Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nueva Duena

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gibbs
Komandos
Komandos


Dołączył: 27 Lip 2013
Posty: 682
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 20:39:47 02-08-14    Temat postu: Nueva Duena

Zdecydowałem się w końcu na publikację mojego (jeszcze) studenckiego "dziełka". Chociaż z początku może Wam się wydawać, że akcja się "ciągnie", to jednak zachęcam do wytrwałej lektury.

Przepraszam również za bardzo prymitywne bannery, ale nie jestem specjalistą od grafiki

GŁÓWNY WĄTEK: Do Hacjendy Malquerida powraca dziedziczka - nikt jej wcześniej nie widział, ani też nikt nie zna jej losów. Zaprowadza zupełnie nowe rządy i mocną ręką stara się zaprowadzić porządek. Sprawa się komplikuje, kiedy na jaw wychodzi jej prawdziwa tożsamość.


Postaci:







Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gibbs
Komandos
Komandos


Dołączył: 27 Lip 2013
Posty: 682
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 20:40:39 02-08-14    Temat postu:

I


Rosendo Almarena, tak jak każdego dnia, spoglądał na rachunki i podliczał wydatki. Za oknem dochodziły go odgłosy zaganianych koni i wykonujących swoją codzienną pracę robotników. Oderwał zmęczony wzrok od dokumentów, wyciągnął się w eleganckim, skórzanym fotelu i ziewnął. Zapragnął oderwać się od tej monotonii, więc wstał i podszedł do drzwi balkonowych. Były otwarte na oścież i wychodziły na dziedziniec. Stając w nich wyglądał jak właściciel, dziedzic wszystkich ziem rozciągających się aż po skraj horyzontu. W rzeczywistości był jedynie zarządcą. Jednak od wielu lat posiadłość ta leżała tylko w jego rekach. Kiedy jej właściciel zamknął oczy i odszedł do wieczności, do hacjendy przybył notariusz z rozporządzeniem spadkobierców. Od wielu lat w Malqueridzie nie pojawiał się nikt z Europy. Toteż nikogo nie zdziwił fakt, iż zarządzanie gospodarstwem pozostawiono człowiekowi, który dotychczas cieszył się szacunkiem i zaufaniem właściciela. Mijały dnie i tygodnie, a na hacjendzie nie zachodziły żadne zmiany. Może tylko jedna - Rosendo przeniósł się ze swoimi rzeczami do wielkiego domu, zajmując sypialnię właściciela.
Wraz z upływem czasu wykazywał się coraz większą butnością. Cieszył się bogactwem i usługami pozostałej części służby. Kobiety gotowały dla niego posiłki, aby mógł je bez jakichkolwiek ograniczeń spożywać przy pańkim stole. Swoją żelazną, surową ręką utrzymywał porządek. Jako mężczyzna w średnim wieku był niezwykle sprawny fizycznie oraz intelektualnie. Pomimo braku wykształcenia nie można mu odmówić sprytu i umiejętności wykorzystywania wszelkich okazji. Umiał także odnaleźć wśród swoich popleczników tych, którym warto zaufać oraz tych, których należy trzymać krótko, a w razie konieczności - pozbyć się ich na stałe. Często też sięgał po bat, którym smagał naprzemian plecy parobków i koński zad. Nawet jego koń, jak się mówiło w okolicy, przejął te apodyktyczne cechy. Nikomu prócz jemu nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Jedynie Rodriguezowi, zaufanemu kompanowi Rosenda, pozwalał się myć i siodłać. Niejeden próbował udowodnić, iż jest w stanie zapanować nad zwierzęciem. Kończyło się to bolesnymi upadkami oraz karą wymierzaną przez samego zarządcę.
Pod takimi rządami Malquerida upadała. Z roku na rok pogrążała się w coraz większej ruinie. Dwa skrzydła hacjendy zostały zamknięte, część służby zwolniona, a ogromny procent hodowanego bydła - wyprzedany. Ten, który został, nie był w stanie przynieść zysku mogącego pokryć koszty utrzymania posiadłości. Rosendo jednak nie zważał na to wszystko, co dzieje się poza jego gabinetem i sypialnią. Ciszył się swoją wolnością, na którą - jak twierdził - pracował od najmłodszych lat.
Nagle do jego uszu dobiegł odgłos silnika - bardzo nietypowy dla tej okolicy. Starał się dostrzec kto wychodzi z pojazdu, jednak ten wjechał bezpośrednio na dziedziniec wewnętrzny, bez przystanku przed bramą wjazdową. Okna gabinetu pozwalały Rosendowi obserwować tylko to, co dzieje się na obszarze roboczym hacjendy. O to, co miało miejsce na jej wewnętrznym dziedzińcu nie musiał się martwić - dostęp tam miało tylko kilka osób i nikt, bez jego pozwolenia, nie odważyłby się wjechać tam samochodem. Pochwycił więc szpicrutę, która spoczywała na kancie biurka i ruszył przed siebie. Już na schodach prowadzących do wielkiego salonu połączonego z jadalnią, w której codziennie zasiadał jako panicz, usłyszał odgłosy kobiecej kłótni. Pierwszy z głosów był dla niego w pełni znajomy:
- Nie może pani tak bez pozwolenia wejść. Proszę poczekać, zapowiem panią.
Była to Maria - konkubina Rosenda, która od kilku lat zajmowała się zaopatrzeniem kuchni i czuwała nad tym, aby jej obecny pan miał świeżą, pachnącą pościel oraz posiłek, który będzie w stanie sprostać jego wymaganiom.
- Komu mnie chcesz zapowiedzieć?
Tego głosu nie mógł odnaleźć w pamięci. Przyspieszył więc i bez zastanowienia, gdy tylko przed jego oczyma pojawiły się dwie kobiece sylwetki, odezwał się stanowczym głosem:
- Tylko ze względu na to, iż jest pani kobietą, nie będę sięgał po broń. Patrząc na tę kruchą sylwetkę wnioskuję, że nie będę jej potrzebować. Wystarczą mi własne ręce!

Pełne agresji, duże, niebieskie oczy spojrzały na niego. Nie było w nich strachu, co zdziwiło zarówno Rosenda, jak i Marię. Nikt z pracujących na Malqueridzie nie odważyłby się tak spojrzeć na zarządcę. Wiedział, że groziło to albo obniżeniem pensji, albo karą cielesną. Młoda kobieta, która stała u podnóża schodów, ani drgnęła. Nie było w niej lęku, co jeszcze bardziej rozzłościło Rosenda.
- Kim pani jest? - zapytał, przyglądając się jej uważnie.
Na nogach miała kowbojskie buty, biodra doskonale prezentowały się w obcisłych jeansach, a kształt piersi podkreślała zapinana tuż pod nimi kamizelka. Nie do końca zapięta koszula ukazywała, iż obie były niemal doskonałe. Almarena zatrzymał na tej wysokości swoje agresywne spojrzenie. Nie dostrzegł więc, że twarz młodej kobiety spięta była w wyrazie determinacji i zdecydowania.
- Nie ja się tutaj powinnam tłumaczyć, ale to pan powinien przedstawić mi swoje nazwisko i wyjaśnić, co robi na piętrze hacjendy.
Zarządca znieruchomiał, ale po chwili jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny dreszcz. Reakcja ta, tak dobrze znana przez Marię, zapowiadała dalszy rozwój wypadków.
- Lepiej, żeby pani poszła… - wtrąciła nieśmiało służąca.
- Chyba sobie ze mnie żartujecie! - młoda kobieta zdawała się zupełnie nie rozumieć całej sytuacji.
W tym momencie Rosendo bez skrupułów pochwycił ją za ramię, ściskając tak mocno, że ta aż jęknęła. Szarpnął nią i pociągnął za sobą w kierunku wyjścia.
- Możesz być nawet prezydentówną. Nie obchodzi mnie to! Na moją ziemię nie będziesz wchodzić sobie ot tak! - warczał przez zaciśnięte zęby.
Gdy doszedł tak z nią do drzwi, zaparł się solidnie i wyrzucił dziewczynę za próg. Włożył w to tyle siły, że upadła ona bezwładnie na kamieniste podłoże. Trwał chwilę z milczeniu i z triumfem spoglądał na leżącą u jego stóp kobietę. Scena ta, dostrzegalna z dziedzińca zewnętrznego, zainteresowała wszystkich obecnych tam pracowników. Nagle kobieta wstała i w milczeniu podeszła do stojącego nieopodal pickupa.
- Nie chcę cię tu więcej widzieć. Obojętnie skąd przyjechałaś - wracaj tam!
Nagle jednak dostrzegł, że dziewczyna zamiast siadać za kierownicę otwiera tylne drzwi i sięga po coś, co najwidoczniej trzymała na siedzeniu. Po sekundzie rozległ się huk, a wszyscy pracownicy, zaciągnięci nutką zainteresowania na próg dziedzińca wewnętrznego, odruchowo się skulili. Rosendo zorientował się, że osoba, którą przed chwilą wyrzucił z domu w tej chwili mierzy do niego z nabitej broni. Jej wzrok wlepiony w jego zdziwione oczy nie zmienił się do pierwszej sekundy tego dziwnego spotkania. Teraz jednak zdawał się ona bardziej spokojna i pewna sukcesu. Co jednak chciała wygrać?
- Jestem Victoria Olivares, prawowita dziedziczka tych ziem! La Dueña! - wypowiedziała cichym, lecz zdecydowanym tonem.
Dźwięk ten dotarł również do wszystkich stojących w bramie, którzy coraz śmielej wdzierali się na dziedziniec. Victoria nawet na milimetr nie spuściła trzymanej pewnie w dłoniach strzelby. Strzeliła bez ostrzeżenia po raz drugi, natychmiast przygotowując broń do kolejnego wystrzału. Kula przeleciała tuż nad głową Rosenda, wbijając się z portyk nad drzwiami. Tynk pokruszył się i spadł na głowę Marii, która stała przerażona, trzymając obie dłonie złożone jak do modlitwy.
- Czas, aby pan raczył się przedstawić i uzasadnić swoje impertynenckie zachowanie.
- Szanowna pani - głos zarządcy złagodniał i zdawał się drżeć - jestem Rosendo Almarena, zaufany współpracownik pana gospodarza, który niemal dziesięć lat temu odszedł od nas, zamykając oczy na zawsze. Od tego czasu rodzina Olivares powierzyła mi nie tylko kierowanie tą posiadłością, ale również pilnowanie na niej porządku. Moje zachowanie jest wynikiem rzetelności i sumienności, którą codziennie odwdzięczam się zmarłemu panu.
Po tych słowach spuścił głowę w dół, a wzrok wbił w ziemię.
- Sumienności? - Victoria nie była w stanie ukryć sarkazmu.
- Tak, pani. To dzika okolica, tutaj nie możemy pozwolić sobie na ustępstwa. Są zasady, których nie wolno naruszać. A ziemia jest świętą wartością…
- ...na którą obcy nie mają wstępu - dokończyła za niego - Dlatego zdecydował się pan młodą i potencjalnie słabszą od siebie osobę potraktować jak psa?
- Nie jak psa, pani, ale jak intruza. Za tę pomyłkę mogę jedynie przeprosić, ale nie mogę przepraszać za moją gotowość do tego, aby ziemi tej i posiadłości, która została mi powierzona, bronić do ostatniej kropli krwi.
Victoria opuściła strzelbę i podciągnęła kapelusz, ukazując tym samym swoją twarz.
Nie miała więcej jak trzydzieści pięć lat. Niebieskie oczy, które teraz odrobinę złagodniały, były czymś tropikalnym w południowych rejonach Meksyku. Ta inność nie uszła uwadze ani Almarena, ani też pozostałych przyglądających się tej scenie.
Kobieta nie pytając o zgodę po raz drugi dumnie weszła przez otarte drzwi. Tym razem nikt jej nie przeszkadzał, ani też nie torował drogi. Za nią w sieni pojawił się Rosendo i Maria. Potem drzwi się zamknęły i ciekawość pozostałych musiała obejść się smakiem.
Tymczasem wewnątrz rozpoczynała się nowa historia Malqueridy.



II


- Proszę mi wybaczyć to zachowanie, ale…
- Niech pan zamilknie, Rosendo! - Victoria nawet na niego nie spojrzała.
Jej wzrok przebiegał po wszystkich kątach salonu, zatrzymywał się na meblach, zasłonach, schodach oraz innych elementach. W końcu odwróciła się do niego, zdjęła kapelusz i potrząsnęła głową, pozwalając puszystym włosom opleść jej delikatne ramiona. Ten widok całkowicie złagodził wszystkie nerwy Almanera.
- Co pan robił na piętrze? - zapytała bez precedensu.
- Tam jest mój gabinet. Pracuję tam.
- A gdzie pan mieszka?
- Na piętrze, proszę pani. Taki charakter pracy, jaką wykonuję, wymaga ode mnie gotowości niemal o każdej porze dnia i nocy. Zdecydowałem więc zająć sypialnię u góry, aby móc w każdej chwili i w każdej minucie spełniać się w powierzonej mi przez starego pana gospodarza rolę.
Zapanowała chwila milczenia. Victoria nadal rozglądała się, aż w końcu wzrok jej spoczął na Marii.
- Pokażesz mi dom - powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu - a pan, Rosendo, znajdzie sobie zajęcie poza domem. Proszę sprawdzić, czy w stajniach praca przebiega spokojnie lub objechać ziemie. Oczekuję pana o godzinie 15.00. Do widzenia!
Bez słowa sprzeciwu Almanera skłonił głowę, nie spuszczając jednak wzroku z lazurowych oczu pani Olivares. Gdy tylko wyszedł zupełnie innym głosem, milszym i delikatniejszym, zwróciła się do stojącej obok Marii, która cały czas trzymała dłonie złożone w modlitewnym geście.
- Podejdź do mnie - wyszeptała, wyciągając jednocześnie dłonie w kierunku Marii.
Ta spostrzegła wówczas, że ich wewnętrzna część jest zdarta i zabrudzona kurzem i krwią.
- Panienka się poraniła! - krzyknęła przerażona.
Victoria odwróciła dłonie, spoglądając na nie ze zdziwieniem.
- Rzeczywiście - uśmiechnęła się - ale to nic. Chodź do mnie.
Służąca podeszła nieśmiało, jakby za chwilę miała odebrać chłostę. Victoria odsunęła jej krzesło, które znajdowało się nieopodal. Sama przysiadła na oparciu sofy, naprzeciwko Marii.
- Jak się nazywasz? - rozpoczęła łagodnie.
- Maria Camargo, proszę pani.
- Długo tu pracujesz? Czym się dokładnie zajmujesz?
- Od dziecka, proszę pani. Stary pan dziedzic najął moich rodziców. Ojciec pracował w polu, a matka w kuchni. Z czasem ja przejęłam obowiązki matki.
- Czyli gotujesz?
- Niezupełnie. Przygotowuję spis rzeczy do kupienia, wysyłam parobków na zakupy i planuję kolejne posiłki. Dbam też o to, aby wszystkie prace porządkowe pozwoliły utrzymać ten dom w czystości.
- Yhym - Victoria kiwała ze zrozumieniem - Dobrze, że jesteś tu na miejscu. Pokażesz mi wszystko. Oprowadź mnie po domu, dobrze?
- To panienka nie zna domu? - zdziwienie Marii było jednocześnie śmieszne i przerażające.
Karcący wzrok Victorii oraz jej milczenie szybko przywołały ją do porządku.
- Przepraszam… - wyszeptała - Oczywiście, że oprowadzę. Pokażę panience wszystko, ale proszę pozwolić mi opatrzyć panienki dłonie. Tak nie można - może wdać się zakażenie.
- Nic mi nie będzie, ale skoro to ma ci przeszkadzać, to dobrze. Nie będę protestować.
Camargo zaprowadziła ją do kuchni, gdzie z jednej z szafek wyjęła apteczkę. Po drodze młoda dziedziczka mogła podziwiać szerokie korytarze oraz wielki stół, który zajmował niemal całą jadalnię. Bez problemu może przy nim zasiąść dwadzieścia osób, jednak dotychczas jego elegancją cieszył się tylko Rosendo. Sama kuchnia była urządzona w bardzo tradycyjnym stylu. Zarówno meble, jak i ceramiczne płyty zamieszczone na ścianach przedstawiały bardzo delikatne i zgodne z meksykańskim kanonem elementy zdobnicze. Na prośbę służącej Victoria wyciągnęła dłonie nad zlewem. Po chwili poczuła uporczywe szczypanie. Starała się odwrócić uwagę od tego nieznośnego uczucia, ale jej wysiłek zdał się na nic. Na szczęście z pomocą przyszła jej Maria:
- Pani ma takie delikatne dłonie - wyszeptała - Proszę wybaczyć, ale widać, że nie znają one fizycznej pracy.
Dziedziczka wiedziała, że służąca nie chce jej urazić. Jej oczy były pełne zachwytu, zupełnie tak, jakby dotychczas nie widziała gładkiej, delikatnej skóry.
- To prawda. Dotychczas moje życie dalekie było od obowiązków, które tworzą waszą codzienność…
- Panienka nie jest z Meksyku?
- Nie, przyjechałam z Europy.
- Z Europy?! - w głosie służącej było słychać przerażenie, które ewidentnie rozbawiło nową właścicielkę.
- Wszystkiego dowiesz się z czasem. Nie mam nic do ukrycia. Jednak teraz czas na to, abyś pokazała mi moją posiadłość.
Przez najbliższe dwie godziny Maria pokazywała panience wszystkie pokoje. Większość z nich były sypialniami. Niektóre posiadały własną łazienkę, inne nie. Na piętrze znajdował się także ponury gabinet, w którym odurzający zapach alkoholu, potu i dymu wdarł się do nieprzyzwyczajonych do takich wrażeń nozdrzy dziedziczki. Skrzywiła się mimowolnie. Widząc to niezadowolenie Maria zdecydowała się wytłumaczyć zastany nieporządek:
- Rosendo, znaczy pan Almarena bardzo ciężko pracuje. Czasami niemal nie rusza się z tego gabinetu, aby…
- … popijać tequilę i palić cygara? - zapytała sarkastycznie Victoria. Zamknęła drzwi i dała służącej do zrozumienia, że nie chce słuchać dalszych wyjaśnień.
Kiedy doszły do największych drzwi na piętrze Camargo zatrzymała się nieśmiało, jakby niepewna tego, co za chwilę nastąpi. Dziedziczka dostrzegła, że coś ją powstrzymuje przed otwarciem drzwi.
- Co się dzieje? - zapytała.
- To pokój pana Rosenda. Zabronił do niego wchodzić…
Te słowa były dla Victorii jak płachta na byka. Zdecydowanym ruchem pociągnęła za klamkę, ale ta ani drgnęła. Drzwi były zamknięte.
- Klucz? - zapytała, spoglądając wymownie na służącą.
- Nie mam, proszę pani. Do tego pokoju klucz ma tylko pan.
- “Pan”, powiadasz… - na twarzy Victorii pojawił się grymas - ten sam, który dostrzegalny był podczas pierwszych minut spotkania z zarządcą.
Nie czekając na jakąkolwiek reakcję Victoria cofnęła się o krok, po czym z rozmachem uderzyła nogą w zamknięte skrzydło. Drgnęło ono, jednak nie uległo naciskom dziedziczki.
- Co panienka robi?! - krzyknęła z przerażeniem Maria, ponownie składając ręce jak do modlitwy.
Nie zdążyła jednak nabrać powietrza w płuca, a Victoria po raz kolejny z impetem uderzyła stopą w drzwi, wkładając to siłę całego swojego ciała. Oba skrzydła uległy, a oczom dziedziczki ukazała się przestronna, w pełni urządzona sypialnia. Weszła do niej powoli, niepewnie. Od razu odurzył ją smród męskiego potu. Na biurku znajdowała się niedopita butelka tequili. Na fotelu rozrzucone były ubrania - zwinięte koszule, brudne spodnie. Trudno też było odnaleźć jedną, skompletowaną parę butów, chociaż gdzieniegdzie były one porozrzucane. Kiedy już chciała wyjść, jej uwagę zwrócił widok, który rozciągał się za oknem. Duże szyby, ciągnące się w balkonowym skrzydle od podłogi prawie po sam sufit, zachęcały do tego, aby każdy poranek rozpoczynać wraz z pierwszymi promieniami słońca. Otworzyła je na oścież i zaciągnęła się świeżym powietrzem. Było rześkie i niosło ze sobą odrobinę wilgoci, która towarzyszy każdemu porankowi. Bez chwili zastanowienia Victoria rozejrzała się po pokoju, po czym energicznym ruchem ściągnęła zasłony.
- Co panienka robi? - pytała przerażona Maria.
- To będzie moja sypialnia - nie przerywała sobie pracy.
- To?!
Olivares zignorowała to pytanie i pochwyciła wszystkie tkaniny, które jeszcze przed chwilą nie pozwalały światłu wtargnąć do pomieszczenia. Jednym, energicznym ruchem wyrzuciła je przez balkon, co ponownie wywołało okrzyk ze strony służącej. Ciężkie zasłony bezwładnie spadły na podwórze i zwróciły uwagę pracowników. Zaraz za nimi na rosnącym stosie lądowały kolejne pary butów, kowbojskie kapelusze oraz ubrania. Stos ten rósł, ale nikt nie mógł dopatrzeć się w oknie sypialni Rosenda przyczyny, czy też źródła tej wielkiej zmiany. W końcu pod balkonem zebrał się niemały tłum, obserwujący wszystko, co się dzieje. Był tam też sam Almarena. Jego spięta twarz wyrażała wszystkie emocje. W końcu na balkonie pojawiła się dostojna, arystokratyczna sylwetka panienki Olivares. Położyła ona dłonie na stalowej i dekoracyjnej barierce, po czym ogarnęła wzrokiem wszystkich zgromadzonych.
- Nazywam się Victoria Olivares i jestem prawowitą dziedziczką tych ziem - rozpoczęła, a w jej głosie dominowała stanowczość. - Od dzisiaj zajmować się będę zarządzaniem, dlatego wszystkie decyzje mają być konsultowane ze mną!
Po tych słowach oczy co niektórych spoczęły na twarzy Rosenda, która przybierała coraz większego rumieńca. Reakcja ta nie umknęła uwadze panienki. Natychmiast rozwiała ona wszelkie wątpliwości:
- Rosendo od dzisiaj jest takim samym pracownikiem, jak wy wszyscy.
Po tych słowach zniknęła w pokoju, ale do jej uszu dotarły zarówno oklaski, okrzyki, jak i dość głośny gwar. Spojrzała na łóżko, po czym natychmiast zaczęła wyrzucać z niego materac.
- Co panienka robi? - zdziwienie i przerażenie Marii ani na minutę nie osłabło.
- Pomożesz mi, czy tak będziesz stać?
- Pomogę! Co mam robić?
- Wyrzucamy to przez balkon.
- Co?!
- Wyrzucamy to przez balkon - powtórzyła spokojnie właścicielka.
Po kilkudziesięciu sekundach ciężki materac wylądował na stercie ubrań, która już od kilku minut ozdabiała dziedziniec.
- Na czym teraz panienka będzie spać?
- Wyślij któregoś pracownika do miasta. Niech kupi nowy materac. Sama zejdź do mojego samochodu i przynieś torebkę, którą znajdziesz na przednim siedzeniu - podała Marii kluczyki od pickupa.
Gdy tylko służąca wyszła z pokoju, Victoria ponownie wyszła na balkon. Rozejrzała się po zdziwionych twarzach, które powoli rozchodziły się do swoich obowiązków, po czym spotkała chłodny i pełen nienawiści wzrok Rosenda.
- Rosendo! - zawołała - Oczekuję pana w bibliotece.
- Panienka wybaczy - wymamrotał przez zaciśnięte zęby - ale moje rzeczy…
- Teraz! - przerwała mu, po czym natychmiast zniknęła w cieniu sypialni.
I rzeczywiście - Rosendo znalazł ją w bibliotece, do której nikt dawno nie zaglądał. Stała spokojnie przed regałami i przyglądała się tytułom książek.
- Jestem, tak jak panienka kazała - powiedział, ale przerwała mu uniesieniem ręki.
Powstrzymując jego kolejne słowa nadal przyglądała się książkom. Trwało to minutę, a może dwie, aż w końcu Rosendo zaczął wzdychać, wyrażając swoje zniecierpliwienie.
- Gdzieś się panu spieszy? - dziedziczka subtelnie wyłapała jego reakcję.
- Do obowiązków, proszę pani.
- To ja panu przydzielam obowiązki. Gdzie pan mieszkał, zanim samowolnie przeniósł się do sypialni na piętrze?
- W przybudówce.
- Więc ma pan gdzie wrócić.
- Ależ panienko! Proszę się zlitować. Za co mnie pani karze? Przez całe życie pokornie i z całym oddaniem służyłem tej ziemi i kierowałem pracą na tej hacjendzie. Wracając do przybudówki stawia mnie panienka w trudnej sytuacji. Nikt nie będzie chciał słuchać moich poleceń. A ziemia ta potrzebuje silnej ręki, aby móc przynosić plony.
- Jeżeli nie podobają się panu moje decyzje, to proszę się zgłosić po odprawę, a potem opuścić te ziemie. A jeżeli miłość pańska do tego dziedzictwa jest w rzeczywistości tak wielka, to proszę służyć tym hektarom w równym zaangażowaniu jak przed moim przybyciem. Do pańskiej dyspozycji pozostawiam przybudówkę - to i tak więcej, niż posiadają pozostali robotnicy. Decyzja moja nie ulegnie zmianie. Muszę natychmiast wiedzieć, czy pan zostaje czy nie…
- Zostaję, proszę pani.
- Dobrze. Proszę więc przygotować konie. Pokaże mi pan wszystkie ziemie.
- Jeździ panienka dobrze?
- Niech pan nie zadaje głupich pytań, tylko pójdzie wykonać polecenie. Za kilka minut oczekuję pana na dziedzińcu.
Rosendo wyszedł natychmiast po tych słowach, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gibbs
Komandos
Komandos


Dołączył: 27 Lip 2013
Posty: 682
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 20:41:47 02-08-14    Temat postu:

I


Rosendo Almarena, tak jak każdego dnia, spoglądał na rachunki i podliczał wydatki. Za oknem dochodziły go odgłosy zaganianych koni i wykonujących swoją codzienną pracę robotników. Oderwał zmęczony wzrok od dokumentów, wyciągnął się w eleganckim, skórzanym fotelu i ziewnął. Zapragnął oderwać się od tej monotonii, więc wstał i podszedł do drzwi balkonowych. Były otwarte na oścież i wychodziły na dziedziniec. Stając w nich wyglądał jak właściciel, dziedzic wszystkich ziem rozciągających się aż po skraj horyzontu. W rzeczywistości był jedynie zarządcą. Jednak od wielu lat posiadłość ta leżała tylko w jego rekach. Kiedy jej właściciel zamknął oczy i odszedł do wieczności, do hacjendy przybył notariusz z rozporządzeniem spadkobierców. Od wielu lat w Malqueridzie nie pojawiał się nikt z Europy. Toteż nikogo nie zdziwił fakt, iż zarządzanie gospodarstwem pozostawiono człowiekowi, który dotychczas cieszył się szacunkiem i zaufaniem właściciela. Mijały dnie i tygodnie, a na hacjendzie nie zachodziły żadne zmiany. Może tylko jedna - Rosendo przeniósł się ze swoimi rzeczami do wielkiego domu, zajmując sypialnię właściciela.
Wraz z upływem czasu wykazywał się coraz większą butnością. Cieszył się bogactwem i usługami pozostałej części służby. Kobiety gotowały dla niego posiłki, aby mógł je bez jakichkolwiek ograniczeń spożywać przy pańkim stole. Swoją żelazną, surową ręką utrzymywał porządek. Jako mężczyzna w średnim wieku był niezwykle sprawny fizycznie oraz intelektualnie. Pomimo braku wykształcenia nie można mu odmówić sprytu i umiejętności wykorzystywania wszelkich okazji. Umiał także odnaleźć wśród swoich popleczników tych, którym warto zaufać oraz tych, których należy trzymać krótko, a w razie konieczności - pozbyć się ich na stałe. Często też sięgał po bat, którym smagał naprzemian plecy parobków i koński zad. Nawet jego koń, jak się mówiło w okolicy, przejął te apodyktyczne cechy. Nikomu prócz jemu nie pozwalał się do siebie zbliżyć. Jedynie Rodriguezowi, zaufanemu kompanowi Rosenda, pozwalał się myć i siodłać. Niejeden próbował udowodnić, iż jest w stanie zapanować nad zwierzęciem. Kończyło się to bolesnymi upadkami oraz karą wymierzaną przez samego zarządcę.
Pod takimi rządami Malquerida upadała. Z roku na rok pogrążała się w coraz większej ruinie. Dwa skrzydła hacjendy zostały zamknięte, część służby zwolniona, a ogromny procent hodowanego bydła - wyprzedany. Ten, który został, nie był w stanie przynieść zysku mogącego pokryć koszty utrzymania posiadłości. Rosendo jednak nie zważał na to wszystko, co dzieje się poza jego gabinetem i sypialnią. Ciszył się swoją wolnością, na którą - jak twierdził - pracował od najmłodszych lat.
Nagle do jego uszu dobiegł odgłos silnika - bardzo nietypowy dla tej okolicy. Starał się dostrzec kto wychodzi z pojazdu, jednak ten wjechał bezpośrednio na dziedziniec wewnętrzny, bez przystanku przed bramą wjazdową. Okna gabinetu pozwalały Rosendowi obserwować tylko to, co dzieje się na obszarze roboczym hacjendy. O to, co miało miejsce na jej wewnętrznym dziedzińcu nie musiał się martwić - dostęp tam miało tylko kilka osób i nikt, bez jego pozwolenia, nie odważyłby się wjechać tam samochodem. Pochwycił więc szpicrutę, która spoczywała na kancie biurka i ruszył przed siebie. Już na schodach prowadzących do wielkiego salonu połączonego z jadalnią, w której codziennie zasiadał jako panicz, usłyszał odgłosy kobiecej kłótni. Pierwszy z głosów był dla niego w pełni znajomy:
- Nie może pani tak bez pozwolenia wejść. Proszę poczekać, zapowiem panią.
Była to Maria - konkubina Rosenda, która od kilku lat zajmowała się zaopatrzeniem kuchni i czuwała nad tym, aby jej obecny pan miał świeżą, pachnącą pościel oraz posiłek, który będzie w stanie sprostać jego wymaganiom.
- Komu mnie chcesz zapowiedzieć?
Tego głosu nie mógł odnaleźć w pamięci. Przyspieszył więc i bez zastanowienia, gdy tylko przed jego oczyma pojawiły się dwie kobiece sylwetki, odezwał się stanowczym głosem:
- Tylko ze względu na to, iż jest pani kobietą, nie będę sięgał po broń. Patrząc na tę kruchą sylwetkę wnioskuję, że nie będę jej potrzebować. Wystarczą mi własne ręce!

Pełne agresji, duże, niebieskie oczy spojrzały na niego. Nie było w nich strachu, co zdziwiło zarówno Rosenda, jak i Marię. Nikt z pracujących na Malqueridzie nie odważyłby się tak spojrzeć na zarządcę. Wiedział, że groziło to albo obniżeniem pensji, albo karą cielesną. Młoda kobieta, która stała u podnóża schodów, ani drgnęła. Nie było w niej lęku, co jeszcze bardziej rozzłościło Rosenda.
- Kim pani jest? - zapytał, przyglądając się jej uważnie.
Na nogach miała kowbojskie buty, biodra doskonale prezentowały się w obcisłych jeansach, a kształt piersi podkreślała zapinana tuż pod nimi kamizelka. Nie do końca zapięta koszula ukazywała, iż obie były niemal doskonałe. Almarena zatrzymał na tej wysokości swoje agresywne spojrzenie. Nie dostrzegł więc, że twarz młodej kobiety spięta była w wyrazie determinacji i zdecydowania.
- Nie ja się tutaj powinnam tłumaczyć, ale to pan powinien przedstawić mi swoje nazwisko i wyjaśnić, co robi na piętrze hacjendy.
Zarządca znieruchomiał, ale po chwili jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny dreszcz. Reakcja ta, tak dobrze znana przez Marię, zapowiadała dalszy rozwój wypadków.
- Lepiej, żeby pani poszła… - wtrąciła nieśmiało służąca.
- Chyba sobie ze mnie żartujecie! - młoda kobieta zdawała się zupełnie nie rozumieć całej sytuacji.
W tym momencie Rosendo bez skrupułów pochwycił ją za ramię, ściskając tak mocno, że ta aż jęknęła. Szarpnął nią i pociągnął za sobą w kierunku wyjścia.
- Możesz być nawet prezydentówną. Nie obchodzi mnie to! Na moją ziemię nie będziesz wchodzić sobie ot tak! - warczał przez zaciśnięte zęby.
Gdy doszedł tak z nią do drzwi, zaparł się solidnie i wyrzucił dziewczynę za próg. Włożył w to tyle siły, że upadła ona bezwładnie na kamieniste podłoże. Trwał chwilę z milczeniu i z triumfem spoglądał na leżącą u jego stóp kobietę. Scena ta, dostrzegalna z dziedzińca zewnętrznego, zainteresowała wszystkich obecnych tam pracowników. Nagle kobieta wstała i w milczeniu podeszła do stojącego nieopodal pickupa.
- Nie chcę cię tu więcej widzieć. Obojętnie skąd przyjechałaś - wracaj tam!
Nagle jednak dostrzegł, że dziewczyna zamiast siadać za kierownicę otwiera tylne drzwi i sięga po coś, co najwidoczniej trzymała na siedzeniu. Po sekundzie rozległ się huk, a wszyscy pracownicy, zaciągnięci nutką zainteresowania na próg dziedzińca wewnętrznego, odruchowo się skulili. Rosendo zorientował się, że osoba, którą przed chwilą wyrzucił z domu w tej chwili mierzy do niego z nabitej broni. Jej wzrok wlepiony w jego zdziwione oczy nie zmienił się do pierwszej sekundy tego dziwnego spotkania. Teraz jednak zdawał się ona bardziej spokojna i pewna sukcesu. Co jednak chciała wygrać?
- Jestem Victoria Olivares, prawowita dziedziczka tych ziem! La Dueña! - wypowiedziała cichym, lecz zdecydowanym tonem.
Dźwięk ten dotarł również do wszystkich stojących w bramie, którzy coraz śmielej wdzierali się na dziedziniec. Victoria nawet na milimetr nie spuściła trzymanej pewnie w dłoniach strzelby. Strzeliła bez ostrzeżenia po raz drugi, natychmiast przygotowując broń do kolejnego wystrzału. Kula przeleciała tuż nad głową Rosenda, wbijając się z portyk nad drzwiami. Tynk pokruszył się i spadł na głowę Marii, która stała przerażona, trzymając obie dłonie złożone jak do modlitwy.
- Czas, aby pan raczył się przedstawić i uzasadnić swoje impertynenckie zachowanie.
- Szanowna pani - głos zarządcy złagodniał i zdawał się drżeć - jestem Rosendo Almarena, zaufany współpracownik pana gospodarza, który niemal dziesięć lat temu odszedł od nas, zamykając oczy na zawsze. Od tego czasu rodzina Olivares powierzyła mi nie tylko kierowanie tą posiadłością, ale również pilnowanie na niej porządku. Moje zachowanie jest wynikiem rzetelności i sumienności, którą codziennie odwdzięczam się zmarłemu panu.
Po tych słowach spuścił głowę w dół, a wzrok wbił w ziemię.
- Sumienności? - Victoria nie była w stanie ukryć sarkazmu.
- Tak, pani. To dzika okolica, tutaj nie możemy pozwolić sobie na ustępstwa. Są zasady, których nie wolno naruszać. A ziemia jest świętą wartością…
- ...na którą obcy nie mają wstępu - dokończyła za niego - Dlatego zdecydował się pan młodą i potencjalnie słabszą od siebie osobę potraktować jak psa?
- Nie jak psa, pani, ale jak intruza. Za tę pomyłkę mogę jedynie przeprosić, ale nie mogę przepraszać za moją gotowość do tego, aby ziemi tej i posiadłości, która została mi powierzona, bronić do ostatniej kropli krwi.
Victoria opuściła strzelbę i podciągnęła kapelusz, ukazując tym samym swoją twarz.
Nie miała więcej jak trzydzieści pięć lat. Niebieskie oczy, które teraz odrobinę złagodniały, były czymś tropikalnym w południowych rejonach Meksyku. Ta inność nie uszła uwadze ani Almarena, ani też pozostałych przyglądających się tej scenie.
Kobieta nie pytając o zgodę po raz drugi dumnie weszła przez otarte drzwi. Tym razem nikt jej nie przeszkadzał, ani też nie torował drogi. Za nią w sieni pojawił się Rosendo i Maria. Potem drzwi się zamknęły i ciekawość pozostałych musiała obejść się smakiem.
Tymczasem wewnątrz rozpoczynała się nowa historia Malqueridy.



II


- Proszę mi wybaczyć to zachowanie, ale…
- Niech pan zamilknie, Rosendo! - Victoria nawet na niego nie spojrzała.
Jej wzrok przebiegał po wszystkich kątach salonu, zatrzymywał się na meblach, zasłonach, schodach oraz innych elementach. W końcu odwróciła się do niego, zdjęła kapelusz i potrząsnęła głową, pozwalając puszystym włosom opleść jej delikatne ramiona. Ten widok całkowicie złagodził wszystkie nerwy Almanera.
- Co pan robił na piętrze? - zapytała bez precedensu.
- Tam jest mój gabinet. Pracuję tam.
- A gdzie pan mieszka?
- Na piętrze, proszę pani. Taki charakter pracy, jaką wykonuję, wymaga ode mnie gotowości niemal o każdej porze dnia i nocy. Zdecydowałem więc zająć sypialnię u góry, aby móc w każdej chwili i w każdej minucie spełniać się w powierzonej mi przez starego pana gospodarza rolę.
Zapanowała chwila milczenia. Victoria nadal rozglądała się, aż w końcu wzrok jej spoczął na Marii.
- Pokażesz mi dom - powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu - a pan, Rosendo, znajdzie sobie zajęcie poza domem. Proszę sprawdzić, czy w stajniach praca przebiega spokojnie lub objechać ziemie. Oczekuję pana o godzinie 15.00. Do widzenia!
Bez słowa sprzeciwu Almanera skłonił głowę, nie spuszczając jednak wzroku z lazurowych oczu pani Olivares. Gdy tylko wyszedł zupełnie innym głosem, milszym i delikatniejszym, zwróciła się do stojącej obok Marii, która cały czas trzymała dłonie złożone w modlitewnym geście.
- Podejdź do mnie - wyszeptała, wyciągając jednocześnie dłonie w kierunku Marii.
Ta spostrzegła wówczas, że ich wewnętrzna część jest zdarta i zabrudzona kurzem i krwią.
- Panienka się poraniła! - krzyknęła przerażona.
Victoria odwróciła dłonie, spoglądając na nie ze zdziwieniem.
- Rzeczywiście - uśmiechnęła się - ale to nic. Chodź do mnie.
Służąca podeszła nieśmiało, jakby za chwilę miała odebrać chłostę. Victoria odsunęła jej krzesło, które znajdowało się nieopodal. Sama przysiadła na oparciu sofy, naprzeciwko Marii.
- Jak się nazywasz? - rozpoczęła łagodnie.
- Maria Camargo, proszę pani.
- Długo tu pracujesz? Czym się dokładnie zajmujesz?
- Od dziecka, proszę pani. Stary pan dziedzic najął moich rodziców. Ojciec pracował w polu, a matka w kuchni. Z czasem ja przejęłam obowiązki matki.
- Czyli gotujesz?
- Niezupełnie. Przygotowuję spis rzeczy do kupienia, wysyłam parobków na zakupy i planuję kolejne posiłki. Dbam też o to, aby wszystkie prace porządkowe pozwoliły utrzymać ten dom w czystości.
- Yhym - Victoria kiwała ze zrozumieniem - Dobrze, że jesteś tu na miejscu. Pokażesz mi wszystko. Oprowadź mnie po domu, dobrze?
- To panienka nie zna domu? - zdziwienie Marii było jednocześnie śmieszne i przerażające.
Karcący wzrok Victorii oraz jej milczenie szybko przywołały ją do porządku.
- Przepraszam… - wyszeptała - Oczywiście, że oprowadzę. Pokażę panience wszystko, ale proszę pozwolić mi opatrzyć panienki dłonie. Tak nie można - może wdać się zakażenie.
- Nic mi nie będzie, ale skoro to ma ci przeszkadzać, to dobrze. Nie będę protestować.
Camargo zaprowadziła ją do kuchni, gdzie z jednej z szafek wyjęła apteczkę. Po drodze młoda dziedziczka mogła podziwiać szerokie korytarze oraz wielki stół, który zajmował niemal całą jadalnię. Bez problemu może przy nim zasiąść dwadzieścia osób, jednak dotychczas jego elegancją cieszył się tylko Rosendo. Sama kuchnia była urządzona w bardzo tradycyjnym stylu. Zarówno meble, jak i ceramiczne płyty zamieszczone na ścianach przedstawiały bardzo delikatne i zgodne z meksykańskim kanonem elementy zdobnicze. Na prośbę służącej Victoria wyciągnęła dłonie nad zlewem. Po chwili poczuła uporczywe szczypanie. Starała się odwrócić uwagę od tego nieznośnego uczucia, ale jej wysiłek zdał się na nic. Na szczęście z pomocą przyszła jej Maria:
- Pani ma takie delikatne dłonie - wyszeptała - Proszę wybaczyć, ale widać, że nie znają one fizycznej pracy.
Dziedziczka wiedziała, że służąca nie chce jej urazić. Jej oczy były pełne zachwytu, zupełnie tak, jakby dotychczas nie widziała gładkiej, delikatnej skóry.
- To prawda. Dotychczas moje życie dalekie było od obowiązków, które tworzą waszą codzienność…
- Panienka nie jest z Meksyku?
- Nie, przyjechałam z Europy.
- Z Europy?! - w głosie służącej było słychać przerażenie, które ewidentnie rozbawiło nową właścicielkę.
- Wszystkiego dowiesz się z czasem. Nie mam nic do ukrycia. Jednak teraz czas na to, abyś pokazała mi moją posiadłość.
Przez najbliższe dwie godziny Maria pokazywała panience wszystkie pokoje. Większość z nich były sypialniami. Niektóre posiadały własną łazienkę, inne nie. Na piętrze znajdował się także ponury gabinet, w którym odurzający zapach alkoholu, potu i dymu wdarł się do nieprzyzwyczajonych do takich wrażeń nozdrzy dziedziczki. Skrzywiła się mimowolnie. Widząc to niezadowolenie Maria zdecydowała się wytłumaczyć zastany nieporządek:
- Rosendo, znaczy pan Almarena bardzo ciężko pracuje. Czasami niemal nie rusza się z tego gabinetu, aby…
- … popijać tequilę i palić cygara? - zapytała sarkastycznie Victoria. Zamknęła drzwi i dała służącej do zrozumienia, że nie chce słuchać dalszych wyjaśnień.
Kiedy doszły do największych drzwi na piętrze Camargo zatrzymała się nieśmiało, jakby niepewna tego, co za chwilę nastąpi. Dziedziczka dostrzegła, że coś ją powstrzymuje przed otwarciem drzwi.
- Co się dzieje? - zapytała.
- To pokój pana Rosenda. Zabronił do niego wchodzić…
Te słowa były dla Victorii jak płachta na byka. Zdecydowanym ruchem pociągnęła za klamkę, ale ta ani drgnęła. Drzwi były zamknięte.
- Klucz? - zapytała, spoglądając wymownie na służącą.
- Nie mam, proszę pani. Do tego pokoju klucz ma tylko pan.
- “Pan”, powiadasz… - na twarzy Victorii pojawił się grymas - ten sam, który dostrzegalny był podczas pierwszych minut spotkania z zarządcą.
Nie czekając na jakąkolwiek reakcję Victoria cofnęła się o krok, po czym z rozmachem uderzyła nogą w zamknięte skrzydło. Drgnęło ono, jednak nie uległo naciskom dziedziczki.
- Co panienka robi?! - krzyknęła z przerażeniem Maria, ponownie składając ręce jak do modlitwy.
Nie zdążyła jednak nabrać powietrza w płuca, a Victoria po raz kolejny z impetem uderzyła stopą w drzwi, wkładając to siłę całego swojego ciała. Oba skrzydła uległy, a oczom dziedziczki ukazała się przestronna, w pełni urządzona sypialnia. Weszła do niej powoli, niepewnie. Od razu odurzył ją smród męskiego potu. Na biurku znajdowała się niedopita butelka tequili. Na fotelu rozrzucone były ubrania - zwinięte koszule, brudne spodnie. Trudno też było odnaleźć jedną, skompletowaną parę butów, chociaż gdzieniegdzie były one porozrzucane. Kiedy już chciała wyjść, jej uwagę zwrócił widok, który rozciągał się za oknem. Duże szyby, ciągnące się w balkonowym skrzydle od podłogi prawie po sam sufit, zachęcały do tego, aby każdy poranek rozpoczynać wraz z pierwszymi promieniami słońca. Otworzyła je na oścież i zaciągnęła się świeżym powietrzem. Było rześkie i niosło ze sobą odrobinę wilgoci, która towarzyszy każdemu porankowi. Bez chwili zastanowienia Victoria rozejrzała się po pokoju, po czym energicznym ruchem ściągnęła zasłony.
- Co panienka robi? - pytała przerażona Maria.
- To będzie moja sypialnia - nie przerywała sobie pracy.
- To?!
Olivares zignorowała to pytanie i pochwyciła wszystkie tkaniny, które jeszcze przed chwilą nie pozwalały światłu wtargnąć do pomieszczenia. Jednym, energicznym ruchem wyrzuciła je przez balkon, co ponownie wywołało okrzyk ze strony służącej. Ciężkie zasłony bezwładnie spadły na podwórze i zwróciły uwagę pracowników. Zaraz za nimi na rosnącym stosie lądowały kolejne pary butów, kowbojskie kapelusze oraz ubrania. Stos ten rósł, ale nikt nie mógł dopatrzeć się w oknie sypialni Rosenda przyczyny, czy też źródła tej wielkiej zmiany. W końcu pod balkonem zebrał się niemały tłum, obserwujący wszystko, co się dzieje. Był tam też sam Almarena. Jego spięta twarz wyrażała wszystkie emocje. W końcu na balkonie pojawiła się dostojna, arystokratyczna sylwetka panienki Olivares. Położyła ona dłonie na stalowej i dekoracyjnej barierce, po czym ogarnęła wzrokiem wszystkich zgromadzonych.
- Nazywam się Victoria Olivares i jestem prawowitą dziedziczką tych ziem - rozpoczęła, a w jej głosie dominowała stanowczość. - Od dzisiaj zajmować się będę zarządzaniem, dlatego wszystkie decyzje mają być konsultowane ze mną!
Po tych słowach oczy co niektórych spoczęły na twarzy Rosenda, która przybierała coraz większego rumieńca. Reakcja ta nie umknęła uwadze panienki. Natychmiast rozwiała ona wszelkie wątpliwości:
- Rosendo od dzisiaj jest takim samym pracownikiem, jak wy wszyscy.
Po tych słowach zniknęła w pokoju, ale do jej uszu dotarły zarówno oklaski, okrzyki, jak i dość głośny gwar. Spojrzała na łóżko, po czym natychmiast zaczęła wyrzucać z niego materac.
- Co panienka robi? - zdziwienie i przerażenie Marii ani na minutę nie osłabło.
- Pomożesz mi, czy tak będziesz stać?
- Pomogę! Co mam robić?
- Wyrzucamy to przez balkon.
- Co?!
- Wyrzucamy to przez balkon - powtórzyła spokojnie właścicielka.
Po kilkudziesięciu sekundach ciężki materac wylądował na stercie ubrań, która już od kilku minut ozdabiała dziedziniec.
- Na czym teraz panienka będzie spać?
- Wyślij któregoś pracownika do miasta. Niech kupi nowy materac. Sama zejdź do mojego samochodu i przynieś torebkę, którą znajdziesz na przednim siedzeniu - podała Marii kluczyki od pickupa.
Gdy tylko służąca wyszła z pokoju, Victoria ponownie wyszła na balkon. Rozejrzała się po zdziwionych twarzach, które powoli rozchodziły się do swoich obowiązków, po czym spotkała chłodny i pełen nienawiści wzrok Rosenda.
- Rosendo! - zawołała - Oczekuję pana w bibliotece.
- Panienka wybaczy - wymamrotał przez zaciśnięte zęby - ale moje rzeczy…
- Teraz! - przerwała mu, po czym natychmiast zniknęła w cieniu sypialni.
I rzeczywiście - Rosendo znalazł ją w bibliotece, do której nikt dawno nie zaglądał. Stała spokojnie przed regałami i przyglądała się tytułom książek.
- Jestem, tak jak panienka kazała - powiedział, ale przerwała mu uniesieniem ręki.
Powstrzymując jego kolejne słowa nadal przyglądała się książkom. Trwało to minutę, a może dwie, aż w końcu Rosendo zaczął wzdychać, wyrażając swoje zniecierpliwienie.
- Gdzieś się panu spieszy? - dziedziczka subtelnie wyłapała jego reakcję.
- Do obowiązków, proszę pani.
- To ja panu przydzielam obowiązki. Gdzie pan mieszkał, zanim samowolnie przeniósł się do sypialni na piętrze?
- W przybudówce.
- Więc ma pan gdzie wrócić.
- Ależ panienko! Proszę się zlitować. Za co mnie pani karze? Przez całe życie pokornie i z całym oddaniem służyłem tej ziemi i kierowałem pracą na tej hacjendzie. Wracając do przybudówki stawia mnie panienka w trudnej sytuacji. Nikt nie będzie chciał słuchać moich poleceń. A ziemia ta potrzebuje silnej ręki, aby móc przynosić plony.
- Jeżeli nie podobają się panu moje decyzje, to proszę się zgłosić po odprawę, a potem opuścić te ziemie. A jeżeli miłość pańska do tego dziedzictwa jest w rzeczywistości tak wielka, to proszę służyć tym hektarom w równym zaangażowaniu jak przed moim przybyciem. Do pańskiej dyspozycji pozostawiam przybudówkę - to i tak więcej, niż posiadają pozostali robotnicy. Decyzja moja nie ulegnie zmianie. Muszę natychmiast wiedzieć, czy pan zostaje czy nie…
- Zostaję, proszę pani.
- Dobrze. Proszę więc przygotować konie. Pokaże mi pan wszystkie ziemie.
- Jeździ panienka dobrze?
- Niech pan nie zadaje głupich pytań, tylko pójdzie wykonać polecenie. Za kilka minut oczekuję pana na dziedzińcu.
Rosendo wyszedł natychmiast po tych słowach, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:10:28 03-08-14    Temat postu:

Hej zacznę od tego, że miło widzieć tu "nową twarz", mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej ^^
Bardzo podoba mi się klimat tego opowiadania. Wchłonęłam te dwa rozdziały na jednym wdechu i czuję niedosyt. Rosendo z tą swoją dwulicowością będzie świetnym - jak się domyślam - czarnym charakterem i sporo tu namiesza, ale Victoria jest stanowcza, pewna siebie i pełna zapału, by przywrócić hacjendzie dawną świetność, i myślę, że po tym, co tu zastała i czego się dowiedziała, zarządcy będzie bardzo trudno zdobyć choć odrobinę jej zaufania.
Nie obiecam komentarzy pod każdym rozdziałem, ale z pewnością jeszcze tu zajrzę Pozdrawiam!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gibbs
Komandos
Komandos


Dołączył: 27 Lip 2013
Posty: 682
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 7:09:05 05-08-14    Temat postu:

Dzięki wielkie za uwagę i czas Będę z ogromnym zainteresowaniem zaczytywał się we wszelkich Twoich uwagach i wnioskach

III

- Felipe, przyprowadź mojego konia i Białkę.
- Dobrze Rosendo - Rodriquez jak zwykle wykazywał ogromne posłuszeństwo i lojalność.
Po kilku minutach przyprowadził dwa osiodłane konie. Biała klacz była bardzo spokojna, szła pokornie i bez jakichkolwiek oporów. Obok niej, czarny jak noc, silny i masywny ogier wierzgał nerwowo nogami, rżąc co jakiś czas ostrzegawczo. Almarena uśmiechnął się widząc swojego ulubieńca. Podszedł do niego, pogłaskał zwierzę po pysku i wyszeptał mu coś do ucha. Rumak uspokoił się i wyciszył. W tym samym czasie na dziedzińcu pojawiła się Victoria. Uwagę wszystkich zwrócił jej elegancki strój. Wytarte jeansy zamieniła na ciemnobrązowe spodnie do jazdy konnej. Wygniecioną koszulę zastąpiła elegancką, biała marynarką. Na głowie miała kremowy kapelusz, który wspaniale podkreślał błękit jej oczu. Prace w okolicy ustały i wszyscy obserwowali każdy ruch dziedziczki. Podeszła ona pewnie do zarządcy.
- Możemy jechać?
- Tak - odpowiedział, podając jej lejce do czarnego wierzchowca.
Wtedy wszyscy zamarli. Koń ten znosił jedynie obecność swojego pana. W innym przypadku mógł być śmiertelnym zagrożeniem dla każdego, kto próbował go dosiąść. Szczególnie dla tak niedoświadczonego jeźdźca, który na wielkiej hacjendzie zjawia się po raz pierwszy w życiu. Almarena uśmiechał się pod nosem widząc, jak panienka przyciąga do siebie zwierzę. Spojrzała na zarządcę, po czym powiedziała donośnym głosem:
- Chcesz mnie zabić Rosendo?
- Ja? - nie musiał udawać zdziwienia, ale naprawdę był zaskoczony jej podejrzeniami.
- Dobrze wiesz, że nie powinnam wsiadać na tego konia.
“Skąd ona to wie…” - w głowie zarządcy pojawiały się skotłowane myśli.
- Ale… - rozpoczęła powoli i donośnie, rozglądając się i ściągając na siebie spojrzenia wszystkich robotników - … możemy zawrzeć umowę. Dosiądę Szatana, od dzisiaj będzie on moim wierzchowcem. Jeżeli zrzuci mnie z grzbietu, wówczas ty wracasz do hacjendy, a ja wyjadę.
Po tych słowach jej głos przygnieciony został pomrukami, szeptami. Dostrzegła, że otoczyli ją pracownicy - młodsi, starsi, kobiety z dziećmi. Była przerażona tym, ile ludzi wyłaniało się z różnych zakątków hacjendy.
- Jeżeli jednak da mi się ujeździć, ty wyniesiesz się do przybudówki i od tej chwili będziesz zwracał się do mnie per Señora lub La Dueña. Czy taki układ cię satysfakcjonuje?
- Dobrze - bez namysłu odparł zarządca - ale nie wezmę na siebie odpowiedzialności za pani zdrowie.
Rozglądając się po twarzach zgromadzony dodał:
- Niech wszyscy wiedzą, że z własnej woli wsiada pani na tego konia!
- Nie inaczej, Rosendo. Nie inaczej.
Po tych słowach przyciągnęła do siebie Szatana. Spojrzała mu głęboko w oczy i pogłaskała po pysku. Tłum poszerzył krąg, unikając kontaktu z koniem. Ten wyczuł nerwową atmosferę i zaczął żwawo przestępować z nogi na nogę. Rodriguez w tym czasie wyprowadził Białkę.
Jednym, zwinnym ruchem Victoria znalazła się w siodle. Gdy tylko rumak wyczuł, że ma nieść innego jeźdźca, zaczął swój szaleńczy taniec. Wierzgał, stawał dęba, rzucał tylnymi nogami. Dwa razy dziedziczka niemal wypadła ze strzemion. Ściągała je, a szpicrutą bez skrupułów okładała zad zwierzęcia. Ten po każdym razie zdawał się jej oddawać dodatkowym skokiem i wstrząsem. Walka ta trwała kilka minut, aż w końcu zwierzę poczęło skakać z mniejszą intensywnością. Victoria jednak z równym zaangażowaniem okładała go szpicrutą. W końcu koń stanął i wstrząsnął bezwładnie łbem. Wówczas Olivares spięła strzemiona i przeszła do kłusa. Po chwili Szatan zupełni się wyciszył i spokojnie wykonywał wszystkie polecenia. Zapanowała głucha cisza.
- Niech wszyscy posłuchają mnie uważnie! - dumny głos dziedziczki rozszedł się po najdalszych zakątkach Malqueridy - Jestem spadkobierczynią tych ziem i zarządzam wszystkim, co się na nich znajduje. Ty - wskazała na jednego ze stojących w pobliżu chłopów - staw się u mnie o godzinie 19.00. Będę czekała w bibliotece.
- Tak, pani.
- Señora - poprawiła go natychmiast.
- Tak, Señora - młody chłopak spuścił pokornie głowę.
- Gotowy, Rosendo? Możemy jechać?
- Tak - odpowiedział siedząc już na Białce, jednak Victoria przeszywała go swoim lodowatym wzrokiem oczekując na coś.
- Señora… - dodał po chwili po czym ruszyli przed siebie.

IV

- Maria! Co ci mówiła panienka? - Felipe zaczął się dopytywać, gdy tylko dziedziczka z Rosendem zniknęli za horyzontem.
- Nic. Tylko tyle, że przyjechała z Europy i wszystkiego się dowiem, kiedy przyjdzie na to czas.
- Może ona nie jest dziedziczką? Pokazała jakieś dokumenty, udowodniła swoją tożsamość? - spostrzegawczo podkreślił Moises, najstarszy z pracowników.
- Właśnie - zawtórowali mu pozostali.
- Trzeba to pociągnąć jakość!
- Jest dziedziczką - wyszeptała Maria, co wywołało nie tylko zmieszanie, ale zmusiło wszystkich do milczenia.
- Skąd ta pewność - łagodnie podpytał Moises.
- Ma oczy naszego pana. Nie mów, że nie zauważyłeś. Tutaj trzeba być Olivares, aby mieć tak lazurowe spojrzenie.
- To jeszcze nie dowód! - przerwał Felipe.
- Może i nie, ale pierścień rodowy na palcu panienki jest nim na pewno.
- Ma go?! - zdziwili się pozostali.
- Tak - kontynuowała Maria - Opatrywałam jej dłonie, po tym, jak ją Rosendo wyrzucił na dziedziniec. Dobrze mu się przyjrzałam - to dziewica na byku.
Zapanowała cisza. Nikt nie śmiał podważać tego argumentu, który pozostawił im na łożu śmierci stary gospodarz. Umierając przyznał się, iż wiele w jego życiu było niewłaściwych decyzji, ale jedną z lepszych była zmiana testamentu. Obiecał wówczas, że cała hacjenda stanie się potęgą, jeżeli tylko dziedzic jego majątku zjawi się i przedstawi dowód swego pochodzenia - pierścień. Taki sam został zakopany z nim, na wieki spoczął pod powierzchnią ziemi. Obecność dziewicy na byku, która dekorowała prawą dłoń dziedziczki, nie pozostawiała wątpliwości. Była ona prawowitą spadkobierczynią.
- Zamiast się tak zastanawiać lepiej pomóżcie mi w oporządzeniu wszystkiego! Señora kazała mi zdobyć nowy materac, a i po jej oczach było widać niezadowolenie z obecnego stanu! Trzeba wypełnić lodówkę, spiżarnię i uprzątnąć w domu! Kazała też przygotować zamknięte skrzydła do użytku.
- Chryste panie! - jęknęli wszyscy.
Camargo jednak nie zwróciła uwagi na ich przerażenie i od razu rozdzieliła obowiązki:
- Felipe, weź samochód i jedź do miasta po materac. Zanim wyjedziesz wejdź do mnie po listę zakupów. Moses, ty zbierz najbardziej sumiennych i zwinnych i przyprowadź ich do mnie. Pomogą w doprowadzaniu posiadłości do użytku.
Po kilku minutach w domu zapanował gwar, a kurz unosił się niemal wszędzie. Oba zamknięte dotychczas skrzydła zostały otwarte. Meble odkryte, podłogi i okna umyte. W międzyczasie wrócił z miasta Felipe, który przywiózł zamówione przez Marię artykuły. W sypialni nowej gospodyni znalazł się materac, a lodówkę wypełniły świeże produkty. Wraz z innymi kobietami rozpoczęła ona przygotowywać kolację, oczekując powrotu pani. Gdy krzątała się po kuchni usłyszała, że ktoś ją obserwuje.
- Dawno się nie uwijałaś z taką radością - męski, niski głos wywołał w niej dreszcze.
Za plecami miała rosłego mężczyznę, około czterdziestki. Jego lekko falowane włosy opadały bezwładnie. Ubrany był w brudne jeansy, w które wsunął koszulę w kratę. Opinała się na jego umięśnionej sylwetce, podkreślając atletyczną budowę.
- Octavio… - wyszeptała niepewnie.
Jego życzliwe spojrzenie i rozpromieniona twarz zawsze wpływały na nią kojąco. Kochała go całym swoim sercem. Była mu również wdzięczna za jego czystą miłość. Od lat wzrastali w tym uczuciu do siebie, jednak ojciec przeznaczył ją innemu. Miała wyjść za Rosenda, ale gdy staruszek zamknął oczy, Almarena zerwał zaręczyny. Nie zrezygnował jednak z Marii. Była jego własnością. I chociaż Octavio od lat namawiał ją do tego, aby odejść z hacjendy i poszukać szczęścia poza jej granicami, to jednak nie potrafiła zrezygnować z zaborczości swojego niedoszłego męża. W jakiś sposób kochała go za tę stanowczość i odczytywała ją jako męskość. Apodyktycznością tą czuła się przywiązana. Nie potrafiła z niej zrezygnować. I chyba nie chciała. Dlatego też wiele lat temu uzgodnili z Octaviem, że będą się szanować jak przyjaciele. Stosunki takie nie ukoiły jednak płomienia pożądania, który szarpał zarówno jednym, jak i drugim.
- Czy w związku z tym nie dostaniemy dzisiaj kolacji? - zapytał kokieteryjnie.
- Znasz odpowiedź, więc po co pytasz? - uśmiechnęła się.
- Lubię się z tobą drażnić - usiadł przy stole.
- Napijesz się czegoś? - nie czekając na odpowiedź nalała mu mleka.
- Co sądzisz o nowej pani, Maria? Podobno spędziłaś z nią dużo czasu…
- Jest dokładnie tą kobietą, która znajduje się na rodzinnym herbie. Pozornie naga i bezbronna, ale posiada wielką siłę pozwalającą jej zapanować nad dzikimi i niebezpiecznymi siłami.
- Dziewica na byku… Ładna chociaż?
- Przestań, ignorancie. Za każde spojrzenie potrafi ukarać. Nie jest osobą, którą można kierować i manipulować. Wie, czego chce.
- Skoro tak mówisz - beznamiętnie popijał mleko.
Gdy skończył odstawił szklankę i zbliżył się do Marii.
- Słyszałem, że wywaliła Rosenda z komnaty. I prawie odstrzeliła mu łeb - objął jej biodro silną dłonią.
Odwróciła się do niego twarzą, zatapiając się w jego łagodnym spojrzeniu.
- Tak… - chciała jeszcze coś dodać, ale na jej ustach spoczął namiętny pocałunek.
Nie potrafiła mu się oprzeć. Chwyciła dłońmi masywne ramiona swojego ukochanego i poddała się sile namiętności. Wyczuwając jej uległość Octavio oplótł ją i posadził na stole. Kiedy objęła go swoimi kolanami, poczuła na swoich plecach niewyobrażalny chłód. Natychmiast zdała się wytrzeźwieć z tego uniesienia i odepchnęła od siebie kochanka.
- Kto to? - beznamiętny głos utwierdził ją w tym, że czuła na sobie spojrzenie dziedziczki, która niepostrzeżenie pojawiła się w kuchni.
- Oj, Señora… - zaczęła Maria.
- Kto to jest?! - Victoria wskazała na obcego trzymaną w ręku szpicrutą.
- Sam się potrafię przedstawić.
- Wyjaśnij więc co robisz w moim domu i jakim prawem znajduję cię z moją służącą na kuchennym stole? Nie masz gdzie wyładować swoich zwierzęcych rządz?
- Nazywam się Octavio Montero. Jestem odpowiedzialny za chów bydła w pani hacjendzie. Za wejście do kuchni bez pozwolenia mogę szczerze przeprosić. Za niewłaściwe miejsce mojego zachowania też. Ale za uczucia moje nie będę. Proszę wybaczyć, wrócę do swoich obowiązków.
Po tych słowach wyszedł, a Victoria przeszyła pełnym zawodu spojrzeniem swoją pomoc kuchenną.
- Przepraszam panienkę, tak mi wstyd…
- Jeżeli cię wykorzystuje, to powiedz mi, a wtedy…
- Nie! Nie wykorzystuje, proszę pani. To skomplikowana sytuacja.
- Mamy chyba czas, a ja wolałabym wiedzieć, jakie panują tutaj relacje.
Usiadła na drewnianym, kuchennym krześle i wsłuchała się w słowa Marii. Już po kilku zdaniach dziewczyna zalała się rzewnymi łzami, opowiadając o swoich losach i wskazując na całą sieć skomplikowanych kontaktów. W międzyczasie Olivares zrobiła herbatę, co bardzo ją zdziwiło i zawstydziło. Jednak ledwo skończyły tę otwartą rozmowę, a do kuchni wszedł Felipe mówiąc, iż na panienkę czeka chłopak, którego zobowiązała do stawienia się w bibliotece.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gibbs
Komandos
Komandos


Dołączył: 27 Lip 2013
Posty: 682
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: 7:10:05 05-08-14    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Gibbs dnia 7:10:48 05-08-14, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin