Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 66, 67, 68
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5896
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:41:32 27-04-25    Temat postu:

cz. 2


Przez cały tydzień Silvia bezskutecznie próbowała skontaktować się z agencją, w celu wynajęcia powierzchni do zareklamowania kandydatur swojego małego składu Avengersów. Jeszcze kilka tygodni temu dałaby sobie rękę uciąć, że miejsce nad głównym skrzyżowaniem w centrum miasteczka było puste, podobnie jak to na wiacie przystankowej koło cmentarza. Teraz jednak zewsząd patrzyło na nią chemiczne guru z uśmiechem Matki Boskiej i hasłem „Rodzina. Wiara. Rozwój”. Dziennikarka całą drogę do biura przejechała, przeklinając pod nosem i w stronę telefonu komórkowego, za pomocą którego próbowała połączyć się z konsultantem obsługi klienta. Wciąż jednak przełączano ją od jednego do drugiego agenta i wkrótce okazało się, że wszystkie bilbordy w Pueblo de Luz zostały już wynajęte do końca kwartału i zrobiono to jeszcze przed ogłoszeniem oficjalnej kandydatury Marleny Mengoni.
– Podła małpa – wyrwało jej się na głos, kiedy z naręczem plakatów zwiniętych w rulony wchodziła przez obrotowe drzwi do redakcji. Adam ją ostrzegał, że to może być ciężka przeprawa i że nie wszyscy będą grali czysto. Kiedy zadzwoniła do niego, prosząc o wyjaśnienia, on nie bardzo się tym zdziwił.
To normalna zagrywka taktyczna, Marlena hamuje konkurencję – powiedział jej trochę zniecierpliwionym tonem, bo jego samego ta kampania już wykańczała i z chęcią by to wszystko zakończył. – Dobrze to sobie obmyśliła, blokując nośniki. A ty powinnaś pomyśleć wcześniej o przestrzeniach reklamowych.
– Nie robię nic innego, tylko wciąż myślę za was – warknęła w słuchawkę, przytrzymując ją policzkiem przy ramieniu, a wolną ręką otwierając sobie kartą przejście, by udać się do windy. – Wszystko jest na mojej głowie, moglibyście sami trochę ruszyć głową.
To był twój pomysł, żebyśmy kandydowali, więc weź za to odpowiedzialność. Poza tym don Antonio wystarczy baner na płocie przy domu, a ludzie i tak pójdą do urn. Javier też ma wzięcie, reklamuje się przy Grze Anioła, Anita ma za sobą całą klientelę El Gato Negro, będzie dobrze.
– Właśnie przez takie myślenie wybory zawsze wygrywa ktoś niechciany – bo inni albo go lekceważą albo się poddają. – Silvia wcisnęła guzik z numerem piętra i poprawiła w ramionach pudło z materiałami promocyjnymi. Nie zamierzała pozwolić Marlenie mieć ostatniego słowa. – Odniosłam wrażenie, że agencja reklamowa w ogóle nie chce ze mną rozmawiać.
Dziwisz się? Urquiza jest blisko z Makaroniarzami, to logiczne, że stanie po ich stronie i weźmie udział w cichym sabotażu. Odpuść, Silvie, naprawdę. Muszę kończyć, mam klienta. Twojego ojca – dodał na koniec, zawieszając głos, jakby czekał, czy to ją zainteresuje.
– Mój ojciec jest twoim klientem? Zabił kogoś? – zadrwiła, wysiadając z windy.
Chce, żebym zarządzał jego majątkiem. Idzie tutaj, życz mi powodzenia. I nic nie kombinuj! – Castro wolał podkreślić, że nie jest fanem jej zbytniego mieszania się do spraw, do których nie powinna.
– Nic nie kombinuję, ale czy córka Urquizy nie pracuje czasem w twojej kancelarii? Adam? Adam! – Krzyknęła w słuchawkę, ale odpowiedział jej tylko ciągły sygnał. Z trudem otworzyła sobie drzwi do swojego biura, bo nadal miała zajęte ramiona. Przez chwilę przeżyła lekki szok, kiedy zdała sobie sprawę, że w pomieszczeniu już ktoś się znajduje, ale po chwili się ucieszyła bo tylko jedna osoba mogła ją odwiedzać bez zapowiedzi. Coś jej tu jednak nie pasowało – nadal było widno, w budynku znajdowali się pracownicy, a to nie Zamaskowany Strzelec z łukiem oparł się biodrem o jej biurko, przeglądając niedbale kilka wydrukowanych szkiców tekstów. – Można wiedzieć, jakim prawem wchodzisz sobie do mojego gabinetu? I kim ty, kurna, jesteś?
– Jestem tym, kurna, dziennikarzem, z którym tak bardzo chciałaś pracować, sądząc po liczbie połączeń i wysłanych maili. – Mężczyzna odłożył na bok papiery i podniósł głowę, patrząc na nią z ciekawością. Chwilę zajęło jej przetworzenie informacji.
– Armando Romero? – W głosie Silvii słychać było zdziwienie, nie udało jej się tego ukryć. – Nie poznałabym cię.
– Ja za to nie miałbym z tym problemu, twój głos się niesie nawet z końca korytarza. Nic się nie zmieniłaś.
– Jak będziesz tak wpadał bez zapowiedzi, to przybędzie mi siwych włosów. – Silvia rzuciła wszystkie materiały kampanijne na biurko, przypatrując się dawnemu znajomemu. Nie widzieli się kupę lat i te lata zdecydowanie przeważyły na jego korzyść. Niegdyś chudy okularnik, który dokumentował wszystko dla szkolnej gazetki, teraz był zdobywcą nagród za najlepsze reportaże.
– Moja matka zawsze mawiała, że kobieta nie powinna wstydzić się siwych włosów i zmarszczek. Do twarzy ci – powiedział, jakby poczuł się przymuszony do dania jej komplementu.
– To taki kolor włosów, Armando, jeszcze nie osiwiałam. – Silvia westchnęła tylko, ale machnęła ręką. – Więc jak, przyjąłeś posadę? Szkoda, że nie uprzedziłeś, że przyjeżdżasz, wysłalibyśmy kogoś na lotnisko.
– Nie lubię robić ludziom kłopotów. I tak, przyjąłem ją, to dosyć hojna oferta, dziękuję ci za to. Słyszałem, że miałaś bardzo duży wpływ na wynegocjowanie tego honorarium. – Romero zacisnął usta, jakby obawiał się, że zaraz się roześmieje. – Mogłem ci powiedzieć, że przyjąłbym tę posadę nawet za najniższą stawkę. Robię to dla materiału źródłowego, nie dla pieniędzy. Więc… jaki on jest?
– Mój szef? Trochę gburowaty i liczy każdy grosz, ale jak widzisz, twoje zasługi zostały odpowiednio docenione.
– Nie, nie chodzi mi o właściciela redakcji, chodzi mi o Sama-Wiesz-Kogo – Legendę Pueblo de Luz. – Pompatyczny ton Armando zabrzmiał tak, jakby się z niej nabijał, ale wiedziała, że naprawdę go to ciekawi. – Wiem, że znasz go osobiście, musiałaś się z nim widzieć, to jasne jak słońce. – Wskazał na wydruki z jej tekstami, z których jasno wynikało, że zaangażowała się w sprawę Łucznika bardziej, niż powinna. – Zgodziłem się na ten układ, ale pod jednym warunkiem – chcę go poznać.
– To wykluczone. – Olmedo pokręciła głową gwałtownie. Nie zamierzała wystawiać El Arquero w ten sposób. Zależało jej na ukryciu jego tożsamości, a kolejna osoba widująca go po zmroku stanowiła tylko większe niebezpieczeństwo. – On chce pozostać anonimowy.
– I ja to szanuję. – Armando uniósł ręce, chcąc pokazać, że jego zamiary są czyste. – Nie zamierzam prosić go o zdjęcie maski, chcę z nim tylko pomówić. Jak inaczej mam budować jego legendę i przekonać ludzi, że to co robi, jest ważne, jeśli w ogóle nie wiem, jakim jest człowiekiem?
Silvia wolała niczego nie obiecywać. Prawdą było, że El Arquero przycichł ostatnio i ona już sama nie wiedziała, czy to dlatego, że boi się zdemaskowania, czy może naprawdę się na nią obraził.
– Myślałam nad serią felietonów – krótkie ale częste teksty, żeby nie zanudzić czytelników – z czasem możemy je nieco wydłużać, kiedy zainteresowanie wzrośnie. Liczę na spory odzew ludzi, żeby podzielili się własnymi historiami o Łuczniku – może go spotkali, może mieszkają w pobliżu kogoś, kto dostał od niego strzałę z cytatem, a może mają swoje własne przemyślenia i typy, kto powinien dostać strzałę.
– Lubisz taki chaos, co? – Romero założył ręce na piersi, przypatrując się starszej koleżance po fachu, która już w szkolnych czasach uwielbiała dziennikarstwo do tego stopnia, że popadała w kłopoty, dając do druku materiały, które dla dyrekcji i grona pedagogicznego nie były zbyt wygodne. – Ale to ma sens. Im więcej ludzi się zaangażuje, tym lepiej. Felietony proponuję publikować dwa razy w tygodniu – może w sobotę i wtorek – żeby dać odbiorcom czas na przetworzenie informacji. Każdy tekst będzie obrazował jeden epizod, jedno przedsięwzięcie Łucznika albo jakąś plotkę, a to czytelnicy zdecydują, czy w to wierzą czy nie. Każdy felieton wzmocni mit Łucznika jako bohatera, nieważne, czy zrobił wszystko, co mu się przypisuje. Ale nie rezygnowałbym całkowicie z publikowania w papierowej wersji Luz del Norte – starsi mieszkańcy nie korzystają z internetowych wydań, więc otwórzmy i im furtkę, by mogli pisać listy do redakcji.
– Taki jest plan. Ale to w sieci będzie trwała największa dyskusja. – Silvia już sobie to dobrze przemyślała. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnęła swój telefon i pokazała Armandowi gotowy profil na instagramie, nad którym pracowała od kilku dni. Jeszcze nie został oficjalnie upubliczniony, ale zamierzała to zrobić lada dzień. – Media społecznościowe do klucz do młodzieży, oni będą najlepszymi promotorami. Strona internetowa jest dla osób 30 plus, a papierowe wydania dla seniorów. Mam wszystko pod kontrolą. Mają komentować, udzielać się, obrzucać się nawzajem mięsem w komentarzach – im więcej kliknięć, tym lepiej. Niech dzielą się swoimi spostrzeżeniami.
– Czy są jakieś zdjęcia Łucznika? – Armando pokiwał głową z uznaniem dla wkładu dziennikarki. Od razu zapisał sobie dane do profilu na instagramie, do którego zamierzał sam zaglądać jako współautor. – Czy tylko te kiepskiej jakości portrety pamięciowe, którym odpowiada co drugi rzezimieszek z okolicy?
– Jest obraz z kamer monitoringu przy kościele Ducha Świętego, ale niewyraźny, a poza tym to był naśladowca.
– Skąd ten pomysł?
– Bo prawdziwy El Arquero nigdy nie dałby się złapać na kamerze.
– Każdy popełnia błędy, w stresie tym bardziej. Nigdy nie biegałem z łukiem po mieście, ale mogę przypuszczać, że stres jest ogromny. – Romero uniósł brew trochę zdziwiony faktem, że kobieta zdawała się tak wierzyć obcemu człowiekowi.
– Jedyny błąd jaki popełnił to w El Paraiso podczas strzelaniny. Dał się podejść i wplątać w rozgrywkę między kartelami. Znaleziono jego soczewkę kontaktową, co dla policji jest zerowym tropem, bo nie ma sposobu, by sprawdzili wszystkich mieszkańców pod kątem okularów, które noszą.
– Może wcale nie nosi okularów – mruknął Armando, zastanawiając się nad tym. – Ja noszę tylko do jazdy autem i to po zmroku, bo w dzień widzę wyraźnie.
– Masz kurzą ślepotę?
– Nie, astygmatyzm. – Romero roześmiał po raz pierwszy od czasu przybycia do miasteczka. – Soczewka jest dobrym punktem wyjścia do rozważań – ludzie mogą sobie debatować, ale i tak nigdy nie dojdą do prawdy. Chcę z tym ruszyć jak najszybciej. Myślisz, że uda nam się wrzucić pierwszy felieton już na jutro?
– Miód na moje uszy, Mandito. – Silvia klasnęła w ręce i zaczęła porządkować rzeczy w biurze. – Im szybciej z tym ruszymy, tym lepiej.
– Muszę tylko podjechać do pensjonatu i się przebrać, jestem prosto z drogi. Jadłaś już? – zapytał z grzecznością, pomagając odłożyć jej rzeczy na miejsce.
– Czy jadłam? – Silvia odgarnęła włosy z oczu, zastanawiając się nad tym. Szczerze mówiąc, nie pamiętała. Zwykle w wirze pracy zapominała o regularnych posiłkach i tylko kawa była jej najwierniejszym towarzyszem. Może stąd to rozdrażnienie, które odczuwała przez cały dzień w związku z kampanią wyborczą i cholerną Marleną Mengoni. – Nie pamiętam. Możemy coś przegryźć w „Czarnym Kocie”.
– Czarnym Kocie?
– Kiedyś był to bar „Inferno”.
– Ach, tak, niechlubny Inferno, ale Czarny Kot też brzmi pechowo.
– Wierzysz w zabobony?
– Wolę dmuchać na zimne. – Armando skrzyżował palce w jednej dłoni, jakby chciał pokazać, że przezorny zawsze ubezpieczony.
Opuścili budynek redakcji, ale po drodze Silvia musiała poinstruować młodszego kolegę jak używać karty magnetycznej z identyfikatorem, bo nie był do tego przyzwyczajony. W Puszczy Amazońskiej czy w Gwatemali, gdzie dokumentował erupcję wulkanu, nie korzystał raczej z najnowszych technologii i dawno nie miał do czynienia ze zwykłą pracą biurową.
– Ojej, Silvio, a ty już uciekasz? Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale wciąż masz zajęte. Fabian mówił, że na pewno znajdę cię w redakcji. Pomyślałam więc, że cię odwiedzę, bo w domu też nigdy nie mogę cię zastać.
Dziennikarka przymknęła na chwilę oczy, słysząc irytująco znajomy głos starej koleżanki ze szkoły. Violetta Conde dokonywała oględzin jej auta i nawet zaglądała przez szyby do wnętrza, by dostrzec coś ciekawego w środku, ale kiedy została przyłapana na gorącym uczynku, od razu udała, że tylko czekała na Silvię. Olmedo wolała jej nie informować, że już dawno zablokowała jej numer, by nie musieć się z nią użerać. Dziwiła się tylko, że Fabian pokwapił się do odebrania jej telefonów.
– Violetta Muñoz? – Armando zwrócił się uprzejmie do kobiety, która dopiero teraz dostrzegła go u boku dziennikarki. – Kopę lat.
– Armando? Armando Romero? Proszę, proszę, jaka niespodzianka. – Wyciągnęła w jego stronę dłoń, którą on potrząsnął lekko na przywitanie. – I już nie Muñoz, a Conde – poprawiła go, wypinając dumnie pierś i chwaląc się drogą złotą obrączką z grawerem. Na ten widok Silvia parsknęła lekkim śmiechem, ale Violetta ostentacyjnie ją zignorowała. – Słyszałam, Armando, że przyjechałeś opisać sprawę tego degenerata, który panoszy się po okolicy.
– Nie, Violu, nie zamierzam pisać o profesorze Ricardo Perezie – sprostował, nie rozumiejąc, skąd jej przyszedł do głowy taki pomysł. Miejska plotkara zrobiła się czerwona na twarzy.
– Miałam na myśli tego obrzydliwego Łucznika ze strzałami, który bezcześci Biblię!
– Ach, jego. – Armando udał, że dopiero załapał. – Tak, to prawda, masz niezłe ucho.
– Chciałaś czegoś konkretnego? Jesteśmy w pracy, więc… – Silvia minęła kobietę i otworzyła drzwi od strony kierowcy, by dać jej do zrozumienia, że się spieszy. Nie chciało jej się użerać ze starą znajomą.
– Tak, Silvio, przychodzę w sprawie wypieków na piknik. W związku z turniejem charytatywnym odpowiadam za koordynację wszystkich akcji, powierzył mi to sam ksiądz Ariel. – Conde poklepała się lekko po klatce piersiowej, pokazując, jak ważna rola została jej przypisana. – Wszystkie matki się udzielają. Jutro idziemy na wspólne pieczenie ciasteczek do domu dyrektora Torresa, bardzo się zaangażował, no ale w końcu jego syn jest kapitanem drużyny, więc to oczywiste. Dodatkowo każdej z nas przypisałam kilka rzeczy do zrobienia. Ja oczywiście uraczę wszystkich moim ciastem truskawkowym, którym wszyscy zawsze się zajadają. – Zrobiła pauzę, sądząc, że jej przytakną, ale oboje stali w ciszy, więc kontynuowała: – Rebe mówiła, że zrobi ciasto marchewkowe, ma jakiś nowy przepis z instagrama, nie wnikałam. Każda mama da coś od siebie, a jako że wiem, że pieczenie to nie twoja bajka, wpisałam cię na galaretki.
– Przystopuj trochę, Viola, o czym my w ogóle mówimy? – Pani Guzman zmarszczyła czoło, kompletnie nie wiedząc, co jest grane.
– O turnieju sportowym, w niedzielę jest inauguracyjna msza święta. Przyjeżdżają dzieciaki z Nuevo Laredo i Juarez, będą grali z naszymi chłopcami i dziewczętami w piłkę nożną i siatkówkę. Silvio. – Violetta miała prawdziwie oburzoną minę. – Masz syna w drużynie, jak mogłaś nie wiedzieć?
– Nie mam czasu robić galaretek, Viola, ja mam poważną pracę. – Zacisnęła palce na klamce od drzwi auta, bo zaczynała już tracić cierpliwość. – Czy coś jeszcze?
– Ale jak to, w ogóle się nie zaangażujesz? Wszystkie jesteśmy zajęte, nawet Jimena, która – przypomnę ci – jest burmistrzem miasteczka, zadeklarowała swoją pomoc, choć jej Oliwka nie dała się poznać trenerowi z dobrej strony, wszyscy słyszeliśmy jak niesłusznie oskarżyła go o molestowanie, biedny Oliver. – Violetta nadal ubolewała nad takimi okropnymi zarzutami pod adresem porządnego człowieka. – A Julietta Santillana, choć jest tak zajętą kobietą, w dodatku gubernatorową, upiecze muffinki.
– Muffinki? Julietta? – Silvia zastygła z groźnym wyrazem twarzy. Tylko wzmianka o narzeczonej Victora mogła ją tak wyprowadzić z równowagi.
– Tak, czekoladowe. Sama się zaoferowała, Romeo gra w piłkę, a Amelia naprawdę świetnie sobie radzi w siatkówkę, więc na pewno chciała sprawić im przyjemność.
– Wpisz mnie na te cholerne galaretki – warknęła Olmedo, upewniając się, że Viola dobrze ją słyszy. – Kiedy ten piknik?
– W niedzielę w południe. Myślimy o zorganizowaniu późnego śniadania po mszy o godzinie dziesiątej.
– Przyjdę. Wsiadaj, Armando, jedziemy.
Romero kiwnął głową na pożegnanie Violecie i wsiadł do auta. Odezwał się dopiero, jak Olmedo wycofała samochód z parkingu.
– Jakieś kobiece waśnie? Zirytowała cię wzmianka o gubernatorowej.
– Wcale nie.
– Wcale tak. Ale co mnie to obchodzi. – Mężczyzna uniósł ręce, odchylając głowę i uśmiechając się sam do siebie. – Ja mam zdjęcia.
– Słucham? – Była tak wytrącona z równowagi nagłą informacją o jakimś cholernym turnieju, o którym nikt nie raczył jej powiedzieć, że w ogóle nie zarejestrowała, o czym jej towarzysz mówi. Kiedy to do niej dotarło, zatrzymała się gwałtownie na środku ulicy tak, że Armando poleciał do przodu i uderzył się w czoło. – Masz zdjęcia Łucznika Światła?! Niby skąd?
– Z lat dziewięćdziesiątych. Udało mi się go uchwycić. – Chciał się pochwalić, ale nie wyszło, bo łzy bólu stanęły mu w oczach. Zapiął pas, mając nadzieję, że to go uchroni następnym razem. – Nie pierwszy raz słyszy się o zamaskowanym bohaterze…
– Wiem, napisałeś o tym kilka artykułów dla „Caleidoscopio” jakieś dwadzieścia lat temu, zaczynałeś tam. Kurczę, zupełnie zapomniałam, że zawsze wszędzie chodziłeś z aparatem.
– Lubiłem wszystko dokumentować, dlatego wzięłaś mnie do szkolnej gazetki – przypomniał jej, czując lekką dumę z tego powodu. – Klub audiowizualny nie był tak pasjonujący jak dziennikarstwo. Dzięki Człowiekowi w Czerni odkryłem, że wolę styl reportaży, że lubię miejskie legendy bardziej niż rozważania na temat tego, który polityk ma większe szanse wygrać wybory albo która kobieta ma nierówno pod sufitem.
– Daruj sobie przytyki w moją stronę. Muszę zobaczyć te zdjęcia, to ważne.
– Quid pro quo. Udostępnię ci moje materiały w zamian za spotkanie z obecnym Łucznikiem. Nie ma nic za darmo, sama mnie tego nauczyłaś.
– Tak i zaczynam tego żałować.

***

Byli zmęczeni, ale też nabuzowani emocjami, wciąż nie mogąc dojść do siebie po wrażeniach minionego wieczoru. Dlatego po wyczerpującym tournée po studenckich klubach w San Nicolas de los Garza Ignacio zabrał ich do swojego domu, by tam mogli w spokoju obgadać wszystko, czego się dowiedzieli. Było późno, ale Osvaldo jeszcze nie spał, bo jak zwykle przynosił pracę do domu. Nie wydawał się być zły późnym powrotem syna, w końcu był dorosły, mógł trochę się zabawić w piątek wieczorem. Cieszył się, że Nacho zaczynał spędzać więcej czasu w towarzystwie miłych dzieciaków. Mimo że zdziwił go widok Jordana i Lidii na swoim progu, nie oponował, kiedy usiedli przy basenie, twierdząc, że mają jeszcze do przegadania ważny projekt na historię.
Dom Fernandezów był ogromny i na Lidii zrobił duże wrażenie. Od razu było czuć, że to posiadłość kogoś z prestiżem, a do takich na pewno zaliczał się ordynator miejscowego szpitala. Urządzony był w nowoczesnym stylu, co jak twierdził Ignacio było pomysłem jego macochy, influencerki i dekoratorki wnętrz z zamiłowania. Klimatu dodawało mu jednak przyjemne otoczenie, bo budynek położony był tuż na skraju lasu, z daleka od wścibskich spojrzeń mieszkańców. Lidia znała tę okolicę, bo często tędy chodziła, jeszcze kiedy handlowała dla Templariuszy, a w dodatku tak się składało, że rodzina Mengoni mieszkała kilka domów dalej, a w końcu zdarzało jej się już odwiedzić Daniela na korepetycjach.
W ogrodzie za domem znajdował się prostokątny basen podświetlany na błękitno, nad którym w lecie niegdyś organizowane były liczne imprezy dla dzieciaków z okolicy. Usadowili się na leżakach i wiklinowej sofie z dużymi miękkimi poduszkami, a Lidia okryła się szczelniej kocem. Wieczór był chłodny, więc Nacho włączył ogrodowy kominek gazowy.
– No i co, ten wypad to była jedna wielka porażka – stwierdziła bez ogródek dziewczyna, bo czuła się zrezygnowana. – Odwiedziliśmy chyba z sześć tych klubów i ani śladu Manfri’ego.
– Nie spodziewałbym się, że gość bawi się na dyskotekach niecały miesiąc po tym, jak miał przestrzeloną nogę – przypomniał jej Jordan, gapiąc się w płomienie tańczące na białych ozdobnych kamieniach. – Wiemy przynajmniej, że wcześniej chodził w te miejsca z Jonasem, kilku barmanów ich kojarzyło. No i dzięki umiejętnościom flirtowania Ignacia dowiedzieliśmy się, że najczęściej odwiedzał tę okropną spelunę…
Obaj Jordan i Nacho skrzywili się na samo wspomnienie wyjątkowo obrzydliwego lokalu, do którego zawędrowali pod koniec swojej rundki po klubach. Fernandez zrezygnował z wizyty w toalecie, kiedy zobaczył, jak ona wygląda, a Guzman przez całą drogę powtarzał, jak bardzo smród papierosów wżarł mu się w nozdrza. Lidia zirytowała się ich postawą.
– Nie wszystkie kluby są tak elitarne jak „Supernova”, okej? Biedniejsi też muszą się gdzieś bawić. Zachowujecie się jak francuskie pieski.
– Francuskie co? – Nacho rozwalił się na leżaku, odwracając wzrok od płomieni na palenisku i skupiając go na Lidii. – Wypraszam sobie! Co to niby znaczy? – dodał po chwili, nie bardzo rozumiejąc.
– Francuskie pieski – powtórzyła, kręcąc głową. – Jesteście z dobrych domów, pewnie nigdy nie bywaliście w takich miejscach, bo to poniżej waszej godności, więc nie wiecie, jak wygląda prawdziwe życie.
– A ty może wiesz? – Nacho prychnął, choć w gruncie rzeczy miała rację – stronił od takich rozrywek, a jeśli imprezował to zwykle na domówkach lub w ekskluzywnych lokalach.
– Mój ojciec jest nałogowym hazardzistą, a ja handlowałam dla Templariuszy – domyśl się. – Krzywy uśmiech pojawił się na ustach Lidii, kiedy o tym mówiła. Jakoś nie wstydziła się o tym przy nich mówić. Czuła się dosyć swobodnie, miała wrażenie, że zawiązał się między nimi jakiś dziwaczny pakt. – Ale wy macie ojców na wysokich stanowiskach, wasze matki to kobiety sukcesu, a wy pewnie macie fundusz powierniczy i własnego kucyka.
– Nie mam funduszu, Montes, za kogo ty mnie masz? Znasz moich starych, wiesz, że nie trwonią kasy. – Jordan usprawiedliwił się, jakby ubodło go to, że między wierszami nazwała go snobem.
– Ale masz swojego kucyka? – Lidia zarechotała złośliwie, a kiedy Ignacio jej zawtórował, zdała sobie sprawę, że utrafiła w samo sedno. – Bez jaj, Guzman, masz swojego własnego konika? Jak uroczo!
– Nie mam swojego konia, oszalałaś? Czy ja ci wyglądam na dżokeja?
– Twój dziadek ma stadninę – przypomniał mu Nacho, śmiejąc się cicho i podnosząc się do pozycji siedzącej, by móc na nich spojrzeć. – Słyszałem, że masz tam swoją klacz.
– Technicznie rzecz biorąc tak, ale wcale nie jest moja. Po prostu byłem przy jej narodzinach i tak jakoś wyszło. – Jordan rzucił mimochodem, opierając przedramiona na kolanach i wpatrując się tępo w taflę wody w basenie. – Nie jeżdżę na niej.
– Boisz się. – Lidia pokiwała głową, przypominając sobie ich rozmowę na El Tesoro. – W porządku, ja też się boję, od kiedy spadłam z konia i złamałam obojczyk.
– Nie boję się, po prostu mam respekt. To inteligentne zwierzęta.
– Jasne. – Nacho połknął uśmiech, nie mając siły na jakieś oryginalne złośliwości pod adresem kolegi z dzieciństwa. – Jak się wabi twój kucyk?
– Skończycie już wreszcie? Mamy ważniejsze rzeczy na głowie – przypomniał im, myślami wracając do Theo Serratosa. – Ten barman, kochaś Ignacia, mówił, że Manfred pokazuje się częściej w akademikach na imprezach bractwa. Dostarcza tam dragi. Myślę, że musimy uderzać w tamtym kierunku. Niczego nie dowiemy się na dyskotekach, za to nawaleni studenci potrafią sypać jak mało kto.
– Pamiętasz, co mówił Christian? – zagadnęła nagle Lidia. Mimo zmęczenia jej umysł nadal próbował przetworzyć wszystkie informacje.
– Ten twój cygański mechanik? – Jordan pokiwał głową, bo sam też na to wpadł. – Mówił, że od pewnego czasu słyszy się o przedawkowaniach w San Nicolas, głównie w klubach dla młodych. Myślisz, że Manfred rozprowadzał Erosa?
– Skoro przyjaźnił się z Jonasem, na pewno był w to zamieszany. – Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Młody Altamira lubił wykorzystywać młode dziewczyny i chętnie dzielił się też swoimi sposobami.
– Czym jest ten Eros? To coś jak Helios, kolejny wynalazek Joaquina Villanuevy? – dopytał Ignacio, czując się trochę przytłoczony. Sam nie był święty, ale pomysł eksperymentowania z takim świństwem nawet jemu nie przypadł do gustu.
– To coś na kształt pigułki gwałtu, ale nie odbiera zmysłów od razu – wyjaśniła Lidia, wspominając wszystko, czego dowiedzieli się od młodego Roma pracującego w warsztacie w Valle de Sombras, kiedy Veronica została zatruta na imprezie we wrotkarni. – To zmodyfikowana „Afrodyta” czyli viagra od Templariuszy. Jonas zrobił z tego swój mały projekt i zaczął sprzedawać na większą skalę w okolicznych miastach, głównie w San Nicolas. Podobno dziewczyny po zażyciu Erosa robiły się bardziej… no… wiecie.
– Chętne – dopowiedział za nią Ignacio, rozumiejąc, co ma na myśli. – To obrzydliwe – skwitował. Nie wyobrażał sobie zmusić kogoś do pójścia z nim do łóżka poprzez nafaszerowanie go narkotykami. Uważał takie posunięcia za karygodne. – Dziewczyny idą z kolesiami niby z własnej woli, potem tracą zmysły i nic nie pamiętają, ale na kamerach monitoringu wszystko widać, więc ewentualne roszczenia są szybko zbywane. Słyszałem o tym.
– Najgorsze, że Eros jest praktycznie niewykrywalny z testach toksykologicznych. Może gdybym trochę pokombinowała w laboratorium DetraChemu, dokopałabym się do jakichś narzędzi, dzięki którym byłoby łatwiej.
– Montes, nawet nie próbuj. – Jordan wolał ją uprzedzić. Jeszcze była gotowa ryzykować w ten sposób i zadzierać z Marleną. – To zbyt niebezpieczne i może zwrócić na ciebie uwagę Marleny. Skup się na tym, co miałaś zrobić.
– Czyli nad czym? – Głowa Nacho obracała się to od jednego to do drugiego w zdumionym geście.
– Znaleźć dowody na to, że przedsiębiorstwo Marleny odpowiada za zanieczyszczenie wód.
– To wszystko jest posrane – skwitował jednym zdaniem syn ordynatora i nie dało się z tym kłócić. – A wy dwoje wkręciliście się na całego. Nie wiedziałem, że tak dobrze się dogadujecie.
– Nacho. – Osvaldo stanął nad nimi, sprawiając, że wzdrygnęli się lekko ze strachu, bo zakradł się bezszelestnie. – Chodź i pomóż z pokojami gościnnymi dla Lidii i Jordana, trzeba ubrać pościel.
– Tylko Lidia zostaje, Jordan wraca do siebie.
– Nonsens, nie pozwolę mu wracać o tej porze, jest niebezpiecznie. – Aldo nie chciał słyszeć sprzeciwu. – Dałem już znać Fabianowi, że będziesz nocował, a jutro odwiozę was do szkoły na zajęcia. Nie patrz tak – poprosił stażystę ze szpitala, którego sceptyczny wzrok zdawał się go przewiercać. – Twój tata nie zawsze to pokazuje, ale martwi się, kiedy późno wracasz.
Jordan nic nie powiedział, woląc nie wdawać się w dyskusje z ordynatorem. Prawdą było, że rodzice w ogóle by nie zauważyli, nawet gdyby nie wrócił do domu na kilka dni. W przeszłości już się to zdarzało. Żyli pracą, a w domu bywali od święta, więc dla nich to naturalne. Fabian więcej czasu spędzał pewnie u swoich kochanek niż we własnym mieszkaniu. Ignacio poszedł z ojcem, by pomóc uszykować posłania dla gości, a Lidia i Jordan mieli okazję, by przegadać informacje, którymi nie bardzo chcieli się z nim dzielić.
– To dziwne, że Oliver wziął dzisiaj wolne w pracy, a cały wieczór spędził w „Supernovie”, prawda? W dodatku z ojcem Daniela – zauważyła ciekawa jego opinii na ten temat. – A Theo chodzi po barach jak stały bywalec, ale nie pije, nie robi scen, nie sprawia żadnych kłopotów, zupełnie jakby…
– Był tam służbowo – dopowiedział jej myśl Jordi, kiwając głową, bo zgadzał się z tym w zupełności. – Myślałem o tym w drodze powrotnej. Sprawdziłem listę udziałowców „Supernovy”. Wiem, że Mengoni inwestuje w kluby w San Nicolas, ale formalnie jego nazwisko nie figuruje na liście. Jest za to spółka, która zadziwiającym trafem została zarejestrowana pod tym samym numerem referencyjnym co jego biuro deweloperskie. To nie jest przypadek.
– Myślisz, że to jego sposób, żeby się nie ubrudzić? – zapytała, ale ciężko było jej uwierzyć, że ojciec Daniela robiłby takie dziwne podchody, zamiast otwarcie zarejestrować działalność. Musiało to oznaczać tylko jedno. – W tych klubach odbywa się nielegalny handel? Stąd Oliver jako reprezentant kartelu, stąd Theo kręci się między klubami i załatwia różne sprawy. Zgadza się?
– Możemy się tylko domyślać, ale spółka-córka to idealna przykrywka. Jeśli zrobi się gorąco, po prostu ją zamknie. Oficjalnie Mengoni dalej będzie tylko szanowanym deweloperem, a nie klubowym baronem. Takich lokali jest więcej, Mengoni tworzy sobie całą sieć, a sądząc po renomie „Supernovy”, pokątny handel może tam kwitnąć.
– Więc nie dość że Marlena może stać na czele mafii i jednocześnie zatruwać środowisko, to jeszcze jej mąż pozwala, by w jego lokalach rozpowszechniano narkotyki wśród bogatych snobów z San Nicolas? To nieźle popaprane – skwitowała, czując, że to zbyt wiele informacji jak na jeden raz. Podkurczyła kolana pod brodę i wpatrzyła się w taflę wody. Niebieskie światła odbiły się w jej ciemnych oczach, a ona się wzdrygnęła, co nie uszło uwadze kolegi.
– Nie lubisz wody, co? – zapytał, widząc jej reakcję. Lidia wzruszyła ramionami.
– Nie jestem największą fanką. Nie potrafię pływać, woda mnie nieco przeraża. W chemii przemysłowej to zdradliwa substancja, choć wygląda niewinnie. Bez niej niewiele zrobisz, ale dodana w złym momencie albo do złego układu potrafi wszystko zniweczyć. Niszczy powoli.
– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – przyznał, bo choć sam kiedyś miał opory przed wejściem do basenu, jego strach szybko został odegnany przez Felixa, który nauczył go pływać. – Z dwojga złego i tak wolałbym utonąć, niż spalić się żywcem.
– Ty to zawsze musisz snuć makabryczne scenariusze, Guzman. – Lidia otrząsnęła się z letargu, patrząc na niego karcąco. – Utonięcie to okropna sprawa, tak samo jak śmierć od toksycznych odpadów. Guzman? – zagadnęła cicho, trochę bojąc się poruszać ten temat, ale nie miała nikogo, z kim mogłaby to omówić. – Jeśli ktoś po śmierci ma na ciele wybroczyny, mocniejsze na twarzy, szyi i kończynach, to co to może oznaczać?
– To normalna część procesu rozkładu – naczynia krwionośne zaczynają pękać, pojawiają się mikrouszkodzenia i krew zaczyna się gromadzić w różnych częściach ciała, tam gdzie krew chce się rozlać, ale nie może, bo nie ma już krążenia. Normalne przy utonięciu.
– Nie chodzi o utonięcie. – Lidia przygryzła wargę, zastanawiając się, ile może mu powiedzieć. Westchnęła głęboko, patrząc na niego tak, jakby chciała, żeby sam się domyślił, o czym mówiła. Był bystry, więc już dawno powinien skumać, ale on grał z nią w kotka i myszkę. – Załóżmy, że hipotetycznie tego zmarłego znaleziono w jeziorze w Pueblo de Luz. Jak byś ocenił sytuację?
– Powiedziałbym, że trzeba być idiotą, żeby się tam utopić. Poza tym temperatura wody w styczniu nie zachęca do kąpieli. – Uśmiechnął się złośliwie, a ona zapragnęła go rąbnąć w głowę. Widząc, jak zaciska dłonie w pięści, dał za wygraną. – Hipotetycznie? – dopytał, a ona pokiwała gorliwie głową. – Hipotetycznie, gdybym znalazł trupa na brzegu jeziora, ale wykluczyłbym utonięcie, pomyślałbym o chemikaliach z DetraChemu.
– No właśnie. – Lidia upewniła się tylko w swoim rozumowaniu. Postanowiła być z nim szczera. – Jakiś czas temu znalazłam ciało Eloya, przywódcy Romów znad rzeki, to jeden ze starszych. Wybroczyny były wyraźne, to mogło być silne zatrucie. Stawiam na anafilaksję, organizm walczył do końca. Toksyny spływają rzeką prosto do jeziora.
– To ma sens, mógł być uczulony na te substancje, które znajdowały się w wodzie i nawet o tym nie wiedział. Nie wyobrażam sobie, że Romowie badają się pod kątem alergenów. No i mamy hipotetycznego trupa. – Spojrzał na nią tak, jakby objaśnił jej właśnie, że dwa plus dwa to cztery.
– Nie wydajesz się zdziwiony. – Lidia uważnie obserwowała jego reakcję. Informacja o śmierci Eloya bardziej niż go zaskoczyć, zdawała się go po prostu wkurzać.
– Mieszkam w tej okolicy od dziecka, Montes, tutaj nic mnie już nie zaskoczy.

***

Felix nie lubił robić niczego na pół gwizdka, więc ciążył mu fakt, że opuścił się w treningach pływackich. Na ostatnim spotkaniu drużyny miał kiepski czas w stylu dowolnym, który zwykle był jego konikiem, dlatego tym bardziej poczuł się głupio. Santos DeLuna nie komentował tego jednak, a to sprawiało, że budził w nim tylko większe podejrzenia. Castellano zaśmiał się sam do siebie, kiedy zdał sobie sprawę, że kontrastowały w nim dwie natury – jedna żywiołowa i porywcza, a druga spokojna i chłodno oceniająca fakty. Wiedział, że charakteru nie dziedziczyło się z genami, ale czasem miał takie wrażenie, bo rodzina Vidalów to ci spontaniczni, otwarci i towarzyscy, a Castellano poważni, odpowiedzialni i sceptyczni. Nie wiedział, która z tych natur w nim wygra, nadal miał siedemnaście lat i prawo do robienia głupot, ale kiedy przyjdzie wybrać mu przyszłą karierę, sprawy trochę się skomplikują.
Z samego rana w sobotę wszedł na strych i odruchowo schylił głowę, by nie uderzyć się w sklepienie. Rzadko tutaj przychodził, więc od ostatniego razu urósł dobrych kilka centymetrów. Kilka starych sprzętów i nieużywanych ubrań leżało w pudłach jeszcze nieuporządkowane, bo z ojcem najpierw zajęli się opróżnianiem garażu przed wyprowadzką. Dom jeszcze się nie sprzedał, więc mieli trochę czasu. Co prawda Ella ubzdurała sobie, że teraz, kiedy Leticia spodziewała się dziecka, decyzja o wyprowadzce zostanie cofnięta, ale Basty nic nie deklarował, więc Felix wolał nie robić sobie nadziei. Odszukał pudło z gratami, których od dawna już nie używał i wyszperał stary aparat dziadka Valentina. Kiedy już się w coś angażował, zwykle doprowadzał to do końca, a jako że myślał na poważnie o dziennikarstwie, uznał, że warto byłoby też podszkolić się z robienia fotoreportaży, dlatego kółko fotograficzne Erica DeLuny spadło mu jak z nieba.
Felix nie znał się na zdjęciach, to Ella była naczelną fotografką w rodzinie, choć i ona niespecjalnie przejmowała się technicznymi aspektami, tylko fotografowała co bądź. Dziadek Valentin natomiast miał duszę artysty i każda forma sztuki go interesowała. Uwielbiał uwieczniać na zdjęciach naturę, ale przede wszystkim kochał fotografować ludzi – głównie prostych ludzi, mieszczaństwo, robotników, rolników, rzemieślników. Fotografował też Cyganów, bo zawsze pasjonowała go ta kultura. Nastolatek przyjrzał się zakurzonemu aparatowi, oglądając go pod różnymi kątami. Nie był specjalistą, ale wydawało mu się, że takich już nie produkują, bo dziadek nabył ten skarb jeszcze w latach osiemdziesiątych i dokumentował nim codzienność prawie do śmierci. Nikon FM2 był niezawodny, skoro towarzyszył dziadkowi przez tyle lat, ale Felixa uderzył jego ciężar – nie był przyzwyczajony do takich klocków, bo zwykle zdjęcia robił telefonem albo zgrabną „cyfrówką” Elli. Ten aparat miał jednak duszę – nie można było zobaczyć podglądu fotografii, trzeba było poczekać cierpliwie na wywołanie filmu i dopiero wtedy fotograf widział efekt końcowy. Chodziło o jakość, a nie o ilość i Felixowi się to podobało – w dzisiejszych czasach miał wrażenie, że koledzy i koleżanki ze szkoły pstrykają fotki na potęgę, a potem godzinami wybierają te najlepsze, by potem poświęcić kolejne godziny na retusz, a to kompletnie odbiegało od jego wizji. Dlatego ucieszył się z propozycji Santosa, by pierwszym zadaniem na kółko było uwiecznienie czegoś za pomogą sprzętu analogowego, takiego jak ten aparat, który trzymał w rękach. Miał zamiar pogadać z DeLuną i zapytać go, czy aparat jest jeszcze zdolny do użytku, bo sam się na tym nie znał, a nie zamierzał wydawać niepotrzebnie pieniędzy na profesjonalny sprzęt, jeśli zależało mu tylko na poznaniu podstaw, które przydadzą się w przyszłej karierze. Obrócił aparat i odruchowo chwycił za klapkę, pod którą kryła się klisza, ale w porę się zatrzymał. Dziadek zawsze powtarzał mu, że nie wolno tego robić, bo jeśli klisza zostanie naświetlona, zdjęcia nie będą mogły zostać wywołane. Odetchnął z ulgą, postanawiając najpierw skonsultować się z nauczycielem. Zaczął się zastanawiać, czy Valentin miał jakieś zdjęcia na kliszach, które nigdy nie ujrzały światła dziennego? Może trzymał je na specjalną okazję. To mógł być świetny dodatek do obchodów jubileuszu szkoły, o którym wspomniał dyrektor Torres.
Zszedł po schodach i miał zamiar udać się do kuchni, by zjeść śniadanie razem z ojcem i Leti, ale kiedy do jego uszu dotarł charakterystyczny głos Mariana Olmedo, szybko zmienił zdanie i odwrócił się na pięcie. Na jego nieszczęście Basty dostrzegł cień w korytarzu i przywołał go do siebie.
– Don Mariano, co za niespodzianka. – Zapewne oczekiwano od niego, by pokazał szacunek, więc tak też zrobił. Nie przepadał za dziadkiem Jordana i Neli, ale to jednak starszy jegomość, w dodatku znał się dobrze z dziadkiem Valentinem i dziadkiem Gabrielem, a on miał dobre maniery. – Przyszedł pan w sprawie domu? – zapytał, kiedy dotarło do niego, że to jedyny sensowny powód odwiedzin z samego rana w sobotę. Agencja nieruchomości Mariano zajmowała się bowiem sprzedażą ich rodzinnego mieszkania.
– Można i tak powiedzieć. – Mariano wstał i wyciągnął rękę, by uścisnąć ją Felixowi. Można mówić wiele rzeczy o tym człowieku, ale zawsze pamiętał o etykiecie, a chłopaków traktował już jak młodych mężczyzn. – Właśnie zapraszałem twojego tatę na rejs po rzece. Połowimy ryby, pogrillujemy, pogadamy po męsku – kiedyś robiliśmy to znacznie częściej, ale ostatnio jakoś nie było okazji.
– Myślałem, że przeszła panu ochota na męskie zajęcia po ostatnim polowaniu jesienią – zauważył, z trudem powstrzymując uśmiech na wspomnienie postrzelonego w zadek pana Olmedo. Mężczyzna natomiast dla kontrastu skrzywił się, kiedy i jemu się to przypomniało.
– Wypadki chodzą po ludziach, tym razem na szczęście nie będzie broni palnej, a Jordan poszedł już po rozum do głowy. Tak, ja też jestem w szoku – dodał na widok uniesionych do góry brwi Felixa. – Prześlę waszemu tacie szczegóły. Do zobaczenia, Felix.
Mariano uścisnął dłoń Basty’ego, złożył uszanowanie Leticii poprzez pocałowanie jej w rękę i już go nie było. Felix stał z rozdziawionymi ustami, długo nie mogąc wydobyć z siebie słowa, kiedy nagle dotarło do niego, co znaczyły te słowa pożegnania.
– Jak to „do zobaczenia, Felix”? Ja też mam jechać na te ryby? Czy go całkiem pogięło?!
– Zważaj na język, Felix. I tak, wybierzemy się tam razem – męska wycieczka. – Basty nalał sobie kawy z dzbanka i przyjął od Leticii kawałek tostu, w którego wgryzł się, nie mogąc powstrzymać dylematu moralnego wymalowanego na jego twarzy.
– Ale my nigdy nie jeździmy na ryby! – Nastolatek próbował przemówić mu do rozsądku. Szukał sprzymierzeńca u macochy, ale ona tylko pokręciła głową i dała znać, że jej na szczęście to nie dotyczy. – Nie chcę spędzać wolnego czasu sam ze starymi dziadami, tato. Bez obrazy.
– Jako „stary dziad” wcale się nie obrażam. I nie będziesz tam sam ze starymi tetrykami, będą też twoi koledzy. Znasz Mariana, zaprasza wszystkich facetów jak leci.
– Czyli ten sam skład co zawsze?
– Zdaje się, że kilka osób załapało się na zaproszenie rzutem na taśmę, a to wszystko za sprawą zbliżających się wyborów… – Basty posłał synowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Joaquin Villanueva?
– Między wierszami Mariano przyznał, że go zaprosił, bo to „konkretny człowiek”. – Zastępca szeryfa zakreślił cudzysłów w powietrzu. Słowa pana Olmedo trzeba było cytować dosłownie, żeby zachować taki sam efekt. – Będą wszyscy. Wiem, że Carlos bierze Marcusa, Osvaldo przyjdzie z Ignaciem, a Quen na pewno też przyjdzie, skoro Jordan tam będzie.
– Jordan w życiu nie poszedłby na ryby z własnej woli. – Felixowi sprawa zaczynała śmierdzieć z daleka. Znał swojego sąsiada jak własną kieszeń i kompletnie mu to do niego nie pasowało. – Nie cierpi takich imprez, a Silvia nie może go zmusić.
– Nie wiem, Felix, sam słyszałeś, co mówił don Mariano – że Jordan „poszedł po rozum do głowy”, cokolwiek to znaczy. W każdym razie będą twoi koledzy, a ja zaraz idę do pana Torresa zaprosić jego i Jeremiaha. Mariano uważa, że im więcej, tym weselej.
– Będę stale pod obserwacją dyrektora, tak?
– W domu jesteś pod obserwacją wychowawczyni, a jakoś wcale nie zniechęca cię to do grandzenia – wtrąciła się Leticia, stawiając przed nim kubek kawy zbożowej.
– Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego się zgodziłeś – wyznał w końcu Felix, smarując sobie tost dżemem. Pierwszy szok minął, ale jego wewnętrzny śledczy potrzebował odpowiedzi. – Ivana rozumiem, musiał użerać się z Olmedo, kiedy był mężem Debory, bo to transakcja wiązana, ale ty? Zwykle się wykręcałeś od takich rzeczy, bo musiałeś pracować. Teraz będziesz miał wolne?
– Teraz nie wypada się wykręcać. Wypada iść i pokazać szacunek. – Sebastian westchnął cicho, po czym przesunął po stole broszurkę, którą przyniósł wcześniej ojciec Silvii. – Nowy program badań klinicznych nad mukowiscydozą, otwierają niedługo w San Nicolas de los Garza. Chcą, żeby Ella wzięła udział w testach, ale to raczej pewne, że się zakwalifikuje, skoro przeszła kwalifikacje do programu z Baltimore. Johns Hopkins University współpracuje ze Szpitalem Uniwersyteckim w San Nicolas i wygląda to naprawdę obiecująco.
– Nie rozumiem, nigdy wcześniej nie słyszałem o tym programie… – Felix złapał się za głowę i zaczął gorączkowo wczytywać się w treść ulotki. W miarę czytania serce biło mu coraz szybciej. Oznaczało to bowiem, że jego siostra nie będzie musiała pokonywać tylu kilometrów samolotem, by męczyli ją podczas prób klinicznych w obcym kraju – będzie mogła poddać się badaniom w miejscu, które zna, nie rezygnując z normalnego życia. W dodatku nie będą musieli sprzedawać domu, bo program był całkowicie refundowany. – Mariano Olmedo jest hojnym darczyńcą?
– Nie powiedział wprost, ale miałem wcześniej telefon od doktora Hidalgo i tak, wszystko na to wskazuje. Powinniśmy mu podziękować, Felix. Proszę, nie rób głupot – dodał już błagalnym tonem, a chłopak poczuł się okropnie, widząc minę ojca.
Dla niego musiało być to równie trudne jak dla nich, a może i trudniejsze, bo trzymał tę rodzinę w ryzach przez ostatnie lata, mimo ciągłych problemów, które spadały im na głowę. Jego ojciec zrobiłby wszystko dla niego i Elli, wiedział o tym i nie zamierzał krytykować żadnych jego decyzji. Mariano Olmedo może i nie należał do najprzyjemniejszych typów, ale właśnie przyczynił się do tego, że Ella miała szansę na normalne życie.
– Jestem wdzięczny – powiedział wyraźnie, by ojciec nie miał co do tego wątpliwości. – I myślę, że ktoś powinien obudzić Ellę, bo jak dowie się o tym z gazet…
– Czego się dowiem? – Trzynastolatka weszła zaspana do kuchni, ziewając szeroko. Felix nie mógł powstrzymać wzruszenia, kiedy tata i Leticia pokazywali jej broszurkę z informacjami odnośnie projektu Nueva Esperanza – Nowa Nadzieja dla chorych na mukowiscydozę. – Ściemniacie mnie? Bo jeśli to kłamstwo, to bardzo nieładnie. – Wargi dziewczynki zadrgały, jakby tłumiła wybuch płaczu.
– Nie, skarbie, nie okłamałbym cię w ten sposób. – Basty pogłaskał ją po głowie, uśmiechając się przez łzy. Nie był facetem, który łatwo się wzrusza, żołnierska dyscyplina go zobowiązywała, ale widok radości na twarzach dzieci był dla niego bezcenny.
– Ale… czy to znaczy, że nie sprzedajemy domu? – Ella zawyła pomiędzy szlochami radości, wtulona w szlafrok Leticii. Felix roześmiał się na ten widok – na przemian śmiała się i płakała i wyglądało to komicznie. Nawet w takiej chwili jedyne, o czym myślała to o rodzinnym domu.
– Nie, nie sprzedajemy. Zaraz zadzwonię do Gianluci, żeby odwołał ogłoszenia, ale myślę, że on już wie od Mariana. – Castellano chwycił za telefon i ze śmiechem patrzył, jak Ella wybiega z domu wprost do ogrodu. – Nie biegaj!
Trzynastolatka dopadła do tabliczki z napisem „Na sprzedaż”, którą agencja nieruchomości umieściła przy płocie. Z prawdziwą werwą zaczęła wykopywać słupek, by jak najszybciej się go pozbyć. Spociła się przy tym cała i zaraz zaczęła kaszleć, czym tylko zmartwiła Felixa, który dopadł do niej chwilę później.
– Hej, musisz się oszczędzać. Byłoby głupio, gdybyś teraz nabawiła się infekcji – przypomniał jej, bojąc się, że siostra zniweczy to, co tak wywalczyli. Ella zgodziła się z nim, pozwalając mu opłukać sobie plecy. Słupek z tabliczką wylądował w śmieciach.
– Nie mówiłam na poważnie, Felix. Nie chcę mieć siostry. To znaczy chcę… – dodała szybko, kiedy już przeszedł jej atak kaszlu. – I będę ją kochać, ją albo jego albo bliźniaki, nieważne. Ale ciebie kocham i zawsze będę kochać bardziej, okej? Więc jak urodzi się dziecko Leti i powiem, że je kocham najbardziej na świecie, to tak naprawdę trochę będę kłamała, dobrze?
– Dobrze. – Felix parsknął śmiechem na widok poważnej miny siostry.
Wiedział, że kochała go bezwarunkowo, a on kochał ją tak samo. Zrobiłby dla niej wszystko. I prawdę mówiąc, gdyby kazano mu kogoś zabić, by ją ochronić, pewnie by to zrobił. I to go przerażało.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5896
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:44:03 27-04-25    Temat postu:

cz. 3

W sobotę rano Silvia wstała skoro świt. Miała mnóstwo roboty, bo oprócz kampanii wyborczej głowę zaprzątał jej cykl felietonów na temat Łucznika Światła, nad którym pracowała poprzedniego dnia z Armandem Romero, a także robienie cholernych galaretek. Kupiła gotowe galaretki w paczce, nie chcąc marnować czasu, ale nie chciała też, żeby Julietta Santillana okazała się w czymś lepsza od niej. Miała ochotę utrzeć jej nosa i zaznaczyć swoje terytorium – no bo niby dlaczego gubernatorowa nagle zaczęła spędzać czas z innymi „matkami”, którym przewodziła Violetta Conde? Ta kobieta nie wyglądała na taką, co lubi się przypodobać, nie musiała tego zresztą robić, bo to miejscowe kury domowe bardziej łaknęły jej towarzystwa i prestiżu, ale z jakiegoś powodu była kochanka Fabiana wciąż wchodziła Silvii w drogę i to jej się nie podobało.
– Chcą galaretek, to je dostaną – warknęła sama do siebie, kiedy w nerwach nie była w stanie przebrnąć przez prostą instrukcję na opakowaniu. Postanowiła zrobić wszystko własnoręcznie, żeby Santillanie poszło w pięty. Rzuciła wszystko i wstała od stołu, krzycząc: – Nela, ubieraj się, wychodzimy do sklepu!
Marianela zbiegła po schodach w pełni ubrana mimo wczesnej pory. Minę miała przerażoną, ale matka wytłumaczyła jej, że chodzi jej tylko o lokalny targ z warzywami i owocami. Córka miała być jej buforem na wypadek, gdyby wpadła znów na Violę lub, co gorsza, Marlenę albo inną dewotę. Nawet nie skomentowała faktu, że Quen wrócił do domu późno w nocy i teraz przygotowywał sobie śniadanie w kuchni. Był dorosły, mógł robić, co chce.
– Spodziewamy się gości? – zapytał Enrique, kiedy usłyszeli dzwonek do drzwi. Nela podskoczyła w miejscu nieprzyzwyczajona do takiego zamieszania o poranku, gdzie zwykle śniadanie jadła w samotności, bo wszyscy zbyt byli zajęci innymi sprawami.
– Otworzę. – Fabian był już gotowy do wyjścia na kółko ONZ, które prowadził w soboty. Podszedł do drzwi i cofnął się w progu, przepuszczając swojego ojca, który wgramolił się do środka. – Nie spodziewaliśmy się ciebie, tato.
– Jak zwykle. Pomożesz, czy mam sam do dźwigać? – Leopoldo Guzman głową wskazał na kilka skrzynek z owocami, które stały na progu domu. Fabian schylił się, by wziąć jedną z nich, a Quen podreptał po kolejną. – No, was też miło widzieć. Przywitacie się z dziadkiem, czy będziecie tak tylko wybałuszać te gały?
Marianela ucałowała dziadka, a oczy jej zabłyszczały, kiedy zdała sobie sprawę, że dzięki niemu nastrój w domu może się trochę ocieplić. Cudownie było spędzać poranki w całym gronie, liczyła na to, że może uda im się zjeść choć raz wspólnie śniadanie, choć miała świadomość, że to płonne nadzieje. Quen jak zwykle był sceptycznie nastawiony do sprawy. Wyciągał szyję, jakby szukał kogoś jeszcze.
– A babci nie ma? – zapytał, witając się z dziadkiem ze smętną miną. – I jak ty to dotargałeś sam z Veracruz? – Chłopak wskazał na skrzynki z mango. – Musisz być zmęczony, siadaj.
– Babcia musi doglądać plantacji, a mnie przywiózł Rodrigo, przyjechaliśmy tutaj z towarem na lokalny targ, moje mango jest przecież najlepsze. Kilkanaście godzin siedziałem w aucie dostawczym, wolę postać. Ale tu macie zimno – dodał i wzdrygnął się ostentacyjnie. – Pewnie nie sprawdzałeś instalacji, co? Mówiłem ci, że czasem trzeba zrobić przegląd – dodał w stronę Fabiana tonem chłodniejszym niż powietrze, które rzekomo ich otaczało.
– Wezwę specjalistę. – Zastępca gubernatora przyzwyczajony był do darcia kotów z własnym ojcem, więc i tym razem nie dał się sprowokować. Sam nie należał do złotych rączek, ale Leopoldo zawsze znajdował sposoby na usprawnienia.
– Nie kłopocz się, sam to załatwię. – Stary Guzman wystawił w jego stronę rękę, jakby chciał po powstrzymać przed pochopnymi decyzjami. – Budowałem ten dom własnymi rękami, znam go jak własną kieszeń. Co tu taka ponura atmosfera? I dlaczego mój wnuk wygląda, jakby ktoś go przeżuł i wypluł? – Zmierzył krytycznym wzrokiem Enrique, który rzeczywiście nie był w najlepszej formie po całej nocy imprez i harców w San Nicolas de los Garza.
– Może dlatego, że pół nocy spędził poza domem – wtrąciła się Silvia złośliwie, wzrokiem omiatając skrzynki, które przytargał jej teść.
– Jestem dorosły – usprawiedliwił się Enrique, bo choć trochę czuł się zawstydzony, miał też wrażenie, że to niesprawiedliwe, by mu to wypominać. – Dlaczego ja nie mogę imprezować, a Jordanowi wolno? On w ogóle dziś nie wrócił, jego łóżko jest puste, a to ja mam osiemnaście lat, nie on.
– Jordan nocował u Ignacia, Aldo dał mi znać. – Fabian zaparzył sobie kawę w kubku na wynos.
– Jordan u Ignacia? Od kiedy to oni u siebie nocują? Kolejny Brutus przeciwko mnie?! – Quen warknął ze złością i odstawił miskę z płatkami, tracąc apetyt.
– Idź się ubrać, podwiozę cię. – Fabian nie skomentował nastoletnich bolączek, tylko zerknął na zegarek, by pokazać, że czas ich gonił. Młody Ibarra poszedł do siebie, trzaskając drzwiami.
– A tego co ugryzło? – Leopoldo zapytał wnuczkę, poklepując ją lekko po ramieniu, jakby dodawał jej otuchy w tym całym domu wariatów.
– Zerwała z nim dziewczyna – wyjaśniła cichutko, ale nic więcej nie musiała mówić, bo Leopoldo pokiwał głową, rozumiejąc sytuację. Kolejny dzwonek u drzwi sprawił, że ponownie podskoczyła na siedzeniu, ale zanim ktokolwiek zdołał zareagować, ruszyła, by otworzyć.
Chwilę później do kuchni weszła Victoria Reverte w towarzystwie małego Alexandra dzierżącego swój dziecięcy łuk. Malec podbiegł do wujka Fabiana, by się z nim przywitać.
– Nalegał, żeby się pochwalić nowym łukiem, który zamówił dla niego wujek – wyjaśniła zastępczyni burmistrza, pokazując nowy sprzęt, bardziej profesjonalny od plastikowego prezentu, który dostał pod choinkę. – Veronica Serratos mówiła, że nie ma problemu, by zapisać go do grupy początkujących dzieci.
– To świetnie, cieszę się. – Fabian pokiwał głową, patrząc jak Alec wywija swoim łukiem. – Nie mam dziś czasu na prywatną lekcję, może innym razem?
– Ech, no dobrze. – Alec zwiesił głowę, ale wtedy zwrócił się do niego don Leopoldo.
– A co to za przystojny młodzieniec, co tam masz? – Pochylił się do niego, by przyjrzeć się bliżej nowemu nabytkowi. – No proszę, jakie to teraz popularne. Łuki wracają do łask, jak widzę. Za moich czasów to była jedyna rozrywka. A ja się nie przedstawiłem. Leopoldo Guzman, ale można mi mówić Polo. – Wystawił rękę w stronę Victorii. – Normalnie poczekałbym, aż pan domu mnie przedstawi, ale widocznie jest zbyt zajęty, by myśleć o manierach.
– Victoria Diaz de Reverte. – Uśmiechnęła się, widząc, jak jej kuzyn za plecami ojca przymyka oczy zirytowany tym zachowaniem. Fabian i Leopoldo byli drastycznie różnymi ludźmi.
– Znałem twojego dziadka – zagadnął Polo, widocznie uznając, że takie informacje interesują każdego. – Chciałbym powiedzieć, że mi przykro z powodu jego śmierci, ale bardziej od dobrych manier cenię sobie szczerość.
– W porządku, Felipe był skomplikowanym człowiekiem.
– Otóż to. – Leopoldo pokiwał głową i nastąpiła niezręczna cisza, której nie zamierzał przerywać, pozostawiając ten zaszczyt swojemu synowi, bo lubił go czasem w ten sposób torturować.
– Na długo zostajesz? – profesor Guzman zadał najgorsze z możliwych pytań i nie ulegało wątpliwości, że nie jest zachwycony z niezapowiedzianej wizyty.
– Na kilka dni. I tak jechałem na targ do San Nicolas, a Nela wspominała ostatnio przez telefon o turnieju, więc pomyślałem, że przyda się ktoś do dopingowania Jordi’ego na trybunach. Poza tym nie spodziewam się, żeby któreś z was, agnostyków, pojawiło się w kościele na mszy inauguracyjnej. – Polo obrzucił syna i synową karcącym wzrokiem.
– Czy wszyscy wiedzieli o tym głupim turnieju oprócz mnie? – Dziennikarka spojrzała na męża, którego mina świadczyła, że też pierwszy raz o tym słyszy.
– Ksiądz Ariel mówił o tym w kościele – oznajmił rezolutnie Alexander, zadzierając główkę, by spojrzeć na panią Guzman. – Będzie msza i piosenki, a potem piknik na El Tesoro. I dzieci będą grać w piłkę przez cały tydzień!
– Brzmi wyśmienicie. – Leopoldo zwrócił się do chłopca, dziękując za podsumowanie. – Nie siedźcie tak, zróbcie coś z tym mango. To już jest przejrzałe, nie nadaje się do sprzedaży.
– Więc przywiozłeś nam do jedzenia? – Silvia skrzywiła się na widok poobijanych w skrzynkach owoców. Nagle zaświtał jej w głowie pomysł. – Hmm… Victorio, jak u ciebie z domowymi przetworami?
– Dżemy, konfitury – jestem mistrzem. Dlaczego pytasz? – Żona Javiera uniosła wysoko brwi, kiedy dotarło do niej, że Silvia planuje rozgościć się w kuchni na dłużej. Dziennikarka chwyciła blond włosy, zakręciła je na palcu i spięła wysoko, używając do tego ołówka, jak za starych czasów.
– Bo musimy zrobić taką galaretkę, żeby sam pan Bóg poprosił o przepis.

***

Obudził ją świergot ptaków za oknem i przyjemne zapachy dochodzące z kuchni. Lidia w duchu dziękowała za przybory toaletowe, które ze sobą zabrała, bo byłoby kiepsko bez szczoteczki do zębów i – przede wszystkim – grzebienia do włosów. Włosy zawsze były dla niej świętością, nie tylko ze względu na zawód jej mamy, ale też dlatego, że to jedna z nielicznych rzeczy, które w sobie lubiła. Kiedyś uważała się za całkiem atrakcyjną nastolatkę, ale zdała sobie sprawę, że obracała się po prostu w złych kręgach i kiedy zaczęła naukę w Pueblo de Luz zweryfikowała swoje wcześniejsze zdanie na swój temat. W liceum pełno było ładnych dziewczyn – wysokich, szczupłych i zgrabnych, mających czym oddychać – które podobały się chłopakom. Ona nigdy nie odczuwała potrzeby, by się stroić czy malować, zwykle wtapiała się w tłum, jednak o włosy dbała zawsze z wielką starannością, dlatego teraz cieszyła się, że przewidziała taką okoliczność. Zapasowa koszulka i para majtek też ją ratowały, bo tym razem nie musiała pożyczać żadnych ubrań na zmianę, całe szczęście.
Dom Ignacia Fernandeza pełen był zakamarków z kanapami i poduszkami, a ona odczuła dziwny żal, bo jakoś syn ordynatora nie sprawiał wrażenia ciepłego chłopaka, który chętnie zapraszałby kolegów do domu. Po tym czego wczoraj się o nim dowiedziała, zaczęła z nim sympatyzować i obiecała sobie być nieco łagodniejsza, mając na uwadze jego konflikt wewnętrzny. Odniosła bowiem wrażenie, że Nacho nie zamierza wychodzić z szafy, a przynajmniej na razie, więc postanowiła to uszanować.
– Dzień dobry, Lidio, jak się spało? – Rebeca Fernandez była przemiłą kobietą, młodszą od Osvalda i zdecydowanie spoza jego ligi, ale widocznie się kochali, skoro tak długo byli razem i mieli nawet dwie córeczki. – Napijesz się soku?
– Dziękuję, spałam bardzo dobrze. I wolałabym kawę, jeśli można. – Lidia podziękowała Rebe, która zachęciła ją gestem, by obsłużyła się ekspresem wedle uznania. Takiej maszyny nastolatka jako pasjonatka tego napoju jeszcze nie widziała, więc chwilę zajęło jej zrozumienie jej działania, zanim w kuchni uniosły się opary podwójnego espresso. – Chłopaki już wstali?
– Nacho w soboty zwykle śpi do południa – oznajmiła rezolutnie Deisy, której krótkie nogi zadyndały w powietrzu, kiedy siadała na kuchennym krześle, w dłoniach dzierżąc lalkę Kena. – A ty jesteś jego dziewczyną?
– Boże broń! – Montes złapała się za brzuch, niemal rozlewając kawę, bo tak ją rozbawiła ta uwaga. – Nacho ma inny gust.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie jestem w jego typie.
– A on jest w twoim?
– Nie, ja też wolę inny typ. Tylko koleguję się z twoim bratem – wyznała, przypatrując się sześciolatce uważnie. – Fajna pidżama. – Uśmiechnęła się na widok nocnego stroju w łuki, który Deisy koniecznie chciała dostać, więc Marisa Fernandez pociągnęła za kilka sznurków i załatwiła jej specjalne zamówienie. – Lubisz łuki?
– Łuki są na czasie. Tata pozwolił mi trenować, choć mówi, że zaraz mi się to znudzi. Veronica daje lekcje mnie i innym dzieciom w San Nicolas. Chanelle nie chciała, ona woli babskie zajęcia. – Deisy pokiwała głową, jakby rozumiała punkt widzenia siostry.
Lidia natomiast lekko się skrzywiła. Znów ta Veronica Serratos – czy ona w ogóle w czymś nie była dobra? Nie dość że ładna, popularna i inteligentna, to jeszcze uzdolniona sportowo i z wielkim sercem do nauczania dzieci. Wkurzało ją to nieziemsko.
– Pójdę obudzić chłopaków, mamy zaraz kółko ONZ, a potem trening – poinformowała Rebecę która poinstruowała ją, gdzie jest pokój Nacha, bo w domu łatwo było się zgubić. – Wstajemy, słoneczko już wzeszło. – Z uciechą wparowała do pokoju Ignacia i rzuciła się do okna, by odsłonić rolety. Promienie słońca zakłuły osiemnastolatka w oczy, ale kiedy zerknął na zegarek, zdał sobie sprawę, że pora wstawać. Lidia wyjrzała przez okno jego pokoju.
– Co jest, chcesz obserwować makaroniarzy? – zagadnął, ziewając szeroko i podchodząc do niej. – Tam jest dom twojego kochasia.
– Wiem, byłam tam.
– Niezłe z niego ziółko. Wymyka się w nocy, wraca czasem po kilku godzinach, podejrzany typ. Zastanów się dobrze, czy chcesz się w to pakować.
– Co proszę?
Nacho wyszedł jednak z pokoju, więc nie mogła go dopytać, co dokładnie miał na myśli. Nie zdążyła też przetworzyć informacji o Danielu zarywającym nocki, bo dostrzegła samochód zbliżający się do posesji. Drogie włoskie auto rzucało się w oczy, nawet jeśli Lidia niespecjalnie znała się na motoryzacji. Pan Mengoni wysiadł z niego i pozwolił szoferowi zaparkować w garażu, a sam ruszył w stronę domu. Pospiesznie schowała się, by jej nie zauważył, jak go szpieguje. Była pewna, że nie zwróciłby na nią uwagi, ale wolała dmuchać na zimne. Rozejrzała się po pokoju Nacha, szukając Guzmana, ale jego nigdzie nie było – jedynie poduszka i koc leżały na kanapie, zwiastując, że przekimał się w sypialni Ignacia, ale teraz gdzieś zniknął.
– Jaki chcesz kolor? – Dziewczęcy głosik dotarł do uszu Montes, kiedy zamykała za sobą drzwi z zamiarem powrotu do kuchni na dole.
– Ten.
– Ten jest przezroczysty! – Oburzyła się dziewczynka, której głos niósł się z pokoju po prawej stronie od sypialni Nacha.
– No właśnie. Jest magiczny.
– Mam siedem lat, nie jestem taka głupia. Wiem, że to nieprawda.
Lidia stanęła w progu otwartego pokoju księżniczki, który należał do starszej córeczki Alda i Rebeci, Chanelle. Wszystko tu było błękitne, łącznie z nocną koszulą dziewczynki, która łudząco przypominała suknię Kopciuszka. Siedmiolatka miała też na głowie coś na kształt tiary i widać było, że lubi wczesne pobudki. Jordan natomiast siedział pokracznie na plastikowym dziecięcym taborecie, które trzymało się na włosku i pewnie zaraz mogło pęknąć pod jego ciężarem. Chanelle wybierała mu lakier do paznokci, pokazując wszystkie dostępne.
– Niech będzie, ale dostaniesz też naklejki. Może być? – Upewniła się dziewczynka, dla pewności zerkając na starszego kolegę.
– Może być. Ta z Hello Kitty mi się podoba.
– Przykleję ci na kciuka.
– Idealnie. – Jordi uśmiechnął się na widok skupienia na twarzy siedmiolatki, która zabrała się za malowanie jego paznokci przezroczystym lakierem dla dzieci. Wtedy dostrzegł Lidię na progu. – Już wstałaś?
– Tak, zjemy śniadanie i zbieramy się na kółko, doktor Fernandez nas podwiezie. Veda mnie kryła. – Wskazała na swój telefon, chcąc dać znać, że już dostała wiadomość od przyjaciółki, że misja się udała. – Co ty właściwie robisz?
– Korzystam z usług nowego salonu kosmetycznego. Hej, Chanelle, może następnym razem pomalujesz Lidii, co? Żeby nie obgryzała.
– Wcale nie obgryzam! – obruszyła się, ale Jordan zarechotał złośliwie, więc w złości zostawiła ich i wróciła do kuchni. Ignacio z potarganymi włosami wlewał sobie zimnego mleka do miski pełnej kukurydzianych płatków. Lidia wolała najpierw wlać mleko, a później wsypać płatki, bo chrupiące były najlepsze, ale tym razem wybrała croissanta z piekarni, do której z samego rana udała się Rebeca. Montes zastanawiała się, skąd kobieta ma na to wszystko czas przy dwójce dzieci i obowiązkach w domu, bo dodatkowo wyglądała też, jakby była w formie i zapewne ćwiczyła yogę lub inny pilates kilka razy w tygodniu.
– Na wszystko znajdziesz czas, jak twoim mężem jest chirurg plastyczny. I nie, wcale nie ma dwudziestu lat, po prostu jest naciągnięta – odpowiedział na jej niezadane pytanie Ignacio. – Cycki też nie są jej.
Montes zakrztusiła się rogalikiem, ale na szczęście doktor Fernandez pojawił się w kuchni, zapinając mankiety koszuli i mrużąc oczy na widok wiadomości.
– Idzie pan dzisiaj do pracy? – zdziwiła się na widok eleganckiego krawata, który włożył lekarz. Do szpitala zwykle nie nosił się tak dostojnie, na wierzch i tak zarzucał biały kitel.
– Sobota to dla mnie normalny dzień pracy, niestety mam sporo na głowie. I proszę cię, Lidio, mów mi po prostu Aldo, nie jesteśmy w szpitalu.
– Mogłeś lepiej sprawdzać, kogo zatrudniasz do szpitala, to teraz nie miałbyś tyle problemów – wtrącił się jego syn, siadając przy stole i zrzucając przy tym lalkę Deisy. Dziewczynka oburzyła się i wyciągnęła rękę w jej stronę. Lidia połknęła uśmiech na widok prowizorycznej kominiarki wyciętej ze starej skarpetki i wciśniętej na głowę Kena, który miał zapewne udawać Łucznika Światła.
– Kryzys został zażegnany, na całe szczęście. – Osvaldo zmarszczył czoło, woląc nie wracać do tematu onkologii i lekarza z podrobionym dyplomem, bo nadal żywo odczuwał skutki tamtego błędu. Fabian wciąż miał mu za złe, a on nie mógł go za to winić, bo w końcu na szali ważyło się życie Ofelii. – Rebe, zgłośnisz trochę?
Żona ordynatora pogłośniła telewizor, by wszyscy lepiej słyszeli, co dzieje się w regionie. Dziennikarka w ochronnym czepku i stroju nadawała z Uniwersyteckiego Szpitala w San Nicolas de Los Garza, opowiadając o nowym programie badań klinicznych, który powstał we współpracy z amerykańskim Johns Hopkins University.
To właśnie tutaj już niedługo ruszy nabór do Proyecto Nueva Esperanza, gdzie setki chorych na mukowiscydozę dostaną szansę na lepsze jutro. Program zakłada między innymi eksperymentalne terapie modulatorami CFTR, leczenie z użyciem najnowocześniejszego sprzętu oraz kompleksowe wsparcie wielu specjalistów, w tym fizjoterapeutów i dietetyków, a to wszystko całkowicie nieodpłatnie. Rewolucyjny projekt Nowa Nadzieja ma na celu nie tylko wydłużyć i polepszyć jakość życia pacjentów zmagających się z tą genetyczną chorobą, ale też zwiększyć świadomość społeczeństwa. Przypominamy, że w Meksyku średnia długość życia chorych na mukowiscydozę to 21 lat. W porównaniu z krajami rozwiniętymi, wynik ten jest o niemal połowę niższy. Dlatego program jest absolutnie przełomowy i stanowi pierwszy krok do tego, by wprowadzić powszechnie obowiązujący przesiew noworodków pod kątem CF. To wszystko będzie możliwe dzięki dyrekcji szpitala w San Nicolas oraz hojnym darczyńcom, którzy chcieli pozostać anonimowi.
– Tato, co to znaczy „anonimowy”? – zapytała Deisy, patrząc na ekran telewizora z rozdziawioną buzią i nie rozumiejąc z wywodu dziennikarski ani słowa.
– To znaczy, że nie chce zdradzać swojego imienia.
– Więc dlaczego pokazują twarz pana Olmedo? – Wskazała palcem na starszego jegomościa i nagranie ukazujące jego stadninę w pobliżu San Nicolas.
– Bo niektórzy są hipokrytami i mówią jedno, a robią drugie – odpowiedział jej Ignacio, zajadając swoje rozmoczone płatki.
– Co to znaczy hipokryta?
– Właśnie ci powiedziałem. – Wywrócił oczami, bo nie miał cierpliwości do dzieci. – Stary powiedział, że chce być anonimowy, że niby taki wielki filantrop, ale dał cynk do redakcji, że to on za tym stoi, żeby ludzie padali przed nim na kolana, kumasz?
Deisy przekrzywiła głowę, patrząc na niego, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. Ignacio dał za wygraną.
– Ciekawe, skąd Mariano Olmedo mógł wiedzieć o tym, że szpitalowi w San Nicolas brakuje środków, by otworzyć program. – Osvaldo odłożył swoją grzankę i zwrócił się do Jordana, który zszedł po schodach do kuchni w towarzystwie Chanelle, która wgramoliła się na krzesło obok swojej siostry. – Jordan, wiesz coś na ten temat?
– Mój dziadek nigdy nie przegapi okazji, żeby pochwalić się pieniędzmi. – Jordan miał błyskotliwą odpowiedź na wszystko, ale tym razem Osvaldo nie dał się zbić z tropu.
Guzman był piekielnie inteligentny i potrafił manipulować ludźmi, kiedy było to dla niego wygodne. W tym wypadku schlebianie dziadkowi wcale nie musiało być zbyt intensywne – wystarczyło napomknąć o programie i o tym, że darczyńcy zapiszą się w pamięci mieszkańców i wystarczyło. Może to niezbyt moralne, ale wyrzuty sumienia Jordi miał dosyć ograniczone. Liczyło się tylko to, że Castellanowie nie muszą sprzedawać domu i latać kilka razy w miesiącu do Baltimore na badania, co również wiązałoby się ze stałymi kosztami. To rozwiązanie było świetne dla każdego, bo skorzysta na tym nie tylko Ella, ale też inne osoby chorujące na mukowiscydozę. To małe zwycięstwo, ale zawsze coś.
– Tak i Mariano przypadkiem dowiedział się o projekcie? A jak szpital pozyskał partnerstwo z Johns Hopkins? To duży zbieg okoliczności, Jordan.
– Doktor Morales zawsze wyszukuje takie inicjatywy, załatwia mnóstwo okazji dla szpitala w San Nicolas. Przecież go znasz, Aldo. – Guzman wzruszył ramionami. – On często angażuje się w takie akcje.
Osvaldo miał na końcu języka kilka pouczających komentarzy, ale nie dane mu było z nich skorzystać, bo wiadomości zmieniły się i spiker wrócił do aktualnego tematu, a mianowicie wyboru do rady miasta. Krótko przedstawiono najważniejszych kandydatów, po czym skupiono się na najstarszym z nich. Marcelo Mazzarello udzielił krótkiego wywiadu, w którym wyraził żal, że przez ostatnie kilka lat wyłączony był z życia towarzyskiego przez chorobę, ale teraz wraca do gry i ma wielkie plany, by przywrócić Dolinie Cieni dawną sławę.
Don Marcelo jest najstarszym kandydatem do wyścigu o fotel w radzie miasta. Dla wielu mieszkańców jest to wada i twierdzą, że to już czas oddać władzę młodym, jednak spora część wyborców nadal jest zdania, że nic nie zastąpi doświadczenia i mądrości życiowej, której Mazzarello zdecydowanie nie brakuje. Don Marcelo zapytany o to, czy planuje reaktywować swoją niegdyś słynną lodziarnię, z którą całe pokolenia mieszkańców okolic mają piękne wspomnienia, odpowiada, że niczego nie wyklucza.
Jestem już stary – mówił Marcelo na nagraniu z wywiadu, który z nim niedawno przeprowadzono. – Ale skoro dobrzy ludzie z Valle de Sombras chcą spróbować tradycyjnych włoskich przysmaków, nie będę miał wyjścia – to powołanie, któremu należy sprostać.
Brzęk widelca uderzającego o talerz sprawił, że zebrani przy stole podskoczyli w miejscu. Sztućce wypały z dłoni Jordana, który zaciskał ją teraz i rozluźniał w niekontrolowany sposób, jakby nie poznawał własnej ręki.
– Dzięki, Rebe, ale już muszę iść. Spóźnię się na kółko – oznajmił, wstając od stołu.
– Dokończ, zaraz was zawiozę, poza tym twój tata na pewno poczeka. – Fernandez nie miał wątpliwości, że małe spóźnienie nie powinno grać roli, choć jego przyjaciel cenił sobie punktualność.
– Nie jestem głodny. Przejdę się, potrzebuję powietrza.
Jordan podziękował gospodyni, pożegnał się z dziewczynkami i wyszedł. Lidia wpatrzyła się w ekran, gdzie Marcelo opowiadał właśnie o pierwszej lodziarni, którą otworzył zdaje się jakby wieki temu. Rodzina Mazzarello sprawiała, że włos jeżył się jej na karku i sama nie wiedziała dlaczego, w końcu ten staruszek niczym szczególnym się nie wyróżniał. Był niegroźny – jeździł na wózku, bo ciężko mu było poruszać się o własnych siłach, nie mógł przecież stać na czele mafii, a przynajmniej tak jej się wydawało. Daniel zawsze kiedy wspominał dziadka, dobrze się o nim wypowiadał, ale z kolei Guzman zawsze cały się spinał, kiedy ktoś wspomniał tę rodzinę.
– Mogą otworzyć i kilka sklepów, moja noga tam nie postanie – poinformował wszystkich Ignacio, dla podkreślenia swoich słów prostując się na krześle. – Wolę kupić lody w pudełku i zjeść w domu, niż dostać kulkę w łeb u Mazzarello.
– Kulkę w łeb? – Lidia zakrztusiła się kawą po jego słowach.
– No przecież to tam, przed jego cukiernią w Valle de Sombras, zginęła Gracie Molina. Stary też oberwał kulkę w plecy, dlatego teraz jeździ na wózku. – Nacho zdziwił się, że musi jej tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. – Ta rodzina przynosi pecha.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3530
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:11:34 27-04-25    Temat postu:

Temporada IV C062
Clementina/Victoria/Meduza/ Rosie/Veda/Tiberius/ Gui/Thiago/Allegra. Remmy
Było już późno kiedy zatrzymała się przed niepozornie wyglądającym domem. Ręce oparła na biodrach ze świstem wypuszczając wstrzymywane w płucach powietrze. Gdyby któryś z sąsiadów teraz ją zobaczył ujrzałby z okien swojego mieszkania szczupłą kobietą w legginsach i luźniej bluzie. Z saszetką przypiętą do biodra. Ubrana była na czarno. Czapka z daszkiem zasłaniała jej twarz, a dla przeciętnego obserwowała była zwyczajną kobietą uprawiającą jogging. Jeśli ktokolwiek zainteresowałby się szatynką zapewne machnąłby ręką i wrócił do swoich zajęć. Od trzydziestu pięciu dni była to jej stała trasa. Oswajała się z mijanym domem, ale także z okolicą. Truchtem ruszyła przed siebie. Jeśli chciała ostać się do domu nie mogła zrobić tego od frontu. Odbiła lekko w bok skręcając w stronę porośniętej wysoką trawą działki. Napis „na sprzedaż zniknął w zaroślach. Jeśli ktoś ją teraz zobaczy pomyśli, że „poszła za potrzebą” Zatrzymała się na końcu działki, a jej ciemne przyzwyczajone do półmroku oczy skupiły się na niskim płocie. Doskonale wiedziała która deska jest lekko obluzowana. Przebiegła przez granicę działek i przyklęknęła przy płocie. Odchyliła deskę i przeszła pewną stopą do ogrodu Ricardo Pereza. Dom pogrążony był w mroku. Rękę wsunęła w kieszeń bluzy i zacisnęła palce na kluczach. Zabranie ich z pod zniszczonego krasnala było dziecięcą igraszką. Mogła oczywiście skorzystać z klucza, który się tam znajdował, ale wolała wybrać łatwiejszą drogę. Za nim przeszła przez podwórko wsunęła na dłonie lateksowe rękawiczki. Wątpiła, żeby wezwał policję, ale ostrożności nigdy zbyt wiele zwłaszcza, że na trawniku Ricardo Pereza pysznił się napis. Nierówny, lecz z prostym przekazem; „Gwałciciel” Cóż autor napisu nie pomylił się. Dick był gwałcicielem. Wsunęła klucz do zamka i przekręciła go. Pasował jak ulał, a drzwi ustąpiły na wydając żadnego dźwięku. W trakcie swojej ostatniej wizyty skorzystała z okazji i naoliwiła zawiasy. Zamknęła za sobą drzwi i chwyciła za latarkę. Rączka była wilgotna od potu. Pospiesznie wytarła ją o spodnie. Nie mogła popełnić błędu. I właśnie to przezorność sprawiła, że swoje długie włosy chowała pod czepkiem, który zakładano aby ukryć włosy przed założeniem perełki. Zapaliła latarkę i oświetliła małą, zagraconą i koszmarnie brudną kuchnię.
Perez zapuścił się. Od wyprowadzki swojej żony nie dbał o porządek. Naczynia piętrzyły się w zlewie, resztki jedzenia roznosiły nieprzyjemny zapach. Była pewna, ze gdyby otworzyła kosz pod zlewem zobaczyłaby iż chcę on wyjść na spacer. Podłoga lepiła się. Jej buty odklejały się z cichym plaśnięciem. Popatrzyła na zegarek. Miała czterdzieści pięć minut. Gabinet mężczyzny znajdował się na końcu korytarza.
Pierwszą wiadomość wymieniły w dniu pogrzebu Julii Ortegi. Młodziutkiej jasnowłosej dziewczyny, która w brutalny sposób została zamordowana. Był to przejaw solidarności i bezsilności wobec człowieka, który uciekał od wymiaru sprawiedliwości przez całą swoją karierę. Ricardo Perez był innego rodzaju potworem. Nie działał on w mroku, lecz w świetle dnia. A tacy byli najgorsi. Takich nie podejrzewa się o niecne zamiary. Nauczycieli nie podejrzewała się, że Na grupie wsparcia dotarło do niej, że nie była jedyną, którą skrzywdził. Jedna wiadomość, potem druga i spotkały się w cichej kawiarni w San Nicholas. Każda z nich piła co innego, ale każda z nich miała podobną historię. Westchnęła i pchnęła drzwi prowadzące do gabinetu. Panował w nim bałagan. Zmarszczyła brwi. Nie ułatwiło jej to zadania, ale wzięła się do pracy. Zapaliła stojącą na biurku lampkę i zaczęła przeglądać znajdujące się najbliżej papiery; zeznania podatkowe, stare opłacone faktury za światło czy gaz. Układała je metodycznie na biurku. Jedna kupka, druga , trzecia. Dłonie jej coraz bardziej drżały. Potrzebowała tylko jednej rzeczy. Otworzyła szufladę, lecz była pusta, kolejna również i kolejna. Zaklęła pod nosem i rozejrzała się po gabinecie.
─ Myśl─ wymamrotała do siebie. ─ Myśl. ─ rozejrzała się wśród porozrzucanych dokumentów. Dane do logowania do banku trzyma się zawsze blisko siebie, pod ręką. Przyklęknęła i zaczęła przerzucać papiery na podłodze. Kolejne rachunki, kolejne faktury i już miała odrzucić ją na bok gdy zamarła. ─ „Droga przez światło” ─ głosił nadawca faktury. Opłata dziesięć tysięcy pesos, okres czerwiec- lipiec. Fakturę datowano na datę1991 roku. Schowała ją pod koszulkę i uśmiechnęła się pod nosem. Na podłodze leżała prosta kartka z danymi do logowania do konta internetowego. Numer klienta i hasło na widok którego parsknęła śmiechem. Dick Perez się zestarzał, pomyślała. Popełniał głupie błędy. Sfotografowała dane do logowania i rzuciła je z powrotem na podłogę. Wyprostowała się i rozejrzała. Ricardo słynął z pedantyzmu więc bałagan w gabinecie był zaskakujący. ─ Czego szukałeś? ─ zapytała samą siebie. ─ Co ci zginęło? ─ nie miała jednak czasu się zastanawiać gdy za kilka minut Dick wracał do domu. Ruszyła do drzwi. Szybkim krokiem przeszła przez kuchnię i po krótkim wahaniu zostawiła otwarte drzwi. Przebiegła przez trawnik i dziesięć minut później truchtem ruszyła w stronę zaparkowanego samochodu. Popatrzyła na zegarek to na wychodzących z popołudniowej mszy. Idealnie, pomyślała odpalając silnik. Ostrożnie wycofała ruszając w stronę domu. Piętnaście minut później zaparkowała przed ładnym niewielkim domem. Wyłączyła silnik i ruszyła do domu. Otworzyła je. W kuchni zastała szczupłą kobietę.
─ Długo ci to zajęło ─ rzuciła brunetka z kosmykami siwizny w warkoczu. Kobieta wyciągnęła butelkę wody z lodówki i upiła kilka dużych łyków. Drugą wolną dłonią chwyciła czepek. Długie złote włosy rozsypały się na jej ramionach.
─ Dick nie jest fanem porządku ─ odpowiedziała na to Clementina Ferrer zerkając przez ramię na kobietę. ─ Mogłaś iść sama ─ zauważyła.
─ Przegrałam ciągnięcie przez słomki ─ przypomniała jej. ─ Masz to? ─ pokiwała głową i wyciągnęła telefon. Wyświetliła fotografię i podała kobiecie. Siostra Conchity na widok hasła parsknęła śmiechem.
─ Myślałam, że jest mądrzejszy ─ powiedziała.
─ Ja też, widać się zestarzał.
Clementina wzruszyła jedynie ramionami w odpowiedzi.
─ Co jeśli ustawił podwójne zabezpieczenie? ─ zadała kolejne pytanie kobieta.
─ Sklonujemy jego numer telefonu, poza tym chcemy zobaczyć stan jego konta, a nie robić przelewy ─ wyjaśniła. Conchita wpatrywała się dłuższą chwilę w panią psycholog. ─ Nie sądziłam, że ty na to pójdziesz, no wiesz pani psycholog raczej pomaga w kryzysie zdrowia psychicznego nie je wywołuje.
─ Mój brat targnął się na swoje życie przez Pereza. Złamał go więc pora żeby zakosztował własnego leku.
─ Amen ─ zgodziła się z nią Mendoza.
─ Znalazłam też to ─ podała jej złożoną na pół kartkę i podała ją kobiecie. Sama zaś chwyciła laptopa i wpisała „Drogę ku światłu” w wyszukiwarce. Przeglądarka wypluła kilka wyników. Gdy rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi obie podskoczyły. ─ Oby to nie była moja urocza sąsiadka ─ rzuciła z przekąsem Clementina.
─ To nie Nina, ma nockę ─ poinformowała ją Medusa. Clementina otworzyła drzwi. W progu stała jasnowłosa kobieta z siatką z jedzeniem na wynos.
─ Przyjaźnie się z Sergio ─ poinformowała ją. Clementina wpuściła ją do środka.
─ I robisz za catering?
─ Pomyślałam że jesteś głodna ─ odparła na to Victoria Reverte wchodząc za właścicielką do kuchni. ─ Victoria ─ podała jej dłoń.
─ Clementina ─ kobiety uścisnęły sobie ręce i weszły do środka, przedstawiła ją Meduzie. Victoria zaś usiadła przy stole w kuchni i wyciągnęła ze środka laptopa. Obie spojrzały na elegancki połyskujący sprzęt.
─ Macie dane do logowania? ─ zapytała ją wprost.
─ Mamy ─ podała jej kartę. ─ Skąd znasz Sergio? ─ zapytała ją Meduza ─ i czemu nam pomagasz?
─ Zgwałcił moją mamę ─ odpowiedziała z blondynka uruchamiając laptopa. ─ Nieważne ─ rzuciła po chwili ─ jedzcie póki wystygnie ─ rzuciła w ich stronę.
─ A to co będziesz robić?
─ Ja sprawdzę konto bankowe naszego znajomego ─ odpowiedziała. Obie na nią spojrzały a ona westchnęła ─ wy pewnie zamierzałyście skorzystać z przeglądarki, strony banku ─ zaczęła i wzniosła oczy do nieba. ─ Ricardo Perez może i jest debilem, ale systemy bankowe już niekoniecznie. Każde logowanie zapisuje się w systemie. Zapisuje datę, miejsce i adres IP. Jeśli logujesz się ciągle z tego samego miejsca system nie widzi zagrożenia, jeśli jedna rzecz z tego się zmieni albo was przepuści albo nie. Zostawię wam ten laptop i jeśli będziecie chciały się zalogować na konto w banku Dicka korzystajcie z tego laptopa i tylko tego. Jeśli będziecie chciały wyszukać jakiekolwiek dane dotyczące ─ urwała ─ tego ─ machnęła ręką ─ również ale nie zapisujcie historii wyszukiwać.
─ Czy to nie lekka przesada?
─ Planujecie zrujnować facetowi życie środki ostrożności są wskazane więc ─ zaczęła i uruchomiła NordVPN, wpisała konkretną lokalizację i wcisnęła enter. Następnie weszła w przeglądarkę i wpisała odpowiednie dane logowania. Na ułamek sekundy system zatrzymał się, a Victoria wstrzymała oddech. Robiła to setki razy, ale zawsze jest ten pierwszy. Po kilku sekundach strona wyświetliła potrzebne dane.
─ Ma więcej kasy niż przypuszczałam ─ obie kobiety przysunęły sobie krzesła i wpatrywały się w ekran. ─ Dwa bieżące rachunki ─ kliknęła w jeden z nich i weszła w historię. ─ Na ten wpływa jego wynagrodzenie, opłaty za prąd, gaz, abonament za telefon, wypłaty z bankomatu. Czasem opłata karta.
─ A to drugie? ─ zapytała Clementina. Victoria kliknęła w drugi bieżący rachunek. Tutaj suma była wyższa niż na rachunku służącym do codziennych wydatków. Weszła w historię i zaczęła skrolować wypłaty i wpłaty. Ostatni większy przelew poszedł na konto Hermana Fernandeza.
─ Pięć tysięcy pesos Za co mu płacił?
─ Pewnie za milczenie ─ odpowiedziała momentalnie Meduza. Victoria spojrzała na stan konta. Przelewy przychodziły regularnie. To co ją interesowało to za co? Popatrzyła na historię wpływów i na numery kont żadnego z nich nie wysłał jej ojciec Fernando Barosso. Co ciekawe wszystkich wpłat dokonano we wpłatomatach. Ktoś był sprytny. ─ Ostatni rachunek ─ kliknęła i zamarła. Suma była pokaźna. Zbyt pokaźna jak na dyrektora szkoły. Tutaj wpływy pochodziły z jego konta. Przelewał pieniądze wpłacone we wpłatomacie na swoje konto inwestycyjne. Poczuła jak po plecach spływa jej kropelka potu. Zadrżała i po raz pierwszy pomyślała, ze to sięga dużo głębiej niż początkowo sądziła.
─ O czym myślisz? ─ usłyszała pytanie Clementiny.
─ O tym, ze trafiłyście przypadkiem w niezłe bagno ─ odpowiedziała jej. ─ Posiedzę nad tymi danymi w domu. Dogrzebie się do zdjęć z monitoringów przy wpłatomatach, na spokojnie przejrzę każdy przelew i ustalę po numerze konta nadawcę ─ wylogowała się z konta Pereza, zamknęła stronę banku i VPN. ─ A wam radzę następnym razem spotkać się na mieście ─ powiedziała wstając zgodnie z obietnicą zostawiła im laptopa. ─ Masz ciekawską sąsiadkę.
***
Trwa pod jego stopami była za długa i łaskotała go w kostki. Zignorował to i zakołysał się na piętach. To nie były idealne warunki do gry w tenisa. Byli na boisku szkolnym, granice „kortu” były oznaczone za pomocą pachołków używanych do driblingu , siatka była za wysoka a podłoże zbyt twarde i nierówne. Nie narzekał. Cieszył się, że trzyma w dłoniach rakietę , a przeciwnik gra przyzwoicie. Nie był to poziom do którego chłopak przywykł ale jasnozielona piłeczka przelatywała z jednej strony na drugą i tylko to się liczyło. Jego szczupłe ciało czuło, że żyje nawet gdy lądował na kolanach zdzierając je do krwi.
Tiberius Calderon ze świstem wypuścił powietrze odchylając się do tyłu. Rakieta uderzyła w piłkę , lecz on stracił równowagę i wylądował na tyłku boleśnie tłukąc sobie pośladki. To zdecydowanie nie było przyjemne lądowanie, lecz on obserwował lot piłki która prześlizgnęła się po taśmie lądując po drugiej stronie siatki. Zgrabnie uderzając o ziemie. Fuks, pomyślał szatyn. Zwykły fuks. Podniósł się z ziemi otrzepując z ziemi spodenki. Pewnie złapał rzuconą przez trenera piłkę i uderzył nią o podłoże łapiąc. Nie spieszył się z serwisem.
To był trudny i wyczerpujący początek roku nie tylko dla niego, ale i całej rodziny. Być może tylko po Federico przeprowadzka spłynęła jak po kaczce. Już w trakcie trzeciego dnia pobytu w Meksyku poszedł do pracy. Jak gdyby nikt nic się nie stało i nie zamienili domu we Florencji na dom w Pueblo de Luz. Jedynym plusem nowego miejsca był ogród gdzie mógł ćwiczyć. „Ćwiczenie” było jednak na wyrost, a możliwości Tiberiusa była mocno ograniczone, przede wszystkim dlatego, że był jednym profesjonalistą w rodzinie. Lorena nie grała. Siostry potrafiły grać, lecz nie przepadały za tym. Czasem zlitowały się nad bratem i rozegrały z nim jeden mecz. Dziewczyny grały na zmianę. Gdy jedna nie mogła złapać oddechu na „boisko” wchodziła druga. Sam mógł jedynie ustawić butelki i udawać, że są to linie boiska. Przynajmniej ćwiczył serwis, pomyślał z przekąsem, ale jemu brakowało meczu w pełnym wymiarze czasu. I właśnie dlatego zaczął biegać. Kiedy kolejne uderzenie wylądowało w siatce zaklął pod nosem. Grał gorzej. Wiedział to i bez trenera sapiącego mu w kark.
Gdy patrzyło się na sport jakim był tenis w telewizji nie wydawał się on interesujący. Dwóch facetów, lub dwie kobiety albo czwórka graczy obijali piłkę z jednej strony nad drugą. Raz wpadła, raz uderzyła w siatkę i dla przeciętnego odbiorcy sportu nie byłaby w tym nic fascynującego ani magicznego ale dla siedemnastolatka, który pierwszą rakietę dostał jako czterolatek była to walka ciał, ale przede wszystkim umysłów. Tenis opiera się na sprawności fizycznej, ale sile umysłu. Największe turnieje wygrywa się nie tylko siłą, ale głową. Wypuścił ze świstem powietrze i posłał piłkę w siatkę.
─ Puttana ─ wymamrotał pod nosem poruszając głową na boki. Na boisku rozległ się dźwięk gwizdka. Spojrzał na trenera. Nie chciał kończyć. Półgodziny to za mało. Nie zdążył się spocić, poznać przeciwnika, bo zmieniali się zbyt szybko.
─ Zbierać sprzęt i pod prysznice ─ rzucił w stronę uczniów. Przełknął głośno ślinę wypuszczając ze świstem powietrze. ─ Che cazzo ci faccio qui? ─ zapytał sam siebie.
─ Raccogli le palline invece di parlare da solo ─ usłyszał koło swojego ramienia. Aż podskoczył i popatrzył na nauczyciela i po chwili pokiwał głową z ociąganiem dreptając w stronę siatki. Gra w tenis to był jego pomysł. Po raz pierwszy odważył się odezwać i grzecznie chociaż niemiłosiernie się jąkając zapytał czy mogliby zagrać w tenisa? Mieli dwie godziny wychowania fizycznego pod rząd i Bruni zaskoczył samego pytającego zgadzając się na taką zmianę. Rozłożyli sprzęt, rozgrzali się i za nim chłopak się obejrzał musieli kończyć. A swoją grę oceniał jako beznadziejną. Pochylił się i sięgnął po piłkę. Podrzucił ją w dłoni i złapał. Ktoś wyciągnął w jego stronę siatkę na piłki tenisowe. Tiberius wziął ją bez słowa i zaczął wrzucać je po kolei jedna obok drugiej. Wszystkie opadały z cichym plaśnięciem.
─ W Valle de Sombras jest kort ─ usłyszał. Tuż obok niego stał wysoki ciemnowłosy chłopak. Marcus, przypomniał sobie jego imię. Od jakiegoś czasu z coraz większym sukcesem przypisywał imiona do twarzy. Przestał mylić Felixa z Jordanem co uznał za swój własny sukces. Marcus mówił po hiszpańsku, ale powiedział to na tyle powoli, że chłopak zrozumiał go.
─ Wiem ─ odpowiedział po hiszpańsku. Próbował mówić po hiszpańsku ale za każdym razem gdy miał się do kogoś odezwać to język stawał kołkiem. Pół biedy jeśli rozmawiał jeden na jeden. Gdy miał się wypowiedzieć w klasie mieszało mu się wszystko tworząc kakofonię dźwięków niezrozumiałych nawet dla niego samego. Mózg i struny głosowe nie współpracowały ze sobą. ─ Po co mi kort skoro nie mam z kim grać? ─ zapytał go podnosząc z ziemi kolejne piłki.
─ Na pewno ktoś by się znalazł ─ odpowiedział brunet, a on miał ochotę wrzeszczeć. Nie chodziło o brak partnera, Do klubu o którym mówił Delgado przychodziło sporo osób, głównie bogacze bo karta członkowska czy jednorazowa wejściówka były poza jego finansowymi możliwościami, nie zamierzał jednak mówić tego Marcusowi. Wolał wyjść na buca który uważa się za tak dobrego, że nikt godny nie jest z nim grać a nawet nosić mu jego rakiet. Chłopcy w milczeniu zwinęli siatkę. ─ Dzięki ─ Marcus skinął głową. W milczeniu ruszyli do szkoły. Tiberius był mu wdzięczny za milczenie. Milczenie było lepsze niż rozmowa. Dużo, dużo lepsze. Pchnął drzwi do męskiej szatni i od razu ruszył do swojej szafki. Miał tam wszystko czego potrzebował. Chwycił wilgotną od potu koszulkę i ściągnął ją przez głowę. Instynktownie dotknął swoich żeber. Od przeprowadzki do Meksyku schudł cztery może pięć kilogramów. I wcale się nie starał. Nie musiał. Uprawiał sport więc dzięki wysiłkowi fizycznemu miał prawidłową wagę. Ani grama zbędnego tłuszczu. Obecnie jednak stres sprawił, że Tiberius mimo spożywania posiłku chudł. Fakt, że były lekcje przed którymi ze stresu go mdliło i wymiotował nie ułatwiały mu funkcjonowania.
Woda była przyjemnie ciepła. Chłopak pochylił głowę nad strumieniem i zamknął oczy. Całe szczęście, że dzielenie wspólnych szatni było powszechne w sporcie. Na turniejach nie było indywidualnych łazienek czy szatni. Wszyscy zawodnicy toczyli się na niewielkiej przestrzeni. I w przeciwieństwie do profesjonalnych sportowców nie wrzucali mu do butów pinesek, które wbijały mu się w pięty. Tenisiści potrafią być wredni, pomyślał przeczesując palcami włosy. Przeszedł do finałów grając z pineskami wbitymi w pięty, finał wygrał ze stopami owiniętymi w bandaże powinien poradzić sobie w ogólniaku. Cóż nie radził sobie. Był świetnym sportowcem, który mógł być wielki, ale uczniem i kolegą ze szkoły? Szło mu fatalnie. Zakręcił kurek i sięgnął po ręcznik, którym okręcił sobie wokół bioder. Otwierając szafkę zerknął na zegarek. Zostało mu jeszcze kilka minut do włoskiego. Uśmiechnął się lekko. Była to jedyna przyjemna lekcja! Pospiesznie ubrał się bezwiednie zerkając w kierunku gwizdania.
─ Ktoś tutaj nieźle zabalował ─ usłyszał za swoimi plecami gdy sięgał po miękki ręcznik, żeby odcisnąć nadmiar wody. Odwrócił do tyłu głowę i popatrzył na chłopaka siedzącego na ławce. ─ Delgado kim jest ta kocica? ─ zapytał go. Tiberius popatrzył na znikające pod koszulką plecy. ─ Dasz mi do niej numer?
─ Dam ci w pysk jak się nie zamkniesz ─ odpowiedział mu spokojnie Delgado nie obdarzając go spojrzeniem. Nigdy nie wdawał się z pyskówki z kolegami z klasy. To było bezcelowe. Zazwyczaj dawali mu spokój, ale Adora zrobiła sobie paznokcie i najwyraźniej wbiła mu je w plecy nieco zbyt mocno. Powstrzymał uśmiech. Nie miał nic przeciwko takim pamiątkom. Ani takim porankom.
─ Nie musisz się tak denerwować, ale jak już ci się znudzi obracanie mamuśki ─ zaczął Juan Pablo, lecz nie dokończył. Marcus był szybki i wyższy od nastolatka. Przycisnął go do przeciwległej szafki przykładając mu przedramię do szyi.
─ Jeszcze jedno słowo Juan ─ powiedział powoli brunet świdrując go ciemnymi oczyma. Juan Pablo uniósł ręce w geście poddania się. Marcus go puścił.
─ Z tobą już pożartować nie można ─ mruknął Juan rozcierając sobie krtań. Tiberius obserwujący całe starcie miał nieodparte wrażenie, że gubi kontekst.
─ „Di sicuro non si riferiva al gatto…─ powiedział pod nosem po włosku Calderon. Chłopak stojący najbliżej niego parsknął krótkim śmiechem.
─ No, non si riferiva al gatto. Parlava della sua ragazza, Adora. ─ usłyszał w odpowiedzi. Tuż obok na ławeczce przysiadł chłopak wsuwając stopy w buty. Pochylił się żeby je zawiązać.
─ No, questo l'ha fatto incazzare ─ zauważył siedemnastolatek.
─ Nie ─ zgodził się z nim rówieśnik. ─ Adora ma dziecko, które wspólnie wychowują. ─ Tiberius który palcami przeczesywał swoje włosy odwrócił się i popatrzył na niego zaskoczony. Musiał zrobić naprawdę głupią minę , bo chłopak parsknął śmiechem. ─ Guillermo ─ wyciągnął w jego stronę rękę.
─ Tiberius ─ podał mu dłoń. ─ Marcus i Adora wychowują razem córeczkę ─ powtórzył bardzo powoli, tym razem przechodząc na hiszpański. Henriquez pokiwał głową. ─ To ─ urwał w głowie szukając odpowiedniego słowa. Znając ten znany wszystkim szczegół lepiej rozumiał reakcje bruneta. Nie pierwszy raz był światkiem rozmów dwóch chłopaków insynuujących aktywności seksualne. W męskich szatniach takie teksty lub gorsze się zdarzały. Juan Pablo poniekąd obraził Adorę, Marcus zareagował a ze słów Guillermo wywnioskował, że to nie Delgado jest ojcem ─ odważne. ─ Gui wzruszył ramionami. Nie miał ojca, ─ "Mio padre probabilmente si pente di non avermi affogato in un secchio quando ne aveva l'occasione." ─ wyrwało się Tiberiusowi. Ostatnio coraz częściej nachodziły go myśli. Że Federico Calderon naprawdę żałował, że chłopak kiedykolwiek się urodził.
Guillermo zamilkł wpatrując się w plecy nowego kolegi. Tiberius Calderon rzadko kiedy się do kogokolwiek odzywał. Pytany przez nauczycieli jąkał się, przekręcał słówka. Było widać, że zna hiszpański, ale mówienie sprawiało mu dużą trudność, zwłaszcza przed innymi uczniami.
─ Twój ojciec przynajmniej nie dał nogi za nim się urodziłeś ─ odpowiedział Gui. Tiberus zamarł z jednym bucie w dłoni. A Gui zastanawiał się dlaczego powiedział to do obcego dzieciaka? Bo ledwie rozumiał hiszpański czy dlatego, że ewidentnie sądził że jego stary żałuje, że się urodził? Może z obu powodów. Popatrzyli na siebie, lecz żaden się nie odezwał. Nieme porozumienie zostało zawarte.
Gdy Mozzarello na lekcji ogłosił, że będą tworzyć wspólnie projekt. Gui zgłosił się do pary z Tiberiusem.

**
Zbliżał się koniec stycznia, a Rose Castelani nie miała pojęcia, kiedy minął pierwszy miesiąc nowego semestru. Ledwie to zarejestrowała. Krążyła między szkołą, domem a biurem Gabriela Lopeza — prokuratora, który pokazywał jej prawo od strony praktycznej, znacznie bardziej niż teoretycznej. I tej praktyki było zdecydowanie więcej. Dużo, dużo więcej.Z każdym dniem czuła coraz wyraźniej, że Lopez jej ufa. Zabierał ją na rozprawy, gdzie protokołowała przebieg posiedzeń na służbowym laptopie. Miała kontakt ze świadkami, często umawiała spotkania z biegłymi. A Gabriel? Gabriel sam parzył sobie kawę. Już po raz drugi, gdy czekała na połączenie, postawił przed nią kubek z parującą herbatą.Skinęła głową, westchnęła z irytacją i odłożyła słuchawkę.
— Nikt nie odebrał? — zapytał Gabriel, w jednej dłoni trzymając kubek z kawą, w drugiej wydrukowane notatki z dzisiejszej rozprawy.
Rose przytaknęła i ostrożnie uchwyciła kubek obiema dłońmi. Upijając łyk, odchyliła się lekko na krześle. Gabriel usiadł naprzeciwko niej, na miejscu dla interesantów, a swoją kawę odstawił na blat biurka. Jego ciemne oczy utkwione były w transkrypcji.
— Czy coś się stało? — zapytała cicho.
Podniósł na nią wzrok.
— Ani razu mnie dziś nie opieprzyłeś za kolczyk w nosie — przypomniała mu, z pozoru lekko, ale w głosie było napięcie.To był ich rytuał. Codzienny komentarz, spojrzenie pełne dezaprobaty i to jedno, powtarzane zdanie: "Primrose, to nie pastwisko."
— Dziś nic. Nawet wczoraj nic. Nie nazwałeś mnie krową.
— Nigdy cię tak nie nazwałem — odparł, nie podnosząc wzroku.
— "Primrose to nie pastwisko" — zacytowała spokojnie.
— To było tylko stwierdzenie faktu — odpowiedział.
Wpatrzyła się w niego, a on westchnął cicho. Odłożył dokumenty i poruszył się niespokojnie w fotelu. Rozluźnił węzeł krawata. Wiedziała, co to znaczy. Zawsze to robił po ciężkich rozprawach. Ich spojrzenia się spotkały, a serce Rosie zamarło.
— Wypuszczą go? — szepnęła, zanim zdążył się odezwać.
— Nie — odpowiedział szybko.
Wypuściła powietrze ze świstem, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że je wstrzymywała. Jeśli Freddie opuściłby zakład karny, w którym przebywał...Gabriel czekał, aż znowu na niego spojrzy.
— Jeden z asystentów, który archiwizował materiały ze sprawy Freddiego, znalazł nagranie. Zostało początkowo wyłączone z materiału dowodowego. Oznaczone jako „tajemnica adwokacka”.
— Po prostu mi powiedz — poprosiła, przełykając głośno ślinę.
— Prawnik podyktował mu przyznanie się do winy. Obiecał, że jeśli podpisze zeznania, wróci do domu.
— Dlaczego mi pan to mówi? — głos jej drżał. — To niczego nie zmienia. On zabił moją Jules. Chciał zabić mnie. Przyznał się. Co za różnica, czy ktoś mu podyktował treść, czy nie? ─ Spojrzała na Gabriela błagalnie. Nie była jeszcze prawnikiem, ale wiedziała, że w zeznaniach każda kropka miała znaczenie.
— Ja nikomu nie powiem — wyszeptała. — Nie może pan... Proszę...
Zrobiła nieświadomie krok do tyłu.
— Rose — powiedział cicho, ruszając w jej stronę. Cofnęła się, więc został na miejscu.
— Jako prokurator jestem prawnie i etycznie zobowiązany do poinformowania sądu oraz obrony o każdym nowym materiale. Niezależnie od tego, komu sprzyja. Freddie ma nową obrończynię. W ciągu tygodnia złoży wniosek o wgląd do akt. Znajdzie to nagranie. I inne dowody na nieudolną obronę. Gdybym to zataił, straciłbym uprawnienia.
— Obiecałeś — wykrztusiła. — Obiecałeś, że on pójdzie siedzieć. Że ja nie będę musiała zeznawać... ─Głośno przełknęła ślinę. — Dałeś mi swoje słowo.
— I go dotrzymam.
Ostrożnie ruszył w jej stronę, ale Rose znowu się cofnęła. Nie chciała być dotykana. Freddie miał spędzić resztę życia za kratami. W maleńkiej celi. Za to, co zrobił Jules. Za to, co zrobił jej. Wypuściła powietrze i wybiegła z gabinetu. Biegła bez celu, bez tchu, pchając drzwi do damskiej toalety z taką siłą, że uderzyły o ścianę. Weszła do pierwszej wolnej kabiny, zatrzasnęła zamek i osunęła się na kolana. Zgięła się wpół i zwymiotowała. Zapach wymiocin i potu unosił się w ciasnym pomieszczeniu. Rosie wytarła dłonią usta, nacisnęła spłuczkę, ale nie ruszyła się z miejsca. Przycisnęła kolana do klatki piersiowej i oparła brodę na złożonych rękach. Już się nie powstrzymywała. Łzy płynęły swobodnie, rozmazując resztki makijażu.
To był koszmar. Jeden z tych, które śniła wielokrotnie. To tylko zły sen, powtarzała sobie w myślach. Uszczypnęła się. Ból był prawdziwy.
Nie była pewna, ile czasu spędziła zamknięta w kabinie. Minuty? Godziny? W końcu wstała, otrzepała spodnie, podeszła do umywalki. Skrzywiła się na swój widok — rozmazany tusz, cienie pod oczami, usta blade jak papier. Wyglądała jak panda. Wielka, smutna panda.
Umyła twarz zimną wodą, osuszyła ją papierowym ręcznikiem i wróciła do gabinetu Lopeza na miękkich nogach. Gdy zbliżyła się do drzwi, usłyszała rozmowę. Kobiecy głos, chłodny i lekko kpiący.
— Nie rozmieszaj mnie, Lopez. Mam uwierzyć, że akurat przypadkiem natknęliście się na to nagranie? W tym samym tygodniu, w którym przejęłam sprawę i miałam złożyć wniosek o wgląd do akt?
— Valerio, dobrze wiesz, że w takich przypadkach sprawdzamy cały materiał dowodowy. Pracowałaś tu, znasz procedury.
— Sranie w banie — prychnęła. — Pospieszyłeś się. Chciałeś to szybko zamknąć, nie zadałeś sobie trudu, by przyjrzeć się bliżej chłopakowi. Przesłuchiwaliście go godzinami, bez wody, bez przerwy na toaletę. Machaliście mu przed nosem zdjęciami ofiary. Znęcaliście się nad nim.
— Valerio, takie insynuacje zachowaj na przesłuchanie przed sędzią.
— Tylko z czystej uprzejmości informuję, że złożyłam wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. — Podała mu niebieską kopertę. — Wymuszenie zeznań to tylko wierzchołek góry lodowej.
Lopez rozwinął dokument i zaczął czytać.
— Zaraz… — mruknął. — Niepoczytalność w chwili popełnienia czynu? On wiedział, co robi.
— O tym zdecydują biegli. Do zobaczenia — rzuciła i ruszyła w stronę drzwi.
Zatrzymała się na widok Rosie. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Valeria uniosła lekko głowę, a potem odwróciła się jeszcze raz, spoglądając na Gabriela z cieniem uśmiechu.
— Starzejesz się.
A do Rosie skinęła z lekkim ukłonem.
— Panno Castellani.
I wyszła.
— To ona? — zapytała Rosie cicho.
— Tak — potwierdził Lopez. — Zadzwonię po twojego tatę. Nie powinnaś teraz prowadzić.
— Dam sobie radę — powiedziała. — I chcę przy tym być.
— Rose...
— Chcę. Znam swoje prawa.
Lopez westchnął i spojrzał z powrotem na papiery. Valeria działała błyskawicznie.
Rozprawa miała się odbyć jutro, o dziewiątej rano. Sędzią wyznaczoną do sprawy była Nuria Barragán. Lepiej trafić nie mogła.
***
W samochodzie panowała cisza. Yon zerknął po raz kolejny we wsteczne lusterko na pasażerów. Romeo niespecjalnie go interesował, zerknął na Vede, która po ruszenia w trasę nie odezwała się ani słowem. Wsunęła na uszy słuchawki i ciemnowłosy zrozumiał aluzje. Nie chciała z nim rozmawiać, nie chciała rozmawiać i nie chciała do słuchać. Chłopak westchnął, a ona pociągnęła nosem przesuwając wierzchem dłoni po twarzy. Zmemłał w ustach przekleństwo. Jeszcze mu tego brakowało, żeby doprowadził ją do płaczu! Palce zacisnął mocniej na kierownicy. Najpierw odwiózł młodego Estradę. Do domu Vedy zostało już tylko kilka kilometrów. Zaparkował auto na miejscu i zgasił silnik. Nastolatek zamknął oczy i westchnął. Chciał wrócić do domu, zaszyć się w swojej sypialni i pogadać z Cillą. Potrzebował zwykłej rozmowy. Potrzebował ukojenia. Ścisnął nasadę nosa i odpiął pas bezpieczeństwa. Odwrócił się i popatrzył na pasażerkę. W półmroku dostrzegł smugi makijażu na jej policzkach. Pięknie Yon, pomyślał. Brawo.
─ Jesteśmy na miejscu ─ oznajmił brunet. Veda ściągnęła z uszu słuchawki i zamiotła rzęsami.
─ Jak się czujesz? ─zapytała go dziewczyna. ─ Jesteś bucem cały wieczór ─ oznajmiła z wyrzutem. ─ Jeśli nie chciałeś, żebym szła na mecz mogłeś po prostu powiedzieć. Wolę prawdę od wymuszonej uprzejmości.
─ Veda ─ wymamrotał jej imię. Palcami przeczesał włosy czując pulsowanie pod czaszką. Marzył o powrocie do domu, ale gdy ona spoglądała na niego z wyrzutem. I łzami w oczach nie chciał jej zostawiać.
─Boli mnie głowa ─ oznajmił. Nie kłamał. ─naprawdę odbierasz moje zachowanie jako „wymuszoną uprzejmość”? ─ zapytał ją wyraźnie zaciekawiony brunet. Jego zdaniem zachowywał się wobec Vedy przyzwoicie. Kupił jej hot-doga, odpowiadał na wszystkie pytania chociaż jej włosy co chwila łaskotały go w nos. ─ Przepraszam ─ wymamrotał ─ ja sądziłem że Joel i ja spędzimy trochę czasu razem, a on zaprosił Delgado. I jeszcze Guzman ─ skrzywił się gdy wypowiedział to nazwisko. ─ spijali sobie z dziubków z Joelem. ─ Veda zmarszczyła nosek a Yon nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Analizowała, zastanawiała się. Zauważył, że dziewczyna zawsze robi tą minkę, gdy poznaje nowe fakty.
Brunetka pojęła w mig o co mu chodzi. Yon był zazdrosny, bo nie był w centrum uwagi wujka. Chciał spędzić z nim czas, a ten wolał dyskutować z Jordanem. To co niewątpliwie rzucało się dziewczynie w oczy za każdym razem, gdy chłopak przestawał być w centrum robił się marudny, opryskliwy i rzucał nie wybredne komentarze. Tak było na planszówkach u Wolfa, tak teraz było na meczu. Uśmiechnęła się i pokiwała głową odpinając swój pas bezpieczeństwa.
─ Zjesz cynamonkę? ─ zapytała go. ─ Upiekłam dziś a przed lekcjami.
─ Chętnie ─ odpowiedział. Był najedzony po meczu, ale na deser znajdzie jeszcze miejsce. Zamknął samochód i ruszył do drzwi. Kiedy Veda wpisała kod otworzył je i puścił ją przodem. Uśmiechnęła się zadowolona z jego gestu i ruszyła na górę. Gdy weszli do mieszkania przywitał ich Mozart radośnie kręcąc się wokół swojej właścicielki. Veda podrapała go za uchem. Ogon psa poruszał się jak śmigło.
─ Cynamonki są pod kloszem ─wskazała kierunek. Yon ściągnął buty i podreptał do kuchni. Z pod klosza wziął cynamonkę i wbił zęby w słodki wypiek.
─ Pycha ─ wymamrotał z pełnymi ustami. Veda uśmiechnęła się leciutko i przeszła do salonu. Z szyi ściągnęła słuchawki i położyła je na stole. Yon obserwował ją z pewnej odległości jak zsuwa z ramion kurtkę i przerzuca ją przez oparcie krzesła. Dziewczyna przeczesała palcami włosy i zaczęła je wiązać w warkocz. Yon nie był wstanie oderwać wzroku ani od jej palców ani od coraz większych partii skóry, które widział. Zmarszczył brwi dostrzegając znamię na jej prawej łopatce.
─ Yon ─ głos Vedy wyrwał go z letargu. ─ Wszystko w porządku? ─zapytała go. Popatrzył jej w oczy i pokręcił przecząco głową. Był zmęczony udawaniem. Veda powoli do niego podeszła ─ przytulę cię ─ powiedziała i ostrożnie objęła go w tali. ─ Ja nie lubię być przytulana znienacka., nie mogę się wtedy przygotować i to mnie stresuje ─ wyznała z dobrze mu znaną szczerością. ─ Jeśli chcesz możesz mnie objąć ─ zaznaczyła i wtuliła się w jego koszulkę. Pachniał stadionem. Pachniał jak Yon. W płuca wciągnęła w płuca jego zapach i już miała się odsunąć gdy poczuła jak jego ręce obejmują ją w tali, a napięte ciało rozluźnia się. Przycisnął ją do siebie wciskając nos między jej szyję i obojczyk. Zapach jej perfum prześladował go od kilku dni a teraz go otoczył. Yon nie znał się na babskich perfumach, ale Veda pachniała jego wiosna. Delikatnie, nieśmiało, świeżo. I dopiero po sekundzie zdał sobie sprawę, że zaciąga się tym zapachem. ─ Lepiej ─ zapytała go gdy się od siebie odsunęli. Jej ciemne oczy wpatrywały się w niego z uwagą. Veda z jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu wiedziała czego potrzebuje. Milczała gdy chciał milczeć, przytuliła się do niego gdy on tego potrzebował. Nastolatek westchnął cicho i skinął lekko głową.
─ Lepiej, skąd wiedziałaś? ─ zapytał ją. ─ Skąd wiesz, takie rzeczy?
─ Jakie?
─ że nie jest dobrze ─ doprecyzował. Veda chwyciła jego dłoń i pociągnęła go do swojego pokoju. Usiedli na łóżku. Brunetka położyła na kolanach poduszkę w kształcie ropuchy i pociągnęła Yona lekko za ramiona. Jego głową wylądowała na jej kolanach.
─Nauczyłam się patrzeć ─ odpowiedziała mu. ─ Kiedy byłam mała chodziłam do psychologa, miał taką książeczkę z obrazkami z buziami, które wyrażają emocje; złostkę, radość, smutek. Tak nauczyłam się rozpoznawać co czują inni. Jak wygląda prawdziwy uśmiech a jak nie. Ty rzadko się uśmiechasz, tak szczerze. ─ Yon miał zamknięte oczy. Jej głos go uspokajał, a dotyk działał odprężająco. ─ a znając mimikę mogłam udawać.
─ Udawać? ─ otworzył jedno oko. Veda palcami przeczesał jego ciemne włosy.
─Radość, kiedy mi smutno, śmiech, gdy nie rozumiem żartu. Tego nauczyłam się najwcześniej. To proste, wystarczy uśmiechać, gdy ktoś się śmieje i kiwać głową. Ludzie się na to nabierają. A gdy chcesz udawać, że jakiś temat cię interesuje wystarczy kiwać głową i od czasu do czasu wtrącić „rozumiem” Im dłużej kogoś znam tym łatwiej mi go „czytać”
─ To musi być męczące ─ zauważył a ona wzruszyła ramionami. ─ Co wyczytujesz ze mnie? ─ zapytał ją. Pokręciła przecząco głową.
─ Nie powiem Ci, zaczniesz się maskować i przestanę cię znać ─ wyznała. ─ Kiedy ludzie dowiadują się, że mam autyzm zaczynają zachowywać się inaczej. Zmienia się ich twarz, mimika ─ poprawiła się. ─ I zaczynają się pilnować, mówią do mnie jak do dziecka, które jest zbyt głupie, żeby zrozumieć. A ja nie jestem głupia. I się odsuwają. Stopniowo znikają z twojego życia jakby autyzm był chorobą zakaźną.
─ Ja nie zniknę ─ zapewnił ją.
─ Nie, ale zachowujesz się inaczej, odkąd wiesz ─ odparła na to. ─ Pilnujesz się ─ palcami pogładził zmarszczkę między jego brwiami. ─ gdy mówisz jakby słowa miały mnie urazić, czasami urażają, ale chce przede wszystkim szczerości. To możesz mi obiecać?
─ Mogę ─ zapewnił ją. ─ Co jeszcze o mnie wiesz?
─ Wiem, że się martwisz o stypendium ─ powiedziała go. ─ dlatego zamknąłeś Jordana w schowku na miotły. Boisz się, że stracisz szanse, żeby pójść na studia, bycie pilotem to dla ciebie szansa na wolność. Rozumiem to. Muzyka to moja wolność ─ wyznała palcami przeczesując jego ciemne włosy. ─ Są nadal za krótkie ─ stwierdziła dziewczyna. Yon zmarszczył brwi. Veda z czułością potarła zmarszczkę miedzy jego brwiami. ─ Twoje włosy są nadal za krótkie. Powinieneś je zapuścić.
─ Bo?
─ Masz wysokie czoło ─ wyjaśniła mu. ─ Krótkie włosy to podkreślają, dłuższe odwrócą uwagę i będziesz wyglądał bardziej atrakcyjnie.
─ A teraz nie jestem atrakcyjny? ─ zapytał ją.
─ Jesteś, ale z długimi będziesz bardziej. Zaufaj mi znam się na tym. w końcu to ja jestem tutaj dziewczyną. ─ Yon otworzył oczy i napotkał jej roześmiane brązowe oczy. To był szczery uśmiech. ─ Boję się że nigdy nie będę wystarczający dla nikogo ─ wyznał ─ że zawsze będę kołem zapasowym.
─ Nie jesteś ─ zapewniła go. ─ Nie dla mnie ─ bezwiednie pogładziła go po policzku, a jej serce zamarło na kilka sekund gdy Yon zmrużył oczy i wtulił policzek w jej dłoń. Chrobotu klucza w zamku żadne z nich nie usłyszało. Ivan Molina wszedł do domu i zamarł gdy stanął w progu pokoju córki.
─ Co wy tu wyprawiacie? ─ zapytał. Yon usiadł automatycznie i opuścił nogi na podłogę.
─ Yona boli głowa więc zrobiłam mu masaż ─ wyjaśniła mu Veda.
─ Widzę, że mu przeszło ─ łypnął na chłopaka ─ jest już późno, żegnam ─ zwrócił się do Yona. Brunet wstał.
─ Nie idź jeszcze ─ Veda łypnęła na Ivana to na Yona zakładającego kurtkę. ─ Zjadłeś jedną cynamonkę.
─ I była pyszna ─ zapewnił dziewczynę. Veda wyszła z pokoju i z jednej z szafek wyciągnęła pojemnik. Włożyła do niej słodki wypiek. Yon wkładał buty gdy do niego podeszła z pojemnikiem.
─ To na wynos ─ podała mu go.
─ Dzięki , będę miał coś słodkiego na śniadanie ─ uśmiechnął się lekko w jej stronę. ─ Dziękuje Piegusku ─ powiedział , po prostu. Czuł się lepiej.
─ Nie ma za co ─ zapewniła go Veda. ─ I pamiętaj, że możesz mi o wszystkim powiedzieć. ─ pokiwał głową i chwycił za klamkę. Miał już otworzyć i wyjść, ale coś go podkusiło i się odwrócił. Wrócił do Vedy i pocałował ją lekko w policzek. Jej oczy rozbłysły jak choinka na Boże Narodzenie. Na ustach pojawił się uśmiech. I był pewien, że Veda się zarumieniła. ─ Mozart dbaj o damę ─ rzucił do psa i wyszedł. Zostali sami. Mozart kręcił się wokół nóg Vedy. Dziewczyna spojrzała na ojca zamykającego drzwi na klucz.
─ Co to było? ─ zapytała go.
─ Co?
─ Wyrzuciłeś mojego przyjaciela za drzwi ─ powiedziała zirytowana dziewczyna. ─ Robiłam mu masaż, bo bolała go głowa ─ Ivan w odpowiedzi prychnął. ─ Niby co to znaczy? ─ zapytała go. ─ To twoje prychnięcie? Komunikuj się ze mną słowami nie prychnięciami których nie rozumiem ─ Ivan zamarł. Popatrzył na córkę. ─ Dochodziliśmy do czegoś.
─ Niby do czego? Veda ja znam takich gagatków ─ odpowiedział ─ On myśli tylko o jednym. ─ Veda zmarszczyła brwi. Potrzebowała chwili aby zrozumieć sens słów Ivana. ─ Tylko jedno im w głowie.
─ Nieprawda, Yon nie chcę uprawiać ze mną seksu!! ─ wykrzyczała. ─ On chcę Vero. Kocha Vero, więc nie musisz się martwić ─ dokończyła ze łzami w oczy. ─ Ja bym chciała, ale on mnie nie chcę ─ dorzuciła i weszła do swojego pokoju trzaskając drzwiami. Postawiła krzesło by klamce blokującym tym samym Ivanowi wejście.
─ Veda ─ Ivan poruszył klamką ─ czy ty zablokowałaś drzwi?
─ Tak, nie chcę rozmawiać ─ odpowiedziała ─ Odejdź!

**
Pokój tonął w blasku zapalonych świec. Ustawiła je na parapecie, niskim stoliku z sosnowego drewna. Ku niezadowoleniu matki Allegra kupowała świece w ciemnych kolorach; czernie, czerwienie, grant. I zapalała je tylko wtedy, gdy wiedziała, że Martha Cruz nie wejdzie niespodziewanie do jej pokoju. Trzecia nad ranem była idealnym momentem do podejścia do sztalugi i rozpoczęcia pracy. Blondynka upięła włosy w niedbały koczek i sięgnęła po koszulę, w której zazwyczaj pracowała. Stanęła przed nie ukończony obrazem i zacmokała. Meduza da im jedno zadanie; namalować z pamięci akt. Nieważne czy męski, czy żeński. Miał ukazywać wycinek z rzeczywistości. Zdecydowała się na mężczyznę. Szczupłego o atletycznej sylwetce, który sypiał nago. W tle znajdował się kawałek łóżka odbijający się w dużym łazienkowym lustrze. I o ile stworzenie aktu mężczyzny stojącego do widowni plecami nie stanowiło trudności, to jego odbicie w lustrze było czasochłonne. Allegra podjęła się próby nadania dziełu trójwymiarowości. Odbicie w lustrze nie mogło być perfekcyjne, gdyż model stał w pewnym oddaleniu. Kontury jego sylwetki, klatka piersiowa, brzuch i samo krocze były lekko rozmyte. I dopiero teraz gdy pierwsza część obrazu była ukończona Allegra zauważyła, że mimowolnie narysowała chłopaka z Sylwestra. Uśmiechnęła się leciutko. Chciała go zapomnieć, lecz umysł uporczywie wracał do tamtych skradzionych godzin.
Pocałunki odbierały jej oddech, dotyk sprawiał, że na jej ciele pojawiała się gęsią skórka. Palce prześlizgiwały się po nagich plecach zostawiając czerwone pręgi na plecach. I te zadrapania przeniosła na obraz. Model miał sięgające do ramion czarne gęste włosy, które wchodzą do łazienki przeczesywał długimi smukłymi palcami. Nos, zarys szczęki z dwudniowym zarostem. Te wszystkie cechy pożyczyła od swojego jednonocnego kochanka. Penis odbity w lustrze także należał do niego. Parsknęła śmiechem spoglądając na szkice. Nie rysowała ich z pamięci. Naszkicowała go tamtego ranka, gdy promienie słońca wpadały przez okno.

Obudziła się przed nim. Naga, przytulona do jego boku z nogą swobodnie przerzuconą przez jego biodro. Uniosła lekko głowę i zadarła ją do góry spoglądając na twarz śpiącego kochanka. Czarne włosy rozsypane były na jasnej poduszce. Światło muskało jego skórę delikatną poświatą. A ją świerzbiły palce. Opuszkiem palca wskazującego przesunęła palcem po jego prostym wąskim nosie. Delikatnie obrysowała kontur jego ust. Dotknęła dołeczka na brodzie. Blondynka usiadła i rozejrzała się po schludnym pokoju. Jej wzrok natrafił na prostą ciemną koszulkę, która najpierw powąchała a później założyła na siebie. Była za duża ale ona lubiła za duże rzeczy. Wstała i podeszła ma palcach do biurka i wtedy jej wzrok padł na deskę kreślarską stojącą w rogu pokoju. Zerknęła to na śpiącego chłopaka to na deskę. Przegryzła wargę.
Nie rób tego, odezwał się głosik w jej głowie. To nietyczne malować kogoś gdy jest najbardziej bezbronny, ale nieznajomy wyglądał tak spokojnie, tak bezbronnie. Niewinnie. Ostrożnie, żeby go nie obudzić wyciągnęła deskę i postawiła ją. Ze zwiniętych brystoli wyciągnęła jeden z nich i przyczepiła do deski. Ołówki, leżały na wierzchu. Idealnie, pomyślała usiadła i zaczęła szkicować.
Thiago obudziło skrobanie ołówka o papier. Zamrugał powiekami przeciąga się.
─ Nie ruszaj się ─ poprosiła go. Thiago przeniósł wzrok na dziewczynę siedzącej przy jego desce kreślarskiej . Nieznajoma miała na sobie jego koszulkę i skupienie na twarzy.
─ Czy ty mnie malujesz? ─ zapytał ja
─ Szkicuje ─ poprawiła go ─ więc nie ruszaj się ─ powiedziała. Ich oczy spotkały się na kilka sekund.
─ A więc Króliczku studiujesz sztukę ?
─ Króliczku?
─ Nie chcesz mi podać swojego imienia więc będę nazywał się Króliczkiem
─ Dobrze Misiu ─ chłopak parsknął śmiechem ─ To co sztuka?
─ Coś w tym guście ─ odpowiedziała. Nie zamierzała mu mówić że tak bierze udział w kursach nie uniwersytecie ale chodzi jeszcze do liceum. Odsuwa się od szkicu i zerka to na rysunek to na chłopaka leżącego w łóżku. Nieznajomy miał w sobie piękno, które można ciosać w kamieniu. Gdy leżał na łóżku z zamkniętymi oczami światło padała na jego policzki otulając swoim ciepłem wysokie koście policzkowe chłopaka. Usta z wyraźnie pełniejszą wargą układały się w półuśmiechu , a Allegra pomyślała, że stworzono je do pocałunków. Szybko zganiła siebie za tę absurdalną myśl skupiając się na jego nosie. Prostym i długim o lekko zaokrąglonym końcu. Na wysokie czoło opadały czarne zmierzwione od snu włosy. Czarne pasma aż się prosiły, żeby przeczesać je palcami i rozsypać na poduszce. Dla czystej próżności dla kontrastu. Ciało chłopaka było szczupłe. Nie chude. Chłopak był wysportowany. Pod palcami czuła jego wyćwiczone mięśnie. ─ Mógłbyś przekręcić się lekko w bok? ─ zapytała go. ─ Jak Rose z Titanica? ─ Thiago popatrzył na nią niepewnie, ale przekręcił się lekko w bok zupełnie instynktownie zasłaniając się ręką.
─ Nie wstydź się ─ powiedziała do niego.
─ Nie wstydzę, ale czuje się jak mysz pod mikroskopem ─ odpowiedział na to chłopak. Mogę mówić?
─ Możesz, nie zmieniaj tylko pozycji, wysuń biodra do przodu. A właśnie tak ─ pochwaliła go. Posłał jej nieśmiały uśmiech. ─ Nie masz się czego wstydzić ─ zapewniła go. Widziałam twojego penisa. ─ przypomniała mu z lekkim uśmiechem.

Ze wspomnień wyrwał Allegrę dźwięk budzika. Zamrugała powiekami zirytowana odwracając się w stronę uporczywie wibrującego aparatu. No tak poranny trening , pomyślała wyłączając urządzenie. Popatrzyła na obraz i zamarła. Nie był to obraz zatytułowany „odbicie” Allegra tak zatraciła się w pracy i we wspomnieniach, że nie zauważyła kiedy zmieniła jedno płótno na drugie. Z portretu spoglądał na nią Nieznajomy. Jego nagość kontrastowała z nieśmiałym uśmiechem błąkającym się na ustach. W ciemnoczekoladowych oczach wiedziała zawstydzenie. To był młody człowiek który nie zdawał sobie sprawy z tego jak piękne ma ciało. Ćwiczył, lecz odnosiła wrażenie, że dla zdrowia i sportu samego w sobie niż pochwał. Wysportowana sylwetka była efektem ubocznym. Zrobiła krok do tyłu i parsknęła śmiechem. Na drugim planie wśród zmiętej pościeli dało się dostrzec czarne koronkowe majtki. Miała je na sobie tamtej nocy. Przegryzła dolną wargę i sięgnęła po czysty pędzel.
Trening poczeka, pomyślała i podeszła bliżej do portrety. Zasłonki były szare, pomyślała za nim zaczęła mieszać farby.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3530
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:43:18 28-04-25    Temat postu:

Temporada IV C 062
Rosie/Gabriel/Nuria/Thiago/Allegra/Jose Luis/Martha/Cerano/Veda/Elena/ Salvador/Eddie
Rose wzięła prysznic razem z koleżankami z drużyny, ale niemal się nie odzywała. Myślami była zupełnie gdzieś indziej. Nie w szkolnej łazience, nie na sali sądowej — lecz tam, nad jeziorem. Całą noc śniła jej się Jules. Radosna, roześmiana. W trumnie.
Powoli podnosząca się, z ramionami oplecionymi wokół zdeformowanego dziecka.
Ten koszmar, znajomy aż do bólu, wrócił. Jak cień, którego nigdy nie udało się zgubić. Dziewczyna głośno przełknęła ślinę, przykładając dłonie do bladych policzków. Oczyściła twarz i osuszyła ją miękkim ręcznikiem, a potem jeszcze raz przycisnęła palce do policzków, jakby próbowała przypomnieć sobie, że istnieje naprawdę.
Na pierwszy rzut oka nikt nie powiedziałby, że Rose mieszka w Meksyku.
Jasna karnacja, niebieskie oczy. Policzki pokryte drobnymi piegami, które zwykle ukrywała pod warstwą makijażu. Dziś jej twarz — o delikatnie owalnym kształcie — była bledsza niż zwykle, drobniejsza, a głębokie cienie pod oczami jasno sugerowały, że Rose nie spała tej nocy zbyt dobrze. Nastolatka wzięła głęboki wdech i w myślach, jak mantrę, powtarzała: „Dasz radę. Nic ci nie jest. Wszystko masz pod kontrolą.” Mechanicznym, wyuczonym ruchem otworzyła kosmetyczkę i drżącą dłonią sięgnęła po korektor. Pod oczy. Jedno pociągnięcie, potem drugie. Ruchy były automatyczne.
Podkład. Puder. Odrobina różu. Gdy spojrzała sobie w oczy, zdradziły ją od razu.
Zaszklone, drżące, gotowe do płaczu. Powieki opadły. Rose wzięła głęboki wdech.
Nie może się rozpaść. Nie teraz. Musi być silna. Jest silna. Da sobie radę. Otworzyła oczy i sięgnęła po tusz do rzęs. Jedno oko. Drugie. Kredkę do oczu odrzuciła. Nie chciała wyglądać jak ktoś inny. Chciała wyglądać jak dziewczyna, którą kiedyś była. Szatnia była cicha i pusta. Do ubierającej się Rose dolatywały przytłumione dźwięki budzącej się szkoły: śmiechy, rozmowy, stukot kroków na korytarzach. Normalny dzień. Dla wszystkich, tylko nie dla niej.
Rose nałożyła na ramiona prostą, czarną sukienkę z długimi rękawami, wygładziła niewidzialne fałdki materiału, jakby tym drobnym gestem mogła okiełznać chaos buzujący w jej wnętrzu. Wsunęła stopy w znoszone trampki — żadnych szpilek, żadnych pantofli. Szpilki są dla kobiet, a ona wciąż była tylko dziewczynką, która próbuje oddychać w świecie dorosłych koszmarów.
Korytarze szkoły pulsowały już porannym życiem. Grupy uczniów śmiały się, przepychały, wymieniały wiadomości na ostatnią chwilę przed lekcjami. Rose wcisnęła głowę w ramiona, jakby mogła skurczyć się do rozmiarów niewidzialnej plamki. Przemykała wąskimi przejściami przy ścianach, omijając znajome twarze, unikając oczu. Każdy uśmiech, każde słowo mogłyby rozsypać jej misternie sklejoną ciszę.
Był piątek. Pięć lekcji — normalnie. Dziś żadnej. Dziś nie potrafiłaby nawet udawać, że wszystko jest w porządku. Wiedziała, że jeśli ktokolwiek ją zatrzyma, zapyta, zatrze cały spokój, który jeszcze trzymała w drżących dłoniach. Każde "jak się czujesz?" mogłoby roztrzaskać ją na tysiące kawałków.
W szkole obowiązywały mundurki. Jej sukienka — czarna, inna, za długa w rękawach — rzucała się w oczy, ale i tak była lepsza niż pokazywanie blizn. Gdyby ktoś zauważył, gdyby ktoś zapytał... nie miała siły tłumaczyć. Nie chciała kolejnych spojrzeń pełnych współczucia, pełnych nieudolnej troski, która tylko przypominała o tym, jak bardzo była złamana. Wychodząc z budynku, czuła, jak każdy krok przykleja się jej do podłoża. Świat był za jasny, za głośny. Ściskała kluczyki do mustanga mamy jak talizman. Jak jedyną rzecz, która jeszcze trzymała ją przy teraźniejszości.
Gdy tylko zamknęła drzwi samochodu, świat na chwilę przycichł. Mustang ruszył jak automat. Droga ekspresowa wiodła ją do Monterrey, a palce, zaciśnięte na kierownicy, bielały od siły uścisku. Cisza w aucie była gęsta. Dziś Rose nie słuchała muzyki, ani podcastów. Dziś słuchała tylko siebie. Swojego oddechu. Bicia serca. I tej niewypowiedzianej modlitwy, która pulsowała jej w skroniach: "Dasz radę. Musisz dać radę."
Zaparkowała przed sądem bezwiednie spoglądając na zegarek wbudowany w deskę rozdzielczą. Była ósma trzydzieści pięć. Do rozprawy zostało raptem dwadzieścia minut. Rose Castelani chwyciła porzuconą na tylnym siedzeniu torebkę i wyszła. Na zewnątrz mimo stycznia panowała duchota, a może to ona się dusiła? Sama już nie była pewna. Nikt nie wiedział o rozprawie, nikt nie wiedział, że Rose tutaj jest. Nie powiedziała mamie ani tacie a prokurator Lopez do nich nie zadzwoni. Wiedziała to. Wiedziała, że jeśli tata albo mama wiedzieliby o tym nie puściliby jej samej. Zatrzasnęła drzwi, zamknęła samochód i ruszyła do wejścia. Rozprawa odbywała się w sali sądowej numer siedem. Na drżących nogach przeszła kontrolę bezpieczeństwa, podskakując gwałtownie gdy bramka zapiszczała gdy przechodziła. Strażnik uśmiechnął się do niej gwałtownie.
─ Druty w staniku ─ wymamrotała, a on pokiwał głową. Nie pierwszy raz w jego karierze, bramka wykryła druty w damskiej bieliźnie. Rose chwyciła swoją torbę i ruszyła do wind. Sala mieściła się na trzecim piętrze. Była tam kilkukrotnie towarzysząc Lopezowi w rozprawach.. Wiedziała, że sale sądowe zmieniają się codziennie, zależnie od rozmiaru i wagi procesu. Te największe — czwórka i szóstka — były zarezerwowane na "specjalne okazje": sprawy medialne, głośne, publiczne. Sprawa Jules nie przyciągnęła niczyjej uwagi. Tak na początku napisano kilka artykułów o tragicznej śmierci nastolatki. O skazaniu sprawcy pojawiła się krótka notatka na trzeciej może czwartej stronie. I tyle. Jules Ortega. Jej Jules była tylko kolejnym numerem w dzienniku rozpraw.
Rose zrobiła krok w kierunku sali. Drzwi były lekko uchylone jakby zapraszały ją do środka „chodź tutaj, rozgość się” Ona instynktownie cofnęła się do tyłu i spojrzała na zegarek. Jeszcze z komunii, z obdartym paskiem, którego nigdy nie wymieniła. Nie chciała był jej. Zostało jej siedem może sześć minut nie była w stanie tego obliczyć jakby jej mózg nie radził sobie z tak prostą matematyką. Z Lopezem zawsze przychodziła po szkole. Po południu. Siedziała obok niego w pierwszym rzędzie, z teczką na kolanach, słuchając, ucząc się. Wtedy to było coś innego — praca, obowiązek, dystans. Dziś… dziś nie było teczki. Ani Lopeza obok. Dziś było tylko serce bijące w gardle i miejsce dla publiczności. Ostatni rząd, po lewej stronie, zaraz przy ścianie. Tam planowała usiąść. Cicho, bez słowa. Niewidzialna. Na miękkich nogach przekroczyła próg sali i zmrużyła oczy. Ostre światło raziło ją w oczy. Zajęła swoje miejsce. Ostatni rząd, po lewej, zaraz przy ścianie.
Przymknęła powieki i wzięła głęboki wdech. Tak jak uczyli ją terapeuci. Jeden, drugi i trzeci, ale serce nie chciało się uspokoić. Tłukło się o żebra. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem, Rose otworzyła oczy. Popatrzyła wprost na Frrediego który nie wyglądał jak morderca. Wyglądał zwyczajnie w ciemnych dżinsach, białej koszuli i trampkach które z głośnym plaśnięciem odkelajały się od posadzki. Zajął swoje miejsce a strażnik ściągnął mu kajdanki, które przypiął sobie do paska. Z drugiej strony wszedł Lopez zajmując swoje krzesło. Odwrócił do tyłu głowę i odnalazł ją wzrokiem. Posłał jej pokrzepiający uśmiech.
─ Proszę wstać, sąd idzie! Rozprawę poprowadzi sędzia Nuria Barragán ─ do środka weszła szczupła kobieta. Młodsza niż w wyobraźni Rose. I ładniejsza. Jej twarz była surowa, jakby wyciosana w kamieniu.
─ Proszę usiąść ─ poleciła kobieta. Rose opadła na krzesło. Szczupłe palce zacisnęła na siedzisku, a rozprawa się rozpoczęła. Do niej jednak ledwie docierał sens słów, jakby wszystko toczyło się gdzieś obok niej, za szybą. I pewnie dlatego w pierwszej chwili nie usłyszała swojego nazwiska. Zatrzepotała powiekami i popatrzyła zdezorientowanym wzrokiem na sędzinę. Jakby chodziło o kogoś innego.
─ Primrose ─ głos sędzi był zaskakująco łagodny. Nie pasował ani do powagi sytuacji ani stanowiska które piastuje ─ możesz tutaj podejść? ─ wstała i na miękkich nogach ruszyła do przodu. Palce zacisnęła na pasku od torebki. Stanęła mniej więcej na środku i rozejrzała się dookoła. ─ Zapraszam ─ wskazała miejsce obok siebie, dla światków. Nie patrzyła na Lopeza, nie na adwokatkę Frrediego skupiła się na sędzi. To ona była symbolem ślepej sprawiedliwości. Otworzyła bramkę i wślizgnęła się do środka.
─ Za nim zaczniemy chcę odebrać od świadka przysięgę
─ Wysoki Sądzie ─ zaczął Lopez.
─ Panna Castellani nigdy nie zeznawała przed sądem ─ weszła mu w słowo Veleria ─ poza tym to standardowa procedura.
─ Ma rację prokuraturze, proszę wszystkich o powstanie. ─ Poleca sędzia. Wszyscy podnoszą się z miejsc. Rose spogląda na wysłużony egzemplarz Biblii. Wyblakła, pomięta okładka jakby ktoś wielokrotnie ją przeglądał i czytał. Kładzie prawą dłoń na Piśmie świętym i zaczyna powtarzać trzęsącym się głosem słowa przysięgi. Przy Tak mi dopomóż Bóg zacina się. Przysięga na coś w co nie wierzy. Boga nie ma. To tylko dogmat, wymysł ludzi, którzy używają go do kontrolowania mas. Nie czyń nic złego, Bóg patrzy. Czy nie to wielokrotnie słyszała jako mała dziewczynka? Sędzia kiwa głową, a ona opada na krzesło. Valeria Alvez uśmiecha się do niej, ale Rose nie jest na tyle głupia, żeby się nabrać na ten uśmiech. Wie że ta kobieta nie jest jej przyjaciółką.
─ Nazywasz się Primrose Wilhelmina Castellani? ─ zapytała ją kobieta ─ urodziłaś się 21 marca 1998 roku w Londynie? Zgadza się?
─ Tak proszę pani ─ przełknęła ślinę i spojrzała na sędzinę ─ wysoki sądzie ─ dodała piskliwym tonem. Odsunęła się lekko do tyłu. Zapach perfum prawniczki drażni jej nozdrza.
─ Dlaczego Londyn? ─ zapytała Valeria, a Rose patrzy na nią niezrozumiałym wzrokiem.
─ Wysoki Sądzie ─ odzywa się gdzieś z oddali Lopez ─ to gdzie urodził się świadek nie ma dla tej sprawy żadnego znaczenia.
─ Próbuje przełamać lody ─ odpowiada uprzejmym tonem prawniczka.
─ Możesz odpowiedzieć ─ zwraca się do niej sędzia. Rose oblizuje spiechrznięte wargi.
─ Mama i tata wyjechali z Meksyku gdy mama była w ciąży. Ze mną. ─ wyjaśniła ─ Zawsze mówili, że nie planowali zostawać tak długo, ale później mama nie mogła latać więc zostali tam dłużej ─ przełknęła ślinę ─ urodziłam się tam. ─ Miałam chyba cztery latka gdy wróciliśmy do Meksyku.
─ A co się stało 14 lutego dwa tysiące piętnastego roku? ─ zapytała ją Valeria. Rose zamrugała powiekami. Czuła się jak lalka, która raz jej kładziona i jej oczy amykają się raz podrywana do góry i otwierają się.
─ Rodzice poszli na wesele ─ palnęła pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy. ─ Znajomi brali ślub i rodzice poszli na wesele. Zabrali moich braci.
─ Ty zostałaś w domu?
─ Tak, nie mogłam iść z Jules więc wolałam zostać w domu.
─ Z Jules?
─ Jest moją dziewczyną ─ odpowiedziała ─była ─ poprawiła się szybko. ─ Była moją narzeczoną ─ Rose bezwiednie przekręca pierścionek na palcu. Pierścionek od Jules. Jest trochę za duży ale nigdy nie dała go do zmniejszenia.
─ Narzeczoną? ─ ta informacja zaskakuje prawniczkę ─ miałyście w tamtym czasie po szesnaście lat ─ zauważa kobieta.
─ I co z tego? ─ pyta ją nieco opryskliwie Rosie. ─ Kocha mnie, ja kocham ją ─ powiedziała i zamilkła biorąc drżący oddech. Jules nie żyje, a ona nadal mówi o niej w czasie teraźniejszym. Zębami skubnęła dolną wargę a złożone na kolanach dłonie odnalazły jej nadgarstek. Zaczęła skrobać paznokciami po bliźnie.
─ Twoich rodziców nie było tamtej nocy w domu? I nikt cię nie pilnował?
─ Nie ─ odpowiedziała ─ miałam szesnaście lat ─ przypomniała kobiecie. Nie potrzebowałam niańki. ─ Valeria pokiwała głową.
─ Co się stało tamtej nocy?
Rose wzięła drżący wdech. Nie chciała wracać do tamtego dnia. Chciała zapomnieć.
─ Ja i Jules ─ zaczęła ─ umówiłyśmy się na spotkanie. Nad jeziorem ─ Rose mówi urwanymi zdaniami. Powoli dobiera słowa. ─ To było około godziny dwudziestej drugiej ─ spogląda na sędzinę. Kobieta jej słucha. Prawniczka odsunęła się od niej. ─ Umówiłyśmy się na piknik pod gwiazdami. Jules uwielbia ─ urwała ─ uwielbiała ─ pomarańcze z sadu moich rodziców. Wzięłam je ze sobą.
─ I co się stało?
─ Znalazłam ją ─ wykrztusiła. ─ Miała na sobie podartą sukienkę. Była tam krew ─ urwała i znowu tam była. Na tamtej polance z której było widać spokojną taflę jeziora. Księżyc świecił jasno ─ zaczęłam ją reanimować, tak jak uczył mnie tata ─ urwała i wzięła kolejny drżący oddech. ─ i wtedy ktoś uderzył mnie w tył głowy , ja na nią upadłam. ─ oddech stał się szybki urwany. Lopez chciał zaprotestować, ale jedno spojrzenie sędziny wystarczyło, żeby odpuścił.
─ Widziałaś osobę, która cię uderzyła? ─ Valeria podeszła do niej ponownie. ─ Primrose widziałaś na miejscu zdarzenia mojego klienta? ─ Rose popatrzyła na prawniczkę to na jej klienta. Nie wyglądał na mordercę. Wyglądał jak dziecko, które nie ma pojęcia dlaczego się tutaj znalazło. Zaprzeczyła.
─ Nie ─ wykrztusiła drżącym głosem. ─ Nie widziałam go.
─ Słyszałaś jednak samochód ─ potwierdziła skinieniem głowy. ─ i założyłaś, w swoich pierwszych zeznaniach ─ Valeria sięgnęła po kartki leżące na stole ─ „usłyszałam chrzęst drobnych kamyczków pod butami, słyszałam szmer głosów, ale nie wiem o czym mówili. Po chwili rozległy się dźwięk zamykanych drzwi. Drzwi trzasnęły dwa razy”
─ Wysoki Sądzie ─ Lopez wstał a Valeria podała mu kopię.
─ Jeśli chcesz zapytać skąd mam te zeznania twojego świadka ─ z satysfakcją podkreśliła kobieta ─ to dostałam je od funkcjonariuszy w Pueblo de Luz . To pierwsze zeznania Rose, w szpitalu zaraz po napaści. ─ doprecyzowała ─ złożyła je około godziny pierwszej trzydzieści. To twoje słowa Rose?
─ Nie wiem ─ popatrzyła na sędzinę ─ nie pamiętam tego.
─ Nie pamiętasz, ale zeznałaś także „to było auto mojego dziadka. Zielony czterodrzwiowy sedan” ─ uniosła dłoń gdy Lopez chciał zaprotestować ─ a gdy zapytano cię skąd wiesz ? sama przecież przed chwilą powiedziałaś że nie widziałaś mojego klienta byłaś zamroczona po uderzeniu w głowię a mimo to odpowiedziałaś „strzela mu gaźnik. Powinien go wymienić” ─ zakończyła cytat. ─ Rose czy zdajesz sobie sprawę, że miejsce waszych schadzek to także miejsce lokalnych Romów? Niedaleko jest ich obozowisko? ─ pokiwała głową. ─ I dlaczego twój dziadek miałby skrzywdzić twoją dziewczynę? Przepraszam narzeczoną.
─ Pani mecenas ─ upomniała ją sędzina. Kobieta uniosła dłonie w geście poddania się.
Na sali zapadła cisza. Rose przymknęła powieki walcząc ze łzami. Nie chciała płakać. Nie chciała dawać tej kobiecie satysfakcji. Sąd jednak oczekiwał od niej odpowiedzi. Zamrugała kilkukrotnie.
─ Mój dziadek jest homofobem ─ wykrztusiła.
─ A co stało się po powrocie do domu? ─ Rose nie odpowiedziała. Milczała. ─ Pomogę, według telefonu alarmowego 9-1-1 dyspozytor odebrał połączenie ─ jej palce zawisły nad klawiaturą przyniesionego laptopa.
─ Sprzeciw, Wysoki Sądzie ─ Gabriel Lopez ─ to nękania świadka.
─ Nawet nie wiesz co chcę odtworzyć ─ odpowiedziała z niewinną miną pani mecenas. ─ ale wyjaśnię, świadek Primrose Castellani próbowała odebrać sobie życie ─ powiedziała spokojnym głosem. ─ Dlaczego?
─ Jules nie żyła ─ wykrztusiła nastolatka.
─ Tamtego dnia lekarze walczyli jeszcze o jej życie ty jednak mimo całej swojej miłości do niej zdecydowałaś się zabić. Dlaczego?
─ Sprzeciw, to nękanie świadka.
─ Pani mecenas.
─ Ustalam fakty, a fakty są proste i następujące; Primrose nie widziała mojego klienta na miejscu zdarzenia, „Ktoś” uderzył jej w tył głowy, uderzenie ją zamroczyło, a lekarz w szpitalu orzekł wstrząśnienie mózgu ─ wyliczyła klientka ─ równie dobrze Jules mogli zabić obozujący w okolicy Romowie, albo jak pierwotnie wskazała Primrose jej dziadek, który nie popierał ich związku. Prokuratura wykluczyła pierwsze zaznania świadka bo nie odpowiadały ich tezie.
─ Pierwsze zeznania Rossie zostało wykluczone, dlatego że Rosie była wstanie silnego wzburzenia emocjonalnego miała wstrząs mózgu a jej narzeczona została zabita
─ Rosie ─ gdyby Valeria mogła to by zaświergotała jak skowronek. ─ Twoja „Rosie” chciała popełnić samobójstwo nie tylko dlatego że jej ukochana walczyła o życie, ale dlatego, że podejrzewała o tę zbrodnię człowieka któremu ufała. ─ Nuria Bareagan spojrzała to na jedną stronę postępowania to na drugą i westchnęła.
─ Nie mam więcej pytań Wysoki Sądzie ─ odparła Valeria. Sędzina skinęła głową i popatrzyła na Lopeza. Gabriel Lopez wiedział, że jego obowiązkiem było przesłuchać Rosie. Barragan powinna usłyszeć z jej ust, że Freddie przyznał się jej do zabicia swojej młodszej siostry, ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na jej bladą twarz i i krwawiące usta.
─ Nie mam pytań, ale wnoszę o przerwę.
Nuria uderzyła młotkiem a on poderwał się z krzesła wywracając je. Pokonał dzieląca ich odległość w dwóch może trzech długich krokach i odsunął bramkę. Przyklęknął mu dziewczynie ostrożnie kładąc dłonie na jej dłoniach, które pokryte były krwią. Rosie rozdrapała jedną ze szram na jej nadgarstku. Jasne oczy powiedziały mu to co nie były wstanie powiedzieć jej usta. Pomógł jej wstać otaczając ją ramieniem. Objął ją w taki sposób aby zasłonić krew skapującą na jej skórze. Wyprowadził ją do salki a strażnika poprosił o apteczkę.
Popatrzyła na niego krótką chwilę za nim nie wtuliła się w niego. Objął ją tulił gdy szlochając raz zarazem powtarzała „przepraszam” Gabriel Lopez wiedział, że w tym momencie to nie ona powinna przepraszać jego tylko on ją.
***
─ Rea jest w szpitalu ─ usłyszał w słuchawce drżący głos Veronicy Russo. Conrado wypuścił ze świstem powietrze. ─ Miała reakcję alergiczną ─ wyjaśniła oddychając szybko i nierówno.
─ W, którym szpitalu jesteście?
─ W Valle de Sombras ─ odpowiedziała mu. ─ I nie musisz przyjeżdżać ─ dodała. ─ Dzwonię , bo chciałam odwołać nasze spotkanie dziś wieczorem ─ przełknęła ślinę. Conrado z telefonem przyciśniętym do ucha wszedł do klasy jednocześnie zerkając na zegarek. Do dzwonka zostało dziesięć minut.
─ Możecie zmykać na lunch ─ oznajmił klasie i sam usiadł na krześle. ─ Powiedz mi czego potrzebujesz? ─ zapytał ją wprost. ─ Ronnie ─ zwrócił się do niej po imieniu. ─ Czego potrzebujesz?
─ Pampersów piątek ─ wykrztusiła opadając na krzesło. ─ Doktor Vazquez powiedział, że raczej zostaniemy na noc więc jej piżamek. W szafce są zajączki i misia. Ona nie zaśnie bez misia ─ wykrztusiła a głos zadrżał jej niebezpiecznie. ─ Mówią, że nic jej nie będzie.
─ Będę u ciebie za ─ popatrzył na telefon ─ jakiś kwadrans ─ obliczył czas i odłożył słuchawkę. Popatrzył na Lidię, która stała przy jego biurku. ─ Zmykaj na lunch.
─ Coś się stało? ─ zapytała go Montes. Conrado westchnął.
─ Córeczka Veronicy wylądowała w szpitalu, miała jakąś reakcję alergiczną ─ wyjaśnił ─ więc dobrze że nocujesz u Lidii , bo pewnie mnie nie będzie, albo wrócę późno w nocy. ─ pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. ─ Zmykaj muszę zamknąć klasę.
─ Ja to zrobię ─ wzięła klucze i dziennik. ─ Uciekaj.
─ Dzięki mała ─ cmoknął ją w czoło i pospiesznie wyszedł z klasy. Do szpitala dotarł w dwadzieścia minut. Ronnie w eleganckim kostiumie spacerowała w tę i z powrotem. Na widok Conrado ze świstem wypuściła powietrze z płuc i wtuliła się w jego koszulę. Zrobiła to mimowolnie. Wargami musnął czubek jej głowy.
─ Zabrali ją na badania ─ wykrztusiła w miękki materiał. ─ Nie musiałeś przyjeżdżać ─ wymamrotała, ale nie odsunęła się. Jego bliskość koiła jej nerwy. ─ Zjadła naleśniki z jabłkami i cynamonem ─ wyjaśniła gdy usiedli. ─ Ja kompletnie nie wzięłam od uwagę, że Andrea odziedziczyła po Crisie alergię nie cynamon. Nie przyszło mi to do głowy, powinnam była to sprawdzić
─ Hej ─ chwycił ją za rękę. ─ To nie twoja wina ─ zapewnił ją. Ze świstem wypuściła powietrze.
─ Jedna z cioć miała przy sobie epipen ─ doprecyzowała. ─ Muszę z nimi porozmawiać, wyjaśnić. Boże ─ przeczesała palcami włosy i wstała gdy do poczekalni wszedł Julian Vazquez. ─ Co z Reą?
─ Wszystko jest w porządku ─ oznajmił. Veronica wypuściła ze świstem powietrze nie zdając sobie sprawy, że wstrzymuje oddech. ─ Reakcja pań na miejscu była szybka i poprawna, zatrzymamy pani córeczkę na obserwacji, ale jeszcze dziś powinna wrócić do domu.
─ Mogę do niej iść?
─ Oczywiście, siostra panią zaprowadzi. Musieliśmy rozciąć małej bluzkę więc jest w szpitalnej koszulce. ─ rudowłosa pokiwała głową i ruszyła za siostrą do pokoju. Andrea siedziała na szpitalnym łóżku w rączkach obracając kolorową kostką. Veronica przełknęła łzy. Kiedyś obiecała sobie, że nie będzie płakać przy córce. Wymusiła uśmiech i podeszła do dziewczynki.
─ Cześć maleńka─ przywitała się. Andrea podniosła na mamę swoje ciemne oczy i bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wybuchnęła płaczem wyciągając rączki. ─ Moja maleńka ─ wzięła ją na ręce czując jak dziewczynka przylega do niej całym drobnym ciałkiem. ─ Już po wszystkim ─ zapewniła ją. ─ Mama jest przy tobie ─ Andrea odnalazła jej ucho i zacisnęła na nim paluszki. ─ Wszystko będzie dobrze─ zapewniła małą.
Conrado Severin zabrał je do domu po pięciu godzinach. Dziewczynka całą drogę ze szpitala do domu była czujna i ciekawska. Severin bowiem przełożył fotelik małej do swojego samochodu. Poza tym mężczyzna w sklepie z akcesoriami dziecięcymi kupił jej Arkę Noego. I co chwila z tylnego siedzenia słyszał albo muczenie krowy albo chrumkanie świni.
─ Noe wybudował arkę ─ rozległo się po chwili znowu ─ dziewczynka wyciągnęła i włożyła na miejsce figurkę krowy. Muczenie sprawiło, że na buzi Rei pojawił się szeroki uśmiech. ─ Noe wybudował arkę ─ usłyszeli jeszcze raz i dla odmiany zaryczał lew. Dziewczynka zachichotała.
─ Fajna zabawka co Rea? ─ zapytał dziewczynkę. W odpowiedzi zamuczała krowa.
─ Do jutra będziesz miał dosyć „Arki Noego” ─ zapewniła go Veronica palcami przeczesując włoski córeczki. Pochyliła się nad dziewczynką i pocałowała ją w policzek. ─ A Rea co zje na kolację? ─ zapytała.
─ Makaron ─ oznajmiła dziewczynka.
─ Pewnie z mango co? ─ Rea nie odpowiedziała zrobiła to za nią świnka. ─ nawet nie wiem czy mam w domu makaron.
─ Żaden problem, zrobimy swój ─ Veronica spojrzała na Severina.
─ Chcesz robić makaron w towarzystwie Rei? ─ skinął głową, Ronnie parsknęła śmiechem. ─ To wy zrobicie kolacje, a ja pójdę na małe zakupy. Chcesz gotować w Conrado? ─ zapytała córeczkę ─ w odpowiedzi zamuczała krowa. ─ To mamy umowę.
Czterdzieści minut później Veronica zamknęła za sobą drzwi, a mała Rea została z Conrado w kuchni. Mężczyzna przyciągnął z salonu krzesełko do karmienia i posadził w nim córeczkę swojej dziewczyny.
─ Ja zagniotę ciasto, a ty się pobawisz Arką.
Severin raz na jakiś czas spoglądał na dziewczynkę, która ochoczo wciskała kolejne zwierzątka na swoje miejsce. Muczenie krowy, beczenie owcy, ryk lwa towarzyszyły mu przy prostych czynnościach, ale po kilku minutach zabawka razem ze swoimi przyjaciółmi wylądowała z głośnym hukiem na podłodze a to co robił Conrado było dużo bardziej interesujące niż nowa zabawka. Severin spojrzał na dziewczynę, która wychyliła się ze swojego krzesełka i dosięgnęła paluszkami opakowania z mąką i ją przewróciła ją na siebie. Rea zamrugała powiekami zaskoczona. Conrado spoglądał na małą dziewczynkę której policzki i ubranie pokrywała mąka. Rea kichnęła wzbijając drobinki mąki w powietrze.
─ Nic się nie stało ─ zapewnił małą rozglądając w poszukiwaniu czegokolwiek czym mógłby wytrzeć jej buzię czy rączki jednak mała Andrea na której podstawkę spadła opakowanie z mąką rozerwała je z zadowoleniem rozsypując biały proszek dookoła siebie piszcząc z uciechy. Severin westchnął i sam po chwili kichnął. Rea zamarła i zatrzepotała powiekami. Popatrzyła na swoje brudne rączki, w paluszki chwyciła brudną w mące bluzeczkę i wybuchnęła płaczem.
─ Maleńka ─ wymamrotał wyciągając ją z krzesełka. Oparł sobie dziewczynkę na biodrze. ─ Co się stało? ─ zapytał. Rea zamrugała powiekami i zapłakała jeszcze żałośniej. Severin trzymał ją na rękach nie bardzo wiedział co zrobić? Nie chciał dzwonić do Ronnie, ale nie chciał żeby wróciła i zastała go z płaczącą dziewczynką na rękach. Andrea szarpnęła bluzkę. Raz drugi. ─ Nie lubisz być brudna ─ powiedział tonem olśnionego naukowca. Podreptał z małą do łazienki i postawił ją na podłodze. Ostrożnie pomógł jej ściągnąć bluzkę i spodnie. Rea sama ściągnęła pieluchę. ─ Chyba trzeba cię wykąpać ─ powiedział. Córka Veronicy Russo sama podeszła do wanny i wymownie spojrzała na mężczyznę. Powstrzymał się od śmiechu. Jej mama robiła taką samą minę. Przyklęknął przy wannie i odkręcił kurek. Odkleił od kafelek mamę antypoślizgową i przykleił ją do spodu wanny. Rea przebierała nogami.
─ Cierpliwości maleńka ─ poprosił, ale ona wydała z siebie pisk. Severin chwycił ją pod pachy i włożył do wanny. Rea zaczęła wrzucać do środka wszystko co napotkały jej ciekawskie rączki. Tylko refleks Conrado uchronił od zamoczenia maszynkę do golenia Ronnie. Cóż były rzeczy nie do zabawy.
Chlapała wodą we wszystkich kierunkach. Brunet ściągnął zegarek i rozejrzał się po półkach w łazience. Na jednej z nich stały akcesoria do kąpieli dla dzieci. Sięgnął po niego, a Rea ku dziecięcej radości uderzała w taflę wody rączkami rozchlapując ją we wszystkich kierunkach. Ciap, ciap, ciap. Brunet zakręcił kurek z wodą i zanurzył dłoń. Rea chwyciła kubeczek i z uśmiechem od ucha do ucha obserwowała jak woda przecieka przez dziurki. Dziewczynka napełniła kubeczek po raz trzeci. Ciepła woda chlusnęła Conrado w twarz. Zamrugał powiekami kompletnie zaskoczony.
─ Pora umyć buzię ─ oznajmił małej sięgając po wacik. Wykąpanie Andrei nie było takie łatwe jak początkowo zakładał. Dziewczynka nie była wstanie pięciu minut usiedzieć nieruchomo jeżdżąc na pupie po całej długości wanny. I zdecydowanie bardziej od kąpieli wolała zabawę gumowymi zwierzakami. Szampon spłukał jej przy użyciu jednego z kubeczków. I był równie mokry jak Rea.
Zakupy trwały dłużej niż początkowo zakładała. Musiała pójść do trzech sklepów, żeby znaleźć ulubioną przekąskę córeczki i w normalnych okolicznościach dałaby sobie spokój, ale dziś chciała swojej córeczce sprawić przyjemność. I wiedziała, że coś jest na rzeczy, który tylko weszła do domu i od progu usłyszała radosny dziecięcy pisk. Było tylko jedno miejsce gdzie Rea piszczała tak radośnie. Odłożyła zakupy i skierowała się do łazienki. W progu zamarła.
Zastępca brumistrzyni siedział na podłodze przy wannie w której Rea. Radosna, uśmiechnięta od ucha do ucha rozlewała jej zawartość na lewo na prawo to na podłogę. Kobieta ściągnęła buty i weszła do środka.
─ Ktoś się chyba troszkę zasiedział? ─ zapytała. Conrado podniósł na nią wzrok. ─ Gotowanie makaronu wam nie wyszło? ─ zapytała rozbawiona.
─ Skąd taki wniosek?
─ Masz mąkę we włosach ─ odpowiedziała i sięgnęła po ręcznik. ─ Myszko ─ przyklęknęła ─ kupiłam twoje ulubione mango ─ powiedziała do córeczki ─ i mogę cię nim poczęstować, ale musisz wyjść z wanny. Nie jemy w łazience. ─ Andrea jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wstała. Ronnie owinęła ją ciasno ręcznikiem. ─ Dobrze bawiliście się z Conrado?
─ Makaron.
***
Thiago Fernandez do biegania włosy związał w niski kucyk i przemierzał kolejne metry pewnym krokiem. W uszach słyszał głos Bon Jovi, ale myśli były gdzieś daleko. W głowie panował chaos, którego nie uspokoił poranny trening szermierki więc prosto z sali gimnastycznej wybiegł na ulicę. W wygodnych butach, ulubionych dresach, z wykonawcą, którego piosenki koszmarnie flauszowych pod prysznicem, ale jego umysł zamiast się wyciszać pracował na najwyższych obrotach.
Powtarzał mu udzielone odpowiedzi na ostatnim egzaminie w sesji i wyliczał gdzie możliwe , że popełnił błąd, wypominał mu, że dzisiejsze uderzenia nie były czyste. Były niechlujne. A nade wszystko upierdliwy głosik w głowie przypominał mu o wykładzie jaki miał odbyć się w głównej auli Wydziału Prawa i Administracji. Nie musiał mu przypominać. Cały kampus był obklejony plakatami, jakby na uniwersytet miał zawitać sam prezydent, a nie tylko Minister Edukacji i Szkolnictwa Wyższego. Thiago miał z tym jeszcze jeden problem; pan Minister był jego ojcem. Na oficjalnym akcie urodzenia. Z nazwiska zrezygnował jako kilkulatek, a formalności pomógł mu dopełnić jego ojciec chrzestny Fabian Guzman.
Jose Luis Montenegro zniknął z jego życia osiemnaście lat temu, krótko po rozwodzie z jego mamą- Elodią Fernandez. Z oczywistych względów Thiago nie ma wspomnień z tamtego okresu. Był jeszcze w pieluchach, uczył się chodzić i mówić a to co pamięta ze swojego dzieciństwa to mama. Ciepła, kochająca, zapracowana mama, która łączyła najpierw studia z wychowywaniem malucha a później pracę. To dzięki niej jest tym kim jest, ale okłamałby samego siebie gdyby stwierdził, że odejście ojca na niego nie wpłynęło.
Był tym dzieckiem w przedszkolu, którego ojciec nigdy się nie pojawił na żadnym przedstawieniu z okazji jego święta, nie dostał od niego kartki na urodziny czy Boże Narodzenie a o prezentach nie wspominając. Jedyne co widywał od kilku lat to regularne wpływy na konto. Miał pełne stypendium sportowe na geoinformatyce więc do pokrycia po zostawało czesne na prawie. Sąd ustalił że czesne będą pokrywać po połowie. Oczywiście, że poszedł z tym do sadu! Jakby łożenie na syna którego od osiemnastu lat nie widział na oczy uwłaczało jego godności. Wbiegł po schodach na swoje piętro i wszedł do mieszkania. Było ciche i puste. Jego współlokatorzy byli na zajęciach więc w swoim pokoju rozebrał się do bokserek i poszedł pod prysznic.
Letnia woda chłodziła jego ciało. Przymknął powieki ręce opierając o chłodne płytki. Początek nowego semestru wcale nie sprawiał, że miałby chociaż chwilę żeby się zatrzymać, zastanowić. Czas pędził nieubłaganie , a otrzymane plany zajęć nie wskazywały, że miałby się zatrzymać. Po przeanalizowaniu swoich opcji stwierdził, że ma przejebane... Thiago stał jeszcze chwilę pod strumieniem, zanim zakręcił kurek. Owinął biodra ręcznikiem, przetarł lustro dłonią i spojrzał na swoje odbicie. Skrzywił się mimowolnie na widok cieni pod oczami i lekko zaczerwienionych białek i to zmarszczenie między brwiami, którego nie mógł się pozbyć, odkąd zobaczył plakat z twarzą Montenegro przy wejściu na kampus.
Na fotografii uśmiechał się lekko. Dobrodusznie. Pieprzony ojciec narodu, pomyślał siadając na łóżku. Wzrok nastolatka padł na książkę leżącą na biurku. Przełknął ślinę i sięgnął po sfatygowany egzemplarz poradnika dla młodych ojców. Tytuł brzmiał „Jak wychować dziecko w Wierze i nie zwariować” Thiago Fernandez parsknął śmiechem. Autor książki nie wiedział nic o wychowaniu dzieci. W końcu porzucił swojego syna, ale to nie powstrzymało go, żeby napisać książkę. Książę która stała się bestselerem po prawicowej stronie sceny politycznej. Ludzie naprawdę łykali te brednie a brunet cieszył się, że jego poglądy polityczne różniły się o sto osiemdziesiąt stopni od poglądów pana Ministra. Fabian pewnie zmyłby mu głowę gdyby dowiedział się że nie tylko kupił ten poradnik, ale przeczytał go. Mało tego książka była pełna kolorowych znaczników. Ścisnął nasadę nosa i opadł na łóżko.
Kupił tą głupią książkę, bo szukał ojca. k***a nie potrzebował pieprzonego psychologa aby na kozetce uświadamiał mu, że szukał w tym poradniku nie tyle ojca co chciał poznać człowieka od którego pochodził. I treść sprowadziła go na ziemię. Czy Jose Luis naprawdę wierzył w te wszystkie bzdury? I ludzie? On kupił tą książkę tylko z sobie znanych powodów, ale byli tacy którzy brali ją śmiertelnie poważnie. Rady dotyczące wychowania córek naprawdę go przeraziły. Pochodził od człowieka, który uważał że kobiety powinny być posłuszne ciche i cnotliwe. Że nie są wystarczająco mądre aby podejmować własne decyzje. To jednak rozdział zatytułowany „Kobieta to nie rywal wywołała w nim dosłowny odruch wymiotny. Rozdził był skarbnicą cytatów, ale jeden z nich głęboko wrył mu się w pamięć.
Wiedz, że w życiu kobieta nigdy nie powinna rywalizować z mężczyzną, ani w pracy, ani w kościele. Wspieraj ją, ale pamiętaj, że jej głównym powołaniem jest pomoc mężowi, a nie szukanie sukcesów na własną rękę."
Po przeczytaniu tego najpierw zwrócił wszystko co zjadł tego dnia, a gdy żołądek się uspokoił zadzwonił do mamy. Nie powiedział Elodii że czyta dzieło życia Jose Luisa tylko że ją kocha. Tak po prostu zwyczajnie jakby znowu miał pięć lat powiedział „dziękuje i kocham cię mamusiu” Miał ochotę też podziękować, że go zostawiła, a Fabianowi że puścił go w samych skarpetkach ale się powstrzymał. Nie chciał żeby wiedzieli, że zna „dzieło” i że jeśli ktokolwiek zarzuci mu bycie synem Jsoe Luisa on się tego wyprze. Było mu wstyd, że pochodzi od człowieka który w sposób subtelny (bezpośrednio nie może bo gdzie stare dobre katolickie wybaczenie) obsmarowuje swoją żonę. Wstał i odrzucił na bok ręcznik. Tylko ośli upór trzymał go w pionie. I kawa.
Aula powoli zapełniała się studentami prowadzonymi przez wykładowców. Zajął miejsce z tyłu więc i obserwował jak niezbyt chętni studenci zajmują swoje miejsca. Wszyscy mieli nietęgie miny, a chłopak zrozumiał mimo iż Fabian Guzman był jednym z popularniejszych wykładowców na wydziale i studenci chętnie uczestniczyli w jego wykładach czy zapisywali się na ćwiczenia to nawet on nie wypełniał dużej auli w stu procentach. Dziekan wydziału „przekonał” swoich podwładnych aby poświecili czas Jose Luisowi, który ma przecież tyle mądrych rzeczy do przekazania. I wtedy ją zobaczył.
Była wysoka więc wzrostem przewyższała niektóre koleżanki. Rozglądała się z ciekawością po auli a on na kilka sekund wstrzymał oddech gdy ich oczy się spotkały. Zmarszczyła brwi i ruszyła w jego stronę.
─ Wolne? ─ wskazała miejsce obok niego. Skinął głową uważnie jej się przyglądając. ─ Co to za oszołom? ─ zapytała wskazując na Montenegro.
─ Nowy minister edukacji ─ odpowiedział Thiago. ─ Skąd wiesz, że oszołom?
─ Nikt normalny nie założyłby tego krawata ─ wyjaśniła ─ Czy on ma spinkę zakończoną krzyżem? ─ popatrzyli na siebie.
─ Jose Luis to zagorzały katolik ─ wyjaśnił blondynce, która bezwiednie zaczęła splatać włosy w luźny blond warkocz. ─ Lubi wielkie gesty.
─ To gdzie jego krucyfiks i Biblia? ─ zapytała chłopaka lekko kpiącym tonem.
─ Trzyma je w torbie ─ odpowiedział ─ Mówię ci wyciągnie je później dla lepszego efektu, żeby pokazać jakich wartości broni ─ wyjaśnił ─ Odstawił taki numer na debacie.
─ Przeleciałam prawicowca? ─ zapytała go z niedowierzaniem.
─ Masochistę ─ odpowiedział ─ widziałem kilka jego wystąpień ─ wyjaśnił. ─ W celach czysto edukacyjnych ─ dodał. ─ Jestem liberałem ─ oznajmił. ─ To z jakiego wykładu was wyciągnęli?
─ „Wielcy twórcy renesansu” ─ odpowiedziała i westchnęła. z torby wyciągnęła szkicownik i zestaw ołówków. Jose Luis wszedł na mównicę.
─ Dzień dobry moim drodzy nie spodziewałem się tak licznej publiczności ─ zaczął Jose Luis i zaśmiał z własnego żartu, jednak nikt nie zaśmiał się razem z nich. Thiago odnalazł wzrokiem Fabiana Guzmana. Wykładowca siedział wśród swoich studentów, z podkładką do notowania i bynajmniej nie zamierzał prowadzić zapisu z wykładu Jose Luisa. Na podkładce leżały kolokwia do sprawdzenia. Skoro już marnowano jego czas, to on zajmie się czymś produktywnym. Młody mężczyzna westchnął i zerknął na Allegrę. Widział ją już wcześniej przy swojej desce kreślarskiej, ale teraz raz po raz unosiła oczy z nad kartki na mężczyznę na mównicy.
Thiago słuchał jednym uchem wypuszczał drugim. Jose Luis nie mówił o niczym czego chłopak by wcześniej nie słyszał. Dla Montenegro kobieta miała tylko jedno zadanie „być ozdobą mężczyzny” Miała słuchać i milczeć. Nie mieć własnego zdania. Wykonywać rozkazy. Elodia Fernandez była całkowitym przeciwieństwem idealnej partnerki.
Była w jego wieku gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko. Macierzyństwo nie pozbawiło ją ambicji. Chciała skończyć studia, mieć pracę, swoje pieniądze. Jose Luis był przeciwny jej wolności więc ją ograniczył. Thiago znał to jedynie z rozmów przeprowadzanych cichym głosem przy kuchennym stole gdy wszyscy myśleli, że już śpi. Nigdy nie podniósł na nią ręki, ale nie tylko poprzez bicie można kogoś skrzywdzić.
─ Matka, żona, córka ─ wymienił pompatycznym tonem sprawiając że nawet Fabian przycupnięty gdzieś z tyłu podniósł głowę ─ są ostoją każdego domu. Jego bijącym sercem. Gdy zabiera się matki i żony z domów mówi się im „masz pracować”, „masz robić karierę” Wmawia się tym młodym kobietom, że „najpierw kariera, później rodzina” „Macierzyństwo zaczeka” ─ urwał i rozejrzał się po sali. Fabian wrócił do sprawdzania. Jose Luis nie mówił nic czego wcześniej nie słyszał. Montenegro był obecnie „na fali” Był zapraszany do programów publicystycznych gdzie ścierał się z kobietami z przeciwnej strony politycznej. Dla Fabiana te zabiegi dziennikarzy były tanie. Dwie dorosłych ludzi przekrzykuje się na argumenty. To nic nie wnosi, niczego nie zmienia robi tylko show.
─ Moje drogie dziewczęta, które tak licznie przybyłyście , aby mnie wysłuchać ─ zaczął zwracając się bezpośrednio do pań. Allegra pomyślała że o zdanie zapewne nikt ich nie pytał bo kto dobrowolnie chcę słuchać starego mizogina dla którego kobiety to tylko kury domowe? ─ chciałbym wam coś przeczytać ─ dodał i ku zaskoczeniu sporej grupki studentów wyciągnął kieszonkową wersję „Pisma Świętego” Allegra i Thiago wymienili spojrzenia.
─ Mówiłem Króliczku ─ szepnął jej do ucha ─ a teraz gwóźdź programu.
─ "Dzielna niewiasta – któż ją znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Ufa jej serce męża, na zysk mu się nie naraża. Darzy go dobrem, a nie złem, przez wszystkie dni jego życia." ─ zakończył. ─ Nie jestem przeciwnikiem samorozwoju czy pracy zawodowej, ale moje drogie musicie pamiętać że budując jedno niszczycie drugie. Ktoś inny będzie mamą dla waszych dzieci, będzie je karmił i przewijał. Budował więź. Wy moje drogie będziecie gośćmi w waszym własnym domu. I wtedy zaczną się problemu. Gdy zabraknie serca w domu pojawia się zgnilizna.
─ Co on pieprzy? ─ wymamrotała pod nosem Allegra malując duże złote usta. Wsunęła za ucho kosmyk włosów, który ciągle jej przeszkadzał kątem oka zauważając, że chłopak jej się przygląda. ─ Mam coś na nosie Misiu?
─ Nie, Króliczku. Jesteś po prostu piękna ─ odpowiedział. Odwróciła się i uśmiechnęła kącikiem ust.
─ Czy ty ze mną flirtujesz? ─ zapytała go.
─ Nie wiem ─ odpowiedział. ─ Flirtuje? ─ zapytał. Uśmiechnęli się do siebie.
─ Musimy pamiętać, że każde życie jest święta
─ Dobra ─ Allegra zamknęła swój szkicownik ─ dłużej nie wytrzymam tej mizoginistycznej bzdury ─ włożyła szkicownik i przybory do torby, którą przewiesiła sobie przez ramię. ─ To co kawa? ─ zapytała Thiago.
─ Kawa ─ potwierdził. Blondynka wstała.
─ Każdy zasługuje na życie nawet jeśli moment poczęcia wiążę się z jakąś nieprzyjemnością ─ zamarła mimowolnie zaciskając palce na trzymanej w dłoniach kurtce. Jej ciemne oczy popatrzyły wprost na Jose Luisa, który stał na mównicy z dobrodusznym uśmieszkiem.
─ Żadne dziecko nie powinno płacić za grzechy matki ─ dokończył swoją myśl, a Allegra uznała, że miarka się przebrała. W ciągu ostatnich czterdziestu minut słuchała jak mówi o rodzinie, o kobietach, o roli kobiet w społeczeństwie a teraz uznał, że gwałt jest przykrością. Wypuściła ze świstem powietrze.
─ Przepraszam ─ odezwała się i odchrząknęła. ─ Ma pan dzieci? ─ zapytała go znienacka robiąc kilka kroków na dół.
─ A co to jest za pytanie?
─ Całkiem adekwatne biorąc pod uwagę, że od czterdziestu minut mówi pan o rodzinie, o roli kobiety w rodzinie więc ma pan dzieci? Nie pytam o żonę, bo pan jej nie ma ─ wpatrywał się w nią zaskoczony. ─ Hołubisz wartości rodzinne ale nie nosisz obrączki stary kawaler albo rozwodnik. Zapytam jeszcze raz; ma pan dzieci? ─ zrobiła jeszcze kilka kroków na dół. Chciała być bliżej wyjścia.
─ Mam dziecko ─ potwierdził. ─ Syna.
─ A kiedy ostatnio rozmawiał pan ze swoim synem? ─ zapytała go niewinnym tonem. Jose Luis szarpnął za węzeł krawata a ona wiedziała, że trafiła w czuły punkt.
─ Nie przyszedłem tutaj rozmawiać o moim synu.
─ Nie, tylko cytować Biblię i wmawiać nam że wszystko do czego się nadajemy to gary ─ odpowiedziała.
─ Och widzę że jesteś jedną z tych ─ odparł na to Montenegro. ─ Wichrzycielek.
─ Wichrzycielek? ─ powtórzyła i roześmiała się. ─ Tak jestem jedną z tych wichrzycielek i ani trochę nie dziwię się pańskiej byłej żonie. Ja nie wytrzymałam czterdziestu minut słuchając pana bzdur a ona miała wytrzymać całe życie. Kim ona jest Świętą męczennicą? ─ kilka osób na auli parsknęło śmiechem. Fabian przestał sprawdzać kolokwia i skupił się na toczącej się dyskusji.
─ Syna mi odebrano ─ odezwał się piskliwym tonem gdy Allegra była już przy drzwiach. Cofnęła się o dwa kroki i uśmiechnęła się niewinnie.
─ Nie to ty nie miałeś jaj, żeby o niego walczyć ─ odpowiedziała i wyszła. W pomieszczeniu zapadła cisza. Thiago bez słowa ruszył za Allegrą, Nie spojrzał w stronę Fabiana ani na podium gdzie stał Montenegro. Jose Luisowi brakowało słów, a po auli rozszedł się dźwięk odskakujących do tyłu siedzisk krzesełek. Jeden wielki rumor. Studenci zaczęli wstawać z miejsc i kierować się do wyjścia.
─ Tak przerwa przyda nam się wszystkim ─ oparł z wymuszonym uśmiechem polityk.
─ Profesorze ─ jeden ze studentów pochylił się nad Fabianem ─ a musimy tu po przerwie wracać?
─ Nie ─ odpowiedział ─ wykorzystajcie czas który wam pozostał na nauczkę w czytelni.
─ Jasne ─ studenci prawa wstali i również zebrali się do wyjścia. Na korytarzu Thiago Fernandez dogonił Allegrę. Złapał ją za rękę, odwrócił ku sobie i przywarł ustami do jej ust. Zaskoczona oddała pocałunek zanurzając palce w jego włosach.
─ To najseksowniejsza rzecz jaką widziałem ─ popatrzyła na niego i roześmiała się.
─ To było kozackie ─ pochwalił ktoś ją. ─ Widziałem co rysujesz, pomóc ci to rozpowszechnić? ─ zapytał ją. ─ David ─ wyciągnął w jej stronę dłoń.
─ Króliczek ─ odpowiedziała. Chłopak popatrzył to na Thiago to na blondynkę i uśmiechnął się.
─ Jasne, to co chcesz to rozpowszechnić, xero jest tuż za rogiem.
Thiago i Allegra popatrzyli na siebie.
─ Prowadź i tak miałam to wrzucić na swoje media społecznościowe.
─ Świetnie.
W puncie xero Allegra zeskanowała karykaturę Jose Luisa i przesłała na swój telefon. Z niego dużo łatwiej było wrzucić skan na media społecznościowe. W tym samym czasie David i Thiago rozdzielali ulotki między studentów, których przybywało. Najwyraźniej nie wszyscy byli zwolennikami ministra edukacji i jego poglądów.
Włóczenie się z Thiago, rozklejanie ulotek, rozdawanie ich mijającym im studentom i studentkom było przyjemną odmianą i chwilą oddechu dla młodych ludzi. Brunet pociągnął ją lekko w prawo. Z dala od tłumów i ciekawskich spojrzeń. Chciał mieć ją tylko dla siebie. Zrobił krok przed nią i przesunął w bok deski. Gestem zaprosił ją do środka. Weszła za nim i zamarła. Po chwili ciszy w półmroku rozległ się jej dźwięczny śmiech.
─ Jeśli chciałeś się ze mną pomodlić, to muszę ci powiedzieć, że jestem ateistką.
─ Nie szkodzi, ja będę się modlił ─ obrócił się z szelmowskim uśmiechem na ustach podchodząc do Allegry. Oparł ją o ścianę i pocałował. Nie spieszył się. Całował ją powoli. Czule. Jego dłonie ściągnęły z niej torbę i odłożyły ją na bok. Zębami skubnął jej dolną wargę. Palce dziewczyny z przyjemnością zanurzyły się w jego włosach.
Zamknęła oczy i westchnęła gdy jego dłonie zaczęły wędrować po jej ciele. Wargi muskały delikatnie jej szyję, a chłopak którego imienia nawet nie znała osunął się na kolana. Zamrugała powiekami zaskoczona spojrzała w dół. Jego dłonie wślizgnęły się pod jej spódnicę, a oczy popatrzyły na nią pytająco. Pokiwała głową, a Thiago Fernandez ściągnął z niej majtki. Schował bieliznę do kieszeni dżinsów i czule pocałował jej udo, wędrując ustami wyżej i wyżej. Allegra oparła nogę o kawałek cegły. To szaleństwo, zatłukło się w jej głowie. I po chwili uznała, że ma to gdzieś.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3530
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:47:16 28-04-25    Temat postu:

Cz 2
Eduardo Vazquez ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w listę wydrukowanych nazwisk. Położył ją przed sobą i podniósł ponownie do oczu. Wtajemniczony przez Ruby w śledztwo stworzył listę. Znajdowali się na niej chłopcy, którzy w dziewięćdziesiątym czwartym roku byli między piętnastym a osiemnastym rokiem życia. Barista podzielił je na klasy; od pierwszej do czwartej. W każdym roczniku wyszczególnił cztery profile; artystyczny, politechniczny, medyczny i kartograficzny. I to nadal była cholernie długa lista, z cholernie znajomymi osobami. Znał ich osobiście, znał ich „ze słyszenia” I jeden z nich był mordercą. Na liście byli lekarze, nauczyciele nawet policjanci. Nie wykluczył nikogo. Nie mógł. Najgorsze w tej sytuacji było to, że nie wiedział nawet jak skreślać nazwiska z listy. Nie masz problemów z prawem masz szczęśliwą rodzinę więc nie jesteś mordercą? Jesteś gburowatym nauczycielem więc na pewno to ty ją zabiłeś? Ścisnął nasadę nosa. Brakowało mu wiedzy.
W serialach o policjantach było to dużo prostsze. Wrzucałeś listę do system, klik tu , klik tam i gotowe! Zabójca znaleziony i aresztowany! Gratulacje następna sprawa. W życiu było to zdecydowanie bardziej skomplikowane. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej gdy jesteś tylko dwudziestojednoletnim baristą. Postukał palcem w listę i sapnął. Camillo, który wycierał jeden ze stolików przypatrzył się swojemu pracownikowi.
─ Problemy z dziewczyną? ─ zapytał go przysiadając się do jego stolika. Sięgnął po listę ─ a może źle cię oceniłem i z chłopakiem? ─ poprawił się i przesunął wzrokiem po nazwiskach. ─ Ivan Molina? ─ przeczytał głośno. ─ Nie jesteś w jego typie.
─ Wiem i to nie lista potencjalnych chłopaków ─ odpowiedział. ─ I jestem hetero. ─ dodał jakby musiał tą kwestię wyjaśnić. ─ Mam pewien problem ─ dorzucił. Camillo Arango uniósł brew ku górze, a Eddie westchnął. Kawiarnia była już dziś i tak zamknięta. ─ Szukam mordercy , a jego nazwisko jest o tutaj ─ postukał palcem w leżącą między nimi listę. ─ Ruby szuka mordercy, a ja służę radą i pomocą jako starszy i mądrzejszy. ─ ojciec Hugo połknął uśmiech i wstał. Poszedł do lady i wrócił po chwili z kubkami parującej herbaty i dwoma drożdżówkami.
─ Gdybyś był rzeczywiście mądrzejszy to powiedziałbyś bratu co robi Ruby ─ zauważył starszy pan wgryzając się drożdżówkę. ─ To niebezpieczne. ─ Eddie zgarnął słodki smakołyk i ugryzł. ─ Czy jak kogoś zabijesz to zostajesz policjantem? ─ zapytał właściciela kawiarni.
─ Dlaczego mnie o to pytasz? ─ zapytał go mężczyzna.
─ Bo ─ Eddie urwał. Powiedzenie „jesteś stary” było niegrzeczne ─ masz za sobą bagaż doświadczeń ─odpowiedział dyplomatycznie a Camilo się roześmiał.
─ To możliwe.
─ Powinieneś zaprzeczyć ─ mruknął niezadowolony ─ wtedy mógłbym wykreślić policjantów z listy. ─ Camilo westchnął i upił łyk herbaty.
─ To kto zginął?
─ Bonnie Foy ─ odpowiedział. ─ Miała czternaście lat, według informacji znalezionych w bibliotece ─ Camillo odchrząknął ─ odrabiam tam praktyki ─ przypomniał mu ─ i porządkowałem archiwum. Nie moja wina, że poprzednicy nie dbali o porządek i odpowiednie ułożenie wolumenów. Natknąłem się na kilka artykułów.
─ Zupełnym przypadkiem? ─ Eddie wbił zęby w drożdżówkę i zaczął powoli przeżuwać.
─ Według gazety Bonnie została znaleziona przy rzece nieopodal mostu. No teraz tam są ruiny, ale kiedyś tam był most. I tam ją znaleziono w jasnoniebieskiej sukience, jednym trampku i bez bielizny. Miała roztrzaskaną czaszkę, ale przyczyną zgonu było uduszenie.
─ I wiesz to z lokalnej gazety?
─ Kiedyś policjanci byli bardziej rozgadani ─ wyjaśnił Vazquez. ─ Był też wózek ─ przypomniał sobie ─ no ale dziecka brakowało. To była jej młodsza siostrzyczka- Matylda.
─ Pamiętam
─ Jak pamiętasz? Nie mieszkałeś tutaj wtedy ─ przypomniał mu. Camillo uniósł lekko brew.
─ Nie, ale w fabryce pracował ze mną wujek tej zabitej ─ przypomniał sobie Arango. Eddie przestał jeść i popatrzył na szefa nieco uważniej. ─ To była ogromna tragedia.
─ Chwileczkę ─ wszedł mu w słowo chłopak. ─ Mieli tu rodzinę? Myślałem, że przyjechali tu na wakacje, co prawda nie wiem co ludzie z Londynu robiliby w takiej dziurze ─ zastanawiał się. ─ A pamiętasz czasem nazwisko tej rodziny?
─ Hiladago─ podał je, a Eddie aż podskoczył. Chwycił swoją torbę i wyciągnął ze środka swój notes. Zapisał nazwisko. ─ a gdzie mieszkają?
─ W Pueblo de Luz ─ odpowiedział. ─ Nie pamiętam imienia matki Bonnie, ale jej brat nazywał się Juan Pablo. Po zamknięciu fabryki, zaczął pracować u Bianchi.
─ Dlaczego to nazwisko mi coś mówi?
─ Bo pewnie nie raz pałaszowałeś od nich ser na śniadanie Bianchi de la Sierra ─ wyjaśnił Camillo. ─ Najwięksi producenci sera w regionie, dla nich pracuje Juan Pablo. Ma teraz jakieś kierownicze stanowisko.
─ Fajnie ─ chłopak pokiwał ze zrozumieniem głową. ─ A mówił coś o śmierci siostrzenicy? Coś ciekawszego niż „to wielka tragedia”
─ To była wielka tragedia Eddie. Bonnie miała tylko czternaście lat, jej mała siostrzyczka przepadła bez wieści. Juan Pablo osiwiał w jedną noc. Sprawcy nigdy nie złapano i dlaczego właściwie interesuje się tym Ruby? ─ zapytał go. Eddie popatrzył na Camillo Arango i wyciągnął z torby kilka innych artykułów. W tym najnowszy Felixa Castellano. ─ Tego samego dnia gdy zabito tą małą , a jej siostrę no nie wiem utopiono w rzece ─ postukał palcem w zdjęcie młodej Mendozy. ─ Zaginęła też Conchita. Ruby uważa, że ktokolwiek kto zabił Bonnie zabił Mendozę.
─ Zły miejsce, zły czas ─ domyślił się przyszyły radny. ─ To ma sens.
─ Tak, tylko nie ma sensu co ta mała dziewczynka robiła w tamtym zagajniku?
─ Och Eddie ─ Camilo westchnął. ─ Bonnie przecież znaleziono w La Arboleda de los Enamorados ─ wyjawił mu. ─ Jeszcze kilka lat temu było tam dużo więcej zieleni i miejsc gdzie można ─ urwał ─ jak to ładnie ująć „pobyć sam na sam”
─ Ludzie chodzili tam się bzykać? ─ zdziwił się Eddie.
─ I właśnie tak upada romantyzm ─ mruknął Camillo. ─ Jeśli chcesz to ująć w tak bezpośredni sposób to tak, młodzi ludzie, chodzili się tam spotykać ─ poprawił go. ─ To było dość popularne miejsce wśród młodych, którzy nie mieli zbyt wielu rozrywek w okolicy. ─ Eddie zamyślił się przez chwilę. ─ Bonnie była młodą dziewczynką Eddie, pewnie znudzoną. Mieli być tutaj tylko „na chwilę” Juan Pablo mówił, że nie znała tutaj nikogo więc się nudziła. A jeśli zainteresował się nią jakiś chłopak z okolicy ─ urwał. ─ Mogła się z nim umówić. Sam fakt, że interesował się nią starszy chłopak jej imponował. Nie powiedziała o tym rodzinie bo ─ urwał.
─ Żadna matka nie pozwoliłaby czternastolatce spotykać się ze starszym chłopakiem. Mógł być miły, pewnie był , ale w tym wieku myśli się tylko o jednym. Zabrał ją do La Arboleda de los Enamorados raczej nie na pogaduszki. Chciał zaliczyć nie zabić.
─ Dobrze Sherocku ─ odezwał się Camillo ─ skoro młody chłopak zabija młodą dziewczynę przez przypadek to dlaczego nie oddał siostry? Mógł podrzucić ją do kościoła albo do remizy strażackiej. Co ty byś zrobił?
─ Ja? Spieprzyłbym do mamy ─ odpowiedział machinalnie chłopak i zamarł. ─ To może być to.
─ Uciekł do matki?
─ Nie, z miejsca zdarzenia. Spanikował i zwiał, ale Conchita wracała skrótem do domu więc natknęła się na ciało, natknęła się na płaczące dziecko. Mogło płakać więc wzięła je na ręce żeby je uspokoić czy coś takiego. On się opamiętał wrócił i zastał ją na miejscu zdarzenia więc ją zabił, żeby pozbyć się świadka ─ Eddie klasnął w dłonie. ─ A jego nakrył Dick Perez ─ urwał i łypnął na zaskoczonego właściciela kawiarni, który westchnął. ─ To nie zmienia tego, że bobasa nigdy nie odnaleziono. To bez sensu, że ją zabrano. Zabili jedną, po co im druga? I tak nikomu nic by nie powiedziała. ─ Eddie westchnął.

***
Aula opustoszała, lecz nie zapełniła się po przerwie. Przyszli jedynie niektórzy pracownicy naukowi czy też rektor, lecz studenci zignorowali dalszą część wykładu. Fabian Guzman wrócił do swojego gabinetu. To czterdzieści minut uświadomiło mu, że Jose Luis Montenegro nie ma nic interesującego do powiedzenia. Profesor dziwił się, że kogoś z takim światopoglądem został jednym z najważniejszych ministrów w tym kraju. Odłożył kolejne sprawdzone kolokwium i już miał sięgać po kolejne gdy z korytarza dobiegły go podniesione głosy. Wstał i wyjrzał na korytarz.
Dwa może trzy metry dalej stał Jose Luis Montenegro w eleganckim garniturze i wściekłą miną. Naprzeciwko niego stała jasnowłosa dziewczyna. W długiej spódnicy i różowej koszulce, która wydała mu się dziwnie znajoma. Gdy Jose Luis chwycił ją za przedramię Fabian zdecydował się wtrącić.
─ Co się tutaj dzieje? ─ zapytał zirytowany Guzman. Montenegro szybko się opanował i puścił nastolatkę. Allegra zaczęła zbierać porozrzucane kartki papieru. Fabian przyklęknął i sięgnął po jedną z nich. Z trudem powstrzymał uśmiech.
Podobieństwo do ministra edukacji było uderzające. Rysunek przedstawiał karykaturę polityka trzymającego w jednej dłoni egzemplarz Pisma świętego, w drugiej krucyfiks. W jego nienaturalnie duże uszy wetknięto zatyczki do uszu. Usta zostały pomalowane na złoty kolor. Nad jego głową unosił się dymek z następująca treścią; „Lewackie dzieci mają traumy. Moje mają zasady”
─ W czym problem? ─ zapytał oddając Allegrze karykaturę.
─ Ta dziewczyna mnie ośmieszyła! ─ warknął Jose Luis. Allegra przeniosła swoje ciemne oczy na Guzmana.
─ To nieprawda profesorze Guzman ─ oznajmiła niewinnym tonem. ─ Znalazłam te ulotki porozrzucane na podłodze i tylko je pozbierałam ─ uśmiechnęła się niewinnie.
─ Nie przesadzaj ─ zwrócił się do polityka. ─ To tylko rysunek. ─ oddał go dziewczynie. ─ Wolność wypowiedzi ─ oznajmił.
─ To nie jest wolność wypowiedzi, to ośmieszająca mnie karykatura ─ odpowiedział. Fabian na końcu języka miał odpowiedź. Karykatury stworzono po to aby ośmieszać ludzi. Jose Luis nie musiał tego podkreślać używając odpowiedniego przymiotnika. ─ I zniesławienie.
─ Zniesławienie? ─ powtórzył Fabian.
─ Tak, zniesławienie. Ta wichrzycielka mnie obraziła ─ wskazał palcem na Allegrę. ─ Jak masz na imię młoda damo?
─ Mónica Gallagher. — przedstawiła się bez mrugnięcia okiem. Fabianowi, który znał jej prawdziwe dane nie drgnęła nawet powieka. ─ Studiuje finanse i rachunkowość ─ dorzuciła pierwszy kierunek studiów jaki przyszedł jej na myśl.
─ I to namalowałaś?
─ Nie proszę pana ─ skłamała gładko. ─ Gdybym miała taki talent studiowałabym na Akademii Sztuk Pięknych. Jak już mówiłam znalazłam ulotki porozrzucane na podłodze i jej pozbierałam. ─ Jose Luis oddychał szybko i nierówno.
─ Przez ciebie studenci zbojkotowali mój wykład.
─ Nikt nie zbojkotował twojego wykładu ─ odpowiedział na to Fabian. ─ Nie możesz zmusić dorosłych młodych ludzi do siedzenia na wykładzie, który ich nie interesuje. ─ dodał chłodno. ─ I panna Gallagher nie ma z tym nic wspólnego.
─ Tutaj jest pan ministrze ─ szybkim krokiem podszedł do nich dziekan. ─ Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest tutaj grupa lokalnych dziennikarzy, którzy chcą zadać panu kilka pytań.
─ Tak, tak oczywiście ─ zapewnił mężczyznę. I oddalił się z dziekanem nie obdarzając ich nawet spojrzeniem. Allegra parsknęła śmiechem.
─ To ja uciekam ─ zwróciła się do Guzmana. Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek. Popatrzyła na jego dłoń.
─ Odwiozę cię do domu ─ powiedział po prostu. Guzman zamknął swój gabinet i ruszył z nastolatką na parking. Allegra wślizgnęła się do auta. ─ Zapnij pasy ─ polecił jej. Dziewczyna go posłuchała.
─ Nie potrzebuje niańki ─ oznajmiła mu sięgając do torebki po telefon. Weszła do swoich mediów społecznościowych i wyszczerzyła ząbki w uśmiechu. ─ Twoja żona udostępniła mój post na mediach społecznościowych swojej gazety. Popatrz ─ przekręciła telefon w jego stronę. Guzman zerknął przelotnie na komórkę nastolatki.
─ Czyli ty namalowałaś karykaturę ─ stwierdził prawnik.
─ Oczywiście, że ja ─ przyznała się Allegra. ─ Pieprzony stary mizogin ─ wyrzuciła z siebie blondynka. ─ Fabian, skoczymy do Maca?
─ Maca? ─ powtórzył powoli mężczyzna łypiąc na swoją towarzyszkę.
─ Zjadłabym, kiedy ty ostatnio byłeś w Macu? Byłeś tam kiedyś?
─ Oczywiście, że byłem ─ odpowiedział i zmienił pas ruchu. Dziesięć minut później zaparkowali przed znanym fast fodem. Allegra z zadowoleniem wyskoczyła z auta i zaczekała aż Guzman do niej dołączy. Mężczyzna otworzył drzwi i oboje stanęli przed tablicą na której można była zamawiać.
─ Dwa razy Big Mac, dwa razy duże frytki ─ Allegra klikała odpowiednie pozycje w menu ─ szejk czekoladowy. Duży. Chcesz szejka?
─ Wodę ─ odpowiedział. Nastolatka wywróciła do góry oczami. ─wydrukowano druczek. ─ Do zapłaty jest osiemdziesiąt pesos ─ powiedziała mu. Uniósł brew. ─ Nie mam przy sobie takiej kasy. ─ Fabian westchnął i sięgnął po portfel.
Kilka minut później usiedli z zamówionymi daniami przy jednym ze stolików. Fabian ściągnął marynarkę i podwinął rękawy swojej eleganckiej białej koszuli. Krawat narzucił sobie na plecy, żeby się nie pobrudzić. Allegra przyglądała mu się chwilę.
─ Ależ z ciebie elegancik ─ stwierdziła dziewczyna wgryzając się w swojego big maca.
─ Nie lubię się brudzić ─ odpowiedział na to brunet. ─ Co robiłaś na wykładzie Jose Luisa? ─ zapytał ją. ─ Powinnaś być w tym czasie w szkole.
─ Zwiałam ─ odpowiedziała na to Al wzruszając ramionami. Sięgnęła po frytkę i wrzuciła ją do ust. ─ Ty pewnie też czasem masz ochotę uciec z zajęć ─zażartowała Allegra. Guzman podniósł na nią swoje ciemne oczy.
─ To, że nie mamy na coś ochoty nie oznacza, że mamy czego unikać lub od czego uciekać ─ odpowiedział dyplomatycznie. ─ To tylko pogłębi twoje problemy. ─ nastolatka prychnęła pod nosem.
─ Jak wyglądało twoje nastolenctwo? ─ zapytała go sącząc czekoladowego szejka.
─ Zwyczajnie ─ odpowiedział Guzman. Allegra oparła łokieć na stole i przypatrzyła mu się uważnie dużymi ciemnymi oczami. ─ Do wszystkiego doszedłem sam ─ dorzucił. ─ Ciężką pracą i systematycznością.
─ I miałeś szczęście, że byłeś facetem ─ odparła na to Allegra sięgając po frytki ─ gdybyś był dziewczyną pewnie mój dziadek chciałby ściągnąć z ciebie majtki ─ powiedziała to tak beztroskim tonem, że palce Fabiana mocnej zacisnęły się na burgerze ,a sos spłynął mu na palce. Odłożył go i sięgnął po serwetkę wycierając palce. Sięgnął po kilka frytek, a przy stoliku zapanowała cisza.
─ Zwiałam ze szkoły, bo Tamara oznajmiała wszystkim, że miałam aborcję ─ powiedziała to spokojnym głosem patrząc gdzieś w bok. ─ Jej matka słyszała jak moja matka się z tego spowiada ─ dziewczyna prychnęła pogardliwie.
─ Twoja mama się o ciebie martwi ─ odpowiedział jej Guzman. Nastolatka przyglądała mu się przez chwilę i pokręciła głową sięgając po swojego burgera.
─ Moja matka martwi się o swoją reputację nie o mnie ─ oznajmiła. ─ Nie może nawet na mnie patrzeć ─ dodała i pociągnęła łyk szejka. ─ A ty masz jakieś trupy w szafie? ─ zapytała go znienacka. ─ Biegasz po mieście z łukiem i strzałami? ─ Fabian popatrzył na nastolatkę i parsknął śmiechem.
─ Nie ─ zaprzeczył. ─ Podejrzewasz mnie?
─ Byłeś mistrzem stanowym ─ odpowiedziała na to ─ jako prawnik znasz nie jeden brudny sekrecik tego miasta, ale nie sądzę żebyś to był ty.
─ Za stary?
Pokręciła przecząco głową.
─ Za dużo do stracenia jak sprawa się rypnie ─ wrzuciła do ust kilka frytek i popiła szejkiem. ─ No i na pewno Łucznikiem nie jest Daniel Megoni ─ rzuciła. Fabian zmarszczył brwi wpatrując się w nastolatkę. ─ Olivia twierdzi, że to on odzyskał jej torebkę na placu bankowym.
─ I ci to powiedziała?
─ Nie, ledwie się znamy ─ odpowiedziała. ─ Jestem albo raczej byłam w szkole niewidzialna więc słyszałam to i owo.
─ A dzielisz się tą wiedzą ze w mną w celu small-talk? ─ zapytał ją.
─ Masz na pieńku z jego matką ─ oznajmiła. ─ Taka wiedza może ci się w przyszłości przydać ─ zlizała sos z burgera z palców. Sięgnęła po serwetkę i wytarła dłonie i sięgnęła do torebki. Z portfela wyciągnęła dziesięć pesos.
─ Jak dam ci dychę będziesz moim prawnikiem? ─ zapytała go. ─ Tak to działa?
─ W amerykańskich filmach ─ odpowiedział na to mężczyzna. ─ Pieniądze same nie wystarczą, trzeba podpisać umowę. Potrzebujesz prawnika?
─ Nie wiem ─ odpowiedziała poważniejąc. Położyła pieniądze na stole. ─ Pewnie i tak mnie na ciebie nie stać ─ dodała. Fabian nie wyprowadził jej z błędu, że od lat nie był praktykującym prawnikiem. To nie miało specjalnie znaczenia. Prawnikiem jest się zawsze.
─ Jeśli wezmę od ciebie dziesięć pesos będę twoim prawnikiem ─ powiedział kapitulując.
─ Zgoda ─pokiwała głową.
─ Co chcesz mi powiedzieć? ─ zapytał pochyliła się ku niemu i zgarnęła kilka frytek. Fabian sięgnął po nie i przesunął opakowanie po stole.
─ Dzięki, czy jeśli mam informacje na temat popełnionego przestępstwa to jak sprawa się rypnie to mogę być pociągnięta do odpowiedzialności karnej? ─ zapytała go.
─ To zależy ─ odpowiedział na to Fabian. Wywróciła oczami. ─ Brałaś udział w zdarzeniu? ─ pokręciła przecząco głową ─ byłaś świadkiem zdarzenia? ─ tutaj się zawahała. ─ Allegro ─ powiedział natychmiast wyłapując to wahanie. Lata pracy w prokuraturze zrobiły swoje. ─ jeśli byłaś świadkiem przestępstwa powinnaś to zgłosić.
─ To nie do końca tak było ─ odpowiedziała przegryzając dolną wargę. Fabian czekał a dziewczyna rozejrzała się po lokalu. Mężczyzna złożył tacki jakby czytał jej w myślach. Odłożył tace w miejsce zwrotu naczyń i wyszli razem na zewnątrz. Allegra wróciła na miejsce pasażera. Fabian nie uruchomił silnika. Czekał. ─ Wiem, kto rozwalił łeb Jose na balu ─ powiedziała na jednym wdechu. Fabian Guzman ze świstem wypuścił powietrze. ─ Nie wydam jej, nie zasłużyła na więzienie tylko na pieprzony medal ─ popatrzyła mu w oczy. ─ Jak o tym komuś powiesz to wszystko się wyprę.
─ Nie zamierzam nikomu mówić ─ zapewnił ją i sięgnął kluczyka, który wsunął do stacyjki. Allegra obróciła się i położyła dłoń na jego dłoni. ─ Coś jeszcze? ─ pokiwała głową.
─ Ja chyba wiem kto go zabił ─ powiedziała nieco ciszej. Fabian zmarszczył brwi. Allegra sięgnęła po telefon i odnalazła odpowiednią wiadomość. Podała mu swoją komórkę.
─ „Jesteś już bezpieczna. On nigdy cię nie skrzywdzi Biedroneczko” ─ przeczytał. ─ wszedł w szczegóły wiadomość. Sms wysłano z nieznanego numeru szóstego stycznia dwa tysiące szesnastego roku. Kilka minut po dwudziestej trzeciej. Informacje o śmierci Jose podano następnego dnia późnym popołudniem. On wiedział wcześniej do Sylvii.
─ Numer nieznany ─ zauważył Guzman.
─ Wiem, ale jest tylko jedna osoba na tej planecie, która nazywa mnie Biedroneczką.
─ Kto? ─ zapytał ją Guzman.
─ Ricardo Perez ─ wykrztusiła drżącym głosem. ─ Przepraszam, że mówię to wszystko akurat tobie, ale musiałam komuś powiedzieć. ─ pokiwał głową i z kieszeni marynarki podał jej chusteczki. ─ Poza tym coś wymyślisz, twój szwagier to szeryf.
─ Były ─ poprawił ją machinalnie odpalając silnik. SMS bez jej zeznań nie był żadnym dowodem, ale to zawsze jakiś trop. ─ Zapnij pasy ─ poprosił łagodnie ─ odwiozę cię do domu.
**
Wymknęła mu się po raz kolejny. Odebrała za niego telefon od mamy, żeby mu uciec, kiedy ledwie mógł złapać oddech, a ramię, w które go ugryzła, piekło jak cholera. Spojrzał w lustro, muskając opuszkami palców ślad jej zębów. Parsknął śmiechem. Miewał dziewczyny. Malinki nie raz zdobiły jego ciało, ale żadna jeszcze nie ugryzła go w ekstazie. To było dziwne. Dzikie. Seksowne. I przez to tak cholernie zapadające w pamięć,
Po powrocie do domu rzucił się na łóżko i wsunął dłonie do kieszeni spodni. Coś miękkiego. Wyciągnął i parsknął śmiechem. No tak – przecież schowałeś tam jej majtki. Usiadł na krześle i rozłożył je na dłoni. Czarne, proste, z delikatną koronką. Westchnął, wrzucił je do kosza na pranie i opadł na łóżko z twarzą w poduszce. Cholera. On nigdy się tak nie zachowywał.
W ich paczce to Franklin był tym, który przyciągał dziewczyny. Działał na nie jak magnes. Thiago zawsze grał drugie skrzypce. Wolał związki od szybkich numerków. Taki był. Tak go wychowano.
– Thiago – usłyszał pukanie do drzwi. – Idziesz z nami do klubu? – zapytał współlokator.
– Nie mam ochoty – wymamrotał.
– Daj spokój, jest piątek. Zamierzasz siedzieć cały wieczór i gapić się w ścianę? Może tam już na ciebie czeka miłość twojego życia? – zawołał Cesar Cruz.
Thiago parsknął śmiechem.
– Za ile?
– Godzina. Zrób się na bóstwo. Westchnął. Może klin-klinem to jednak jakiś pomysł.
Żałował decyzji, gdy tylko wszedł do klubu. Zbyt głośno, zbyt jaskrawo, zbyt tłoczno. Muzyka – ni to techno, ni dance – przyprawiała go o ból głowy. Chłopaki ruszyli na podryw, a on został sam. Jak zwykle. I im częściej wychodził do ludzi, tym bardziej miał ochotę uciec.
I wtedy ją zobaczył. W różowej koszulce – jego koszulce – z nerką na biodrach i skórzanych szortach. Tańczyła. Naprawdę tańczyła. Rytmicznie, z gracją. Poruszała się, jakby muzyka była częścią jej ciała. Ktoś ją objął. Wysunęła się z uścisku i pokręciła przecząco głową. Thiago już ruszał w jej stronę.
– Tutaj jesteś, Króliczku – powiedział, obejmując ją w pasie.
– Mówiłam ci, Misiu, że chcę tańczyć – odpowiedziała, obracając się w jego ramionach.
– Masz coś mojego – zauważył, zerkając na jej koszulkę. – Może pogadamy?
Odsunęła się i pokręciła głową.
– Ja chcę tańczyć – przeczytał z ruchu jej ust.
– Do tego nie da się tańczyć – mruknął. – To nie muzyka, tylko łubu-dubu.
Roześmiała się, rzucając głowę do tyłu. Pochyliła się i szepnęła: „Zostań tutaj.”
Zniknęła w tłumie. Muzyka urwała się, a parkiet zamarł. Po chwili zabrzmiały pierwsze dźwięki salsy. A potem… Ona. W różu. W jego koszulce. Szła tanecznym krokiem, patrząc mu w oczy. Chwyciła go za włosy, ściągając gumkę.
– Załatwiłam ci coś, do czego da się tańczyć.
Zanim zdążył odpowiedzieć, pociągnęła go na parkiet. Jej ciało poruszało się jakby było stworzone do salsy. Każdy ruch bioder był zaproszeniem. Przyciągnął ją bliżej, jego dłonie błądziły po jej talii. Ich czoła zetknęły się. Oddychali szybko. Ich spojrzenia się spotkały. I nagle, gwałtownie, zachłannie – ich usta złączyły się w pocałunku, jakby nie mieli już czasu, by czekać.
Wpadli do łazienki jak burza. Brudne lustro, mdłe światło, zapach detergentów – to wszystko nie miało znaczenia. Thiago oparł ją o drzwi, całował zachłannie, jakby chciał zapamiętać każdy milimetr jej skóry. Allegra śmiała się nerwowo. Nie protestowała, gdy jego dłonie wślizgnęły się pod koszulkę. Jej koszulkę. Jego koszulkę.
– Pocałuj mnie – szepnęła, przeczesując palcami jego włosy.
– Króliczku... masz przy sobie gumki?
– A ty nie masz? – roześmiała się. – Saszetka. Mała kieszonka.
Pochylił się po nią. Allegra bezwstydnie zsunęła z bioder szorty. Spojrzała na niego z uśmiechem.
– Wzięłam je z myślą o tobie – wyznała trzepocząc rzęsami. Thiago Fernandez parsknął śmiechem w jej szyję i po chwili złożył na niej czuły pocałunek unosząc do góry jej nogę i zarzucając sobie na biodro. Uniósł na nią spojrzenie. Cholera, była taka piękna. Pocałował ją lekko w nos.
─ Normalnie się tak nie zachowuje ─ wymamrotał w jej usta. ─ Nie zaliczam dziewczyn w łazienkach, na imprezach.
─ Tylko w łóżeczku, pod kołderką? ─ zapytała unosząc do góry brew. ─ Misiu ─ zaczęła palcami przeczesując włosy. ─ Pragniesz mnie, ja pragnę ciebie ─ pocałowała go lekko w usta. ─ Przestań komplikować i mnie przeleć, a kto wie może ugryzę cię w drugie ramię? ─ zapytała go. ─ Tak dla równowagi. ─ uśmiechnął się i ją pocałował. Miała rację. Nie było powodu, żeby to komplikować. Jego życie było wystarczająco skomplikowane i chociaż raz mógł cieszyć się chwilą.
***
Telefon, który z irytacją rzuciła na poduszkę zwiastował nadejście nowej wiadomości. Veda, która właśnie wpatrywała się w ścianę zamrugała powiekami i sięgnęła po aparat. Jedno proste „Hej” wywołało u niej uśmiech. Weszła w ikonkę wiadomości i odczytała sms. „hej” odpisała uświadamiając sobie, że od kilku dni zaniedbywała Elvisa. Jej przyjaciela, powiernika jej najskrytszych pragnień. Skupiła się na Yonie, na zbudowaniu z nim relacji kiedy bliskiego przyjaciela miała tuż obok siebie. Elvis był jej przyjacielem. To jemu mogła wyznać, że dotyka się z myślą o Nim, to Jemu powiedziała o Jose i o tym, że chciał ją skrzywdzić, był pierwszą osobą, której powiedziała o Salvadorze- swoim biologicznym tacie. Był jej „kontaktem alarmowym” westchnęła i przekręciła się na brzuch.
„Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam. Wiem, wiem to tylko kilka dni, ale dla mnie to wieczność” nacisnęła wyślij i odłożyła telefon na poduszkę. Pies Mozart leżał na poduszce z łebkiem opartym o łapki i uważnie obserwował swoją panią. „Nic nie szkodzi” odpisał Elvis. „Rozumiem, że masz swoje życie, ale tęskniłem za naszymi pogaduchami” Słowo „tęskniłem” przeczytała kilkukrotnie. Elvis za nią tęsknił. „Ja tęskniłam bardziej” odpisała i wysłała. Nie kłamała. Brakowało jej rozmów z smsowym przyjacielem. W odpowiedzi dostała uśmiechniętą buźkę puszczająca do niej oczko. Do diabła niby co miało to znaczyć?! Wolała słowa niż obrazki. Słowa, łatwiej zrozumieć.
„Wolę słowa” napisała. „Powiedz mi co cię trapi?” „Nie jestem wystarczająco dobry dla nikogo” odpisał, a ona zmarszczyła nosek. Ten gest wykonywała mimowolnie zawsze gdy się nad czymś głęboko zastanawiała. Przegryzła dolną wargę. „Nieważne. Zapomnij. Nie będę cię zanudzał swoimi sprawami” „Ważne, Ty jesteś ważny. Twoje plany, twoje marzenia są ważne. Dla mnie są ważne więc proszę powiedz mi co się dzieje? Chcesz zrobić sobie krzywdę?” Veda słyszała , że ludzie którzy chcą coś sobie zrobić dają sygnały. „Nie rób tego! Cokolwiek się dzieje, mogę pomóc. Umiem słuchać” „Nie chcę zrobić sobie krzywdy” napisał a ona przeczytała tą wiadomość trzykrotnie za nim uwierzyła. „Miałem kilka ciężkich dni” dopisał w kolejnym smsie. „A dziś kropla przelała czarę” „Coś ci się wylało?” pyta go Veda. Yon po drugiej stronie parska krótkim śmiechem. „To metafora. To taka sytuacja gdzie nie masz już siły walczyć, chcesz się zatrzymać i zapytać widzisz mnie?” „Ja cię widzę” odpisała mu. „Widzę i nie oceniam i cokolwiek się stało nie stracisz mnie. Nie odejdę” W odpowiedzi dostała uśmiechnięta buźkę. „Wolę słowa” przypomniała mu. Elvis będący jakieś dwadzieścia kilometrów dalej uśmiechnął się ballado do telefonu i westchnął cicho.
„Byłem dziś na meczu” , zaczął chłopak. „To miał być fajny wieczór. Mój wujek załatwił bilety i chciałem po prostu spędzić z nim trochę czasu. Jak dawnej. Powygłupiać się, zjeść hot-dogi, ale on zaprosił innych. Zaprosił ludzi, przy których ja robię się mały, niewidzialny, a wtedy ja zaczynam gryźć” „Pogryzłeś kogoś?” Veda tego nie słyszy, ale on wybucha śmiechem i czuje jak stres ostatnich godzin powoli z niego schodzi. „Nie dosłownie, słowami, tonem głosu. Tak właśnie robię gdy czuje się mały. Jestem opryskliwy i mówię rzeczy, które powinienem zachować dla siebie. Nie potrafię jednak przestać. Gdy czuje się pominięty i robię wszystko aby zranić kogoś tak jak ja czuje się zraniony. Nadal chcesz się ze mną pisać ?”
Napisał to. Wyrzucił z siebie swoje najbardziej wstydliwe sekrety. Jest mu wstyd czuje się jak dziecko, które zbiło ulubiony wazon matki, ale winę zrzuciło na sąsiada. To jednak jest o wiele, wiele gorsze. Paplał co mu ślina na język przyniosła, aby zranić , tylko żeby wbić szpilkę. Wtulił twarz w poduszkę tłumiąc wrzask.
„Oczywiście, że chcę dalej z Tobą pisać” zapewniła go brunetka marszcząc nosek. Przesunęła wzrokiem po wiadomościach to na miejsce gdzie widniały dane adresata. Wiedziała, że tam powinno być imię. Nie Elvis. Imię to Veda wymyśliła gdy przedstawiła mu się jako Priscilla. W końcu nie było Pricilii bez Elvisa i Elvisa bez Priciulii. Veda znała ich historię. To była bardzo smutna historia. Przełknęła głośno ślinę. „Piszę do Ciebie o rzeczach, których nie wyznałam nikomu. Ty pierwszy dowiedziałeś się o tym, że ojczym chciał mnie skrzywdzić, że złapał mnie za pierś, tobie powiedziałam pierwszemu o mojemu biologicznym tacie. Widziałeś moje cycki” dorzuciła chcąc rozładować napięcie, które sama czuła. „Nic co napiszesz nie zmieni moich uczuć do Ciebie” zapewniła go w kolejnej wiadomości. „Chciałabym cię teraz przytulić” „Ktoś mnie dziś przytulił” odpisał „ale chciałbym żebyś była tutaj obok mnie”
Zapadła cisza. Yon Arabrca oddychał szybko i nierówno. Przycisnął twarz do poduszki i zacisnął na niej zęby. Szumiało mu w uszach gdy podnosił do góry głowę i sięgał po telefon ręce mu drżały. „Boje się, że już zawsze będę dla wszystkich kołem zapasowym. To paskudne uczucie, gdy nigdy dla nikogo nie jest się na pierwszym miejscu. Zawsze ktoś jest lepszy od ciebie. Lepiej gra w piłkę, więc zamykasz go w schowku na miotły, żebyś lepiej wypadł na boisku przed skautami. Bo gdy on jest to wszystko inne blednie”
Veda zadrżała, a telefon wyślizgnął się jej z pomiędzy palców uderzając o podłogę. Mozart poderwał do góry łepek i otarł się o jej dłonie jakby jego mały psi rozumek wiedział, że dzieje się coś niezwykłego. Brunetka natomiast ze świstem wypuściła powietrze z płuc. Jeden oddech i drugi. A później dwa kolejne i kolejne. Oddychała płytko nierówno, a psiak przesuwał szorstkim językiem po dłoni jakby chciał powiedzieć „jestem tu mała” Siedemnastolatka sięgał po bluzę przerzuconą przez oparcie krzesła i przyciska do niej nos zaciągając się zapachem perfum. Zamknęła oczy. Serce dudniło jej w piersiach. Jedną dłonią sięgnęła po psa i wzięła go na kolana. Palce jej drżały sięgała po komórkę i otwierała ponownie ikonkę z wiadomościami. Walcząc ze łzami zaczęła czytać smsy od początku. Od pierwszego „on złapał mnie za pierś” aż po ostatnią informacje. W głowie kołatało jej tylko jedno imię, ale to niemożliwe. Yon i Elvis nie mogli przecież być jedną i tą samą osobą! To było niemożliwe!
Veda mimowolnie weszła w folder z osobistymi zdjęciami, które mu wysłała. Zabezpieczyła je specjalnym hasłem. Remmy wyjaśnił jej krok po kroku jak stworzyć „osobisty magazyn” To tutaj były wszystkie zdjęcia, które mu wysłała. Ona siedząca plecami do lustra, ona leżąca w wannie wśród zdjęć. Były też jego zdjęcia. Pleców, umięśnionego brzucha. To mógł być brzuch Yona. Przełknęła głośno ślinę a telefon zwiastujący kolejną wiadomość wypadł jej rąk. „I zbladłem w Twoich oczach” Veda zamrugała powiekami.
„Nie nigdy nie widziałam Cię tak wyraźnie jak dziś” chciała dopisać Yon. Chciała tym jednym krótkim imieniem upewnić się, że to naprawdę on, ale nie potrafiła zmusić swoich palców do kontynuacji. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Teraz chciała przez chwilę mieć go tylko dla siebie. Wzięła w ramiona Mozarta. Pies nie wyrywał się tylko polizał ją po twarzy. Płakała chociaż ledwie to zauważyła.
Powiemy mu szepcze do psa. Ale nie dziś, może jutro.

***
Lidia Montes zamrugała powiekami zaskoczona wpatrując się w koleżankę z drużyny, którą oparła łokcie na barze i popatrzyła na nią z lekko zmarszczonymi brwiami. Nastolatka uśmiechnęła się do barmanki.
─ Trzy shoty tquili ─ zamówiła. Barmanka popatrzyła na nastolatkę.
─ A dowód jest? ─ blondynka wywróciła w odpowiedzi oczyma i sięgnęła do saszetki przewieszonej przez talię. Ze środka wydobyła dowód i położyła go na barze. Dziewczyna zerknęła to na dowód to na Al i sięgnęła po butelkę oraz dwa kieliszki. ─ Chcesz do tego sól i limonkę?
─ Nie ─ odpowiedziała, chowając dowód do kieszonki a pieniądze na barze. ─ Reszty nie trzeba. ─ Chcesz? ─ zapytała brunetkę. Lidia pokręciła jedynie głową. Wnuczka Pereza wzruszyła ramionami i wychyliła trzy kieliszki; jeden za drugim nawet się przy tym nie krzywiąc. ─ Co? ─ zapytała Montes.
─ Nic, mama szukała cię w szkole ─ palnęła pierwszą myśl jaka przyszła jej do głowy. Allegra oparła łokcie na barze lustrując wzrokiem tłum. ─ Zwiałaś z trzech ostatnich lekcji.
─ Czterech ─ poprawiła ją koleżanka ─ Matmę też sobie darowałam. Ciemne oczy spoczęły na wysokim ciemnowłosym chłopaku. ─ Szlag ─ zaklęła pod nosem. ─ Muszę spadać Lidio, ale miło było pogadać ─ poklepała ją po ramieniu i ruszyła do wyjścia. Lidia obserwowała jak blondynka pewnym krokiem idzie między barem i ku zaskoczeniu dziewczyny zgarnia przewieszoną przez barowy stołek kurtkę.
─ Widziałeś? ─ wymamrotała do Jordana ─ ona ją ─ urwała. Jej również zdarzało się mieć lepkie ręce, ale Allegra zrobiła to perfidnie. Jordan spojrzał w tamtą stronę ze zmarszczonymi brwiami. ─ Co?
─ Nic ─ odpowiedział. Różowa koszulka była dość charakterystyczna, a napis „Feminizm to nie zbrodnia” był dość charakterystyczny. Do nastolatków podszedł Cesar Cruz.
─ Rozmawialiście z Allegrą? ─ zapytał to jedno to drugie. ─ Szlag Martha odchodzi w domu od zmysłów, a ta szlaja się po nocnych klubach.
─ I bzyka z facetami po klubowych łazienkach ─ dorzucił stojący obok Nacho, który w tłumie dostrzegł znajomą twarz.
─ O czym ty mówisz? ─ zapytał go Cesar.
─ O tym, że kilka minut temu wywijała na parkiecie z jakiś chłystkiem do Martina, a później zniknęła w mroku. ─ Fernandez nonszalancko wzruszył ramionami ─ Scrable e to oni raczej nie grali ─ dorzucił poruszając wymownie brwiami.
─ Jesteś obrzydliwy ─ syknęła do niego Lidia. Nacho wrzucił do ust kilka orzeszków z miseczki stojącej na barze. I uśmiechnął się szeroko na widok kuzyna. Znienawidzonego perfekcyjnego kuzyna.
─ Może Thiago widział twoją siostrę. Widziałeś Allegrę? ─ przerzucił mu rękę przez ramię.
─ Allegrę? Co twoja ośmioletnia siostra tu robi?
─ Jego siostra, ma siedemnaście lat nie osiem.
─ To dlaczego ostatnio pokazywałeś mi zdjęcie szczerbatej ośmiolatki?
─ żebyś się do niej nie ślinił ─ odpowiedział na to Cesar. Nacho z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem. Na to było zdecydowanie za późno. ─ Wyjdę na zewnątrz, może ją złapie. ─ Cessar Cruz oddalił się na Nacho nie wytrzymał i zaczął się śmiać. ─ Podziwiam poker fece chociaż żeby brać się za wnuczkę Pereza, siostrę przyjaciela i współlokatora. A i czy ty czasem nie mieszkałeś z JJem Blamacedą? To jego ex ─ Nacho z satysfakcją zasypując kuzyna informacjami. ─ Lidia może potwierdzić, są w jednej drużynie ─ dorzucił na koniec. Thiago głośno przełknął ślinę, czując jak ziemia osuwa mu się spod nóg. Mógł zignorować słowa kuzyna rzucone z przekąsem, jak zwykle złośliwe, ale nawet Ignacio Fernandez nie wymyśliłby czegoś takiego. Dwudziestolatek głośno przełknął ślinę i nie żegnając się ruszył di wyjścia z klubu. Potrzebował powietrze. Musiał wyjść na zewnątrz bo miał wrażenie, że za chwilę się udusi.
Przed klubem jej nie było.


**
Jeremiah Torres przycisnął poduszkę do głowy gdy do jego uszu dobiegło ewidentne buczenie miksera. Wrzasnął, a krzyk stłumiała miękka poduszka do której przyciskał twarz. No tak, pomyślał. Tata ma fazę na pieczenie ciast. Odrzucił poduszkę w kąt pokoju przekręcając się na plecy. A chciał się w tą sobotę wyspać. Od czwartku Quen ciągał go od klubu do klubu tak więc nastolatek miał cichą nadzieję, że chociaż tej nocy położy się wcześniej spać. Marzenie, odezwał się wredny głosik w jego głowie. A mikser ryczał jakby się z niego śmiał. Zirytowany odrzucił na bok kołdrę i wstał. Otworzył okno i wyjrzał na zewnątrz. To co wziął za ryczenie miksera było wiertarką. Kiraz Torres jego młodsza siostra była na dachu altanki u sąsiadów i za pomocą wiertarki pozbywała się kolejnych desek. Remmy wziął głęboki oddech. Też sobie znalazła zajęcie o dziewiątej rano, wymamrotał do siebie. Ich spojrzenia się spotkały. Bezceremonialnie pokazał jej środkowy palec. Odpowiedziała mu tym samym i wrócił do pokoju sięgając po telefon. Wysłał krótki sms do Nacho i podreptał do kuchni.
Zatrzymał się jednak w progu pomieszczenia marszcząc brwi z konsternacją. Na stole poukładane były miski. Różnej wielkości. Chłopak zaspanym wzrokiem dostrzegł także produkty spożywcze; mąka, cukier, wytłaczanki jajek czy kilka butelek mleka.
─ Co jest k***a? ─ powiedział. Rozumiał, że ojciec obecnie w pracy nie miał lekko, ale pieczenie ciastek jak dla wojska wcale mu nie pomoże. On miał cukrzyce do cholery!
─ Dzień dobry, Thiago ─ zamarł i odwrócił się. Znał ten głos. Zamrugał powiekami gdy do słonecznej kuchni weszła Elena Balmaceda z torbą przewieszoną przez ramię i lekkim uśmiechem na ustach.
─ A co ciocia tu robi? ─ zapytał palcami przeczesując włosy.
─ Kiermasz ciast ─ wyjaśniła ─ Twój tata zaproponował, żebyśmy przygotowali wypieki u was w domu ─ wyjaśniła mu. ─ Nie wspomniał o tym?
─ Gdyby wspomniał miałbym na sobie spodnie ─ odpowiedział i odchrząknął. Nie miał problemu z nagością, ale bycie w bokserkach i skarpetkach przed ciotką i nauczycielką było dziwnie krępujące.
─ A ja cieszę się, że ich nie masz ─ usłyszał inny kobiecy głos. Odwrócił głowę i spojrzał na Marissę Fernandez i teraz poczuł jak oblewa go rumieniec. Stał w samych majtkach przed matką Igrancio. No lepiej ten dzień nie mógł się zacząć! ─ Widzę, że ktoś tutaj ćwiczy ─ zauważyła fachowym okiem.
─ Trochę ─ wykrztusił nastolatek.
─ To dobrze, będziesz świetnie wyglądał w skórzanych spodniach ─ zauważyła kobieta. ─ Ten tyłek aż się prosi, żeby go podkreślić.
─ Mari ─ upomniała ją Elena rozbawiona rumianymi policzkami nastolatka. Matka Fernandeza połknęła uśmiech i sięgnęła po wysoką szklankę.
─ To tylko moja fachowa opinia ─ stwierdziła projektantka. Dla niej dyskutowanie o męskich tyłkach było chlebem powszednim. ─ Sesja będzie za dwa tygodnie, chcę pierwsze zdjęcia wypuścić przed Walentynkami ─ poinformowała go. Remmy pokiwał jedynie głową. ─ Szczupły jesteś jak szczypiorek.
─ Dzięki ─ wykrztusił i wtedy rozległ się dzwonek do drzwi. ─ Ja otworzę ─ zaproponował i ruszył do drzwi. I dopiero gdy otworzył i zobaczył przed sobą całkiem pokaźną grupkę kobiet uświadomił sobie jaki błąd popełnił. Były to matki jego kolegów i pani burmistrz i największa plotkara w mieście. Przycisnął czoło do drzwi i przesunął się w bok.
─ Zapraszam, kuchnia jest na prawo ─ wskazał kierunek i zobaczył swojego tatę, który gromił go spojrzeniem. Uśmiechnął się do matek i popatrzył jeszcze raz karcąco na syna.
─ Gdzie ty masz spodnie? ─ zapytał go.
─ W pokoju ─ odpowiedział Jeremiah. Cerano westchnął w odpowiedzi.
─ Idź je znaleźć ─ nakazał i ruszył do kuchni. ─ Drogie panie ─ zwrócił się do zebranych kobiet. ─ Przepraszam za syna ─ zaczął.
─ Nie ma pan za co przepraszać dyrektorze ─ zapewniła go Marissa. ─ Takie widoki to ja mogę oglądać codziennie.
─ Marisso ─ upomniała ją Vola ─ to chłopiec, ma tylko osiemnaście lat.
─ Wiem, będzie modelem w mojej najnowszej kolekcji ─ poinformowała ją. ─ Ma piękne ciało, że aż żal go nie pokazać światu. ─ dorzuciła. Cerano westchnął. Był średnio zadowolony z faktu, że jego pierworodny będzie modelem, ale nie mógł mu zabronić.
─ Drogie panie myślę, że aby poszło nam sprawnie musimy podzielić się pracą ─ zmienił temat mężczyzna i klasnął w dłonie. ─ Mamy do dyspozycji dwa piekarniki ─ wskazał na jeden w zabudowie i drugi elektryczny stojący na podłodze. ─ Ma swoje lata, ale świetnie sobie radzi ─ zauważył. ─ nie jedne ciasto dla dzieciaków na nim upiekłem ─ pochwalił się.
Wspólna praca mijała w sympatycznej atmosferze i po rozdzieleniu obowiązków praca szła całkiem sprawnie. Pierwsze porcje ciasteczek wylądowały w piekarniku a Cerano poczęstował panie kawą lub herbatą. Elena Balmaceda wstawiła kubek do zmywarki sięgając po wibrujący w kieszeni spodni telefon. Uśmiechnęła się na widok nadesłanej przez Vedę fotografii. Ze zdjęcia uśmiechał się do niej ojciec z córką. Nad nimi górował Ivan ze skwaszoną miną. „Co zrobiliście Ivanowi?” zapytała w wiadomości. „Nosi skrzynki z sadzonkami” odpisała córką. „Mamo pamiętaj o moich sadzonkach od Kiraz” przypomniała jej po raz kolejny brunetka. „Pamiętam” zapewniła ją kobieta. „I nie odzywam się do Ivana” oznajmiła w kolejnym sms. „Wyrzucił wczoraj mojego Yona” „Twojego Yona?” zapytała ją Elena. „Tak mojego PRZYJACIELA Yona. Tłumaczyłam ci mamuś, że on kocha inną” ponownie przypomniała jej dziewczyna. „A Ivan tego nie rozumie” Elena pomyślała, że Ivan wie zdecydowanie więcej o takich chłopcach jak Yon i zdaje sobie sprawę, podobnie jak Elena, że do seksu nie potrzeba miłości. Nie zamierzała informować o tym córki. Jeszcze nie.
─ Veda? ─ usłyszała pytanie brata. Skinęła głową.
─ Tak, zabrała Ivana i Salvadora na targ ─ wyznała. ─ Kupują sadzonki, Veda chcę urządzić balkon. ─ wyjaśniła.
─ Tak wiem, Kiraz już przygotowała dla niej sadzonki, są w ogrodzie w skrzyneczkach.
─ A gdzie pana żona? ─ odezwała się Violetta Conde mieszając gotującą się masę w rondelku.
─ Moja żona jest ─ urwał. Powiedzenie grupie kobiet, że jego Celia udziela korepetycji romskim dziewczętom raczej nie było zbyt dobrym pomysłem ─ Jest z Norą. Babcią Remmego.
─ O to miłe że mama pana pierwszej żony z pana ─ Viola Conde urwała jakby obliczenie, którą w kolejności żoną jest Celia jest niezwykle trudne. ─ partnerką tak świetnie się dogadują.
─ Tak, to prawda ─ Cerano udał, że nie zauważył zawahania w oczach kobiety. Nie zamierzał także informować Violi Conde o tym, że ani Elvira Altamira ani Cameron Moreno nie były jego żonami.
─ I wychował pan sam trójkę dzieci ─ dorzuciła Viola. Marissa połknęła uśmiech. Trzeba było przyznać, że Viola nadal była tak subtelna jak czołg. ─ To niesamowite.
─ Nie byłem do końca sam ─ odpowiedział mężczyzna. ─ Dużo pomogli mi dziadkowie dzieciaków ─ wyjaśnił ─ ale przyznaje, że dla dzieci nauczyłem się gotować. Trzeba było sobie jakiś radzić.
─ To prawda ─ Viola pokiwała głową. Marissa natomiast wyciągnęła porcję ciasteczek.
─ A to prawda że Caterina pracuje teraz w ratuszu Valle de Sombras dla Victorii Reverte? ─ zapytała niewinnym tonem Marissa Fernandez układając ciasteczka na tacy. Wszystkie głowy odwróciły się w stronę Anny która była tak samo zaskoczona jak reszta grupy.
─ Kim jest Caterina? ─ zapytał szeptem Eleny.
─ To młodsza siostra Violi ─ odpowiedziała nieco głośniej Norma. ─ Wyjechała kilka lat temu ─ dodała zerkając na kobietę. ─ Zerwała zaręczony i tle ją widzieli.
─ Norma, Norma zawsze dyplomatka ─ Marissa uwielbiała dogryzać Violi Conde ─ Cat odwołała zaręczony w dniu ślubu ─ udzieliła dyplomatycznej odpowiedzi kobieta. Cerano skinął tylko głową połykając uśmiech. I wtedy rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i do środka kuchni weszła Veda w dżinsowych ogrodniczkach w skaczące żaby. z
─ Dzień dobry ─ przywitała się Veda. ─ Cześć wujku ─ pochyliła się nad Cerano i cmoknęła go w policzek. ─ Przyjechaliśmy z tatą po sadzonki ─ wyjaśniła.
─ A z którym? ─ zapytała ją Vola.
─ Z obydwoma ─ odpowiedziała grzecznie Veda. ─ Tata Ivan czeka w aucie.
─ Drogie panie ─ przywitał się z kobietami i popatrzył na Elenę. Marissa popatrzyła to na muzyka to na przyjaciółkę i chwyciła ciasto. ─ Przyjechaliśmy po sadzonki ─ zwrócił się do dyrektora.
─ Tak, oczywiście, są na tyłach ─ podszedł do muzyka.
─ Ja ich zaprowadzę ─ zaproponowała Elena.
─ Pomogę ─ zaoferowała Marissa i zainteresowani sadzonkami opuścili kuchnię. Gdy Sal i Elena odjechali Marissa zapaliła papierosa. ─ Komuś spadły majtki ─ oznajmiała strzepując popiół do popielniczki. Elena trzepnęła ją w ramię.
─ Głośniej Viola cię nie słyszała ─ Elena zarumieniła się a Mari parsknęła śmiechem.
─ Sypiasz z seksowanym muzykiem i się nie chwalisz? Jesteś podrapana w prywatnych miejscach?
─ Mari!
─ No co? Brodacze często drapią wnętrza ud no chyba że pan muzyk się miga ─ poruszyła wymownie brwiami ─ od miłości francuskiej.
─ Oczywiście, że się nie miga ─ nauczycielka westchnęła. ─ Jest inaczej.
─ Bo ma brodę?
─ Bo nie ma już dziewiętnastu lat.
─ Jest inaczej gorzej czy inaczej lepiej? Tylko proszę nie mów mi że z nim nie dochodzisz? Ja bym dochodziła od samego spojrzenia. ─ Elena popatrzyła na przyjaciółkę i zaczęła się śmiać.
W tym samym czasie Victoria przelewała za pomocą chochli gorącą konfiturę z mango do wyparzonych słoiczków. Alexander wspólnie z Polo Guzmanem podreptał do ogrodu grać w piłkę. Przez otwarte okno słyszała radosne dziecięce piski. Popatrzyła na żonę kuzyna i zakręciła słoiczek.
─ Trzeba będzie później poprosić twojego teścia żeby je dobrze dokręcił ─ zwróciła się do kobiety. Slvia pokiwała głową i zajrzała do lodówki gdzie tężały galaretki. Victoria była cholernie dobrą cukierniczką. Nie tylko wykorzystała przedojrzałe mango do galaretek, ale także wykorzystała inne znajdujące się w domu owoce. A gdy odkryła, że w zamrażalniku Sylvii zalegają mrożone maliny , borówki czy truskawki zadzwoniła do męża i poprosiła o przywiezienie cytryn.
─ Zdajesz sobie sprawę, że nie będą gotowe szybciej gdy będziesz stała przy otwartej lodówce? ─ zapytała ją.
─ Wiem ─ Sylvia zamknęła lodówkę. ─ Nauczyłaś się robić przetwory z nudów?
─ Raczej z konieczności ─ odpowiedziała jej. ─ W domu się nie przelewało ─ wyznała. ─ Ojciec pił, matka brała leki jak cukierki trzeba było jeść. Najbardziej chude lata przetrwaliśmy dzięki mielonce ze słoika.
─ Przykro mi ─ odparła dziennikarka.
Victoria w odpowiedzi wzruszyła ramionami.
─ Było minęło i od kiedy robisz galaretki?
─ Od kiedy chcę utrzeć nosa kochance Fabiana ─ odpowiedziała na to Sylvia. Victoria pokiwała głową. ─ I chcę zobaczyć minę Violi gdy zobaczy moje galaretki ─ jasnowłosa uniosła brew. ─ dobra twoje ─ machnęła ręką. ─ ważne, żeby jej w pięty poszło.
─ Jeśli chcesz żeby jej w pięty poszło powiedz jej, że jej młodsza siostra dla mnie pracuje ─ odpowiedziała na to blondynka.
─ Victoria czy ty chcesz, żeby wszystkie sekrety ratusza hulały po mieście jak wiatr? ─ zapytała ją w odpowiedzi dziennikarka. ─ Zaraz ─ zaczęła ─ masz na myśli ─ Cat?
─ Tak, a ty kogo? ─ Sylvia machnęła ręką. ─ Wróciła do miasta i szuka pracy ─ wyjaśniła jej.
─ A ty jako dobra dusza ją zatrudniłaś ─ popatrzyła na nią wymownie i ponownie zajrzała do lodówki.
─ Jak nie przestaniesz zaglądać do lodówki założę kłódkę ─ Sylvia przewróciła oczami jak nastolatka. Do domu Sylvii jak do siebie wszedł Javier Reverte z siatką cytryn i innych świeżych owoców oraz ku zaskoczeniu Sylvii kilkunastoma malutkimi słoiczkami z kolorowymi pokrywami.
─ A to ci na co? ─ wskazała na położone na blacie słoiczki.
─ Żona kazała do kupiłem ─ odpowiedział Magik unosząc dłonie w geście poddania się. ─ Gdzie dziecko?
─ W ogrodzie, gra w piłkę.
─ Z Fabianem?
─ Nie, z Polo ─ odpowiedziała z Victoria Sylvia. i popatrzyła wymownie na kobietę.
─ A w czym chcesz podać te galaretki? ─ zapytała ją ─ W plastikowych kubeczkach? Jesteśmy eko Sylvio. My zrobimy mini szaszłyki z galaretek, a uczestnicy pikniku dostaną po słoiczku konfitury z mango.
─ Jesteś genialna.
─ Wiem ─ odpowiedziała na to Victoria.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3530
Przeczytał: 3 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:09:13 28-04-25    Temat postu:

cz 3

To był długi i wyczerpujący dzień dla Gabriela Lopeza. Przegrana w sądzie to był jedynie wierzchołek góry lodowej. Prawnik palcami przeczesał siwiejące skronie wpatrując się w znajdujące się na biurku dokumenty. Okruszki, które złożone w całość jeżyły włos na głowie. Sięgnął do teczki po plik fotografii. Było ich kilkanaście. Zdjęcia przedstawiały grupy młodych ludzi, gdzie najmłodsze miało dziewięć może dziesięć lat. Najstarsze siedemnaście.
Jedną z największych porażek meksykańskiego systemu sprawiedliwości był Czyściec. Dom poprawczy zarówno dla chłopców jak i dla dziewcząt którego głównym zadaniem było reformowanie młodych. To co to miejsce robiło z młodym człowiekiem nie miało nic wspólnego ze zmianą. Nie w znaczeniu pozytywnym. Bicie poniżanie było tam na porządku dziennym, a najgorsze było wykorzystywanie seksualne dzieciaków. Miały po kilkanaście lat i były zmuszane do okropnych rzeczy nie tylko z „darczyńcami” ale i między sobą. O miejscu widziano od lat, lecz żaden prokurator nie mógł nic zrobić. Nie bez współpracy poszkodowanych. A oni milczeli. Lopez odłożył zdjęcia i sięgnął po kartkę spisaną kanciastym pismem. Był to list znaleziony przy wisielcu w więzieniu stanowym, który ze szczegółami opisał przemoc jakiej doświadczył w poprawczaku. To co przyciągnęło uwagę prokuratora to stwierdzenie „a później kazali nam pić tanią wódkę, żeby zapomnieć.” To go jednak nie zaskoczyło starego prokuratora. Picie alkoholu w celu wymazania pamięci, było dość powszechną praktyką. To szyk zdań zwrócił jego uwagę. Tych samych słów użyła Ruby Valdez składając swoje zeznania, krótko przed ucieczką z domu.
„Kazał mi pić” Spotykał się z tym w swojej pracy. Wiele z ofiar miało wysoki poziom alkoholu we krwi. Sprawcy często upijali je, aby stanowiły łatwiejszy łup. To co nie dawało mu spokoju od rozprawy to fakt, pojawienia się zielonego sedana. Ruby w dniu swoich piętnastych urodzin wsiadła do zielonego sedana. Co prawda zeznania pochodziły od chłopaka, który tamtej nocy zażywa nielegalne substancje, ale tego Enzo Diaz był pewien. I w innych okolicznościach prokurator podchodziły do tych zeznań z dużo większym dystansem, gdyby nie fakt, że nie żyjąca Jules Ortega i Ruby Valdez były najlepszymi przyjaciółmi a jej zaginięcie i śmierć Ortegi dzieli dziewięć miesięcy różnicy. To co było zastanawiające to, że dziwnym zbiegiem okoliczności trzy tygodnie po zniknięcie Ruby świadek trafił do poprawczaka. Normalnie uznał by to za rzecz, której można się spodziewać, ale osobą, która złożyła na niego donos był właściciel zielonego sedana.
Ricardo Perez był właścicielem zielonego sedana. Za dużo okruszków, pomyślał prokurator. Za dużo, jeśli doda się do tego kilka fotografii z poprawczaka na których uśmiecha się młody Dick. Nauczyciel, przyjaciel młodzieży. Mężczyzna westchnął. Teoria, która powstała w jego głowie była bezczelna. Jego przełożeni uznali by że zwariował, ale gdy pakował dokumenty do teczki i wychodził z domu był pewien, że tylko jedna osoba nie uzna go za wariata. Dziesięć minut później zaparkował samochód przed komendą policji w Pueblo de Luz. Z tylnej kanapy zabrał plik teczek i ruszył do wyjścia. Policjant siedzący przy recepcji bez słowa wpuścił go do środka. Gabriel z ciężkim sercem wspiął się na górę od razu kierując się do gabinetu szeryfa Ivan Molina przebywał w nim razem ze swoim zastępcą.
─ Panowie ─ przywitał się z nimi zdawkowo i usiadł na krześle dla petentów. ─ Potrzebuje kolejnej pary oczu ─ oznajmił i podał mu dokumentację z którą się tutaj pojawił. Basty przysiadł na parapecie i zaczął się wyczytywać w akta. Pan prokurator wstał i wyszedł za gabinetu Moliny. Wrócił po kilku minutach z kubkami parującej kawy. Upił łyk i czekał. Policjanci natomiast wymieniali się zdjęciami, dokumentami, jego prywatnymi notatkami.
─ To poszlaki pochodzące od niewiarygodnych świadków ─ Molina odezwał się pierwszy. ─ Valdez była pijana. Miała jakieś dwa promile, Diaz to ćpun a Castellani miała uraz głowy ─ wyliczył. ─ Nie skończyłem studiów, ale siedzę w tym biznesie wystarczająco długo aby wiedzieć, że gów*o masz.
─ Podstawy są solidne ─ odezwał się Basty , a Molina jedynie prychnął i sięgnął po kawę.
─ Zapominałem wspomnieć, że swoją koncepcję opierasz na jednym zdaniu napisanym przez samobójcę który wykorzystywał seksualnie swojego syna. ─ przypomniał mu.
─ Wiem, że to grubymi nićmi szyte ─ zaczął Lopez ─ ale ─ westchnął. ─ ale sam przyznasz, że za dużo tutaj zbiegów okoliczności. Ruby Valdez została zgwałcona dwudziestego szóstego maja dwa tysiące czternastego roku ─ zaczął Lopez ─ Enzo Diaz został aresztowany w wakacje tego samego roku a Jules zginęła czternastego lutego dwa tysiące piętnastego roku niespełna rok po gwałcie na Ruby.
─ Zapomniałeś o uciętych klejnotach Pereza ─ rzucił kąśliwie Ivan Molina.
─ I tym, że na miesiąc przed swoją śmiercią Jules odwiedziła Enzo ─ dorzucił Lopez. ─ Co jeśli Jules prowadziła śledztwo na własną rękę, a Perez się o tym dowiedział i pozbył się jej rękami zaburzonego emocjonalnie dzieciaka?
─ A co jeśli ty po prostu potrzebujesz urlopu? ─ zapytał go Ivan. Teoria prokuratora miała sens. ─ Freddy nie był normalny to wszyscy wiemy, ale zgwałcenie siostry.
─ Dla niego to nie był gwałt tylko terapia ─ odpowiedział na to. ─ Chciał ją wyleczyć homoseksualizmu. Perez go przekonał, przedstawił mu dowody, że się terapia działa.
─ Niby jakie?
─ Efekty terapii u swojego syna ─ odpowiedział. Ivan zamrugał powiekami kompletnie zaskoczony tą informacją. ─ Gael Perez wylądował na obozie konwersyjnym jako szesnastolatek ─ Lopez pochylił się i sięgnął do teczki ─ Jedna z ostatnich spraw mojego ojca jako prokuratora dotyczyła zamknięcia obozu dla trudnej młodzieży ─ podał Ivanowi teczkę. Basty podszedł do szeryfa i pochylił się nad dokumentami. ─ Nawracali ich na drogę światła i jedynego słusznego porządku. ─ mężczyzna westchnął ciężko. ─ Z zeznań chłopców którzy przebywali w obozie zmuszano ich do wielogodzinnego oglądania treści pornograficznych i masturbowania się, a także innych czynności.
─ Innych czynności?
─ Z kobietami upadłymi ─ dodał, Mężczyźni skrzywili się mimowolnie. ─ ale się udało. Gael spłodził syna i ożenił się w wieku szesnastu lat z koleżanką z liceum.
─ A w wieku dwudziestu dwóch lat wpakował się z bratem Sancheza na drzewo. ─ wszedł mu w słowo Ivan. Mężczyźni popatrzyli na siebie. ─ Według Lucii zazdrosny o Elenę Jose Balmaceda chciał zabić jej kochanka ─ wyjaśnił obu. ─ Jose delikatnie mówiąc się pomylił i zabił nie tego brata co trzeba. ─ w gabinecie zapanowała cisza. ─ Najprościej byłoby przekonać tego dzieciaka do współpracy ─ Lopez pokręcił głową.
─ Nie ma nic za darmo ─ odpowiedział na to Lopez ─ Ten dzieciak nie może wyjść na wolność. Musimy załatwić to inaczej. Ruby nie była jedyna ale będzie jedną z ostatnich.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5896
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:34:28 04-05-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 064 cz. 1
YON/MARCUS/FELIX/IVAN/LIDIA/IGNACIO/QUEN/NELA/JOAQUIN/ANTONIO/JORDAN/MARLENA


Zwykle był odpowiedzialnym kierowcą, ale tego dnia nie mógł się powstrzymać, by sięgać po telefon komórkowy, kiedy wracał swoim autem z sobotniego treningu. Cilla milczała, a on miał wrażenie, że ją przestraszył swoim nagłym wyznaniem.
– Ty cholerny idioto, po coś jej to pisał, wyszedłeś na beksę.
Yon odrzucił komórkę na tylne siedzenie swojej Hondy, zatrzymując się na czerwonym świetle w drodze do domu. Szybko tego pożałował, kiedy usłyszał wibracje zwiastujące nowe powiadomienie. Zanurkował do tyłu, nie bacząc na trąbiące na niego auta, które chciały, by ruszył i przestał blokować przejazd. Wyciągnął palce i wygrzebał opuszkami komórkę, która wpadła pod tylne siedzenie. Z bijącym sercem odczytał wiadomość, sądząc, że to jego korespondencyjna przyjaciółka (a może powinien nazywać ją przyjaciółką z przywilejami?), ale niestety się rozczarował. Kolejny łaknący jego uwagi uczeń z liceum polubił jego ostatni post na instagramie. Tak się zestresował, że zgasł mu silnik i namęczył się, by ponownie ruszyć z miejsca. Miał wrażenie, że jego umysł jest gdzieś totalnie daleko i nie do końca współpracuje z ciałem. Zdał sobie sprawę, że przekręca kluczyk w stacyjce więcej razy, niż to potrzebne dopiero wtedy, kiedy usłyszał kilka wyzwisk kierowców stojących za nim. Nie miał jednak siły odpowiedzieć jakimś przekleństwem, bo zbyt był wytrącony z równowagi. Odłożył telefon i pojechał do domu, cały czas myśląc jednak o tym, że Cilla na pewno nie chciała czytać o jego osobistych przemyśleniach. Cilla wolała wysportowanego gościa, który wysyłał jej zdjęcia swoich mięśni brzucha i który opisywał jej ze szczegółami, co robi, kiedy jest sam i o niej myśli. Mówiła, że wreszcie zobaczyła go wyraźniej, że chciałaby go przytulić, ale miał wrażenie, że tylko się nad nim litowała. On sam czuł się jak skończony frajer, a to wszystko za sprawą pewnej pięknej szatynki, której mimo wielu prób nie mógł sobie wybić z głowy i z serca.
– k***a mać! – wyrwało mu się, kiedy w zamyśleniu przekroczył próg swojego pokoju i zobaczył Veronicę siedzącą na brzegu jego łóżka. Złapał się za serce, ale sam nie wiedział, czy to ze względu na szok czy może po prostu zabolało go na jej widok. Przez chwilę myślał, że to fatamorgana, ale jednak dziewczyna naprawdę znajdowała się w jego domu. Musiał mieć naprawdę skonsternowaną minę, bo Vero poczuła się w obowiązku, by wytłumaczyć mu swoją nagłą wizytę.
– Ramona mnie wpuściła, mówiła, że zaraz wrócisz z treningu. Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam. – Spuściła lekko głowę, postukując paznokciami o obudowę swojego telefonu. – Twoja mama poszła na spotkanie klubu książki.
– Tak, wiem, mówiła mi. – Yon przeczesał palcami rosnące powoli kosmyki, które zapuszczał. Dawno nie znalazł się oko w oko z obiektem swoich westchnień, więc było to dosyć niezręczne, szczególnie dlatego, że od tygodnia ignorował jej wiadomości.
– Nie odbierałeś telefonu – zauważyła, jakby czytała mu w myślach.
– Tak, wiem. Przez treningi wyłączyłem wszystkie powiadomienia, żeby mnie nie wkurzały, chcę się skupić na piłce.
– Rozumiem. – Pokiwała głową, ale minę miała taką skrzywdzoną, że miał ochotę złapać ją w ramiona i przeprosić, że zostawił ją na lodzie. Chciał wyjść na niedostępnego, ale wyszedł tylko na bardziej żałosnego.
– Coś ode mnie chciałaś? – Udał niewinny ton. Miał cichą nadzieję, że Vero powie mu, że chciała go zaprosić do kina albo na spacer, przełknąłby nawet jutrzejszy piknik na El Tesoro, bo byłaby to jakaś namiastka wyjścia we dwoje. Ona jednak nie powiedziała nic takiego.
– Myślałam, że moglibyśmy spędzić razem czas. Dawno się nie widzieliśmy. Moglibyśmy obejrzeć „Igrzyska Śmierci”? Jeszcze nie widziałam ostatniej części, więc chciałabym sobie przypomnieć pozostałe. – Uśmiechnęła się przepraszająco, zdając sobie sprawę, że Yon nie należał do osób, które chętnie oglądały ten sam film kilka razy. On wolał próbować nowych rzeczy, ona natomiast wkręciła się w takie opowieści dzięki ojcu, więc oglądanie ich w kółko sprawiało, że czuła się bliżej niego.
– Znasz ten film na pamięć. Lubisz wszystkie filmy, gdzie występują łuki i strzały – przypomniał jej, ale złagodniał na widok jej dużych oczu. Mógłby przesiedzieć kolejny raz przez maraton z Katniss Everdeen, jeśli tylko sprawiłoby jej to radość. – Zobaczę, czy jest na platformie streamingowej.
Uśmiechnęła się po jego słowach i rozsiadła się wygodnie w jego łóżku, opierając się o wezgłowie. Obserwowała, jak Yon uruchamia komputer i zastanawia się, gdzie najlepiej go położyć, by dobrze widzieć.
– Chodź tutaj, dlaczego chcesz siadać tak daleko? Nie będziesz nic widział.
Poklepała miejsce obok siebie, sprawiając, że serce Yona podeszło do gardła. W jego pokoju nagle zrobiło się bardzo duszno, więc otworzył okno i odchrząknął, zanim zajął miejsce obok niej. Veronica włączyła film, opierając głowę o poduszkę, a on wiedział, że zostawi tam swój zapach i na samą myśl poczuł falę gorąca. Nie mógł skupić się na filmie, nie tylko dlatego, że widział go już kilka razy, ale też dlatego, że miał świadomość, do czego to zwykle prowadziło. Ten pierwszy raz, kiedy spędzili razem noc, też przyjechał do niej, by dotrzymać jej towarzystwa – to miało być niewinne spotkanie przyjaciół, ale nie było nic niewinnego w tym, co później wydarzyło się w jej pokoju. Wtedy była sama w domu, teraz to u niego nikogo z dorosłych nie było, a on przeklął samego siebie w duchu, bo tak bardzo tego pragnął, że cały zdrowy rozsądek opuścił go jak ręką odjął. Dlatego nawet nie rejestrował, kiedy bohaterowie eliminowali się nawzajem na ekranie, bo bardziej skupiony był na wtulającej się w niego Veronice.
– Zimno ci? Zamknę okno – zaproponował, zrywając się, by wstać. Wiedział, że jeśli teraz nie znajdzie w sobie dostatecznie dużo silnej wolni, tak później będzie tylko trudniej.
– Nie, nie, tak jest dobrze. Chyba że ci przeszkadzam? – zapytała, zamiatając rzęsami i spoglądając na niego w górę. Jak mógł jej powiedzieć, że mu przeszkadza? Nie przeszłoby mu to przez gardło. Pokręcił więc głową gwałtownie, a ona przytuliła się tylko mocniej, oplatając go ręką w talii. Jeśli wcześniej film był mało interesujący, tak teraz Yonatan przestał w ogóle zwracać na niego uwagę. Veronica chyba też się znudziła, bo nie wiedzieć kiedy zaczęła go całować, a laptop wylądował w nogach łóżka.
– Możemy pogadać, jeśli chcesz – wymamrotał pomiędzy pocałunkami, czując się jak kompletny kretyn, ale nic nie mógł na to poradzić.
– Nie chcę gadać – wyszeptała mu do ucha, by zaraz potem zaatakował jego szyję kolejnymi pocałunkami.
Yon przestał się opierać, za bardzo tego chciał, by teraz z tego zrezygnować. Był w końcu tylko chłopakiem, wiadomo że tego chciał, szczególnie kiedy miał przy sobie dziewczynę, w której kochał się przez ostatnie cztery lata. Chciał wszystkiego – nie tylko seksu, ale też czegoś więcej, choć ona nie zdawała sobie z tego w ogóle sprawy. Jej dłonie wsunęły się pod jego koszulkę i pozbawiły go jej w mgnieniu oka, więc mogła skupić się teraz na każdym centymetrze jego ciała, rozbudzając w nim pożądanie jeszcze bardziej.
Dlaczego z Yonem było tak łatwo? Chciałaby, żeby tak było zawsze. Po wczorajszym upokorzeniu w szatni, kiedy pocałowała Marcusa, a on po prostu się odsunął, czuła się jak totalna idiotka. Ale na Yona zawsze mogła liczyć, on nigdy jej nie odmawiał. Przez chwilę Veronica naprawdę w to uwierzyła – że to wreszcie zadziała, że poczuje coś więcej, że chociaż przez chwilę przestanie czuć tę przeraźliwą pustkę. Ucieszyła się, kiedy Yon przejął kontrolę i przewrócił ją na plecy. Potrzebowała tego, potrzebowała, żeby ktoś o nią zadbał, żeby ją kochał. Kiedy jednak jego ręka sięgnęła do szuflady, zatrzymała go.
– Nie musisz – szepnęła, oddychając ciężko, bo brakowało jej tchu.
Zastygł z dłonią na opakowaniu prezerwatyw, zastanawiając się, co miała na myśli. Krew buzowała mu w żyłach, więc w tej chwili ciężko mu było myśleć racjonalnie.
– Jestem na tabletkach, nie musisz – dodała, by zapewnić go, że nie muszą się martwić niechcianymi konsekwencjami.
– Wcześniej też byłaś na tabletkach – zauważył, marszcząc czoło. Był niecierpliwy, pragnął jej, ale jednak resztki samokontroli nie pozwalały mu zignorować jej prośby.
– Tak, ale nie byłam z nikim innym, jestem czysta, jeśli o to się martwisz. No chyba, że ty z kimś się spotykasz…
– Nie – odparł szybko, choć z tyłu głowy miał swój nic nieznaczący epizod z jej przyjaciółką podczas balu bożonarodzeniowego. Nadal odczuwał wstyd, gdy sobie o tym przypomniał, ale świadomość, że Vero sądziła, że sypiał z kimś na boku była dużo gorsza. Nie zdawała sobie sprawy, że tylko ją miał w głowie. Była jego pierwszą, a w jego głowie jedyną, ale ona kompletnie tego nie dostrzegała. Nie zamierzał jej tego mówić, nie chciał wyjść na frajera. – Ale zawsze używaliśmy gumek.
– Bez nich jest lepiej, tak słyszałam. Dla facetów jest bardziej intensywnie, można więcej poczuć. Nigdy nie robiłeś tego bez prezerwatywy?
– Nie – powtórzył, po raz kolejny czując się jak prawdziwy głupiec.
– Chcę spróbować, chcę cię poczuć całego i zobaczyć, jak to jest.
Wiedział, że nie miała takiego zamiaru – Veronica Serratos była słodka i kochana, nie próbowała rozbudzić w nim żądzy jakimiś sprośnymi propozycjami – ale i tak pobudziła jego wyobraźnię. Pokiwał głową, odkładając kondomy na bok i czując ekscytację nie tylko na myśl, że będzie w stanie zbliżyć się do niej jeszcze bardziej, bez tej minimalnej bariery, która wcześniej ich dzieliła, ale też na myśl, że sprawia jej przyjemność. Może był pantoflarzem, Patricio pewnie by go wyśmiał, ale przecież Pat wcale się tak bardzo od niego nie różnił – dla Dalii zrobiłby wszystko. A Yon chciał zrobić wszystko dla Veronici, która leżała w jego pościeli w małe wzory samolotów, wyglądając teraz tak pięknie, że nie było w ogóle możliwości odwrotu.
Miała rację – było inaczej niż wcześniej, a może po prostu jego ciało tak się za nią stęskniło, że tylko tak mu się wydawało? Każdy ruch wydawał się mocniejszy, głębszy, bardziej realny. Nie miał doświadczenia, więc niewiele mógł powiedzieć na temat seksu – jemu zawsze było cholernie przyjemnie, ale to jej spełnienie było dla niego najważniejsze, dlatego starał się, jak mógł, by jej nie zawieść. Zacisnął palce na jej biodrach, przyciągając ją jeszcze bliżej, całując mocniej i chcąc, by i ona to poczuła. Nie był idiotą – wiedział, że seks nie może sprawić, że druga osoba cię pokocha, ale miał cichą nadzieję, że może chociaż ten jeden raz, chociaż przez chwilę, Veronica poczuje to samo, co on. Chciał, żeby to trwało jak najdłużej, ale nie był w stanie się kontrolować. Kiedy skończył, był tak wycieńczony, że ciężko mu było złapać oddech, to był lepszy trening niż kiedykolwiek miał na szkolnej murawie. Przewrócił się obok niej na plecy, powoli dochodząc do siebie.
– Było tak, jak myślałaś, że będzie? – zapytał, mając nadzieję, że dziewczyna nie usłyszy błagalnej nuty w jego głosie. Chciał, żeby mu powiedziała, że to najlepszy seks w jej życiu, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie czuła, że zatrząsł jej światem – cokolwiek, byleby tylko mieć pewność, że sprostał zadaniu.
– Było naprawdę niesamowicie – szepnęła, sama ledwo mogąc złapać oddech.
Yon zerknął w bok, by móc zobaczyć jej piękną twarz. Włosy przykleiły się jej do spoconego czoła, ona sama miała półprzymknięte powieki, a dłonie nadal zaciskała na prześcieradle. Powinna być zaspokojona, wydawało mu się, że dał z siebie wszystko. Wtedy zobaczył jednak ten cień w jej oczach, który mógł oznaczać tylko jedno – rozczarowanie. Nie takie oczywiste, nie wprost, ale wystarczająco wyraźne, by poczuł, jak coś się w nim łamie. Zrobił wszystko, co mógł, ale to i tak nie wystarczyło. Nigdy nie wystarczyło.
– Kurczę, muszę już lecieć, mam dziś pomagać na El Tesoro w przygotowaniach do jutrzejszego pikniku.
Poczuł się tylko jeszcze gorzej, kiedy zapiekło go pod powiekami, kiedy tak patrzył, jak Veronica wyskakuje z łóżka i zaczyna się ubierać tak szybko, jakby chciała uciec z jego sypialni, gdzie pieprz rośnie. Zabrakło mu języka w gębie, podczas gdy ona dostała jakiś dziwny słowotok, ględząc o pikniku, turnieju i o mszy świętej.
– Będziesz jutro na mszy? – Wyrwała go z rozmyślań, wciągając w pośpiechu koszulkę i patrząc na niego z jedną ręką na klamce u drzwi.
– Ja… nie wiem… Może – odezwał się nieprzytomnie, próbując przetworzyć wszystko, co właśnie się wydarzyło. – Co ty, do cholery, wyprawiasz, Vero? – Nie wytrzymał, musiał o to zapytać, bo inaczej miał wrażenie, że zaraz zwariuje. – Przychodzisz niby obejrzeć film, potem chcesz się bzykać, a kiedy już jest po wszystkim uciekasz i zapraszasz do kościoła? O ch*j ci chodzi?
– Yon… – Veronica zarumieniła się, słysząc przekleństwa z jego ust. Zwykle się przy niej hamował, ale może teraz coś w nim pękło.
– Sorry, ale nie będę dbał o maniery, kiedy czuję, że traktujesz mnie jak szmatę. Co jest grane? Nie podobało ci się? Nie tak to sobie wyobrażałaś? Może masz jakieś inne pomysły, jak podkręcić temperaturę w sypialni? Powiedz mi wprost, a nie zostawiasz mnie tutaj samego, żebym sam się domyślił.
Wyskoczył z łóżka, nie dbając o to, że jest całkiem nagi. Nigdy nie wstydził się swojego ciała, to bardziej pokazywanie emocji go przerażało, a Veronica Serratos była żywym dowodem na to, że miał czego się bać. Stanął nad nią i spojrzał jej prosto w oczy, próbując wyczytać z nich cokolwiek. Może wcale nie znał jej tak dobrze, jak myślał.
– Było super, naprawdę – zapewniła go, choć nie mogła się zmusić do szczerości. Jak miała mu powiedzieć, że to nie jego wina? Że to ona była tutaj problemem? Nie zasłużył na to. – Naprawdę się spieszę, Yon, ale dziękuję ci. Odwdzięczę się, obiecuję. Daj znać, czego ty chciałbyś spróbować.
– Chcę iść na randkę. – Wyrwało mu się to, choć wcale tego nie planował. Miał wrażenie, że tama puściła i emocje zalały jego świadomość, próbując wydostać się na powierzchnię. – Chcę randki z prawdziwego zdarzenia. Nie chcę być twoim chłopakiem na telefon, do którego dzwonisz tylko, kiedy masz ochotę na szybki numerek. Chcę być po prostu chłopakiem. Twoim chłopakiem.
Veronica patrzyła na niego z rozdziawionymi ustami, jakby kompletnie nie rozumiała, co do niej mówi. Może to jego wina, może powinien powiedzieć jej wcześniej. Może nic z tego nie miałoby miejsca, gdyby był szczery od początku, gdyby nie zgrywał wielkiego macho, który ma dziewczyn na pęczki.
– Yon, ja naprawdę… Ja po prostu… Mam teraz tyle na głowie… Nie szukam chłopaka na poważnie. – To była tak głupia wymówka, że nie mógł jej nawet usprawiedliwić. Veronica Serratos, którą znał, mogłaby chociaż wysilić się na większą kreatywność. – Może moglibyśmy spotykać się od czasu do czasu?
– Daj spokój, Vero. – Poprosił ją, patrząc na nią tak zbolałym wzrokiem, że pewnie tak żałośnie nie wyglądał jeszcze nigdy w całym swoim życiu. – Kocham cię jak głupek od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. Naprawdę nie wiedziałaś, czy tylko udawałaś i cały czas się mną bawiłaś? – Jej milczenie było dla niego jak potwierdzenie. Zabolało go to. – Traktujesz mnie jak pocieszenie, kiedy nie możesz zdobyć nagrody głównej, ale ja już tak nie mogę. Chcę czegoś więcej. Nie chcę być twoim przyjacielem z przywilejami ani twoją nagrodą pocieszenia. Nie chcę być kołem zapasowym – dodał, przypominając sobie rozmowę z Cillą. Cilla by go zrozumiała, wiedziałaby, co miał na myśli. – Vero? – ponaglił ją do odpowiedzi, kiedy ona milczała.
– Naprawdę muszę już iść, przepraszam. Zadzwonię do ciebie, dobrze?
Pocałowała go szybko w policzek i zniknęła, zostawiając go samego. Po raz pierwszy tak otwarcie obnażył przed kimś swoje serce i po raz pierwszy zostało ono roztrzaskane na kawałeczki na jego oczach.

***

Prace w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego w Pueblo de Luz ruszyły pełną parą, by przygotować się na przyjazd gości i inauguracyjną mszę świętą. Wszyscy członkowie drużyn sportowych zostali zaprzęgnięci do pracy, matki pod przewodnictwem Violetty ustrajały siedzenia kwiatami i gałązkami, a Marcus zastanawiał się, dlaczego wszyscy zachowują się tak, jakby miało się tu odbyć wesele. Był pewien, że uczniowie z Nuevo Laredo nie dbają o takie rzeczy. Nawet ksiądz Ariel bardziej skupiał się na ugoszczeniu przyjezdnych na El Tesoro i zapewnieniu im wygód oraz atrakcji, niż na zrobieniu z turnieju jakiegoś widowiska przypominającego przyjęcie pierwszokomunijne, ale parafianki uparły się, że musi być idealnie, więc sam kapłan został pociągnięty do roboty i teraz malował dekoracje pod czujnym okiem pani Conde. Miejscowi strażacy również zaangażowali się w pomoc, kapitan Matteo Cruz i Francisco Castelani normalnie szybko uwinęliby się z dźwiganiem i podwieszaniem ozdób, łącznie z ciężkim żyrandolem, który odnowiony miał zawisnąć nad ołtarzem, ale przyjaciółki Violetty miały swoją wizję i dyrygowały wszystkimi, którzy musieli uwijać się jak mróweczki.
– To panie niech się zastanowią, gdzie dokładnie ma wisieć ten baner powitalny, a ja dam ramionom odpocząć – oznajmił Delgado po dobrej pół godzinie stania na drabinie z ramionami wyciągniętymi w górę. Dostało mu się przykre zadanie przytrzymywania płótna z napisem tuż nad wejściem do kościoła, podczas gdy Bernadetta Belmonte i Yolanda Souza zastanawiały się głośno, czy nie lepiej powiesić je pięć centymetrów dalej. Miał wrażenie, że krew już całkiem odpłynęła mu z kończyn, więc zszedł na dół i rozmasował mrowiące miejsca. – Już wiem, dlaczego trener kazał nam tu przyjść – to lepszy trening, niż mieliśmy przez cały tydzień – mruknął w stronę Carlosa, który sam zrobił sobie przerwę i usiadł w ostatniej ławce kościelnej, popijając wodę. Podał też jedną butelkę swojemu przybranemu bratu, ale minę miał nietęgą.
– Teraz już się odzywasz, tak? Przeszło ci? – zagadnął, udając wielkie zdziwienie. Marcus przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi, ale wtedy zdał sobie sprawę, że znalazł się sam na sam z Carlosem od czasu swojego niezbyt eleganckiego wybuchu w ogrodzie, kiedy to praktycznie wyrzucił go z domu.
– Co mi przeszło?
– Nastoletni foch. – Jimenez nie umiał się długo gniewać, ale prawdą było, że słowa Marcusa bardzo go wtedy zabolały. Była między nimi spora różnica wieku i kiedy Gilberto ożenił się z Normą, Carlos mieszkał z matką w San Antonio, więc nigdy nie dzielili razem jednego domu, ale jednak traktował go jak rodzinę. Chciałby, żeby nastolatek z nim pogadał i powiedział, co go trapi, ale ten ostatnio zamykał się w sobie. – W porządku, wybaczam ci. O ile wybierzesz się na wędkonalia.
– Wędkonalia?
– Myślałem, by nazwać to rybobraniem albo macho-łowami, bo będą sami faceci, ale nie brzmi to dobrze.
– Przepraszam, że muszę cię uświadomić, Carlos, ale „wędkonalia” brzmią równie okropnie. I naprawdę nie mam ochoty brać udziału w kolejnym zlocie kółka adoracji Mariana Olmedo. Nadal muszę to robić? Jestem prawie dorosły. – Delgado wolał się upewnić. Zawsze jako przykładny syn uczęszczał na wszystkie te spotkania razem z Gilbertem, bo taka była tradycja, ale nigdy specjalnie nie przepadał za polowaniem, łowieniem ryb albo grillowaniem i rozmawianiem o polityce. Wiedział, że żaden z jego kolegów również, ale jako że Mariano był dziadkiem Franklina i Jordana, Quen zawsze musiał się tam również pojawiać, a Felix zawsze był tam gdzie Jordan, więc naturalnie wszyscy spędzali czas razem.
– To tradycja, Marcus. – Jimenez udał, że jest oburzony samym pomysłem, że mógłby w tym roku odpuścić. – Don Mariano wyłożył kupę kasy na leczenie Elli. To dobry pomysł, żeby się tam pokazać.
– Może masz rację. – Delgado napił się wody, kiwając ręką w stronę pani Belmonte, by dać jej znać, że jeszcze nie doszedł do siebie. – Więc kto jeszcze będzie? Poza oczywistymi starymi bywalcami.
– Myślałem, żeby zaprosić Lucasa, bo ostatnio się dystansuje, ale jego zaprosił już ktoś inny.
– Javier?
– Nie. – Carlos skrzywił się, spoglądając na brata porozumiewawczo. – Joaquin Villanueva. Mariano go uwielbia, gdyby mógł głosować w Valle de Sombras, pewnie pierwszy podszedłby do urny. Dlatego zaprosiłem Olivera…
– Co? – Marcus oblał się wodą, więc wytarł usta wierzchem dłoni, patrząc teraz na Carlosa z niedowierzaniem. – Carlos, czy to naprawdę konieczne wszędzie go zapraszać? Wiem, że to twój kumpel, ale jednak…
– Chyba wiem, o co chodzi. – Jimenez pokiwał głową, nagle wszystko sobie uzmysławiając. Marcus nie darzył sympatią trenera i było to widać jak na dłoni, ale do tej pory nie przychodziło mu do głowy dlaczego. – Chodzi o to, że jest biseksualny?
– Co? Nie, wcale nie o to. Ale… skąd wiesz, powiedział ci? – Nie brzmiało to jak Oliver, którego znał – który ukarał uczennicę za to, że widziała go w towarzystwie młodego kochanka. Bruni na pewno nie rozpowiadał na prawo i lewo o swojej orientacji.
– Coś ty, może jeszcze nie zauważyłeś, ale Oliver jest twardym facetem. – Sierżant Jimenez zaśmiał się cicho pod nosem. – Nie musiał mi mówić, znam go od dawna, bywaliśmy w barach, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. To wcale nie jest takie rzadkie wśród mundurowych, zdziwiłbyś się. Oliver nie wie, że ja wiem, a ja o tym nie mówię – to jego sprawa. Ale jeśli czujesz się z tego powodu niekomfortowo w jego towarzystwie…
– Nie chodzi o jego orientację. – Marcus ukrócił temat. Jeszcze czego, żeby brat pomyślał, że jest homofobem. Z drugiej strony może tak byłoby łatwiej, niż powiedzieć „Oliver jest psychopatą z aspiracjami na szefa niebezpiecznego kartelu, jest mordercą, gwałcicielem i manipulatorem, a w dodatku zabiłem jego kochanka, a on w końcu się o tym dowie i zemści się na moich bliskich, również na tobie”. Otrząsnął się, nie mógł się rozpraszać. – Po prostu jako trener mam mu dużo do zarzucenia, to wszystko. Te łączone treningi… – Wymyślił na poczekaniu, decydując się nie dokładać zmartwień Carlosowi – biednemu, poczciwemu Carlosowi, który widział najgorsze rzeczy na wojnie, ale nadal nie widział wroga w kimś, kto był blisko niego.
– Ach, te łączone treningi. Trzeba było od razu mówić, że chodzi o dziewczynę. – Jimenez roześmiał się, ale w porę udał atak kaszlu, kiedy Violetta Conde zmroziła go wzrokiem, że śmiał tak hałasować w domu Bożym.
– Veronica mnie pocałowała – wyznał znienacka nastolatek, właściwie nie wiedząc, dlaczego w ogóle czuje potrzebę, żeby się z tego zwierzyć. Może to klimat kościelny, może konfesjonały ustawione w ciemnych zakamarkach, a może po prostu dawno nie rozmawiał z bratem i musiał się wyżalić. – Ja nie oddałem pocałunku, żeby była jasność. Odsunąłem się.
– Okej. – Carlos pokiwał głową, przetwarzając powoli tę informację. – Ale chciałeś?
– Nie. Chodzę z Adorą, Vero o tym wie. Znaczy się… chyba o tym wie – poprawił się, przeczesując włosy palcami. Nigdy nie dawał jej do zrozumienia, że chce do niej wrócić, był jedynie miły, bo w jego naturze nie leżało odwracanie wzroku, kiedy komuś działa się krzywda. Przykro było patrzeć, jak dziewczyny z drużyny i reszta dzieciaków w szkole obmawiają Veronicę za plecami, a nawet mówią jej prosto w twarz, co o niej myślą, tylko ze względu na to, że kiedyś popełniła błąd. Marcus czuł się po części winny, bo w końcu to on miał łatkę rogacza i to rzekomo w jego obronie zaczęła się ta nagonka. Na pewno jednak nie zachęcał Veronici do takich ruchów. – Powinienem powiedzieć Adorze?
– W żadnym wypadku. – Jimenez pokręcił głową gwałtownie, od razu odrzucając ten pomysł. – Do niczego nie doszło, prawda? Nic do niej nie czujesz?
– Nie.
– Więc nie było tematu.
– Ale… powinienem być szczery.
– Marcus. – Carlos miał teraz taką minę, jakby rozmawiał z naprawdę dużym, nierozgarniętym dzieckiem. – Przyszedłeś z tym do mnie, a więc wcale nie zamierzałeś powiedzieć Adorze. Gdyby tak było, poprosiłbyś o radę Normę albo Sarę, ale prosisz mnie, bo wiesz, co ci odpowiem. To wszystko siedzi w głowie. – Strażak postukał się palcem w skroń dla podkreślenia swoich słów.
– Żaden z ciebie psycholog, Carlos, ale niech ci będzie. – Marcus dał za wygraną i wstał z miejsca, bo Bernadetta już się niecierpliwiła i wołała go, by pomógł z transparentem powitalnym.
– Hej, Marcus, myślisz, że ile waży ojciec Horacio? – zapytał znienacka Jimenez, kiedy jego brat już chciał odchodzić. Wpatrywał się przy tym w żyrandol nad ołtarzem, który jego koledzy z zastępu strażackiego właśnie zawiesili na swoje dawne miejsce.
– Jakieś osiemdziesiąt kilogramów, może trochę więcej. Dlaczego pytasz? – Delgado podążył za jego spojrzeniem, zdając sobie sprawę, co mu chodziło po głowie. – A ty nadal o Łuczniku Światła? Zostaw to, Carlos, on nie jest złoczyńcą, uratował Horacia. I może to jego najgorsza zbrodnia – dodał na koniec z lekkim uśmiechem, bo w końcu wszyscy wiedzieli, że proboszcz do świętych nie należał. Carlosowi jednak do śmiechu nie było. – El Arquero pomaga ludziom, to nie on jest tutaj wrogiem.
– El Arquero pomaga, ale tylko sobie, Marcus. Nie można zbrodni zwalczać zbrodnią, to po prostu nie w porządku. Nie można grozić ludziom ot tak. Do ścigania mamy specjalne organy, nie potrzebujemy gościa w masce, który może tylko pogorszyć sytuację. – Jimenez nie zamierzał zmieniać swojego zdania co do Zamaskowanego Strzelca. – Może gdyby nie on, sprawa mostu już dawno by się rozwiązała. Przez to że El Arquero bawi się w samozwańczego bohatera, może tylko wszystkim zaszkodzić. Fernando Barosso już na tym korzysta, ludzie mu współczują, uważają, że jest niewinną ofiarą, a te strzały na pogrzebie taty… – Carlos zacisnął palce na oparciu ławki tuż przed nim. Na samo wspomnienie odczuwał odrazę.
– To nie był Łucznik, tylko ktoś się podszywał. Sara podsłuchała, jak jej mama o tym rozmawia – poinformował brata, czując, że to w jego obowiązku. – Wiem, że to nie w porządku…
– A żebyś wiedział, że to cholernie nie w porządku odwalać takie numery. Ty wyszedłeś wcześniej z pogrzebu, więc tego nie widziałeś, ale dla mnie to było jak naplucie w twarz. Ktokolwiek to był, mógł zaczekać, aż Fernando opuści cmentarz. Sam miałem mu ochotę przywalić, ale się powstrzymałem przez wzgląd na tatę. A teraz widzisz, co się stało – El Arquero został okrzyknięty antagonistą, wszystko co robił wpływa negatywnie na naszą sprawę. W takiej sytuacji nie mamy szans, żeby pociągnąć Barosso i firmę Balmacedy do odpowiedzialności.
– Wiele osób jest zdania, że Łucznik jest bohaterem, to zwolennicy Fernanda kreują ten wizerunek zdrajcy i rozbójnika.
– A zwolenników Fernanda nie brakuje, nawet jeśli się ukrywają. Wierz mi, Marcus, Łucznik Światła pomógłby nam o wiele bardziej, gdyby po prostu zwrócił się na policję, tam gdzie jego miejsce. – Carlos założył ręce na piersi i nic już nie powiedział zbyt zajęty przypatrywaniem się żyrandolowi, na którym nie tak dawno temu Hernan Fernandez próbował się powiesić.
– Problem w tym, że gdybyśmy mieli tak na to patrzeć, to wszyscy powinniśmy sami zgłosić się na policję – odparł mu Marcus, ale odszedł, zanim brat zdążył przetworzyć, co miał na myśli.

***

Przez ojca Horacia odechciało mu się chodzić do kościoła, choć kiedyś zawsze był tutaj stałym bywalcem. Czasami zastępował nawet organistę, co wielu kolegów ze szkoły uznawało za totalnie obciachowe, ale on nigdy o to nie dbał, bo lubił muzykę, umiał grać na klawiszach, nawet tych kościelnych, a do kieszeni zawsze wpadało kilka dodatkowych pesos. Poza tym miło było widzieć uśmiech na twarzy siostry, która uwielbiała chodzić do kościoła – bardziej niż dla Boga chyba robiła to dla atmosfery i oczywiście wspólnego śpiewania. Mimo pochodzenia z muzykalnej rodziny Vidalów, Gabriella Castellano nie uważała siebie za uzdolnioną piosenkarkę, a na pianinie grała dosyć przeciętnie, ale w tłumie ludzi podczas mszy zawsze znajdowała w sobie więcej odwagi, a Felix lubił patrzeć na nią z góry, siedząc na chórze, bo sprawiało mu to radość. Teraz Ella chodziła do kościoła znacznie częściej, od kiedy msze dla dzieci sprawował ksiądz Ariel, a Felix musiał przyznać, że wcale jej się nie dziwi – Bezauri potrafił zainteresować parafian, nawet tych, którzy stronili od Boga albo którzy już dawno się od niego odwrócili. Młody Castellano nie uważał się za ateistę, ale nie był też gorliwym katolikiem. Chciał wierzyć, że Bóg gdzieś tam był, czuwał i może, jeśli miał dobry dzień, to patrzył przychylnym okiem na jego rodzinę, która przecież zawsze starała się żyć zgodnie z wartościami chrześcijańskimi, nie czyniąc innym zła.
Teraz jednak przyszedł pomóc w przygotowaniach do turnieju sportowego – nie dlatego, że musiał, ani dlatego, że został zmuszony przez siostrę, ale dlatego, że chciał. Może jakaś cząstka jego chciała podziękować za to, że Ella miała szansę na normalne życie dzięki badaniom klinicznym, które miały ruszyć w San Nicolas de los Garza. Felix nie umiał tego opisać, ale czuł respekt przed „Tym na Górze”.
– Nie wiedziałam, że jesteś wierzący. – Usłyszał za sobą znajomy głos Ruelle, z którą ostatnio spędzał całkiem dużo czasu. Mieszkali po sąsiedzku i dzielili podobne hobby, zagłębiając się w true crime, więc dobrze mu się z nią rozmawiało. Rue zastała go zadumanego w jednej z pierwszych ławek w kościele, więc musiało to w jej oczach wyglądać tak, jakby się modlił.
– Lubię mieć różne opcje – wyjaśnił, uśmiechając się lekko i wstając, by pomóc jej z dekoracjami. – Ale nie spotkasz mnie na czarnej mszy na cześć Lucyfera, to dla mnie zbyt hardcorowe .
– Nie przerywaj sobie w modlitwie, ja dam radę.
– Nie modliłem się, testowałem aparat. – Felix pokazał jej stary przedmiot, który obracał w dłoniach. – To stary aparat dziadka Valentina, próbuję go wyczuć, ale na razie czuję tylko, że ten klocek jest za ciężki, żebym chodził z nim dzień w dzień do szkoły. Eric go wyczyścił i wymienił baterię do światłomierza. Wziął też stare klisze do wywołania, mogę jeszcze tego pożałować.
– Dlaczego? Boisz się jakichś sprośnych fotografii dziadka? – Ruelle odczytała z jego twarzy, że właśnie to mogło go niepokoić. Pan Vidal nie bez powodu nigdy nie wywołał niektórych zdjęć, może nikt ich nie powinien oglądać.
– Czasami bywał dziwny – skwitował Felix, ale nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Minęło tyle lat od śmierci Valentina Vidala, ale czasami łapał się na tym, że gdyby Val żył, wiele złych rzeczy w miasteczku nigdy by się nie wydarzyło. Podzielił się tym spostrzeżeniem z przyjaciółką.
– Jak to mówią – niezbadane są wyroki nieba, prawda? – Spojrzała w górę na obraz Matki Boskiej, który wyglądał trochę przerażająco w surowym kościele po częściowym remoncie, ale był też dziwnie pokrzepiający na duchu.
– Zapiszesz się na kółko fotograficzne? – zagadnął ją Felix, biorąc się za przenoszenie instrumentów dla kościelnego chóru. Veda miała zagrać na wiolonczeli, a Lily na harfie, z kolei jej mama, Francesca Estrada, miała uświetnić uroczystość swoją grą na klawiszach.
– Myślę, że tak. DeLuna sprawiał wrażenie, jakby bardzo mu zależało, a zajęcia zapowiadają się ciekawie – mówił, że chce wyjść z nami w plener, jeśli dostanie zgodę od dyrektora, a z pierwszej ręki wiem, że dyrektor raczej problemów robić nie powinien.
– To fajnie. Tego mi chyba brakowało.
– Zajęć na świeżym powietrzu?
– Nie, jakiegoś sposobu na uchwycenie chwili. Mam z tym problem. – Felix mimowolnie zerknął na Lidię Montes, która kręciła się nieopodal i układała kwiaty instruowana przez Violę Conde. – Wyczucie czasu nie jest moją mocną stroną. Odwiedziłaś Xaviera?
– Masz rację, Felix, kompletnie nie umiesz wyczuć momentu. Zawsze tak bombardujesz ludzi pytaniami?
– Tylko kiedy widzę, że sami nie garną się do rozmowy. Jesteś dosyć małomówna, próbowałem zagaić. – Castellano wzruszył ramionami. Zwykle starał się ośmielić drugą osobę, jeśli widział, że ta czuje się nieswojo, a od kiedy poznał Rue wydawała mu się bardzo zamkniętą w sobie osobą, więc pomyślał, że może dzięki temu trochę się otworzy. Ruelle miała zdecydowanie sporo na głowie, a on nie chciał naruszać jej prywatności, wypytując o osobiste sprawy. – Hej, Rue…
– Hmm?
Podniosła głowę znad dekoracji i usłyszała głośne pstryknięcie. Felix uśmiechał się zza aparatu.
– To w celach naukowych – wyjaśnił, zawieszając sobie sprzęt z powrotem na szyi.
– Musisz mi pokazać. Nie wypada robić komuś zdjęcia i nie dać nawet do oceny. Muszę zaaprobować.
– To analog – zobaczysz, jak wywołam. – Felix wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. – To całkiem fajne, nie?
– Co takiego?
– Nie wiem, chyba oczekiwanie. W dzisiejszych czasach wszystko jest takie… „instant”. – Sam sobie odpowiedział na własne pytanie. – Wszystko mamy na wyciagnięcie ręki i nie musimy się starać. To dotyczy praktycznie każdej sfery życia – szybkie życie, szybkie jedzenie, szybka moda, szybkie randki.
– Szybki seks na szczęście tobie nie grozi w ogóle, Castellano. – Jeden z kumpli Ignacia zrobił sobie przerwę i zaczął się śmiać z własnego żartu. – No chyba że tak szybko dochodzisz.
– No i jest też edukacja. – Felix nic sobie nie robił z docinków znajomych ze szkoły. – Tutaj mamy klasyczny przykład „lepiej późno niż wcale”.

***

Myślał, że spędzi trochę czasu z Vedą i jakoś uda mu się przemówić jej do rozsądku, ale ona ostentacyjnie się do niego nie odzywała, a to wszystko za sprawą jednego głupiego kmiotka imieniem Yonatan Francisco Abarca Santillana. Tak jest – Ivan Molina dokładnie sprawdził tego gamonia w bazie policyjnej i dowiedział się kilku interesujących rzeczy, a mianowicie, że raz został zatrzymany z grupą nieletnich znajomych, którzy pili alkohol. Jemu się wtedy upiekło, bo był trzeźwy i zachował zdrowy rozsądek, ale szeryf nie miał złudzeń – wiedział, że kapitan drużyny z San Nicolas to same kłopoty, od razu było widać, że to stały bywalec na domówkach, gdzie alkohol lał się strumieniami, a młodzież eksperymentowała z seksem i używkami. Z bazy dowiedział się też innej ważnej rzeczy – Yon był tym, który dał cynk policji, informując ich, że Jordan był ostatnią osobą, która mogła widzieć Dalię Bernal żywą. To tylko bardziej rozsierdziło Molinę.
Tymczasem Veda z jakiegoś powodu lubiła tego dupka i jeszcze robiła mu masaż. Ivan dobrze wiedział, co oznaczają takie masaże i nie zamierzał dopuścić, żeby ta niewinna dziewczyna wypłakiwała się później w poduszkę, bo nie wątpił, że właśnie tak skończy się jej znajomość ze szkolnym bożyszczem. Cóż, wiedział to z pierwszej ręki, bo w końcu sam kiedyś takim bożyszczem był i zdecydowanie nie zaliczyłby się do dżentelmenów.
Nie dość, że Veda się nie odzywała, a spojrzenie miała lodowate, to na dodatek Violetta Conde przypisała go do prac porządkowych na El Tesoro, podczas gdy nastolatka razem z Salvadorem Sanchezem przebywała w kościele. Czuł, że wszechświat sprzymierzył się przeciwko niemu.
– Nie możesz od razu zakładać, że chłopak ją wykorzysta – powiedziała mu Anita, kiedy zwierzył się jej podczas ustawiania stolików na hacjendzie de la Vegów. – Veda to mądra młoda kobieta i zapewniam cię, że wie, co robi. Ona rozumie więcej, niż tobie się wydaje.
– Nie uważam jej za głupią, Ani. To temu gówniarzowi nie ufam za grosz. Veda łatwo się przywiązuje, zaprasza go na jedzenie, udziela mu korepetycji, ustroiła mu nawet cholerną szafkę przed meczem. I nie obchodzi mnie, co ten gość mówi – w jego wieku myśli się tylko o jednym.
– Może on jest bardziej dojrzały. Veda powiedziała ci przecież, że on się kocha w innej, tak?
– Anito, proszę cię. – Molina odstawił na bok głośniki stereo i spojrzał na nią z prawdziwym politowaniem wymalowanym na twarzy. – Powiedziała, że Yon kocha Veronicę, to żadna wymówka. Większość chłopaków w jego wieku kocha się w Vero, ale tylko garstka ma u niej szansę.
– Od kiedy to zrobiłeś się specjalistą od nastoletnich relacji? – Vidal podparła się pod boki, patrząc na niego spode łba. Szeryf był tego wieczora wyjątkowo pewny siebie.
– Nie trzeba być wielkim detektywem, no ale ja jestem policjantem – zarabiam na życie, analizując ludzkie zachowania. Poza tym sam byłem nastolatkiem i dokładnie wiem, jak to wygląda. Veronica jest dla dzisiejszej młodzieży tym, kim dla mojego rocznika była… – Zawahał się, szukając odpowiedniego nazwiska.
– No proszę, dokończ, nie krępuj się. – Anita nie patrzyła na Ivana, bo miała wrażenie, że może wypalić mu wzrokiem dziurę w czaszce. – Chodziło ci o Francescę Estradę, zgadza się?
– Fran nie mieszkała na stałe w Pueblo de Luz – przypomniał jej, nie wyczuwając jednak jej niechęci.
„Wielki mi pan policjant od siedmiu boleści” – pomyślała Anita, ze złością wycierając stoliki, by doprowadzić je do stanu używalności. Kompletnie nie rozumiała tej irracjonalnej zazdrości, którą odczuwała. Nie rozumiała też, jakim cudem przyjaciel z dzieciństwa stanął jej przed oczami, kiedy kochała się ze swoim chłopakiem. Poprawka – nie rozumiała tego za pierwszym razem, ale za drugim i trzecim po prostu zaczęło ją to irytować. Kiedy jednak szeryf zaczął ją też nawiedzać w dosyć niecodziennych snach, zaczęło ją to po prostu przerażać.
– Ale nawet kiedy przyjeżdżała tylko na wakacje, to zawsze towarzyszył jej wianuszek jej adoratorów – uświadomiła mu dobitnie, bo do dziś doskwierała jej popularność słodkiej panienki Estrady. – Wy, faceci, lubicie damy w opałach, co?
– Każdy facet lubi czuć się potrzebny. – Ivan wzruszył ramionami. – Im bardziej nieporadna jest dziewczyna, tym lepiej.
– A gdzie się podziali faceci-feminiści, którzy wspierają kobiety w dążeniu do niezależności?
– Jedno nie wyklucza drugiego. – Molina roześmiał się na widok oburzenia na twarzy przyjaciółki. – Lubię silne kobiety, które wiedzą, czego chcą, ale lubię też, jak proszą mnie o pomoc.
– Żeby sobie podbudować ego?
– Dokładnie tak. – Ivan pokiwał głową, dziwiąc tym Anitę, która chyba spodziewała się jakiegoś zaprzeczenia. – Daj spokój, Ani, co ci to przeszkadza? Są dziewczyny jak Francesca i Veronica i są też takie… no… jak ty.
– A co to niby znaczy? – Właścicielka baru El Gato Negro porzuciła swoje zadanie i zastygła w oczekiwaniu na jakieś wyjaśnienia. Zaczynała żałować, że zadeklarowała pomoc na El Tesoro. Gdyby wiedziała, że Ivan też tu będzie, pewnie by się z tego wykręciła. Mogła więc tylko robić dobrą minę do złej gry, choć w głowie nadal miała obraz szeryfa przeprowadzającego dogłębną eksplorację nie miejsca zbrodni, a jej własnego ciała. Poczuła dreszcz na plecach, więc szybko powróciła do rzeczywistości.
– No wiesz, są dziewczyny, które nie radzą sobie ze wszystkim – są takie, którym trzeba coś sięgnąć z wysokiej półki, takie którym trzeba opatrzyć zdarte kolano…
– Czasem opatrywałeś mi zdarte kolana – przypomniała sobie, robiąc się trochę nachmurzona. Nawet niedawno pojawił się jak rycerz na białym koniu i pomógł jej, kiedy oparzyła się gorącą blachą w barze. Kiedy chciał, potrafił być naprawdę słodki.
– Ktoś musiał, kiedy trochę za bardzo cię poniosło. – Molina oparł się o ogrodzenie padoku dla koni i rozmarzył się na wspomnienie starych czasów. – Pamiętasz klub przetrwania Ulisesa? Wszystko chciałaś robić sama – wiązanie lin, wspinanie się po drzewach, zbieranie drewna na opał – nie pozwalałaś nikomu się zbliżyć, nie chciałaś, żebyśmy za ciebie dźwigali. To było wykańczające. A jak kategorycznie odmawiałaś, żebym cię poniósł, kiedy skręciłaś kostkę na obozie w drugiej klasie? Prawie płakałaś z bólu, ale nie chciałaś się przyznać.
– A ty zarzuciłeś mnie sobie na plecy i postawiłeś na swoim. Lubisz zgrywać bohatera.
– Nie chodzi o zgrywanie bohatera, tylko nie lubię patrzeć, jak cierpisz.
– Och. – Wyrwało jej się i skarciła się za to dziwne uczucie w brzuchu. Normalnie pomyślałaby, że zaszkodziło jej coś, co zjadła, ale ostatni żywy sen erotyczny z szeryfem w roli głównej był jasnym sygnałem, że to nie kwestia choroby, chyba że umysłowej. Tak, Anita Vidal miała chyba kryzys, może to jej choroba dwubiegunowa się odzywała, może leki przestawały działać – musiała skontaktować się z lekarzem w tej sprawie.
– No więc to naturalne, że facetowi ciężko jest patrzeć, jak kobieta się męczy. Tak już jesteśmy skonstruowani, a przynajmniej większość z nas – dodał, zakańczając swój wywód. Jakby dla podkreślenia swoich słów wskazał jej brodą dzieciaki kręcące się nieopodal i przygotowujące wzgórze na jutrzejszy piknik.
Veronica Serratos zgłosiła się jako ochotniczka na El Tesoro, wiedząc, że Marcus został przydzielony do pracy w kościele. Nie chciała spotkać się z nim oko w oko, bo chyba spaliłaby się ze wstydu. Poza tym czuła, że jej ostatnie zachowanie było na tyle karygodne, że powinna się raczej wybrać do spowiedzi, aniżeli uśmiechać się i udawać, że wszystko jest w porządku. Nic nie było okej, a ona nie miała już pojęcia, jak inaczej może sprawić, że poczuje się lepiej. Próbowała zająć myśli pracą, ale nawet to nie pomagało. Anna Conde, która jak na złość również odpowiadała za obowiązki na hacjendzie, posyłała w jej stronę wrogie spojrzenia i zapewne już rozpowiedziała kolejną garść obrzydliwych plotek.
– No nie! – wyrwało się z jej gardła, kiedy z tego wszystkiego pospadały jej pudełka z dekoracjami, które niosła. Nie chciała robić nikomu kłopotu, więc wzięła je wszystkie na raz, ale niestety przeliczyła swoje fizyczne możliwości.
– Daj, ja wezmę. – Usłyszała za sobą głos Jordana, którego trener Bruni wpisał do prac na El Tesoro, by nie robił awantur w kościele.
– Dzięki. – Spojrzała na niego z wdzięcznością i już otwierała usta, by powiedzieć coś więcej, ale wziął jej pudła bez słowa, jakby nic nie ważyły i odszedł szybkim krokiem, by uwinąć się sprawnie z robotą i móc zająć się swoimi sprawami.
Ivan patrzył na Anitę tak, jakby chciał powiedzieć „a nie mówiłem?”. Ona nie była przekonana.
– Yon Abarca może sobie mówić, że kocha się w Veronice, ale nie on jedyny. A ja wiem, że faceta nic nie powstrzyma przed dobraniem się do majtek innej. Jezu, jak to brzmi…
– Co to znaczy „nie on jedyny”?
– Proszę cię, Ani, jesteś kobietą – powinnaś lepiej wiedzieć, jak to działa. Wszyscy kochali się w Vero od dziecka. Marcus, Franklin, Jordan, Felix… nikt tylko o tym nie mówił.
– Felix? Mój Felix? – Vidal dopiero ta informacja trochę otrzeźwiła. Nie była obecna w życiu syna przez wiele lat i jakoś umknęła jej ta wiedza. – Niemożliwe, Felixowi podoba się Lidia. Wiem od Tiny.
– Jedno nie wyklucza drugiego. A Valentina nie powinna zdradzać takich sekretów.
– Uważa, że to urocze, a ja się z nią zgadzam. Nastoletnie miłostki są takie urocze…
– Nie ma nic uroczego w nieodwzajemnionym uczuciu. Gorszy jest tylko kopniak w jaja – skwitował gorzko, wracając do swojego zwykłego trybu „macho”.
– A co ty możesz wiedzieć o nieodwzajemnionym uczuciu, Ivan? To ty zawsze łamałeś niewieście serca – zakpiła, czując się trochę poirytowana tym jego wykładem. Ivan tylko zmarszczył gęste brwi, rozkładając plastikowe krzesła w ogrodzie El Tesoro. – Ivan?
– Masz rację, mnie się to nigdy nie zdarza – odparł, ale w jego głosie dało się wyczuć jakąś dziwną nutę, której kompletnie nie rozumiała. – Ale nie chcę, żeby to spotkało Vedę. Ten Abarca to same kłopoty i zamierzam ją przed nim chronić, przed nim i jemu podobnym. Myślisz, że Veda pojedzie ze mną na ryby? – zapytał znienacka, czym tylko zdziwił Anitę.
– To jest zbyt dziewczyńskie zajęcie, a Veda lubi kobiece rzeczy. Jeśli chcesz sprawić jej przyjemność, to zabierz ją na zakupy albo do SPA – zaproponowała.
– Nie, to domena Sancheza. Chciałbym spędzić z nią trochę czasu, ale teraz się do mnie nie odzywa. Gianluca zabiera swoją córkę na rejs z Marianem – dodał, jakby to załatwiało sprawę. – Twój chłoptaś ma gdzieś, że łowienie ryb to raczej nie jest hobby dla kobiet. No ale nigdy nie uważałem Gianluci za największego bystrzachę, w końcu powtarzał klasę…
– Ivan! – Anita skarciła go, kiedy zaczął chichotać złośliwie pod nosem. – Veda nie pójdzie z tobą na ryby tam, gdzie będzie pełno facetów. No chyba że zaproszony byłby też Yon Abarca – dodała i tym razem to ona delektowała się wrednym przytykiem.
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Abarca tam był. Mariano na pewno zaprosił jego wuja, tego całego Joela Santillanę. Stary Olmedo lubi otaczać się ludźmi, którzy mają znajomości, a Joel będzie szwagrem gubernatora, spójrz tylko na nich. – Głową wskazał na starszego pana, który dyskutował zawzięcie z Joelem i Fabriciem Guerrą nieopodal. – Już sobie szykuje cały skład rybaków na ten swój głupi rejs. Masz rację, Ani, nie będę tego Vedzie w ogóle proponował. Jeszcze czego, żeby więcej czasu spędziła z tym Abarcą. A ja też spróbuję się wykręcić, bo jeszcze gotów jestem wyrzucić tego chłystka za burtę.
– Ivan, nie możesz jej chronić w nieskończoność. – Kobieta dała za wygraną i postanowiła podzielić się z nim ważną życiową mądrością. – Veda sama musi do tego dojść. Musi przeżyć pierwszy zawód miłosny, to jest nieuniknione. Daj jej eksperymentować, uczyć się, popełniać błędy…
– Wolę, żeby eksperymentowała z ciuchami albo makijażem niż z seksem.
– Okej, zgadzam się, że to trochę wcześnie, ale proszę cię, czy my byliśmy grzeczni w jej wieku? Ty na pewno grzeczny nie byłeś.
– Ja to co innego.
– Niby dlaczego?
– Bo ja byłem głupi, nie miałem tylu perspektyw co Veda, nie miałem żadnego talentu ani super mózgu, dzięki któremu dostałbym się na jakieś fikuśne studia. Dla mnie liceum było najlepszym czasem i wiedziałem o tym, że lepsze dni już nie nadejdą, więc próbowałem to wykorzystać, ile się dało.
– To nie jest prawda, Ivan. Byłeś świetnym pływakiem, najlepszym…
– Tak, ale stypendium dostał Gianluca, prawda? Nie mogłem płynąć w kluczowych zawodach. Chciałbym zwalić winę na ojca, ale sam sobie zgotowałem ten los, sam byłem za głupi, żeby w porę się powstrzymać i zebrałem tego żniwo. – Molina zakończył gorzko swój wywód. – Po prostu nie chcę, żeby Veda zmarnowała swoje szanse, tak jak ja to zrobiłam. Miała zniszczone dzieciństwo przez Jose, ale teraz ma szansę na normalne życie, a ja chcę jej to zapewnić.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5896
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:36:54 04-05-25    Temat postu:

cz. 2

Przygotowania do turnieju sportowego trochę ją znudziły. Lidia miała świadomość, że w tym czasie mogłaby zrobić coś o wiele bardziej produktywnego, ale niestety trener Bruni dopilnował, by wszyscy zawodnicy zaangażowali się w ten czy inny sposób. Za bardzo lubiła księdza Ariela, by zostawić go na lodzie, a poza tym wolała nie zostawać w domu w sobotni wieczór. Czuła się jak intruz, bo Conrado pewnie chciał zaprosić Ronnie i Reę, w końcu to z nimi spędził ostatnią noc. Wiedziała, że nie powinna być zazdrosna, nie miała powodów, ale jakaś część jej miała wrażenie, że zostaje zepchnięta na dalszy plan. Dla nikogo nigdy nie była najważniejsza – dla nikogo oprócz mamy – ale dopiero teraz dotarło do niej, że chyba zawsze będzie już musiała liczyć tylko na siebie. Miała siedemnaście lat, może była po prostu zbyt młoda, ale wydawałoby się, że w tym wieku powinna już spotkać na swojej drodze kogoś, kto postawiłaby ją na pierwszym planie, kogoś, dla kogo byłaby priorytetem. Ona jednak chyba po prostu nie była tego typu dziewczyną. Nie zachowywała się jak inne uczennice liceum – nie ganiała za modą, nie chodziła na manicure i nie próbowała kokietować chłopaków, flirt damsko-męski był jej totalnie obcy. Nie była jak Veronica. Kobiety o tym imieniu powoli stawały się jej nemezis.
Violetta Conde coś do niej mówiła, instruując ją, jak ma segregować kwiaty – które z nich pójdą do podwieszenia, a które zostaną postawione w donicach przy ołtarzu – ale ona wpuszczała jednym, a wypuszczała drugim uchem. Kwiaty były ładne, ale nie widziała w kościele tych najładniejszych, mianowicie jej ulubionych frezji. Lidia nigdy w życiu nie dostawała od nikogo kwiatów i nigdy specjalnie nie przywiązywała do nich większej wagi. Po prostu cieszyły oko, stanowiły dekorację, ale można też było za ich pomocą wyrazić emocje. Mężczyźni dawali kobietom kwiaty, kiedy chcieli im podziękować, pokazać uczucie albo przeprosić (to ostatnie pewnie zdarzało się najczęściej). Nigdy nie żałowała, że nie dostała bukietu od ojca na urodziny, nigdy też na to nie liczyła, ale jednak cieszyła się jak idiotka, kiedy znajdowała białą frezję tkwiącą w żywopłocie sadu Delgado albo w skrzynce na listy. Może była troszeczkę stronnicza (no dobrze, nawet bardzo), ale frezje, które stanowiły jej tajemny kod z Łucznikiem Światła, uważała za najpiękniejsze kwiaty, a ich zapach czuła jeszcze długo po tym, jak kwiat stracił na świeżości. Choć wiedziała, że nie było mowy o żadnym romantyzmie w tym małym geście, to jednak serce biło jej trochę szybciej, kiedy dostawała taki kwiatek. Te kwiaty były wyjątkowe, a może po prostu zaczynała to sobie wmawiać. Prawdą było jednak, że ich dostępność w Nuevo Leon była bardzo ograniczona, więc sam fakt, że otrzymywała coś tak unikatowego sprawiał, że sama czuła się wyjątkowo.
Żeby nieco się otrzeźwić, poklepała się dłońmi po zaróżowionych policzkach, bo znów odpływała na jawie. Zerknęła na swojego smartwatcha, by sprawdzić, ile jeszcze czasu musi siedzieć w kościele. Tego wieczoru również zamierzali się wybrać z Jordanem i Ignaciem do San Nicolas de los Garza, by tym razem skupić się na studenckich miejscówkach, których wcześniej nie udało im się sprawdzić. Nie mogła zarwać znów całej nocki, udawane nocowanie u Vedy nie wchodziło w rachubę, bo nie chciała jej tak wykorzystywać, szczególnie teraz, kiedy ewidentnie sama miała sporo na głowie. Musiała więc szybko się urwać i uwinąć się ze śledztwem przed północą, ale Violetta Conde bardzo na poważnie podeszła do ustrajania kościoła, strzegąc jego murów niczym Cerber. Lidia dała więc za wygraną, postanawiając poczekać na Jordana, który obiecał, że przyjdzie jak tylko skończy pomagać na El Tesoro ustawiać stoliki na piknik. Nacho już kręcił się po kościele, ale o dziwo wcale nie miał krzywej miny, choć to przybytek jego wuja (Lidia za wszelką cenę starała się nie myśleć o proboszczu jak o biologicznym ojcu kolegi). Wręcz przeciwnie – Fernandez zdawał się dobrze bawić, wieszając dekoracje z Remmym Torresem i na ich widok uśmiechnęła się sama do siebie. Że też wcześniej w ogóle nie zwróciła na to uwagi! Teraz, kiedy już znała prawdę, trudno było nie zauważyć, jak ci dwaj na siebie patrzyli. Lidia zwykle szczyciła się swoją spostrzegawczością, ale Nacho był doskonałym dowodem na to, że czasami umykały jej oczywiste rzeczy, które miała tuż pod swoim nosem.
– Ładne, sama wybierałaś?
Zaskoczona ocknęła się z tych rozmyślań i oderwała wzrok od szepczących między sobą chłopaków z klasy. Daniel Mengoni stanął nad nią z nieśmiałym uśmiechem, jakby przepraszał ją, że dopiero teraz podchodzi zagadać. Rozumiała go, wcześniej po prostu nie było na to czasu, bo całe popołudnie pomagał w świątyni i był ciągany w każdą możliwą stronę przez przyjaciółki jego matki. Dopiero teraz mieli chwilę, by porozmawiać, bo Violetta Conde, która skutecznie zapobiegała pogaduchom, teraz poszła na plebanię po jakieś materiały.
– Nie, to mama Allegry wybierała kwiaty – odparła i znów pojawiło się w niej to dziwne uczucie, że jest popsuta lub że coś z nią było nie tak. Daniel miał rację – kwiaty były ładne, to po prostu ona miała jakieś dziwnie wybujałe standardy, które odnosiły się nie tylko do roślin, ale też najwyraźniej do facetów. – Jesteś tu z mamą? – zapytała, wyciągając szyję, by zobaczyć gdzieś panią Mengoni. Marlena jako zajęta kobieta, businesswoman, nauczycielka i w dodatku kandydatka do rady miasta, pewnie nie miała czasu na takie przedsięwzięcia jak ustrajanie kościoła, ale Lidia wiedziała, że rodzina Mazzarello należała do gorliwych katolików, więc nie zdziwiłoby ją, gdyby wszyscy się tutaj pojawili.
– Nie, Lidio, nie chodzę wszędzie z mamą. – Mengoni uśmiechnął się szeroko na widok jej zawstydzonej miny. Zupełnie nie to miała na myśli, ale postanowił to naprostować. – Wiem, że tak o mnie niektórzy mówią, ale już dawno przestałem się tym przejmować. Jestem blisko z mamą, nie widzę w tym nic złego. Choć zgadzam się, że czasami fajnie by było mieć więcej wolności, a tak nawet w szkole ona zna każdy mój krok.
– Musi być ciężko mieć mamę nauczycielkę – zauważyła, choć miała ochotę dodać „która stoi na czele mafii, a ludzie giną od toksycznych odpadów z jej fabryki”.
– Ty coś wiesz na ten temat, profesor Saverin jest dodatkowo opiekunem czwartego rocznika – przypomniał jej, a ona miała ochotę zapaść się pod ziemię. Tak, Conrado Saverin wiedział, co działo się w szkole i chętnie ucinał sobie pogawędki z Danielem za jej plecami. Miała wielką ochotę raz jeszcze zapewnić Mengoniego, że nie jest taka, jak ją w szkole malują, ale nie dane było jej tego zrobić, bo Daniel sam się pierwszy odezwał. – Jutro jest ten piknik na El Tesoro, wybierasz się?
– Tak, trener Bruni kazał wszystkim przyjść. Wie, że nie zmusi wszystkich zawodników do inauguracyjnej mszy świętej, ale piknik jest obowiązkowy. W końcu chodzi o szczytny cel. – Montes skrzywiła się lekko, wypowiadając te słowa. Szczerze wątpiła w dobre intencje Olivera. Nie zależało mu na charytatywnym turnieju, nie chciał wspomóc kościoła ani promować sportu wśród młodzieży, chciał po prostu nadal budować swoją przykrywkę jako zwykły małomiasteczkowy nauczyciel. Przypomniała sobie wczorajszą noc w „Supernovie” i fakt, że Adriano Mengoni robił tam interesy w towarzystwie Bruniego i Theo Serratosa. Postanowiła wykorzystać okazję i podpytać o to kolegę. – Oliver jest blisko z twoją rodziną, zgadza się? Zauważyłam, że twoja mama często z nim rozmawia w szkole. – Nie było to kłamstwo, widziała panią Mengoni z trenerem, no i w końcu to właśnie Marlena zainterweniowała, kiedy Marcus omal nie uderzył Bruniego, co skończyło się jego pozbawieniem urzędu przewodniczącego.
– Bywa czasem u nas w domu. – Daniel tylko potwierdził jej przypuszczenia. – Wiem, że trener Bruni ma włoskie korzenie, to pewnie dlatego. Moja mama zawsze interesuje się, kiedy w okolicy pojawi się ktoś z Włoch. Trochę jakby wyczuwała „swoich”, zawsze trochę mnie to śmieszyło, ale mój dziadek ma podobnie. – Uśmiechnął się niewinnie, a Lidia nie wiedziała już co ma o tym myśleć. Jeśli udawał, to był świetnym aktorem. – A wracając do tego pikniku… – Daniel sprowadził ją na ziemię, bo ona już zaczęła snuć kolejne teorie konspiracyjne. – Chciałabyś się tam spotkać?
Chwilę zajęło jej zrozumienie, co miał na myśli. Jeśli to miała być jego propozycja randki, to kiepsko mu szło. Impreza u Amelii Estrady skończyła się katastrofą, a on chciał się raz jeszcze spotkać w miejscu pełnym ludzi? Najbliższy randki był wspólny sylwester nad jeziorem, bo tam przynajmniej na chwilę oderwali się od znajomych i mogli chwilę spędzić trochę czasu sam na sam. Pocałował ją wtedy i to był ten jeden jedyny raz, kiedy Lidia dostała swoją namiastkę romansu. Na samą myśl się zawstydziła, bo zdała sobie sprawę, że gdyby taki moment się powtórzył, kompletnie nie wiedziałaby, co ma robić. Może coś z tych myśli odbiło się w jej przerażonych oczach, bo Daniel od razu sprostował:
– Nie chodzi mi o randkę, po prostu moglibyśmy trochę razem się pokręcić. Ostatnio ciężko nam się zgrać.
– Tak, te wybory do samorządu, staż w przychodni i u twojej mamy w DetraChemie zabierają mi mnóstwo czasu – usprawiedliwiła się, ale po kolejnych słowach Daniela poczuła, że ma ochotę zapaść się pod ziemię tylko bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
– Rozumiem. Ale znajdujesz czas, żeby spotykać się z Jordanem…
Mengoni spuścił głowę i zaczął skubać niekontrolowanie łodygi kwiatów. Lidia przez chwilę zaniemówiła, bo zabrakło jej języka w gębie. Jeśli był zazdrosny, to byłoby to nawet całkiem urocze, gdyby nie fakt, że zupełnie nie miał o co. No dobrze – został w końcu nieuczciwie osądzony o bycie posiadaczem bokserek, które Conrado znalazł w ich pralce, a które tak naprawdę należały do Guzmana, ale to wszystko wyciągnięto z kontekstu, a Lidia nie zamierzała nigdy się do tego przyznawać, bo postawiłoby to ją w jeszcze gorszym świetle niż wcześniej.
– Bo robimy razem projekt na historię – wypaliła pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy. Nagle zaczęła się zastanawiać, czy czasem ten wielki konkurs podciągania na drążku w czwartek to nie był czasem pokaz sił, by o nią zawalczyć. Wolałaby, żeby zaprosił ją na randkę wprost, a nie uciekał się do takich zabiegów.
– Ale się przyjaźnicie?
– Ja z Guzmanem? Coś ty! Ja go nawet nie lubię – zaznaczyła dobitnie, mając nadzieję, że ton jej głosu brzmi wiarygodnie i stanowczo. Daniel tylko pokiwał głową po jej słowach.
– W porządku. W takim razie widzimy się jutro na pikniku? – upewnił się, a ona pokiwała szybko głową i odprowadziła go wzrokiem.
– Jezu, co za wstyd. – Nastolatka złapała się za głowę, osuwając się na miejsce w ławce. Przyszła jej do głowy myśl, że Daniel nie zaprosił jej przez taki długi czas na randkę, bo myślał, że coś ją łączy z Guzmanem. – Co za upokorzenie!
– Ale z ciebie cierpiętnica. – Ignacio podszedł do niej, opierając się łokciem o oparcie ławki. – Mengoni jest takim nudziarzem, że rozmowa z nim to tortura, ale żeby aż tak to przeżywać?
– Zamknij się, Nacho. – Nie było jej stać na lepszą ripostę, a kiedy po chwili dołączył do nich Jordan, tylko bardziej się zdenerwowała. – A ty co się tak gapisz?
– Wstałaś lewą nogą? Łóżko w sypialni gościnnej Fernandezów chyba nie jest zbyt wygodne, co? – Guzman nie wiedział, czym sobie zasłużył na ten brak szacunku, więc zerknął na Nacha, szukając odpowiedzi, ale oberwało mu się tylko jeszcze bardziej.
– Ciiiicho! Nie gadaj tak głośno! Jeszcze czego, żeby Conrado dowiedział się, że nie spałam w nocy u Vedy, tylko u Ignacia.
– No tak, bo Saverin wyskoczy zaraz z konfesjonału. – Jordan wzniósł oczy do nieba, wzdychając z niecierpliwością. Za Montes czasem ciężko było nadążyć. – Skończyliście już tutaj klepać zdrowaśki, jedziemy do San Nicolas czy będziecie dalej marudzić?
– Właśnie miałem wam dać znać, że dzisiaj to nie ma najmniejszego sensu. – Nacho podzielił się z nimi swoją fachową wiedzą. – Jest sobota wieczór, wszyscy wybywają z akademików do klubów albo wyjeżdżają za miasto, niektórzy wracają do rodzinnych domów. Imprezy bractw najbardziej rozkręcając się w tygodniu, lepiej uderzać wtedy. Manfred nie pojawi się na jakiejś stypie, żeby proponować dragi kujonom w bibliotece, szachistom albo prawiczkom jak ten Mengoni. – Lidia syknęła w jego stronę, jakby chciała go przekląć, więc tylko zachichotał i uniósł ręce, dając za wygraną. – Poza tym dziś mam inne plany, więc nie da rady.
– Świetnie, Nacho, szkoda, że nie powiedziałeś nam wcześniej, że wolisz obściskiwać się z Remmym, oszczędziłbym mnóstwo czasu. – Jordan zerknął na starszego kolegę z prawdziwą irytacją, a następnie skupił się na uwijających się po kościele kolegach i ich rodzicach. Skrzywił się na widok żyrandola nad ołtarzem.
– Co jest, Jordan, ostatni raz w kościele byłeś pewnie na pogrzebie, co? Aż dziwne, że się nie spaliłeś, przekraczając próg. – Fernandez prychnął złośliwie, ale sam też nie wyglądał na zachwyconego. – Pamiętasz, jak się kręciliśmy kiedyś po plebanii? Mój wuj miał całe mnóstwo świńskich rzeczy, że też wtedy się nie domyśliłem, jakim jest zakałą.
Lidia spojrzała ukradkiem na Jordana, który zacisnął żuchwę po tych słowach. Znów to samo – żeby nie skłamać, po prostu milczał. Ponownie zrobiło jej się żal Ignacia, kiedy zdała sobie sprawę, jak przyszedł na ten świat. Karina musiała sporo wycierpieć, a on obwiniał ją, sądząc, że go porzuciła albo sprzedała Osvaldowi, podczas gdy całkowicie mijało się to z prawdą. Jej współczucie jednak szybko wyparowało po kolejnych słowach szkolnego chuligana.
– Uważaj na tego swojego beksę, Lidio. Z pozoru taki grzeczny katolik trzymający się maminej spódnicy, ale cicha woda brzegi rwie. Kto wie, może jest tak samo pojebany jak ojciec Horacio z jego fiksacją na punkcie sado-maso i kradzieży kościelnych pieniędzy.
– Daniel jest porządnym chłopakiem.
– Tak, tak, oczywiście. Jest tak grzeczny i słodki, że aż można się nabawić próchnicy. Uważaj, jak się będziecie całować…
– Ile ty masz lat, Nacho? Takie odzywki są rodem z przedszkola. – Lidia się oburzyła. Posiadanie chłopaków jako kolegów wcale nie było łatwe.
– Dobra, dobra, już nic nie mówię. Przecież wiem, że nawet się nie całujecie, nie mówiąc już o czymś więcej. On pewnie najpierw potrzebuje zgody od matki. – Ignacio spojrzał na Jordana, szukając poklasku. Ten nic nie powiedział, ale kącik ust zadrgał mu lekko, co tylko bardziej zdenerwowało Lidię. – No, Lidio, nie złość się tak. Jutro sobie posiedzicie na kocyku na pikniku, to może coś się wydarzy. Może złapie cię za rękę. – Fernandez miał wyjątkowo dobry humor, nabijając się z Lidii i Daniela.
– A obaj idźcie do diabła! – warknęła, zostawiając kwiaty, którymi miała się zająć i odchodząc w stronę Vedy.
– Przecież ja nic nawet nie mówię. – Guzman obruszył się, ale pokręcił tylko głową i spojrzał w kierunku Mengoniego. Ksiądz Ariel instruował go, jak dostawić dodatkowe krzesła w kościele, by więcej osób mogło usiąść bliżej ołtarza.
– Spoko, ja też za nim nie przepadam. Wkurza mnie ten jego idealny wizerunek. – Nacho chyba wyczytał opinię Jordana z jego spojrzenia. – Daniel Mengoni jest jak Marcus Delgado tylko bardziej świętoszkowaty i mniej skłonny do łamania szkolnego regulaminu. Ale jest na mojej liście – dodał na koniec, tym razem poważniejąc.
– Na twojej liście? – Guzman zmarszczył brwi, patrząc jak Ignacio wyciąga z tylnej kieszeni dżinsów mały notes i ołówek. – Jako Łucznik Światła?
– Mam oczy dookoła głowy. – Syn ordynatora postukał się ołówkiem w skroń, chcąc dać mu do zrozumienia, że wszystko sobie dokładnie przemyślał. – Chcesz zobaczyć?
– Twoją listę? Obejdzie się. – Na ustach Jordana pojawił się krzywy grymas, kiedy obserwował z daleka syna Marleny wykonującego powierzone mu zadania.
– Co jest, boisz się zobaczyć znajome nazwiska? – Ignacio parsknął śmiechem, nabijając się z niego. – Ty też tu byłeś, ale cię skreśliłem.
– Nie wiem, czy mam być wdzięczny czy może oburzony. Można wiedzieć, jak sobie zasłużyłem na ten zaszczyt bycia poza kręgiem podejrzanych?
– Nie mógłbyś być w dwóch miejscach jednocześnie. – Ignacio miał już gotową odpowiedź. Pokręcił ołówkiem w dłoniach, przypatrując się nazwiskom na szczycie listy. Po ostatniej rozmowie z Lidią wpisał tam też Theo Serratosa, który poważnie wysuwał się na prowadzenie. Kiedy Jordan uniósł brwi, nie wiedząc, o co mu chodzi, wyjaśnił: – Na lekcji religii, kiedy Horacio dostał strzałę – wszyscy byliśmy wtedy w klasie. No… właściwie nie wszyscy. Nie było Felixa, nie chodzi na religię.
– Teraz nagle podejrzewasz Felixa? Latanie po dachach to nie jego działka, on ma lęk wysokości.
– Ja tam nie wykluczam nikogo. A ciebie skreśliłem też z innego powodu. Słyszałem, jak Olivia mówiła, że Łucznik, który odzyskał jej torebkę przed bankiem, miał ładny tyłek, więc odpadasz w przedbiegach. Masz zbyt kościsty tyłek, nawet teraz spodnie ci zjeżdżają – zauważył, wskazując na dresy, które Jordan miał na sobie.
– Ty znasz się lepiej na męskich tyłkach, więc nie będę się kłócił. – Jordan w gruncie rzeczy był całkiem rozbawiony tą rozmową. Ignacio zdawał się porządnie wkręcić, musiało mu bardzo zależeć na pozbyciu się Hernana, skoro tak usilnie chciał zwrócić uwagę El Arquero na wuja degenerata. – A jak swoim fachowym okiem oceniasz tyłek Mengoniego?
– Pasuje do rysopisu. Poza tym Olivia ostatnio za bardzo interesuje się Danielem, więc uważam, że to ma związek – musiała go rozpoznać na Placu Bankowym. No a on z kolei kręci się koło Lidii, więc wszystko się spina. – Nacho pokiwał głową, jakby sam się upewniał w swoich podejrzeniach. – Wiedziałeś, że Lidia zostawia wiadomości Łucznikowi Światła? Może liczy na jakiś romans jak z bajki. Jeśli tak to jest głupsza, niż myślałem.
– Mengoni lubi zgrywać bohatera, co? – Jordan chyba w ogóle nie słuchał Nacha, przypatrując się cały czas z daleka Danielowi, który rzucił się na pomoc Bernadecie Belmonte, która prawie spadła z wysokiego stołka, wieszając dekoracje.
– Tak mi się wydaje – zgodził się z nim Ignacio. – Jest mega uczuciowy, dziewczyny go lubią. W szkole ma łatkę „dżentelmena”, ale może po prostu lubi damy w opałach. Pasowałby na Łucznika, tylko jedna rzecz mnie zastanawia – nie bałby się pójść do piekła, bezczeszcząc tak Biblię? Jego matka jest mega religijna, on też co niedzielę jest w kościele. Posłałby strzałę proboszczowi? Przecież to takie niechrześcijańskie… – Fernandez sam zmrużył oczy, postukując lekko ołówkiem w notesik i wszystko sobie dokładnie analizując.
– Wiesz co, Nacho? – Jordan zwrócił się do niego całkiem na poważnie. – Gdybyś tyle samo wysiłku wkładał w naukę, ile wkładasz w znalezienie gościa w masce, to może wyszedłbyś na ludzi. Nie jesteś wcale taki głupi, jak myślałem.
– Wielkie dzięki. – Nacho skrzywił się, doskonale wiedząc, że Jordan mówi to z ironią.
– Nie, mówię serio. Dobrze kombinujesz, łączysz kropki. Szkoda tylko, że jesteś przy tym takim wielkim bucem. – Guzman tym razem już wrócił do swojego złośliwego stylu bycia. Założył ręce na piersi i raz jeszcze utkwił spojrzenie w Mengonim. – Wiem, że gość coś ukrywa i dowiem się, co to takiego. Wnerwia mnie.
– Mnie też, ale on chyba po prostu ma taki charakter. – Ignacio schował swój notes i podążył na spojrzeniem kolegi. – No ale kumam, ja też bym nie lubił gościa, który chodził z moją dziewczyną.
– Co? – Syn Fabiana odwrócił głowę w jego stronę, nie rozumiejąc tej aluzji. Wydawał się być kompletnie zbity z tropu tą informacją.
– No przecież Mengoni chodził kiedyś z Dalią, słyszałem jak Abarca i Gamboa gadali o tym na wyjeździe sylwestrowym w Veracruz. Nie gadaj, że nie wiedziałeś… – Teraz to Fernandez był jednocześnie rozbawiony i zdziwiony. – Jak na kogoś, kto szczyci się tym, że wszystko wie i wszystko umie, brakuje ci podstawowych informacji. Jak mogłeś nie wiedzieć, z kim chodziła wcześniej twoja laska? Przecież to podstawa, by znać historię czyjegoś randkowania, zanim się spikniecie.
– Rozumiem, że też zapytałeś Remmy’ego Torresa o wszystkich jego byłych i wszystkie konfiguracje w łóżku? – odgryzł się, czym sprawił, że Nacho syknął i rozejrzał się po kościele, czy aby na pewno nikt ich nie podsłuchuje.
– Jak komuś o tym powiesz, to przysięgam… – Pogroził mu palcem, choć wiedział, że nie miało to najmniejszego sensu.
– Spokojnie, ja nie mam nic przeciwko. Obejrzałem „Tajemnicę Brokeback Mountain”, to dobry film, choć trochę nudnawy. – Jordan zacisnął wargi, by się nie roześmiać na widok przerażonej miny Ignacia. Nie zamierzał nikomu wyjawiać jego sekretu, no chyba że Ignacio przekroczyłby pewną granicę. Miał jednak wrażenie, że Fernandez ostatnio trochę się uspokoił, powoli zaczynał poważnieć, no i w końcu zawiązali chwilowy sojusz nie tylko polityczny, ale też poza szkołą, kiedy poszukiwali wspólnie Manfreda. Nie chciał wprawiać go w jeszcze większe zakłopotanie, więc po prostu wrócił do poprzedniego tematu, bo to go bardziej interesowało. – Nie miałem pojęcia, że Dalia chodziła z Mengonim, bo niby skąd? Nie wypytywałem o takie rzeczy, a poza tym…
– Mało cię to obchodziło. Spoko. – Osiemnastolatek sam sobie dopowiedział. Jordan nie był zbyt zaangażowany w związek z Dalią, to akurat było jasne jak słońce. – Podobno to nic poważnego, spotykali się na jakimś obozie jak mieli po czternaście czy piętnaście lat, ale ona go rzuciła, bo był zbyt grzeczny. Ewidentnie ciągnęło ją do bad boyów – dopowiedział, mierząc wzrokiem sylwetkę Guzmana, który już go w ogóle nie słuchał.
Utwierdził się tylko w przekonaniu, że Danielowi Mengoniemy nie można było ufać.

*

Veda stroiła wiolonczelę i podchodziła na poważnie do próby chóru, któremu miała akompaniować. Podniosła wzrok znad instrumentu, dopiero kiedy Lidia dosiadła się do niej, prychając przy tym jak rozjuszona kotka.
– Faceci są beznadziejni – poinformowała przyjaciółkę, opierając głowę na ramionach i przypatrując się, jak delikatnie obchodzi się z instrumentem. – Daniel zaprosił mnie na piknik.
– Ale przecież wszyscy są zaproszeni na piknik – zauważyła rozsądnie Veda, otwierając szeroko oczy i nie rozumiejąc, w czym rzecz. – Ale to miłe, że o tobie pomyślał. Przecież chciałaś, żeby cię zaprosił.
– Na randkę, a nie na kościelny festyn, gdzie będzie się kręcić mnóstwo ludzi, łącznie z moim ojcem zastępczym, który nie tak dawno temu oskarżył Daniela o uprawianie ze mną seksu i zostawienie swoich gaci. – Lidia ukryła twarz w dłoniach. Bycie nastolatką to najtrudniejsza praca, z jaką kiedykolwiek musiała się mierzyć, a warto dodać, że handlowała dragami dla niebezpiecznego kartelu. – Dlaczego wszystko musi być tak skomplikowane? Dlaczego nie mógłby po prostu wziąć mnie do kina albo na kolację, sama nie wiem. Co właściwie robi się na randkach?
– Całuje – odpowiedziała jej Veda, myślami będąc jednak daleko. Telefon w jej kieszeni milczał, choć jeszcze niedawno Elvis pisał mnóstwo wiadomości. Może go zniechęciła, kiedy z zaskoczenia swoim nowym odkryciem przestała odpisywać, by móc się na spokojnie zastanowić co dalej. Yon był jej Elvisem – nadal ciężko jej było w to uwierzyć. – Ja bym chciała, żeby Yon mnie zaprosił chociaż na piknik, ale on jest zbyt tępy.
– Faceci są w ogóle tępi. Wszyscy co do jednego. – Lidia wypuściła ze świstem powietrze, teraz już poważnie zirytowana.
– Nawet twój tajemniczy korespondencyjny przyjaciel?
– W szczególności on. – Montes odpowiedziała bez zastanowienia. Czasami denerwował ją sposób bycia Łucznika – pozwalał jej się do niego zbliżyć, odpisywał na listy i rozmawiali na osobiste tematy, by zaraz potem się wycofać i nie odzywać się przez dobrych kilka dni. – Czuję się zghostowana, to nie jest miłe uczucie.
– Może się boi. Nie jest przyzwyczajony do bliskości i rozmów na osobiste tematy – podpowiedziała jej Veda, mimo woli wyciągając telefon z kieszeni i wzdychając na widok ostatniej wiadomości od Elvisa. „Od Yonatana” – poprawiła samą siebie w głowie. – Może przeraża go to, że dał się komuś tak dobrze poznać.
– Myślisz? – Lidia nie była przekonana. Nie rozumiała, dlaczego facetom tak trudno się przyznać, że są wrażliwi i mogą się przed kimś otworzyć. Uważała Łucznika za romantyka, ale teraz przyszło jej do głowy, że może po prostu dobrze się bawił, zwodząc ją. Szybko odsunęła od siebie te myśli – znała El Arquero de Luz jak nikt inny i wiedziała, że nie byłby do tego zdolny. – A twój Elvis nadal przesyła ci wiadomości? Mam nadzieję, że nie zmusza cię do dziwnych rzeczy. Byłoby naprawdę bardzo kiepsko, gdyby okazał się jakimś zboczeńcem.
– Nie jest zboczeńcem, jest tylko zakompleksionym chłopcem – wyznała Veda, chowając telefon do kieszeni. – Myślisz, że Yon będzie jutro na pikniku?
– Myślę, że tak – wszyscy zawodnicy biorący udział w turnieju mają się pojawić. Jestem ciekawa tych chłopaków z Nuevo Laredo, może oni chociaż są bardziej domyślni od naszych.
– To uczniowie szkoły katolickiej, zgadza się?
– Tak, będą oni i uczennice, nie wiem czego się spodziewać. Czy mamy chodzić przy nich na paluszkach?
– Nie będzie takiej potrzeby, Lidio, to dzieciaki jak wszystkie inne – uświadomił ją ksiądz Ariel, niespodziewanie stając nad dziewczętami i posyłając im swój zabójczy uśmiech. Ksiądz zdecydowanie nie powinien mieć takiego ładnego uśmiechu, którym obdarzał parafian z ambony, ale on chyba nie zdawał sobie sprawy, że jego msze ostatnio są przeludnione, bo parafianki przychodzą sobie na niego popatrzeć. – Młodzież ze szkół katolickich niczym nie różni się od licealistów z Pueblo de Luz.
– Też palą papierosy, piją alkohol i uprawiają seks pod trybunami? – zapytała Veda, bo ciężko jej było sobie to wyobrazić.
– Mam nadzieję, że nie i wolę nie wnikać, czy tak jest naprawdę w waszej szkole. – Ksiądz zmieszał się trochę i podrapał się po karku. Lidia się roześmiała – ten gest był tak charakterystyczny, że teraz kiedy wiedziała o pokrewieństwie Ariela i Quena, dostrzegała go za każdym razem. Była spostrzegawcza, dlaczego więc tak często umykały jej ważne rzeczy? Dlaczego nie mogła być tak bystra, kiedy chodziło o relacje damsko-męskie? – Mam nadzieję, że będziecie jutro na pikniku – upewnił się, zanim odszedł. Obie zapewniły, że oczywiście przyjdą, bo nie przegapiłyby takiej okazji.
– El Tesoro jest duże – oznajmiła chwilę później wiolonczelistka, kiedy zostały już same. – Można znaleźć mnóstwo ustronnych zakamarków do rozmowy. Może to nie jest typowa randka, ale możesz nadal miło spędzić z Danielem czas. I możesz w końcu sama wziąć sprawy w swoje ręce i zaprosić go do kina. Ja zaprosiłam Wolfa – przypomniała sobie, choć oczywiście wtedy ich spotkanie nie do końca wypaliło i wieczór, a nawet całą noc, spędziła z Yonem. – Chyba że obawiasz się czegoś innego. – Veda przypatrywała się przyjaciółce z ciekawością, bo ta wyglądała, jakby miała jakiś poważny dylemat. – Boisz się, Daniel będzie czegoś próbował?
– W tym problem – wolałabym, żeby próbował, ale on wciąż jest taki… grzeczny. Brakuje mu spontaniczności. – Lidia nie potrafiła tego inaczej nazwać. – Moja wizja romansu opiera się głównie na książkach i filmach, a w nich to facet zwykle przejmuje inicjatywę. Mówiłam ci już, że całowałam się z Danielem tylko raz i było miło, ale nie zobaczyłam fajerwerków i prawdę mówiąc, inaczej to sobie wyobrażałam. Byłam spięta i cały czas myślałam, o czymś innym, a chyba powinnam być w stanie myśleć tylko o nim, prawda? Pierwszy pocałunek powinien być niezapomniany, a mój nie zrobił na mnie absolutnie żadnego wrażenia. To znaczy pierwszy prawdziwy pocałunek.
– Całowałaś się już wcześniej? – Veda próbowała nadążyć za koleżanką, która dzieliła się swoimi frustracjami, ale nie umiała dobrze ująć w słowa wszystkiego, co chodziło jej po głowie, głównie dlatego, że sama wszystkiego nie rozumiała.
– Nie. Nie wiem… – Montes wzruszyła ramionami. – Pod jemiołą się liczy?
– Oczywiście, że tak! Jemioła to świętość. – Veda nie rozumiała, skąd jej przyszło do głowy, że mogłoby być inaczej.
– Nie, to nie był pocałunek – bardziej całus. Taki przyjacielski.
– Mimo wszystko uważam, że też się liczy.
– Tak czy siak raczej nie ma prognoz, żebym mogła raz jeszcze to przeżyć i przekonać się na własnej skórze, jak to dokładnie jest, a nie tylko polegać na książkach. – Dziewczyna zmarkotniała, bo choć miała siedemnaście lat, zaczynała sądzić, że może przez swoje dziwne odklejenie od rzeczywistości sporo rzeczy jej umyka. – Kiedy się kogoś naprawdę lubi, powinno się to chyba naprawdę czuć – te wszystkie motylki w brzuchu i inne pierdoły.
– Nigdy nie miałaś motylków? To bardzo dziwne uczucie. – Veda złapała się za brzuch, przypominając sobie aerobik, który wykonywały jej wnętrzności, za każdym razem, kiedy widziała Yona.
– Ty miałaś?
– Pewnie. Za każdym razem, jak widzę Yona, moje serce zamiera na kilka sekund i czuję, jakby coś mi się poruszało w brzuchu.
– Może to niestrawność? – Lidia zażartowała, ale szybko przeprosiła koleżankę i jęknęła tylko jeszcze głośniej. – Mówiłam ci, Vedo, chyba po prostu jestem popsuta.
– Nie jesteś popsuta, masz po prostu wysokie oczekiwania. Chyba wszystkie po cichu liczymy na księcia z bajki, ale chłopcy w naszym wieku są po prostu zbyt głupi, by to dostrzec, a czasami zachowują się głupio, bo nie chcą, żebyśmy my to dostrzegły. Czy to ma sens?
– Ty mi powiedz – wpatrujesz się w swój telefon, jakbyś czekała na ważną wiadomość. Od Yona czy Elvisa?
– Też chciałabym to wiedzieć.

***

Przy zwierzętach czuła się lepiej niż przy ludziach. One nie zmuszały jej do rozmów i odpowiedzi na niezręczne pytania. Przy zwierzętach Nela Guzman mogła być po prostu sobą – siedzieć sobie w ciszy i rozmyślać, a kiedy miała ochotę, mogła nawet z nimi porozmawiać i wcale nie musiała czuć się głupio, bo w końcu one nie osądzały. Bywały czasem przerażające, kiedy zostały sprowokowane, ale to dlatego, że się bały. Pod tym względem przypominały ludzi – człowiek również potrafił reagować agresją, kiedy odczuwał strach. Tym razem jednak Nela wiedziała, że nic złego jej nie grozi. Nie było tutaj Ignacia i jego wiernych pomagierów, którzy ostatnio tak drażnili jedną z klaczy, że ta prawie zaatakowała Nelę. Nie miała za złe koniowi, to nie jego wina, że się bał. Ona też się czasami bała.
Odetchnęła z ulgą, odchodząc od kolegów ze szkoły, z którymi porządkowała hacjendę, przygotowując ją na przyjazd gości z sąsiedniego stanu. Veronica była miła, ale zagadywała ją cały czas, a Nela potrzebowała ciszy. Przy padoku dla koni miała jej pod dostatkiem, a konie ciotki Prudencji były tak piękne, że lubiła na nie patrzeć. Zawsze lubiła konie, a jako że dziadek Mariano miał stadninę pod San Nicolas de los Garza, często tam przebywała. Koleżanki uczyły się jeździć konno, ale ona nigdy nie chciała tego robić razem z nimi. Zawsze mówiła, że się boi, ale prawda była taka, że nie czuła się komfortowo w ich towarzystwie. Dopiero kiedy Veronica, Sara i Olivia wracały do domu, ona zbierała się na odwagę, by dosiadać konia i kiedyś omal nie wpadła przez to w kłopoty. Franklin był zły, kiedy się dowiedział, bał się, że mogła zrobić sobie krzywdę bez nadzoru, więc od tamtego momentu zawsze przychodził razem z nią po godzinach, by mogła w spokoju pojeździć. To jedne z jej najpiękniejszych wspomnień, a nie miała ich zbyt wiele. Franklin był starszy i zupełnie się od siebie różnili, ale kiedy było trzeba, zawsze mogła na niego liczyć. Kiedy odszedł, jej noga nie postała już w stadninie dziadka, nie miało to już dla niej sensu. Nie śmiała prosić Jordana, by się z nią wybrał, wiedziała, co sądził o zamykaniu zwierząt w ten sposób, więc nie chciała mu robić problemów.
Wyciągnęła dłoń, by poklepać jedną z klaczy między oczami i uśmiechnęła się sama do siebie. Wiele by dała, by móc cofnąć czas i żeby było tak jak dawniej. Nigdy nie było idealnie, ale przynajmniej wszyscy byli razem.
– Lubi cię. – Mała blondyneczka podbiegła do niej i weszła na jeden szczebel ogrodzenia, przypatrując się koniom, które pasły się nieopodal. – Chcesz się na niej przejechać?
– Nie – odparła szybko Nela, rozglądając się po okolicy, jakby bała się, że ktoś ją zauważy.
– Nie robisz nic złego. To stadko twojej cioci, prawda? Możesz jej dosiąść, jeśli chcesz. Ja jeździłam, tata zapytał donię Prudencję i mi pozwoliła, ale na tym mniejszym. – Alice wyciągnęła rękę, wskazując na kucyka w oddali. – Podobno konie wyczuwają, kiedy ktoś ma dobre serce i czują, kiedy ktoś ma złe zamiary. Ty jesteś bardzo miła, prawda? Choć nie mówisz za dużo, tak zauważyłam.
– Nie lubię dużo mówić. – Nela posłała jej leciutki uśmiech. Jakoś towarzystwo jedenastolatki nie było dla niej uciążliwe, podczas gdy koleżanki ze szkoły potrafiły być zbyt absorbujące. – A z ciebie bardzo mądra dziewczynka.
– Dzięki, mam to po mamie. – Alice wypięła dumnie pierś i zeskoczyła z ogrodzenia, stając obok. – A ty kogo bardziej przypominasz, mamę czy tatę?
– Nie mam pojęcia. Chyba żadne z nich – przyznała, w głowie szukając jakichkolwiek podobieństw. Mama była kobietą sukcesu, wygadaną i czasem trochę krzykliwą, która umiała dostawać to, czego potrzebowała, natomiast tata to człowiek stonowany w emocjach, poważny, twardo stąpający po ziemi, ale ambitny i nieznoszący sprzeciwu. – Sama nie wiem, chyba po prostu zawsze czułam się w domu obco.
– Rozumiem to, ja też się czasem tak czuję. – Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem. – Bo pojawiłam się nagle znikąd, a moja mama nie wiedziała wcześniej o moim istnieniu. Kocha mnie, wiem to, ale jednak wywróciłam jej świat do góry nogami, jej i taty. Wiem, że nie jest moim biologicznym tatą, ale jest moim tatą. I mam też dwóch braci, Tommy’ego i Charlie’ego, a oni bardzo absorbują uwagę rodziców. Jest też wujek Eric, on ciebie uczy w szkole informatyki. No i wujek Conrado i Lidia, mieszkają dosłownie obok i czasem chodzę do nich spać, kiedy bliźniaki robią w nocy koncert. Mamy bardzo ciekawą rodzinkę.
– Widzę. Musi być u was bardzo wesoło.
Coś w głosie Neli sprawiło, że Alice przekrzywiła główkę i przypatrzyła się jej badawczo. Nie była szczęśliwa – to nie była mina szczęśliwej nastolatki, która miała przed sobą najlepsze lata swojego życia.
– U was nie jest wesoło?
– Nie bardzo. Rodzice rzadko są w domu. – Marianela pogłaskała klacz po gęstej grzywie, trochę zazdroszcząc Alice jej dużej gromadki krewnych, którzy spędzali ze sobą czas i jedli wspólnie posiłki. – Tęsknie za bratem – wyznała, czując, że może to tutaj powiedzieć bez żadnej krępacji.
– Już? Dopiero co tutaj był, ale Anna Conde powiedziała, że poszedł też pomóc w kościele. – Alice wskazała palcem w stronę hacjendy, gdzie jeszcze przed chwilą Jordan Guzman ustawiał stoliki.
– Za moim bratem, Franklinem – sprostowała. – Zginął rok temu.
– Przykro mi. Jaki był? Przepraszam, jeśli nie chcesz o tym mówić…
– Nie, nie, chcę o nim mówić. – Nela szybko jej przerwała, bojąc się, że dziewczynka zakończy temat. – W domu nigdy nie mogę. Nikomu nie mogę powiedzieć, że za nim tęsknię.
– Dlaczego? Rodzina powinna ze sobą rozmawiać.
– Moja nie lubi rozmawiać. Nie mówimy o moim bracie, nie wracamy do tego. Po prostu żyjemy dalej.
– To strasznie smutne – skwitowała Alice, ale nie musiała, bo starsza koleżanka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dziewczynka postanowiła dać jej przestrzeń do wygadania się. – Więc jaki był Franklin?
– Super popularny. – Nela uśmiechnęła się szeroko i zdała sobie sprawę, że bardzo dawno już się tak nie uśmiechała. – Był szkolną gwiazdą, wszyscy go uwielbiali. Świetnie się uczył, dostał się na prawo pierwszy na liście. Chciał grać w piłkę, ale rodzice chcieli, żeby zdobył dyplom, więc… – dodała gorzko, bo to jedna z tych rzeczy, których nigdy nie potrafiła zrozumieć. – Był dobry we wszystkim. Świetnie jeździł konno i zabierał mnie ze sobą na przejażdżki. Nikomu o tym nie mówiliśmy, to był nasz sekret. Strasznie za nim tęsknię.
Kilka łez popłynęło po jej policzkach, kiedy zdała sobie sprawę, że nie wypowiedziała tych słów na głos przez ponad rok.
– I nie możesz o tym nikomu powiedzieć? Dlaczego?
– Bo to samolubne. – Nela miała gotową odpowiedź. – Bo wszyscy tęsknią na swój sposób i nikt o tym nie mówi. A jeśli ja zacznę mówić, to wszyscy zaczną się wściekać i będą cierpieć tylko bardziej, a ja nie chcę dokładać innym cierpień.
– Bez obrazy, Nela, ale to brzmi tak, jakbyś wcale nie była egoistką. Jeśli już to wszyscy inni nimi są, skoro zabraniają ci przejść żałobę i mówić o tym, co czujesz. – Alice trochę się naburmuszyła. Ona sama też nie wszystko mówiła mamie, dużo dusiła w sobie, ale jednak przejście żałoby powinno być prawem, a nie przywilejem.
– Rozmawiam z dziadkami i z ciocią Deb, ale to nie to samo. Oni nie wiedzą, jak to było naprawdę, nikt z nich nie rozumie. Wszyscy myślą, że to był nieszczęśliwy wypadek, a ja wiem, że nie. Franklin cierpiał.
Alice miała jedenaście lat, ale nawet ona wiedziała, co to oznacza. Nela chyba zdała sobie sprawę, że trochę przesadziła, podsyłając takie drastyczne obrazy dziecku, więc szybko otarła łzy wierzchem dłoni i zwróciła się do niej przepraszająco.
– Nie przepraszaj, masz prawo tęsknić, a oni nie powinni ci tego odbierać. Mama i tata powinni być przy tobie, kiedy dzieją się takie rzeczy. – Córka Emily nadąsała się lekko, czując, że państwo Guzman chyba nie odrobili zadania domowego z rodzicielstwa. – Chcesz się przejechać? Zawołam tatę i zaraz to załatwimy.
– Nie jeździłam od dawna, już pewnie nie pamiętam jak. – Nela szukała wymówek i doskonale o tym wiedziała, ale świadomość, że miałaby wsiąść na grzbiet po takiej przerwie była dla niej trochę przytłaczająca.
– To jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina.
Joel Santillana uśmiechnął się do niej serdecznie, podchodząc bliżej z Fabriciem, który położył Alice ręce na ramionach. Nela przywitała się z bratem nauczycielki. Była mu wdzięczna za ratunek ostatnim razem – zdawał się sporo wiedzieć o koniach i czuła w nim bratnią duszę. Miał odpowiednią wrażliwość – traktował zwierzęta z szacunkiem, a ona to ceniła.
– Możemy wsiąść razem, jeśli chcesz – zaproponował, widząc, że dziewczyna ma opory. – Będę cię asekurował.
Nela pokiwała głową, godząc się na tę ofertę. Nie przepadała za towarzystwem ludzi, ale Joel zyskał jej sympatię w chwili, kiedy go poznała i czuła, że może mu ufać. Alice również była wniebowzięta, bo mogła się przejechać na dorosłym koniu w siodle z Fabriciem. Joel pomógł Neli wsiąść, a następnie sam wgramolił się tuż za nią i chwycił za lejce. Stajenny otworzył im przejście i mogli udać się na małą przejażdżkę po włościach de la Vegów.
– Lubisz naturę, Joel? – zagadnął go Fabricio, kiedy stępem przesuwali się po rozległych terenach. Było już ciemno, a teren nie był całkiem oświetlony, ale mieli lampy, więc nie stanowiło to dla nich problemu. – Ja jestem raczej miastowym chłopakiem.
– Ja też – przyznał Santillana, uśmiechając się na samą myśl. – Wychowałem się w San Nicolas, sporą część życia spędziłem w Monterrey, a potem w stolicy. A kiedy zrobiłem licencję pilota, wyjechałem i odtąd nigdzie nie zajmuje miejsca na dłużej. Ale to miejsce mnie urzekło, ma coś w sobie.
– Jest pięknie, szczególnie w dzień – zgodziła się z nim Nela, która całe swoje dzieciństwo spędziła w tej okolicy, a dopiero ostatnie cztery lata żyła w tętniącym energią sąsiednim mieście.
– W nocy też ma swój urok. Można obserwować gwiazdy – zauważył Fabricio, zerkając w górę i pozwalając Alice kreślić palcem po niebie w poszukiwaniu znajomych konstelacji.
– Jeździłaś już tak kiedyś? – zagadnął Joel nastolatkę, która milczała przez dłuższy czas. Chciał zabawić ją rozmową, bo sam nie należał do cichych typów, ale szanował też jej introwertyczną naturę.
– Tak, z bratem.
– Twój braciszek to niezły gagatek, ale lubię go – wyznał, sam się sobie dziwiąc, ale Nela pokręciła głową.
– Nie, nie z Jordim. Z Franklinem, z moim zmarłym bratem – dodała, ale tym razem nie było łez. Teraz, kiedy trochę się ośmieliła, było łatwiej. Obcy wcale tak nie osądzali, jak ci najbliżsi i była za to wdzięczna.
– Och, współczuję ci. Ile miał lat?
– Osiemnaście.
Joel wypuścił powietrze z płuc, czując, że każdego dnia dowiaduje się czegoś nowego o Guzmanach. Był zafascynowany tą rodziną, jego zainteresowanie pewnie nie należało do zdrowych, ale nic na to nie mógł poradzić. Fabian Guzman to ciekawa postać i sprawiał, że chciał się o nim dowiedzieć więcej, a teraz kiedy wiedział, że facet nie tylko miał kiedyś romans z jego siostrą, ale też przez długie lata chodził z Normą, postawił go sobie na radarze tym bardziej. Nie zamierzał jednak informować o tym nastolatki.
– Ale masz jeszcze brata bliźniaka – odezwał się, próbując jakoś oczyścić atmosferę. – Wiem jak to jest być młodszym z bliźniąt, więc łączę się z tobą w tym bólu.
– Nie jest tak źle. – Nela zachichotała pod nosem. Nigdy nie czuła się gorsza z powodu tego, że była najmłodsza. – Bycie najmłodszą ma swoje plusy. Bracia zawsze o mnie dbali, zawsze dostawałam największy kawałek tortu, a dziadek Mariano zawsze traktował mnie jak księżniczkę, bo byłam jedyną dziewczynką.
– Ja byłem rodzynkiem – przyznał Santillana, wracając pamięcią do dawnych lat. – Jedyny chłopak w najbliższej rodzinie. Koledzy w szkole śmiali się ze mnie, że wciąż spędzam czas z siostrami i że na pewno sam jestem dziewczyną. Dzieci potrafią być bardzo głupie – dodał na koniec, nie czując krępacji. – Mój siostrzeniec ma to samo, jest sam jak palec. Znasz Yona, prawda?
– Tak, chodziłam z nim do szkoły. – Bardzo się starała zachować neutralny ton głosu, ale Joel był bystrym facetem.
– Yon nie był dla ciebie zbyt miły, prawda?
– W porządku, już prawie tego nie pamiętam.
Kłamała – pamiętała bardzo dobrze, jak nabijał się z niej i wymyślał przezwiska. „Czterooka” było jego ulubionym, a ona po prostu nosiła okulary jak wiele innych dzieciaków. Z perspektywy czasu czuła, że Yon po prostu bardzo się starał wkurzyć Jordana, sprowokować go, a sam chciał się też jakoś wykręcić od dziwacznych prób swatania ich przez dziadka Mariana. Nie zmieniało to jednak faktu, że większość liceum w San Nicolas de los Garza przesiedziała płacząc w toaletach i chowając się przed wrednymi cheerleaderkami. Dalia Bernal też potrafiła być bardzo nieprzyjemna, a po zerwaniu z Jordanem, które jakimś cudem przypisywała jej, było tylko gorzej. Nie lubiła chodzić do szkoły w San Nicolas, stokroć bardziej wolała Pueblo de Luz, choć i tutaj nieprzyjemności zdarzały się na porządku dziennym.
– Jeśli Yon jeszcze kiedykolwiek będzie ci dokuczać, daj mi znać, już ja się z nim rozmówię. – Joel poczuł, że chrześniakowi przyda się porządna umoralniająca gadka.
– Nic się nie dzieje, naprawdę. Wszystko jest już w porządku – zapewniła go, ale zdążył zauważyć, że nastolatka miała taką naturę, że nigdy nie obwiniała innych, wszystko brała na siebie. Biedactwo.
– Jesteś zupełnie inna od brata, prawda? Jak woda i ogień – zauważył, trochę tym faktem rozbawiony. Conrado mówił mu, że nigdy nie spotkał tak odmiennych bliźniąt, a Joel czuł, że on i Julietta stąpają im mocno po piętach.
– Ty też nie przypominasz panny Santillany.
– Słuszna uwaga. – Pokiwał głową z uznaniem dla przenikliwości Marianeli. – Ale dlaczego mówisz do mnie na ty, a ją nazywasz tak oficjalnie?
– Bo ona jest nauczycielką, to nie wypada. – Nela na samą myśl się zarumieniła. Nie chciała robić sobie kłopotów. Darzyła pannę Santillanę szacunkiem i nie mogłaby zwracać się do niej po imieniu, zresztą żaden uczeń tego nie robił, a przynajmniej nie prosto w oczy. – Panna Santillana udzielała mi korepetycji z francuskiego.
– Udzielała? – Uderzył go czas przeszły w jej wypowiedzi.
– Mama nie chciała, żebym spędzała tyle czasu z… na korepetycjach – poprawiła się szybko, a Joel nie musiał pytać o nic więcej, bo doskonale już wiedział, że Nela znała prawdę o przeszłości jej ojca i przyszłej gubernatorowej.
– Nie mogę powiedzieć, że się jej dziwię – odparł tylko, bo na miejscu Silvii Olmedo pewnie też nie chciałby, by jego dzieci zadawały się z kochanką męża. Zauważył, że Nela poruszyła się dziwnie w siodle, więc sądząc, że czuje się przez niego niekomfortowo, zaproponował, by już wracali.
– Możemy zrobić jeszcze jedno okrążenie? – poprosiła, a on uśmiechnął się lekko.
– Nie ma najmniejszego problemu.

***

Całe dzieciństwo spędził w dużym mieście – w cieniu kominów, wśród zapachu spalin, w brudzie i pocie czoła. Stukot maszyn i rytm zmian na taśmie produkcyjnej to była jego codzienność. Monterrey stanowiło przemysłowe centrum północy Meksyku, a Joaquin nie znał niczego innego. Do tej pory umiał funkcjonować tylko w betonowej dżungli i nie pamiętał, by kiedykolwiek oddychał czystym, świeżym powietrzem, więc pod wieloma względami życie w okolicy Valle de Sombras było dla niego kompletnie nowym doświadczeniem. Rancza i hacjendy, powolne życie wśród zieleni, gdzie co rano budzi cię śpiew ptaków i parskanie koni to zdecydowanie nie jego bajka, a jednak przyzwyczaił się już do przebywania na El Tesoro. Cholera, nawet lubił tę ciszę i spokój, choć ostatnio raczej mógł zapomnieć o odpoczynku.
Według właścicielki pensjonatu lada chwila miała tutaj zjechać rozwrzeszczana hałastra z sąsiedniego stanu, by wziąć udział w jakimś idiotycznym turnieju sportowym. O sporcie Villanueva wiedział niewiele, raczej nigdy nie był aktywnym typem, choć oczywiście zdarzało mu się grać w piłkę na podwórku. Bardziej od zabaw interesowało go jednak przetrwanie i to nie tylko to na ulicach Monterrey, gdzie codziennie słyszało się o kolejnych przypadkowych ofiarach karteli, ale też to w domu, w którym zamknięty był z Angelem. Pod wieloma względami praca dla Templariuszy nie była więc wcale taką złą alternatywą – mógł przynajmniej uciec od psychopatycznego brata, który zamieniał jego życie w piekło. Los Caballeros Templarios byli jego drugą rodziną, tą jedyną prawdziwą, a on stał teraz na ich czele niczym jakiś ojciec chrzestny. Gdyby jeszcze kilka lat temu ktoś powiedziałby mu, że nie tylko przejmie schedę po El Panterze, ale też będzie kandydował w wyborach do rady małego miasteczka pod Monterrey, pewnie uznałby, że to halucynacje. Nie było jednak mowy o pomyłce, wszystko to działo się naprawdę, a Villanueva był trzeźwy jak nigdy dotąd. Żądza zemsty i pogoń za zniszczeniem Fernanda Barosso działały na niego lepiej niż jakikolwiek odwyk.
Oparł się o ogrodzenie i odpalił papierosa, przyglądając się z daleka jak młodzież, ich rodzice, nauczyciele i wszyscy, którzy chcieli zabłyszczeć, sprzątają hacjendę i przygotowują ją na przyjazd gości. Rozumiał dzieciaki – one nie miały za bardzo wyjścia – ale dorośli na pewno mieli sto innych lepszych rzeczy do roboty, a już na pewno szeryf Pueblo de Luz. A jednak byli tutaj i im zależało, a Joaquin miał ochotę ich wyśmiać.
– Większość kandydatów zaangażowała się w przygotowania. Nie rozumiem, co pana tak śmieszy. – Ochrypły głos Marcela Mazzarello sprawił, że na ustach Joaquina zagościł krzywy grymas. Staruszek siedział na ławeczce w ogrodzie El Tesoro, a obok stał wózek inwalidzki. On natomiast cieszył się widokiem na wzgórze i pasące się nieopodal konie. – Nie, nie jestem całkowitym kaleką – oznajmił, interpretując pytające spojrzenie swojego rozmówcy. – I to samo można powiedzieć o panu, prawda? – dodał, wskazując na laskę w dłoniach mężczyzny.
Joaquin poczuł się tak, jakby Mazzarello dał mu po twarzy – jak mógł w ogóle porównywać ich do siebie? Jeden był prawie osiemdziesięcioletnim staruchem, a drugi wcale nie tak dawno przekroczył trzydziestkę. Villanueva miał świadomość, że jego styl życia, narkotyki, alkohol, niezbyt zdrowe środowisko, wpłynęły na jego wygląd i nie czuł się też jak młody bóg, ale na pewno daleko mu było do Marcela, którego obwisłe policzki i poznaczone zmarszczkami czoło jasno świadczyły o tym, że swoje już przeżył.
– Obaj jesteśmy żywym dowodem na to, że nie tak łatwo nas wykończyć. Wrogowie powinni zastanowić się dwa razy, zanim czegoś z nami próbują, zgodzi się pan?
– Pan naprawdę porównuje nas do siebie? – Villanueva zacisnął dłoń na lasce, mając ochotę wyrzucić ją jak najdalej, bo czuł się przez nią jak inwalida. – Wiem, że ma pan swoich szpiegów wszędzie, ale może niech pańscy kapusie zrobią porządny rekonesans, zanim będą powielać niesprawdzone informacje. Nie jestem taki jak pan – ja nie zasłużyłem sobie na zamach na własne życie, a pan, jak obaj dobrze wiemy, ma na koncie dużo cięższe przewinienia.
– Oj, myślę, że pan nie docenia samego siebie, panie Villanueva. – Marcelo zachichotał cichutko pod nosem, czym tylko bardziej rozsierdził rozmówcę, ale chyba nic sobie z tego nie robił. – Nawet wśród pańskich ludzi znajdą się na pewno jednostki, które mają ochotę pana wykończyć. Esteban Chavez Senior był ich idolem, a jego syn, zwany też El Panterą, miał podobny status. Nie przyjmują byle kogo, nie chcą być pod rządami zwykle chłopczyka z fabryki. A tak się składa, że ptaszki ćwierkają i wiele Templariuszy nadal czuje, że mógł pan maczać palce w śmierci ich przywódcy.
– Jeśli ptaszki ćwierkają, to może pora wybrać się na polowanie. Strzelam całkiem nieźle i dawno nie ustrzeliłem żadnego drobiu.
– Ja także. Ale na szczęście nie mam tego problemu.
– Albo tylko się tak panu zdaje. – Joaquin parsknął lekko, zaciągając się papierosem. Stary działał mu na nerwy. Nie cierpiał kapusiów, a Mazzarello właśnie tak dorobił się swojej pozycji – szpiegując dla kartelów i idąc do tego, kto więcej płacił, w rezultacie czego grał na kilka frontów i to doprowadziło go do zguby. – To pańska córka pociąga za sznurki, pana lata świetności już minęły. Dziwię się jednak, że w ogóle chciało się panu wychodzić z domu i brać udział w tej maskaradzie. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny, don Marcelo.
– Albo kiedy na nią wrócić – dopowiedział staruszek i uśmiechnął się szeroko. – Jest wiele rzeczy, które chciałbym zmienić w Valle de Sombras, może to znak od Boga, że powinienem zadośćuczynić wszystkim zbrodniom.
– Są rzeczy, za które nigdy nie dostanie pan rozgrzeszenia, nawet jeśli codziennie będzie się pan spowiadał.
– Zgadzam się z tobą, synu, ale jednak chcę zrobić coś dla ludzi, przysłużyć się jakoś społeczeństwu.
– W takim razie zawiń się w całun i pełznij pomału w stronę cmentarza.
Joaquin zastygł z papierosem w ustach, obserwując, jak Antonio Molina porzuca kilka plastikowych krzeseł, które miał ustawić w ogrodzie i zmierza w ich stronę z groźną miną. Zmierzył obu mężczyzn pogardliwym spojrzeniem, ale to do Marcelo zwrócił swoje słowa.
– Mój czas jeszcze nie nadszedł, Antonio, spokojna głowa. – Mazzarello nie wydawał się oburzony jego wyzwiskami, raczej przyjmował je ze spokojem. W ogóle zdawał się być człowiekiem na tyle uduchowionym, że nadstawiał drugi policzek i nic sobie nie robił z przytyków. – Ale jeśli Bóg tak zechce, odejdę przynajmniej bez ciężaru na sercu. Jeżeli tym razem będziesz chciał mi w tym pomóc, będę czekał.
– Stary dziwak – mruknął Villanueva, kiedy Marcelo pstryknął palcami na swojego ochroniarza, a ten przyszedł i pomógł mu wgramolić się na wózek, po czym odjechali, by dalej sprawiać wrażenie, że pomagają w przygotowaniach do turnieju.
– Nie lekceważ go, chłopcze. – Antonio brzmiał dosyć groźnie, kiedy wypowiadał te słowa. Jego wzrok nadal utkwiony był w plecach Marcela. – On ma rację, a ty jak zwykle się mylisz. Otaczasz się ludźmi, którym nie możesz ufać, a nawet jeśli ci się tak zdaje, to jesteś głupcem. Dawno już minęły czasy, kiedy dla Templariuszy najważniejsza była lojalność wobec współbraci, teraz służą tylko mamonie, a tak się składa, że Los Zetas mają jej więcej i to głównie za sprawą Mazzarello.
– Myślałem, że stary nie chce się już mieszać w porachunki między kartelami. Czy kilka lat temu nie ogłosił czasem, że kończy z biznesem? Nie mam na myśli lodziarni, a ten podziemny biznes – dopowiedział na wszelki wypadek. Były policjant był dobrze poinformowany i czuł, że nie musi przy nim owijać w bawełnę.
– Marcelo ma powody, by nie ufać nikomu, żadnemu kartelowi, ale jak to się ładnie mówi w kościele – „jak trwoga to do Boga”. Marcelo wie, że jeśli nie będzie się układał z najsilniejszym graczem na rynku, to nie ma już tutaj nic do ugrania, a najsilniejszym graczem na rynku powoli stają się Zetki, pamiętaj o tym.
– Czy pan daje mi dobre rady? – Joaquin wydawał się zdziwiony tą nagłą zażyłością. Kojarzył Antonia Molinę jako glinę, który nigdy specjalnie nie zajmował się sprawami miasteczka, wolał zaglądać do butelki i bić żonę, a jednak teraz zdawało się go to bardzo interesować. – Nie potrzebuję wskazówek od nikogo, sam potrafię o siebie zadbać. Jeśli Marcelo wybrał Los Zetas, to jego problem. Niedługo jego wybór zostanie zweryfikowany, ale wtedy będzie już za późno, bo ja nie zamierzam przyjmować jeńców. Zaatakuję, zanim będzie wiedział, że się zbliżam.
– Jesteś prawdziwym imbecylem, jeśli sądzisz, że to podziała. – Molina pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć, że jeden z groźniejszych meksykańskich karteli miał na czele czubka, dla którego ważniejsza była prywatna wendetta i nie dostrzegał prawdziwego zagrożenia, jakim była włoska familia mafiosów. – Prawdziwego wojownika poznaje się po tym, jak się broni, a nie po tym, jak atakuje. Tak samo jest w walce wręcz – możesz wyprowadzać świetną ofensywę, ale jeśli twój przeciwnik jest wprawnym graczem z odpowiednią defensywą, ty jesteś na przegranej pozycji. Myśl, chłopcze, zanim znów stanie się jakaś tragedia.
– Dlaczego pan mi to mówi?
– Bo wydaje mi się, że na co jak na co, ale na śmierć dzieci patrzeć na pewno nie chcesz. Sam masz siostrę, masz też bratanka, zgadza się? – Molina miał swoje sposoby na zdobywanie informacji, nie dało się tego ukryć. – Zawsze powtarzam, że wojny powinni toczyć żołnierze, a nie cywile. Więc weź się w garść, wyrzuć tę laskę i stań na nogi. Bo wojna się zbliża, ale jeśli przegapisz swój moment, przegrasz ją z kretesem, to jest pewne.

*

Valle de Sombras, rok 2009

Szpital pachniał środkami do dezynfekcji i śmiercią. Nie tą szybką, krwawą, którą znał z ulic miasta jako glina, tylko tą powolną, bolesną. Kiedy pracował w policji i brał udział w niebezpiecznych akcjach, zawsze odmawiał zakładania kamizelki kuloodpornej, twierdząc, że woli umrzeć z godnością. Antonio Molina był konkretnym człowiekiem – albo umierasz albo nie umierasz wcale, nic po środku. Sztuczne podtrzymywanie życia, wegetacja, to największy koszmar, który mógł sobie wyobrazić. Na szczęście w policji już nie służył, więc nie musiał się o to martwić, nie musiał też przejmować się konsekwencjami. Z takim nastawieniem wsunął się do sali szpitalnej niczym cień i zatrzymał się przy ścianie. Flaszka taniej whiskey nadal grzała mu wnętrzności, upewniając go w swojej decyzji.
Mężczyzna na łóżku nawet nie podniósł głowy. Leżał bez ruchu podłączony do aparatury i praktycznie już przypominał trupa, ale Antoniowi to nie wystarczyło. Serce Marcela Mazzarello wciąż biło i właśnie to najbardziej wk***ało byłego glinę. Powinien przestać oddychać, powinien leżeć w kałuży własnej krwi i wydzielin, czekając na pomoc, która nie nadchodzi. Powinien ze strachem odliczać ostatnie sekundy swojego żałosnego żywota i modlić się do Boga, by przyjął go u swoich niebiańskich wrót, w końcu zawsze tyle gadał o Bogu, więc byłaby to idealna ironia, gdyby Najwyższy odmówił mu wstępu. Powinien cierpieć, zdychać w najgorszych męczarniach, a jednak cały zastęp najlepszych lekarzy godzinami przeprowadzał operację, by nie tylko uratować mu życie, ale też nie pozwolić, by był sparaliżowany. Marcelo był cholernym szczęściarzem, który teraz leżał sobie w ciepłym łóżeczku z zaaplikowanymi lekami, dzięki którym nawet nie czuł bólu, a Antonio nie mógł powstrzymać łez wściekłości. Nie był facetem, który płakał, nigdy się nie wzruszał, nawet kiedy kroił cebulę, jakoś udawało mu się to zdusić w środku jak na prawdziwego macho przystało, ale nie mógł pozostać obojętny, widząc ten kontrast.
Marcelo leżał sobie tutaj z zastępem pielęgniarek za ścianą, córką, która zapłaciła za najlepsze leczenie, ochroniarzami, których jednak glina wykiwał bez problemu i wślizgnął się niezauważony, podczas gdy tam na dole, za ciężkimi drzwiami na zimnym stole leżał pod białym płótnem aniołek o blond włosach, zimny jak lód, z jednym tylko samotnym strażnikiem w postaci kuzyna, który odmawiał opuszczenia kostnicy, jakby od tego zależało jego własne życie.
Gracie była radosną pięciolatką, słodkim dzieckiem bez żadnej skazy, uwielbianym przez wszystkich. I nawet Antonio, który nigdy nie mógł poszczycić się nagrodą ojca roku, uśmiechał się, obserwując ją z daleka. Ivan nigdy nie pozwoliłby mu jej wziąć na ręce, a on nigdy też tego nie oczekiwał. Przyjeżdżał więc czasem pod przedszkole i obserwował z daleka, jak jego wnusia bawi się z innymi dziećmi. Debora za plecami męża czasem przyprowadzała też Gracie do ich domu, a on był wdzięczny, choć wiedział, że na to nie zasługuje. Antonio był dumny, widząc, że Ivan zbudował coś, czego on jako ojciec nigdy nie mógł mu dać. Gracie była najlepszym, co spotkało jego syna, ale los brutalnie mu to odebrał i Antonio nie zamierzał tak tego zostawić. Jeśli mógł zrobić coś dla Ivana, to tylko to. Głupiec siedział w areszcie na komisariacie po ataku na szeryfa Diaza i nie mógł być nawet z córeczką, by odpowiednio ją pożegnać, ale Antonio wiedział, że tak trzeba. Trzeba pociągnąć do odpowiedzialności wszystkich, którzy się do tego przyczynili. Zbyt długo pracował w policji, by wiedzieć, że mundurowi nie zrobią nic i trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Chwycił śnieżnobiałą poduszkę, której biel niemal zakłuła go w oczy. Pochylił się nad pacjentem i zatrzymał poduszkę o włos od jego twarzy. Tak by wystarczyło – chwila i byłoby po wszystkim. Nie krzyczałby, nie protestował. A jemu byłoby wszystko jedno, czy w ogóle by się stąd wydostał niezauważony. Liczyło się tylko to, by serce Marcela przestało bić, tak jak serce Gracie już nigdy nie zabije.
Zacisnął palce jeszcze mocniej, w głowie słysząc ponaglający głos – „No dalej, zrób to. Dokończ to. On na to zasłużył.” – ale nie mógł się na to zdobyć. Z frustracją odrzucił poduszkę na bok, a jego twarz wykrzywił grymas wściekłości i rozpaczy. Odwrócił się i wyjął z kieszeni piersiówkę, pociągając siarczysty łyk. Trzęsącymi się palcami przetarł twarz, próbując jakoś dodać sobie odwagi.
– No dalej – wychrypiał Marcelo tuż za jego plecami. – Zrób to, po co tu przyszedłeś. Zrób to, zanim zrobi to twój syn.
– Robię to, żeby on nie musiał. – Antonio warknął i zakręcił piersiówkę. Schował ją z powrotem, bo alkohol i tak nie mógł mu dodać już więcej animuszu. Wziął poduszkę raz jeszcze i przyłożył ją do twarzy pacjenta.
– Zrób to, Antonio, dokończ to. – Głos Marcela był słaby i rozpaczliwy, jakby pogodził się ze swoim losem, a nawet życzył sobie stracić życie z jego ręki, a to sprawiło, że Antonio wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Cofnął się i odłożył poduszkę, tym razem na dobre. – Co robisz? Zrób to, zabij mnie.
– Nie. To byłaby dla ciebie nagroda. Umarłbyś jak męczennik, zrobiłbyś z siebie ofiarę. Nie, Marcelo, nie odejdziesz w ten sposób, to dla ciebie za szybka śmierć.
– Proszę cię, Antonio. Nie możesz mnie nienawidzić bardziej, niż ja sam siebie nienawidzę. Zasłużyłem na to, zasłużyłem na śmierć z ręki twojej albo Ivana. No dalej.
Detektyw skrzywił się, spojrzał na niego przekrwionymi oczami. Nie cierpiał błagających o litość żałosnych człowieczków, nie cierpiał, kiedy ktoś nie potrafił wziąć prawdziwej odpowiedzialności za swoje czyny. Milczał przez chwilę, aż w końcu powiedział cicho, ale twardo:
– Nie poplamię sobie rąk, byś ty mógł mieć czyste sumienie. Ale możesz być pewien, że karma w końcu cię dopadnie. Będę wtedy siedział w pierwszym rzędzie i rozkoszował się twoim upadkiem.
Odwrócił się i wyszedł, zostawiając po sobie tylko zapach przetrawionego gniewu i taniego trunku. Mafioso został sam. Z życiem, którego nie chciał, i z obietnicą, która zawisła nad nim jak gilotyna.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5896
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:39:56 04-05-25    Temat postu:

cz. 3

Quen lubił spędzać czas z księdzem Arielem, ale akurat ten konkretny wieczór wolałby spędzić w innym miejscu. Jego duma nie pozwalała mu tak tego zostawić, musiał odnaleźć dziewczynę z „Supernovy”, która pozbawiła go więcej niż tylko portfela. Nie mógł uwierzyć, że dał jej się tak podejść, ale Remmy miał rację – to wszystko dlatego, że myślał fiutem, a nie mózgiem i teraz miał z tego tytułu same problemy. A najgorsze było to, że wcale nie zapomniał o Carolinie, choć wydawało mu się, że seks wszystko zmieni. Nayera nadal gościła w jego myślach, a on szukał jej wzrokiem, kiedy w kościele malował dekoracje i napisy na transparentach powitalnych.
– Nie ma jej, poprosiła o przydział na El Tesoro. – Usłyszał głos Allegry, która przyniosła puszki ze sprejem.
– Oczywiście, nie może nawet na mnie patrzeć, co? – mruknął, kompletnie tego nie rozumiejąc. Zerwanie to jedno, ale traktowanie byłego chłopaka jak karalucha uważał za totalny cios. Carolina nie była zbyt empatyczną osobą, za nic miała sobie uczucia innych.
– Coś się ociągasz z tymi plakatami, pomóc ci? – zaproponowała koleżanka, a on wzruszył ramionami i machnął ręką w kierunku szablonów, z których korzystał.
– Po prostu nie widzę w tym sensu. Komu potrzebne są powitalne rytuały? – Enrique był sceptycznie nastawiony do całego przedsięwzięcia. Nawet nie grał w piłkę, a i tak pomagał, podobnie jak reszta szkoły. – Może nagramy im jeszcze piosenkę jak ze „Shreka”? Zamiast „Duloc Wita Was” zaśpiewamy o Pueblo de Luz, tylko opiszemy, jakie się tu dzieją posrane rzeczy. Mój kuzyn napisał nawet o tym piosenkę, może napisze kolejną.
– Ktoś tu wstał lewą nogą. – Ariel podszedł do nich jak zwykle uśmiechnięty i przywitał się z Allegrą, która jednym uchem wpuszczała narzekania Quena, a drugim wypuszczała. – Myślałem, że faza na gburka ci przeszła. Chcesz pogadać?
– Tam? – Enrique brodą wskazał konfesjonał, a Ariel się roześmiał.
– Jeśli chcesz… ale to później, w trakcie wieczornego nabożeństwa, mam dyżur – dodał, czym sprawił, że oboje nastolatków parsknęło śmiechem.
– Księża mają dyżur? – Tym razem to Allegra wydawała się być sceptyczna. – Dlaczego to brzmi, jakby młody miał zawsze najgorzej?
– Nie narzekam. – Kapłan nie należał do osób, które źle mówiły o innych, więc i tym razem ugryzł się w język. – Ojciec Horacio woli ostatnio odprawiać mszę, a mi pozostaje dyżur w konfesjonale. Ludzie są spragnieni rozmów. Ostatnio zdarzyło mi się spowiadać przez pół nocy.
– To by wiele wyjaśniało – stwierdził Quen. – Bo ostatnio jesteś mało aktywny.
– Słucham? – Młody mężczyzna podniósł wzrok na Quena, nie bardzo rozumiejąc, co miał na myśli. Chwycił pędzle i farby, po czym zaczął malować razem z uczniami. – Nie jestem aktywny w jakim sensie? Staram się dbać o kondycję.
– Nie o to mi chodziło. – Ibarra machnął ręką, przez co omyłkowo strzepnął farbę z pędzla na płótno. Spanikował i chciał naprawić swój błąd, ale Ariel go powstrzymał.
– Zostaw, tak mi się podoba. Artystyczny nieład.
– A co powiedzą dzieciaki z Nuevo Laredo? – Allegra udała, że jest bardzo przejęta zdaniem gości. Ksiądz nie dał się złapać na tę ironię.
– Każdy inaczej interpretuje sztukę. Podobnie jest z Biblią – zauważył nagle zadowolony z tego porównania. – Biblii nie bierze się dosadnie do siebie, ale się ją interpretuje, szuka symboliki, ukrytych znaczeń…
– Jest jednak pewien gość w miasteczku, który bardzo dosłownie podchodzi do Pisma Świętego… – Enrique zawiesił głos, udając, że przygląda się swojej puszce ze sprejem. Ostatnio upodobał sobie graffiti i myślał nad tym, żeby zrobić coś w tym kierunku. Skoro mural na ratuszu w Valle de Sombras zrobił taką furorę, postanowił zabawić się jeszcze bardziej i wykorzystać swój gniew i możliwości. Ostatnimi czasy przybyło w miasteczku kilka ukrytych obrazków, a on czekał, aż inni je poznajdują. Na razie nie mógł wychylać się za bardzo w obawie, że wpadnie w tarapaty, ale od kiedy Carolina z nim zerwała, właściwie wszystko mu było jedno.
– To ironia – zauważył Ariel ku jego zdumieniu. Sądził, że ksiądz uda, że tego nie dosłyszał, ale Bezauri nie należał do tych, którzy ignorują innych. Odpowiadał na pytania, nawet jeśli wydawały się one niewygodne. – Ta osoba nie traktuje Biblii na poważnie, bierze to z przymrużeniem oka. Taki paradoks współczesnych czasów.
– Ariel, wspomniałeś, że dbasz o kondycję… po co? – Quen zagadnął go nagle zaciekawiony tym faktem. Niecodziennie widywano księży, którzy byli w formie. Ariel był też chyba pierwszym kapłanem niewiele starszym od nich, a to budziło kontrowersje w tak zaściankowym miasteczku jak Pueblo de Luz.
– W zdrowym ciele zdrowy duch, coś ci mówi to powiedzenie? – Bezauri był rozbawiony tym nagłym przesłuchaniem. Przyzwyczaił się już do ciekawskich spojrzeń w miasteczku, widział też oburzenie, kiedy śmiał chodzić poza kościołem w cywilnym ubraniu, ale nie ruszało go to. – Jeśli tyle czasu poświęciło się na zadbanie o sferę duchową, głupio byłoby pozwolić jej mieszkać w naczyniu, o które się nie dba. Ciało jest świątynią. Sam przecież też uprawiasz sporty, zgadza się? Czy coś źle mówię? – Ariel zerknął na Allegrę, szukając u niej potwierdzenia.
– Tak tylko pytam. – Ibarra wzruszył ramionami. – Pakujesz na siłowni?
– Nie powiedziałbym, że „pakuję”, po prostu ćwiczę, kardio i takie tam. Doktor Vazquez jest na tyle miły, że udostępnia mi ośrodek. Wolę nie gorszyć mieszkańców na ogólnodostępnej siłowni.
– Jakie sporty jeszcze uprawiasz?
– Czy ja wiem? Trochę biegam. Czasem pogram w kosza z chłopakami. Graliśmy przecież razem…
– No wiem. – Quen poddał się w końcu, bo ciągnięcie księdza za język nie przynosiło zamierzonych efektów. – A łucznictwo? Uprawiałeś kiedyś łucznictwo, musiałeś. Byłeś uczniem Ulisesa Serratosa, a wszyscy jego uczniowie kiedyś strzelali.
– Ty też? – Ariel oderwał wzrok od plakatów i spojrzał na siostrzeńca takim wzrokiem, że ten aż się speszył, że w ogóle śmiał zacząć tę rozmowę.
– Nie – odparł, patrząc na Allegrę, która jednak malowała w ciszy nie bardzo zainteresowana ich wymianą zdań.
– Więc jednak nie wszyscy. – Ariel roześmiał się na widok jego miny. – Ulises prowadził zajęcia w poprawczaku, to miał być jego sposób na radzenie sobie z gniewem, ale ja wolałem jednak boks, działał dużo szybciej i efektywniej. Tak, byłem w poprawczaku, kiedy miałem szesnaście lat – wyjaśnił w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Allegry. Nie chwalił się tym na prawo i lewo, ale kilka osób o tym wiedziało. Liczył, że dzieląc się swoimi doświadczeniami uchroni dzieciaki od popełniania podobnych błędów. – Zawsze byłem trochę za wysoki na łucznictwo. Ciężko dopasować łuk.
– Nie chwal się wzrostem. – Ibarra skrzywił się na widok wysokiej sylwetki księdza, który był chyba tego samego wzrostu co Marcus. Cholerni giganci, czasami czuł się przy nich jak karzełek. – Więc co, już nie strzelasz? W ogóle?
– Nie miałem w rękach łuku od lat, ale jak chcesz możemy się wybrać na strzelnicę. Bo dlatego pytasz, prawda? – Bezauri zerknął z ukosa na siostrzeńca z prawdziwym rozbawieniem. Ibarra machnął na niego ręką. Jeśli sądził, że czegokolwiek się dowie, musiał się rozczarować. – A powiesz w końcu, dlaczego masz taką kwaśną minę?
– Dziewczyna go rzuciła. – Allegra dorzuciła swoje trzy grosze, a Ariel pokiwał głową ze zrozumieniem, bo już słyszał plotki na szkolnym korytarzu. – I zamiast ruszyć dalej zachowuje się jak duże dziecko.
– Może niektórym łatwiej jest ruszyć dalej niż innym. – Quen odwrócił głowę, nie chcąc wdawać się w tę dyskusję. Chłopak Allegry zginął w katastrofie mostu, oczywistym było, że nie mógł porównywać swojego związku do jej relacji z JJ-em Balmacedą. – A ja już nie myślę o Carolinie, jestem wolnym człowiekiem. No co? – Zniecierpliwiony czekał, aż ksiądz powie, co mu leżało na wątrobie. Ariel jedynie zacisnął mocno usta, nie chcąc się wtrącać. – Rady miłosne od księdza, tego mi było trzeba. Miałeś w ogóle kiedyś dziewczynę?
– Miałem i nie zamierzam udzielać ci rad. – Kapłan westchnął tylko, czując się trochę zażenowany. Jako wujek trzepnąłby chłopaka w głowę, ale jako nauczyciel nie mógł tego zrobić. – Myślę jednak, że jeżeli kogoś się kocha, to nie warto się poddawać tak łatwo.
– Co?
– Myślę, że księdzu Arielowi chodzi o to, żebyś o nią zawalczył. – Quen podskoczył w miejscu, przez chwilę mając wrażenie, że sam Jezus zszedł z krzyża, by mu się objawić. W lekkim półmroku kościoła Daniel Mengoni sprawiał wrażenie jakiegoś ducha. – Przepraszam, usłyszałem przypadkiem.
– Czy naprawdę upadłem tak nisko, że słucham rad od was? – Ibarra załamał ręce. Jak miał walczyć o Carolinę, jeśli ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego? Kawałek dalej Ignacio Fernandez rechotał złośliwie ze swoim kumplem, a on miał wrażenie, że właśnie nabijają się z niego i rogów, które Nacho z Caroliną mu przyprawili. Poczuł się jak ostatni dureń. – Nie zamierzam robić z siebie pajaca, mam swoją godność.
– Pobrudziłeś się farbą. – Allegra zwróciła mu uwagę, czym tylko zaprzeczyła jego wcześniejszym słowom. Nie wyglądał jak ktoś, kto dumnie znosił rozstanie, a raczej jak ktoś, kto miał złamane serce i próbował to nieudolnie zakamuflować.

***

Kiedy skończyli przygotowania w kościele, było już ciemno, a Ariel kazał im uważać w drodze powrotnej. Sam musiał się przygotować do nabożeństwa i spowiedzi. Młodzież opuściła już mury kościoła, ale parafianie z okolicy napływali, zajmując miejsca w ławkach, by pomodlić w cichej i ciemnej świątyni, w której teraz paliły się jedynie świece.
– Czy to na pewno w porządku zostawiać zapalone świece, kiedy to właśnie w ten sposób wybuchł ostatnio pożar? – zapytała Veda, kiedy razem z Salvadorem, Jordanem i Lidią opuścili budynek po próbie chóru jako jedni z ostatnich.
– Nic się nie stanie, Ropuszko, Ariel zamontował czujnik dymu – uspokoił ją Sal, prowadząc ją do swojego samochodu.
– No i żaden wariat nie będzie już próbował powiesić się na żyrandolu – dopowiedział Jordi, co Sal uznał za niepotrzebne, ale nie miał siły się kłócić.
– Na pewno nie pomożesz z oprawą muzyczną? – Veda zadarła główkę, patrząc na przyjaciela wielkimi oczami, licząc, że może to go przekona do zmiany decyzji.
– Nie – odparł krótko i stanowczo, bo nie zamierzał brać udziału w tej maskaradzie.
– Ale Fancesca Estrada będzie grała na organach, a Lily na harfie. Czy nie uważasz, że Lily ślicznie gra na harfie?
– Nie wiem, słyszałem ją tylko raz.
– W takim razie musisz koniecznie wpaść do domu gubernatora! Będziemy ćwiczyć, a Wolf zgodził się zagrać na flecie poprzecznym! – Veda ucieszyła się na samą myśl. Paczka uzdolnionych muzycznie przyjaciół w jednym miejscu była tym, czego potrzebowała. – Ale przyjdziesz jutro na mszę posłuchać chóru? – Córka Sala upewniła się, zanim wsiadła do auta. Próbowała skłonić przyjaciela do obietnicy, ale on nie był przekonany. – My gramy na mszy inauguracyjnej, ale Ariel mówił, że później przyjedzie też zespół z Nuevo Laredo. Mają całą kapelę, dasz wiarę? Podobno będą organizować wieczorki muzyczne. Ciekawa jestem, jak brzmią.
– Jak kolejni kościelni grajkowie – podsunął jej Jordan, nie bardzo interesowały go bowiem kościelne festyny. – Będę na pikniku, do zobaczenia tam.
– Ale z ciebie buc – skwitowała Lidia, kiedy pomachała Vedzie na pożegnanie i patrzyła jak ta z Salvadorem odjeżdżają spod kościoła. – Mógłbyś jej powiedzieć, że przyjdziesz i sprawić jej przyjemność. Ona kocha muzykę, a ty podobno też, więc chyba korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś przemęczył się godzinę? Poza tym wszyscy zawodnicy mają być na inauguracji.
– Na El Tesoro, zgadza się, do kościoła nikt mnie nie może zmusić. Nawet Oliver powiedział, że nie będzie sprawdzał obecności w kościele, jeszcze tego by brakowało.
– No wiesz, Oliver raczej nie będzie pierwszy w kolejce po Eucharystię, więc to zrozumiałe. Byłby totalnym hipokrytą, gdyby obecność była obowiązkowa.
– I tak jest hipokrytą, ale mam go gdzieś. Idziesz? Odprowadzę cię do rozwidlenia. – Wskazał drogę, a ona pokiwała głową, dając za wygraną.
Nie uszli jednak kilku kroków, kiedy Jordan zatrzymał się gwałtownie, sprawiając, że Lidia wpadła na niego i odbiła się od jego pleców. Rozmasowała czoło, wpatrując się w powód tej nagłej reakcji.
– To chyba jakieś jaja… – wypalił w odpowiedzi na jej niezadane pytanie, zadzierając do góry głowę.
Lidia podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła, co tak bardzo wytrąciło go z równowagi. Po drugiej stronie ulicy, dosłownie na wprost kościoła, ustawiony był na dwóch słupach wielki billboard reklamujący kandydaturę do rady miasteczka. Pani Mengoni pozowała na profesjonalnym zdjęciu, które pokazywało ją jako kobietę sukcesu – był też krótki opis jej zasług i hasło wyborcze, które na Jordana podziałało jak płachta na byka.
– „Czas na rządy mądrych, nie złodziei i tchórzy. Czas na PRAWDZIWYCH bohaterów”. – Lidia przeczytała na głos, dziwiąc się, że nauczycielka chemii uciekała się do takich zabiegów manipulacyjnych. Doskonale umiała grać na emocjach ludzi i wykorzystywać nastroje wyborców. – Ludzie wychodząc z kościoła widzą ten billboard codziennie.
– To jej elektorat – starzy ludzie, którzy nie mają zielonego pojęcia o technikach manipulacji. Zagłosują na kogoś, kto promuje chrześcijańskie wartości i kto pokazuje się jak zbawiciel miasta. Marlena co niedzielę jest w kościele, znają ją wszyscy. – Jordan cały się spiął, widząc obrzydliwe nagłówki na plakacie. – Ona nie ma wstydu – dodał, kiedy podszedł nieco bliżej i mógł odczytać cały baner.
Przy billboardzie znajdowała się też metalowa tabliczka z symbolem Ministerstwa Rolnictwa, które przyznało Pueblo de Luz certyfikat rozwoju regionalnego w 2009 roku. Widniała przy niej informacja: „Dzięki niezłomnym wysiłkom radnych Pueblo de Luz nasze miasto zyskało status centrum innowacji rolniczej. Pozyskane granty rolnicze oraz wsparcie rozwoju lokalnych gospodarstw umożliwiły dalszy rozwój miasta.
– Przypisała sobie jego zasługi. – Jordan zbladł. Oprócz tego, że był wściekły, doskwierało mu też poczucie niesprawiedliwości bijącego z tego jednego głupiego plakatu. Lidia zerknęła na niego z ciekawością, więc wyjaśnił: – To Ulises załatwił te granty, nie Marlena. To on cały czas działał na rzecz miasta, jeszcze kiedy był w radzie, to dzięki niemu Pueblo de Luz mogło się rozwijać i podnieść po kryzysie rolniczym, który nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. Dlatego wygrał wybory, ludzie widzieli jego zaangażowanie, a ona przegrała z nim wtedy w wyścigu. Te jej komentarze o złodziejach i tchórzach – cały czas robi aluzje do Ulisesa. Nie mogę uwierzyć, że upadła tak nisko.
– I Theo to nie przeszkadza? Są razem w koalicji. – Lidia nic z tego nie rozumiała. Pogodziła się już z faktem, że Marlena nie była kryształową osobą, ale nie mogła zrozumieć takiego typu narracji. – A ty dokąd? – wyrwało jej się, kiedy zobaczyła, że ten cofa się w stronę kościoła. Po chwili wrócił z kilkoma przedmiotami w rękach. – Guzman?
On jednak zbyt był skupiony, by jej odpowiedzieć – włożył sobie w zęby śrubokręt, a do tylnej kieszeni dżinsów puszkę spreju. Chwycił się jednego ze słupów, na których stał billboard i wspiął się po nim bez większego wysiłku. Lidia w panice rozejrzała się po okolicy, by upewnić się, że nikt ich nie widzi – naprawdę wolałaby nie zostać aresztowana za akt wandalizmu, w dodatku w przeddzień inauguracji turnieju, ale Jordan chyba nic sobie z tego nie robił.
– Tam są kamery, kretynie! – Z jej gardła wydobyło się coś pośredniego między krzykiem a szeptem i przestraszyła się, że jej głos potoczył się po okolicy, odbijając się od budynków. Wszędzie naokoło panowała jednak cisza i nikt zdawał się nie zostać zwabiony hałasami.
Jordan, jakby czytał jej w myślach, korzystając z wąskiego rusztowania wokół billboardu, na który wspinali się pracownicy firmy reklamowej, by później odkleić plakaty, obszedł wielkie zdjęcie Marleny od tyłu i przekręcił kamery w przeciwległe strony tak, by nie zarejestrowały intruza, a następnie przystąpił do akcji. Sprawnie odkręcił śruby, którymi przymocowana była tabliczka z certyfikatem, czując do tej kobiety jeszcze większą odrazę, bo w końcu nie miała prawa prezentować czyichś zasług jako swoich. Kusiło go, by domalować jej wąsy albo rogi diabła, tak jak to zrobiono z Fernandem Barosso w Nowy Rok, ale wiedział, że takie akty wandalizmu nie przynosiły wielkich rezultatów. Marlena próbowała wykreować swój wizerunek jako bohaterki, zbawicielki miasta, stąd nawiązania do jej sukcesów, stąd przypominanie o odznaczeniach, certyfikatach i grantach, stąd też umiejscowienie billboardu – tuż przed kościołem, gdzie można by ją uznać niemal za Matkę Boską, która wyprowadzała Pueblo de Luz na dobrą drogę. Jordan potrząsnął ze złością puszką ze sprejem i wypisał wielkimi literami nowe hasło, zamazując resztę jej kampanijnego bełkotu.
– „Każde Gotham ma swoją Poison Ivy” – przeczytała na głos Lidia, kiedy Jordan ześlizgnął się po słupie i stanął obok niej, podziwiając własne dzieło – subtelne ale jednak z przekazem, które powinno mocno wnerwić panią Mengoni. – „Trujący Bluszcz” to jedna z przeciwników Batmana, zgadza się?
– Tak, to perfekcyjna manipulatorka, specjalistka od botaniki i biochemii. Ona i Marlena mają wiele wspólnego – obie są eko-terrorystkami. – Jordan gapił się w twarz Marleny, do której domalował maskę przeciwniczki Batmana. Zastanawiał się, czy to możliwe, żeby mógł gardzić kimś bardziej niż ją i choć wiele osób przychodziło mu na myśl, w tej chwili ta kobieta wysuwała się na czoło jego listy.
– Hej, wy, a wy co tu robicie? Co to ma znaczyć? – Oburzony głos jakiegoś mieszkańca zmierzającego do kościoła na wieczorną spowiedź sprowadził ich oboje na ziemię. – Zaraz wzywam policję, niech no się dowiedzą, że niszczycie mienie miasteczka, zaraz popamiętacie!
Kilka osób zaczęło się zbierać w wejściu do kościoła i wyciągać szyje, by zobaczyć wandalów, którzy zdewastowali materiały promujące kandydatkę Mengoni. Ktoś już dzwonił po służby, by zgłosić ten incydent, a Lidia totalnie spanikowała, zdając sobie sprawę, w co dała się właśnie wplątać. Nie zdążyła jednak zareagować, bo poczuła, jak Jordan ciągnie ją za nadgarstek i pędzi przed siebie, z daleka od wyborców Marleny gotowych wyjść na ulice z widłami, by znaleźć sprawcę tego haniebnego czynu.
Biegli i biegli, aż w końcu Lidii zabrakło tchu, bo chłopak narzucił naprawdę ostre tempo. Miała dobrą kondycję, ale bieganie nigdy nie było jej mocną stroną. Zdecydowanie nie pomagały syreny wozu policyjnego, które słyszała z oddali. Miała cichą nadzieję, że to zbieg okoliczności, ale kiedy światła koguta zakłuły ją w oczy, wiedziała już, że to za nimi podąża radiowóz. Jordan pociągnął ją w jakąś ciasną alejkę, w której mogli się schować przed stróżami prawa, a ona w panice obejrzała się jeszcze kilka razy przez ramię, by upewnić się, że są już bezpieczni. Kiedy dźwięk syren stał się znacznie cichszy, odetchnęła z ulgą, choć serce nadal biło jej jak szalone.
– Świetnie, Guzman – warknęła, zwieszając ręce w geście rezygnacji. Zaczynała sądzić, że jej towarzysz miał nierówno pod sufitem. – Teraz nas znajdą, zgarną i wsadzą do aresztu za zniszczenie mienia. Nie chcę odpowiadać przed sądem dla nieletnich! Co za wstyd! A Conrado tak mi ufa…
Liczyła na jakiś sarkastyczny komentarz z jego strony, była już do tego przyzwyczajona, ale na pewno nie spodziewała się głośnego wybuchu śmiechu. Ze zdziwieniem przypatrywała się nastolatkowi, który śmiał się do rozpuku, nadal lekko dysząc po szaleńczym biegu i trzymając się za bok, bo chyba rozbolały go żebra od tej wesołości.
– To nie jest zabawne! – krzyknęła, ale w porę zdała sobie sprawę, że to lekkomyślne tak hałasować, więc zakryła usta ręką. Kiedy Jordan nie przestawał, zdzieliła go pięścią w ramię, by się uciszył, bo jeszcze mógł sprowadzić na nich kłopoty. To sprawiło, że on tylko odchylił głowę i roześmiał się jeszcze głośniej, a jego śmiech odbił się od metalowych kontenerów na śmieci, przy których stali. – To naprawdę nie jest śmieszne, Guzman. Nie mogę pozwolić, żeby coś takiego poszło do moich akt. Conrado jest zastępcą burmistrza, ufa mi, nie mogę tak narażać jego reputacji. To poważne wykroczenie!
– Przypomnij mi, czym zajmowałaś się wcześniej u Templariuszy? – Chłopak rozmasował sobie żebra po lewej stronie. – To nic takiego, nikt nas z tym nie powiąże. Takie rzeczy dzieją się tu cały czas.
– Mimo wszystko! To było bardzo lekkomyślne. I dlaczego wciąż się śmiejesz? – Lidia poczuła się dziwnie niezręcznie. Nie znała go od tej strony. – Przestań się tak śmiać, nie podoba mi się to.
– Dlaczego? – Guzman uniósł brwi zdziwiony. Wcześniej zarzucała mu, że nie pokazuje emocji, teraz nie podobało jej się, kiedy w końcu to robił. Cała Lidia Montes, jej nie szło dogodzić.
– Bo jeszcze pomyślę, że wcale nie jesteś wypranym z emocji robotem. Wolę jak jesteś gburem – zapewniła go, a on zacisnął usta, ale nie mógł powstrzymać radosnych błysków w oczach. Lidia odwróciła ostentacyjnie głowę.
– Och, przestań, Montes, przecież wiem, że też to lubisz – odezwał się po chwili, jakby ją prowokował. Ton jego głosu znów był wkurzający jak zawsze.
– Bycie chuliganem i uciekanie przed policją? – Brunetka prychnęła rozjuszona, bo wcale nie było jej do śmiechu. Na samą myśl, że mogłaby znaleźć się w areszcie, czuła zimny pot na plecach.
– Nie, mam na myśli adrenalinę. – Jordi westchnął z cichym świstem, powoli wracając do rzeczywistości. – Nie powiesz mi, że nie było fajnie.
– Nie było.
– Odrobinkę?
– Nie.
– Ale trochę zabawnie. Marlena się wścieknie, nie rusza cię to? – Guzman pochylił się lekko, próbując wydobyć z niej jakąś reakcję. Naburmuszona Lidia Montes wyglądała nawet całkiem uroczo, kiedy tak ostentacyjnie odwracała wzrok z ramionami założonymi na piersi, próbując powstrzymać uśmiech zadowolenia, by nie dać mu satysfakcji.
– Może trochę – przyznała w końcu, nadal czując, że serce tłucze jej się w piersi. Lubiła adrenalinę, nie mogła udawać, że jest inaczej. Szkoda tylko, że dreszczyk emocji mógł ją potencjalnie pchnąć w kłopoty. – Co z tym zamierzasz zrobić? – zapytała, by zmienić temat. Wskazała na metalową tabliczkę z logo ministerstwa i opisem certyfikatu jakości, którą Jordan odkręcił od słupa.
– Zwrócę tam, gdzie jej miejsce.
– Do ratusza?
– Nie. Idziesz? – Jordan już ruszył przed siebie, oddalając się od syren policyjnych, a ona przez chwilę miała ochotę znów rąbnąć go w łeb, ale ciekawość zwyciężyła.
Poprowadził ją na cmentarz – ciemny i ponury – który teraz rozświetlony był lekko kolorowymi lampkami na grobach. Łatwo było się tu potknąć o stare pomniki albo wystające korzenie drzew, ale nastolatek lawirował ścieżkami, jakby znał je na pamięć i nie uszło to jej uwadze.
– Często tu bywasz.
– Czasami – przyznał, wzruszając ramionami. Odszukał grób, na którym stał wazon ze sztucznymi kwiatami i kilka dogasających świeczek. – Teresa jest praktyczną kobietą, świeże kwiaty to nie jej styl – wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie koleżanki. Wziął tabliczkę i postawił ją koło wazonu na pomniku Ulisesa Serratosa, a dłonią zgarnął kilka zabłąkanych liści i podniósł przewróconego znicza. – Marlena nie miała prawa przypisywać sobie zasług Ulisesa, nie miała prawa nazywać go złodziejem i tchórzem, jeśli sama ma na swoim koncie o wiele gorsze przewinienia.
– Ona gra w grę, Guzman, dobrze to sobie przemyślała. Ma strategię, dzięki której zdobywa poparcie ludzi. Nie możesz tak wybuchać za każdym razem, dajesz jej tylko pretekst, żeby zyskała więcej sojuszników, pozując na ofiarę.
– Marlena jest złoczyńcą, a nie bohaterem.
– Wiem. – Lidia pokiwała głową, wpatrując się w nazwisko Ulisesa na nagrobku. Chyba wyczytał z jej twarzy to, co pomyślała.
– Wiem, że Ulises nie był święty, ale na pewno daleko mu do Marleny. Ona jest zła do szpiku kości, czuję to. – Jordan nie miał co do tego wątpliwości. Lidia poczuła się okropnie, bo ona ostatnimi czasu też nie miała już żadnych argumentów przemawiających na korzyść jej dawnej idolki.
– Co jest, dlaczego znów się uśmiechasz? – zapytała go, kątem oka widząc jego znajomy grymas półgębkiem. Odetchnęła z lekką ulgą, zdając sobie sprawę, że powrócił do swojego dawnego „ja”. Nie podobał jej się jego wcześniejszy uśmiech, bo sprawiał, że dziwnie się przez niego czuła. – Co cię tak śmieszy, Guzman?
– Jutro jest niedziela – odparł, wciągając do płuc rześkie wieczorne powietrze, czując się zwycięsko.
– I co w związku z tym?
– Agencja reklamowa nie przyjedzie zająć się tym plakatem, wszyscy mieszkańcy go zobaczą, cała delegacja uczniów z Nuevo Laredo i Juarez, wszyscy rodzice… Będą o tym gadać. A Marlena będzie tylko przeklinać pod nosem.
– Nie zdejmie pomazanego plakatu?
– Nie może, na pewno wiąże ją umowa, to nie ona zarządza banerami wyborczymi, tylko właściciel przestrzeni reklamowej, czyli agencja Urquizy. – Jordan był z tego faktu niebywale zadowolony.
– A ciebie to bardzo cieszy, tak?
– A żebyś wiedziała, Montes. To mała rzecz, ale dzisiaj będę spał jak dziecko, podczas gdy ona będzie miała naprawdę kiepski dzień.

***

Wrócił do domu cichutko, by nikogo nie pobudzić z uśmiechem błąkającym się na ustach. Nie obchodziły go konsekwencje – zresztą wiedział, że nikt go nie powiąże ze sprawą billboardu – liczyło się tylko to, że Marlena Mengoni obudzi się jutro rano, zje śniadanie i pójdzie do kościoła na poranną mszę, którą jednak prawdopodobnie przesiedzi z migreną na widok przystrojonego plakatu wyborczego. Prawdę mówiąc, Jordan szczerze wątpił, by prezeska DetraChemu znała się na popkulturze i by wiedziała, kim w ogóle jest Poison Ivy, ale nie dbał o to, bo w tej chwili miał potężną satysfakcję i nie chciał sobie odbierać tych zasług. Wszedł drzwiami, co do niego nie pasowało, ale szybko tego pożałował, kiedy na progu swojego pokoju dostrzegł cień łysiejącego mężczyzny.
– Ja pierdzielę, dziadek? Co tu robisz? – Nastolatek złapał się za serce, bo kompletnie się tego nie spodziewał. Leopoldo Guzman pstryknął włącznikiem nocnej lampki i przypatrzył się wnukowi z taką miną, jakby przejrzał go na wylot.
– Uściskałbyś dziadka, a nie witasz się ze mną na progu, nicponiu. – Jordi wywrócił oczami i dał się zakleszczyć w niedźwiedzim uścisku dziadka, który następnie przeszedł do ataku bez ostrzeżenia. – Jak ma na imię, znam ją?
– Co? Niby kto? – Siedemnastolatek zdjął bluzę i rzucił ją na krzesło przy biurku. Był zmęczony i nie chciało mu się dziś dbać o porządek. Kiedy dotarło do niego, co Polo insynuował, postawił sprawę jasno: – Z nikim nie chodzę.
– A od kiedy to trzeba z kimś chodzić, żeby się z kimś spotykać po nocach? Też miałem tyle lat co ty, świat wcale nie zmienił się aż tak bardzo.
– Dziadku, nie chcę słuchać o twoim „smaleniu cholewek” do babci. – Jordi skrzywił się i oparł się biodrami o parapet. – Nie wiedziałem, że przyjeżdżasz. Coś się stało? Z babcią okej?
– Jezuniu, ty to zawsze wróżysz czarne scenariusze, co? Wypluj to, babci nic nie jest, a ja nie potrzebuję pretekstu, żeby odwiedzić rodzinę. I przypominam, że budowałem ten dom…
– Własnymi rękami. Tak, wiemy. – Quen szarpnął za klamkę u drzwi i wszedł bezceremonialnie do środka. Rzucił się na łóżko kuzyna, ale kiedy ten syknął, wstał szybko i zajął miejsce na krześle. – Nie mogę spać.
– Dziwne, od balowania jeszcze nie jesteś zmęczony? – Jordan prychnął tylko, ale nie zamierzał informować kuzyna, że sam też ostatnio trochę pofolgował i spędził kilka godzin, włócząc się po klubach w San Nicolas de los Garza. – Dziadku, dlaczego śpisz u mnie, nie możesz iść spać z tym gamoniem? Obaj chrapiecie jak smoki.
– No właśnie, nie zasnę z nim. – Leopoldo usprawiedliwił się, klepiąc wnuka po ramieniu, a następnie rozsiadając się na jego łóżku, jakby szykował się na długie pogaduchy w pidżamach. – A ty możesz zasnąć z głową na kamieniu, więc moje chrapanie nie będzie ci przeszkadzało. Dowiem się, co tam słychać w życiu miłosnym? – Widocznie pan Guzman tylko czekał, by w końcu o to zapytać. Spojrzał na Enrique wyczekująco, ale ten tylko zwiesił głowę. – Nela mówi, że zerwała z tobą dziewczyna, to prawda? Lubiłem Carolinę, szkoda, że wam nie wyszło. Co zmalowałeś?
– Nic nie zmalowałem, choć raz to nie była moja wina. – Ibarra wypowiedział te słowa automatycznie, ale prawdą było, że obwiniał się o to, czując się jak totalny życiowy przegryw. – I mam dosyć przykładania łatek – nie chcę mieć żadnej dziewczyny, dziewczyny to kłopoty.
– Więc zostań gejem – zaproponował Jordan, klaszcząc w ręce w teatralnym geście, jakby uważał to za świetny pomysł.
– Wiedz, że kochalibyśmy cię z babcią tak samo – wtrącił szybko Polo, podłapując ten pomysł i chichocząc pod nosem. – No dobrze, straciłbyś trochę punktów za brak prawnuków, ale poza tym – w pełni popieram.
– Dziadku! – Quen nie miał siły na takie droczenie się. Jego mina świadczyła o tym, że był po prostu zrezygnowany. – Zaraz, dajecie wnukom punkty? Macie ranking? Jesteście z babcią niemożliwi!
– Oczywiście, że mamy ranking, na razie wygrywa w nim Nelka, bo dzwoni codziennie, a wy tylko od święta albo jak coś chcecie. – Leopoldo zmienił głos na surowy, ale nikogo nie mógł zwieść – za bardzo kochał wszystkie swoje wnuki, by na kogokolwiek się gniewać. Czasami jednak potrzebowali od niego lekcji mądrości, więc dobrze się składało, że przyjechał.
– Nela tylko na nas kabluje. – Quen sapnął pod nosem, czując się niesprawiedliwie. Marianela chciała dobrze, ale przez nią dziadek już wiedział o wszystkich złych rzeczach, które się ostatnio działy.
– Nie kabluje, tylko informuje, bo inaczej nie wiedziałbym o twojej ostatniej pasji do imprez. – Spojrzał na starszego wnuka karcąco. – Ani o twoim turnieju i o tym, że odmawiasz leczenia. Co ci odbiło, Jordan?
– Ał! – Młody Guzman potarł ramię, w które trzepnął go dziadek. Nawet nie zarejestrował, kiedy staruszek poderwał się z miejsca i do niego dopadł.
– A ty, Quen, dziewczyna z tobą zrywa, więc lecisz do pierwszego lepszego baru, żeby sobie znaleźć „odskocznię” czy jak wy to teraz mówicie wśród młodzieży. Nie takie wartości w was próbowałem zaszczepić. Eh, wy młodzi, co ja już z wami mam? – Mężczyzna opadł raz jeszcze na materac, cmokając z niezadowoleniem. – Było bara bara?
– Dziadku! – Enrique syknął, chowając twarz w dłoniach, bo poczuł się okropnie zawstydzony, że ten wspomina o takiej intymnej sprawie przy jego kuzynie.
– No co? Wróciłeś późno w nocy wyglądający tak, jakby ktoś cię przeżuł i wypluł, a chociaż wzrok już nie taki, to jednak całkiem ślepy nie jestem, widzę tę malinkę na szyi. Więc pytam, czy było odpowiedzialne bara bara? – Leopoldo naprawdę oczekiwał odpowiedzi, więc Quen nie mógł się wymigać. Kiwnął głową ledwo zauważalnie. Poczuł się jak jeszcze większy frajer, kiedy Jordan roześmiał się swoim złośliwym rechotem rodem złoczyńcy z bajki Disneya. – A ty co się tak cieszysz, Jordan, nie jesteś wiele lepszy, wymykając się po nocach do jakiejś pannicy. – Leopoldo wymierzył oskarżycielsko palcem w młodszego o kilka miesięcy wnuka, czym sprawił z kolei uciechę Quenowi.
– Wcale nie wymykam się do żadnej „pannicy”. Byłem w… kościele. – Zawahał się przez chwilę, jakby nie wiedział, co może powiedzieć. Właściwie nie skłamał, był w kościele i pomagał w przygotowaniach do turnieju, a dziadka nie zamierzał informować, że następnie dopuścił się wandalizmu i musiał uciekać przed policją w towarzystwie Lidii Montes, bo jeszcze coś by sobie ubzdurał.
– Tak, już cię widzę, jak modlisz się w pierwszej ławce. – Quen odpłacił mu pięknym za nadobne, naśladując jego rechot. Guzman spojrzał na niego z politowaniem. – Widzisz, dziadku? Ja mam w tym domu przesrane, bo mi się za wszystko obrywa, a Jordan co noc obraca jakąś laskę i mu to uchodzi na sucho.
– Ale z ciebie baran. – Szatyn nie mógł się powstrzymać. Jego kuzyn zachowywał się czasami jak najgorszy bufon. – Pochwal się, kto zerwał twój kwiatuszek. Tak długo na to czekałeś, pewnie jesteś z siebie cholernie dumny. No, proszę. – Jordi machnął ręką, zachęcając go ironicznie do zwierzeń. – Kim jest ta „szczęściara”, której zapewniłeś piętnaście sekund w niebie?
– Chłopcy. – Leopoldo upomniał ich, ale spojrzał też wyczekująco na osiemnastolatka, który potarł nerwowo kark.
– Jakaś laska z San Nicolas, poznałem na imprezie. Zadowoleni?! – Ibarra wstał z miejsca, rzucając wyzywające spojrzenia w stronę swoich rozmówców, jakby prowokował ich do walki. – I było dłużej niż piętnaście sekund – dodał już nieco ciszej.
– Widać, jak bardzo ci zależało na Carolinie, skoro poszedłeś w tango przy pierwszej lepszej okazji.
– Ona poszła w tango z Ignaciem Fernandezem, a ja miałem siedzieć i się przyglądać, jak przyprawia mi rogi?!
– Jesteś głupszy, niż myślałem. – Jordan załamał ręce. W zachowaniu Quena było coś tak żałosnego, że nie miał nawet siły się z nim użerać.
– Odezwał się pan dżentelmen. Ile lasek zaliczyłeś w ostatnim tygodniu? – Ponowne uczucie niesprawiedliwości zalało go falą, sprawiając, że aż poróżowiały mu policzki. Jordan gadał tak, jakby sam nie sypiał z dziewczynami na prawo i lewo.
– Nie mógłbym policzyć na palcach obu rąk, nawet gdybym chciał – odparł złośliwie Jordan, zastanawiając się, czy kuzyn w ogóle by mu uwierzył, gdyby powiedział, że jego wynik ostatnimi czasy wynosił okrągłe zero.
– Spałem z jedną laską i zaraz jest wielki problem, a jak Carolina się puszcza na prawo i lewo to jest okej?
– Enrique Drugie Imię Ibarra III! – Leopoldo zrobił groźną minę, zaciskając dłoń w pięść i grożąc wnukowi. – Żeby to był ostatni raz, kiedy się tak wypowiadasz o damie!
– Na drugie mam Fernando – szepnął cicho, zawstydzony reakcją dziadka. Trochę go poniosło.
– Wiem i nie przejdzie mi to przez gardło. – Polo wzdrygnął się, ale dał za wygraną, widząc żałosną minę wnuka, który po prostu po raz pierwszy w życiu miał złamane serce. Podszedł do niego i poklepał go mocno po plecach, chcąc dodać otuchy. – Wszyscy jesteście moimi małymi wnuczkami, więc to naturalne, że się o was martwię i chcę, żebyście podejmowali odpowiedzialne decyzje. Nie ma znaczenia, czy drugie imię nosicie po tym troglodycie Barosso czy może macie dostojne, szlachetne imię godne następcy rodu.
– Że też mama nie mogła mi dać Leopoldo na drugie. – Enrique jęknął, kiedy dziadek z uciechą klepnął go tylko mocniej po plecach.
– Niestety to imię zarezerwowane jest dla największych przystojniaków w rodzinie. – Polo strzepnął niewidzialny pyłek z ramienia, chichocąc pod nosem. – My, Guzmanowie, mamy po prostu to coś, co sprawia, że kobiety oprzeć się nie mogą. Zostaliście pobłogosławieni – to dar, ale i przekleństwo jednocześnie.
– Przecież on nawet nie jest z Guzmanów. – Za te słowa Jordan oberwał w tył głowy, co z kolei sprawiło uciechę Quenowi. – Mówię, jak jest.
– A ja nie kumam waszego fenomenu – odgryzł się kuzyn, krzywiąc się na myśl, że rzeczywiście nie łączyła ich ani jedna wspólna kropelka krwi. – To znaczy dziadka Pola kupuję całkowicie – dodał szybko, kiedy staruszek się oburzył. – W młodości na tej głowie szumiał wiatr we włosach, ale ty i Fabian? Co wszystkie kobiety w was widzą? Ja tego nie widzę.
– To po prostu się ma, Quen. – Leopoldo udał wielkiego ważniaka, ale kiedy wnuk się nadąsał, poczochrał mu włosy na czubku głowy. – Rzeczywiście jak tak teraz sobie pomyślę, to Fabian miał naprawdę spore powodzenie. To dziwne, bo zawsze był dosyć mrukliwym typem, niedostępnym. To Adrian Delgado budził raczej podziw płci pięknej, to był przystojny chłopak, a przy tym taki zawadiaka, wszędzie go było pełno. Lubił się popisywać, ciągnąć dziewczęta za warkocze i takie tam.
– Dziewczyny lubią bad boyów – wyjaśnił Enrique, a Leopoldo musiał poprosić o powtórzenie, bo nie zrozumiał, co ma na myśli. – Niegrzecznych chłopców.
– No, grzeczny to on raczej nie był, ale rodzice mogli być dumni. Wyszedł na ludzi ten Adrian, naprawdę świetny facet.
– Trochę nie rozumiem – odezwał się nagle Jordi, zakładając ręce na piersi i przekrzywiając głowę, kiedy patrzył na dziadka. – Adrian też nie chciał być rolnikiem, wyjechał do Stanów, poszedł na prawo, wstąpił do wojska i został prokuratorem wojskowym. Kiedy tata nie chciał przejąć rodzinnego biznesu i oznajmił, że chce być prawnikiem, pokłóciliście się.
– Nie zrozum mnie źle, Jordi, jestem dumny z twojego taty, naprawdę. – Polo postanowił postawić sprawę jasno. Ten zwykle uśmiechnięty staruszek teraz jednak trochę się zasępił. – Żaden rodzic nie chce, żeby jego dzieci musiały tak ciężko pracować jak on. Praca na roli to nie są przelewki. Oczywiście, że chciałem, żeby moim dzieciom się udało, żeby się kształciły i studiowały. Dlatego jestem też dumny z was, bo macie dużo więcej perspektyw, niż wasi rodzice i dziadkowie kiedykolwiek mogli marzyć. Ale staram się, żebyście wiedzieli też, że nic w życiu nie ma za darmo. Myślicie, że dlaczego, zawsze was zabieram na plantację, jak przyjeżdżacie na wakacje? Żebyście widzieli, że bez pracy nie ma kołaczy, że trzeba doceniać to, co się ma, a także tych, którzy codziennie w pocie czoła pracują, byście wy mieli co położyć na stole. I choć czasem marudziliście, to zawsze stawaliście na wysokości zadania, więc jestem dumny, bo mogę śmiało powiedzieć, że w mojej rodzinie nie ma leserów.
– Ale ojciec… – Jordan nadal nie rozumiał, a Leopoldo westchnął tylko i pogładził się po łysiejącej głowie.
– Fabian zawsze wstydził się swojego pochodzenia, od najmłodszych lat dążył do tego, żeby tylko się stąd wyrwać. Nie interesowała go rodzinna ziemia, nie przykładał do tego wagi. Dlatego mieliśmy swoje nieporozumienia. Natomiast Adrian nigdy nie wypierał się tego, skąd pochodzi, chętnie tu wracał i pomagał ojcu, to zasadnicza różnica.
– Ale przecież nie mieliście, czego się wstydzić. – Quen również nie bardzo rozumiał postawy wuja. – Połowa ziem w Pueblo de Luz należała do Guzmanów, dorobiłeś się, dziadku, wszyscy to wiedzą.
– Ale nie zawsze tak było. – Polo zaśmiał się cichutko na wspomnienie dawnych czasów. – Wy jesteście jeszcze młodzi, niewiele w życiu widzieliście i nie wiecie, jak to wyglądało. Moja rodzina to ubodzy rolnicy. Kiedy poznałem waszą babcię i chciałem się z nią ożenić, jej własna rodzina absolutnie się sprzeciwiła temu mezaliansowi.
– Barosso mogą nam naskoczyć. – Enrique zacisnął dłonie w pięści na wspomnienie znienawidzonego rodu, a szczególnie Fernanda. – Niby w czym sądzili, że są lepsi?
– We wszystkim. – Polo zachrypiał, ale nie miał żalu, bo kiedyś życie po prostu tak wyglądało. – Serafina nie posłuchała, wyszła za mnie, a jej rodzice ją wydziedziczyli.
– Pewne kopara im opadła, jak się dorobiłeś i zgarnąłeś większość ziem w okolicy. – Quen uśmiechnął się złośliwie i poszukał poklasku u kuzyna, który jednak słuchał dziadka skupiony.
– Przyznaję, to był lekki pstryczek w nos dla rodziny babci. No a moja siostra, Graciela, wyszła wcześniej za Eliasa de la Vegę, to też był mezalians, o którym okolica długo huczała i ciężko im było zaakceptować taki skandal. No ale wkrótce Gracia dała się poznać jako największa pani na El Tesoro, była hojna i życzliwa, zapraszała do siebie chorych i potrzebujących i myślę, że była dokładnie tym, czego Pueblo de Luz i Valle de Sombras potrzebowało, bo stanowiła łącznik między burżujami a zwykłą klasą robotniczą. Nie przeczę, że gdyby nie moja siostra, pewnie nigdy bym się nie dorobił. Ale widzicie, chłopcy, to jest tylko kolejny dowód na to, że nie można zapominać, skąd się pochodzi. Niektórym woda sodowa uderza do głowy, kiedy tylko trochę się wzbogacą. Mogę mieć tylko nadzieję, że moje wnuki zawsze będą o tym pamiętać.
– Ja nawet nie wiem, skąd pochodzę. – Enrique nie mógł powstrzymać gorzkiej nuty w swoim głosie. – Nie wiem nawet, kim są moi rodzice. Może to para narkomanów i złodziei, może mordercy…
– Wiesz co, Quen, przymknij się czasem. Nie wszystko kręci się wokół ciebie – warknął Jordan, nie mogąc już dłużej znieść tej jego paplaniny. Wiedział, że to nie wina kuzyna, on żył w nieświadomości, ale i tak go to zirytowało. – A może jest zupełnie odwrotnie? Może twoi biologiczni rodzice to jakieś wielkie szychy? Może twój stary jest prezydentem albo… burmistrzem – dodał na koniec, patrząc na niego i mając nadzieję, że ten głupek w końcu sam pójdzie po rozum do głowy.
– Tym bardziej nie rozumiem, jak mając takie perspektywy można oddać dziecko do adopcji. Albo jeszcze gorzej – oddać Fernandowi Barosso.
– Może nie mieli wyboru.
– A może po prostu mieli mnie gdzieś.
– Chłopcy, chłopcy, przestańcie proszę. – Leopoldo rozmasował sobie skronie, bo od ich kłótni zaczynała go boleć głowa. – Enrique, jesteś synem swojej matki i swojego ojca, jesteś z Guzmanów i Ibarrów i koniec tematu. Jesteś moim wnukiem, czy tego chcesz czy nie, więc lepiej się z tym pogódź, bo będę się zjawiał na twoim progu i cię odwiedzał bez zapowiedzi, będę rozpieszczał twoje dzieciaki i będę gadał ci do słuchu, jak zrobisz jakąś głupotę i sprawisz przykrość żonie. Więc lepiej się przygotuj.
– Jezu, dziadku, tak tylko mówiłem… – Enrique poczuł, że na to nie zasługuje. Dziadkowie zawsze okazywali mu życzliwość, nawet kiedy dowiedzieli się, że jest adoptowany, nie zmienili swojego stosunku do niego, kochali go jak własnego wnuka, którym dla nich nigdy nie przestał być. Było w tym coś wzruszającego, więc odwrócił głowę, żeby dziadek i kuzyn nie widzieli jego wilgotnych oczu. W pokoju Jordana panował jednak lekki półmrok, więc na szczęście i tak nikt tego nie widział. – Jak już będę miał swoją rodzinę, możesz wpadać niezapowiedziany, nie ma problemu. Jak weźmiesz dzieci na wakacje i dasz mi wolną chatę, też się nie obrażę. Ciebie też czasem zaproszę – dodał w kierunku Jordana, który krzątał się po pokoju, by trochę go ogarnąć przed spaniem.
– Dziękuję za ten zaszczyt. – Guzman położył sobie dłoń na piersi, udając, że jest wzruszony.
– Ale przyjedziesz z prezentami dla dzieciaków. Będziesz zarabiał pewnie miliony w Nowym Jorku, więc liczę, że nie zawiedziesz. – Quen zrobił poważną minę, jakby to była sprawa poważnej wagi.
– Będę fajnym wujkiem, nie martw się.
– A ty, Jordan, wyobrażasz sobie czasem swój dom – z żoną i dziećmi? – Leopoldo rozmarzył się na myśl o powiększeniu rodziny. – Jesteście już prawie dorośli…
– Yhmm, yhmm. – Quen zakaszlał, by dać dziadkowi znać, że technicznie rzecz ujmując, on już był dorosły.
– Jesteście dorośli, niedługo sami założycie rodziny – poprawił się don Leopoldo, kręcąc głową na widok miny Enrique.
– Mam siedemnaście lat, w ogóle o tym nie myślę.
– Mi też się nie spieszy do dzieci, żeby nie było. – Ibarra uniósł szybko ręce, jakby chciał pokazać, że to były tylko teoretyczne rozważania. – Nawet nie mam dziewczyny, a co dopiero żony. A Jordan jest bezpłodny.
– Co? – Leopoldo zakrztusił się, choć nic nie miał w ustach. Na widok chichoczącego wnuka, zrobił groźną minę i zdzielił go w tył głowy otwartą dłonią. – Z takich rzeczy się nie żartuje, Quen.
– Tak tylko się nabijam, Jordi oberwał w klejnoty na treningu i śmialiśmy się, że już nici z dzieci.
– Och. Auć. – Leopoldo skrzywił się na samą myśl bólu, który znany był tylko płci męskiej. – Ale o Jordana się nie martwię. Jest stuprocentowym Guzmanem, więc zmajstruje co najmniej trojkę. Jest jak jego ojciec, więc nie będzie miał z tym problemu.
– Byle tylko jednej dziewczynie – dodał Quen, czym zasłużył sobie tym razem na chichot dziadka, którego żart ten najwyraźniej rozbawił.
– Dziadek może spać w moim łóżku, ja przekimam się na podłodzie. – Jordan pozostawił ich głupie dowcipy bez komentarza. – Idę pod prysznic.
– A jemu co? – Polo zmarszczył czoło na widok poważnej miny wnuka, który zniknął w łazience.
– To jest Jordan, ma swoje humory, nie przejmuj się nim.

***

Marlena Mengoni myślała, że będzie to zwykła, spokojna niedziela. Miała zamiar ominąć poranną mszę i zamiast tego pojawić się na tej o godzinie dziesiątej, która otwierała charytatywny turniej sportowy. Chciała się pokazać w kościele, wypisać hojny czek na rzecz kościoła i pozwolić, żeby ten fakt został dostrzeżony przez lokalnych reporterów, którzy, jak dobrze wiedziała, mieli być też obecni, by rejestrować wydarzenie. Następnie wizyta na El Tesoro, kilka rozmów z wyborcami, pokazanie się w towarzystwie, a potem oznajmienie, że wraca do domu, bo „niedziela jest dniem dla rodziny”. Nic z tych planów jednak nie wypaliło, kiedy z samego rana dostała esemesa z linkiem do artykułu w gazecie, który opatrzony był zdjęciem zniszczonego billboardu. Jej billboardu.
– Yessenio, aspiryna. – Wyciągnęła dłoń, głowę odchylając do tyłu i przytrzymując się za nasadę nosa. Migrena dopadła ją znienacka, ale nie to było najgorsze. Upokorzenie, którego doświadczyła, ciążyło jej niemiłosiernie. – Co za wstyd, co za okropny wstyd.
Gosposia podała jej tabletkę i szklankę wody, a ona przyjęła ją, popijając duszkiem. Artykuł pochodził z Luz del Norte, z niedzielnego wydania szmatławca Silvii Guzman i Marlena nie miała złudzeń, że to właśnie znienawidzona dziennikarka stała za tym haniebnym tekstem. Co prawda jako autor figurował ktoś inny, ale nie miało to żadnego znaczenia.
– Jak to nie przyjedziecie w niedzielę, za co wam płacę?! – warknęła w słuchawkę, kiedy próbowała połączyć się ze swoim opiekunem w agencji reklamowej. Na infolinii dowiedziała się jednak, że musi poczekać do poniedziałku, a to oznaczało cały dzień bycia wystawioną na pośmiewisko i to w takim miejscu, tuż przed kościołem!
– Pani Marleno, może nikt nie zauważy – podsunęła Yessenia, ale szefowa zmroziła ją tylko lodowatym spojrzeniem. Nie dało się przeoczyć billboardu, znajdował się dosłownie naprzeciwko wejścia do kościoła. Twarz Marleny w masce złoczyńcy i z dopiskiem, że wcale nie jest bohaterką, za którą się podaje, a wręcz przeciwnie, jest antagonistką, wyraźnie zdobiła okolicę, budząc powszechne zainteresowanie.
– Kim w ogóle jest ta „Poison Ivy”, kto to ma być? – Marlena nie mogła powstrzymać frustracji. Poprosiła o mokrą ściereczkę i przyłożyła ją sobie do czoła, dając głowie chwilowe ukojenie.
– To przeciwniczka z komiksów o Batmanie, genialna biolożka, która używa roślin jako broni, umie manipulować feromonami – odpowiedziała jej Alessandra z przesadnym entuzjazmem jak na to, że jej ciotka właśnie padła ofiarą jakiegoś wandala.
– Znasz takie komiksy?
– Pewnie, to klasyka. – Alex nie rozumiała w czym rzecz. – To porównanie jest totalnie w punkt, bo ty jesteś, no wiesz, genialna, no i zajmujesz się biotechnologią.
– Dziękuję ci, Alessandro, to było bardzo pomocne. – Marlena rzuciła z ironią, przymykając oczy i marząc o tym, by okazał się być to tylko jakiś zły sen. Nagle coś jej przyszło do głowy. – Chwileczkę, skoro tak dobrze znasz te dziwaczne historie o złoczyńcach, to może wiesz, kto za tym stoi, kim jest ten wandal?
– Ja? Nie, nie mam zielonego pojęcia. – Alex pokręciła gwałtownie głową, przyjmując od Yessenii talerz z jajecznicą i pieczywem. Pochyliła głowę nad jedzeniem, nie chcąc konfrontacji z ciotką. Niestety głośne westchnięcie sprawiło, że nie dane jej było cieszyć się posiłkiem. – O co ci chodzi, Dani? – warknęła w stronę kuzyna, który pojawił się na śniadaniu już w pełni ubrany i gotowy na mszę świętą, a teraz przysłuchiwał się z boku tej wymianie zdań.
– No bo przecież to oczywiste, kto za tym stoi – odezwał się z oburzeniem. Nie miał zamiaru nic mówić, ale reakcja Alex nie pozostawiała mu wybory. – Nie możesz go kryć, tylko dlatego, że ci się podoba.
– Danielu, o czym ty mówisz? – Marlena odrzuciła ściereczkę i rozmasowała skronie, przypatrując się synowi i bratanicy, oczekując jakichś wyjaśnień. – Kogo masz na myśli?
– Ani mi się waż – syknęła Alex, ledwo słyszalnie, ale Daniel nie miał wyjścia.
– To Jordan Guzman, jestem tego pewien.
– Dani!
– No co? Robisz do niego maślane oczy, ale to nie zmienia faktu, że to wandal i furiat. – Nastolatek zezłościł się, bo choć nie lubił kablować, czasami po prostu nie było wyjścia, kiedy reputacja matki leżała na szali.
– Alessandro, czy to prawda? – Marlena bardziej niż faktem, że za ośmieszającym plakatem stał syn jej wroga, zdawała się być zdumiona informacją, że jej bratanica mogła czuć do niego miętę. – Podoba ci się ten łobuz? Coś cię z nim łączy?
– Co? Nie, to nieprawda! Daniel kłamie! – Zrobiła się czerwona, próbując przekonać ciotkę, że się myli. Była wściekła na kuzyna, który jednak nic sobie nie robił z jej złości. – Przestań opowiadać bzdury, Daniel!
– Przecież widzę, jak na niego patrzysz, nie trzeba być wielkim znawcą, żeby zauważyć.
– Ale… – Siedemnastolatka próbowała się tłumaczyć, ale wiedziała, że nic co powie, nie sprawi, że jej sytuacja się poprawi. Uznała zatem, że najlepszą obroną jest atak. Wymierzyła oskarżycielsko palcem w stronę kuzyna. – Daniel po kryjomu nadal trenuje karate!
– Danielu!
Marlena cieszyła się, że siedziała, bo pewnie by upadła po tych niedzielnych rewelacjach. Miała wrażenie, że jej dobra passa w sondażach może zaraz diametralnie się zmienić. Jej syn zbladł teraz i wyglądał na naprawdę przerażonego. Nie miał więc innego wyboru, jak tylko ciągnąć tę farsę.
– Alex prowadzi kampanię wyborczą Guzmana do samorządu szkolnego. Zgodziła się być jego zastępczynią.
– Co takiego?! – Oburzenie Marleny teraz sięgnęło już zenitu. – Alessandro!
– Dani co noc wymyka się z domu i znika na kilka godzin. – Alex nie mogła pozwolić, by kuzyn miał tutaj ostatnie słowo. – I myśli, że o tym nie wiem.
– A Alex… Alex nie bierze leków od lekarza. – Walczył ze sobą, czy powinien to powiedzieć, ale z dwojga złego, lepiej żeby matka nie wiedziała na czym się skupić, bo czuł, że znów się od niej nie uwolni, jeśli za bardzo skupi się na nim.
– Ty świnio – wyrwało jej się z gardła, choć wcale nie zamierzała tego zrobić. – A Daniel nadal bierze tabletki, choć miał już przestać!
– Danielu, co to ma znaczyć?!
– Nie, to nieprawda. – Pokręcił głową, zwracając się tym razem bezpośrednio do matki. – Nie biorę leków.
– Nie kłam, widziałam.
– Alex, dlaczego to robisz? – Daniel wyglądał tak, jakby dostał policzek w twarz.
„Dobrze mu tak” – pomyślała Alessandra, zaciskając pięści i czując się okropnie niesprawiedliwie.
– Wy dwoje, idźcie się szykować do kościoła, zaraz wychodzimy – poprosił ich Adriano, wchodząc do kuchni i zapinając mankiety koszuli jak gdyby nigdy nic.
– Nie słyszałeś, co tu się właśnie wydarzyło? – Marlena oburzyła się stoickim spokojem swojego męża.
– Słyszałem, drzecie się na cały dom. Yessi, dostanę espresso? – Adria usiadł przy stole i chwycił tablet z wiadomościami.
– Nie rusza cię to ani trochę? Moja reputacja ucierpiała!
Daniel i Alessandra wykorzystali okazję, że kobieta skupiła uwagę na Adrianie, bo czmychnęli czym prędzej, nadal piorunując się spojrzeniami. Marlena tymczasem wierciła dziurę wzrokiem w czaszce pana Mengoniego.
– Przesadzasz, to nic takiego. To nawet dobra reklama. – Swoją pozytywną postawą tylko bardziej ją rozsierdził. – Och, daj spokój, zawsze mogli cię nazwać Jokerem, Pingwinem albo Strachem na Wróble. Porównanie do Pameli Isley to niemal komplement.
– No tak, zapomniałam, że ty też należałeś do klubu przyjaciół Ulisesa Serratosa, więc podzielasz jego obsesję na punkcie tej durnej fantastyki. – Marlena odsunęła krzesło ze złością i wstała od stołu, wrzucając naczynia do zlewozmywaka. Yessenia bez słowa poszła schować je do zmywarki. – Nie masz zamiaru się tym zająć? Nie rusza cię to ani trochę?
– Nie. A wiesz dlaczego? – Adria podniósł wzrok znad tabletu, na którym wyświetlał się zdjęcie przerobionego billboardu koło kościoła. – Bo to znaczy, że się ciebie boją i traktują cię jak zagrożenie. To nie jest zły znak, to szansa na podbicie w sondażach, ale nie możesz panikować i zachowywać się w ten sposób.
– Czyli w jaki?
– Jak szalona naukowczyni z wielkim ego. – Adria odłożył urządzenie na bok i przyjął od gosposi filiżankę kawy. – Zjemy razem śniadanie czy będziemy się awanturować o kilka kresek spreju czy tam farby?
– Straciłam apetyt. Zjedz sam.
Odwróciła się i wyszła, by położyć się na chwilę i uspokoić przed mszą świętą. Adriano tylko westchnął i zaczął czytać artykuł. Nigdy nie sądził, że ludzie w Pueblo de Luz mogli być tak kreatywni. Może coś w tym było – może to miasteczko to rzeczywiście ich małe Gotham, gdzie główny bohater ścierał się z wieloma złoczyńcami, skrywając swoją twarz pod maską. Cóż, Adria chętnie dowiedziałby się, kto to taki. Był przygotowany, że prędzej czy później jego żona otrzyma swoją strzałę z cytatem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 66, 67, 68
Strona 68 z 68

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin