawę i zsiadła, po czym chwyciła kierownicę i pchnęła Kawasaki jeszcze kilka metrów dalej, by mogło pozostać niezauważone. Skrzywiła się z bólu docierającego z pleców i wyprostowała się ostrożnie, opierając płasko plecami o zniszczony murek. Przymknęła oczy i zrobiła kilka głębszych wdechów, zaciskając dłonie w pięści. Teraz nie pozostało jej nic innego jak czekać i mieć nadzieję, że El Pantera nie ma zamiaru urządzić tu sobie towarzyskiego, całonocnego spotkania. Wyszedł jednak zdecydowanie szybciej niż się tego spodziewała. Nie wiedziała ile właściwie minęło. Dwadzieścia minut. Pół godziny. Może więcej. Nie istotne, bo najważniejsze było to, że wsiadł do samochodu i zwyczajnie odjechał. Lia zaczekała do momentu, aż włączył się do ruchu i zniknął jej z oczu. Wyjęła telefon komórkowy z kieszeni kurtki i z ulgą stwierdzając, że na tym zadupiu, ma jeszcze choć jedną kreskę zasięgu, wpisała szybko kilka słów do Leo. „ Opuszczona fabryka. Obrzeża Monterrey. Jeśli nie wrócę do zmierzchu, powiadom Nacho. L.”. Wcisnęła „wyślij” i zagryzła nerwowo dolną wargę, wpatrując się błagalnie w jedną maleńką kreskę u góry wyświetlacza i modląc się, by nie zniknęła. Kiedy na ekranie pojawił się komunikat, że wiadomość została wysłana, przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, chowając telefon z powrotem do kieszeni. Rozejrzała się po raz ostatni i zagryzając policzek od środka, wspięła się na podwyższenie, przy którym brakowało już schodów i niemal od razu przykleiła się do ściany, starając się poruszać bezszelestnie. Zrobiła kilka ostrożnych kroków i zajrzała w pierwszy otwór w ścianie, w którym zapewne jeszcze jakiś czas temu były drzwi, nasłuchując jakichkolwiek odgłosów dochodzących ze środka, ale panowała tu grobowa cisza. Przywarła plecami do ściany i oparła o nią głową wbijając wzrok w strop nad głową, jakby miała nadzieję znaleźć tam pomoc. Odetchnęła kilka razy próbując uspokoić szybko bijące w piersi serce, zacisnęła dłonie w pięści, po czym rozluźniła je i przeczesała nerwowo włosy palcami. Kiedy jej uszu nie dobiegł nadal żaden podejrzany dźwięk, weszła do środka, ostrożnie stawiając każdy krok. Rozglądała się bacznie, co chwila zerkając pod nogi i omijając wszystko co mogłoby zdradzić jej obecność w tym ohydnym miejscu. Zagryzła boleśnie dolną wargę, czując jak w uszach zaczyna jej szumieć krew, a ciało rozsadza adrenalina. Do jej nozdrzy wdarł się nieprzyjemny odór stęchlizny i wilgoci, a po plecach przebiegły jej dreszcze. Nagle zamarła w bezruchu, kiedy usłyszała skrobanie, a po chwili szelest jakiegoś papieru. Przełknęła ślinę i zmarszczyła brwi, czując jak serce podchodzi jej do gardła. Obrzuciła nerwowym wzrokiem pomieszczenie, w którym się znalazła i niemal natychmiast dostrzegła leżącą pod ścianą metalową rurkę. Chwyciła ją pewnie w dłoń i nie odrywając wzroku od wejścia do sąsiedniego pomieszczenia, skąd dochodziły odgłosy, podniosła ją powoli, by nie narobić niepotrzebnego rumoru. Zrobiła spory krok, omijając stertę jakiś śmieci i podeszła do ściany, opierając się o nią ramieniem. Ścisnęła kurczowo jej jedyną, w tej chwili, „broń” i przesunęła się cicho wzdłuż ściany do wejścia. Podskoczyła przerażona kiedy, przed jej nogami z ogromnym impetem, przebiegły dwa szczury, znikając niemal natychmiast za kolejną ścianą. Lia oparła się bezwładnie o ścianę, kładąc odruchowo dłoń na sercu, które waliło tak mocno, jakby miało jej za chwilę wyskoczyć z piersi.
- Niech was szlag trafi – szepnęła do siebie. Zrobiła kilka głębokich wdechów i wciąż ściskając kurczowo metalowy przedmiot, zajrzała do kolejnego pomieszczenia. W tej jednej chwili poczuła jakby cały świat się właśnie zatrzymał. Krew odpłynęła jej z twarzy, serce zamarło, a oddech ugrzązł w gardle, powodując, że całe jej ciało się spięło, a ona nie była w stanie się ruszyć, choćby o milimetr. Przełknęła nerwowo ślinę czując potworną gulę w gardle, a w jej oczach natychmiast zalśniły łzy, zamazując jej całkiem ostrość widzenia.
- Boże…..Christian …. – wyszeptała i bezwiednie wypuściła z ręki metalową rurę, która upadła u jej stóp z głuchym dzwonieniem, odbijającym się echem od gołych ścian.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 0:41:05 12-10-14, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:12:17 12-10-14    Temat postu:

116. Christian

Kolejna wizyta [link widoczny dla zalogowanych]. Christian westchnął ciężko i przewrócił oczami, kiedy mężczyzna podszedł do niego i przykucnął, spoglądając mu prosto w oczy.
– I jak tam, Mścicielu? Zastanowiłeś się już? – zapytał, wypuszczając z ust smużkę nikotynowego dymu prosto w twarz Christiana.
– Chyba nie miałem nad czym – stwierdził Suarez, uśmiechając się gorzko.
– Chcesz grać w „kto pierwszy pęknie”? – zagadnął brunet z wyraźnym rozbawieniem. – Zapewniam cię, że nie będę to ja. Złożyłem wprawdzie komuś obietnicę, której naprawdę chcę dotrzymać, ale nie pozostawiasz mi wyboru.
– To może od razu strzel mi w łeb i miejmy to z głowy – odparł Suarez tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji, wciąż odważnie patrząc w ciemne oczy bruneta.
– Dlaczego jesteś tak cholernie uparty, co?
– A ty?
El Pantera przesunął dłonią po gładko zaczesanych do tyłu włosach i zaśmiał się w głos po czym jeszcze raz zaciągnął się nikotynowym dymem i odrzucił niedopałek papierosa na ziemię.
– Czy ty naprawdę chcesz tu zdechnąć? – zapytał, ponownie spoglądając Christianowi w oczy. – W imię czego? Zastanów się, co w ten sposób osiągniesz.
– Skoro Laura nie żyje, to mnie też możesz zabić – wycedził przez zęby.
– A jesteś pewien, że nie masz nikogo, dla kogo warto żyć? Kto nad twoim grobem zapłacze nie tylko nad tobą ale też nad twoją głupotą?
Suarez zacisnął szczęki tak, że mięsień na policzku zaczął mu drgać.
– Zaprowadź mnie na jej grób – powiedział cicho, ale stanowczo. – Udowodnij, że Laura nie żyje…
– Mam przywlec tu jej ciało, żebyś mi łaskawie uwierzył? – zaśmiał się z kpiną El Pantera. – Nie zapominaj, że to tobie powinno zależeć by wyjść stąd o własnych siłach. To ty masz ciągle coś do stracenia.
– A dlaczego niby miałbym uwierzyć ci na słowo? Jaką mam gwarancję, że nie zrobiłeś z niej… – urwał, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Taką samą jak ja. Skąd mam wiedzieć, że gdy jednak cię stąd wypuszczę, naprawdę przestaniesz węszyć?
– No to chyba mamy pat – mruknął Christian, uśmiechając się półgębkiem.
El Pantera zmarszczył czoło i w zamyśleniu pogładził brodę pokrytą kilkudniowym zarostem. Naprawdę chciał dotrzymać złożonej obietnicy, ale Suarez nie pozostawiał mu wyboru. Był tak samo uparty, a może nawet jeszcze bardziej, niż osoba, której w jakiejś chwili słabości przysiągł, że pierworodnemu Andresa nie spadnie włos z głowy.
– Zastanów się jeszcze – powiedział cicho. – Ja naprawdę nie jestem twoim wrogiem – zakończył.
Christian parsknął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Nie miał siły na przepychanki słowne z tym człowiekiem, które zresztą i tak nie przyniosłoby żadnego efektu. Oczywiście, mógł potulnie obiecać, że przestanie węszyć i szukać Laury, ale miał wrażenie, że El Pantera coś przed nim ukrywa i rzeczywiście w jakiś sposób grał z nim w „kto pierwszy pęknie”. Liczył, że z czasem mężczyzna, choćby nie do końca świadomie, zdradzi jakiś szczegół, coś na pozór mało istotnego, co stanie się jego punktem zaczepienia w dalszych poszukiwaniach Laury, bo w jej śmieć nie wierzył.
Przymknął oczy i zrobił kilka głębokich wdechów, wsłuchując się w niosący się echem po pustej przestrzeni miarowy stukot oddalających się kroków El Pantery. W końcu w pomieszczeniu na powrót zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko cichym popiskiwaniem ohydnych gryzoni, które zdawały się być już całkiem zaprzyjaźnione z nowym lokatorem i nie ograniczały się jedynie do obgryzania jego sznurówek, ale zaczęły śmiało włazić mu na nogi. Nie mając siły się do nich opędzać, przewrócił oczami zirytowany.
– Spieprzaj stąd, jak ci życie miłe – powiedział cicho, wpatrując się w czarne ślepia gryzonia, a ten, jakby zrozumiał jego słowa, szybko zszedł z jego łydki i uciekł w sobie tylko znanym kierunku.
Christian westchnął ciężko i na powrót przymknął zmęczone powieki. Przez chwilę zdawało mu się, że gdzieś w oddali słyszy kroki, ale zupełnie to zignorował. Tak samo jak dźwięk upadającego na ziemię, jakiegoś metalowego przedmiotu. Dopiero gdy do jego uszu dobiegł znajomy, kobiecy głos, z ociąganiem podniósł głowę i spojrzał na postać, klęczącą przy nim na ziemi.
– Christian, boli cię coś? – spytała, ujmując jego twarz w swoje dłonie i zmuszając, by na nią spojrzał. – Jesteś ranny? Odezwij się, do cholery! – krzyknęła, wyrywając go z odrętwienia.
– Lia? – wyszeptał, niedowierzając własnym oczom. Sądził, że jego zmęczony umysł znów postanowił spłatać mu figla, ale kiedy spojrzał w jej duże, ciemne, przestraszone oczy, a jej dłonie przesunęły się po jego torsie, szukając ran, odetchnął głęboko, opierając się głową o belkę za plecami. – Lia… – powtórzył, uśmiechając się blado.
– Lia, Lia – mruknęła zirytowana. – A kogo się, do cholery, spodziewałeś?
– Co ty tu robisz? – spytał, jakby dopiero w tym momencie dotarło do niego, że nie powinno jej tu być.
– Ja?! A ty? – fuknęła, łypiąc na niego gniewnie. Zaraz jednak złagodniała, patrząc na jego zmęczoną, bladą twarz, przekrwione białka i podkrążone oczy. Pokręciła głową z dezaprobatą i obeszła go, by uwolnić z więzów. Najpierw kieszonkowym scyzorykiem przecięła gruby sznur, którym był przywiązany do belki, a potem delikatnie rozprawiła się z drutem, którym miał skrępowane dłonie. – Chryste… – mruknęła pod nosem, patrząc na zasychającą ranę na nadgarstku i plamę krwi na ziemi za jego plecami.
– Nic mi nie jest – powiedział cicho.
– Właśnie widzę – odparła zirytowana, podnosząc wzrok, akurat w momencie, gdy i on na nią spojrzał. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry, czuli wyraźnie bijące od swoich ciał ciepło i przyspieszone gorące oddechy, które przyjemnie drażniły skórę. Przez chwilę trwali tak w bezruchu i zupełnej ciszy. Lia pierwsza umknęła spojrzeniem, chwytając jego dłoń, którą miał usztywnioną bandażem elastycznym. Odwinęła go mniej więcej do połowy, ucięła i odciętym kawałkiem zawinęła zraniony nadgarstek. – Możesz wstać? – spytała. – Powinniśmy się pospieszyć. Ten typ może tu w każdej chwili wrócić.
– Nie wróci – odparł pewnie Christian, ściągając na siebie jej spojrzenie. – Powiedział, że będzie przychodził codziennie, dopóki nie obiecam mu, że przestanę węszyć. Dzisiejszą wizytę mamy zaliczoną, więc kolejna za jakieś dwadzieścia cztery godziny – zakończył, wysilając się na uśmiech, ale wyszedł mu z tego tylko jakiś dziwny grymas. Lia pokręciła tylko głową z niedowierzaniem i przeczesała długie włosy palcami, wstając. Christian również, powoli, w dosyć niezdarny sposób, podniósł się z ziemi. Gdy tylko wyprostował się, zachwiał się jednak. Sykną z bólu, gdy odruchowo oparł się zranioną ręką o belkę, by złapać równowagę. Lia szybko chwyciła go pod ramię, drugą dłoń opierając na torsie, w miejscu gdzie wyraźnie czuła, jak wali jego serce. Przygryzła policzek od środka i zerknęła przelotnie na jego bladą twarz.
– Wszystko w porządku – powiedział uspokajająco, pochylając się lekko do przodu i opierając dłonie o kolana, zrobił kilka głębokich wdechów, starając się rozciągnąć zastane mięśnie i przywrócić odpowiednie krążenie w zdrętwiałych kończynach. – Po prostu trochę się zastałem – zaśmiał się, zerkając na nią kątem oka, ale w tym śmiechu nie było cienia wesołości. – Jak mnie znalazłaś? – spytał po chwili, wpatrując się w nią uważnie. Lia zajrzała mu w oczy, krzyżując ręce na piersi i zaciskając zęby, kiedy zeszła z niej adrenalina i poczuła znów potworny ból, promieniujący z kontuzjowanego kręgosłupa.
– Chyba nie sądziłeś, że będę siedziała na tyłku z założonymi rękami, kiedy ty przepadasz bez słowa – mruknęła poirytowana mrużąc oczy i mierząc go zadziornym spojrzeniem.
– Powinnaś myśleć o swoim kręgosłupie i faktycznie siedzieć na tyłku z założonymi rękami – odparł, marszcząc gniewnie czoło i nie odrywając świdrującego spojrzenia od jej ciemnych oczu. – Nie powinno cię tu być – dodał, mimowolnie przenosząc wzrok na jej usta. – Co ci w ogóle strzeliło do głowy? – naskoczył na nią, gdy z pełną mocą dotarło do niego, że nie dbając w ogóle o siebie, narażała się dla niego.
Lia parsknęła zirytowana, nerwowo pocierając czoło palcami i zastanawiaj się czy Christian Suarez był naprawdę takim głupkiem, czy to tylko efekt wycieńczenia. Czy nie rozumiał, że szalała z niepokoju, nie wiedząc gdzie jest i co się z nim dzieje? Bała się, że może nie zdążyć mu pomóc. Znalazła go wycieńczonego, poranionego, zostawionego na pewną śmierć, a on prawił jej kazania. W jednej chwili poczuła jak zalewa ją wściekłość, skóra płonie z gniewu, a ręce zaczynając świerzbieć, kiedy adrenalina, o której nie zdawała sobie sprawy, zaczęła nagle odpuszczać.
– Ależ nie ma za co, Christian. Cieszę się, że mogłam pomóc – fuknęła, odwracając się na pięcie, ale chwycił ją wtedy za łokieć i niezbyt delikatnie przyciągnął do siebie.
– Nie rozumiesz, do cholery? – wykrzyczał szeptem, wpatrując się w jej twarz z bólem, ale wcale nie fizycznym, wyraźnie malującym się w zielonych tęczówkach. – To nie jest zabawa, Lia. Robi się niebezpiecznie i nie powinnaś się w to mieszać – mówił zdecydowanym tonem, posyłając jej karcące spojrzenie i oddychając ciężko. – Przyjazd tutaj, w pojedynkę to była najgłupsza rzecz, jaką mogłaś zrobić.
Lia wyszarpnęła mu się zdecydowanym ruchem, a jej oczy błysnęły bojowo.
– Skoro tak ci się tu podoba, to zostań – warknęła wojowniczo i zamrugała szybko powiekami, czując, że oczy zaczynają ją piec. – Ja wychodzę – dodała, unosząc ręce w geście kapitulacji, po czym odwróciła się i ruszyła przed siebie. Maszerowała przodem szybkim krokiem, z dłońmi cały czas zaciśniętymi w pięści, tocząc wewnętrzną walkę z samą sobą. Po zatroskanej, być może nieco spanikowanej dziewczynie, która jeszcze kilka chwil temu uwalniała jego dłonie z więzów, nie było już ani śladu.
– Będziesz teraz zgrywać obrażoną primadonnę? – spytał, gdy znaleźli się już na zewnątrz. – Wybacz, pani, że nie padam ci do stóp – ironizował. Lia zatrzymała się, ale nie odwróciła się w jego stronę.
– Zamknij się już lepiej, Suarez – mruknęła pod nosem, wciąż na niego nie patrząc.
Christian podszedł do niej i chwycił ją za łokieć, odwracając w swoją stronę, ale nawet wówczas nie zaszczyciła go spojrzeniem. Dopiero gdy chwycił ją pod brodę, spojrzała w jego pociemniałe, zielone tęczówki. Nie chciała się kłócić, powiedzieć słów, których mogłaby żałować, ale adrenalina wzięła górę.
– Puszczaj! – warknęła, wyszarpując mu się i kipiąc ze złości. – Nie jestem obrażona, jestem wściekła! – wykrzyczała, dając wreszcie upust swojej frustracji. – Wybierasz się na misję samobójczą i nic nikomu nie mówisz? Mogłeś zginąć, idioto!
– A ty? – odfuknął, mierząc ją wściekłym spojrzeniem. – Jak kamikadze wparowałaś do tej cholernej fabryki! Zastanowiłaś się, głupia babo, co by było, gdyby byli w niej jacyś uzbrojeni po zęby pajace?
– Ale ich tam nie było! A jedynym pajacem jesteś tu w tej chwili ty, Suarez – wyrzuciła mu prosto w twarz, starając się, by głos jej nie drżał i wbijając palec wskazujący w jego tors. – Jak nie chciałeś głupiej babie mówić, gdzie i po co jedziesz, to trzeba było przynajmniej porozmawiać z Leo! – Jeszcze raz dźgnęła go palcem, a wtedy odruchowo chwycił jej nadgarstek, zamykając go w żelaznym uścisku.
– Właśnie po to nie mówiłem nic głupiej babie, żeby ta głupia baba nie wpadła na cholernie głupi pomysł, by tu przyjechać i zgrywać bohatera! – wycedził przez zęby, siłując się z nią na spojrzenia. – Ale jak widać to i tak niewiele dało, bo ta sama głupia baba stoi teraz przede mną i ma pretensje nie wiadomo co! – odparował szybciej niż pomyślał, a wtedy jej pięść z całą mocą uderzyła w jego szczękę.
Christian zachwiał się i spojrzał na Lię zaskoczony, starając się utrzymać na nogach. Wierzchem dłoni starł krew z rozciętej wargi, mierząc ją wściekłym spojrzeniem po czym bez ostrzeżenia dopadł do niej, chwycił ją za kark i bezceremonialnie wpił się w jej usta. Lia szamotała się przez chwilę, jak ryba schwytana w sieć. Oparła dłonie na jego twardym torsie, starając się go od siebie odepchnąć, ale on ani drgnął, a tylko pogłębił pocałunek, uparcie badając wnętrze jej ust językiem. Całował nieustępliwie i przekonująco, jakby świat miał się zaraz skończyć, a pocałowanie jej było ostatnią rzecz jaką mógł zrobić w życiu.
– Teraz przynajmniej wiem za co oberwałem – stwierdził schrypniętym głosem, gdy w końcu oderwał się od niej, by złapać oddech. Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze i marszcząc brwi, zajrzał jej w oczy, w oczekiwaniu na jej reakcję.
Lia przez chwilę patrzyła na jego twarz oszołomiona, oddychając tak samo płytko i nierówno jak on. Jego zielone oczy nie tylko błyszczały łobuzersko, ale też płonęły ogniem, jakiego do tej pory w nich nie widziała, a na ustach tańczył zmysłowy uśmiech, który najwyraźniej całkowicie odebrał jej zdolność racjonalnego myślenia, bo ujęła jego twarz w swoje dłonie i pocałowała go równie gwałtownie i mocno jak on zrobił to przed chwilą. Christian, w pierwszym momencie zupełnie zaskoczony, w typowo samczy sposób, przyjął pocałunek, nie robiąc przy tym zupełnie nic. W końcu jednak objął ją mocno i przesunął dłonie na jej pośladki, dociskając jej biodra mocniej do swoich. Lia ochoczo przylgnęła do niego całym ciałem wbrew zdrowemu rozsądkowi, chłonąc przez kilka ulotnych chwil jego bliskość i pogłębiając pocałunek. Kiedy odruchowo wsunął palce pod jej koszulkę, przesuwając opuszkami po nagiej, gładkiej skórze pleców, gwałtownie odepchnęła go od siebie i nim się zorientował, co się dzieje, wymierzyła kolejny cios. W tym samym momencie poczuła, że przez jej śródręcze przechodzi promieniujący ból, spowodowany niezbyt fortunnym uderzeniem. Strzepnęła dłoń, a potem zacisnęła ją z powrotem w pięść i ścisnęła drugą dłonią, niepewnie zerkając przy tym na Christiana i usiłując wyrównać oddech.
Suarez zakrył usta dłonią i jednocześnie rozmasowując szczękę, pochylił się lekko do przodu, opierając drugą dłonią o kolano. Splunął krwią i podniósł wściekły, zdezorientowany wzrok na Lię, oddychając ciężko. Przygryzła dolną wargę i odwróciła się do niego tyłem, kręcąc głową z dezaprobatą. Przeczesała długie włosy palcami i zrobiła kilka głębokich wdechów.
Christian podszedł do niej powoli, zatrzymując się tuż za jej plecami.
– Lia… – zaczął cicho, ale ona tylko uniosła dłoń, dając mu znać, by nic nie mówił. Bez słowa położył więc dłonie na jej ramionach i kilka razy mocniej zacisnął na nich palce, jakby chciał rozmasować jej spięte mięśnie. Ciągle oddychała płytko i nierówno, a dłonie miała mocno zaciśnięte w pięści. Powoli przesunął więc ręce wzdłuż jej przedramion, ostrożnie splótł palce z jej palcami i zamknął ją w uścisku swoich ramion. – Nie zniósłbym, gdyby przeze mnie coś ci się stało – wyszeptał jej wprost do ucha. – Nie możesz się dla mnie narażać – upomniał.
Lia zrobiła głęboki wdech, przymknęła oczy, odruchowo opierając głowę o jego ramię, kiedy przesunął nosem po jej skórze i poczuła jego ciepły oddech na szyi. Przez chwilę pozwoliła mu się kołysać uspokajająco. Zaraz jednak zgrabnie wysunęła się z jego objęć.
– To się nie powinno się stać – stwierdziła stanowczo, zerkając na niego przez ramię. Christian wcale nie był tego taki pewien, ale skinął twierdząco głową i uśmiechnął się przepraszająco, starając się choć trochę wyglądać na skruszonego. – Jak El Pantera cię znalazł? – spytała, zmieniając temat, by jak najszybciej jakoś wybrnąć z całej tej niezręcznej sytuacji, w której nawarstwiające się od jakiegoś czasu w oboju emocje, w końcu wzięły górę nad wszystkim innym, w tym zdrowym rozsądkiem.
– To ja znalazłem jego – mruknął Christian, uśmiechając się krzywo. – Właściwie, to odszukałem Roxy i ona mnie z nim umówiła. Mieliśmy się spotkać…
– W opuszczonym wesołym miasteczku – dokończyła za niego Lia. Christian zmarszczył czoło i tylko skinął głową.
– Ktoś mnie ogłuszył, a potem ocknąłem się tutaj.
– Dowiedziałeś się czegoś przynajmniej? – spytała Lia. Suarez opuścił głowę, uciekając wzrokiem przed jej przenikliwym spojrzeniem i nerwowo zacisnął szczękę. – Christian? – zaniepokoiła się.
– Powiedział, że Laura nie żyje, że powinienem zapomnieć o jej istnieniu i przestać węszyć – odparł, spoglądając jej w oczy. – Nie wierzę mu, Lia. I nie spocznę dopóki nie znajdę Laury, ale ciebie nie mogę dłużej w to mieszać.
– Jedźmy – powiedziała, wyciągając z kieszeni spodni kluczyki od Kawasaki.
– Może ja poprowadzę? – spytał, wpatrując się w jej sarnie oczy. Lia uśmiechnęła się blado i rzuciła mu kluczyki. Ból w plecach z sekundy na sekundę zdawał się być coraz silniejszy i sama nie była pewna czy w takim stanie, z kotłującym się w jej sercu emocjami, będzie w stanie bezpiecznie dowieźć ich oboje do domu, a głupio byłoby przecież po całej tej akcji trafić do szpitala przez jakiś nieszczęśliwy wypadek. Musiała skapitulować, chociaż Christian też nie wyglądał w tym momencie na okaz zdrowia.
Kiedy kilkadziesiąt minut później zatrzymał Kawasaki pod swoim mieszkaniem, Lia ledwo była w stanie z niego zsiąść. Na jej twarzy pojawił się grymas bólu gdy, trzymając obie dłonie na lędźwiach, starała się powoli wyprostować.
– Lia? – Christian wyciągnął kluczyki ze stacyjki i przyjrzał się jej z niepokojem. – Może zawiozę cię do szpitala?
Pokręciła przecząco głową, robiąc kilka głębokich wdechów i uśmiechając się słabo. – To zadzwonię po Margaritę…
– Nie trzeba – powiedziała, sięgając do kieszeni kurtki po tabletki przeciwbólowe.
Christian zmarszczył czoło, widząc, że połyka dwie na raz, ale nie skomentował tego.
– Chodź – powiedział, podchodząc do niej i przełożywszy sobie jej ramię przez szyję, mocno objął ją w talii. – Położysz się i odpoczniesz. Nie wyglądasz najlepiej.
– Wrócił mistrz prawienia komplementów – zaśmiała się, kątem oka zerkając na jego twarz. – Pociesz się, że ty wyglądasz jeszcze gorzej. Jak zombie.
– No to się dobraliśmy – skwitował, uśmiechając się półgębkiem i powoli prowadząc ją w stronę bloku. Lia nie miała siły ani ochoty protestować. Zwłaszcza, że wiedziała, że sama w takim stanie raczej nie pokona schodów, dzielących ich od mieszkania Christiana. Wchodzenie teraz po schodach było dla niej wyzwaniem porównywalnym ze wspinaczką na Mount Everest.
– Co jest, do cholery? – warknął Christian, odruchowo odciągając Lię w tył, gdy usłyszał za plecami rozpędzony samochód. – Wszystko okay? – zwrócił się do niej, ale zdążyła tylko przycisnąć dłoń do kołaczącego w piersi serca i ledwie zauważalnie skinąć głową,
– Pan Christian Suarez? – spytał Pablo Diaz, wysiadając z nieoznakowanego radiowozu, który z piskiem opon zatrzymał się właśnie tuż przed nimi, o mały włos ich nie taranując.
Christian zmarszczył brwi, zaskoczony pytaniem, bo przecież Diaz doskonale znał jego personalia. Czuł, że może to oznaczać tylko jedno. Przecież zdarzyło mu się już bywać w takich sytuacjach. Nie zamierzał jednak stawiać oporu. Skinął więc głową twierdząco, a wtedy Pablo bez zbędnych ceregieli, popchnął go na maskę swojego samochodu, wykręcił mu dłonie do tyłu i założył kajdanki. – Jest pan aresztowany.
– Aresztowany?! – Lia, zapominając o bolących plecach, natychmiast doskoczyła do mężczyzny z furią w oczach. – Co się z wami dzieje, do cholery? Najpierw Nadia, teraz Christian, kto następny?
– Proszę się odsunąć – odparł spokojnie Pablo, pochwytując jej spojrzenie. Szybko jednak odwrócił wzrok, jakby nie był w stanie patrzeć jej w oczy. – Pan Suarez ukrywał się przed organami ścigania…
– Ukrywał się?! – Lia zawrzała z wściekłości, przeczesując nerwowo włosy palcami. – Przecież on…
– Lia – przerwał jej stanowczo Christian, a gdy spojrzała na niego, tylko pokręcił głową, dając jednoznacznie znać, by nie mówiła nic o fabryce i El Panterze. – Zadzwoń do Nacho – powiedział jeszcze nim Diaz, wpakował go na tyle siedzenie i zatrzasnął drzwi.

________________
Madziu, dziękuję :*
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:06:20 12-10-14    Temat postu:

117. Greta


    Nad­mier­na pew­ność siebie za­bija równie sku­tecznie jak kule.*


Trzymała floret wyprostowany sztywno celując w swojego przeciwnika. Biały strój opinał jej ciało, a maska zakrywała twarz przed mocnym ciosem. Jednak to ona atakowała. Pchnięcie w trzecią. I przejście w zasłonę czwartą. Poruszała się miękko na nogach, operując jedynie nadgarstkiem. Jej ciało wręcz prosiło, by poczuć świst floretu blisko swojego ucha, oprzeć swoje ostrze na jego gardle, choć miała świadomość, że broń jest zakończona puntą. Bezpieczeństwo przede wszystkim - skwitowała kwaśno w myślach, przechodząc do natarcia. Cięcie w trzecią - jedno z jej ulubionych. Potem wręb prosto w pierś przeciwnika. Ten zastosował zasłonę pierwszą, blokując jej uderzenie. Nie miała ochoty się z nim bawić. Cięcie bezpośrednie - najtrudniejsze do obrony. Chwilę później zdejmowała maskę, rozrzucając włosy i mierzwiąc je lekko.
- Łap - usłyszała z boku, a odwracając się natrafiła wzrokiem na Ivana, uśmiechającego się do niej przyjaźnie, trzymającego wyciągniętą w jej kierunku butelkę wody. Chwyciła ją szybko, by po chwili łapczywie ją pić, zaspokajając swoje pragnienie.
- Dobrze się z nim bawiłaś? - spytał, kiwając głową na jej przeciwnika, który zdążył już ściągnąć strój i jak widać bez pożegnania, wybierał się w drogę powrotną.
- Ma styl nazbyt klasyczny - odparła fachowo, odrzucając na bok pustą już butelkę po wodzie, rozpinając strój - Muszę znaleźć kogoś lepszego - dodała po chwili, zabierając swoją torbę i wychodząc z sali z na wpół rozpiętym strojem.
- Wiesz już jaki będzie Twój następny krok? - spytał, idąc za nią, nie próbując nawet zabrać jej torby bo doskonale wiedział, że mu na to nie pozwoli.
- Muszę nad tym jeszcze pomyśleć - skwitowała krótko, zamaszystym gestem wrzucając swoje rzeczy na tylne siedzenie swojego pikapa.
- A ja nadal mam kuć żelazo póki gorące? - spytał, uśmiechając się do niej, choć słońce raziło go w oczy i nie mógł zobaczyć zacięcia na jej twarz. Za każdym razem była bardziej zmotywowana, gdy wychodziła z szermierki, jakby utwierdzała się w przekonaniu, że jest stworzona do walki, do ciosów i uników.
- Może powinieneś jechać do starego Barossy, choć może jeszcze nie dzisiaj. Jutro bądź pojutrze. Nie chcę byś wyszedł na desperata - dodała dla zrozumienia, starając się wyminąć go i wsiąść do samochodu. Złapał ją jednak za ramię, przyciągając w swoim kierunku.
- Czemu odnoszę wrażenie, że stawiasz między nami dystans?! - spytał szeptem, wolną dłonią muskając jej delikatne ramię, czując jej skórę pod opuszkami swoich palców i starając się nie brzmieć, jakby był tym faktem bardzo poruszony. Milczała uparcie, nie będąc wstanie odpowiedzieć mu na to pytanie. Zbyt głęboko trafiał do niej, do tej cząstki niej samej o której chciała zapomnieć, o której do niedawna sądziła, że już przestała istnieć, że zabiła ją skutecznie tym co na przestrzeni tych ostatnich 5 lat zrobiła.Spojrzała się na niego wymownie, dając mu do zrozumienia, że rozmowa między nimi skończyła się w tej właśnie chwili. Wyrwała mu się i z piskiem opon wyjechała z parkingu. Uśmiechnął się chytrze, przejeżdżając dłonią po brodzie. Wiedział, że z nową Gretą nie pójdzie tak łatwo, ale kiedy mu się to wreszcie uda, smak zwycięstwa będzie jeszcze bardziej rozkoszny.

Wyszła spod prysznica, ociekając wodą i starając się ręcznikiem osuszyć lekko włosy. Nie podobało się jej, że Ivan stawia jej pytania. Nie miał jej poruszać, miał jej jedynie pomóc osiągnąć zamierzony cel. On tymczasem chciał dotrzeć do niej, a przynajmniej do tej Grety którą poznał. Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się tych myśli, które non stop rozpatrywała i analizowała. Wyjrzała przez okno na podjazd swojego domu, z przekąsem stwierdzając, że nie przyjechał za nią. Zagryzła policzek od środka, chcąc nie dopuścić do siebie tych dziwnych myśli, które pojawiły się w tym samym momencie, gdy przekroczył próg jej domu. Potrząsnęła głową z pasją, chcąc skupić się na odpowiednich kwestiach. Miała dość tego ponurego, melancholijnego miasteczka. A do tego była zostawiana z otwartymi ustami, jakby była pierwszą lepszą mieszkanką tej pożal się Boże dziury. Musi wreszcie zacząć działać, bo siedzenie i rozmyślanie ani o jotę nie poprawiają jej sytuacji. Spojrzała na wjeżdżający na posiadłość drogi, markowy samochód, mocno zdziwiona - nikogo wszakże się nie spodziewała. Jednak gdy chwilę później z auta wysiadł nie kto inny jak Alejandro Barosso, uśmiechnęła soczyście to swojego mętnego odbicia w szybie, ręką lekko rozsuwając poły satynowego szlafroka, którego tego dnia po prostu miała ochotę założyć. Chwilę później usłyszała głośny dzwonek do drzwi, a ona mierzwiąc delikatnie włosy, nadając im tak zwany artystyczny nieład, jakby właśnie została wyrwana spod prysznica. To niemal prawda - powiedziała chytrze w myślach, zwinnym, z lekka kołyszącym krokiem wyszła z pokoju, na przyjemne spotkanie z jednym z Barossów.

- Przepraszam za zwłokę - zaszczebiotała melodyjnym głosem, otwierając drzwi na oścież, ukazując swoją sylwetkę w całej krasie, by po chwili spojrzeć na przybyłego gościa zaskoczonym wzrokiem - a przynajmniej o to się postarała.
Ciemne oczy mężczyzny lubieżnie przesuwały się po jej ciele, zaczynając od twarzy na której czaił się lekko zalotny uśmiech, dalej po biuście - gdzie jego wzrok zatrzymał się na dłużej, bowiem rowek między piersiami nęcił go i kusił, a ręce świerzbiły, by choć zahaczyć o nie dłonią, następnie po talii - mocno zaznaczonej ściśniętym troczkiem szlafroka, a w końcu spoczął na nogach, które były bardziej wystawione na jego napastliwe oczy niż przed nimi zakryte.
- Może wejdziesz? - spytała zalotnym wzrokiem, nie przesuwając się ani o milimetr. I gdy on wszedł do środka, musiał się o nią delikatnie otrzeć. A Greta usłyszała nawet, jak głęboko w nozdrza wciąga jej zapach. Z głośnym niż by tego oczekiwałam kliknięciem zamknęła drzwi, podążając jego śladami prosto to jej przestronnego salonu.
- Coś do picia? - spytała zachęcająco, powoli zastanawiając się co też go tutaj przywiodło i to o tej godzinie. Uniosła spokojnie, wystudiowanym ruchem powieki spoglądając na niego zaciekawiona.
- Poproszę whiskey - odparł gładko, choć nie ulegało wątpieniu że przyjechał tutaj samochodem, a zostać jeszcze raczej nie zakładał. Nalała mu bursztynowego trunku do okrągłej szklanki, kręcąc przy tym lekko biodrami, jakby w takt muzyki którą mogła usłyszeć tylko ona, z nieodpartym wrażeniem, że tak jak niedawno, jego ciemne oczy wpatrywały się z lubością w jej znacznie odkryte nogi. Kostki lodu zadźwięczały, gdy wrzuciła je do szkła oraz później gdy podawała mu alkohol i jego szorstka ręką musnęła jej dłoń. A w jego oczach zobaczyła, że zrobił to specjalnie.
- A więc czemu zawdzięczam wizytę? - spytała, niemal rozkładając się wygodnie na sofie - niczym Rose z pamiętnego filmu Titanic, który był dla niej raczej zbyt patetyczny, by mogła skończyć go oglądać, w ręku trzymając swój ulubiony czekoladowy likier, którego intensywny zapach dotarł również do jego nozdrzy, mieszając lekko w głowie - Czy to może jakieś niewinne spotkanie towarzyskie? - spytała figlarnie, odważnym i bezwstydnym gestem wsuwając palec wskazujący w kieliszek z likierem, by po chwili oblizać go zmysłowo językiem. Uniosła powoli wzrok, napotykając na jego ciemne oczy, stanowczo w niej utkwione. Uśmiechnęła się szeroko, powodując, że powietrze w pokoju zgęstniało jeszcze bardziej - a przynajmniej jemu tak się wydawało. Rozpiął górny guzik śnieżnobiałej koszuli, a ona w tej ciszy mogła usłyszeć jego szybko tętniącą krew. Chrząknął znacząco, chcąc wyrwać się spod wpływu jej uroku, jej gestów, zalotnych spojrzeń, filuternie brzmiących słów.
- Interesy - odparł po chwili oględnie, starając się wrócić do kreowania pozy pewnego siebie mężczyzny, która każda kobieta upada to stóp. Ułożył się więc wygodniej, z nonszalanckim uśmiechem błąkającym się po ustach, zawiesił wzrok na niej. Dopiero po cholernie 3 długich sekundach - długich raczej dla niego niż dla niej, bo Gretę rozbawiała jego wyćwiczona poza, którą starał się przyjmować - wyjął paczkę papierosów z kieszeni marynarki, leżącej obok niego, zapalił i zaciągnął się spokojnie. A skoro prawdziwy z niego dżentelmen, jej oczywiście nie zaproponował. Poczuła w nozdrzach dym, który on śmiałym i dość chamskim gestem wypuścił w jej stronę. Nie zamierzała jednak pozwalać by zabawiał się z nią - dlatego wciągnęła resztkę nikotynowego dymu do płuc, czując jak nawet ta mała dawka rozjaśnia jej myśli.
- A mógłbyś jaśniej? - spytała z lekka kpiąco, podnosząc się z miejsca i odstawiając kieliszek na pobliski stolik - Czy może za etykietką interesów rozumiesz nachodzenie mnie i wpatrywanie maślanymi oczami, jakbyś w myślach już ciągnął mnie do łóżka?! - dokończyła już ostrzej, decydując się na przejście do ataku, by ich rozmowa wreszcie weszła na odpowiednie tory.
- Nie bardzo lubię jak się mnie obraża - powiedział gniewnie, chmurnym wzrokiem starając się wywołać u niej strach. Wpatrywała się w niego jednak stanowczo, a na ustach błąkał się filuterny uśmiech, który doprowadzał go do szewskiej pasji. - Ale chyba to już pani zauważyła na bankiecie - dodał już lżej, starając się nieudolnie rozluźnić nieco napiętą atmosferą, nie wychodząc przy tym na skończonego kretyna, który najpierw mówi A, a następnie nie jest wstanie powiedzieć B.
- No wiesz - odparła śmiejącym się głosem, przechodząc gładko na ty - Nie bardzo lubię mężczyzn tak traktujących kobiety - dodała ciszej, poprawiając kołnierzyk jego koszuli, przez co jej usta znalazły się na milimetry od jego, a jego płytki oddech mówił sam za siebie - Tymczasem przejdźmy do rzeczy - odrzekła po chwili wypranym z emocji głosem, oddalając się na bezpieczną odległość- A skoro już sam się do mnie pofatygowałeś to ja z tego skorzystam - powiedziała słodko, na powrót siadając na sofie, tym razem jednak zakładając nogę na nogę - eksponując mu je jeszcze mocniej - Odwołaj oskarżenie o pobicie czy jak to tam godnie nazwałeś na policji, przez Suareza - wyjaśniła po chwili, a jego zszokowany obrotem sytuacji wzrok z jej nóg w błyskawicznym tempie, przesunął się na jej twarz, otwarcie się do niego śmiejącą.
- A co również złapałaś na niego chrapkę? - spytał się drwiąco, siadając na przeciwko niej i jednym ruchem opróżniając zawartość szklanki. Widziała, że ma ochotę na następnego, nie zaproponowała mu go jednak. Zaśmiała się jedynie perliście, odrzucając włosy do tyłu, co automatycznie spowodowało że jej piersi okryte jedynie szlafrokiem wysunęły się delikatnie spod cienkiego materiału, tak ze mógł choć przez chwilę nacieszyć oko. Na wojnie i w miłości wszystkie chwyty dozwolone - pomyślała kąśliwie, spoglądając na niego uważnie - A to zdecydowanie jest wojna
- Alex, Alex, Alex - odparła tonem dezaprobaty, pochylając się lekko w jego stronę, tak że znowu mógł zobaczyć odrobinę więcej niż powinien - Gdybym miała na kogokolwiek ochotę to byłabym z nim, na piętrze, w łóżku, robiąc to na co mam ochotę, a nie zabawiając Cię rozmową - dodała spokojnie, a na jej ustach pojawił się kpiący uśmiech, który miał ochotę zgasić mocnym pocałunkiem. Nie była to jednak pora to zabawy. Czas pokazać kto tu jest mężczyzną.
- A więc rozmowa zakończona - odrzekł krótko, wstawiając z miejsca i narzucając na barki ciemnobłękitną marynarkę. Zaśmiała się perliście jakby właśnie powiedział coś iście zabawnego. Po chwili i ona wstała, stając na przeciwko.
- Odnoszę mylne wrażenie, że zrozumiałeś iż to była prośba, tak więc pragnę zauważyć, że nie - dodała wypranym z emocji głosem, choć jej palec wskazujący właśnie odbywał wędrówkę po jego mocno zaciśniętej szczęce. Odrzucił jej rękę gniewnym gestem, jakby chcąc wyrazić nie tylko swoje niezadowolenie, ale i fakt że osobom takim jak on się po prostu nie rozkazuję.
- Ja za to - zaznaczył ostro, przyjmując reguły jej gry i przyciągając do siebie, tak że stykali się biodrami - odnoszę mylne wrażenie iż sądzisz, że możesz wydawać mi rozkazy.
Ciszę pomiędzy nimi ponownie przerwał jej radosny śmiech, bowiem nie ma nic lepszego niż pewny siebie dupek, który właśnie stał przed nią w całej swej okazałości.
- Widzisz złociutki - zaczęła spokojnie, chcąc mieć to już za sobą - Na jaw mogą wyjść ... powiedzmy niektóre z Twoich ... niezbyt legalnych interesów - dokończyła, a jego ręce puściły ją natychmiast, wpatrując się w nią z oczekiwaniem - A może Twojego ojca?! Nie zdecydowałam się jeszcze, ale ...
Nie dał jej dokończyć. Pełnym wściekłości gestem chwycił ją za łokieć, wykręcając go boleśnie.
- Chyba z Twojej ślicznej główki szybko wyleciały obrazy z niedawnej imprezy - syknął gniewnie, aż piana zebrała się w kącikach jego ust, powodując, że wydawał się jeszcze bardziej szalony - To może odświeżę Ci pamięć, a wtedy przypomnisz sobie co się stałą z tą która spróbowała mnie oczernić.
- Ależ ja nie będę próbować - powiedziała niemal radosnym tonem, co spowodowało poluzowanie jego uchwytu - Ja cię po prostu zniszczę - dodała zimno, wyrywając się z całą mocą i równając się z jego wzrokiem - I nim się obejrzysz będziesz wypijał wodę z rynsztoka, brudny i obdarty, żałosne widmo wielkiego Alejandra Barosso. Zastanów się więc lepiej. I spytaj ojca kim jest Hector Gomez - dodała śmiało, gdy ten znajdował się już w drodze do wyjścia - Masz 24 godziny by się wycofać, ani mniej ani więcej, po tym czasie wasza wątpliwa reputacja zostanie ... hmmm ... jakby to ująć w słowa ... obdarta z jakichkolwiek złudzeń ?!
- Dlaczego chcesz żebym to zrobił? - spytał na końcu, a ona roześmiała się szczerze, jak wiele razy wcześniej
- Powiedzmy .. - zaczęła ponownie i zamilkła po chwili jakby szukając odpowiedniego słowa - Że mam taki kaprys.
Barosso sapnął wściekle, rzucając w eter jakieś przekleństwo, które nie doleciało do jej uszu. W drzwiach minął się z Ivanem, którego jedynie zgromił zimnym wzrokiem, a trzaśnięcie drzwi na końcu było idealnym podsumowaniem jego charakteru. Gdy Ivan wszedł do salonu, spojrzał się na nią zaskoczony - o wiele bardziej jej strojem niż tym kto przed chwilą ją odwiedził. Spojrzała w jego nierozumiejące oczy zdecydowana, że powinna skończyć z tym zanim między nimi zdoła się w ogóle coś wydarzyć.

Zabicie Cesara Torre było zadaniem dziecinnie prostym. Stoczył się na sam dół hierarchii społecznej i jedynie pieniądze ojca oraz jego znaczące wpływy ratowały go przed surowymi karami wymiaru sprawiedliwości. Ale ona nie zamierzała mieć dla niego litości. Tak jak on nie miał jej dla niej. Ani on ani żaden z jego pieprzonych koleżków. Siedziała za kierownicą swojego starego pick'apa, którego przyciemnione szyby stanowiły dla niej idealną osłonę. Zawsze tu przychodził. Tego była pewna. Chwilę później zobaczyła jak razem z kolegami wchodzi do baru. Teraz wystarczyło czekać.
Pięć godzin później sama zdecydowała się tam wejść i upewnić się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Duszna atmosfera baru, przyprawiała ją o zawroty głowy, a płynące zewsząd chamskie i bezpruderyjne komentarze, powodowały, że miała ochotę zawrócić i uciec. Chwilę później zobaczyła jego. Siedział na barowym stołku popijając już kolejny z rzędu trunek, a jego niepewna postawa świadczyła, że długo czekać nie będzie musiała. Przysiadła się obok zamawiając jeden z drinków, który wpadł jej do głowy, kątem oka obserwując go. Jednym haustem wypiła postawioną przed sobą szklankę, chcąc dodać sobie otuchy. Choć na jego widok skręcało jej wnętrzności, a ręce aż świerzbiły by nie zakończyć tego tu i teraz. Opanowała się jednak, świadoma że są jeszcze pozostali. Gdy 20 minut później powoli podnosił się z miejsca, ona szybko wstała ze swojego i z pełną premedytacją wpadła na niego. A gdy spojrzał jej w oczy nawet jej nie rozpoznał. Jej furia i wściekłość sięgnęła zenitu. Kontynuowała jednak swój plan, bo wiedziała, że działanie na emocjach daleko jej nie zaprowadzi - jedyny możliwy kierunek to więzienie kobiece o zaostrzonym rygorze. Musi mieć jasny umysł i trzeźwe myśli. Kątem oka sprawdziła czy barman zwrócił na nich uwagę, ale gdy dostrzegła że zajmuję się jedną z kelnerek, skierowała się w stronę drzwi, uprzednio zawieszając jego ramię na swoim barku, by pomóc mu wyjść. Cesar nieświadomy niczego szedł jak owieczka na rzeź, z tą tylko różnicą że on wcale nie był niewinnym stworzeniem. Wsadziła go za kierownicę, a jego wulgarny bełkot jedynie spotęgował jej odrazę, do niego, do jego kumpli, a przede wszystkim do samej siebie.
- Wiesz kim jestem?! - krzyknęła ostro, nie przejmując się tym, że ktoś mógłby ją usłyszeć. Byli sami, na zewnątrz jakiegoś baru w którym impreza trwała w najlepsze.
- Niezłą dupą - odpowiedział krótko, przyciągającym ją do siebie i siłą wpychając język pomiędzy jej usta. Ugryzła go mocno, co spotkało się z jego gniewem - spoliczkował ją wściekle, choć jeszcze przed chwilą była tą która miała "zrobić mu dobrze"
- Pytam się jeszcze raz: wiesz kim jestem?! - syknęła złowrogo, unieruchamiając jego twarz w swojej dłoni i wyginając ją do tyłu boleśnie, co spotkało się z głośnym jękiem wyrywającym z jego ust. A gdy kiwnął przecząco głową, powoli zdając sobie sprawę z faktu, że znalazł się w nie lada tarapatach, ona kontynuowała dalej - A przypominasz sobie Gretę Ortiz, tą której odebrałeś wszystko i zniszczyłeś bo nadeszła Cię taka pieprzona ochotą?! Odpowiadaj sukinsynu - wysyczała wściekle, a błysk zrozumienia w jego oczach, powiedział jej, że już wie. A to oznaczało, że mogła z nim zakończyć. Że umrze właśnie teraz, już niedługo, świadom, że to co zrobił wróciło do niego z nawiązką. Że śmierć przyszła od zahukanej dziewczyny, którą ograbił ze wszystkich marzeń jakie kiedykolwiek posiadała, strącając ją w ciemną otchłań. I że to właśnie ona go zabije, że ta z której się naśmiewał zada ten ostateczny cios. Najgorsze jednak w jego świadomości było to, że ona - jak on wielokrotnie wcześniej - nie zapłaci za czyn, którego niedługo dokona. Bo skoro zdecydowała zemścić się na nim, to uczyni to samo z innymi. A ona doskonale widziała to w jego oczach.
Chwilę później samochód z automatyczną skrzynią biegów ustawioną na najwyższe obroty, z Cesarem Torre ruszył z piskiem opon z parkingu. A jego unieruchomione wcześniej ręce i nogi, nie mogły zapobiec tragedii. Już kilka sekund później widziała jak jego auto uderza o przydrożne drzewo i staje w płomieniach. Uśmiechnęła się smutno, żegnając na zawsze Cesara Torre. Który zginął tak jak na to zasłużył.




    Nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość zranionej kobiety**.


*Arturo Perez Reverte - Królowa Południa
** William Congreve - The Mourning Bride


Ostatnio zmieniony przez Stokrotka* dnia 16:53:51 12-10-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:26:57 12-10-14    Temat postu:

118 Viktoria

Valle de Sombras w przeciągu zaledwie kilku minut stało się majaczącą się w oddali kropeczka na horyzoncie. Viktoria spoglądała w stronę oddalającego się miasteczka nie mogąc powstrzymać wślizgującego się na usta uśmiechu.
Czuła jak ogarnia ją błogi spokój i choć było to chwilowe chciała, aby ten moment ciągnął się jak najdłużej. Dłonie płasko oparła na barierce przywołując w myślach ulubioną scenę z filmu. Mimowolnie przysunęła się do barierki zerkając w dół.
- Skacz śmiało- rzucił w jej stronę milczący od kilku minut Javier. – Rybki się ucieszą
Zaśmiała się pod nosem odwracając się w stronę blondyna. Przechyliła na bok głowę przyglądając mu się za okularów. Javier nie zmienił się zbytnio w przeciągu tych kilku miesięcy rozłąki. Nadal był sarkastycznym, ekscentrycznym człowiekiem z jeszcze bardziej zwariowaną garderobą.
- Spasuje- odparła nie ruszając się z miejsca. W duchu uznała, iż tylko Magik może włożyć taki garnitur nie ponosząc z tego tytułu żadnych konsekwencji.- Skąd pomysł na ściągniecie Viktorii do Valle de Sombras?- Zapytała
- A musi być jakiś powód?- Odparł pytaniem na pytanie ruszając w stronę Vicky. Zatrzymał się naprzeciwko niej mimowolnie wyciągając dłoń w stronę kolczyków. Lekko poruszył kamieniem.- Diamenty do ciebie pasują- mruknął spoglądając jej w oczy.
Wytrzymała spojrzenie brązowych czujnych oczu, choć wcale nie było to takie łatwe. Uśmiechnęła się lekko odwracając się w stronę oddalonego o kilkanaście mil miasteczka.
- Wygląda bajkowo- powiedziała bardziej do siebie niżeli mężczyzny stojącego za jej plecami. Javier natomiast otoczył ją ramionami obje dłonie kładąc na barierce. W ten sposób odciągnął Vicky drogę ucieczki.
- Szkoda, że na wyglądzie bajka się kończy- mruknął spoglądając na profil dziewczyny marszcząc brwi. Magik martwił się o Viktorię, dla której ostatnie tygodnie były naprawdę ciężkie. Śmierć matki, alkoholizm tatusia, dziadek gangster jej prawdziwa tożsamość. A jak tego byłby komuś mało pojawia się też wielki zły król Życie Viktorii to nie bajka, lecz telenowela, przemknęło przez myśl Javierowi, kiedy zsuwał marynarkę. Narzucił ją lekko na szczupłe ramiona blondynki, która obdarzyła go zaskoczonym spojrzeniem.
- Nie patrz tak przecież wieje- odparł odwracając do tyłu głowę. - Głodna?- Zapytał kierując się w stronę stolika. Stanął za jednym z krzeseł spoglądając wymownie w stronę Viktorii, która wzniosła oczy do nieba.- Nie grymaś musisz jeść- odpowiedział z trudem zachowując powagę i karcący ton. – Grzeczna dziewczynka- dodał, kiedy usiadła na krześle. Wargami musnął czubek jej głowy.
- Dziś na przystawkę- zaczął głosem kelnera Magik- mamy- pochylił się nad stolikiem sięgając po srebrną pokrywkę- krewetkowy szaszłyk.
- Pamiętałeś?
- Że kochasz owoce morza w moim wykonaniu?- Odpowiedział uśmiechając się od ucha do ucha. – Zawsze- wargami musnął jej policzek zajmując miejsce obok.- Smacznego.
Najpierw podał krewetki, później przyniósł z pokładowej kuchni ukochanego kurczaka w panierce z warzywami i ryżem. Najlepszy jednak okazał się deser. Szarlotka na ciepło z delikatną kruszonką lodami waniliowymi.
- Jeszcze kawałek?- Zapytał widząc jak odkłada widelczyk do ciasta. Viktoria pokręciła przecząco głową przełykając ostatni kęs szarlotki. – Nie. Czuje się najedzona. – Sięgnęła po kieliszek, który Magik z wprawą kelnera napełnił złotym płynem. – Powiesz mi, co robiłeś cały dzień?
- Zwiedziłem miasto, odwiedziłem Cosme w szpitalu poznałem jego córkę i dołączyłem do spisku przeciwko rodzince Barosso później ugotowałem ci pyszny obiadek. – Urwał widząc jak z każdym kolejnym słowem oczy Viktorii robią się coraz większe.- Jednym słowem dzień, jak co dzień.
- Odwiedziłeś Cosme Zuluagę?- Zapytała ostrożnie odkładając na stolik do połowy pusty kieliszek po szampanie. Spojrzała na niego chłodno powoli podnosząc się z miejsca.- Po jaką cholerę do niego polazłeś?- Warknęła spacerując po pokładzie.
- Nudziłem się.
- Nudziłeś się!- Powtórzyła wyrzucając ręce do góry. – Boże Magik nie możesz wpadać w odwiedziny do obcego faceta.
- Nakarmiłem Cosme szarlotką- przerwał jej Javier.- Po za tym dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. – Dodał blondyn ostrożnie podchodząc do Vicky.- Usiądź- delikatnie ujął ją za łokieć prowadząc w stronę krzesła. – Wysłuchaj mnie.
Viktoria posłusznie usiadła spoglądając na Reverte. Magik chciał dobrze jednak powinien powiedzieć Viktorii o swoich zamiarach. Poczuła jak delikatnie ujmuje jej dłonie w swoje.
- Cosme Zuluaga przez pewien okres czasu siedział w jednej celi z Mario Rodriguezem- powiedział uważnie przypatrując się Viktorii.
- Mów dalej- powiedziała drżącym głosem mimowolnie niezbyt świadomie splatając jego place ze swoimi.
- Cosme niewiele pamiętał z tamtego okresu, ale wiemy gdzie on jest możemy…
- Nie
- Nawet nie wiesz, co chcę powiedzieć- oburzył się Magik.
- Wiem, ale nie mogę się z nim spotkać. Niby, co ja miałabym mu powiedzieć?
- Szczerze? Z taką buźką raczej nie musiałbyś się odzywać a już na pewno przedstawiać.
- Nie jestem gotowa na spotkanie z Mario. Być może nigdy nie będę- wyszeptała cichym drżącym głosem kurczowo zaciskając place na dłoni Magika. Poczuła jak łzy napływają jej do oczu. – Może kiedyś. Dowiedziałeś się czegoś jeszcze od pana Zuluagi?- Zapytała
- Tak. Nadia de la Cruz okazała się być jego córką- widząc zaskoczona minę Viktorii posłał jej nieśmiały uśmiech. Usiadł na krześle, lecz nadal on i Vicky trzymali się za ręce. Magik powoli zaczął relacjonować to, co usłyszał w Sali nowo poznanego znajomego.
- Chcesz żeby ja znalazła sposób na Fernando?- Zapytała a Magik w odpowiedzi pokiwał głową.
- Tak, wymyślisz coś- odparł blondyn czule gładząc kostki jej placów kciukiem.- Stary Barosso w końcu ma słabość do kobiet z rodu Diazów.
- Sugerujesz, że powinnam znaleźć Inez i powiedzieć o wszystkim Fernando.
- Skoro tak to ujmujesz- odparł uśmiechając się pod nosem. Zauważając jak Viktoria marszczy brwi.- Nie mów mi, że o tym nie myślałaś?
- Nie- odpowiedziała zgodnie z prawdą.- Ona dla mnie nie żyje po za tym wątpię, aby interesowała go Inez. Minęło siedemnaście lat Javier. Fernando zapewne stracił zainteresowanie Inez.
-Szkoda, że nie córką- mruknął kąśliwie blondyn wolną ręką sięgając po kieliszek z alkoholem. Upił łyk. – Możemy na nowo rozbudzić jego zainteresowanie- uśmiechnął się tajemniczo.
- Nawet gdybym chciała znaleźć Inez to nie wiem gdzie szukać- pokręciła głową.
- Wiesz. Zacznij od Pablo a ja odnowię swoje stare kontakty. Znajdziemy ją.
Pokiwała głową uśmiechając blado.
- Powiem kapitanowi, że wracamy.
- Dobrze. Magik dziękuje za wszystko.
- Do usług kochanie.
Pół godziny później Viktoria weszła do miejscowego komisariatu i dopiero zaskoczone spojrzenia pracujących policjantów uświadomiły jej, iż nadal ma na sobie marynarkę Javiera. Uśmiechnęła się z przymusem podchodząc do okienka gdzie pracował dyżurny policjant.
- Ja do taty- powiedziała spokojnym głosem. – Przyniosłam mu obiad.
- Wejdź- nacisnął guzik otwierając drzwi prowadzące do środka. –Jest w terenie, ale zaraz powinien wrócić
- Dzięki. Zaczekam w jego gabinecie. – Odparła zmierzając w stronę pomieszczenia, w którym urzędował Pablo. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Jej wzrok natychmiast padł na cicho szumiący komputer. Pablo zapewne był zalogowany to systemu. Odłożyła na fotel pojemnik z obiadem siadając wygodnie w fotelu. Palcami musnęła klawiaturę budząc sprzęt do życia. Otworzyła policyjną bazę danych. Drżącymi palcami wpisała imię i nazwisko swojego biologicznego ojca.
- Raz kozie śmierć czy coś takiego- mruknęła sama do siebie wciskając enter. W uszach słyszała dudnienie własnego serca, kiedy na ekranie pojawił się efekt poszukiwań. na czerwono widniał napis Buscado
- Viktoria
Podskoczyła gwałtownie słysząc swoje imię. Podniosła do góry głowę spoglądając na Pablo, który zamykał za sobą drzwi.
- Cześć- odparła uśmiechając się z przymusem. – Przyniosłam ci obiad.
- Dziękuje. Dlaczego siedzisz przy moim biurku?
- To raczej nie jest zabronione- odparła opierając łokieć na stole. – Po za tym chcę porozmawiać.
- Wybrałaś kiepski moment mam tutaj niezły pasztet.
- A co się stało?
- To ciebie nie dotyczy- odpowiedział jej podchodząc do biurka. Jednym ruchem odwrócił w swoją stronę monitor. Skrzywił się mimowolnie na widok wyświetlonej strony.
- Chcę porozmawiać.
- Wiem, ale nie teraz i nie tutaj.
- Ale tato- krzyknęła podnosząc się z miejsca. Pablo przyglądał się jej ze zmarszczonym czołem. – Jesteś moim ojcem. Jedynym, jakiego mam, ale muszę poznać prawdę o przeszłości, która zaczęła rządzić moim życiem, aby mogła dalej żyć.
- Nie dziś Vicky Spotkamy się jutro wszystko ci wyjaśnię, ale na razie muszę przesłuchać aresztowanych.
- A za co?- Zainteresowała się Viktoria.
- Tajemnica zawodowa- odparł zaś blondynka prychnęła- Zmykaj do swojego narzeczonego, o którym też musimy porozmawiać. Mogłaś mi powiedzieć wcześniej a nie dowiaduje się od obcych, że będę nie długo wyprawiał wesele
- Jakie wesele? Tato skąd ci to przyszło do głowy?- Zapytała i po chwili uderzyła się otwartą dłonią w czoło- Uduszę Magika- rzuciła w stronę Pablo i wybiegła z gabinetu ojca z chęcią uduszenia blondyna gołymi rękoma.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:42:17 12-10-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:00:40 15-10-14    Temat postu:

Giń, dublu .

Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 14:09:13 15-10-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:02:12 15-10-14    Temat postu:

119. COSME

Tego dnia ojciec Juan modlił się szczególnie gorąco. Złożył ze sobą dłonie, oparł głowę na czubkach palców i szeptał słowa, które miały mu nieść pocieszenie i wskazać dalszą drogę. Nie na wiele mu się to jednak zdało, gdyż przed oczami wciąż przesuwały mu się obrazy jego zbrodni. Tak, dokładnie tak – zbrodni. Bo czymże innym było zatajenie tego, co wiedział? Można to było określić tylko w jeden sposób – współudział w przestępstwie. A Mitchell o swoich złych uczynkach opowiadać uwielbiał. Snuł opowieści, jak to pozbawił życia tą, czy inną osobę, tamtej zaś odebrał majątek bez mrugnięcia okiem, innej z kolei wydłubał oczy, siedząc przy własnym biurku i pilnując tylko, by spływająca krew nie zanieczyściła drogiego i eleganckiego dywanu.

- Boże, jesteś jedynym, któremu mogę wyznać swoje grzechy. Któremu mogę powierzyć wszystkie moje tajemnice. Błagam cię, daj mi siłę, abym był w stanie zmierzyć się z tym, co dla mnie przygotowałeś. Kiedy wybrałem podążanie duchową ścieżką życia, nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Z kim przyjdzie mi się spotkać i czyich spowiedzi wysłuchiwać. Ufam, że miałeś jakiś cel w tym, by kazać stanąć mi oko w oko z tym zbrodniarzem i dzielić z nim to, co mi wyznał. I co wyznać jeszcze zamierza. Nie pozwól, Boże, bym złamał tajemnicę spowiedzi, powstrzymaj jednakże Mitchella Zuluagę od czynienia zła, nawróć go na właściwą ścieżkę, wesprzyj mnie w tym zadaniu, bo ja sam, bez Ciebie, jestem zbyt słaby, by temu podołać...

Modlitwa tak bardzo go pochłonęła, że nie słyszał zbliżających się do konfesjonału, w którym siedział, kroków. Jakiś zakapturzony mężczyzna klęknął na stopniach i cicho rozpoczął spowiedź. Nie brzmiała ona jednak tak, jak zwyczajne wyznanie grzechów. Juan drgnął, gdyż słowa, jakie wypowiedział przybysz, były jakby odpowiedzią na jego błagania.

- Musisz coś z tym zrobić. On nie może doprowadzić do tego, co zamierza zrobić.

- Kto? – wymsknęło się księdzu, zaciskającemu palce na trzymanym w ręce różańcu.

- Dobrze wiesz, o kim mówię. Wszystko, co działo się do tej pory, było niczym. Pomagałem mu. Ale nie będę uczestniczyć w morderstwie dziecka! Jedź do Valle de Sombras, ostrzeż jego rodzinę. Chroń go! Zanim będzie za późno.

- Nie rozumiem...O jakim ty dziecku mówisz? Na litość boską, wyjaśnij mi to!

- Nie mam zbyt wiele czasu. – Dziwny człowiek rozejrzał się wokoło, czujnie, jakby wyczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo. - Znajdź chłopca. Zaopiekuj się nim. Jego dziadek nie zna prawdy, nikt nie zna, tylko matka. I ten, który chce go skrzywdzić.

- Przestań mówić zagadkami! – zniecierpliwił się duchowny. – Jak mam go pilnować, skoro...I kim jest ten, który chce skrzywdzić dzieciaka?

Juan wyczuł, że mężczyzna skrzywił się lekko w ciemności.

- Naprawdę się nie domyślasz? Mitchell Zuluaga chce zabić swojego prawnuka, wnuczka Cosme.

Nie było czasu na więcej pytań. Nieznajomy po wypowiedzeniu tych wiejących groźbą słów podniósł się z klęczek i szybkim krokiem opuścił kościół, pozostawiając przerażonego tym, co właśnie się dowiedział i spoczywającą na jego barkach odpowiedzialnością, duchownego.

Strużki potu spłynęły gęsiego z czoła księdza i zniknęły gdzieś na podłodze konfesjonału. Modlił się o znak, o ratunek dla siebie i wszystkich potencjalnych ofiar Zuluagi, a zamiast tego otrzymał kolejną porcję wątpliwości, kolejny problem, niewiedzę, co ma dalej czynić. Jeżeli nie zdradzi zaufania, jakim obdarzył go Bóg, kierując na drogę kapłaństwa, zginie niewinny chłopiec. Jeśli zaś zdecyduje się pojechać do miasteczka, sprzeniewierzy się wszystkiemu, w co wierzy i złamie wszelakie zasady, jakimi się do tej pory kierował. Wybór nie był prosty, a sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że równie dobrze mogła to być pułapka, jeden ze sprawdzianów, jakim zechciał przetestować go Mitchell. Bo niby dlaczego jeden z ludzi Zuluagi miałby przychodzić tutaj, do świątyni Pana i dzielić się tajemnicami swojego szefa? Czyżby któregoś z nich ruszyło sumienie? Jeden fakt przeoczył tej teorii – członkowie organizacji Mitchella sumienia po prostu nie mieli.

***

Orson Crespo był wyjątkiem od reguły. Do tej pory nigdy nie zawahał się przed wbiciem komuś noża pod żebra. Bez problemu rozprawiał się z każdym, kogo wyznaczył Zuluaga. A potem, kiedy już dostał się praktycznie na sam szczyt i został prawą ręką ojca Cosme, to on decydował, kto i w jaki sposób uśmierci przyszłą ofiarę knowań Mitchella. Z ręki Orsona – czy to ujmując rzecz dosłownie, czy biorąc również pod uwagę tych, których zabójstwa zlecił, straciło życie tak wiele osób, że miałby kłopoty z ich policzeniem. Tym razem jednak coś w głębi jego jestestwa zbuntowało się, kiedy zrozumiał, że szef ma zamiar skrzywdzić kilkunastoletniego dzieciaka i to tylko dlatego, że ten miał nieszczęście być jego prawnukiem. Owszem, Crespo rozumiał konieczność wymierzenia sprawiedliwości i zemsty na samym Cosme, a nawet na Nadii de La Cruz, czyli na córce pięćdziesięcioczterolatka, ale dlaczego wciągać w to wszystko i małego Miguela, który nawet nie wiedział, że posiada inną rodzinę niż ta, którą już znał? Na to nie mógł pozwolić. Udał się więc do ojca Juana i – ryzykując własnym życiem – wyznał duchownemu prawdę. Liczył, że ksiądz nie zawaha się i uczyni to, co słuszne.

Robił to również po części i dla siebie. Kto wie, może dzięki próbie uratowania malca uspokoi i własne sumienie, mocno nadszarpnięte po tym, jak nie zdołał pomóc własnemu synowi i w efekcie stracił go na zawsze...

***

Siła przekonywania Javiera Reverte była ogromna. Magik, przez cały czas obiecując Cosme, że przyniesie więcej szarlotki oraz, że – specjalnie dla starszego mężczyzny – nauczy się piec sernik, zaprowadził ofiarę pożaru z powrotem do sali, w czym wydatnie pomogła mu Nadia. Córka Zuluagi wyszła potem dość szybko, zdążyła jednakże czule uścisnąć ojca i po raz kolejny przysiąc mu, że będzie na siebie uważać. Syn Mitchella mruknął coś pod nosem na te obietnice, mając dziwne przeczucie, że wydarzy się coś złego. Zrzucił to jednak na barki własnego niezbyt dobrego humoru oraz tego, że rany, jakie odniósł w wyniku pożaru, naprawdę mu dokuczały. Być może i one miały świadomość tego, że stanie się coś strasznego...

Cosme zdjął z siebie szlafrok, zzuł kapcie i pozwolił Magikowi sobie pomóc i położyć się na łóżku.

- Mógłbym się zatrudnić jako pielęgniarz – zachichotał Javier. – Tylko co z moim marzeniem? – spoważniał na moment, jakby bał się, że utraci możliwość spełnienia go przez samo mówienie głośno na ten temat.

- Twoim marzeniem? – spytał zaciekawiony Cosme, chcąc choć na moment zapomnieć o rosnącym bólu. A poza tym był naprawdę ciekaw, o czym marzy pan Reverte.

- W zasadzie, to jednym z nich. Tym bardziej...możliwym do realizacji, chociaż tak samo nierealnym, jak i to drugie. Ale cóż...w przypadku pierwszego brakuje mi talentu, a w przypadku innego...- Magik zatrzymał się w pół słowa, zapatrzony w pobliską ścianę.

- Mów dalej – zachęcił go pacjent, poprawiając sobie poduszki i próbując nie wrzeszczeć z bólu.

- Sam nie wiem – odparł Javier. – Wciąż zadaję sobie to pytanie. Chyba tylko ona zna na to odpowiedź...

- Victoria, prawda? – Cosme był domyślny. - Nie układa wam się za dobrze?

- Nie, to nie to. Ona...jakby to powiedzieć...nie jest do końca świadoma tego, że jest moją narzeczoną.

Cosme zmrużył oczy, nie rozumiejąc przez moment, o czym właściwie mówi Javier, ale potem przypomniała mu się rozmowa z Arianą na podobny temat – również uczuć – i pojął, o co chodzi przyjacielowi Victorii. Równocześnie westchnął w duchu, zdając sobie sprawę, że córka Marii owszem, zostawiła mu bukiet kwiatów na stoliku – bo oczywiście go zauważył i domyślił się, od kogo one są – ale nie składając mu więcej ani jednej wizyty i nie zamieniając z nim ani jednego słowa po prostu podjęła decyzję i dała Zuluadze do zrozumienia, że nie chce już więcej u niego pracować. A przecież z radością zgodziłby się, żeby zamieszkała z nim i z Nadią w jednym domu, zdawał sobie przecież sprawę, że Ariana nie ma gdzie mieszkać. Zdarzyło się dokładnie to, czego się spodziewał. Jego była pracownica usłyszała historię o jego przeszłości, osądziła go surowo i odcięła całkowicie od szefa, ba, więcej, od Cosme po prostu, jako człowieka, zapewne uważając tak samo, jak większość mieszkańców Valle de Sombras – że był winien, że był mordercą, El Monstruo...I pewnie nic nie zmienił fakt, że Antonietta przecież żyła.

Przerwał smutne rozmyślania, wiedząc, że na nic one się zdadzą, a przyniosą tylko kolejne łzy, jeżeli się w porę nie zatrzyma. Poza tym Magik czekał na odpowiedź.

- Nie jest świadoma? To znaczy, że ona po prostu nie wie, że darzysz ją uczuciem? Nie powiedziałeś jej tego, prawda?

Reverte usiadł, a właściwie opadł na krzesło obok łóżka, wciąż wpatrując się w ścianę, jakby chciał ukryć twarz, obawiał się, co Zuluaga mógłby wyczytać na jego obliczu.

- Nie mogłem - odpowiedział cicho. - Ona nigdy tego nie zaakceptuje, nigdy mnie nie pokocha. Wiele razy dawałem jej do zrozumienia, co czuję, organizowałem pewne rzeczy, randki, a dla niej to były tylko przyjacielskie spotkania, rozmowy z dobrym kolegą, znajomym...I często, bardzo często złościła się na mnie, kiedy starałem się skierować rozmowę na właściwe tory. Dlatego w końcu przestałem i cieszę się każdym jej dotykiem, chociaż wiem, że nic więcej nie mogę od niej oczekiwać...

- Nie byłbym tego taki pewien. Wiesz, sądzę, że ona cię odrzuca, bo się boi. Albo nie pojęła, o co ci naprawdę chodzi – w co wątpię, bo widzę, jak ci się świecą oczy na samo wspomnienie jej imienia – albo obawia się czegoś. Nie wiem, może zaufania ci tak do końca? A może własnego serca, własnych uczuć? Dopuściłeś do siebie taką możliwość, że Vicky czuje to samo do ciebie, co ty do niej?

- Nie, nie! – zaprotestował gwałtownie Magik. – Nie chcę nawet próbować. Rozczarowanie byłoby zbyt bolesne.

- Jeżeli nie zapytasz wprost, nie wyznasz jej własnych uczuć, nigdy się nie dowiesz, jaka jest prawda. A co, jeżeli tracisz właśnie szansę na szczęście tylko dlatego, że z nią szczerze nie porozmawiasz?

- Boję się...- wyznał Javier. – Ty nie znasz Victorii. Nie chcę jej stracić, wolę już, żeby po prostu była blisko, niż zerwała ze mną całkowicie, niż odeszła z mojego życia i zostawiła mnie samego...Mamy coś wspólnego, wiesz? Oba jesteśmy tak naprawdę potwornie samotni...

- Nieprawda – zaprzeczył Zuluaga. – Ani ty nie jesteś, ani ja. Mam swoją córkę, odnalazłem ją na starość. Wciąż martwię się, obawiam, czy nie zniknie, czy ten piękny sen nie okaże się złudą, kolejnym krótkim, acz pięknym urojeniem, ale ona do mnie przychodzi, bierze mnie za rękę, troszczy o mnie, kocha...Tak samo ty. Masz Victorię. I nie, nie kręć głową. Nie znam jej, ale założę się, że bez ciebie nie wiedziałaby, co począć. Jesteś jej oddany tak samo, jak ja byłem...komuś, kiedyś, w przeszłości, nie widzisz poza nią świata. Ona jest twoim motorem napędowym, sensem istnienia. I gdzieś tam, coś w środku mówi mi, że jeżeli powiesz jej to wszystko, wyznasz szczerze, co czujesz, to ona odpowie ci tak samo, a właściwie zrobi to jej serce. Wiesz, ja w tobie widzę siebie, dawnego siebie. Kiedyś też tak kochałem. Całą duszą, sobą, ja w tamtym czasie nie istniałem, Cosme Zuluaga był tylko nazwiskiem na papierze, w dokumencie, jedyne, kim, a raczej czym wtedy byłem, to bytem, nędzną istotą wielbiącą ziemię, po której chodziła, całującym powietrze, którym oddychała. Moja historia skończyła się źle, nie pozwól, by z twoją stało się podobnie, tylko z innego powodu. Walcz, Javier. Zasługujesz na Victorię, mam tylko wątpliwości, czy ona zasługuje na ciebie, ale chcę wierzyć, że tak, że jej zachowanie wynika tylko ze strachu, albo z niewiedzy.

- Cosme...- Reverte nie był w stanie wykrztusić ani słowa, dopiero po chwili odzyskał głos. – Dlaczego to robisz?

- Bo cię lubię? – mrugnął do niego ojciec Nadii. – Przyniosłeś mi szarlotkę, Nadia chyba też obdarzyła cię sympatią, poza tym nie patrzysz na mnie jak na El Loco, tylko jak na człowieka. Już, już, nie pociągaj mi tu nosem, tylko pędź do Victorii. Ugotuj jej coś, jej ulubione danie, albo zaproś na obiad, cokolwiek. I nie zapomnij o szarlotce, bo jest pyszna.

- Krewetkowy szaszłyk – powiedział cicho Magik.

- Co?

- Jej ulubione danie. Ona kocha owoce morza – wyjaśnił, rozjaśniając się na samo wspomnienie i pomysł spędzenia z ukochaną cudownego wieczoru.

- Masz ułatwione zadanie. Wiesz, co lubi i prawdopodobnie umiesz to przygotować. A przynajmniej tak sądzę po tym, jak pieczesz. Javier, co ty tu jeszcze robisz? – zdumiał się żartobliwie Cosme.

Za moment Reverte już nie było w sali. Wyskoczył jak mały pocisk, wystrzelony z procy. Popędził przygotować danie i całą oprawę randki, gdzieś w przelocie wołając do Zuluagi, że przyniesie mu kilka krewetek.

- Zostaw je wszystkie dla dziewczyny! – odpowiedział mu ze śmiechem Cosme.

***

Sambor nie ustawał w próbach dotarcia do szpitala. Zajęło mu to mnóstwo czasu, bo zdecydowanie nie chciał być zauważonym, wobec czego musiał wydłużyć swoją drogę i kryć się za załamaniami budynków, ale w końcu mu się to udało. Na jego szczęście przed gmachem nie było zbyt wielu ludzi, dlatego mógł wślizgnąć się cicho do środka i rozejrzeć wokoło. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zapomniał o czymś bardzo ważnym – nie wiedział, w której sali znajdzie poszukiwanego przez niego człowieka. A przeszukiwać jednej po drugiej przecież nie mógł, wciąż mógł natknąć się na tą dziwkę.

Bóg był jednak tego dnia po jego stronie, gdyż jedna z pielęgniarek uznała, że czas już podać Zuluadze niezbędne lekarstwa i przekazała koleżance, że właśnie się tam udaje, wymieniając przy okazji numer pokoju, w którym pacjent się znajdował. Sambor śledził ją przez moment, potem odczekał, aż wyjdzie z sali i sam zamierzał wejść.

Przeliczył się jednak. Zorientował w ostatniej chwili, że Cosme nie jest sam. W środku był ktoś jeszcze.

Mężczyzna z podziemi El Miedo aż syknął z nienawiści i wściekłości, kiedy zdał sobie sprawę, kim jest gość Zuluagi. Sama Antonietta Boyer we własnej osobie.

- Wybacz mi, że nie mogłam wcześniej przyjść, ale Nacho potrzebował mnie do czegoś w ośrodku – ćwierkała. – Wiesz, nie chciałam tak tam po prostu siedzieć i nadużywać jego gościnności, dlatego też próbuję mu pomóc na różne sposoby. Tak sobie myślę, że moglibyśmy nawet wesprzeć finansowo Sancheza, zanim przeprowadzimy się do naszego domu, co ty na to, najdroższy?

Była narzeczona kompletnie zignorowała fakt, że pastylki jeszcze nie działają i oczy Cosme są szeroko rozszerzone z cierpienia i prób powstrzymywania krzyku.

- Kto ci powiedział...- wykrztusił Zuluaga, za wszelką cenę starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo go boli. -...że ja w ogóle chcę z tobą mieszkać?

- Jak to? – żachnęła się. – Przecież jesteśmy rodziną, czyż nie? Ty, ja i nasza córka...

- Jeżeli już, to „ty, nasza córka i ja” – poprawił ją. – Nie stawiaj się powyżej Nadii. Ona jest aniołem, w przeciwieństwie do ciebie. I od kiedy to my jesteśmy rodziną? Ona – owszem, ale ty? Odrzuciłaś moje oświadczyny, odrzuciłaś miłość, a teraz śmiesz nazywać się moją rodziną? Poza tym śmiem wątpić, że Ignacio do czegoś cię wykorzystał, do jakiejś pracy. Raz, że to do ciebie nie pasuje, dwa, Sanchez nigdy by cię o to nie poprosił, on lubi wszystko wykonywać sam. Najzwyczajniej w świecie nie miałeś ochoty do mnie przyjść, a jeżeli zapytam Nacho, on z pewnością potwierdzi, że to, co mówisz, jest nieprawdą. Więc bądź tak łaskawa i oszczędź sobie i nam tych bredni.

- Dobrze wiesz, dlaczego to zrobiłam! – uniosła się kobieta, starannie omijając zagrożenie, jakie niosłaby ze sobą konfrontacja z Sanchezem. – Grozili mi, po części i tobie, naszemu dziecku, więc jakie miałam wyjście? Pozwolić, aby któremuś z nas coś się stało, aby terroryści dorwali ciebie, albo nawet...

- Terroryści? – Cosme zmrużył oczy, czując, że coś mu się nie zgadza. – Z tego, co mi mówiłaś wcześniej, to był jeden przestępca, szef czegoś, który mordował...o Boże, już nawet nie pamiętam, tak bardzo ta twoja historia nie ma sensu.

- Ten człowiek był szefem grupy terrorystycznej – wycedziła Antonietta, naprędce wymyślając sensowne wyjaśnienie własnego błędu. – Zaczynam żałować, że w ogóle przyjechałam do Valle de Sombras, skoro tak mnie traktujesz! A zrobiłam to tylko dla ciebie...- rozpłakała się sztucznie.

Zuluaga nie przejął się tym wcale, fakt, że odzyskał córkę, uczynił go silniejszym i bardziej zdolnym do zniesienia jadu, jaki wyczuwał w Boyer.

- Jak dla mnie, możesz wracać tam, skąd przyszłaś. Już ci to chyba powiedziałem. A teraz wyjdź, o ile nie zauważyłaś, to jestem ciężko poparzony i właśnie otrzymałem szansę się przespać, bo lekarstwa wreszcie odnoszą skutek. Pewnie za jakąś godzinę znowu zacznę wyć z bólu – czego ty oczywiście nie zauważysz, zupełnie, jak przed chwilą – ale na razie chcę wykorzystać te kilkadziesiąt minut ulgi.

- Ależ, kochanie. Wiem, że zrobiłam źle, ale błagam cię o wybaczenie. Czy nie możemy po prostu rozpocząć nowego życia i...

Nachyliła się, starając się, by zapach jej perfum owionął Cosme i pocałowała go namiętnie w usta.

Zuluaga w pierwszej chwili chciał się wyrwać i zaprotestować, ale – po części kierowany lekarstwami, które otumaniały go z szybkością błyskawicy, a po części wspomnieniami i dawnym pragnieniem – oddał pocałunek. Antonietta uśmiechnęła się triumfująco i nie odrywała swoich warg od ust Zuluagi. A faktem było, że Cosme całował fantastycznie.

Zatracili się w tych pocałunkach, jakby nigdy nic się nie stało pomiędzy nimi, jedno miało w głowie tylko zemstę – i to nie własną – drugie zaś w sercu dawno zapomnianą, a teraz znów budzącą się do życia, miłość.

Sambor nie mógł już znieść tego widoku. Na moment oszalał, całkowicie zapomniał o tym, co sobie obiecał i co poprzysiągł swojemu zmarłemu bratu i jak burza wpadł do środka pomieszczenia z zamiarem wyciągnięcia stamtąd Antonietty nawet siłą i pokazania jej, co tak naprawdę jest warta. Skoczył na jej plecy, oderwał od zaskoczonego Zuluagi i z całej siły wymierzył policzek w twarz.

- Ty przebrzydła suko! Wynoś się stąd, wynoś, zamiast maltretować niewinnego człowieka, kolejną ofiarę twoich licznych zbrodni!

Cosme rozbudził się błyskawicznie, wyrwany z cudownego stanu, w którym nic go nie bolało, a całym światem były pocałunki ukochanej kobiety. Nie dostał jednak szansy wydobycia z siebie żadnego dźwięku, gdyż uprzedziła go Boyer, wrzeszcząc w stronę napastnika:

- To ty się wynoś! W ogóle jak śmiałeś tu przychodzić! Dręczyć mojego Cosme, skazywać go na takie wstrząsy!

- Jedynym wstrząsem, jaki przeżyje, będzie ten, gdy dowie się, kim naprawdę jesteś! A może już zapomniałaś, jak związałaś się z...

- Zamknij się! – Antonietta podskoczyła do Sambora i oddała mu policzek - wszystko po to, by nie wygadał się o jej relacjach ze starszym Zuluagą.

- Nie zrobię tego, wręcz przeciwnie, opowiem o każdej, nawet najdrobniejszej zbrodni i o tym, co zrobiłaś mojemu bratu, o tym, co...

- Chwileczkę – zdołał wtrącić się Zuluaga. – Kim pan, do cholery, jest i dlaczego napastuje pan moją żonę?

I w tym momencie przeraził się bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dlaczego nazwał ją żoną?! Przecież nie zamierzał się jej ponownie oświadczać, nigdy!

- Ja? – zaśmiał się sucho Sambor. – Jestem jedną z jej ofiar. A raczej był nią mój brat. Niech pan sobie wyobrazi, że Antonietta zatopiła go w betonie, z przyjemnością patrząc, jak chwyta ostatni dech powietrza i...

Ostatni dech powietrza. Ledwo tylko to wypowiedział, spojrzał na Cosme i opamiętał się w jednej chwili. Dotarło do niego, że – tym razem z jego winy – ktoś inny bierze właśnie finalny oddech. Ojciec Nadii nie był blady, jego twarz miała jeszcze jaśniejszy, bielszy kolor od tego, co popularnie określa się śmiertelną bladością.

Za moment nie było już niczego. Ani świstu powietrza w płucach nieszczęsnego Cosme, ani pocałunków z przeszłości, ani rad dla Javiera Reverte, ani tęsknoty za radością, jaką w jego życie wniosła Ariana, nie było też dotyku czułych ust Nadii na czole Zuluagi, cichej gry na fortepianie w El Miedo w towarzystwie kota o dźwięcznym imieniu El Gato, nie było nawet troski o Laurę Suarez i przepychanek z jej bratem, nie było nienawiści do Alejandro Barosso. Istniała tylko ciemność, ale ta głęboka, najgłębsza ze wszystkich, niosąca wieczne ukojenie, Śmierć o długich palcach, wyciągająca swoje łapska po Cosme, pieszcząca cicho jego wargi jedynymi w swoim rodzaju pocałunkami...

***

Nadia. Jej obraz. Tylko to widział w gasnącym umyśle. Tylko jej słowa słyszał, nim przyszedł po niego mrok, tylko one dźwięczały mu w umyśle do końca. „Nie odejdę, nie martw się.”. „Ale jeżeli chcesz...ja bardzo tego pragnę...to może moglibyśmy tam razem zamieszkać?”. „Jesteś moim ojcem, moim kochanym tatusiem...Będziemy się sobą wzajemnie opiekować, troszczyć o siebie.”. „Ja chcę cię po prostu jak najlepiej poznać i nadrobić stracony czas. Tak bardzo mi tego brakowało w dzieciństwie… Ciebie mi brakowało…”.

„Ciebie mi brakowało”. Czy miał pozwolić, żeby znowu jej go zabrakło? Czy miał dać się pokonać własnemu sercu tylko dlatego, że jakiś obcy mężczyzna wykrzyczał dziwaczne – prawdziwe, lub nie – oskarżenia w kierunku tej, do której już nic nie czuł? Czy miał opuścić własną córkę – znowu? Tym razem już na zawsze?

Nie.

Cosme Zuluaga, nie zdając sobie sprawy, ile czasu upłynęło, odkąd przeraźliwy ból przeszył mu klatkę piersiową, nie wiedząc kompletnie niczego, co wydarzyło się potem, nie mając nawet świadomości tego, że przetrwał zawał jedynie czystą siłą woli i miłością do córki, otworzył oczy i wyrzekł chrapliwie jedno tylko imię:

- Nadia...

Po czym ponownie zamknął powieki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:07:24 15-10-14    Temat postu:

120. CHRISTIAN

Leżał wyciągnięty na pryczy z dłońmi założonymi za głowę i zamkniętymi oczami. Potrzebował snu i odpoczynku, jak powietrza. Miejsce, w którym się teraz znajdował nie było wprawdzie pięciogwiazdkowym hotelem, ale po ostatnich niewygodach, jakich doświadczył w opuszczonej fabryce, nawet twarda, więzienna prycza zdawała się być luksusowym łóżkiem. Gdyby jeszcze mógł się odświeżyć, byłoby niemal idealnie, ale na takie cuda nie liczył.
Kiedy usłyszał stukot kroków w korytarzu i pobrzękiwanie kluczy, uniósł się nieznacznie, podpierając się na łokciach i z zaciekawieniem spoglądając w korytarz.
– Puszczaj mnie! – zirytowany, kipiący wściekłością głos jakiejś kobiety dobiegł do jego uszu, a zaraz potem jego oczom ukazał się umundurowany funkcjonariusz, prowadzący do celi naprzeciwko wysoką, zgrabną brunetkę. – Nie pozwolę się traktować jak jakiś pospolity przestępca!
– Złotko – upomniał podstarzały, nieco obleśny funkcjonariusz, otwierając celę i niezbyt delikatnie wpychając kobietę do środka. – Dla własnego dobra, nie podskakuj. Nie osiągniesz nic krzykiem i obelgami – zakończył, przekręcając klucz, po czym oddalił się w tę samą stronę, z której przybył wraz z kobietą.
– Chcę rozmawiać z adwokatem! – krzyknęła zanim, łapiąc się za kraty i wsuwając twarz między metalowe pręty. – Słyszy pan? Mam prawo do telefonu!
– Daj spokój, Nadia – mruknął Christian, siadając na pryczy i opierając się przedramionami o kolana. Choć ich cele dzielił korytarz, szybko udało mu się pochwycić jej spojrzenie. – W tej nędznej dziurze jedyne prawo, jakiego się przestrzega, to prawo stanowione przez starego Barosso i jego synów.
– Christian? Co ty tu robisz? – spytała zaskoczona, wpatrując się w jego zmęczoną twarz.
– Najwyraźniej to samo co ty – odparł, wstając z pryczy i wsunąwszy dłonie w kieszenie spodni, podszedł do krat, a na jego ustach błąkał się cyniczny uśmieszek. – Komu podpadłaś?
– Nic nie wiesz? Nie odsłuchałeś mojej wiadomości? – spytała z powątpiewaniem, a gdy pokręcił przecząco głową, westchnęła i przeczesała palcami gęste, ciemne włosy. – Może to i lepiej – powiedziała bardziej do siebie niż do niego, unikając jego spojrzenia. – Nie było to zbyt mądre posunięcie z mojej strony – przyznała cicho, chowając twarz za kurtyną gęstych, ciemnych włosów – ale chyba publicznie wypowiedziałam wojnę tej popieprzonej rodzince i teraz najwyraźniej za to płacę. Ten kretyn, Alejandro, mnie oskarżył.
– Bo któż by inny –Christian zaśmiał się gorzko, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Ty też wylądowałeś tu przez niego? Przez tą akcję w gabinecie – skojarzyła szybko Nadia, przenosząc wzrok na Suareza, który tylko skinął, twierdząco głową. – Nie wyglądasz najlepiej, wiesz? – zmieniła temat, przyglądając mu się uważnie.
Christian przewrócił oczami i uśmiechnął się półgębkiem.
– Już to dzisiaj słyszałem. Nie martw się – dodał po chwili, gdy Nadia usiadła na podłodze, tuż przy kratach, opierając się plecami o ścianę i zrobiła głęboki wdech. – Nie mogą nas tu trzymać w nieskończoność. Nie mają żadnych dowodów.
– Mówisz, jakbyś nie znał Barosso – powiedziała cicho brunetka, odchylając głowę do tyłu i wpatrując się w sufit swojej celi, z którego odpadał tynk. – Nawet jeśli nie ma żadnych dowodów, to oni sobie je stworzą.
– Nie bądź taką pesymistką – upomniał.
Nadia zmarszczyła czoło i spojrzała w jego stronę, pochwytując spojrzenie jego zielonych, błyszczących tęczówek.
– Szklanka jest zawsze do połowy pełna – zaśmiał się.
– Zdajesz sobie sprawę, że twój humor jest wprost nieproporcjonalny do tego jak wyglądasz i w jakiej sytuacji się teraz znajdujesz? – zagadnęła, starając się być poważną, ale dobry humor Suareza szybko się jej udzielił. – Ciekawa jestem czy twoja dziewczyna bawi się teraz równie dobrze jak ty.
Christian wzruszył ramionami i wyszczerzył się jak dzieciak, nie zamierzając w żaden sposób komentować uwagi na temat „swojej” dziewczyny, a już zwłaszcza po tym, co zaszło między nimi w fabryce.
– Wiesz, że Miguel dopytywał o ciebie? Bardzo się przejął tym, co stało się przed ośrodkiem. A w ogóle jak ty się czujesz?
– Pomijając to, gdzie teraz jestem, całkiem nieźle, chociaż, nie czarujmy się, bywało lepiej – odparła, uśmiechając się kwaśno i odwracając od niego wzrok, by ukryć cisnące się do oczu łzy. Po raz kolejny przeklęła w duchu swoją głupotę. Jej syn martwił się o nią, a ona, zaślepiona chęcią zemsty, bezmyślnie naraziła jego, swojego ojca i siebie, rozpoczynając nierówną i z góry skazaną na porażkę, potyczkę z Barosso. – Rozmawiałam z Miguelem kilka godzin przed tym, jak mnie aresztowano i chyba udało mi się go nieco uspokoić – wysiliła się na krótki, prawie niedostrzegalny uśmiech. – Obiecałam, że wrócę jutro, ale w obecnej sytuacji…
Zamilkła, smutniejąc jak na zawołanie. Christian nie spuszczał z niej swojego przenikliwego wzroku. Nie zamierzał jednak o nic pytać. Bynajmniej nie była to jego sprawa, a Nadia nie wyglądała na kogoś, kto ma nieczyste zamiary.
– Jutro już nas tu nie będzie – Suarez uśmiechnął się łobuzersko, podpierając ścianę plecami.
– Planujesz jakąś spektakularną ucieczkę? – wdowa de la Cruz szybko pochwyciła jego spojrzenie. – Mogłoby być ciekawie, tylko zastanawiam się, co na to detektyw Diaz? – zaśmiała się słodko, kręcąc przy tym zabawnie nosem.
– Nim się nie przejmuj. To tylko… pies, w dodatku mało udolny – Christian postanowił za wszelką cenę rozładować napięcie, które wyraźnie wyczuwał w barwie głosu swojej towarzyszki niedoli. – Jakoś go obejdziemy – zaśmiał się perliście, czym rozbawił córkę Zuluagi. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział przecież, że nie mogą ich tu trzymać w nieskończoność, bo choć macki Barosso sięgały daleko i były bardzo lepkie, to żaden prokurator, choćby siedział u nich głęboko w kieszeni, nie podpisze się pod aktem oskarżenia, opierającym się w zasadzie na samych poszlakach i sfabrykowanych dowodach. – Nie wiesz jak się czuje Cosme? – zagadnął po chwili. – Martwię się o niego. Z jego sercem nie było ostatnio najlepiej, a teraz, gdy spłonęło El Miedo…
– Z sercem? – Nadia zmarszczyła czoło i zrobiła głęboki wdech, wpatrując się w Christiana ze łzami w oczach. Nie miała pojęcia, że jej ojciec ma problemy z sercem. Gdy Suarez pokrótce streścił jej przebieg swojego pierwszego spotkania z Zuluagą, po którym Nacho musiał zaaplikować dawnemu przyjacielowi odpowiednie leki i późniejsze wydarzenia, które za każdym razem mocniej odbijały się na zdrowiu Cosme, po policzkach Nadii spłynęły łzy.
– Jeśli on się dowie, że tu jestem… – wyszeptała, opierając łokcie o kolana i ukrywając twarz w dłoniach…

* * *

Szybkim ruchem, przygładził, idealnie zaczesane do tyłu ciemne, gęste włosy i uśmiechnął się lekko do swojego odbicia w lustrze. Gdy kątem oka dostrzegł, że dłoń jego żony wyłoniła się z kabiny prysznicowej, by sięgnąć po ręcznik, odwrócił się za siebie i oparł biodrami o marmurowy blat, zaciskając palce na jego krawędzi.
– Mam piękną żonę – powiedział, gdy wszyła z kabiny, pożądliwym spojrzeniem lustrując jej zgrabną sylwetkę, owiniętą ciasno frotowym ręcznikiem, który zasłaniał jej aksamitne ciało ledwie do połowy uda.
– Tylko na papierze – przypomniała chłodnym, opanowanym tonem, pochwytując jego spojrzenie, jakby nie robiło na niego żadnego wrażenia to, że stał przed nią taki władczy i cholernie przystojny, wgapiając się w nią rozpalonym spojrzeniem.
– I do tego twardo stąpającą po ziemi – dodał, uśmiechając się tajemniczo i nie spuszczając wzroku z jej oczu, powoli zmniejszył dzielącą ich odległość. Kobieta westchnęła cicho i sięgnęła po mniejszy ręcznik, w który szybko zawinęła mokre włosy. Kiedy ponownie spojrzała na bruneta, stał już zaledwie kilka centymetrów od niej, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie eleganckich spodni, które ciasno opinały jego biodra.
– Coś się stało czy po prostu postanowiłeś się bezkarnie pogapić? – spytała zirytowana, wlepiając spojrzenie w jego błyszczące rozbawieniem oczy i zaplatając dłonie na piersiach.
Mężczyzna wzruszył ramionami, a czarujący uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Dzwonił mój informator. Wygląda na to, że zaczynamy przedstawienie, Kwiatuszku – odparł swobodnie. Kobieta zmarszczyła czoło, przypatrując mu się podejrzliwie. Miała ochotę zapytać o konkrety, ale znała go już trochę i wiedziała, że i tak niczego jej teraz nie zdradzi. Przygryzła policzek od środka i poprawiła węzeł jego krawata, skupiając na tym całą swoją uwagę. – Kwiatuszku? – zaniepokoił się, wsuwając palec wskazujący pod jej brodę i zmuszając, by spojrzała mu w oczy. – Nie wyglądasz na zachwyconą – zauważył. – Chcesz się wycofać?
Pokręciła przecząco głową i wzruszyła ramionami, starając się uśmiechnąć, ale wyszedł jej z tego tylko jakiś dziwny grymas.
– Po prostu myślałam, że mamy trochę więcej czasu.
Mężczyzna zaśmiał się, trącając ją zaczepnie palcem wskazującym w czubek nosa.
– Pamiętaj, że to my rozdajemy karty w tej grze…

* * *

– Suarez! – krzyknął umundurowany funkcjonariusz, miarowym krokiem zmierzając w stronę jego celi. – Idziemy. Ręce – wydawał krótkie instrukcje, a Christian posłusznie wykonywał jego polecania. Wyciągnął dłonie przed siebie i pozwolił założyć sobie kajdanki. Kiedy wyszedł z celi, spojrzał na Nadię i uśmiechnął się łobuzersko, mrugając do niej z rozbawieniem, choć w jego obecnej sytuacji nie powinno mu być do śmiechu. Nie chciał jej zostawiać samej, zwłaszcza po tym, co od niej usłyszał, ale z drugiej strony powierzyła mu swój sekret, prosząc o pomoc, a on poczuł, że nie może jej zawieźć. Jeśli pojawił się choć cień szansy, by opuścić to miejsce, to musiał ją wykorzystać i dotrzymać złożonej Nadii obietnicy.
Kiedy funkcjonariusz otworzył drzwi do pokoju przesłuchań, w środku czekał już Pablo Diaz.
– Siadaj – polecił służbowym tonem blondyn, gdy mundurowy, zostawił ich samych, zamykając za sobą drzwi. Christian zmarszczył czoło i spojrzał mu prosto w oczy.
– Dowiem się w końcu co tu robię? – spytał. Diaz jednak najwyraźniej postanowił nie wdawać się z nim w dyskusje i milczał uparcie, świdrując go jedynie przenikliwym spojrzeniem.
Kto pierwszy pęknie, pomyślał Christian i uśmiechnął się półgębkiem. Zbyt dobrze znał wszystkie te policyjne sztuczki, by dać się wkręcić. Jeśli Diaz sądził, że uda mu się w jakikolwiek sposób podpuścić go czy zmusić do mówienia, to mylił się, a Christian nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Odchylił się wygodnie na oparcie swojego krzesła i ciągle wpatrując się w błękitne oczy Diaza, zaczął miarowo bębnić palcami o blat stojącego między nimi stolika.
Sekundy wlokły się niemiłosiernie, powoli przechodząc w minuty, a żaden z nich nie zamierzał rezygnować z przyjętej przez siebie strategii na to spotkanie. Siedzieli więc w bezruchu, tocząc niezwykle pasjonujący pojedynek na spojrzenia i dopiero gdy drzwi pokoju przesłuchań otworzyły się z rozmachem i pojawił się w nich młody, wypacykowany brunet, Diaz zerwał się ze swojego miejsca tak gwałtownie, że krzesło, na którym siedział, z hukiem upadło na podłogę.
– Kim pan jest, co pan tu robi i kto, do jasnej cholery, pozwolił tu panu wejść? – na jednym oddechu wycedził z siebie standardowy zestaw pytań przewidziany na taką właśnie okoliczność.
– [link widoczny dla zalogowanych], adwokat pana Suareza – odparł brunet, uśmiechając się sztucznie. Christian był nie mniej zaskoczony niż Diaz, ale nie dał po sobie zupełnie niczego poznać, w przeciwieństwie do detektywa, któremu w jednej sekundzie krew odpłynęła z twarzy. – Czy panu Suarezowi oficjalnie przedstawiono jakiekolwiek zarzuty? – zapytał Rezende, nie spuszczając wzroku z Pabla.
– Nie – wycedził przez zęby Diaz. – Ale pan Suarez ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości…
– Czyżby? – wszedł mu w zdanie mecenas. – A czy dostał jakiekolwiek wezwanie do stawienia się tym przybytku w celu złożenia wyjaśnień?
Diaz zacisnął nerwowo szczęki, oddychając coraz ciężej. Przeczesał jasne, przydługie włosy palcami i zaklął pod nosem.
– Skoro nie było wezwania – kontynuował swoją tyradę Rezende – to w żadnym wypadku nie można mówić, że pan Suarez się ukrywał. Mógł być gdziekolwiek mu się podobało, bo nie wiedział o niczym, a wy nie mieliście żadnego prawa, by go aresztować, tym bardziej, że z tego co wiem, jedynym dowodem w sprawie są na ten moment zeznania pana Barosso, prawda? A, przepraszam! – dodał po chwili z teatralnym przejęciem, przykładając palec wskazujący do ust, jakby się nad czymś zastanawiał. – Jest jeszcze broń z odciskami palców pana Suareza, tak? – zagadnął, spoglądając na Diaza i w zamyśleniu gładząc dłonią swoją brodę, pokrytą kilkudniowym zarostem. – Ale czyż na tej samej broni nie ma przypadkiem odcisków palców samego pana Barosso? I czy przypadkiem ta broń nie jest zarejestrowana właśnie na pana Alejandra? Poza tym tak się składa, że dysponuję nagraniem z monitoringu firmy, którego istnienie pan Barosso, jak się domyślam, przemilczał – Rezende kontynuował swoje przedstawienie, rozkręcając się coraz bardziej z każdym wypowiadanym słowem, a Christian nie mógł oderwać oczu od kipiącego z wściekłości Diaza i powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. – Mamy też świadków, którzy z pewnością nie potwierdzą zeznań pana Barosso, a co najwyżej ich zeznania mogą sprawić, że wkrótce to on będzie siedział na miejscu pana Suareza więc wydaje mi się, detektywie, że czym prędzej powinien pan zwolnić mojego klienta. No chyba, że mam przygotować pozew o odszkodowanie za bezpodstawne zatrzymanie, a przy okazji również skargę na działalność tutejszej policji do pana bezpośrednich przełożonych.
– Pan mi grozi? – fuknął wściekle Diaz i pochyliwszy się nad stolikiem, oparł dłonie o blat i spojrzał mecenasowi prosto w oczy.
– Ależ skąd, detektywie, nie śmiałbym. Przedstawiam tylko fakty, które pan najwyraźniej przeoczył – odparł łagodnie Rezende, uśmiechając się przymilnie. Pablo przywołał mundurowego funkcjonariusza, któremu polecił rozkuć Suareza. – Jest pan wolny – mruknął pod nosem, kątem oka zerkając na Christiana. – Na razie – dodał, kierując się do drzwi, ale gdy stał już w progu, mecenas Rezende ponownie zabrał głos.
– Proponuję też, by rozważył pan zasadność przetrzymywania w areszcie pani Nadii de la Cruz – powiedział, a Pablo Diaz zastygł w bezruchu na te słowa. – Jak domniemywam jej również nie postawiono żadnych zarzutów i nie zebrano żadnych dowodów poza zeznaniami pana Barosso. Została aresztowana w taki sam bezprawny sposób jak pan Suarez. Idę też o zakład, że żaden z pańskich ludzi, a być może nawet pan we własnej osobie, nie zadał sobie trudu, by odczytać im ich prawa. Mylę się?
Diaz zacisnął dłonie w pięści i szybkim krokiem opuścił pokój przesłuchań bez słowa, wyżywając się po drodze na bogu ducha winnym funkcjonariuszu.
– Niezłe przedstawienie – stwierdził Christian, kiedy zostali z mecenasem sami. Rezende szybko pochwycił jego spojrzenie i uśmiechnął się sztucznie, w wyćwiczony przez lata sposób, zarezerwowany wyłącznie na użytek służbowy. – Nacho pana przysłał? – spytał Suarez.
– Nacho? – brunet zmarszczył czoło, poluzowując krawat i odpinając guzik śnieżnobiałej koszuli pod szyją.
– Ignacio Sanchez – wyjaśnił Christian, a gdy Mauricio przecząco pokręcił głową, spojrzał na niego podejrzliwie. – Więc skąd się pan tu wziął?
– Powiedzmy, że mamy wspólnego wroga – odparł – a przecież nic tak nie jednoczy ludzi jak wspólny wróg, prawda?
Christian zmierzył go uważnym spojrzeniem.
– Nie obraź się… jak ci tam? – zapytał, pocierając kark w zakłopotaniu.
– Mauricio Rezende – odparł brunet bez cienia irytacji.
– Więc nie obraź się, Mauricio, ale nie zamierzam brać udziału w żadnych gierkach. Jestem ci naprawdę wdzięczny za pomoc, ale mam wystarczająco dużo własnych problemów.
– Myślę, że sporą część z nich możemy rozwiązać bardzo szybko – rzucił enigmatycznie Rezende. – Ale chyba nie będziemy o tym rozmawiać tutaj? Chodźmy stąd, nim Diaz wpadnie na jakiś kolejny genialny pomysł, albo przybiegnie tu razem z Barosso. – Christian skinął głową na zgodę. – Dopilnuję jeszcze, by pani de la Cruz również opuściła areszt i spotkamy się na zewnątrz.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 18:37:21 16-10-14, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:08:24 15-10-14    Temat postu:

dubel przebrzydły

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 22:33:46 15-10-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:26:19 17-10-14    Temat postu:

121. LIA

Od kilku minut w upartym milczeniu siedziała obok Nacho w jego samochodzie. Po tym jak detektyw Diaz aresztował Christiana, od razu zadzwoniła do Sancheza, a teraz oboje zmierzali w kierunku komisariatu, a jej się zdawało, że to złośliwe wehikuł toczy się, a nie jedzie. Zagryzła nerwowo policzek od środka, wpatrując się beznamiętnie w mijane pod drodze budynki. Kiedy w końcu jej mentor zaparkował przed gmachem policji, wyskoczyła gwałtownie na zewnątrz, zapominając na chwilę o kontuzji kręgosłupa. Szybko i okrutnie jednak ból o sobie przypomniał, przeszywając jej ciało w nieznośnej torturze. Skrzywiła się i przymknęła powieki, gdy w oczach stanęły jej łzy. Zacisnęła kurczowo dłoń na drzwiach samochodu i zrobiła kilka głębokich wdechów. Jej wzrok mimowolnie powędrował w stronę wejścia na komisariat, z którego swobodnym krokiem wyłonił się Suarez. Przystanął u szczytu schodów z dłońmi wsuniętymi w kieszenie jeansów i przymykając oczy zaciągnął się świeżym powietrzem. Po chwili jednak jego usta rozciągnęły się w aroganckim uśmiechu, kiedy dostrzegł Ignacio i Lię stojących przy samochodzie. Ruszył w ich kierunku, a Lia zatrzasnęła drzwi auta i oparła się o nie plecami, oddychając z ulgą. Przeczesała włosy palcami i pokręciła głową z niedowierzaniem widząc zadowoloną minę Christiana, który na krótką chwilę wyłowił jej spojrzenie. Nie mogła zrozumieć, jak po tym wszystkim co się stało, po przebywaniu w fabryce i aresztowaniu, on potrafił zachowywać się jak beztroskie dziecko, którego jedynym zmartwieniem jest przekonanie mamy, by pozwoliła mu zjeść ciastko przed obiadem.
- Coś ty znowu nawywijał chłopaku? – spytał Sanchez karcącym tonem, kiedy Christian znalazł się na tyle blisko by móc go usłyszeć. Suarez wzruszył nonszalancko ramionami jak, gdyby nigdy nic i uśmiechnął się luzacko.
- To nieporozumienie – rzucił krótko, starając się jednocześnie by brzmiało to beztrosko, ale Ignacio spojrzał na niego podejrzliwie mrużąc oczy – a Diaz to nieudolny glina, który powinien pomyśleć o innej robocie, bo do bycia psem, zupełnie się nie nadaje – mruknął z kwaśnym uśmiechem, pocierając obolały wciąż kark. Ignacio prychnął pod nosem na te słowa i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Najważniejsze, że Cię wypuścili – wtrąciła cicho Lia, ściągając na siebie przenikliwe kocie spojrzenie Christiana. Umknęła szybko wzrokiem, zaciskając zęby i krzywiąc się lekko z bólu dochodzącego z pleców. Za wszelką cenę nie chciała dać po sobie poznać, że cierpiała z każdą minutą coraz bardziej.
- Miałem fart, bo pojawił się jakiś papuga, ostro cięty na Diaza i szybko zamknął mu gębę – wyjaśnił uśmiechając się lekko i zerkając przelotnie na Lię, która w jego mniemaniu wyglądała coraz gorzej, pomijając fakt, że była blada jak kreda. Zanim jednak zdążył się odezwać, rozdzwonił się telefon Ignacio, który posłał im tylko przepraszające spojrzenie i odszedł na stronę przystawiając aparat do ucha. Lia odprowadziła go wzrokiem, po czym odwróciła głowę wbijając spojrzenie gdzieś ponad ramieniem Christiana.
- To ten? – spytała kiwając głową. Zmarszczyła brwi, przyglądając się uważnie, zmierzającemu w ich stronę ciemnowłosemu mężczyźnie. Niemal natychmiast rozpoznała w nim człowieka, który pomógł jej kilka dni temu i odwiózł do szpitala. Christian odwrócił się przez ramię i skinął lekko głową w odpowiedzi. Zmierzyła mecenasa uważnym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na twarzy, która nie zdradzała nic ponad profesjonalizm, wypracowaną obojętność i chłód bijący z ciemnych oczu.
- Niewiarygodne – odezwała się cicho, kiedy prawnik do nich podszedł i zatrzymał wzrok na blondynce. Uśmiechnął się sztucznie i skinął jej uprzejmie głową.
- Tym razem spotykamy się w przyjemniejszych okolicznościach – zauważył słusznie, a Lia skinęła głową i spojrzała na Christiana, który przyglądał się tej wymianie zdań z uniesioną pytająco brwią i konsternacją wymalowaną na przystojnej twarzy.
- Nie da się ukryć – odparła – nie miałam okazji podziękować panie…… – urwała patrząc na niego wyczekująco.
- Mauricio Rezende – przedstawił się wyciągając rękę i wykrzywiając usta w słabym uśmiechu.
- Lia Blanco – odparła ściskając jego szorstką dłoń – i jeszcze raz dziękuję – dodała uśmiechając się łagodnie, po czym ostrożnie oparła się znów plecami o drzwi samochodu.
- Spotkaliście się już? – podjął po chwili Christian wsuwając dłonie do kieszeni jeansów i patrząc podejrzliwie raz na jedno raz na drugie.
- Pan Rezende pomógł mi po wypadku i zawiózł do szpitala – wyjaśniła Lia pochwytując błyszczące spojrzenie Christiana, który bacznie ją obserwował – zatrzymał się pan na dłużej w Valle de Sombras? – zwróciła się znów do mecenasa, przyglądając mu się uważnie.
- Właśnie przyjechałem tu z żoną i myślę, że zostanę na dłużej – wytłumaczył beznamiętnym tonem, a Lia skinęła głową ze zrozumieniem, choć wydawało jej się dość nietypowe, że człowiek pokroju Mauricio Rezende ma zamiar pracować w takiej dziurze. Wyglądał raczej jak ktoś żywcem wyciągnięty z wielkiego miasta, z ogromnym apartamentem na najwyższym piętrze, snobistycznego wieżowca i wypasionym wozem w garażu. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób. Tym bardziej, że w tej chwili uparcie próbowała przypomnieć sobie twarz drobnej blondynki, która tamtego dnia mu towarzyszyła. Ciągle miała nieodparte wrażenie, że dobrze ją zna, do tego te jej oczy….. wydawały się takie znajome, ale nie potrafiła w żaden sposób połączyć tego spojrzenia z żadną znajomą buzią. Była zbyt zamroczona po wypadku, by móc cokolwiek wychwycić w zakamarkach pamięci.
Niespodziewanie ciszę między nimi przerwał zmierzający do nich Ignacio.
- Przepraszam was, ale musiałem odebrać – uśmiechnął się niewyraźnie i schował telefon do kieszeni eleganckich spodni. Lia zmarszczyła brwi i ujęła jego dłoń.
- Wszystko w porządku? – spytała zatroskana wpatrując się w niego bystrymi sarnimi oczami. Skinął głową i pocałował ją w czoło uspokajająco, ale ona nie była głupia i nie dała się tak łatwo zwieść. Zajrzała mu w twarz z uniesioną brwią, stanowczo ponaglając go spojrzeniem. Westchnął ciężko.
- Dzwonił urzędnik w sprawie ośrodka, muszę się z nim spotkać – wyjaśnił przesuwając dłonią po ciemnych włosach.
- Ten sam, który dzwonił ostatnio? – spytał Christian marszcząc brwi i przypominając sobie rozmowę telefoniczną, jaką kilka dni temu, przy nim przeprowadziła Lia. Tak jak ona wtedy, tak teraz Nacho nie brzmiał zbyt optymistycznie. Sanchez skinął głową, a Lia skrzywiła się cierpko pocierając dłonią kark i wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Christianem.
- Nie chciałbym się wtrącać, ale wydaje mi się, że mógłbym pomóc – odezwał się w końcu Mauricio, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie, a kiedy napotkał zdezorientowane spojrzenie Ignacio, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki swoją wizytówkę i wręczył mu ją – mecenas Mauricio Rezende – przedstawił się, a Ignacio uśmiechnął się uprzejmie i zdecydowanie uścisnął jego wyciągniętą dłoń.
- Ignacio Sanchez – odparł zerkając na biały kartonik trzymany w ręce – zajmuje się pan takimi sprawami? – spytał wpatrując się badawczo w oczy prawnika. Mauricio uśmiechnął się tajemniczo.
- Zajmuję się sprawami, które tego wymagają – odparł enigmatycznie – jeśli nie ma pan nic przeciwko, możemy się spotkać, chociażby jutro. Przedstawi mi pan jak wygląda sytuacja, a ja zobaczę, co da się zrobić – zaproponował, uśmiechając się zachęcająco. Ignacio zapatrzył się na wizytówkę, którą trzymał w dłoni jakby się nad czymś zastanawiał, w końcu skinął głową na zgodę.
- W porządku, dziękuję.
- Podziękuje pan jak uda mi się coś zdziałać – odparł, po czym zwrócił się do Christiana i jemu również wręczył swoją wizytówkę – a pan panie Suarez, niech do mnie zadzwoni – dodał znacząco spoglądając mu w oczy, przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, po czym Mauricio wyciągnął dłoń by się pożegnać – do zobaczenia – rzucił ściskając zdecydowanie rękę najpierw Christiana, a później Ignacio. Skinął Lii uprzejmie głową, a po chwili już go nie było.
- Dobra dzieciaki jedziemy do szpitala, musi was oboje zobaczyć lekarz – zauważył słusznie Nacho, spoglądając na Christiana i Lię zatroskanym wzrokiem. Dziewczyna całkowicie wyczerpana ostatnimi godzinami i nieustającym, mocno doskwierającym bólem, potulnie skinęła głową. Zerknęła przelotnie na Christiana, który wcale nie wyglądał lepiej niż ona. Uśmiechnęła się blado, kiedy wciąż świdrował ją zaniepokojonym spojrzeniem – wsiadajcie – polecił Sanchez kiwając w stronę samochodu i cała trójka zapakowała się bez słowa do środka.
Kilka minut później, z coraz większym trudem robiąc kolejne kroki, Lia weszła na izbę przyjęć. Zacisnęła zęby i słysząc kroczących za jej plecami Christiana i Ignacio, starała się z całej siły, nie pokazać, jak fatalnie się czuje. Nie rozumiała co się działo, bo jeszcze rano wszystko było lepiej niż wczoraj i miała nadzieję, że ból w końcu odstąpi, a teraz? Przełknęła powoli ślinę i zamrugała energicznie kiedy w jej oczach zalśniły łzy. Wtedy dostrzegła idących korytarzem Margaritę i Leo. Niemal jęknęła na ten widok i wywróciła oczami. Leo przystanął w pół kroku, kiedy jego wzrok padł na zaginionego przyjaciela.
- Christian? – odezwał się jakby przez chwilę niedowierzając w to co widzi, ale w końcu wyszczerzył się jak dzieciak i zamknął Suareza w kumpelskim, niedźwiedzim uścisku – no i zguba się znalazła – zażartował klepiąc go w ramię.
- Też się cieszę, że cię widzę – odparł Christian z beztroskim uśmiechem.
- A nie mówiłem, że na pewno nic mu nie jest i sam się znajdzie? – powiedział rozbawiony Leo niepewnie spoglądając na Lię.
- Znalazł się? – fuknęła Lia mierząc Leo gniewnym spojrzeniem - sam się znalazł? – łypnęła na niego wściekle, a Leo uśmiechnął się niewyraźnie i potarł kark w zakłopotaniu – gdzie masz telefon? – spytała mrożąc Sancheza lodowatym spojrzeniem. Zmarszczył brwi i sięgnął do kieszeni spodni wyciągając komórkę i uśmiechając się głupkowato.
- Ręce mi opadają do samej ziemi, przy tobie Leo – jęknęła patrząc na niego z rezygnacją. Leo odchrząknął, zerkając na nią niepewnie i jednocześnie sprawdzając ilość połączeń od niej i odczytując wiadomość jaką mu wysłała kilka godzin temu. Uśmiechnął się półgębkiem i przesunął wzrokiem po zgromadzonych.
- Byłem…. – zaczął wskazując na stojącą w milczeniu, obok niego Margartię i chcąc się wytłumaczyć, ale Lia uniosła ręce w geście kapitulacji przymykając oczy.
- Żartujesz? – odezwał się Christian zaciskając zęby i posyłając przyjacielowi groźne spojrzenie. Lia prychnęła pod nosem i przesunęła dłonią po długich blond włosach.
- Gdyby mój genialny przyjaciel nosił przy d***e telefon nie byłoby całej tej pieprzonej afery - stwierdził Leo, z obrażoną miną, krzyżując dłonie na piersiach.
- Lepiej nic już nie mów, bo tylko sobie szkodzisz - upomniał surowym tonem Christian. - Nie chcę wiedzieć co robiliście, że nie słyszałeś telefonu, ale efekt jest taki, że Lia została sama! - fuknął, nie próbując nawet ukryć już nawet nie tyle irytacji, co wściekłości. - Gdyby coś się stało...
- Zaraz, chwila – wtrącił się Ignacio marszcząc brwi – pojechałaś tam sama? – spytał z wyraźną naganą w głosie, a kiedy nie odpowiedziała, umykając spojrzeniem, westchnął ciężko i na chwilę przeniósł ganiący wzrok na swojego przybranego syna, kręcąc głową z dezaprobatą – Lia …..
- Darujcie sobie kazania, proszę – odezwała się zirytowana, patrząc na każdego z nich po kolei z bojową miną – jestem dużą dziewczynką i podejmuję samodzielne decyzje. Gdybym miała cofnąć czas, zrobiłabym to samo, więc koniec tematu! – fuknęła wojowniczo, wpatrując się w nich uparcie. Przez chwilę mierzyła się na spojrzenia z Christianem, który wykrzywił usta w grymasie dezaprobaty i pokręcił głową. Chciał coś powiedzieć, ale umknęła wzrokiem i zmarszczyła brwi, bo nagle zrobiło jej się ciemno przed oczami i poczuła nieprzyjemne i uporczywe mrowienie w nogach. Zachwiała się i odruchowo wyciągnęła dłoń opierając się o najbliższą ścianę.
- Lia!? – w mgnieniu oka znalazł się przy niej Christian i chwycił ją w pasie, zanim zdążyła się osunąć się na podłogę – Lia, co się dzieje? – zaniepokoił się, zaglądając jej w twarz i starając się wyłowić jej spojrzenie, ale jedyne co dostrzegł to przerażenie w jej wielkich oczach.
- Lia? – Margarita ujęła jej podbródek i zmusiła by na nią spojrzała. Jedno fachowe spojrzenie lekarza, wystarczyło, by brunetka zorientowała się co się dzieje – pomóż mi ją zaprowadzić do najbliższej sali – zwróciła się rzeczowo do Christiana, który tylko skinął głową w milczeniu. Kiedy Lia chciała zrobić krok, zorientowała się, że ma problem z wyczuciem podłoża pod stopami i nogi się pod nią ugięły.
- Możesz iść sama? – spytał cicho. Przełknęła ślinę i zaciskając zęby skinęła niepewnie głową, więc ostrożnie poprowadził ją do sali, którą wskazała doktor Santos.

***

Siedziała na korytarzu w szpitalu wyczekując wyników badań i starając się utrzymać prosto na krześle by nie przeciążać coraz bardziej bolących pleców. Przymknęła oczy i oparła się głową o ścianę. Zrobiła kilka głębokich wdechów, krzywiąc się przy każdym najdrobniejszym ruchu. W jej głowie pojawiło się milion myśli i bała się tego, co może usłyszeć od lekarza. Ogarnął ją strach, że kontuzja sprzed kilku lat może wrócić, tym bardziej, że czuła się coraz gorzej, a ból był nie do zniesienia. Najbardziej jednak przerażało ją wrażenie drętwiejących co jakiś czas nóg i modliła się gorliwie w duchu, by to nie zwiastowało tego najgorszego. Zacisnęła mocniej powieki i przygryzła policzek od środka, kiedy poczuła jak wciąż wzbierające łzy cisną się jej do oczu. Za nic w świecie nie chciała powtórki, nie chciała przechodzić po raz kolejny przez ten sam koszmar. Zbyt wiele ją kosztowało wysiłku i pracy, by stanąć na nogi i teraz na pewno się nie podda. Jeśli to miało oznaczać, że będzie zmuszona trochę przystopować, trudno… Nie będzie jej łatwo, bo lubiła aktywne życie, ale są sprawy ważne i ważniejsze. Otworzyła ciężkie od zmęczenia powieki i wbiła wzrok w okno, starając się myśleć o czymś innym niż przeszywający jej ciało ból. Nie wiedziała już co bolało bardziej, kontuzjowany kręgosłup, głowa, która zdawała się za chwilę pęknąć, czy ręka od niefortunnego uderzania w fabryce. Zagryzła dolną wargę, kiedy jej ciało przeszedł dreszcz, a serce zabiło mocniej, na wspomnienie chwil w fabryce. Nie powinna była zareagować tak jak zareagowała, nie powinna była oddawać pocałunku, przecież byli przyjaciółmi. Jednak jej ciało zdawało się żyć w tamtej chwili, własnym życiem, zupełnie nie zważając na to co mówił jej rozum, ignorując jej własne protesty, a silna wola w tamtym momencie, zwyczajnie ją zawiodła. Zawsze rozsądna i ostrożna, w tamtym momencie całkowicie zgłupiała, a wystarczyło, że Christian na nią spojrzał tak jak nie patrzył nigdy, dotknął i uśmiechnął się w ten charakterystyczny sposób. Zganiła się w duchu i odetchnęła głęboko. To się nie mogło powtórzyć. Nie chciała komplikacji, niezręcznych sytuacji i dodatkowych problemów. Było ich wystarczająco, a ona nie mogła pozwolić na to, by kolejny mężczyzna znów ją skrzywdził. Wiedziała, że to niedorzeczne i Suarez nie był facetem, który mógłby ją zranić, ale lata izolowania się od ludzi, zrobiły swoje, a strach był silniejszy od wszystkiego innego. Dlatego najbezpieczniej było zostawić wszystko po staremu. Byli przyjaciółmi – powtórzyła w myślach jak mantrę – i tego musiała się trzymać.
Poruszyła się delikatnie na krześle i jęknęła z bólu, odruchowo chwytając się za lędźwie. Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyciągnęła tabletki przeciwbólowe, które przepisała jej Margarita. Przygryzła policzek od środka i wpatrywała się w nie tępo, obracając opakowanie w dłoni. Czuła, że łykanie tego gówna może doprowadzić do momentu, w którym przestanie się kontrolować. Przez lata unikała wszelkich używek, z obawy przed tym, że odziedziczyła po matce skłonności do uzależnień. Nie piła, nie paliła, tym bardziej nie ćpała i nie zamierzała zostać lekomanką. Od dziecka czuła wstręt do tego wszystkiego, czym od zawsze faszerowała się matka. Była daleka od tego by zrobić ze swojego życia takie samo bagno. Miała przedsmak w dzieciństwie i nadszedł dzień kiedy sama boleśnie odczuła na własnej skórze jak się kończy zabawa z alkoholem. Po dziś dzień płaciła za swoją głupotę i jedną jedyną noc, gdy okazała się zwykłą naiwną dziewczyną.
Przez ostatnie dni jednak odnalezienie Christiana było jej priorytetem i całkowicie zapominała w tym wszystkim o sobie. Łykała kolejne pastylki by przetrwać następne godziny i jakoś funkcjonować, ale w tej chwili zaczęła jej się palić w głowie czerwona lampka. Przesunęła kciukiem po białej etykiecie i wtedy poczuła jak obok niej siada Christian. Zacisnęła dłoń na opakowaniu i ukryła twarz za kurtyną blond włosów, bo czuła wyraźnie jak świdruje ją spojrzeniem.
- Długo masz zamiar faszerować się tym świństwem? – spytał z wyraźną naganą w głosie, ale nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Wciąż uporczywie wpatrywała się w swoją rękę, mrugając energicznie, kiedy w oczach stanęły jej łzy – Lia, to do niczego nie prowadzi – dodał już spokojniej i wyciągnął dłoń, by odgarnąć jej włosy za ucho, ale wtedy poderwała się z krzesła, zupełnie zapominając o bólu i bez słowa ruszyła do łazienki – Lia! – zawołał jeszcze za nią, ale zignorowała to i zniknęła za drzwiami. Weszła do pierwszej wolnej kabiny i zamknęła za sobą drzwi. Przeczesała włosy palcami i przymknęła oczy pozwalając by łzy popłynęły jej po policzkach. Nie wiedziała czy z bólu, czy z frustracji i zmęczenia. Zrobiła głęboki wdech i znów spojrzała na opakowanie pogardliwym spojrzeniem, krzywiąc się cierpko. Otworzyła je i wysypała całą zawartość do muszli klozetowej, po czym wcisnęła spłuczkę, patrząc jak białe tabletki powoli topi woda. Odetchnęła z ulgą i oparła głowę o ściankę kabiny, przymykając oczy. Czując, że nogi się pod nią uginają, zamknęła sedes i usiadła na toalecie, pochylając się do przodu i opierając łokcie o kolana ukryła twarz w dłoniach. Oddychała ciężko, a jej palce w końcu zrobiły się wilgotne od wylanych łez. Trwała tak przez chwilę, chcąc się uspokoić i nie mając pojęcia ile właściwie upłynęło czasu. Zebrała się w końcu w sobie i wyszła powoli z kabiny. Podeszła do umywalki, po czym ochlapała twarz chłodną wodą i wytarła papierowymi ręcznikami. Rzuciła przelotne spojrzenie w lusterko i skrzywiła się na widok tego jak wygląda, ale dzisiaj i tak nie będzie lepiej.
Kiedy znalazła się na korytarzu niemal od razu wpadła na Christiana, który opierał się swobodnie o ścianę po przeciwnej stronie i patrzył na nią z troską w pięknych zielonych oczach. Umknęła spojrzeniem i chciała go wyminąć, ale zagrodził jej drogę, zdecydowanie wsuwając dłoń pod jej włosy i unosząc jej twarz ku górze. Mimo to jednak nie chciała spojrzeć mu w oczy.
- Spójrz na mnie Lia – odezwał się cicho, kciukiem delikatnie gładząc jej policzek i zachęcając tym by zrobiła o co prosił. Uniosła zbolałe spojrzenie, wlepiając je w błyszczące zielone tęczówki, które bacznie ją obserwowały – co się z tobą dzieje? – spytał marszcząc brwi, mocno zaniepokojony. Lia przygryzła policzek i przymknęła oczy – Ile tego łykasz? – spytał zaciskając zęby i przeszywając ją groźnym spojrzeniem. Ona jednak pokręciła głową i odsunęła się od niego, wpychając mu w dłoń puste opakowanie po tabletkach, które wciąż kurczowo ściskała w ręce.
- Spuściłam wszystko w kiblu. Nie jestem jak moja matka – rzuciła zdławionym głosem, po czym wyminęła go, stając kilka metrów dalej przy dystrybutorze z wodą i przyciskając plecy płasko do ściany. Założyła włosy za ucho i nerwowo otarła niekontrolowaną łzę, która spłynęła jej po policzku.
- Lia, pozwól proszę ze mną – odezwała się Margarita, która przeszła właśnie korytarzem w kierunku swojego gabinetu. Zerknęła przelotnie na blondynkę, po czym znów zajrzała do wyników badań trzymanych w dłoni. Lia powoli podążyła za nią i zamknęła drzwi, kiedy obie znalazły się w pokoju lekarskim – siadaj – poprosiła zajmując swoje miejsce za biurkiem i ze zmarszczonymi brwiami, przerzuciła kilka kartek, analizując treść dokumentów. Lia opadła ciężko na fotel i przygryzła policzek od środka, wpatrując się w Margaritę z wyczekiwaniem.
- Powiesz coś? – odezwała się po chwili trochę już zniecierpliwiona ciszą jaka panowała w pomieszczeniu. Margarita spojrzała jej w oczy i odłożyła dokumenty na biurko, opierając się o nie łokciami.
- Kiedy ostatnio dobrze wypoczęłaś, albo porządnie się wyspałaś? – spytała unosząc wymownie brew i lustrując ją przenikliwym ciemnym wzrokiem. Lia wytrzymała jej spojrzenie, ale nie odezwała się słowem – masz więcej szczęścia niż rozumu moja droga – podjęła po chwili kręcąc głową z dezaprobatą i uśmiechając się łagodnie – nie dzieje się nic poważnego, prócz tego, że wymęczyłaś swój kręgosłup do granic możliwości – stwierdziła patrząc na nią upominająco. Lia zmarszczyła brwi i przygryzła dolną wargę.
- A to drętwienie? – spytała drżącym głosem, posyłając jej spojrzenie pełne obaw. Margarita chwyciła po raz kolejny wyniki badań.
- Przeciążyłaś się, nie odpoczywałaś, nie oszczędzałaś się i nie wyspałaś tak jak należy – odparła zakładając włosy za ucho i znów spoglądając jej uważnie w oczy. Lia przymknęła powieki i odetchnęła z ulgą czując jak w oczach wzbierają jej łzy – musisz trochę przystopować Lia, bo skończy się to dużo gorzej. Twój kręgosłup i tak jest mocno nadszarpnięty po kontuzji sprzed lat – podjęła po chwili ściągając na siebie spojrzenie sarnich oczu. Lia skinęła potulnie głowę i przeczesała włosy palcami, krzywiąc się lekko kiedy jej ciało ponownie przeszył ból. Margarita zmarszczyła brwi i przyjrzała jej się uważnie – bierzesz tabletki, które ci przepisałam? – spytała, a Lia umknęła spojrzeniem i pokręciła niewyraźnie głową.
- Nie mam ich – wyznała szczerze pocierając czoło palcami i unikając jej wzroku.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że już się skończyły? – zagadnęła doktor Santos z niepokojem malującym się w ciemnych oczach. Lia westchnęła ciężko i w końcu uniosła na nią udręczony wzrok.
- Wysypałam je do kibla – przyznała, a kiedy Margarita otworzyła usta by coś powiedzieć, Lia pokręciła energicznie głową i przygryzła policzek od środka powstrzymując cisnące się do oczu łzy – o nic nie pytaj, proszę. Jeśli możesz, przepisz mi po prostu coś na ból, byleby to nie były tabletki – poprosiła niemal szeptem przesuwając dłońmi po twarzy. Margarita przez chwilę przyglądała jej się zatroskana, ale o nic więcej już nie zapytała, tylko sięgnęła po bloczek z receptami.
- Jedyne co w takim razie mogę ci przepisać, to maść przeciwbólową i przecizapalną– stwierdziła sięgając po długopis i zerkając przelotnie na Lię, która uparcie milczała – myślę, że powinien cię zobaczyć dobry ortopeda – zagadnęła po krótkiej chwili i uniosła na nią wzrok, wyrywając z bloczka receptę i przesuwając ją po biurku w stronę blondynki – mam znajomego z Monterrey, który ma wobec mnie dług wdzięczności – uśmiechnęła się łagodnie – zadzwonię do niego i umówię cię na najbliższy termin. To ważne, żeby wykluczył ewentualne zagrożenie – wytłumaczyła opierając łokcie o biurko i splatając palce obu dłoni.
- W porządku – zgodziła się Lia – pojadę do niego – westchnęła i uniosła ciężkie od wyczerpania powieki.
- Nie zgadzam się tylko, byś pojechała tam sama – odezwała się Margarita ściągając na siebie zdezorientowane spojrzenie Lii – to niedaleko, ale nie jesteś w dobrej formie i obje doskonale to wiemy. Pomijam już fakt, że to absolutnie wykluczone byś pojechała na swoim motorze – powiedziała stanowczo, tonem nie znoszącym sprzeciwu. Lia zagryzła dolną wargę zastanawiają się nad jakimś wyjściem. Była uparta i niepokorna, ale nie bezmyślna. Wiedziała, że Margartia ma rację, a nie chciała już więcej ryzykować – masz kogoś kto z tobą pojedzie? – spytała doktor Santos wpatrując się w nią uważnie. Być może miała, ale za nic w świecie nie chciała angażować w swoje problemy, tych którzy mieli aż nadto własnych. Poradzi sobie jakoś sama, przecież była w tym dobra – może ….. – zaczęła, ale Lia pokręciła energicznie głową, rzucając w jej stronę ostrzegawcze spojrzenie.
- Nie i nikomu o tym nie mów – odparła stanowczo, doskonale wiedząc kogo brunetka miała na myśli – poradzę sobie sama – ucięła zdecydowanie, a w odpowiedzi usłyszała tylko ciche westchnięcie.
- W takim razie ja z tobą pojadę – odezwała się Margarita, a kiedy Lia spojrzała na nią ze zmarszczonymi brwiami, uśmiechnęła się przyjaźnie – ty jesteś uparta, ja też potrafię. Jeśli nikogo nie znajdziesz, a ja nie będę miała pewności, że nie wybierzesz się do Monterrey sama, to ja z tobą pojadę – podjęła krzyżując ręce na piersi i opierając się wygodnie na fotelu. Lia widząc bojową minę lekarki, parsknęła śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Nie mogę się na to zgodzić – zaoponowała gorliwie Lia siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia. Margarita wzruszyła ramionami, patrząc jej w oczy z wyzwaniem.
- Nie masz wyjścia – odparła przekrzywiając głowę i spoglądając blondynce wyczekująco w oczy – umowa stoi? – zagadnęła. Lia westchnęła ciężko i opadła bezwładnie na fotel.
- Nie mam siły się kłócić – wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado, kiwając głową na zgodę.

***

Wysiadł z czarnego terenowego [link widoczny dla zalogowanych] , ukrywając bystre spojrzenie za przeciwsłonecznymi aviatorami. Uśmiechnął się półgębkiem, kiedy przechodzące obok dwie młode dziewczyny posłały mu powłóczyste spojrzenie. Valle de Sombras. Ostatni raz był tu kilka miesięcy temu i śmiało mógł stwierdzić, że niewiele się tu zmienia. To ciągle to samo, z pozoru senne miasteczko, którego część mieszkańców, nie wie, albo zwyczajnie woli nie wiedzieć, co się tu tak naprawdę dzieje.
Zamknął samochód pilotem i swobodnym krokiem wkroczył do El Paraiso. Ściągnął okulary, wsuwając je na głowę, po czym rozejrzał się dookoła. Tak jak przypuszczał o tej godzinie, niewielu tu było klientów i to zdecydowanie było mu na rękę. Nie potrzebował świadków, ciekawskich spojrzeń i plotek, które w mgnieniu oka rozniosłyby się po miasteczku. Zerknął na zdobiący jego lewy nadgarstek, zegarek z grubą srebrną bransoletą, po czy podszedł do baru i usiadł na wolnym stołku. Zanim jednak zdążył złożyć zamówienie, dobiegł go znajomy męski głos.
- Johny! – [link widoczny dla zalogowanych] odwrócił się, przybierając na twarzy chłodny uśmiech i spoglądając prosto w twarz, nikogo innego jak, Nicolasa Barosso. Uścisnęli sobie dłonie i trącili ramionami, klepiąc się po kumpelsku po plecach na powitanie – co cię sprowadza do tej dziury? – spytał kiedy zajęli miejsce przy barze, a Nico skinął na barmana.
- Interesy – rzucił ostro Jose, sięgając do kieszeni spodni po paczkę papierosów. Wsunął fajka do ust i odpali, rzucając zapalniczkę na blat, po czym spojrzał na zdezorientowanego Nico, lodowatym spojrzeniem – zdaje się, że mamy całkiem spory, pieprzony problem – powiedział zaciągając się nikotynowym dymem.
- A konkretnie? – zagadnął i obaj zamilkli, kiedy barman postawił przed nimi szklaneczki z tequilą, zamówioną przez Barosso. Nico odprowadził pracownika wzrokiem, po czym spojrzał znów na Jose, ponaglając go by mówił dalej.
- Konkretnie? – prychnął uśmiechając się cierpko – konkretnie, macie kreta, stary – odparł bez ogródek, rzucając mu groźne spojrzenie lodowatych niebieskich oczu.
- O czym ty mówisz do cholery! Jakiego kreta! – warknął Nico trochę zbyt głośno, a Jose uniósł wymownie brew i rozejrzał się dyskretnie po lokalu, po czym wrócił obojętnym wzrokiem do Barosso, który przeczesał nerwowo włosy palcami – rzucasz mi w twarz oskarżenia Johny – syknął piorunując go spojrzeniem, które na Jose nie robiło najmniejszego wrażenia.
- A jak inaczej wytłumaczysz fakt, że federalni przechwycili dzisiaj cały towar w waszym porcie? – zagadnął mrużąc oczy i mierząc Nico przenikliwym spojrzeniem.
- Skąd u diabła pomysł, że to my mamy kreta? – fuknął brunet przechylając szklankę z tequilą i wypijając całą jej zawartość, wytarł usta wierzchem dłoni. Torres zaśmiał się kpiąco pod nosem i wsunął papierosa do ust.
- Bo nie ma go u mnie – stwierdził pewnie ściągając na siebie gniewne spojrzenie Nico. Otworzył usta by coś powiedzieć, ale Jose bez ceregieli mu przerwał – swoich ludzi wybierałem sam i jestem ich pewny, jak mało kogo. Poza tym dobrze wiedzą co grozi za zdradę – odparł chłodno wpatrując się w tlącą się bibułkę papierosa, trzymanego między kciukiem a palcem wskazującym – Twoi ludzie to zlepek jakiś wieśniaków, którzy pojęcia nie mają o prawdziwym biznesie – fuknął odważnie strzepując popiół do stojącej na blacie popielniczki i obrzucając bruneta obojętnym spojrzeniem – może któryś się przestraszył i zaczął sypać – stwierdził rzeczowym tonem, wypranym z jakichkolwiek emocji.
- To niemożliwe – Barosso pokręcił głową i odpalił swojego papierosa, zaciągając się mocno i przymykając oczy, kiedy nikotyna dotarła do wszystkich komórek jego organizmu uspokajając jego nerwy.
- Przestań rozpaczać jak baba – warknął ostro blondyn odwracając się do swojego towarzysza przodem i opierając łokieć na blacie baru, przeszywając Nico wnikliwym spojrzeniem – macie tu burdel na kółkach i oczekiwałeś, że nic się nie rypnie? – zapytał Jose mrużąc złowieszczo oczy i przygryzając policzek od środka.
- O co ci znowu chodzi? – Nico łypnął na niego gniewnie, marszcząc brwi i nie rozumiejąc kolejnych oskarżeń, które rzucał Torres pod jego adresem.
- Nico otwórz oczy, człowieku! – fuknął zaciskając zęby i mrożąc go spojrzeniem – stary Diaz robi co chce. Wprowadza do biznesu całą swoją porąbaną rodzinkę, z pożal się Boże detektywem pijaczyną i jego złotowłosą córeczką informatyczką na czele – wyjaśnił kręcąc głową z niedowierzaniem i pochylając się lekko do przodu – dasz mi gwarancję, że żadne z nich nie zaczęło sprzedawać? – spytał cedząc każde słowo wyważonym tonem i wpatrując się uważnie w ciemne oczy Nico – twój braciszek też ma ciepło koło tyłka, lista wrogów ciągle mu się wydłuża. Może ktoś wie więcej niż powinien i chce się na was odegrać, co? – zauważył słusznie wprawiając Barosso w zdumienie i zaciągając się papierosem. Nico potarł nerwowo brodę i wsunął papierosa do ust, a Jose bez słowa przez cały czas lustrował go badawczym spojrzeniem niebieskich oczu.
- Może sami coś wywęszyli – zagadnął po chwili brunet próbując bezradnie wytłumaczyć zaistniałą sytuację.
- Znali miejsce, datę i godzinę przerzutu? Nico nie rozśmieszaj mnie – prychnął z irytacją uśmiechając się cierpko.
- Dowiem się kto sypnął – odparł w końcu Nico unosząc na niego zdeterminowane spojrzenie i kiwając na barmana, by ponownie napełnił jego szklaneczkę.
- Ja myślę, bo inaczej koniec z naszym interesem. Nie będę ryzykował, że ja i moi ludzie wpadniemy po pachy w wasze gów*o – wycedził przez zęby zaciągając się po raz ostatni papierosem i zatrzymując dym w płucach na dłużej. Barosso skinął ze zrozumieniem głową.
- Zostajesz w miasteczku? – spytał Nico i zerknął na niego przelotnie, a Jose uśmiechnął się tajemniczo i wypuścił strużkę szarego dymu prosto w twarz bruneta.
- Muszę dopilnować, byś tym razem nie spaprał sprawy – rzucił ostro i zsunął się ze stołka zabierając swoją zapalniczkę i chowając ją do kieszeni dżinsów – zadzwoń jak się czegoś dowiesz i ostrzegam, że nie będę czekał w nieskończoność – posłał mu ostatnie niebezpieczne spojrzenie, po czym nie czekając na reakcję Nico wyszedł z El Paraiso z triumfalnym uśmiechem na ustach. Teraz musiał się spotkać z kimś jeszcze.

_____
Dziękuję Aguś :*


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 14:12:57 18-10-14, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:29:57 17-10-14    Temat postu:

zgiń dublu

Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 21:51:56 17-10-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3430
Przeczytał: 4 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:03:56 17-10-14    Temat postu:

122. Magik

To była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowali. Ona była ostatnią osobą, która powinna mieć prawo i czelność przekraczania progu Nibylandii. Z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spranych dżinsów uważnie przyglądał się Peterowi, który wsunął w drżące dziecięce dłonie czarny pistolet. Z trudem powstrzymał wyrywające się z ust przekleństwo.
Złotowłosa dziewczynka, którą dzisiejszego popołudnia przedstawił mu Peter miała na imię Viktoria i była przeraźliwie wręcz chudą jedenastolatką o dużych błękitnych oczach. Blondyn nie mógł nie zauważyć obandażowanych nadgarstków.
- Kolejna zbłąkana duszyczka- pomyślał z przekąsem opierając się o ścianę. Uważnie przyglądał się ich pierwszej lekcji kompletnie nie rozumiejąc, dlaczego Peter zdecydował się pomóc tej małolacie? Co prawda potrzebowała pomocy, lecz nie ich a dobrego psychologa, który wybiłby jej z głowy absurdalne zabiegi pozbawienia się życia. Po za tym ciuchy, które miała na sobie jasno wskazywały, iż pochodzi z dobrego domu a nie rynsztoku.
- Nie możesz się bać przedmiotów, które kiedyś mogą ocalić Ci życie- powiedział podchodząc do nich. Wyciągnął broń z drżących rąk Vicky jednym sprawnym ruchem odbezpieczając magazynek. – Przesuniesz się?- Zapytał posyłając jej uprzejmy uśmiech. – Dzięki- mruknął bez ostrzeżenia pociągając za spust. Trafił w sam środek tarczy uśmiechając się od ucha do ucha- Dam ci jedną radę mała-, kiedy strzelasz myśl o swoich wrogach- zabezpieczył broń odkładając ją na stolik.- To pomaga.

***
Spacerował w tę i z powrotem. Z kuchni do salonu. Z salonu do kuchni usiłując pozbierać szalejące w głowie myśli. Układał przemowę a nawet zaczął zapisywać ją na kawałku kuchennego ręcznika. Nie chciał niczego przeoczyć, zapomnieć jakiegoś słowa. Z każdą jednak minutą odwaga opuszczała go coraz bardziej. Pojawił się strach. Cichy szepczący do ucha słowa, które mogła wypowiedzieć po tym jak on skończy swój monolog.
Łokcie oparł na blacie stołu wzrokiem przesuwając po zapisanym kawałku ręcznika. Westchnął cicho palcami przeczesując blond włosy. Zacisnął palce na końcówkach mocno pociągając głowę w dół. Do uszu Javiera dotarło głośne trzaśnięcie drzwiami. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Viktorię, która stanęła w drzwiach kuchni. Z trudem przełknął ślinę.
- Cześć słoneczko- zaświergotał radosnym tonem.- Czyżbym widział czarne chmury nad twoim ślicznym obliczem?
- Powiedz mi Javier- zaczęła słodkim tonem, który nie wróżył nic dobrego-, od kiedy jestem twoją narzeczoną?- Odpowiedziała mu pytaniem na pytanie zsuwając z ramion marynarkę mężczyzny. Przerzuciła ją przez oparcie krzesła zaś blondyn bezceremonialnie przesunął spojrzeniem po jej sylwetce. Dłuższą chwilę wpatrywał się w zgrabne nogi złotowłosej.
- Sądzę, że od wczoraj- odpowiedział na jej pytanie zerkając na kawałek papierowego ręcznika zapisany zgrabnym pismem Javiera. Jego wyznanie miłosne było na wyciągniecie jej ręki i w zasięgu wzroku Vicky.- Mogło mi się coś wymsknąć.
- Wymsknąć? Javier nie uważasz, że za nim zacząłeś paplać na prawo i na lewo o naszych zaręczynach powinieneś to ze mną ustalić?
- Słucham? Gdybyś nie zauważyła chronię twój śliczny zgrabny tyłeczek, więc może zamiast się wściekać to może mi podziękujesz.
- Javier wszyscy w mieście myślą, że szykuje się wielkie meksykańskie wesele! Włącznie z moim ojcem. Musimy wyznaczyć pewne granice
- Granice? Chcesz wyznaczać granice moich uczuć?- Zapytał podchodząc do złotowłosej. W oczach Magika błysnęło coś złowrogiego. Co zmusiło Vicky do zrobienia kroku do tyłu – Dobrze Viktorio, więc wyznaczmy granicę. Jedną cholerną granicę, która będzie tak wyraźna, że nawet ślepy starzec ją zauważy!
Nie myślał nad tym, co robi. Był tak wściekły, że za nim zdążył pomyśleć o tym, co zamierza zrobić jego ciało wykazało się własną inicjatywą. Przycisnął drobne ciało Viktorii do ściany. Ustami dotknął jej warg.
Świat dla Javiera przestał się liczyć. Była tylko ona. Nawet, jeśli odrzuci jego miłość tę chwilę zapamięta do końca życia. Oderwał usta od jej warg spoglądając na jej twarz. Nie mógł się powstrzymać przed dotknięciem zarumienionego policzka. Otulone długimi czarnymi rzęsami powieki uniosły się powoli do góry.
- Kocham cię- powiedział cicho spoglądając w błękitne oczy Viktorii- Potrafisz się dostosować do tej granicy?- Zapytał chwytając ją za nadgarstki. Zsunął dłonie Viktorii ze swojego karku. Potrzebował chwili samotności. Wyszedł zostawiając osłupiałą dziewczynę samotną w kuchni.
***
Nogi same go niosły. Zignorował zdziwione spojrzenia ludzi chroniących się przed parasolami. Miał ich gdzieś! Chciał być sam! Nie chciał być przy niej. Trzymać ją w ramionach, lecz wiedział, że wszystko schrzanił! To nie tak miało wyglądać. Nie tak. Pokręcił z niedowierzaniem głową wchodząc na teren parku. Przeskoczył barierkę prowadzącą na opustoszały plac zabaw. Usiadł na karuzeli wpatrując się w samotną huśtawkę poruszaną przez wiatr. Zamknął na chwilę oczy pozwalając wspomnieniom zawładnąć jego umysłem.

Obserwował ją od kilku minut nie mogąc powstrzymać uśmiechu wślizgującego się na usta. Sam musiał przed sobą przyznać, że nie docenił tej małej blondyneczki, która miała w sobie więcej siły i determinacji niż na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Przez ostatni rok na jego oczach z wystraszonego kurczaka stawała się pewną siebie nastolatką.
- Brawo- powiedział, kiedy ostatni przeciwnik wylądował na macie. Viktoria z psotnym uśmiechem odwróciła do tyłu głowę. Odsunęła od szyi Petera końcówkę kija i pomogła mu wstać. – I tak pokonałbym cię przy użyciu jednej ręki.
Prychnęła pod nosem przyglądając mu się z politowaniem. Dłonią odgarnęła jasne kosmyki włosów, które wyślizgnęły z pod frotki.
- Myślisz, że mnie pokonasz?- Zapytała obracając w dłoniach kijem. Kendo było jej ulubioną sztuką walki. Przynajmniej jak na razie.
- Skarbie nie masz ze mną żadnych szans- odparł podnosząc z ziemi kij. Zaczął przerzucać nim z lewej do prawej dłoni.
- Założymy się?- Zapytała hardo zadzierając do góry podbródek.
- Rzucasz mi wyzwanie?- Zapytał zaś Vicky pokiwała głową z uśmiechem błąkającym się na ustach. On również się uśmiechnął. – Dobrze, więc czego chcesz w zamian?
- Zaczniesz mnie uczuć. – Odparła patrząc mu wyzywająco w oczy. Magik dostrzegł w nich iskierki radości.
- Chcesz się uczuć hakowania?
- Niech będzie, jeżeli przegrasz będę cię uczył gotować- wiedząc jak Viktoria marszczy brwi parskną śmiechem.- Jesteś kobietą. Będziesz przecież kiedyś kurą domową. Musicie umieć gotować.
- Zgoda. To, co zaczynamy?
Zaczęli od tradycyjnego ukłonu Magik tak jak zapowiadał schował jedną rękę za plecy później po sali rozeszły się rytmiczne uderzenia kija o kij. Magik musiał sam przyznać, że jest dobra a nawet cholernie dobra. Szybkim ruchem nadgarstka uderzyła go w kolana powalając na matę. Kij wyślizgnął mu się z palców. Czubkiem swojego kija uniosła siłą jego podbródek zaglądając mu głęboko w oczy.
- Nigdy mnie nie ignoruj- powiedziała płynął francuszczyzną. Magik w podpowiedzi uśmiechnął się kąśliwie.- To, kiedy pierwsza lekcja?


Wspólne lekcje zbliżyły ich do siebie. To tamtego dnia zaczęła się ich przyjaźń zaś Magik w ciągu kilku tygodni przekonał się, iż ta mała ma w sobie rzadko spotykany talent. Długie szczupłe palce jedynie ułatwiały zadanie. Ich współpraca była pełna kłótni, sporów a czasami nawet rękoczynów. W momencie, kiedy postawili na współpracę ich umysły działały niemal identycznie zaś Magik stwierdził, iż są jak dwie strony tej samej monety.

Uformował białą kulkę delikatnie porzucając ją ku górze. Z psotnym uśmiechem wpatrywał się w plecy stojącej zaledwie dwa metry od niego dziewczyny.
- Nawet o tym nie myśl- odwróciła do tyłu głowę spoglądając na blondyna, który nawet nie usiłował ukryć uformowanej śnieżki. – Nie chcesz rozpoczynać wojny Magik- ostrzegła kątem oka zerkając na przygotowaną górę śnieżek. Poczuła mocne uderzenie w plecy. Zaśmiała się pod nosem odwracając się do tyłu. Rzuciła śnieżną kulką wprost w czoło Magika.
- To- powiedział ścierając wierzchem dłoni śnieg- oznacza wojnę- powiedział z psotnym uśmiechem ruszając w jej stronę z wyciągniętymi rękoma. Wydała z siebie głośny pisk wymieszany ze śmiechem i zaczęła uciekać.
Ludzie mijający ich na szlaku spoglądali na nich z zaciekawieniem, kiedy biegali wśród ośnieżonych drzew rzucając w siebie śnieżkami. Ich śmiech roznosił się echem.
- Rozejm- krzyknął chowając za plecami śnieżkę. Uśmiechnął się pod nosem widząc jak wychyla za drzewa głowę przyglądając mu się z zainteresowaniem. – Na świecie jest zbyt wiele wojen proponuje pokój.
- A co trzymasz w ręce?- Zapytała przyglądając mu się z powątpiewaniem.
- Zgrabnie przełożył śnieżkę do drugiej dłoni.
- Nic- pokazał jej dłoń uśmiechając się od ucha do ucha.
- A w drugiej- wyszła za drzewa trzymając ręce za plecami. Zrobiła jeszcze jeden krok do przodu stając naprzeciwko blondyna.
- W drugiej- powiedział jedną ręką przyciągając ją do siebie. Psotnie zajrzał w jej roześmiane oczy. – To- podrzucił śnieżkę do góry- jest biała flaga pokoju- dokończył rozdrabniając śnieżkę nad jej głową. Viktoria zniosła się perlistym śmiechem.
- Przyniosłam swoją- odparła przyciskając śnieżkę do jego policzka. Magik wybuchnął głośnym śmiechem.


Uśmiechnął się pod nosem do własnych wspomnień. To właśnie wtedy trzymając ją w ramionach uświadomił sobie, że się zakochał. Patrząc w te błyszczące radością oczy stracił dla niej głowę. Zimowe wakacje w Aspen z przed w dwóch lat wprowadziły znajomość z Viktorią na zupełnie inny poziom. Spędzał z nią każdą chwilę. Wspólnie przerabiał materiał na kolokwium czy egzamin. Razem trenowali, programowali, włamywali się do baz danych, ale przede wszystkim rozmawiali. Godzinami o wszystkim i o niczym. To przez nią Magik ponownie sięgnął po zapomnianą leżącą gdzieś na dnie szafy gitarę. Znowu zaczął grać, nucić. Viktoria była jego muzą.
Mimo deszczu uśmiechnął się pod nosem. On i Viktoria mieli wspólną historię pełną wzlotów i upadków. Był pewien albo raczej miał cichą nadzieje, że jeżeli Viktoria nie odwzajemni jego uczucia to nie przekreśli czternastu lat. Palcami przeczesał mokre włosy unosząc do góry głowę. Zmarszczył brwi jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że pada deszcz Wprost na jego policzki.
Hermes zaszczekał radośnie biegnąc w stronę Magika. Przeskoczył ogrodzenie. Javier spojrzał na radośnie szczerzącego się w jego kierunku psa.
- Twoja pani zapewne stoi za mną?- Powiedział patrząc w psie ślepia. – Jak mnie znalazłaś?
- Nie ja jedna mamp przy sobie GPS- odpowiedziała wsuwając ręce w kieszenie marynarki.- Musimy porozmawiać- powiedziała wchodząc na karuzelę. Usiadła plecami do Magika wzdychając.- Wiem, że chciałbyś, aby powiedziała „ja ciebie też”, ale…
- Nie czujesz tego samego- przerwał jej zamykając oczy. Nie zamierzał płakać. Nie będzie płakał.
- Ja nie wiem, czym jest miłość Javier- odpowiedziała kręcąc głową.- Nikt nie nauczył mnie kochać, bo kiedy najbardziej potrzebowałam miłość odepchnięto mnie. Moja matka.. – Urwała w pół słowa – Gwen- poprawiła się uświadamiając sobie, że ta kobieta przestała być jej matką, kiedy obie wróciły do domu czternaście lat temu. – sprawiła, że nauczyłam się odpychać od siebie ludzi. Bałam się komukolwiek zaufać. Ty byłeś pierwszym, któremu powiedziałam całą prawdę. O sobie, o porwaniu, o tym, przez co przeszłam. Ja nie wiem, co czuje, ale chcę zaryzykować- odwróciła do tyłu głowę spoglądając wprost w czekoladowe oczy Javiera.- Chcesz tego? Chcesz o nas walczyć?
Nie odpowiedział tylko wargami nakrył jej usta. Zadrżała zarzucając mu ręce na szyję.
***
***
Bezkarnie śledził każdy jej ruch. Z leniwym uśmiechem na ustach obserwował jak pociąga kolejny łyk herbaty, marszczy brwi wpatrując się w ustawioną w centralnym punkcie gabinetu tablicę. Poszukiwania Inez jak i Mario ruszyły pełną parą zaś Javier i Viktoria mieli kilkanaście hipotez dotyczących ludzi zamieszanych w zniknięcie wyrodnej mamusi.
- Powinnam porozmawiać z Felpie- mruknęła dłuższą chwilę wpatrując się w zdjęcia dziadka wydrukowane i zawieszone na tablicy.
- Stanowczo odradzam- odpowiedział podchodząc do Viktorii. Spojrzał na fotografię Felpie. – Właściwie to zabraniam rozmawiać ci z dziaduniem o Inez.
- Nie możesz mi niczego zabronić- stanęła naprzeciwko Magika splatając ręce na piersiach.- A to niby, dlaczego?
Magik wzniósł oczy do nieba wzdychając.
- Z tobą jak dzieckiem wszystko trzeba ci tłumaczyć- odpowiedział spokojnie blondyn- do główki nie przyszło ci, że twój dziadzio może być w zmowie z Fernando?
- Nie sądzę- zaczęła opuszczając ręce wzdłuż ciała- żeby byli w zmowie.
- Pewności nie masz, że nie są. Rozmowa o Inez spowoduje, że będziesz mu musiała powiedzieć, że Elena wyrosła na śliczną kobietę- uśmiechnął się od ucha do ucha widząc jej zdezorientowaną minę. Objął ją w pasie przyciągając do siebie. – Bo jak na nieboszczkę ma fantastyczne nogi.
Uniosła ku górze brew nie mogąc powstrzymać wślizgującego się na usta uśmiechu. Stanęła na palcach opierając czoło o czoło.
- Nie krępuj się- powiedział patrząc jej w oczy- możesz mnie pocałować.
Pocałowała go. Czule i delikatnie. Nie wiedziała, co będzie dalej, ale dziś była po prostu szczęśliwa.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:16:07 17-10-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 9, 10, 11 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 10 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin