Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Saga rodu McIntyre - Tom III - "Dziedzictwo rodu"
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze zakończone telenowele i seriale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:36:05 06-12-07    Temat postu:

Cytat:
Ale zaraz - nic nie piszesz o tym, ze Ben przez przypadek zabil Hirama .

Jakbym miała każdy rozległy wątek komentować to bym chyba padła, przepraszam za oszczędność.
Ale tego nie mogę przepuścić. Lonely?! Ło matko boska, teraz to musisz dać new, bo nie wytrzymam, to nie to samo co Hiram, to Lonely
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:15:12 06-12-07    Temat postu:

monioula napisał:
Jakbym miała każdy rozległy wątek komentować to bym chyba padła, przepraszam za oszczędność.
Ale tego nie mogę przepuścić. Lonely?! Ło matko boska, teraz to musisz dać new, bo nie wytrzymam, to nie to samo co Hiram, to Lonely


Na poczatek musze Cie przeprosic, moja wierna Czytelniczko wszystkich tekstow, jakie tu wrzucam . Rozumiem, ze komentowanie kazdego watku byloby niemozliwe, moje pytanie zabrzmialo troche...eeee...niegrzecznie zreszta ;/. Bylam tylko ciekawa wrazenia po powrocie Benjamina, ktory dawniej byl chodzacym dobrem, a teraz morduje i dokucza, stad pytanie o ten watek. Jeszcze raz wielkie dziekuje , ze czytasz i komentujesz moje "dziela" .

--------------------------------------------------------------------------------

---22---
Róża krwi zakwitła na ranie.Jej płatki rozmywały się po koszuli Luthera,jakby chciały go okryć.Strzelec widział spojrzenie dawnego przyjaciela.Było bez wyrazu.
-Mogłem cię zabić.Następnym razem-zaręczam-zrobię to!
Lonely nadal milczał,kiedy Carve odchodził.Ściskał dłonią krawiące ramię i płakał bezgłośnie.
Żaden z nich nie zauważył Noela,ukrytego za załomem ściany.Chłopiec wahał się przez chwilę,czy ujawnić swoją obecność,ale w końcu zdecydował się na to.Podszedł do Luthera.Ten spojrzał mu głęboko w oczy i poprosił:
-Widziałeś coś,czego nie powinieneś.Przysięgnij mi,że nikomu o tym nie powiesz!
Szacunek do kowboja,będący czymś na kształt miłości do członka rodziny,nakazał Noelowi spełnić prośbę.
-Nikomu nic nie powiem.
Lonely odetchnął z ulgą.Nie spostrzegł ani dziwnych ogni w źrenicach chłopca,ani tego,że tenże może złożył,ale obietnicę,a nie przysięgę.Od urodzenia potomek Malcolma McIntyre miał obok siebie Samotnika.Benjamin Carve,mimo nazywania go wujkiem,był kimś obcym.Wrócił po dziesięciu latach i wdarł się gwałtownie w życie Noela.Na dodatek ośmielił się zagrozić komuś z jego bliskich!Przybysz nie był przyjacielem-był wrogiem.Zdradził nie tylko ich,ale i Malcolma,który kiedyś się nim opiekował.A krzywdy w jakikolwiek sposób wyrządzonej dziadkowi Noel nie mógł puścić płazem...

---23---
Duncan McIntyre wiele by dał,żeby poznać losy Bena w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat.Jednakże każda z prób zachęcenia go do opowieści kończyła się w podobny sposób-albo zbywającym milczeniem,albo mruknięciem,że to nie byłaby ciekawa opowieść.Potomek Savage'a nigdy nie naciskał dawnego przyjaciela,wiedział,że i tak nic by z tego nie wynikło.Właśnie zastanawiał się nad tą przemianą Benjamina,kiedy wzrokiem zahaczył o Luthera Lonely.Kowboj wszedł do pokoju.Rzucała się w oczy opaska,jaką zawiązał na postrzelonym ramieniu.Duncan nic nie słyszał o żadnej strzelaninie,zdziwił się więc niepomiernie:
-Co ci się stało ?Wszystko w porządku ?
-Tak,nie przejmuj się-odparł Lonely.-To wynik kłótni ze zbyt krewkim bywalcem saloonu.Zresztą już dawno przestała krwawić.
-Kłótni w saloonie ?-McIntyre zmrużył oczy.-Od kiedy uczestniczysz w takich sprawach ?
-Zawsze jest ten pierwszy raz-roześmiał się kowboj.-To naprawdę nic takiego-odparł i usiadł w fotelu naprzeciw gospodarza domu.Miał nadzieję,że uda mu się zmienić temat i uniknąć więcej pytań.Skrzywił się niezauważalnie,kiedy sięgał po szklankę,ale na jego szczęście ten gest nie został zauważony.
-Zauważyłem,że Noel nie lubi Bena-rozpoczął rozmowę Lonely.-Patrzy na niego tak,jakby z chęcią wyrzucił go z domu.
-Wcale sie nie dziwię.Sprowadziłem Benjamina,chcąc dowiedzieć się,gdzie rzucał go los i po cichu liczyłem na odnowienie dawnej przyjaźni.Przeliczyłem się jednakże.Carve stał się nieprzystępnym typem,nie szanującym ani nas,ani-co smutniejsze-własnej przeszłości.
-Zgadzam się z tobą.Chyba tylko imię Herarda wywołuje w nim jakiekolwiek uczucia.
-Może i uczucia,ale na pewno nie te dobre.Zachowuje się tak,jakby miał ochotę dać w twarz każdemu,kto je wymienia.Z drugiej strony przedstawia nam syna Luciusa...Przecież obecność Nathaniela będzie mu stale przypominać utraconego opiekuna.
Benjamin usłyszał,że o nim mowa.Był ciekaw,czy McIntyre dowie się,co uczynił.Dlatego przyczaił się na korytarzu i począł słuchać.
Noel tylko czekał na taką okazję.Zaobserwował,że pokój "wujka" jest chwilowo pusty.Podkradł się do niego i delikatnie nacisnął klamkę.Usiłował poznać choć skrawek tajemnic,jakie skrywał Carve.Zacisnął zęby,modląc się,żeby drzwi otworzyły się bezgłośnie.Na próżno jednak-było zamknięte.Przemyślał chwilę rzecz i wpadł na inny pomysł.Jeśli nie wejdzie w ten sposób,sprawi,że Carve sam go wpuści.

---24---
Sama dobrze nie wiedziała,ile już przemierzyli miejsc.Tym razem znaleźli schronienie w jakimś domu pośród drzew.Wiedzieli,że gdzieś tam jest jakaś osada,ale nie mogli na razie tam się udać.Dziękowała losowi,że pozwolił im natknąć się na tą chatkę i w miarę wyrozumiałego gospodarza,który udzielił im schronienia.Mieli jednego konia,ale i on chyba miał już dość tej wiecznej tułaczki.Stał teraz uwiązany przed domem.Nie skarżyła się na trudy podróży i nie uroniła z ich powodu żadnej łzy.Krople spadające z jej oczu wywołane były nie zmęczeniem,a wieczną udręką i strachem.Głęboko skrywała w sobie swoje obawy,ale one coraz bardziej wypełzały na wierzch.Tak bardzo się bała.
Ciszę panującą wokoło przerwał dziwny kaszel,trochę urywany i bardzo suchy.Drgnęła przerażona-choroba znowu atakowała.Nim jednak zdążyła popatrzeć na łóżko i leżącego w nim mężczyznę,wszystko ucichło.Zobaczyła,że się obudził i również na nią spogląda.
-Pić...-poprosił.
Sięgnęła po stojącą na stoliku szklankę wody i pomogła mu się napić.Przełknął kilka łyków i znów opadł na poduszki.Na jego twarzy widać było ogromne zmęczenie,wywołane podróżą i chorobą.Czuwająca przy chorym dziewczyna widziała,że brązowe oczy,dawniej tak błyszczące życiem,teraz są przygaszone.Długie włosy,które zawsze się jej podobały,leżą teraz rozrzucone w nieładzie na poduszce.Na czole dostrzegała krople potu.
Tym razem w jej dłoni znalazła się szmatka.Delikatnie wytarła nią twarz mężczyzny.Lekki wiatr wpadł na chwilę do pomieszczenia,ale szybko się wyniósł.Zapewne przestraszył się cierpienia.
-Spróbuj zasnąć-szepnęła dziewczyna,chociaż nie wierzyła,by to cokolwiek pomogło.Coś,co dopadło jej przyjaciela,było drapieżne i za wszelką cenę chciało go zabrać ze sobą.Walczyła z całych sił,wiedziała,że ma tylko jego.Nie mogła go stracić.Kiedy tak leżał,wydawał się przeraźliwie bezbronny i skazany na kaprys losu.Daleki i nierealny wydawał się czas,gdy się poznali.Wtedy aż biła od niego radość życia,czuła się przy nim tak bezpiecznie.Potrafił rozbić każdy jej smutek celnym żartem,czy też samą swoją obecnością.Łączyła ich co prawda tylko przyjaźń,ale to była jedna z tych najpiękniejszych-z tych prawdziwych.Mogła polegać na nim zawsze,a on na niej.Zobaczyła,że teraz zasnął.Ostrożnie,aby go nie zbudzić,pogładziła ciemne włosy.W jej ruchach była troska,ale i dobrze skrywana czułość.Nie chciała,by poczuł jej dłoń.Na szczęście spał nadal.
Na tą chwilę wszedł gospodarz.
-Jak on się czuje?-zapytał szeptem,by nie zbudzić chorego.
Ciężko westchnęła w odpowiedzi.-Nadal tak samo,ale dzięki wszystkim dobrym mocom przynajmniej nie gorzej-odrzekła.
-Przydałby się wam lekarz.
-Jak na razie żaden z tych dwóch,których pytaliśmy,nie znalazł rady.A do miasteczka nie możemy jechać.Obaj mówili,że trzeba po prostu czekać.
-Zapewne wiedzieli,co robią.Nie martw się,wszystko będzie dobrze.
-Modlę się o to.Dziękuję za gościnność-spojrzała z wdzięcznością na stojącego przed nią człowieka.
-Naprawdę nie ma za co.Opiekuj się nim,ja muszę nakarmić konia-powiedział to i wyszedł dać jeść zwierzęciu.
To nie był jedyny powód jego odejścia.Nie mógł patrzeć na tą sympatyczną dziewczynę i kłamać jej prosto w oczy.Było dla niego jasne,że jej przyjaciel nie przeżyje już zbyt wiele.Jednakże opieka i oddanie,jakim darzyła chorego,wzruszyły gospodarza.Nie miał serca jej zranić.
Chory znów się przebudził.Tym razem był bardziej świadom tego,gdzie jest i co się wokoło dzieje.
-Amanda-szepnął.
-Jestem przy tobie-pochyliła się tak,by wyraźnie słyszeć słaby głos.
-Musisz ją...znaleźć.Weź papier...Ruszaj zaraz...-na resztę zdania zabrakło mu tchu.
-Znajdziemy ją razem.Teraz odpoczywaj.Za parę dni oboje stąd wyjedziemy.Jak tylko poczujesz się lepiej.
-Wiesz,że tak...nie będzie-zauważyła,z jakim wysiłkiem wypowiadał każde słowo.-Nie zwlekaj.Jedź.Proszę...
Zrobiłaby dla niego wszystko-oprócz tej jednej,jedynej prośby.Dlatego powiedziała:
-Nigdzie nie odjadę,dopóki nie wyzdrowiejesz choć na tyle,żeby udać się ze mną w dalszą drogę.Nic nie mów-poprosiła,widząc,że próbuje zaprzeczyć.
Zrezygnował z przekonywania dziewczyny.Zamknął oczy.Amanda była przy nim zawsze,kiedy tylko jej potrzebował.Z początku traktował ją jako zwykłą znajomość,ale z czasem połączyła ich głęboka przyjaźń.Wpierw zdarzały się między nimi drobne nieporozumienia,Amanda pragnęła,by okazywał większe zainteresowanie jej losem,ponieważ mimo tego,co mówił,czuła się przez niego odsunięta.Pewnego dnia powiedziała mu o tym,nie mogąc znieść własnego bólu.Wtedy wyjaśnili sobie wszystko,powiedział jej,że jest jego bliską przyjaciółką.To Amandzie wystarczyło,czuła się wtedy bardzo szczęśliwa.Świadomość tego dodawała jej siły do życia.
Siły-właśnie tego mu teraz brakowało.Chciał,żeby misja zakończyła się sukcesem,pragnął towarzyszyć dziewczynie w wypełnianiu zadania,jakie sobie narzucili.Los odebrał mu tę możliwość.Godził się z tym,bo musiał,ale nie mógł dopuścić,żeby Amanda zrezygnowała ze wszystkiego tylko dla niego.Przebywali już dwa dni w tej chacie,niepotrzebnie traciła tylko czas.W ogóle nie powinna o nim myśleć.Ostatnio tylko cierpi z jego powodu.Za nic tego nie chciał.Przypomniała mu się jeszcze jedna z ich rozmów,pewnego wieczora.To wtedy usłyszał pewne piękne,a zaraz straszne słowa.Wiedział,że musi odmówić i dlatego to było takie straszne.W jego sercu była w tamtych dniach inna dziewczyna,dla Amandy miał tylko przyjaźń właśnie.Widział jej łzy,czuł,że z każdym słowem,jakie wypowiadał,rani ją jeszcze bardziej.Dziś wszystko było już przeszłością,dziś umierał na łóżku w domu na odludziu.Wiedział,że w tej walce nie jest sam,ale w przeciwieństwie do Amandy nie miał złudzeń.Nie przyznał się,jak bardzo był zmęczony chorobą.
Wrócił gospodarz.Zasiadł przy stole,uprzednio postawiwszy na nim dwa talerze-ze strawą.
Poprosił,żeby jadła i zaczął:
-Chciałem przygotować trzecią porcję,ale widzę,że znowu śpi.To dobrze,szybciej wróci do zdrowia-kiedy to mówił,poczuł gorycz kłamstwa w ustach.-Mogę o coś spytać?-kontynuował.
-Oczywiście,proszę-usłyszał w odpowiedzi.
-Mówiłaś,że przybywacie z daleka.Dokąd zdążacie?Jedziecie do rodziny?
-Niezupełnie.To długa historia.Aldric pomaga mi znaleźć mamę.Mam tylko pewien świstek,który może naprowadzić nas na jakiś trop.
-Długo już jej szukasz?-pytał i jadł.
-Jakieś trzy miesiące.
-I ciągle podróżujecie?
-Tak,prawie bez przerwy.
-Dawno zachorował?
-Jakiś tydzień temu.Wyznam panu,że coraz bardziej się boję.
-A ci dwaj lekarze...Co dokładnie mówili ?
-Chyba sami nie wiedzieli,co to za choroba.Jeśli uda nam się dotrzeć do większego miasta,zabiorę Aldrica do porządnego doktora.
Przez umysł gospodarza przemknęła myśl,że tamci dwaj na pewno rozpoznali,co dolega choremu.Po prostu nie chcieli powiedzieć prawdy.A jeśli tak właśnie było...
-Wybacz,że pytam,ale...miejscy lekarze są drodzy.Będziecie mieli z czego zapłacić?
Zawahała się trochę,ale czuła,że może zaufać temu człowiekowi.Dlatego rzekła:
-Mam odłożone trochę pieniędzy na dalsze poszukiwania.Jeżeli będzie trzeba,zapłacę z oszczędności.
Długo patrzył na dziewczynę.W końcu wyrzekł:
-Czy ty...go kochasz?
Nie odpowiedziała.Dopiero po chwili usłyszał:
-Naleję sobie trochę wody-i wstała.
A więc miał rację.Całe jej zachowanie o tym świadczyło.Zastanawiał się tylko,czy Aldric o tym wie.Był prawie pewien,że jeśli sama tego nie powiedziała,to i tak o tym wiedział.Gospodarz liczył tylko,że po śmierci chorego Amanda zdoła się jakoś podnieść...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:57:35 07-12-07    Temat postu:

Ah, podobają mi się te nowe wąteki
I to ja powinnam przeprosić, że robię ci wyrzuty, rozumiem cię doskonale, że chcasz znać opinie czytelników na każdy temat dotyczący twojego opka, a ja przeważnie odnoszę się do jednej rzeczy.
Czasami spowodowane jest to tym, że czytam dzień wcześniej i podczas komentowania wszystkiego niepamiętam, ale przeważnie daje o sobie znać brak czasu. Odpisuję na wiadomości na kilku forach, w między czasie czytam mnóstwo opowiadań i dość mi ciężko. Ale nigdy nie przegapiam twojej cudnej sagi
Ben uległ przemianie, rzeczywiście wspomnienie Herardo wywywiera w nim skrajne emocje. Czekam na to, jak dalej rozwiniesz jego losy, bo mnie niezmiernie ciekawią.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Blackberry
Komandos
Komandos


Dołączył: 06 Gru 2007
Posty: 639
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:03:34 07-12-07    Temat postu:

Super Bardzo mi się podoba
Zapraszam moja NEW telcia: Wirtualna miłość
Pozdrawiam
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:19:49 07-12-07    Temat postu:

O, nowa Czytelniczka, witam serdecznie .

monioula napisał:
Ah, podobają mi się te nowe wąteki
I to ja powinnam przeprosić, że robię ci wyrzuty, rozumiem cię doskonale, że chcasz znać opinie czytelników na każdy temat dotyczący twojego opka, a ja przeważnie odnoszę się do jednej rzeczy.
Czasami spowodowane jest to tym, że czytam dzień wcześniej i podczas komentowania wszystkiego niepamiętam, ale przeważnie daje o sobie znać brak czasu. Odpisuję na wiadomości na kilku forach, w między czasie czytam mnóstwo opowiadań i dość mi ciężko. Ale nigdy nie przegapiam twojej cudnej sagi
Ben uległ przemianie, rzeczywiście wspomnienie Herardo wywywiera w nim skrajne emocje. Czekam na to, jak dalej rozwiniesz jego losy, bo mnie niezmiernie ciekawią.


Dzieki za kolejna pochwale . Nie masz mnie za co przepraszac, to ja swinia jestem, bo wiem, ze nie masz czasu, a czytasz kazde moje opowiadanie, wytrwale je komentujesz, a ja jeszcze marudze . Nawet nie wiesz, jak bardzo sie ciesze, ze mam tak wierna i mila Czytelniczke .

A losy Bena...A prosze bardzo .

--------------------------------------------------------------------------------

---25---
Rozmowa Luthera i Duncana zeszła na inny temat,dlatego Ben nie potrzebował już podsłuchiwać pod drzwiami.Odszedł od nich i prawie od razu natknął się na Noela.Ten spojrzał nieśmiało i poprosił:
-Wujku?
-Co znowu?-Carve nie miał ochoty na rozmowę z siedmiolatkiem.
-Wiesz,że bardzo kocham swojego dziadka,chociaż nigdy go nie poznałem.Był ktoś.kto uratował mu kiedyś życie.Czy mógłbyś mi o nim opowiedzieć,o...Luciusie?
W pierwszej chwili chciał krzyknąć na chłopca,by ten dał mu spokój,ale Noel kontynuował:
-Słyszałem,że był przepełniony dobrocią.Wiem,że jest tu jego syn,ale to ty żyłeś najdłużej u jego boku.Proszę...
W oczach malca pojawiło się coś,co stopiło pierwotny zamiar Benjamina.Przecież syn Duncana chce tylko posłuchać o jego Herardzie!Jak może odmówić takiej prośbie?
-Chodź-powiedział dziwnie łagodnie.-Opowiem ci wszystko.
Zasiedli w jednym z wolnych pokoi,na uboczu domu.Siwy mężczyzna spytał:
-Co chciałbyś wiedzieć?
-Wszystko,co pamiętasz.
Carve rozsiadł się wygodniej i zaczął snuć opowieść.Rozpoczął od poznania swojego opiekuna,potem sporo dni z tych lat,jakie spędził w jego chacie.Kiedy dotarł do momentu śmierci Luciusa,załamał mu się głos.Zakrył oczy dłonią i przeprosił Noela.Ten odczekał chwilę i podszedł do Bena.
-Wujku...Nie płacz,proszę.Wiem,jak bardzo go kochałeś,ale on na pewno teraz jest szczęśliwy z dziadkiem w niebie i kiedyś znowu się spotkacie.A teraz jest tu jego syn-czy to nie wspaniałe,że Herardo miał syna?To tak,jakby wrócił do ciebie.
Czterdziestoośmioletni i zgorzkniały człowiek drgnął.Te słowa były jak balsam dla jego duszy.Noel ma rację-Nathaniel to tak jakby namiastka Luciusa,tak samo go kocha,jak i Ben.Rozumie,co czuje.A teraz okazuje się,że i ten chłopczyk potrafi to pojąć.Carve,dziwnie wzruszony,zerwał się z fotela i na klęczkach mocno przytulił Noela McIntyre.
-Dziękuję-wyszeptał mu do ucha.Łzy ciekły mu po policzkach,przecinając szramę i spadając na podłogę.Rozszlochał się ze wzruszenia i ulgi,ale nie przestawał ściskać chłopca i gładzić go po głowie.
Duncan usłyszał głos syna i postanowił dowiedzieć się,co chce od niego Ben.Wszedł cicho do pokoju i zamarł.Ta scena zupełnie go zaskoczyła.Patrzył na nich długo.Dopiero co z niesmakiem wypowiadał się o zachowaniu Benjamina,a teraz widzi,jak ten mężczyzna obejmuje mu syna.I płacze.Właśnie te łzy tak bardzo zaskoczyły potomka Malcolma.
-Ben?-powiedział cicho,nie mogąc powstrzymać tego szeptu zdumienia.To był błąd.Carve bowiem błyskawicznie odsunął się od Noela i wysyczał:
-Czego się gapisz?
-Usłyszałem,że rozmawiacie,chciałem...
Benjamin nie dał mu dojść do słowa.
-Co?Dowiedzieć się,o czym mowa?To już nie mogę z nikim porozmawiać na osobności?-był wyraźnie wściekły.Niepotrzebnie McIntyre go nakrył!Oczywiście nie przyznał się,że nie na rękę mu to odkrycie chwili słabości,pieklił się więc nadal:
-Sprowadziłeś mnie tutaj prawie siłą,a teraz śledzisz każdy mój krok.Daj mi wreszcie spokój!Jakim prawem udzielasz mi rad,synu mordercy?!
W swoim gniewie zapomniał,jak wiele uczynił dla niego nieżyjący Malcolm McIntyre.Nie zawahał się wykrzyczeć i takich słów.Duncan zmartwiał.Po chwili powiedział dziwnie spokojnie:
-Mój ojciec może i był mordercą,ale kiedy kochał,był wierny.Ty zdradziłeś wszystkich,którym na tobie zależało!
-Jedyna osoba,której na mnie zależało,nie żyje.A wiesz,dlaczego?Bo Lucius uratował życie tobie!To przez ciebie zginął!Gdyby nie kochał tak Malcolma gdyby nie zasłonił cię własnym ciałem-żyłby może nadal i nadal bym go miał!Poświęcił siebie dla takiego śmiecia,jak ty!Powinieneś umrzeć zamiast niego!I jeszcze śmiesz mi mówić,jak mam żyć,kiedy sam doprowadziłeś mnie do stanu,w jakim jestem?!
Zarówno Duncan,jak i Noel w spokoju wysłuchiwali krzyków rozjuszonego Bena.Do czasu jednak.Zaraz po wykrzyczeniu swojej nienawiści stało się coś strasznego.
-Twoja żona,Nathaniel i jego matka poszli z Lutherem do kościoła.Jesteśmy sami!Nie darowałbym sobie,gdybym nie wykorzystał takiej okazji!
-Co chcesz zrobić?-spytał McIntyre jeszcze niczego nieświadom.
I nagle nieważny stał się plan Noela,żeby wkraść się w łaski "wujka"-czego pierwszym krokiem była rozmowa o Luciusie-nieważna stała się prośba Lonely'ego o utajenie pochodzenia jego rany.Benjamin Carve miał dosyć.Spod kurtki wyszarpnął to,co ukrywał przed wszystkimi domownikami-zimną broń,która jeszcze nigdy go nie zawiodła.Wycelował prosto w serce Duncana.
-Chciałeś poznać moje losy.Teraz masz okazję,opowiem ci co nieco.Otóż po śmierci Herarda tułałem się po świecie,imałem różnych prac.Ludzie bali się mnie,zresztą całkiem słusznie.Rosło i zatruwało mi duszę coś,czego nie byłem w stanie pojąć.Kiedyś wdałem się w sprzeczkę z mężem kobiety,którą posiadłem poprzedniej nocy.Zrobiłem to wbrew jej woli,a ta głupia poleciała mu się poskarżyć.Zabiłem go szybko,jednym strzałem.To był mój pierwszy raz.Zaręczam,że nie jedyny. Myślisz,że skąd mam tę szramę?I że kto tak naprawdę postrzelił Lonely'ego?I wiesz,co we mnie rosło?Dopiero dziś to pojąłem-nienawiść do ciebie!Nadszedł czas,by znalazła ujście.Giń!
Do tej chwili McIntyre stał spokojnie.Gdy spostrzegł,że dawny przyjaciel zamierza wystrzelić,skoczył w jego kierunku.Zwarli się w uścisku śmierci i życia.Bezradny Noel mógł tylko obserwować.
Życie ludzkie jest tylko chwilą.Może je przeciąć tak wiele rzeczy...Jak choćby kula.Jednakże inny los czekał Duncana.Benjamin,pełen goryczy,marzył tylko o zabiciu przeciwnika.Kiedy zorientował się,że ze strzału raczej nic nie wyjdzie,uwolnił na ułamek sekundy pistolet i zamachnął sie nim z całej siły.Cios dobiegł celu.Kolba broni uderzyła mocno-prosto w czoło Duncana McIntyre.Oczy ranionego spojrzały jeszcze szeroko otwarte na Bena,by zaraz się zamknąć.Ciało Duncana w jakimś upiornym tempie osunęło się na podłogę.Krew z rany barwiła podłogę,podpływając pod nogi Noela.
Zarówno chłopiec,jak i Benjamin stali przez chwilę jak sparaliżowani.Wreszcie Carve oprzytomniał na tyle,by jęknąć jakoś dziwnie bezradnie:
-O mój Boże...Co ja zrobiłem.Zabiłem przyjaciela...
Kilka sekund potem rozległ się oszalały tętent końskich kopyt.Benjamin Carve pędem odjeżdżał z miejsca zbrodni.Tym razem po to, by ponieść karę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:22:00 09-12-07    Temat postu:

Cytat:
Dzieki za kolejna pochwale . Nie masz mnie za co przepraszac, to ja swinia jestem, bo wiem, ze nie masz czasu, a czytasz kazde moje opowiadanie, wytrwale je komentujesz, a ja jeszcze marudze . Nawet nie wiesz, jak bardzo sie ciesze, ze mam tak wierna i mila Czytelniczke .

Nie jest świnia, ja wszystko rozumiem A czytam, bo mi się podoba i dziękuję że piszesz i dostarczasz mi rozrywki.

Matko boska, któreś z twoich opek mnie kiedyś do grobu wpędzi. Najpierw czytałam z mokrymi oczami, kiedy Ben przeniósł się wspomnieniami w przeszłość, by opowiedzieć o Herardzie, a potem obgryzłam paznokcia. Ciekawe, co mój ulubieniec teraz planuje... Mam się bać? Bo zaczynam...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:51:52 09-12-07    Temat postu:

monioula napisał:
Matko boska, któreś z twoich opek mnie kiedyś do grobu wpędzi. Najpierw czytałam z mokrymi oczami, kiedy Ben przeniósł się wspomnieniami w przeszłość, by opowiedzieć o Herardzie, a potem obgryzłam paznokcia. Ciekawe, co mój ulubieniec teraz planuje... Mam się bać? Bo zaczynam...


Mam nadzieje, ze jednak nie wpedzi . Chociaz szczerze mowiac, to teraz bedzie troche dramatycznie...I po tym odcinku obawiam sie, czy nie bedziesz mnie chciala zastrzelic .

----------------------------------------------------------------------------------

---26---
Czas potomka Savage'a jeszcze nie nadszedł.Owszem,rana mocno krwawiła,ale cios nie był śmiertelny.Duncan,choć z trudem,podnosił się z ziemi.Zaraz potem utonął w objęciach syna.
-Już dobrze,chłopcze,już dobrze.Nic mi nie jest.A gdzie jest Ben?
Usłyszał,że niedoszły morderca wypadł z pokoju jak oszalały,powtarzając coś o zbrodni i o karze.Noel zdążył też dosłyszeć,że tuż przed odjazdem mówił coś o wybaczeniu i powtarzał imię Luciusa.Te urywane fragmenty zdań pozornie nie miały ze sobą nic wspólnego.Kiedy jednak dobrze ich wysłuchał,zrozumiał,co zamierza Benjamin.
Nieświadoma niczego Josephine wraz z Nathanielem,Lotus i Lutherem Lonely właśnie wracała z kościoła.Zdziwiła się bardzo,kiedy ujrzała własnego męża z szeroką świeżą raną na czole,siedzącego wraz z ich synem na koniu.
-Zabierz Noela-krzyknął do niej-ja jadę szukać Bena.
Uczyniła,o co ją prosił,by mógł spokojnie rozpocząć poszukiwania.Nathaniel i Luther porozumieli się tylko wzrokiem i popędzili za nim.Lotus została z Josephine.
Kiedy obie kobiety z przerażeniem w oczach słuchały w domu relacji Noela,Duncan właśnie przekazał przyjaciołom,gdzie jadą.
-Zaatakował mnie,a ponieważ myśli,że nie żyję,opamiętał się i wybiegł.Sądzę,że pojechał na grób Herarda.On chce popełnić samobójstwo!
Nie zadawali więcej pytań.Teraz liczy się tylko życie Benjamina.

---27---
To była prawda.Wyrzutu sumienia po popełnieniu tak potwornego czynu nie dawały mu spokoju.Owszem,pozbawił życia kilku ludzi,ale oni byli obcy,nie liczyli się.Duncan był kimś bliskim.
Był synem Malcolma,drugiego ojca Benjamina.To McIntyre przecinał więzy Herardowi,kiedy ten konał na słońcu dziesięć lat temu.A Benjamin Carve,który był tak wiele winien i Malcolmowi i Luciusowi,
teraz skrzywdził ich obu.Nieważne,że obaj dawno umarli.Na dodatek odebrał Noelowi ojca!Nie potrafił znieść takiego ciężaru.Zeskoczył z konia przy dwóch zniszczonych upływem czasu krzyżach, przyklęknął i odmówił cichą modlitwę.Potem rzekł cicho:
-Zbyt wiele zła już wyrządziłem.Być może odezwało się we mnie dziedzictwo Olivera.Nie wynagrodzę już wam tego,co zrobiłem,mogę tylko zapłacić za to własną krwią.Może w ten sposób uzyskam wasze wybaczenie-rozszlochał się na dobre.Byłem ślepy,nie widziałem,że błądzę.Dałbym wiele,żeby cofnąć czas.Wiem,że to niemożliwe.Zdradziłem was.Mogę ofiarować tylko siebie,całą resztę straciłem na własne życzenie.Przysięgam,że zawsze was kochałem!
Zamierzał wystrzelić,skończyć już z tym wszystkim.Przyłożył pistolet do głowy.Gdy jednak dotknął spustu,palec drgnął,ale nie nacisnął go.Zarejestrował wzrokiem przybycie jakichś jeźdźców.
Zobaczył,jak jeden z tej trójki coraz szybciej zbliża się do niego i coś woła.Rozpoznał Duncana.Przez setną sekundę zawahał się.Zrozumiał,że ten przybył,aby pokazać,że żyje i powstrzymać Bena przed krokiem ostatecznym.Rozróżniał już słowa:
-Błagam,nie rób tego!Ja nie umarłem,zabiorę cię do domu i wszystko będzie dobrze!Zapomnimy o tym wszystkim i znów będziemy przyjaciółmi!Proszę!
Carve uśmiechnął się smutno.Zrozumiał,że uzyskał wybaczenie.Jego ofiara zostanie przyjęta.
Spojrzał jeszcze na groby,potem na niebo i szepnął z jakąś przedziwną lekkością na duszy:
-Dziękuję.
Potem wystrzelił.

---28---
Duncan gwałtownie zatrzymał konia,aż ten prawie kopytami wbił się w ziemię.Zeskoczył z niego i rzucił do przodu,chcąc zatrzymać nieuchronne.Było za późno.Benjamin strzelił,kiedy McIntyre hamował w pobliżu.Niedawny jeździec mógł już tylko objąć stygnące powoli ciało Bena i mocno je do siebie przytulić.
-Co ty zrobiłeś,przyjacielu...Nigdy sobie tego nie wybaczę.Nie spełniłem przysięgi danej Luciusowi,miałem czuwać nad tobą.Jakże musiałeś cierpieć,a my wszyscy cię opuściliśmy.Nie rozumiałem twojego bólu,nie wiedziałem,co naprawdę czujesz,sądziłem,że po prostu się stoczyłeś.A ty próbowałeś zagłuszyć smutek.Zrozumiałem wszystko za późno,za późno...
Lonely i Nathaniel w milczeniu stali nad nim.Potem pomogli mu podnieść ciało i zabrać je do miasteczka.
Pogrzeb odbył się parę dni później.Stawili się wszyscy,łącznie z Noelem.Duncan płakał,wygłaszając mowę.Tylko Lonely zapatrzył się gdzieś w dal,jakby przeczuwał,że to nie koniec.



Koniec części pierwszej.

----------------------------------------------------------------------------------

Czesc druga niedlugo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:02:42 09-12-07    Temat postu:

Aaaaaaaaaaaa! Matko święta, ja wiedziałam, że on się zabije. Już od śmierci Herarda cierpiał, a teraz zakończył mękę. Czy to dobre rozwiazanie? Nie jestem przekonana...
Duncan teraz będzie cierpiał i obwiniał siebie No bo ta złożona obietnica legła w gruzach
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:13:37 09-12-07    Temat postu:

monioula napisał:
Aaaaaaaaaaaa! Matko święta, ja wiedziałam, że on się zabije. Już od śmierci Herarda cierpiał, a teraz zakończył mękę. Czy to dobre rozwiazanie? Nie jestem przekonana...
Duncan teraz będzie cierpiał i obwiniał siebie No bo ta złożona obietnica legła w gruzach


Jakos tak usmiercam Twoich ulubionych bohaterow ;/. Wredna jestem . Ale to naprawde przez przypadek . A czy to dobre rozwiazanie? Sadzac po tym, ze Duncan zrozumial, ze powinien postepowac troche inaczej, to nie. Oni mieli jeszcze szanse na odzyskanie dawnej przyjazni...Ale Duncan troche zawalil ;(. Bedzie mial wyrzuty sumienia, ale...z innego powodu, bo bedzie pamietal o pewnym szczegole, jaki zdradzil mu Ben...

--------------------------------------------------------------------------------

Część druga - "Nieznane ścieżki"

---1---
Dzień dopiero wstawał nad maleńką chatką,gdzie znalazła schronienie para wędrowców.Amanda zasnęła,zmęczona całonocnym czuwaniem przy Aldricu.To była jedna z niewielu nocy,które przespał spokojnie.Z początku się budził parę razy,ale potem sen otulił i jego.Gospodarz wstał wcześnie i zamierzał przygotować jedzenie.Zmrużył oczy,kiedy popatrzył na słońce.Było wcześnie,ale już świeciło mocno.Dlatego w pierwszej chwili pomyślał,że uległ złudzeniu optycznemu.Jednakże kiedy zniknęły plamy z oczu i przyjrzał się jeszcze raz dokładniej,zrozumiał,że widzi dobrze.Drogą nadjeżdżał jakiś jeździec.Chwilę później można było zobaczyć,iż to nie tyle jeździec,co jakiś podróżny z wozem.
-Ostatnio często widzę tu różnych ludzi...Ciekawe,czego zaś chce ten.Mam nadzieję,że nie sprowadzi na mnie nic złego.Ani na tą nieszczęsną dwójkę...
Przybysz zbliżał się powoli,nigdzie nie spiesznym tempem.Koń szedł spokojnie,koła wozu toczyły się z leciutkim tylko odgłosem.Iście sielski widok.Nie dało się jeszcze dojrzeć woźnicy,ale gospodarz był przekonany,że jest nim jakiś starszy człowiek,który wyruszył na poszukiwanie szczęścia.Jakże się mylił! Kiedy wóz się zbliżył,można było dojrzeć,że powozi młody mężczyzna który nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat.Zdziwiony tym gospodarz nie poruszył się,patrzył tylko na wóz,aż ten w końcu zajechał pod samotną chatkę.Chłopak raźno zeskoczył i zawołał do gospodarza:
-Dzień dobry ! Przejeżdżałem tędy,a akurat skończyły mi się zapasy...Czy mógłbym prosić o trochę wody na sprzedaż,zanim wyruszę w dalszą tułaczkę ?-mrugnął okiem do słuchającego go mężczyzny.
-Oczywiście-otrząsnął się już z zaskoczenia,jaki wywarł na nim tak młody wiek przybysza.-Zapraszam do środka,tam spokojnie się pan pożywi.
-Hm,to zbytek uprzejmości-uśmiechnął się gość.-Dziękuję i chętnie skorzystam z zaproszenia.
Co też uczynił.Wszedł przez próg i podszedł do stołu.Dopiero wtedy zauważył Amandę i leżącego Aldrica.Przypatrzył się jej przez chwilę i powiedział:
-Co taka piękna dama robi na takim pustkowiu ?
Amanda ledwie rzuciła na niego okiem.Myślała w tej chwili tylko o chorym.
-Dzień dobry.Jak pan widzi,czuwam przy swoim przyjacielu-powiedziała to nieco zgryźliwie.
Niezrażony niczym nieznajomy zasiadł na wskazanym przez gospodarza domu krześle i czekał na potrawę,przyglądając się nadal dziewczynie.Wyczuła to spojrzenie i popatrzyła na niego.Chłopak uśmiechnął się szeroko.Obróciła głowę,ten uśmiech wydał się jej bezczelny i zbyt pewny siebie.Już wiedziała,że go nie lubi-i właściciela tego uśmiechu też.
Minęło trochę czasu.Rozmawiali przyciszonymi głosami,by nie obudzić chorego.Gospodarz pytał gościa o cel podróży,Amanda mimowolnie się temu przysłuchiwała,ale nie brała udziału w rozmowie.
-Tak,zdążam do pobliskiego miasta-powiedział w pewnej chwili.Na te słowa Amanda zadrżała.Miasto! Mogłaby zawieźć Aldrica do lekarza i być może uratować mu życie! W związku z tym musiałaby poprosić tego typka...ale jeśli taka jest cena za zdrowie przyjaciela,to uczyni to bez wahania.Dlatego ozwała się w takie słowa:
-Panie...zawahała się.Niezbyt uważnie słuchała wypowiedzi tamtego i nie zapamiętała nazwiska.Lecz on usłużnie jej podsunął:
-Rather.Marcus Rather-i znów obdarzył ją szerokim uśmiechem.
-A więc,panie Rather-kontynuowała-czy mogłabym mieć do pana wielką prośbę ? Mój przyjaciel jest ciężko chory,a w mieście mógłby...
Domyślił się łatwo,o co jej chodzi.Dlatego przerwał:
-Oczywiście zawiozę was do miasteczka,ale pod jednym warunkiem.Jeśli przestanie mi pani mówić przez "pan" i zacznie po imieniu-powiedział to śmiertelnie poważnie.-W przeciwnym razie nic z tego.
Miała na końcu języka ostre słowa,ale się pohamowała.Dla dobra Aldrica zrobi wszystko.
-A więc dobrze,ale proszę pamiętać,że robię to z przymusu.Czy zawieziesz nas do miasta...Marcusie ?
-Z przyjemnością.Możemy ruszać w każdej chwili.
Co istotnie uczynili.Z pomocą gospodarza przetransportowali Aldrica-który właśnie się przebudził-na wóz.Pożegnała się z człowiekiem który zagwarantował im schronienie przez kilka ostatnich dni i wyruszyli.Siedziała na wozie z tyłu,gotowa w każdej chwili służyć pomocą znów kaszlącemu przez dłuższy czas Aldricowi.

---2---
Uspokoił się długo później.Przymknął oczy i wydawał się jej przez to taki bezbronny...Słońce oświetliło go nagle i wydał się jej jeszcze przystojniejszy,niż dotychczas.Kiedy zaświeciło jej prosto w oczy,musiała odwrócić wzrok.Spojrzała wtedy na woźnicę.Był do niej obrócony tyłem,nie wiedział,że ktoś mu się przygląda.Zauważyła,że ma dość jasne włosy.Na pewno krótsze od Aldrica.Dojrzała,że jest bardzo wysoki i szczuplejszy od leżącego.Nosił akurat w tej chwili białą koszulę i czarne spodnie.Sprawnie prowadził konia,znać było fachowca.Zapatrzyła się na młodzieńca.Być może był i przystojny,ale ona widziała tylko swojego Aldrica.Spokojna jazda i stukot końskich kopyt przeniosły ją w dawne czasy.Dni,kiedy dopiero się poznali.Była zafascynowana błyskotliwością i żartami mężczyzny.Ich przyjaźń pogłębiała się aż do tego nieszczęsnego dnia,gdy zdała sobie sprawę z własnych uczuć.Mimo odmowy postanowiła nie opuszczać Aldrica.On-być może najpierw i trochę z poczucia winy-zdecydował się pomóc Amandzie w poszukiwaniu matki.Pamiętała,jak pokazała mu znaleziony gdzieś w rzeczach ciotki-która ją wychowywała-stary,zniszczony kawałek papieru.Nędzny zwitek, który mógł zwrócić jej rodzinę-o ile matka jeszcze żyła.Ciotka nigdy nie chciała o tym rozmawiać, była siostrą jej ojca i uważała-zresztą podobnie jak ojciec Amandy-że dziewczyna przeszkodziła mu tylko w karierze politycznej.Amanda nie znała historii swoich narodzin,ani żadnych więcej szczegółów o własnej rodzinie.Wiedziała tylko,że ojciec prawie tuż po urodzeniu oddał ją własnej siostrze na wychowanie.O matce wiedziała tylko tyle,że takowa kiedyś istniała.Nie znała nawet jej imienia.Ojca również ledwo pamiętała.Gdzieś jak za mgłą w jej umyśle znajdowało się imię rodzica.Tak naprawdę jedyną jej rodziną była ciotka.
Ciotka Dagmar.Kobieta siedemdziesięcioletnia,stara panna.Ponoć odrzucała wszystkich kandydatów,bo każdy miał jakąś wadę.Prawdziwą,lub urojoną sobie przez Dagmar.Traktowała Amandę jak dziewczynę do wszystkiego.Kazała jej sprzątać,gotować,słać łóżka,wyprowadzać psa na dwór i wiele,wiele innych rzeczy.Na dodatek dręczyła ją bez przerwy przypominaniem, skąd Amanda wzięła się na świecie i jak bardzo była na nim niechciana.Na początku znajomości z Aldricem Amanda musiała się ukrywać,by ciotka nie spotkała ich nigdy razem.Gotowa jeszcze zalecać się do dwudziestosześcioletniego człowieka...Jednakże gdy dziewczyna znalazła w koszu do prania dokument-a raczej jego resztkę-na temat swojej matki,nic już nie mogło jej powstrzymać. Opowiedziała o wszystkim Aldricowi, a ten zdecydował się jej pomóc. Oczywiście o miłości Amandy do niego ciotka nic nie wiedziała...
Rozmyślanie przerwało jej przetoczenie się koła przez jakiś wystający z drogi kamień.Wóz podskoczył,Aldric otworzył oczy i spojrzał na przyjaciółkę. Amanda szepnęła uspakajająco :
-Wszystko w porządku, śpij spokojnie.Sen doda ci sił...
Posłuchał jej i zasnął.Przespał też chwilę,kiedy woźnica zeskoczył na ziemię pół godziny później.Dziewczyna jednak zaprotestowała :
-Dlaczego stajemy, panie...Dlaczego stajemy,Marcus ?-zapytała.
-Musimy napoić konia, robi się coraz bardziej gorąco-odparł.
Rzeczywiście, słońce zaczynało powoli przypiekać.Chcąc nie chcąc musieli chwilę odpocząć.Dziewczyna zapatrzyła się przez chwilę na kropelkę potu spływająca z szyi Marcusa.Trwało to kilka sekund,odwróciła szybko głowę,by niczego nie spostrzegł.Jednakże nie mogła zaprzeczyć, że urody Ratherowi nie brakuje.Sprawnie napoił konia, a potem raźno wskoczył na swoje miejsce na wozie.Zanim ruszyli, obrócił się jeszcze w stronę Amandy i obdarzył ją ciepłym i wspaniałym uśmiechem.Oddała uśmiech,ale ledwo widoczny.Niepokoiło ją trochę zachowanie chłopaka.Nie była do końca pewna jego zamiarów.Jednakże musiała zaryzykować,chodziło przecież o życie jej ukochanego Aldrica.Ruszyli.
Podróż upływała im spokojnie,Amanda to drzemała ze zmęczenia, to wpatrywała się w ledwo poruszającą się pierś Aldrica.Czasem słyszała cichutkie pogwizdywanie Marcusa.Znała tą melodię,o ile pamiętała jej tekst, to historia ta opowiadała o odrzuconym przez dziewczynę chłopaku,który z żalu zaciągnął się do wojska i zginął w jakiejś potyczce.Wybranek dziewczyny rzucił ją miesiąc później, a kiedy bohaterka pieśni chciała odszukać miłującego ją przez cały czas wojaka, znalazła tylko jego ciało,porzucone gdzieś na polu bitwy.Opowieść kończyła się samobójstwem dziewczyny obok zwłok, tuż po wyciśnięciu na ustach zmarłego długiego pocałunku.Zasłuchała się w pogwizdywanie,zamyśliła nad poplątaniem ludzkich losów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:06:06 11-12-07    Temat postu:

Oj, czyżby Amandzie podobał się Marcus? Niech się lepiej zajmie swoim boyem, teraz to mu jest potrzebne. Nowy wątek bardzo mi się podoba, kogo widzisz w tych rolach?

No i faktem jest, że uśmiercasz moich ulubieńców, ale pojawią się nowi (którzy mam nadzieję przeżyją )
Pozdrawiam!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:01:21 12-12-07    Temat postu:

monioula napisał:
Oj, czyżby Amandzie podobał się Marcus? Niech się lepiej zajmie swoim boyem, teraz to mu jest potrzebne. Nowy wątek bardzo mi się podoba, kogo widzisz w tych rolach?


Nigdy nic nie wiadomo . A co do boya, to sam powiedzial, ze sa tylko przyjaciolmi...Dziekuje za pochwale mojego watku, a co do obsady...Wlasnie, jakas entrada by sie przydala . I wtedy Ci odpowiem, bo na razie nie wiem, kto moglby ich zagrac, a moze Ty masz jakies propozycje? .

monioula napisał:
No i faktem jest, że uśmiercasz moich ulubieńców, ale pojawią się nowi (którzy mam nadzieję przeżyją )
Pozdrawiam!


Ciekawe, kogo wybierzesz . A czy przezyja...hm, jak bede wiedziec, kogo wybralas, to bede wiedziec, czy przezyja (bo to niestety, nie koniec smierci w moim opowiadaniu...).

-----------------------------------------------------------------------------

---3---
Daleko od tego wszystkiego Nathaniel rozmawiał z Duncanem.Wspominali dawne czasy,kiedy żył Ben.
-Mój ojciec go wychował,uznał za syna.A zobacz,co się stało z Benjaminem...Jak bardzo się zmienił od dni,gdy był małym chłopcem,zapatrzonym w Sigurda-rozpoczął McIntyre.-Przed śmiercią wspomniał coś nawet o morderstwie...
-Tak,mówiłeś mi o tym-odrzekł Nathaniel.-Mam tylko nadzieję,że zgwałcona przez niego kobieta nie zaszła potem w ciążę...Bo przecież Benjamin zabił jej męża i została sama,a ciąża tylko skomplikowałaby jej trudną sytuację.
-Masz rację.Wiesz,chciałbym poznać tą kobietę-może jakoś mógłbym wynagrodzić jej zło,jakie wyrządził Ben...choć po części.
-Śmierci męża nic nie wynagrodzi,ale pomysł jest dobry.Tylko,że nie mamy żadnych danych o tej rodzinie.Ben nie żyje,nic nam nie powie.
-Niestety chyba jej nie odnajdę-zasmucił się Duncan.-Zamierzam jednak jakoś spróbować...

---4---
Luther Lonely stał przy oknie i rozmawiał z Lotus,matką Nathaniela.Mówili właśnie o Herardo, o tym,jak Lotus poznała go i pokochała.Nadchodziło powoli południe,a im mijał czas na przyjemnej,choć smutnej rozmowie.Wspomnienie Luciusa nadal im obojgu sprawiało ból.Luther słuchał uważnie opowiadania,ale równocześnie przypatrywał się kobiecie.Mimo swoich siedemdziesięciu jeden lat nadal trzymała się dobrze i wciąż się uśmiechała.Ten uśmiech...Staremu kowbojowi nagle skojarzył się ze wstającym nad farmą słońcem.Zaskoczyło go to skojarzenie na tyle,że na moment przestał słuchać historii Lotus.
-I tak to się stało,panie Lonely-zakończyła starsza dama.
Nie odpowiedział od razu.Dopiero po chwili zorientował się,że wypada się odezwać.
-Stare czasy...-bąknął.Nic innego nie przyszło mu do głowy.Na szczęście Lotus nie obraziła się za niefortunne wypomnienie jej wieku.
-A owszem,bardzo stare.Do końca życia nie zapomnę marzenia Nathaniela o spotkaniu swego ojca.Szkoda,że się nie poznali.
-Ma pani rację...-przyznał.
-A teraz pan wybaczy-Lotus podniosła się z fotela-muszę wyjść na moment.Powiedziała to i znów się uśmiechnęła.
Kowboj został sam.Chociaż nie tak do końca sam-ze wspomnieniem ciepłego uśmiechu starszej pani w sercu.Sam się w końcu lekko uśmiechnął.

---5---
Jakiś czas potem Nathaniel pożegnał się z matką i wyjechał na kilka dni do swojego rodzinnego miasta,do Duskville.Ich stary dom został sprzedany,na dobre osiedlili się już w Slumville,jednakże syn Lotus musiał załatwić jeszcze jedną,ostatnią sprawę w związku z domem.Obiecał szybko wrócić i opuścił miasteczko.Miało go nie być przez kilka dni,oba miejsca były położone dość blisko siebie.Potem już na zawsze rodzina Deer miała zostać w Slumville.

---6---
Nie tylko on podróżował. Wóz Marcusa toczył się powoli po drodze.Amanda pragnęła,by jechał szybciej,ale to Marcus tutaj rządził i na pewno wiedział,co robi.Nie mogąc znieść dziwnej ciszy dziewczyna zapytała woźnicę:
-Czemu podróżujesz sam ? Opowiedz mi coś o sobie.
-Chcesz posłuchać o mnie ?-zdziwił się Rather,nie odwracając głowy.-Wydawało mi się,że mnie nie lubisz ?
Amanda już miała potwierdzić swoją antypatię do chłopaka,ale odparła inaczej :
-Intryguje mnie to,że taki młodzieniec podróżuje sam przez niebezpieczne tereny.A jeśli wolisz milczeć,to...
-Tego nie powiedziałem-przerwał jej Marcus.-Chętnie odpowiem.Ale pod jednym warunkiem-obrócił się na moment z szelmowskim błyskiem w oku.
-Jakimż to warunkiem ?-zapytała Amanda,już żałując swojego pytania i mająca coraz gorszą opinię o woźnicy.
-Pod warunkiem,że przestaniesz choć na chwilę być taka smutna,bo mi się przykro na duszy robi.
-Jak mogę nie być smutna,kiedy mój przyjaciel choruje ?-oburzyła się doprowadzona do granic cierpliwości Amanda.Postanowiła wygarnąć wreszcie chłopakowi,co o nim myśli.-Jadę z tobą tylko dlatego,że jesteś naszą jedyną szansą ! Więc proszę sobie nie pozwalać za dużo ! Kiedy dojedziemy do miasta,rozstaniemy się i już nigdy nie chcę cię widzieć !-prawie krzyknęła,reflektując się w ostatniej chwili,by nie zbudzić Aldrica.
-Aż taki jestem okropny ?-obrócił się na moment ponownie i zapytał z jakimś smutkiem w oczach.
-Czy mógłbyś jechać i nie zadawać więcej pytań ?-zirytowała się dziewczyna.
Rather nie odparł nic,przyśpieszył tylko konia.Było widać,że sprawiła mu przykrość,do czego jednak się otwarcie nie przyznał,zmienił tylko gwizdaną melodię na jeszcze smutniejszą.
Kilka chwil później stanęli na kolejny odpoczynek.Tym razem jednak Marcus zaproponował Amandzie zejście z wozu i rozprostowanie nóg.
-To naprawdę dobra rada-przekonywał.-Odpocznij od tego ciągłego siedzenia na wozie.
-Mowy nie ma,zostanę z Aldricem !
-Przecież będziesz blisko-odparł Rather.-To dla Twojego dobra ! Zmęczona nic mu nie pomożesz ! Zejdź,proszę-i wyciągnął ku niej ręce,by pomóc jej zejść.-Skacz !-zaprosił.-Moje ramiona są mocne...
Chciał dodać,że nie musi się niczego bać,bo na pewno ją złapie.Miał uczciwe zamiary,ale zdenerwowana chorobą przyjaciela Amanda przestała się kontrolować.Odczytała to zdanie jako delikatną aluzję,jako zaproszenie do czegoś zupełnie innego.Dlatego nachyliła się i z całej siły wymierzyła policzek Ratherowi.
-Nigdzie nie zejdę,jasne ?!-wrzasnęła,aż Aldric się poruszył.
Marcus patrzył na nią przez dłuższą chwilę.W jego spojrzeniu coś się zmieniło,a uśmiech jakby przygasł.Potem obrócił się tyłem i skierował w kierunku wozu,by mogli ruszyć.Wydawał się jakiś niższy przez moment.
Nie dane mu było jednak wsiąść na wóz.Ciszę popołudnia rozdarł świst.To strzała przemknęła tuż obok głowy Amandy.Krzyknęła,Aldric się zbudził i szepnął :
-Co się dzieje ?
Nie musieli mu odpowiadać.Sekundę później grad strzał spadł na ich wóz.Rather pogonił konia tak bardzo,jak tylko się dało.
-Pochyl się najniżej,jak umiesz !-krzyknął do Amandy.
Uczyniła to bez wahania,własnym ciałem osłaniając Aldrica przed pociskami.Pędzili coraz szybciej i szybciej.Czas później wydawało się,że napad nie uczynił im żadnym szkód,że zdołali uciec. Jakże się pomylili !
Indianie nie rezygnują tak łatwo.Ci postawili sobie dziś za cel zdobycie jakichś dóbr.Jeden z nich po raz ostatni wymierzył.Czuł,że teraz nie spudłuje.Wypuścił strzałę.Ta z furgotem poleciała do celu.
Trafiła bez pudła.Uspokojeni ciszą podróżnicy niczego się nie spodziewali.Koń również był zaskoczony.Indiańska strzała przebyła w błyskawicznym tempie drogę i wbiła się mocno w lewą pierś Marcusa.Chłopak poczuł przeszywający ból w klatce piersiowej.Puścił lejce, a rozpędzony koń pędził bez kontroli.Amanda zamarła,nie umiała powozić.Rather złapał się prawą reką za ranę,z której ciekło coraz więcej krwi.W końcu spadł z wozu na drogę,przeturlał się kilka metrów i zamarł twarzą ku słońcu.Ognista plama rozszerzyła się już na jego koszuli.Rozkrzyżowane ręce rozrzucone były bezładnie na ziemi,a jasne włosy zwichrzone i splątane z kurzem drogi.
Widząc co się stało,Amanda usiłowała dostać się na przód wozu i powstrzymać jakoś konia.Zanim jednak to zrobiła,rumak szarpnął,przerażony krzykami zbliżających się Indian.Wszystko potem stało się tak szybko...Wóz przechylił się na lewą stronę,Aldric przebudzony starał się złapać którąkolwiek ręką,by nie spaść.Dziewczyna była w połowie drogi na przód wozu.Rather leżał kilkanaście metrów z tyłu,z grotem strzały w piersi.Kiedy pojazd przechylił,żadne z młodych na wozie nie mogło utrzymać równowagi.Oboje z niego spadli,a wóz gruchnął na ziemię na lewy bok.Koń złamał nogę i zdychał ciężko ranny.Amanda upadła i uderzyła się głową o kamień,powoli tracąc przytomność.Aldric leżał w pobliżu,prawą nogę przygniótł mu upadający wóz.Wyciągnął rękę do dziewczyny i szepnął :
-Amanda...-zaraz potem zemdlał.
Indianie zbliżali się coraz bardziej.W końcu grupka pięciu wojowników stanęła nad miejscem wypadku.Trzech poszło sprawdzić stan podróżujących,a dwóch zaczęło ograbiać wóz ze wszystkiego i wrzucać na własne wierzchowce zdobyte towary.Nie było tego dużo,ale mimo wszystko to zawsze jakaś zdobycz.Amanda,nim straciła kontakt ze światem,zobaczyła,jak jeden z Indian pochyla się nad Marcusem,a potem woła coś do pozostałych.Potem wszyscy się śmieją.Wołający kopie z pogardą Rathera,a później wszyscy odjeżdżają ze zdobyczą.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
monioula
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 01 Cze 2007
Posty: 3628
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Sevilla
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:05:36 13-12-07    Temat postu:

Matko Boska! Najpierw spokojnie, wspomnienia, sratata... a kończysz taką sceną?! No nie... Polubiłam Amandę (tym bardziej, że bardzo lubię piosenkę D'Nash - Amanda ) a tu ten atak Indian... Muszę wiedzieć, co tam się stanie, więc daj new szybko
Będziesz dalej uśmiercać? No wiesz? Byle nie Amandę, ciekawi mnie jej wątek
Kogo ja ci mogę zaproponować? Przydałby się jakiś zarys postaci, bo póki co mam tylko taki mały w swojej głowie Powiedz mniej więcej ile mają lat, sylwetkę, kolor włosów a ja zaproponuję
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:28:10 13-12-07    Temat postu:

monioula napisał:
Matko Boska! Najpierw spokojnie, wspomnienia, sratata... a kończysz taką sceną?! No nie... Polubiłam Amandę (tym bardziej, że bardzo lubię piosenkę D'Nash - Amanda ) a tu ten atak Indian... Muszę wiedzieć, co tam się stanie, więc daj new szybko
Będziesz dalej uśmiercać? No wiesz? Byle nie Amandę, ciekawi mnie jej wątek
Kogo ja ci mogę zaproponować? Przydałby się jakiś zarys postaci, bo póki co mam tylko taki mały w swojej głowie Powiedz mniej więcej ile mają lat, sylwetkę, kolor włosów a ja zaproponuję


Kiedys ktos powiedzial (Alfred Hitchock chyba), ze trzeba tak budowac dziela, zeby najpierw bylo spokojnie, potem punkt kulminacyjny, znowu spokoj i znowu taki punkt, wiec ja sie stosuje ))).

Juz, juz daje newik, a co do Amandy, to hm...Wiek dwadziescia trzy lata, a wyglad...hm...dlugie wlosy, moga byc lekko krecone, szczupla. Kolor jasny raczej. Cos w tym stylu .

-------------------------------------------------------------------------------------

---7---
Podróż przebiegała Nathanielowi spokojnie.Jechał zadowolony z życia.Duskville było już całkiem niedaleko.Jeszcze tylko jakaś godzina jazdy i zaraz tam będzie.
Jechał kilka chwil,kiedy jego bystre oczy wypatrzyły jakąś przeszkodę przed sobą.Przyjrzał się jej,ale na wszelki wypadek zwolnił nieco konia.Podjeżdżał ostrożnie.Za moment zobaczył,że na drodze leży przewrócony wóz i dwoje młodych ludzi,chłopak i dziewczyna.On był przygnieciony,ona leżała nieprzytomna obok.Nathaniel zbliżał się uważnie,to mogła być zasadzka,a jeśli nie,to w pobliżu mogli się jeszcze czaić ci,którzy ich napadli.Jednakże dojechał nie niepokojony.
Zeskoczył z konia i jako rycerski mężczyzna podbiegł najpierw do Amandy.Z ulgą zobaczył,że żyje,jest tylko lekko ranna w głowę.Podszedł do Aldrica.Z tym było gorzej, ale Nathaniel sądził,że wóz nie pogruchotał kości mężczyźnie,przygniótł tylko trochę jego nogę.Wtedy właśnie Aldric się obudził.Zobaczył nad sobą obcego.
-Proszę się nie bać-szybko powiedział Deer.-Znalazłem was przejeżdżając tędy.Musi mi pan pomóc podnieść ten wóz.Da pan radę ?
Aldric Curly lekko skinął głową.Wspólnymi siłami udało się postawić wóz na drogę.Wcześniej jednakże Nathaniel musiał wykonać przykry obowiązek-odwiązać konia i ulżyć jego cierpieniom.Potem unieśli wóz.Deer klęknął przy Aldricu i zaczął oglądać jego nogę.
-Niech pan najpierw zajmie się nią-wskazał Amandę Aldric.
-Niech się pan nie martwi,dziewczyna zaraz dojdzie do siebie.Gorzej z pana nogą,ale za dwa dni będzie pan w pełni chodził.Indianie,prawda ?-domyślił się Deer.
-Tak,zgadza się-odparł z wysiłkiem Curly i znów dostał napadu kaszlu.
-Muszę jak najszybciej zawieźć was do lekarza.Tu niedaleko jest Duskville,zawiozę was waszym wozem.Bierze pan jakieś leki na ten kaszel ?
-Niestety nie-odpowiedział Aldric między jednym napadem,a drugim.
Wtedy obudziła się Amanda.Zobaczyła Nathaniela,ale zaraz wyjaśnił jej,kim jest i co tu robi.Uspokoiła się też wieścią o stanie Aldrica-przynajmniej mu się nie pogorszyło...
Nathaniel pomógł im obojgu wsiąść na wóz i zaprzągł do niego swojego konia.zanim jednak odjechali,dziewczynie coś się przypomniało.
-Panie Deer...Zanim nas napadli...Był z nami jeszcze woźnica,młody chłopak,Marcus Rather...To on pierwszy został trafiony strzałą...spadł z wozu kilkanaście metrów za nami.Czy może pan...
-Rozumiem,zaczekajcie tutaj.
Deer poszedł we wskazanym kierunku.W zasadzie szedł tylko po to,by pochować chłopaka.Musiałby mieć wielkie szczęście,by przeżyć taki wypadek.Nathaniel podszedł do leżącego.Wtedy właśnie usłyszał cichy,ale bardzo bolesny jęk.Ze zdumieniem spostrzegł,że Marcus jeszcze żyje.Kucnął przy nim i wyjął mu strzałę.Chłopak tylko zagryzł zęby z bólu,gdy krew chlupnęła na nowo.
-Zaniosę cię na wóz i przewiozę do Duskville-szepnął Deer uspakajająco.
-Amanda...co z nią...?-ostatkiem sił zapytał ciężko ranny.
-Nic jej się nie stało,czeka na wozie razem z Aldricem,on ma tylko lekko stłuczoną nogę.
Rather odetchnął z wyraźną ulgą i stracił na powrót przytomność.Nathaniel zawlókł go na wóz i poprosił Amandę,by ta opatrzyła mu ranę.
-Zajmij się nim,on bardzo cierpi.Pierwsze co zrobił,to pytał o ciebie-i mówiąc to Nathaniel kazał koniowi ruszyć.
Amanda spojrzała na Aldrica,ale jego wzrok był bez wyrazu.Właśnie zaczynało do niego docierać,że przeżyli napad Indian i jakie mieli szczęście.Wobec tego dziewczyna zajęła się rannym Ratherem.Widziała,jak poważna i bolesna jest rana.Opatrzyła ją jak umiała.Kiedy kończyła,Marcus otworzył oczy i spojrzał na nią z taką wdzięcznością i ciepłem,że stopiłby lód.Amanda nagle zorientowała się,że patrzy mu głęboko w oczy i mówi :
-Wszystko będzie dobrze,Marcusie.
Rather zamyka oczy,uspokojony.Pozwala sobie jednak na więcej-ostrożnie i nieśmiało dotyka dłoni dziewczyny.Amanda wyczuwa to i robi coś wcześniej dla niej niepojętego-chwyta delikatnie dłoń Marcusa i mocno ją trzyma podczas drogi.
Nathaniel Deer pośpieszył konia. Niedługo dojadą do Duskville, a tam będzi mogł przekazać poszkodowaną trójkę swojemu dobremu znajomemu, pastorowi Jeremy. Martwił się jednak, czy zdoła dowieść ich wszystkich, ponieważ uprzedni woźnica leżał teraz ciężko ranny na własnym wozie. Chłopak i tak miał dużo szczęścia, że nie zginął od razu. Nathaniel polecił Amandzie zatroszczyć się o Marcusa, ale rana zadana strzałą w pierś jest śmiertelnie niebezpieczna.
Równocześnie z Nathanielem o przygodzie z Indianiami rozmyślała Amanda. Wciąż trzymała mocno dłoń rannego, pilnując go podczas jazdy. Było jej przykro, że tak go wcześniej traktowała. Nie miała na razie jednak okazji na przeprosiny, gdyż Rather wciąż leżał nieprzytomny. Jego głowa podskakiwała tylko na wybojach, ale i tak go to nie zbudziło.
Zmieniła opatrunek i zamyślona rzuciła okiem na swojego przyjaciela, Aldrica. Napad Indian uszkodził mu tylko lekko nogę, ale chłopak tracił siły na skutek innej, groźniejszej choroby. Teraz otworzył oczy i spojrzał na Amandę. Nie było w nich jednak sympatii, ale źle ukrywana złość. Odezwał się nieco zgryźliwie:
- To chyba mnie powinnaś trzymać za rękę!
Popatrzyła na niego, zdziwiona. Przecież dobrze wiedział, co do niego czuła. Czemuż więc się gniewa?
- Marcus dostał strzałą w okolicy serca, muszę się nim zaopiekować. Zresztą gdyby nie on, nie dotarlibyśmy do Duskville - wyjaśniła.
- Ja też mogę umrzeć! - wyrzucił jej. - Ale to jego trzymasz za rękę! - tak się uniósł, że znów zaczął kaszleć.
Amanda jednak nie puściła dłoni Rathera. Powiedziała tylko ciepło do Curly'ego:
- Uspokój się, to ci szkodzi. Pamiętaj, ile dla mnie znaczysz.
Nie odezwał się, był zły. Jakoś nie polubił tego Rathera, choć prawie w ogóle go nie znał.
Przedmiot ich rozmowy nie otworzył oczu, ale na kilka chwil odzyskał świadomość. Słyszał rozmowę między przyjaciółmi i czuł ciepło dłoni dziewczyny. Wiedział też, że przez niego coś między nimi jest nie tak. Dlatego z ogromnym wysiłkiem szepnął:
- Idź do niego...Ja...i tak umrę...
Drgnęła na dźwięk jego głosu. Odpowiedziała równie cicho:
- Nigdzie nie pójdę, a ty nie umrzesz. Dojedziemy do Duskville i tam wypoczniesz.
Nagle dodała impulsywnie:
- Będę się tobą opiekować, aż całkiem wyzdrowiejesz.
Marcus milczy i znów traci przytomność, ale w jego sercu tkwią słowa dziewczyny, jak najlepszy lek. Za to Curly zagryza zęby, żeby nie powiedzieć tego, co o nim myśli...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Bloody
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 23 Lut 2007
Posty: 4501
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:16:12 13-12-07    Temat postu:

Super! Bardzo podoba mi się twój serial, widzę, że zrobiłaś duże postępy pisaniu! Skrzydła Kruka były ładnie napisane, jednak czegoś brakowało, a tutaj widzę, że piszesz jak prawdziwa pisarka:D Najładniej na forum chyba;]

Tylko napisz mi o co chodzi z tym pierwszym poście... Bo zamiast fabuły jest tam cytat Moniouli i jakiś twój komentarz do tego...Ja w ogóle nie rozumiem o co w tym chodzi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:49:32 13-12-07    Temat postu:

Bloody napisał:
Super! Bardzo podoba mi się twój serial, widzę, że zrobiłaś duże postępy pisaniu! Skrzydła Kruka były ładnie napisane, jednak czegoś brakowało, a tutaj widzę, że piszesz jak prawdziwa pisarka:D Najładniej na forum chyba;]

Tylko napisz mi o co chodzi z tym pierwszym poście... Bo zamiast fabuły jest tam cytat Moniouli i jakiś twój komentarz do tego...Ja w ogóle nie rozumiem o co w tym chodzi.


Dziekuje! . Ale pisarka, to ja na pewno nie jestem... . Co ciekawe, pisalam to w 1999 roku, czyli gdzies w okolicach "Skrzydel kruka" wlasnie i trwa to do dzis , tylko, ze jak na razie doszlam do pewnego momentu i zrobilam sobie przerwe, ale na pewno kiedys to dokoncze.

Juz Ci wyjasniam . To jest saga o pewnym rodzie, a poniewaz rozrosla sie do gigantycznych rozmiarow, to podzielilam ja na tomy, a kazdy tom na dwie czesci. Poczatek masz tutaj:

http://www.telenowele.fora.pl/nasze-seriale,77/saga-rodu-mcintyre-tom-i-legenda-o-mscicielu,5790.html

potem ciag dalszy tutaj:

http://www.telenowele.fora.pl/nasze-seriale,77/saga-rodu-mcintyre-tom-ii-nie-zapomnij,6117.html

i na koncu ten temat (bedzie jeszcze jeden, bo jak na razie Saga ma 4 tomy). Zapraszam do zapoznania sie z poprzednimi losami moich bohaterow i witam nowa Czytelniczke .


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 22:50:34 13-12-07, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze zakończone telenowele i seriale Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5  Następny
Strona 2 z 5

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin