 |
Telenowele Forum Telenowel
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Maggie Mocno wstawiony

Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5907 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:13:53 11-06-25 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Rzadko płakała, ale zdecydowanie nie dlatego, że nie miała ku temu powodów, po prostu nigdy nie było na to czasu. Użalanie się nad sobą nie leżało w jej naturze, musiała być twarda i silna, bo tylko tak można było przetrwać. Nie było łatwo dorastać w domu dziecka i obserwować, jak najmniejsze pociechy, w których wychowaniu ona pomagała, znajdowały kochające rodziny i odchodziły, zostawiając ją samą. Carolina Andrea Nayera była najstarszą wychowanką sierocińca przy Klasztorze Miłosierdzia i z roku na rok jej nadzieje, że znajdzie się ktoś, kto chciałby ją adoptować, drastycznie malały. Kiedy miała kilka lat, jeszcze na to liczyła, jeszcze o tym marzyła. Czesała długie, czarne włosy, ubierała najlepszą sukienkę i czekała, próbując zrobić dobre wrażenie, kiedy tylko jakaś miła para odwiedzała ojca Horacio w jego biurze. Starała się – była grzeczna, posłuszna we wszystkim, pracowita, nie grymasiła, nigdy nie narzekała na niesmaczny obiad na stołówce. Myślała, że jeśli będzie idealna, ktoś w końcu ją zechce, ale to się nigdy nie wydarzyło. Nie pamiętała, kiedy jej myślenie się odwróciło, ale w pewnym momencie przestała już w ogóle marzyć o opuszczeniu murów domu dziecka. Czekała tylko na swoje osiemnaste urodziny, wiedząc, że to jedyna szansa, by się wyrwać. Imała się różnych prac, zbierała pieniądze i odkładała je do skarbonki na poczet przyszłych studiów. Każde dziecko, które odchodziło z sierocińca mogło liczyć na niewielką pomoc od państwa, ale ona wolała dmuchać na zimne. Wszystko już miała rozplanowane – edukacja, tymczasowa praca, konkursy, stypendium, studia – i nie było tam miejsca na rodzinę. Nie było też miejsca na miłość, ale los chciał, że się zakochała. Wolałaby, żeby Enrique Ibarra nigdy nie pojawił się na jej drodze.
Usiadła na snopku siana tuż za stajnią i rozpłakała się rzewnie, nie mając pojęcia, co ma robić. Po raz pierwszy w swoim osiemnastoletnim życiu nie miała żadnego planu i to ją przerażało, podobnie jak myśl, że to wszystko było jej winą. Trzeba było trzymać się na dystans, trzeba było – tak jak sobie początkowo zakładała – odciąć się od ludzi, nie nawiązywać przyjaźni, bo te i tak nigdy nie trwają zbyt długo. Trzeba było zostać w sierocińcu, zamiast dać się wpisać w rodzinny rejestr de la Vegów. Nienawidziła tego. Nienawidziła bycia dziedziczką El Tesoro. Jeszcze tydzień temu cieszyła się, że ma rodzinę – kochającą przyrodnią siostrę, trochę ekscentryczną, ale dobroduszną ciocię, a nawet brata, któremu, choć nigdy by się do tego nie przyznał, zależało na niej na jego własny pokręcony sposób. Jeszcze tydzień temu była zakochana w cudownym chłopaku, miała przyjaciół i świetne perspektywy na przyszłość, ale teraz czuła, że wolałaby się nigdy nie urodzić.
Myślami wróciła do zeszłego piątku. Quen obchodził wtedy swoje osiemnaste urodziny w barze El Gato Negro. Razem z Nelą natrudziły się, by wszyscy świetnie się bawili, ale jej chłopak nie miał humoru. Było jej przykro, ale nie winiła go za to – miał na głowie naprawdę mnóstwo spraw, choroba mamy przytłaczała go bardziej, niż chciał o tym mówić. Wypił za dużo, był zmęczony, więc pod koniec wieczoru odpłynął na całego i Jordanowi z trudem udało się go wcisnąć na tylne siedzenie auta Fabiana. Pamiętała, jak chłopak odwiózł ją na El Tesoro, a Nela zapewniła ją, że da znać, jak dojadą do domu, ale ona i tak martwiła się stanem Quena – nie kacem, którego niewątpliwie miał dnia kolejnego, a bardziej jego stanem psychicznym. Kręciła się po hacjendzie, czekając na wiadomość od Marianeli lub Jordana, ale ta nie nadchodziła, więc zaczęła się niepokoić. I właśnie wtedy nieopatrznie podsłuchała rozmowę, której nie powinna była słyszeć, a która wywróciła jej życie do góry nogami.
Niektóre pokoje na El Tesoro miały to do siebie, że wchodziło się do nich bezpośrednio z ogrodu – każdy miał osobne wejście. Tamtego wieczora jej brat, Lucas Hernandez oraz Eduardo Marquez rozmawiali przed drzwiami Joaquina, a ona nie mogła się powstrzymać, choć zwykle nie należała do osób wścibskich. Kiedy usłyszała imię swojego chłopaka, po prostu nie mogła przestać, a w miarę słuchania czuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Sama już nie wiedziała, dla kogo pracuję Lalo – dla Barosso czy dla Villanuevy – ale w tej chwili nie miało to znaczenia. On jeden zdawał się widzieć, że w tej wojnie cierpią niewinni. Po tym czego się dowiedziała, nie mogła normalnie spojrzeć Quenowi w oczy. Jak miała mu powiedzieć, że to Mercedes Nayera była powodem, dla którego on wychowywał się bez matki? Ibarra był przekonany, że jego biologiczni rodzice to jacyś narkomani, którzy sprzedali go Fernandowi za działkę, ale nie mógł się bardziej mylić. Jego ojciec był tuż obok, a on nie miał o tym zielonego pojęcia. Całą sobotę kręciła się po okolicy, bojąc się odpowiadać na wiadomości Quena, bo nie wiedziała, jak z nim rozmawiać, czuła się tym wszystkim przytłoczona. Nie spała dwie noce, sądząc, że dojdzie w końcu do jakiegoś rozwiązania, ale tak się nie stało, więc kiedy skonfrontował ją w niedzielę przed kościołem, postanowiła raz na zawsze to zakończyć, by wszystkim oszczędzić cierpień. Nie zniosłaby jego cierpienia, gdyby poznał prawdę, nie zniosłaby tych wyrzutów sumienia. Jednak tych wcale się nie pozbyła. Po zerwaniu było tylko jeszcze gorzej. Sama mówiła mu, żeby ruszył dalej, kłamała, że nie chce z nim być, więc nie powinno jej to ruszać, że on rzeczywiście już kogoś sobie znalazł – atrakcyjną piłkarkę z Nuevo Laredo. A jednak bolało jak cholera i nie mogła przestać płakać.
– Coś się stało? Zawołać lekarza?
Wzdrygnęła się w miejscu, odwracając głowę i wycierając oczy wierzchem dłoni, czując wstyd, że została przyłapana na takim akcie słabości. Chłopak zerkał nieśmiało po okolicy, upewniając się, że nie ma nikogo w pobliżu, wyglądał na zatroskanego.
– Nie, nic mi nie jest. – Carolina odchrząknęła, bo jej głos był zachrypnięty od płaczu. – Wszystko w porządku, potrzebowałam chwili dla siebie.
Nadal płakała, łzy spływały jej po twarzy i ginęły za kołnierzykiem eleganckiej białej sukienki, na której ubranie namówiła ją Astrid. Prawie nic nie widziała, wizję miała zamgloną od płaczu, ale nie uszło jej uwadze, że jej towarzysz nie ruszył się z miejsca.
– Nie mam chusteczek. Proszę. – Wyciągnął w jej stronę bandanę, którą miał zawiązaną na nadgarstku. Przyjęła ją od niego z wdzięcznością i otarła oczy, mając nadzieję, że opuchlizna zaraz zejdzie i będzie mogła wrócić na piknik dalej udawać, że wszystko gra. – Potrzebujesz czegoś? Coś do picia, jakieś lekarstwo, przejażdżkę? – Dłonią wskazał na padok dla koni niedaleko. Carolina wstała z miejsca, odzyskując trzeźwość umysłu.
– Tak – oświadczyła, prostując się z godnością. – Zawieziesz mnie do miasta?
– Na koniu? – Chłopak wydawał się zbity z pantałyku. Nie to miał na myśli, kiedy proponował przejażdżkę.
– Nie. Masz może samochód? – zapytała, rozglądając się po hacjendzie, jakby spodziewała się dostrzec jakiś wóz.
– Mam, ale nie jest zbyt reprezentacyjne, to auto dostawcze. – Wolał być szczery. Ona wyglądała bardzo ładnie, on był w pracy, więc nie przejmował się ubiorem. Poplamione dżinsy i flanelowa koszula na pewno nie dodawały mu uroku, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Nie szkodzi, potrzebuję pilnie dostać się do Valle de Sombras.
Chłopak zgodził się i już po chwili siedziała w jego aucie, które rzeczywiście pozostawiało wiele do życzenia, ale jej to nie przeszkadzało. Czekał cierpliwie, aż powie mu, dokąd się wybierają, ale ona zamyśliła się tak, że dopiero, kiedy położył jej dłoń na ramieniu, zdała sobie sprawę, że coś do niej mówił.
– Dokąd?
– Wiesz, gdzie mieszka Fernando Barosso?
– Czy wiem? – Nastolatek parsknął cichym śmiechem. – Pewnie, wszyscy wiedzą.
– Jedź, proszę, muszę z nim porozmawiać.
*
Kolejny raz dzwonił do Victorii i kolejny raz uruchamiała się automatyczna sekretarka, zarówno na prywatnym i służbowym telefonie. Fernando zaczynał sądzić, że córka po prostu robiła mu na złość i zablokowała jego numer. To uwłaczające nagrywać wiadomość, której pewnie i tak nie odsłucha, ale był do tego zmuszony. Niestety jego zastępczyni nie popierała inicjatywy bankietu dla wpływowych mieszkańców i nie zamierzała też mu pomagać w przygotowaniach, a to oznaczało, że po raz pierwszy od dawna wszystko było na jego głowie.
Z irytacją wszedł do gabinetu w swoim domu – przynajmniej tutaj czuł się ważny, tutaj ludzie mu się kłaniali, tutaj załatwiał najważniejsze sprawy. W ratuszu mimo piastowania wysokiego urzędu, miał wrażenie, że zawsze stoi w cieniu swojej córki, która ostatnio pokazywała, że rzeczywiście jest krwią z jego krwi i sam nie był pewien, czy mu się to podoba.
– Carolino – odezwał się zaskoczony, zatrzymując się w progu na widok brunetki, która podniosła się z fotela, by stawić mu czoła. – Rosa nie przyniosła ci nic do picia? Przejdźmy do salonu, napijemy się herbaty.
Wydawał się zdumiony, ale jednocześnie ucieszony z tych niezapowiedzianych odwiedzin. Chciał ugościć dziewczynę w bardziej przytulnym miejscu, ale ona go zatrzymała. Nie przyszła tutaj nadrabiać zaległości towarzyskie.
– Nie trzeba, to nie potrwa długo. Po prostu musiałam się tego dowiedzieć – oznajmiła, zaciskając nerwowo opuszki palców na materiale białej sukienki. – Dlaczego?
– Dlaczego…? – Fernando nie wiedział, o co chodzi. Zmarszczył gęste brwi i przeszedł za biurko, udając, że nie zauważył, że nastolatka odsunęła się, kiedy był blisko niej. – Nie rozumiem.
– Noszę jej imię – wytłumaczyła, sama nie wiedząc, dlaczego akurat to ją tak ubodło. Poczuła się jednak skalana i potrzebowała odpowiedzi. – Zrobił pan to specjalnie? Chciał mnie pan naznaczyć? Chciał pan mu dopiec? Musiał pan wiedzieć, że w końcu się tu zjawi, że będzie szukał tam, gdzie to najbardziej oczywiste. Chciał pan ze mnie zrobić przynętę.
– Moja droga, nie rozumiem, co masz na myśli.
– Andrea Bezauri. To pan wybrał mi drugie imię, pan rejestrował moje narodziny. Po prostu chcę wiedzieć, dlaczego?
– To piękne imię.
Fernando usiadł powoli w fotelu, patrząc na dziewczynę uważnym spojrzeniem. Była piękna zupełnie jak jej matka, choć Mercedes miała nieco bardziej surowe rysy – może po prostu tak ją zapamiętał, a może to życie tak ją doświadczyło, że nauczyła się wyniosłości. Carolina miała osiemnaście lat i była już dorosłą kobietę, ale kiedy tak stała przed nim i przemawiała z bólem w głosie, wydała mu się być po prostu dzieckiem.
– Nie, to nie jest tylko imię. To kara. Chciał pan go ukarać, a ukarał pan mnie. A może to jakiś przebłysk wyrzutów sumienia? Nie, pan ich nie ma, nigdy ich pan nie miał. Jak pan może patrzeć rano w lustro? Jak pan może spojrzeć swojemu synowi prosto w oczy? Pozbawił pan dziecko matki. Nie wiem, czy można być większym potworem. – Naprawdę szczerze wątpiła, czy było coś, co Barosso mógł zrobić, co przewyższyłoby okrucieństwo, z jakim potraktował Saverina i jego rodzinę. Nie była w stanie tego wybaczyć. – Zabił ją pan.
– Nie, dziecko, nie ja to zrobiłem. – W głosie Barosso zabrzmiało rozeźlenie, jakby uznał, że przeinaczyła fakty, jakby próbował przeforsować swój tok myślenia. – Andreę Bezauri zabił jej mąż, Conrado Saverin. To jego powinnaś winić, nie mnie.
– To właśnie pan sobie powtarza, kiedy pan zasypia? Wszystko pan tak usprawiedliwia? Czy kiedykolwiek bierze pan odpowiedzialność za swoje czyny? – Czuła, że jest bliska płaczu, więc zagryzła drżące wargi, nie chcąc marnować łez na tego człowieka, bo nie zasługiwał na nie.
– Conrado Saverin zabił twoją matkę, a ty mu współczujesz? – Odbił piłeczkę.
– Nie współczuję jemu, tylko jego synowi. Odebrał go pan rodzicom, zabił mu matkę. Quen na to nie zasłużył.
– Dałem mu dobre życie – stwierdził gorzko Fernando, sam będąc zdziwiony swoją wspaniałomyślnością. – Mogłem go oddać do sierocińca, mogłem utopić w rzece, mogłem dać parze narkomanów na ulicy, ale nie zrobiłem tego. Wychował się w dobrej rodzinie, nigdy niczego mu nie brakowało. To co dzieje się teraz, nie jest moją winą.
– Rafael Ibarra siedzi w więzieniu przez pana.
– Nie przeze mnie, a przez swoją głupotę.
– Naprawdę ma pan tupet. – Carolina spróbowała się uśmiechnąć, ale jej nie wyszło. Serce tłukło jej się w piersi, bo czuła, że nic co powie, nie przemówi do rozsądku tego przeżartego złem człowieka. – Obwinia pan Conrada Saverina o śmierć mojej matki, ale prawda jest taka, że to ona zdecydowała o tym, jak odejdzie. Saverin nie musiał jej w tym pomagać.
– Mercedes cię kochała, chciała, żebyśmy wspólnie założyli rodzinę. Mieliśmy plany, wspólną przyszłość, ale Saverin nam to odebrał. – Barosso zacisnął palce na krawędzi biurka. Wspomnienia bolały i budziły od dawna skrywany gniew. Pragnął zniszczyć Conrada bardziej niż kiedykolwiek, kiedy tak widział, jak córka Merche stawała w jego obronie.
– Moja matka przedawkowała narkotyki, wiedząc, że była blisko rozwiązania. Zabiła nie tylko siebie, chciała zabić też mnie.
– Nie zrobiłaby tego. To Saverin…
– Saverin nie jest święty – przerwała mu, czując, że musi to powiedzieć. Nie ukrywała, że nie darzyła sympatią profesora, głównie za sprawą Fernanda, który wpajał jej do głowy te wszystkie rzeczy o tym, że był przyczyną śmierci jej matki, ale zawsze czuła też, że nie zachowywał się przy niej naturalnie. Nie mogła też usprawiedliwić faktu, że był w okolicy już prawie od roku, a jednak nadal nie powiedział synowi, kim tak naprawdę jest. Bawił się uczuciami Quena, zgrywając przyjaznego nauczyciela, a w rzeczywistości był ojcem, który szukał go niemal osiemnaście lat. – Ale to pan z premedytacją pozbawił kobietę życia, uprowadził dziecko, a biedną ciotkę Prudencję okaleczył pan na całe życie.
– Och, tylko nie ta nieszczęsna Prudencja. Stara krowa wiedziała, na co się pisze, pomagając temu zdrajcy Saverinowi. Zawsze pchała się tam, gdzie jej nie chcieli, więc się doigrała. Gdyby nie stała na drodze, gdyby nie uparła się, że odbierze poród, nic by jej się nie stało. Nie opowiadała ci? – Fernando uniósł wysoko brwi, widząc, że Carolina nie wie, o czym mówi. – Miała wybór – mogła odejść i zostawić Andreę, moi ludzie odebraliby poród, ale ona chciała z nią być do końca. Głupia.
Carolina oddychała szybko, czując, że brakuje jej powietrza. Fernando Barosso nie odczuwał wyrzutów sumienia, nie miał żadnej refleksji, liczyła się tylko jego strata i jego ból. Wszyscy inni cierpieli przez niego, ale dla niego nie miało to znaczenia.
– Nie pozwól, żeby wypaczyli ci myślenie, Carolino, ta twoja pożal się Boże cioteczka i siostra, które wmawiają ci, że cię przede mną chronią, a tak naprawdę cię izolują. Obawiają się ciebie, bo jesteś spadkobierczynią i możesz im odebrać to, co tak skrzętnie ukrywały tyle lat.
– To największa bzdura, jaką słyszałam w życiu. Nikt nie musi mi mówić, co mam myśleć, jak mam czuć, jestem dorosła i sama potrafię zadecydować o sobie. A pan zniszczył mi życie. Skoro tak bardzo kochał pan moją mamę, skoro snuliście razem takie plany, skoro chciał pan mnie uznać jak własną córkę i nawet nadał mi pan drugie imię, dlaczego umieścił mnie pan w sierocińcu? Dlaczego pozwolił mi pan tam gnić przez ostatnie osiemnaście lat? – Teraz już nie mogła powstrzymać łez, kilka kropel spłynęło po jej policzkach, ale natychmiast je otarła, nie chcąc, by wyczuł jej słabość. Fernandowi zadrgały lekko wargi, ale nie dał po sobie poznać, że jej łzy zrobiły na nim wrażenie.
– Pisałem do ciebie listy.
– Słucham?
– Listy. Byłem twoim darczyńcą. – Fernando wyznał, odwracając lekko wzrok, bo widok brunetki był zbyt bolesny. Jakby Merche powstała zza grobu, tylko młodsza, piękniejsza i bardziej skrzywdzona. – Przysyłałem ci paczki, każde dziecko je otrzymywało. Tobie nigdy niczego nie brakowało.
– Mówi pan o sukienkach? O słodyczach zza granicy? – Carolina prychnęła. Nie chciała tego, wszystkie smakołyki zawsze lądowały w brzuchach jej młodszych kolegów, a sukienki przerabiała, żeby inni mieli co na siebie włożyć, bo czuła się winna, że tylko jej przysyłano takie prezenty. – Rzeczywiście, mieliśmy taki program. Dzieci wysyłały własnoręcznie zrobione laurki i drobne upominki, a darczyńcy czasem odwdzięczali się czymś więcej niż tylko czekiem na konto parafii. A ja myślałam, że pan chce mnie adoptować. Teraz już wiem, że nie musiał pan tego robić. Moja mama ustanowiła pana opiekunem prawnym, ale pan nie zniósłby takiej odpowiedzialności. Wolał pan zrobić ze mnie szczura laboratoryjnego. I siedział pan tu sobie w swojej willi, czekając, aż Conrado Saverin się tu zjawi, a wtedy pan mógłby zadać mu ostateczny cios. Chciał pan dać mu fałszywą nadzieję, że jego córka jest tuż obok, a kiedy okazałoby się, że to nie ja, delektowałby się pan chwilą, kiedy powie mu, że tak naprawdę jego dziecko od dawna już nie żyje, że te poszukiwania od początku były pozbawione sensu. Zacierałby pan ręce i śmiał się za plecami Saverina, wiedząc, że jego syn jest tutaj. I nawet gdyby Saverin zabił pana w szale, pan byłby zachwycony, bo razem z panem umarłby ten sekret, a Conrado cierpiałby do końca życia. Może nawet odebrałby sobie życie opętany szaleństwem. Czy właśnie taki scenariusz pan snuł? Tak to pan sobie zaplanował? Jeśli tak, to pańskie plany posypały się jak domek z kart.
– Moja droga, wiedziałem, że spotkam się z Conradem, to była kwestia czasu. I tak, moje plany nie wypaliły, pogodziłem się z tym. – Barosso pokiwał głową, biorąc to na swoje barki. – Jednak teraz Saverin ma o wiele więcej do stracenia. Bo widzisz, obojętnie co zrobi – jest na przegranej pozycji. Jeśli powie biednemu Enrique, że jest jego ojcem i że był tutaj przez ten cały czas – chłopak go znienawidzi. Jeśli jednak zdecyduje się milczeć – on sam będzie cierpiał, wiedząc, że jest tak blisko swojego dziecka i nie mogąc nic z tym zrobić. A jeśli dodać do tego fakt, że Andrea Bezauri zginęła przez lekkomyślność i pychę Saverina, myślę, że mogę śmiało zaliczyć ten scenariusz do udanych. Moje plany nigdy specjalnie nie zakładały tego, żeby nastawić ojca i syna przeciwko sobie, ale skoro już samo tak wyszło, głupio by było nie skorzystać.
– Jest pan chory, wie pan o tym? – Carolina nie dowierzała w to, co słyszy. – Jak pan mógł?
– A ty, dziecko, jak ty możesz? – Wszedł jej w słowo, mając dość tych manipulacji i grania na emocjach. Wiedział, co zrobił, wiedział, jakie są tego konsekwencje i nie zamierzał za to przepraszać. – Znasz prawdę, nie wnikam, kto ci powiedział – może Prudencja, a może Astrid? Tak, obie wiedziały, zapewniam cię o tym. Skoro ja jestem potworem, bo uknułem tę całą intrygę, to jak określiłabyś siebie, skoro znając wszystko, nadal milczysz, zamiast powiedzieć swojemu chłopakowi prawdę.
– Zerwałam z nim – wyznała, właściwie nie wiedząc, dlaczego. Zabolało ją serce, kiedy wypowiedziała na głos te słowa. Nie mogła o tym z nikim porozmawiać, nikomu nie mogła powiedzieć. – Nie mogę spojrzeć mu w oczy, wiedząc, że to przeze mnie on nie ma matki.
– Nie przez ciebie, Carolino, a przez własnego ojca, ustaliliśmy już to. Uważam, że dobrze zrobiłaś – ten chłopak nie był dla ciebie odpowiedni, jesteś dla niego za dobra. Powinnaś znaleźć sobie kogoś bardziej na swoim poziomie, a nie takiego prymitywa, jak mój chrześniak.
– Trzymał go pan do chrztu, wiedząc, że jego matka nigdy nie zobaczy, jak jej syn dorasta, bo pan wysłał ludzi, by zamordowali ją z zimną krwią. I pan się dziwi, że nikogo przy panu nie ma?
– Słucham? – Fernando zamrugał powiekami, nie wiedząc, do czego Carolina zmierza. Ona przestała już płakać. Teraz była tylko blada, a oczy, choć napuchnięte, widziały wyraźniej niż wcześniej.
– Tak wielki, piękny dom. Ja marzyłam o jakimkolwiek, byle własnym. A pan mieszka w takim miejscu, z tyloma pokojami, z rzeźbionymi meblami, z ogrodem i fontanną, która wygląda jak z jakiejś bajki. Ale jest pan w tym domu zupełnie sam. – Nie próbowała mu dopiec, po prostu stwierdzała fakty. Uderzyła ją ta ironia losu, a rezydencja, którą kiedyś podziwiała z daleka, teraz wydała jej się przeraźliwie smutna. – Bez dzieci, bez wnuków, bez przyjaciół, a jedynie z wrogami czyhającymi za rogiem. Wszyscy pana opuścili, został pan sam i już nigdy nie będzie pan miał nikogo, bo pana serce nie zna miłości, nie umie pan okazywać empatii czy chociażby zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Już na zawsze zostanie pan słabym, samotnym i rozgoryczonym człowiekiem, którego zemsta opętała do tego stopnia, że nawet, kiedy już się dokonała, pan nie potrafi przestać i wciąż sięga po więcej, zatracając po drodze ostatnie resztki duszy, która kiedyś sprawiła, że jakimś cudem, nie wiem jakim, moja matka chciała z panem ułożyć sobie życie na nowo. Nie powiem, że jest mi pana żal, bo nie jest. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że nigdy, przenigdy, panu nie wybaczę i nie dam rozgrzeszenia. Nie za mnie, nie za moją matkę, a już na pewno nie za Quena. I jeśli nie powiedziałam policji tego co wiem, to tylko i wyłącznie dlatego, że nie chcę, aby on cierpiał. Już wystarczająco zniszczył pan mu życie, on nie zniósłby kolejnego ciosu.
– Carolino…
Barosso podniósł się z miejsca, ale było już za późno, bo dziewczyna wyszła, zamykając za sobą drzwi. Nie trzasnęła, nie miała siły, ale jakimś cudem miało to większy efekt, niż gdyby wykrzyczała mu to prosto w twarz. Wpakowała się do samochodu zaparkowanego przed rezydencją Barosso, który szpecił nieco okolicę swoim zarysowanym lakierem. Chłopak spojrzał na nią z troską, nie wiedząc, czy ma ruszać, czy może woli chwilę posiedzieć w ciszy. Dała mu jednak znać, by jechał przed siebie i chwilę później byli już z powrotem na El Tesoro.
– Dziękuję. Nie powiem ciotce, że wyszedłeś z pracy, nie przejmuj się – zapewniła go, poprawiając sukienkę i przeglądając się w lusterku, by upewnić się, że nie widać po niej, że płakała. Nie nosiła makijażu, więc żadne smugi od tuszu do rzęs jej nie zagrażały. Wyglądała tak jak zwykle, tylko odrobinę bardziej smutno, ale w końcu była dobrą aktorką. Wystarczyło przywołać lekki uśmiech. – Przepraszam, nie zapytałam cię nawet o imię.
– Ja? – Chłopak wskazał na siebie, jakby spodziewał się, że zwróciła się do kogoś innego. – Malachai – przedstawił się, szybko jednak żałując swojej decyzji.
– Jak prorok Malachiasz? – Cień uśmiechu przewinął się po twarzy Caroliny. – Przepraszam, nie chciałam się nabijać.
– Nie, w porządku, przyzwyczaiłem się. Rodzice mieli trochę świra, chcieli żebym dokonywał wielkich rzeczy jak w Biblii. Wszyscy mówią mi po prostu Kai – przywitał się raz jeszcze z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
– Miło było cię poznać, Kai. – Carolina podziękowała raz jeszcze i wysiadła, zatrzaskując drzwi.
– Właściwie to chodzimy razem do szkoły, ale skąd miałabyś o tym wiedzieć – dodał już sam do siebie, bębniąc palcami po kierownicy. Śliczne dziewczyny nie dostrzegały chłopaków jak on, a on też nigdy za takimi się nie uganiał. Westchnął tylko, zaciągając hamulec ręczny.
***
W Pueblo de Luz niewiele się działo i zawsze miała wrażenie, że się tutaj dusi. Od dziecka ciągnęło ją do wielkich miast, chciała zwiedzać świat, obcować z kulturą, poznawać nowych ludzi i być po prostu wolna, bo tutaj nie można było nawet myśleć o prawdziwej niezależności, kiedy wszyscy obserwowali każdy twój krok i porównywali cię z innymi. Debora Guzman w młodości była niepokorna, robiła wszystko na opak, byleby tylko w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność. W szkole uchodziła za raczej przeciętną uczennicę, daleko jej było do starszego rodzeństwa, za to w kwestii imprez i łamania szkolnego regulaminu prześcignęła ich obydwoje. Wiele osób mówiło jej, że miała wszystko podane na tacy, bo urodziła się w dobrym domu, a jej rodzina utorowała jej ścieżkę, ale nie mogli się bardziej mylić. Wcale nie było łatwo dorastać w cieniu Ofelii i Fabiana, szczególnie, że wiedziała, dlaczego w ogóle przyszła na świat. To nigdy nie stanowiło tajemnicy i matka też temu nie zaprzeczała, że kiedy Ofelia zachorowała w dzieciństwie na białaczkę, najlepszym rozwiązaniem był przeszczep szpiku od rodzeństwa i to dlatego Serafina i Leopoldo zdecydowali się na kolejne dzieci. Jednak ani Fabian ani Debora niestety nie mogli poratować starszej siostry, która w końcu znalazła swojego genetycznego bliźniaka w bazie. W dzieciństwie czasem miała z tego powodu wyrzuty sumienia, choć przecież zupełnie to od niej nie zależało. Kiedy Ofelia wyzdrowiała, Deb mogła jednak w końcu skupić się na sobie.
Była późnym dzieckiem, więc ze starszym rodzeństwem niewiele ją łączyło. Kiedy ona szła do podstawówki, Ofelia kończyła studia, a Fabian był w liceum i wiódł prym jako przewodniczący szkoły i wzorowy uczeń. Ona jednak zawsze pakowała się w kłopoty, a już szczególnie, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę płci przeciwnej, potrafiła robić z siebie prawdziwą idiotkę. Z perspektywy czasu niczego jednak nie żałowała i miło wspominała tamte czasy, również nauczycieli, którzy zaszczepili w niej pasje i pomogli się rozwijać. Jedną z takich osób była dla niej Angelica Pascal – to właśnie jej lekcje historii, a w szczególności tematy poświęcone historii sztuki, sprawiły, że Deb chciała obrać właśnie ten kierunek. Angelica była też artystką amatorką, więc wspólnie malowały, rzeźbiły czy lepiły z gliny. To dzięki niej złożyła papiery na studia do stolicy, a potem dostała się na pierwszy staż w konserwatorium sztuki. Pani Pascal motywowała ją, by sięgała po więcej, by nie spoczywała na laurach, a ona chętnie to robiła.
W Mexico City odżyła, poznała świat, o którego istnieniu wcześniej nie miała pojęcia. W głowie już planowała kolejne podróże, marząc o wycieczce z plecakiem po Europie i czując prawdziwą ekscytację. Jako młodziutka dziewczyna miała jednak pewną wadę, a mianowicie – była zakochana. Mówili jej, że jest głupia, bo rezygnuje z marzeń dla faceta, ale ona wcale tak tego nie widziała. Wracała w rodzinne strony zawsze z utęsknieniem, bo wiedziała, że jeśli jest jedna rzecz na tym świecie, która nigdy się nie zmienia, to jest nią właśnie Ivan Molina. To nic, że przyjaciółki mówiły jej, że on ją wykorzystuje, to nic że dla wielu ten związek był toksyczny – zrywali ze sobą i schodzili się tyle razy, że ciężko jej było to zliczyć, ale i tak nie umiała tego przerwać. Kiedy zaszła w ciążę, wszystko jednak diametralnie się zmieniło.
Wiele można było mówić o Ivanie – że jest nieodpowiedzialny, lekkomyślny, że brakuje mu ogłady i szacunku do drugiego człowieka, że jest egoistą i wiecznym dzieciakiem, który nikogo nie słucha – ale kiedy trzeba było, stanął na wysokości zadania. To on zaproponował małżeństwo, choć wcale tego nie oczekiwała. Chciała jednak dać swojemu dziecku pełen dom i wiedziała, że Molina, nawet ze wszystkimi swoimi wadami, jest w stanie im to zapewnić. Leopoldo Guzman nie był zachwycony, nawet przez jakiś czasu nie odzywał się do córki, kiedy dowiedział się o ślubie, ale w końcu musiał się z tym pogodzić. Ludzie w miasteczku też różnie gadali, ale Deb nie zwracała na to uwagi. Ivan nie był może najzamożniejszym kandydatem na męża, ale dbał o nią i nigdy niczego im nie brakowało. Mieszkanie w nowym budownictwie w Pueblo de Luz stanowiło przydział od miasta, który przysługiwał Molinie z tytułu pracy w policji. Wykupił je za okazyjną cenę, a ona wyremontowała po taniości, wykorzystując do tego swoje artystyczne zapędy. Sypialnia dziecięca stanowiła dla niej wyzwanie, bo nie mogła zdecydować się na odpowiedni kolor. Różowy był zbyt oklepany, niebieski podobnie, więc w rezultacie przemalowywała pokoik Gracie kilka razy, przez co Ivan robił jej awanturę. Raz naszedł ją, jak malowała gwiazdki na suficie, stojąc na drabinie i nieźle się wściekł. Musiała obiecać, że już nigdy tego nie zrobi. Podobał jej się taki opiekuńczy Ivan i wiedziała, że starał się jak mógł, by nie iść w ślady ojca. Chciał być lepszy dla niej i Gracie, bo Antonio nie mógł tego zapewnić jemu i Claudii. W rezultacie dziewczyna z małego miasteczka, która marzyła o wielkim świecie, utknęła na prowincji z mężem policjantem, który nie zarabiał kokosów, ale jakoś sobie radzili. Dorabiała na boku, sprzedając swoje obrazy, wazony i ozdoby, nie chcąc rezygnować ze swojej pasji, choć dobrze wiedziała, że w większym mieście jak San Nicolas miałaby dużo więcej perspektyw. Nie żałowała jednak, że została. Dzięki temu, że zaszła w ciążę, Ivan musiał też porzucić swoje plany o wstąpieniu do wojska razem z Bastym, a dla niej była to wielka ulga. Wiedziała bowiem, że Molina raczej nie wróciłby już z armii, był po prostu zbyt brawurowy.
Po śmierci córeczki wyjechała, nie oglądając się za siebie. Nie widziała już sensu życia w tym miejscu, ponownie zaczęła się dusić. Dlatego fakt, że po latach znów tutaj powróciła wydawał się totalną abstrakcją. Wmawiała sobie, że to tylko tymczasowe, że jest tutaj, by być bliżej Ofelii, że musi pomóc Quenowi, Neli i Jordanowi, że oni jej potrzebują. Prawda była jednak zupełnie inne – to ona potrzebowała ich.
Debora Guzman westchnęła, przeczesując bezwiednie długie włosy palcami i przypatrując się gromadce roześmianych maluchów biegających po El Tesoro i umorusanych czekoladowymi lodami. Uśmiechnęła się na ten widok, bo dawno nie widziała śmiechu dzieci. Choć wielu uważało, że się do tego nie nadawała, ona uwielbiała być mamą. Kiedy los brutalnie jej to odebrał, miała wrażenie, że straciła sens życia. Po Gracie nic już nie było takie samo. Cóż, prawie nic.
Violetta Conde głośno plotkowała, obmawiając wszystkich po kolei. Teraz uwzięła się na dziennikarza Armanda Romero, który przyszedł na piknik chyba bardziej z ciekawości, niż dlatego że miał na to ochotę. Zdawał się nie być w ogóle zrażony długim językiem Violi, a Deb pomyślała, że facet musi mieć nerwy ze stali, skoro jest w stanie słuchać tej paplaniny. Zostawiła ich i odeszła do szwedzkiego bufetu, by napić się mrożonej herbaty. W oddali dostrzegła nawet Eliasa Rochę, co sprawiło, że kąciki ust lekko jej zadrgały. Zaprosiła go tutaj niezobowiązująco, ale nie spodziewała się, że się pojawi. Być może jednak tylko wykonywał polecenie służbowe, bo kręcił się po hacjendzie z nietęgą miną i doglądał nastolatków, jakby próbował złapać ich na gorącym uczynku.
– Więc to prawda, co mówią. Spotykacie się?
Odwróciła głowę w stronę bruneta, który nalewał sobie wody tuż obok niej. Chwilę zajęło jej rozpoznanie Giacomo Mazzarello, a jeszcze dłużej zastanawiała się, dlaczego go nie poznała.
– Byliśmy na paru randkach – odparła, nie widząc powodu, by kłamać. Violetta Conde już na pewno doskonale znała harmonogram ich spotkań, zawsze była wścibska i to ona pierwsza rozniosła plotkę po mieście, kiedy Deb zaszła w ciążę. – Zgoliłeś wąsy – dodała, kiedy w końcu połączyła kropki. – Skąd ta zmiana?
– Uczniowie wykorzystywali to przeciwko mnie – odparł śmiertelnie poważnie, więc nie była pewna, czy żartuje. – Kampania wre?
Giacomo wskazał palcem na przypinkę na piersi kobiety, do której założenia zmusiła ją Silvia. Przyszłaby na piknik tak czy siak, ale oficjalnie miała się pokazać, by promować swoją kandydaturę. Podobno jej wyniki w sondażach mogły być lepsze, ale Deb nie analizowała wszystkiego tak jak jej bratowa. Uśmiechnęła się jednak, spoglądając w dół na gadżet.
– Dałabym ci jedną, ale chyba wiem, na kogo ty zagłosujesz. – Wysiliła się na żart, bo oczywistym było, że brat będzie głosował na siostrę.
– Cóż, dobrze więc, że wybory są tajne i nikt nie będzie zaglądał mi przez ramię przy urnie.
Tym razem to on się uśmiechnął, co ją zdziwiło. Nigdy nie był przyjacielskim typem. W szkole żył raczej na uboczu, a zauważano go jedynie dlatego, że uchodził za kapusia, który skarżył na kolegów. Dla Debory zawsze był jednak miły, w końcu kochał się w niej całe dzieciństwo, choć ona nigdy nie zwracała na niego większej uwagi. Guzmanówna była w szkole popularna – grała w siatkówkę, chodziła z największym gwiazdorem i kapitanem drużyny pływackiej, manifestowała też swoje poglądy i otwarcie wyrażała swoje zdanie, co nie raz przysporzyło jej problemów. Potrafiła przyjść do szkoły w absurdalnie krótkiej spódniczce, by pokazać co myśli o zakazach dotyczących szkolnych mundurków. Kosztowało ją to wtedy niezły łomot linijką od Dicka Pereza. Na szczęście jej starsi koledzy wzięli wtedy sprawy w swoje ręce i pokazali dyrektorowi, gdzie raki zimują. Deb pod wieloma względami czuła się blisko Giacomo, bo choć oboje się od siebie różnili, to jednak mieli ze sobą coś wspólnego – zawsze żyli w cieniu swojego starszego rodzeństwa i tak też pozostało do dnia dzisiejszego.
– Uważaj, Giaco, Violetka kręci się gdzieś, a jej uszy mają daleki zasięg. Lepiej nawet nie sugeruj, że nie popierasz Marleny, bo obróci się to przeciwko tobie.
– Na co dzień mam do czynienia z bandą nastolatków, poradzę sobie i z Violettą Conde – zapewnił ją, popijając swoją wodę. Uważnie przypatrywał się dawnej koleżance ze szkoły. – Marlena nie gra czysto.
– To prawda. Wykupiła wszystkie przestrzenie reklamowe w Pueblo de Luz. Powiesić plakat wyborczy w innym miejscu niż na płocie sąsiada graniczy z cudem.
– Przepraszam – wyrwało mu się, choć wcale tego nie planował.
– Za co? To nie twoja wina, że Marlena ma serce z kamienia. – Debora roześmiała się, bo w gruncie rzeczy nie była aż tak bardzo nastawiona na zwycięstwo jak Silvia, która wciąż motywowała swoich Avengersów do działania. Zgłosiła się do rady miasteczka, bo chciała coś udowodnić sobie i Ivanowi. Chciała mieć też pretekst, by tutaj zostać, ale nikt nie musiał przecież o tym wiedzieć.
– Nie miałem na myśli Marleny – szepnął, ale nie zdążyła zapytać go, o co mu chodziło, bo jak na zawołanie przy szwedzkim bufecie pojawiła się miejska plotkara.
– Dzień dobry – przywitała się z obojgiem z obrzydliwym uśmieszkiem na maźniętych czerwoną szminką wargach. – Przepiękna pogoda, prawda?
– Tak, to prawda, idealna na piknik – zgodziła się z nią Debora, odliczając do trzech w swojej głowie, ale Viola wystrzeliła jeszcze zanim doszła do numeru „1”.
– A Fabian nie chciał przyjść? Silvia mówiła, że jest zajęty nawet w niedzielę, biedaczek. Bo chyba z jego sercem wszystko w porządku? Wiesz, ludzie gadają.
– Tak, chyba wiem, kim są ci „ludzie”. – Deb ugryzła się w język, by nie powiedzieć nic więcej. – Mój brat ma się dobrze. Ma jednak inne zobowiązania.
– Ale chyba popiera twoją kandydaturę? Szczerze mówiąc, trochę się dziwię. – Conde udała, że ta myśl dopiero przyszła jej do głowy, ale nikogo nie zwiodła – wiadomo było, że od dawna się z tym nosiła i tylko czekała na odpowiedni moment, by zaatakować. – Bo w końcu Fabian zawsze dbał o to, żeby w jednostkach samorządowych nie było nepotyzmu. Pamiętam, jak przez niego radny Iglesias musiał zrezygnować z funkcji.
– Nie zrezygnował z własnej woli, był zmuszony, kiedy na światło dzienne wyszło, że kupował głosy – przypomniał Giacomo, szybko jednak żałując, że się odezwał, bo Viola zmroziła go wzrokiem.
– Cóż, w każdym razie to dziwne, żeby siostra człowieka, który pracuje w biurze gubernatora, zasiadała w radzie miasteczka.
– Nie jest to niezgodne z prawem.
– Być może nie, ale na pewno źle widziane.
– Podobnie jak plotkowanie o sprawach, które cię nie dotyczą.
– Nie zrozum mnie źle, Deb, ja po prostu chcę wszystkiego co najlepsze dla naszej społeczności.
– Dlatego nie kandydujesz?
– Nie musisz być bezczelna. – Policzki Violi lekko poróżowiały po tej zniewadze. Może i by kandydowała, gdyby niektórzy kandydaci nie mieli na nią solidnych haków. Javier Reverte dobitnie dał jej do zrozumienia, że nie powinna tego robić. – Ale muszę ci powiedzieć, Deboro, że cię podziwiam. To naprawdę odważne wystawiać się tak na ocenę opinii publicznej, tym bardziej że nigdy nie cieszyłaś się specjalnie dobrą sławą. – Zrobiła dramatyczną pauzę, być może licząc na jakieś sprostowanie ze strony Guzmanówny, ale ona milczała, wbijając widelczyk w kawałek marchewkowego ciasta Rebeci Fernandez. Viola uznała zatem, że ma prawo kontynuować. – Ludzie zawsze ci współczuli, bo utknęłaś w małżeństwie z Ivanem, ale kiedy wyjechałaś, cały hejt obrócił się przeciwko tobie. To przykre, ale nigdy nie zaprzeczyłaś plotkom, więc niby co mieli myśleć?
– Niby jakim plotkom? – Deb dała za wygraną. Wiedziała, że Conde karmiła się właśnie takimi pytaniami, ale nie miała siły, by się z nią spierać. Właściwie to nawet trochę ją ciekawiło, jak jej rozwód z Ivanem został odebrany przez sąsiadów. Słyszała co nieco na jednym z wieczorów w El Gato Negro, poprztykała się wtedy z Marleną, ale od Violi mogła się dowiedzieć nieco więcej.
– No jak to, Debbie, nie udawaj niewiniątka. – Viola otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, jakby chciała podkreślić, że to przecież oczywiste. – To ty forsowałaś rozwód. Ivan nie chciał się zgodzić, to wie przecież każdy. Pytanie brzmi dlaczego tak bardzo ci zależało? Wniosek nasuwa się sam.
– Myślę, że wystarczy. Deb, przejdziemy się popatrzeć, jak dzieciaki grają w piłkę? – Giacomo wtrącił się do rozmowy, przeczuwając, do czego zmierza Violetta. Deb jednak go nie słuchała.
– Niby jaki to wniosek? – ponagliła Violę do odpowiedzi.
– A taki, że chociaż to Ivan nigdy nie był znany z wierności, to jednak ty złamałaś przysięgę, proste. – Conde nie kryła zadowolenia z siebie. – Poznałaś kogoś i chciałaś się uwolnić. Bądźmy szczerzy, Debbie, ty nigdy tutaj nie pasowałaś, nie chciałaś wracać do Pueblo de Luz. Gdyby nie ciąża, twoja noga nigdy by tutaj nie postała. Tak całkiem szczerze, wydaje mi się, że ci ulżyło, kiedy zmarła Gracie, bo przynajmniej mogłaś znów być wolna…
Nie planowała tego, ale to było silniejsze od niej – zamachnęła się pięścią, zupełnie tak jak uczył ją kiedyś chrześniak. Żadna z niej bokserka, ale potrafiłaby się obronić w ciemnej alejce i spowolnić przeciwnika. Teraz miała ochotę rozkwasić nochal Violetty. Wielkie jednak było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła, że to nie pani Conde wije się z bólu, a Giacomo Mazzarello zakrywał twarz rękami.
– Boże, Giaco, wszystko okej? – zapytała z przerażeniem, a to uczucie tylko się pogłębiło, kiedy mężczyzna odsłonił twarz i zobaczyła krew tryskającą mu z nosa.
– Oburzające, Deboro, naprawdę oburzające! – Viola złapała się za pierś, która poruszała się szybko po tym wstrząsającym widowisku. Cudem uniknęła kontuzji, kiedy Giacomo w porę stanął między kobietami. – I ty chcesz kandydować do rady miasteczka? Jak ktoś taki może w ogóle ubiegać się o urząd? Możesz być pewna, że nie będę milczeć!
– Tego jednego wszyscy akurat jesteśmy pewni. – Deb zacisnęła ponownie pięść, ale nie odważyła się już pogrozić nią pani Conde, która odeszła na trzęsących się nogach, zapewne już w głowie układając scenariusz tych wydarzeń, którzy przekaże dalej. – Dlaczego to zrobiłeś? – Guzmanówna zwróciła się do nauczyciela języka włoskiego, kiedy już zostali sami.
– Wolałabyś dostać pozew od Violetty? – odpowiedział pytaniem na pytanie, krzywiąc się z bólu i przyjmując od niej serwetki, by zatamować krwawienie.
– Wolałabym dać jej w zęby i zamknąć jej gębę. Bardzo boli? – Zatroskała się, kiedy on bezskutecznie walczył z krwotokiem z nosa.
– Nie, tylko lekko szczypie. Tyle razy obrywałem od Ivana, że jestem przyzwyczajony, ale ty też walisz mocno.
Zacisnęła mocno usta, by się nie roześmiać, bo sytuacja nie była zabawna.
– Możemy zaraz porównać – zagrzmiał nad nimi głos Moliny, którego zwabiły jęki Violetty. – Przyłóż lód.
– Tak zrobię. – Giacomo odsunął się nerwowo od Ivana, jakby zakorzeniony był w nim refleks z młodości i rzeczywiście bał się oberwać.
– Nie mówiłem do ciebie, pajacu, tylko do niej. – Szeryf zwrócił się do byłej żony, która trzymała się za prawą pięść. – Zrób okład.
– Nic mi nie jest.
– O co poszło?
– O to, że wyciera sobie gębę moją rodziną. Jak zwykle.
– A to powód do rękoczynów?
– Każdy powód jest dobry, przecież sam stosujesz tę zasadę – odgryzła się, nie wiedząc, czemu tak bardzo zirytowała ją jego troska. Odeszła, zostawiając go z osłupiałą miną.
– Nic nie zrobiłem – odezwał się Giacomo, kiedy opanował już sytuację z nosem. Zawinął w ściereczkę kilka kostek lodu z turystycznej lodówki, w której chłodziły się napoje i przyłożył ją sobie do nosa.
– Oczywiście, że nie. Jak zwykle wy, Mazzarello, nigdy nic nie robicie – warknął szeryf i również odszedł, zostawiając Włocha samego z wyrzutami sumienia.
***
Czuła, że świat się kręci. Nie była pewna, czy to trawa, po której stąpała była niestabilna, czy może ona sama lewitowała, ale wiedziała jedno – nie czuła się dobrze. W jednej chwili grała w siatkówkę ze znajomymi i rozmawiała z nimi o Łuczniku Światła i profilu na instagramie, w drugiej miała mroczki przed oczami i szła, słaniając się na nogach. Oblały ją zimne poty, a w żołądku tak jej się przewracało, że mogło to oznaczać tylko jedno. Sara Duarte zwymiotowała pod drzewem, jedną ręką przytrzymując się grubego pnia. Miała wrażenie, że ktoś wykręca jej wnętrzności. Noga nadal dawała o sobie znać po pamiętnej kąpieli w jeziorze, kiedy skaleczyła się jakimś obrzydliwym drutem, ale wracała już do siebie i liczyła na powrót do drużyny siatkówki. Co prawda trener Bruni dawał jej czas na rekonwalescencję, ale ona obawiała się o swoje miejsce, tym bardziej teraz kiedy Amelia Estrada okazała się być naprawdę niezłą zawodniczką. Sara potrzebowała tych dodatkowych punktów na świadectwie. Teraz kiedy rezygnowała z samorządu uczniowskiego, musiała mieć coś innego, co dobrze wyglądałoby w podaniach na studia. Jednak nawet kiedy już czuła się na tyle dobrze, żeby zagrać amatorski mecz, znów wydarzało się jakieś nieszczęście. Nie wierzyła, że ma takiego pecha. Jej ciałem ponownie wstrząsnęły torsje i zapragnęła się położyć. Dona Prudencia na pewno udostępniłaby jej jeden pokój, ale nie miała siły dostać się do pensjonatu. Chciała wrócić do domu.
– Trzymam cię. – Usłyszała głos tuż nas sobą i zdała sobie sprawę, że zachwiała się, niemal upadając pod drzewo prosto w swoje wymiociny. Chwyciła się przedramienia swojego wybawcy, ale kiedy zdała sobie sprawę, kto to taki, szybko puściła go z przerażeniem. – W porządku, możesz się mnie złapać. Nie wyglądasz dobrze.
Yon Abarca na twarzy miał wymalowany grymas pośredni między obrzydzeniem a zatroskaniem. Sądząc po kluczykach w jego rękach, chciał się zmyć z pikniku, korzystając, że wszyscy są zajęci. Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, bo znów zwymiotowała, prosto na jego buty.
– Przepraszam – wymamrotała, sama czując odrazę i wstyd, bo jeszcze nigdy jej się coś takiego nie zdarzyło. – Nie wiem, co mi jest. Źle się czuję.
– Pewnie coś zjadłaś. Żarcie stoi w pełnym słońcu, może coś się popsuło – podsunął, strzepując nogą fragmenty jedzenia ze swoich butów. Nie mógł jej za to winić, bo nie zrobiła tego specjalnie. Poprowadził ją na ławeczkę kilka metrów dalej i po chwili wrócił z butelką wody.
– Zjadłam tylko kanapkę z serem i wypiłam lemoniadę. Była ohydna – przypomniała sobie, bezwiednie wycierając usta, w których nagle jej zaschło. Z wdzięcznością przyjęła od Yona wodę i upiła kilka łyków. – Idź już, na pewno nie chcesz, żeby ktoś cię ze mną zobaczył.
Yon zacisnął szczękę. W jej głosie było słychać nutkę smutku, a jemu zrobiło się głupio. To prawda, że po ich jednorazowym wyskoku podczas balu bożonarodzeniowego, od razu zaznaczył, że nie powinna nikomu o tym mówić, bo to dla niego zniewaga. Nie chciał, żeby ktoś się dowiedział, a już tym bardziej Veronica. Widocznie dotrzymała słowa, bo nie słyszał na ten temat żadnych plotek, ale teraz poczuł się parszywie, bo wszystkie emocje z ostatnich dni skumulowały się, sprawiając, że był zły na samego siebie.
– Wracaj pograć w piłkę – ponagliła go, nie chcąc, by tutaj z nią siedział, bo czuła się niekomfortowo na wspomnienie swojego pierwszego razu.
– Nie mam ochoty. Mój bramkarz działa mi na nerwy – warknął, na samo wspomnienie Barragana czując, że robi mu się gorąco. Ten gość na zbyt wiele sobie pozwalał.
– To wracaj do domu.
– I mam cię tu zostawić, żebyś zemdlała i rozbiła sobie głowę? Nie sądzę. – Usiadł obok niej i zajął się czyszczeniem swoim tenisówek. – Czemu przyszłaś tutaj sama i nikomu nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Wyglądasz jak śmierć.
– Nie chcę nikomu robić kłopotu – wyznała, odgarniając włosy ze spoconego czoła. Po zwymiotowaniu czuła się odrobinę lepiej, ale jeszcze nie na tyle, żeby wrócić na piknik.
– Ale chyba nie jesteś… no wiesz… – Yon nagle zrobił się blady jak ściana. Wymiotująca dziewczyna kojarzyła się w przeważającej większości tylko z jednym.
– Nie jestem w ciąży – sprostowała, a na samą myśl znów zrobiło jej się niedobrze. Tego akurat była pewna. Jeszcze czego, żeby jej pierwszy raz okazał się nie tylko beznadziejny, pozbawiony uczuć, to jeszcze zostawiłby jej pamiątkę na całe życie. – Coś musiało mi zaszkodzić. Mam po prostu pecha. Wciąż mi się coś przytrafia. Nie wiem, co ja robię nie tak, że imają się mnie nieszczęścia. Najpierw ta głupia noga, teraz to… za jakie grzechy?
– Może to klątwa – podsunął całkiem poważnie, a kiedy ona spojrzała na niego sceptycznie, uniósł wysoko ręce, jakby chciał się jakoś usprawiedliwić. – Tak tylko mówię. Mama opowiadała mi o romskich klątwach. Twój ojciec nie jest czasem przeklęty?
– Nie znam mojego ojca.
– No widzisz, może go przeklęli i na tobie się to odbija. Guzman jest przeklęty – dodał, chcąc jakoś ubarwić swoją teorię.
– Wierzysz w takie bzdury? – Sara wyglądała na nieprzekonaną. Za bardzo jednak źle się czuła, by przeanalizować jego słowa.
– Nie wiem, skądś ten mit się wziął, nie? Klątwa ojców przechodzi na dzieci.
– Cóż, nie znam swojego ojca, nigdy go nie poznam, więc i nigdy się nie dowiem. – Nie miała siły się w to zagłębiać, a on chyba to wyczuł, bo już do tego nie wracał.
– Dlaczego nie powiedziałaś Veronice, że ze sobą spaliśmy? – wypalił nagle, sam właściwie nie wiedząc, dlaczego. Z jednej strony nie chciał, żeby Vero dowiedziała się o jego przygodach, z drugiej może wtedy poczułaby się zazdrosna? Sam już nie wiedział.
– Bo mi zakazałeś. A poza tym nie rozmawiam z nią od dawna. – Zwiesiła głowę i zaplotła dłonie na karku, czując lekkie ukojenie w tej pozycji. Nie było idealnie, ale jakoś musiała sobie radzić. – Gdybym wiedziała, że ty i ona… nigdy bym z tobą nie poszła do łóżka.
– Raczej na materac w składziku przy salce gimnastycznej.
– Tak, jesteś romantykiem.
– Przepraszam.
Sara zdziwiła się przeprosinami, ale przyjęła je, bo choć sama była sobie winna, on też nie potraktował jej wtedy zbyt grzecznie.
– Jesteś dupkiem.
– Wiem.
– Veda tak bardzo cię lubi, a ty traktujesz ją tak podle – zauważyła, czując współczucie na myśl, że ta kochana istotka jakimś cudem zakochała się w nim, podczas gdy on świata nie widział poza Veronicą.
– Nie traktuję jej podle. Jestem miły – obruszył się, a kiedy ona prychnęła, dał za wygraną. – No okej, czasem jestem szorstki, ale nie chcę, żeby się do mnie za bardzo przywiązała, już teraz ma taką tendencję. Nie potrzebuję kolejnych dramatów z dziewczynami, nie mam na to siły. Czy Veronica kiedykolwiek o mnie w ogóle wspominała? – zapytał, porzucając swoją nonszalancką postawę i zdając sobie sprawę, że jest żałosny, ale nic nie mógł na to poradzić. – Kiedy jeszcze się przyjaźniłyście.
– Wspominała o tobie. Mówiła dużo o chłopakach z drużyny, mówiła, że się przyjaźnicie. Że spotykacie się całą paczką i że robicie te noce wyzwań, które wymyślił Franklin Guzman. Lubiła je. – Przypomniała sobie Sara, wiedząc jednak, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał. – Nie dołuj się, Yon, dla Vero zawsze liczył się tylko Marcus, nigdy nie miałeś u niej szansy, oni są „endgame”.
– Czym są? – Abarca zmarszczył brwi, nie rozumiejąc dziwnych odniesień.
– Są kanonem. W kulturze popularnej tak się mówi, kiedy fikcyjne postacie są sobie przeznaczone. OTP.
– Co?
– One True Pairing – jedyne prawdziwe sparowanie. Tak się mówi, kiedy komuś bardzo kibicujesz i chcesz, żeby byli razem.
– Ale my nie jesteśmy postaciami fikcyjnymi, to jest prawdziwe życie. – Trochę się zirytował słysząc te głupoty, ale zaczął się nad tym głębiej zastanawiać. – Że niby Veronica jest przeznaczona Delgado? To chyba jakieś żarty.
– Ja tak zawsze myślałam, byli razem idealni. Idealna para. Wyglądali razem świetnie.
– Co z tego? Ładni ludzie po prostu do siebie pasują.
– Może. W każdym razie zawsze myślałam, że będą razem już zawsze. Ulises śmiał się zawsze i nazywał Marcusa zięciem, to było nawet całkiem zabawne. Ale jednak w życiu nie zawsze się układa jak w bajce, czasem nie wychodzi tak, jak byśmy chcieli.
– Veronica nadal go kocha. – Zasępił się, spuszczając wzrok i gapiąc się w swoje oczyszczone tenisówki, ale prawie ich nie widział. – Wciąż lata za nim i za Jordanem. Wkurza mnie to.
– To jej to powiedz.
– Powiedziałem. – Yon poczuł się okropnie. Wyjawił Vero, że ją lubi, że chciałby czegoś więcej, a ona jednak w ogóle się do tego nie odniosła, licząc, że nadal będą kontynuować ich układ przyjaciół z przywilejami. Jemu to już nie pasowało. – Nie zrobiło to na niej wrażenia. Nie wiem, czego ona chce.
– Jest zagubiona – stwierdziła Sara, bo choć już się nie przyjaźniły, znała ją jak mało kto. – Po śmierci taty coś w niej pękło. Kiedy przespała się z Franklinem…
– Nie przypominaj mi. – Yon skrzywił się ostentacyjnie.
– To było w rocznicę śmierci Ulisesa. Była samotna.
– Dlaczego ją usprawiedliwiasz?
– Nie robię tego, nie chcę tego. Ale myślę czasem o tym, co by było gdyby. – Sara westchnęła cicho, rozmasowując sobie mostek. Czuła się odrobinę lepiej, ale nadal paliło ją w przełyku. – Przestać zadręczać się Veronicą i skup się na tym, co masz obok siebie. Vedę – dodała, kiedy w jego oczach dostrzegła pustkę. – Daj jej szansę, ona jest taka słodka i tak cię lubi. Mógłbyś być trochę grzeczniejszy.
– Właśnie o to chodzi – mógłbym się z nią spiknąć i co z tego? Poszlibyśmy do kina, pewnie wylądowalibyśmy potem u mnie w aucie i co? Oberwałoby mi się, że wykorzystuję laskę z autyzmem. Jordan przetrąciłby mi kostki u nóg.
– Więc po co w ogóle z nim zadzierałeś? Wiedziałeś, że przyjaźni się z Vedą, kiedy zacząłeś się przy niej kręcić. Celowo zgodziłeś się iść z nią na imprezę we wrotkarni, żeby jemu dopiec.
– I właśnie dlatego nie chcę się z nią umawiać. Jest ładna, ale byłaby dla mnie odskocznią od Vero i potem byłoby tylko gorzej. Poza tym nie lecę na dziewczyny, które się na mnie rzucają.
– Tylko na te, które nie chcą mieć z tobą nic wspólnego? Sorry. – Przeprosiła, widząc wyrzut na jego twarzy. – W każdym razie ja ci nie pomogę. Ale uważam, że to okrutne zwodzić Vedę i dawać jej nadzieję, że coś z tego może być. Jeśli nie chcesz się z nią angażować, lepiej być szczerym.
– Przecież jej mówiłem! Mówiłem, że nie szukam dziewczyny. Nie moja wina, że każdy miły gest ona odbiera jak randkę. Wolę być oschły, żeby sobie nic nie wyobrażała. – Pokiwał głową, sam siebie upewniając w tej decyzji.
– Jak chcesz, nie mam siły się spierać. Idę się trochę położyć na kocu w cieniu, może mi przejdzie – zapowiedziała, wstając ostrożnie z miejsca.
– Na pewno nie chcesz lekarza? Jest tu chyba kilku.
– Nie, to tylko lemoniada musiała mi zaszkodzić. Trzymaj się, Yon. – Pomachała mu ręką i odeszła.
On natomiast wyciągnął z kieszeni komórkę i postukał w nią paznokciem. Przez całą poranną mszę zaglądał do wiadomości, czekając na odpowiedź od Cillii, ale ta nie nadchodziła. Matka musiała go strofować, bo nie słuchać księdza odprawiającego nabożeństwo, tylko gapił się w smartfona. Czyżby korespondencyjna przyjaciółka nie odczytała esemesa? Niemożliwe, najpewniej po prostu nie chciała odpisywać, może ją zaskoczył, a może ją przeraził. Może zrobił źle, może nie powinien tego robić, ale po wczorajszej konfrontacji z Veronicą było mu tak źle, że nie myślał trzeźwo. „Chciałbym się z tobą spotkać na żywo. Muszę cię zobaczyć.” – głosiła wiadomość, którą wysłał. Wysłał jej wielki znak zapytania, czekając, aż w końcu odpowie.
Może nie tylko Vero go nie chciała. Może nikt go nie chciał. |
|
Powrót do góry |
|
 |
Sobrev Prokonsul

Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3541 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 17:07:42 16-06-25 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 069
Wolfgang/Felicia/Mauricio/Jorge/Gideon/Lucia/Javier/Emily/Veronica/ Veda/
Mgła była gęsta i biała jak mleko. Młody mężczyzna włączył długie światła mocniej zaciskając szczupłe palce na kierownicy. Zmrużył oczy. Widoczność na drodze była kiepska i tylko ośli upór sprawił, że Wolf nie zawrócił. Teraz kiedy wjeżdżał na teren jednego z magazynów było już za późno na odwrót. Zwolnił przed bramą i opuścił szybę. Muzyka dudniła gdzieś tuż za rogiem a w kroku dostrzegł migające dyskotekowe światła. Spojrzał na wbudowany w deskę rozdzielczą zegarek. Było kilka minut po dwudziestek trzeciej. Do głównego wyścigu zostało dobrych kilka minut. Najpierw publiczność rozgrzewała muzyka i tańczące w jej rytmie skąpo odziane dziewczyny. Alkohol a jeśli ktoś miał ochotę to Oli substancje dające dużo mocniejszego kopa. On się nie szprycował. Tak raz czy dwa zdarzyło mu się wypalić skręta czy zażyć jedną czy dwie piguły ale porzucił te zwyczaje gdy zaczął siadać za kółko, gdy następnego dnia miał widzieć się z młodszą siostrzyczką. Wolfganga w przeciwieństwie do wielu nastolatków nakręciło go ani pinie ani ćpanie . Te rozrywki uważał za prymitywnie. Jeśli chciał się odprężyć włączał muzykę, film który widział już wiele razy albo najprościej wyrywał panienkę.
Miał urok, urodę i pieniądze więc dziewczyny przychodzące na wyścigi szukały wrażeń. Nie związków, komplikacji a szybkich numerków, skoków adrenaliny. Szukały zwycięzców. Wolf nie miał problemu z wygrywaniem. Zaparkował auto obok lśniącego niebieskiego auta i wyłączył silnik. Siedział przez chwilę w aucie za nim nie otworzył drzwi wychodząc na chłodne powietrze. Ruszył do magazynu który organizatorzy wyścigów przerobili na klub.
Głośna muzyka, ciała wijące się w jej rytmie niespecjalnie go tej nocy interesowały. Uwagę bruneta przyciągnął barman rozlewający drinki. Nigdy nie wnikał czy Mauricio Hildago stojąc za barem sprzedaje coś więcej niż proste do przyrządzenia napoje. Piwo nalewane było z beczek, wódka wyciągana z wypełnionych lodem wiaderek. Nic za czym ktokolwiek by tęsknił w razie wpadki. Nic co trzeba by było pakować i zabierać. Organizatorzy wyścigów, właściciele nocnego klubu nie dbali o pozwolenia więc w razie wpadki wszystkie znajdujące się tutaj sprzęty zostawiliby za sobą. Stać ich było na kupno nowych. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk, a wydarzenie przynosiło stały dochód. Zajęcie było na tyle intratne, że jego kumpel ryzykował wpisem do akt i nawet będąc nieletnim obsługiwał gości.
Wolfgang lubił to miejsce, które jeszcze kilka lat temu było halą magazynową. Miejscówka miała swój niewątpliwy klimat. Chłopak podejrzewał, że w przeszłości była to hala produkująca części do samochodów. Nierozmontowana porzucona taśma produkcyjna służyła za kontuar baru. Nieliczne sprzęty były poustawiane na paletach czy starych drewnianych skrzyniach ustawionych jedna na drugiej. Raz to miejsce zamieniało się w klub nocny, raz w klatkę z bijatyką na gołe pięści.
─ Cześć ─ przywitał się z nim barman stawiając przed nim butelkę wody. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Szybko i sprawnie. Bez zbędnych pytań czy wydawania reszty. ─ Ścigasz się w taką pogodę? ─ zapytał go marszcząc brwi.
─ W taką pogodę stawka jest wyższa ─ przypomniał mu. Mauricio uniósł brew kręcąc w rozbawieniu głową.
─ Nie ścigasz się dla kasy ─ odpowiedział. I miał rację. Brunet nie ścigał się dla pieniędzy. Jako syn sędziny i zmarłego prokuratora nigdy nie narzekał na brak gotówki. Po śmierci ojca otrzymywał regularnie rentę od państwa jako rekompensatę za zabitego ojca. Zabójstwo Cristobala Barragána potraktowane zostało jako „śmierć na służbie” więc i kasa była większa. Pieniądze były jednak cały czas na jego koncie. Sącząc małymi łykami wodę popatrzył na bruneta obsługującego kolejnych spragnionych klientów.
Mauricio Hildago i Wolfgang Barragán znali się od pieluch. Ich rodziny znały się i przyjaźniły od bardzo dawna. Jeśli wierzyć rodzinnym plotkom ojciec Mauricio zarywał do jego ciotki, kiedy ta była jeszcze w ogólniaku. I żyła. Siostra jego ojca. Oczko w głowie całej rodziny zginęła w tajemniczych okolicznościach. Według oficjalnej wersji zmarła na rzadką chorobę mózgu, według nieoficjalnej wersji dostępnej tylko dla rodziny weszła do jeziora w Pueblo de Luz z kamieniami w kieszeniach i utopiła się. To po jej ulubionym kompozytorze nastolatek miał imię. Historia Mauricio była zupełnie inna.
Chłopak został znaleziony na progu remizy strażackiej i przewieziony do szpitala gdzie swoje dzieci rodziła Clarissa Hildago. Tamtej nocy na świat miały przyjść bliźnięta. I przyszły, ale jedno z nich chłopiec któremu pośmiertnie nadano imię Adam zmarł. Jego młodszy albo starszy brat Vittorio przeżył. Juan Pablo w swojej wspaniałomyślności uznał, że adopcja dziecka zaraz po śmierci dziecka to genialny pomysł. Wrócili do domu z dwójką dzieci. A trzecim w trumnie. Mauricio zawsze odstawał od reszty rodzeństwa i zarówno on jak i Wolf byli pewni, że był także od nich starszy.
─ Jedziesz ze mną? ─ zapytał gdy ruch przy barze zelżał i chłopcy mieli okazję wymienić kilka słów. Hildago uniósł brew. ─ Co?
─ Od kiedy proponujesz mi siedzenie pasażera? ─ zapytał go. ─ Zarywasz do mnie? ─ zapytał go rozbawiony. Wolf parsknął śmiechem.
─ Nie jesteś w moim typie ─ odpowiedział na tę uwagę bezwiednie przeczesując palcami włosy. ─ Jakoś nie mam ochoty jeździć dziś sam ─ dodał.
─ To nie jedź ─ odparł na to. ─ Pogoda jest do d**y.
─ Nie truj ─ rzucił i upił łyk wody. ─ bo zaraz pomyślę, że ty zarywasz do mnie ─ dodał i obrócił się w stronę rozkołysanego na parkiecie tłumu. Zgniótł trzymaną w dłoniach pustą butelkę, a jego ciemne oczy padły na dziewczynę tańczącą na stole. Zamarł i zamrugał powiekami jakby w obawie, że zawodzi go wzrok. ─ Chyba sobie k***a ze mnie żartujesz ─ wymamrotał sam do siebie osiemnastolatek.
Felicia Núñez była ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć w magazynie. Usta zacisnął w wąską kreskę i przeklinając zaczął przeciskać się przez kołyszący się w rytm muzyki tłum. Im bliżej był kuzynki tym większa ogarniała go wściekłość. To nie było miejsce dla Feli. Nie przejmując się jej reakcją chwycił ją pod kolana i przerzucił ją sobie przez ramię.
─ Co jest k***a?! ─ usłyszał jej piskliwy głos. Zadarła do góry głowę dłonią pociągnęła go za włosy. ─ Wolf!
─ Cześć kuzyneczko ─ przywitał się i wyszarpał swoją głowę z jej uścisku i zaczął iść do wyjścia. Jego ciemne oczy napotkały oczy Hildago który zgrabnie przeskoczył przez bar i ruszył w ich stronę.
─ Ej Jaskiniowcu! ─ na zewnątrz usłyszał pełen wyrzutu wrzask. Nie zatrzymał się jednak tylko szedł w stronę swojego samochodu. I dopiero przy swoim dogerze zrzucił Fię z ramienia stawiając ją na ziemi. ─ Nie tak traktuje się damy!
─ Nie tak traktuje się smarkule , które nie powinny tutaj być ─ warknął i odwrócił się w stronę wkurzonego głosu. Patrzył wprost na twarz bardzo, bardzo wkurzonej Amelii Estrady. Na wyścigach brakowało jedynie córki gubernatora!
─Nogitsune! ─ usłyszał i zaklął. ─ Na start.
─ Ja dziś nie jadę ─ odpowiedział bezwiednie przesuwając Fię za swoje plecy. Obrócił się w stronę mężczyzny. ─ Kiepska pogoda na wyścig.
─ I właśnie dlatego postawiłem na ciebie ─ nieznajomy podszedł do niego i dźgnął go palcem w pierś. ─ Dwadzieścia patyków, ale zero presji. Przypilnuje twoich panienek ─ zapewnił go. Wolf zacisnął usta w wąską kreskę.
─ Zaraz wyścig? ─ Amelia Estrada odezwała się chociaż powinna siedzieć cicho. Jej oczy błyszczały jak choinka w Boże Narodzenia ─ a mogę machać flagą? ─ zapytała i zatrzepotała powiekami w stronę osiłka.
─ Jasne, że możesz ─ mężczyzna przesunął wzrokiem po jej ciele. Dłuższą chwilę wpatrywał się w jej dekolt.
─ Jesteś z jego ekipy? ─ zapytał Amelię, która pokiwała entuzjastycznie głową, nie wiedząc bardzo co to znaczy. ─ Jak przegrasz jest moja.
─ Nie ─ odpowiedział ─ jak wygram cała twoja kasa jest moja ─ zrobił krok do przodu. Słyszał jak Fia za jego plecami ze świstem wypuszcza powietrze. Osiłek uśmiechnął się półgębkiem i odszedł. Wolf rozejrzał się po tłumie przypatrujących się im ludzi wzrokiem odnalazł Maurcio. Nie musiał nic mówić. Nastolatek przecisnął się do nich. ─ Zabierz je stąd ─ powiedział tylko. Hildago pokiwał głową.
─ Mam machać flagą ─ przypomniała mu Amelia.
─ Nie będziesz machać żadną flagą ─ wycedził przez zaciśnięte zęby Wolf. ─ Grzecznie pójdziesz z moim kolegą i obie zapomnicie o tym miejscu.
Mgła nie ustępowała a Wolf siadając za kierownicą miał wrażenie, że widoczność jest jeszcze gorsza niż w chwili w której przyjechał na teren starych magazynów. Sięgnął po schowany do schowka telefon komórkowy i wysłał krótką wiadomość do Mauricio informując go, że kiedy ruszą ma zabrać dziewczyny w „ich miejsce” Sam zatrzymał się na prowizorycznym pasie startowym. Telefon wylądował z powrotem w schowku z którego Wolf wyciągnął stare znoszone rękawice. Wsunął je na dłonie. Dziś w tym świetle wyglądały jak zakrwawione. Oparł głowę o zagłówek i przymknął na chwilę powieki.
Wyścigi w taką pogodę zakrawały na samobójstwo. Ledwie widać drogę, nie widać przeciwników, a każdy błysk samochodowych lamp cię oślepia. W głośnikach rozległo się odliczanie.
—Trzy...— mruknął pod nosem Dwa... Jeden... Start.
Jego samochód zerwał się z miejsca z głuchym rykiem. Opony pisnęły na mokrym betonie a on wjechał we mgłę. Samochody ruszyły niemal równo. Tylko że Wolf nie jechał po równo. On atakował trasę. Każdy zakręt traktował jak zagadkę do rozwiązania, każdy ślizg — jak taniec z Kostuchą.
Przeciwnik próbował wymusić tor, ale Wolfgang nie odpuszczał. Zderzaki musnęły się w zakręcie, a wtedy on przyciął ostrzej, ścinając skrót przez zewnętrzną. Znał tę trasę. Wiedział, gdzie beton był wilgotniejszy, gdzie opony tracą przyczepność. Nieraz trenował tutaj sam, gdy nikt nie patrzył. Na prostej odczuł lekkie drżenie. Spojrzał w lusterko — przeciwnik trzymał się blisko. Za blisko. Wcisnął gaz do dechy.
Silnik zawył. Mgła zrobiła się niemal biała a on w niej zniknął. Na zakręcie odbił ostro w prawo, tak blisko bariery, że słyszał, jak metalowa flaga startowa zaszurała o lakier. Jeden błąd i poszedłby w obrót. Ale nie dziś. Nie tej nocy. Nie mógł przegrać i nie chodziło o pieniądze. Miał w d***e pieniądze. Chodziło o głupią Amelię Estradę. Wolf znał Węża aż za dobrze i zdawał sobie sprawę, że jeśli przegra upomni się o nagrodę. Na ostatniej prostej wyskoczył z mgły jak pocisk. Kiedy Wolf przeciął linię mety, tłum eksplodował. Racę ktoś rzucił w powietrze. Muzyka skoczyła o kilka decybeli, a on wiedział, że przyjechał pierwszy. I dopiero gdy w tłumie nie dostrzegł ani bruneta ani dwóch dziewczyn odetchnął z ulgą.
***
Mauricio Hildago zabrał ich do McDonalda znajdującego się w centrum miasta. Usiedli w jednym z boksów, a brunet przyniósł im po porcji dużych frytek. Sam dla siebie wziął kawę. Fia podejrzała, że drugi papierowy kubek kawy jest dla jej kuzyna. Sięgnęła po frytkę wbijając w nią zęby. Nie tak spodziewała się zakończyć ten wieczór, a jej oczekiwania nie były zbyt wygórowane.
Amelia Estrada w podziękowaniu za zabranie ją z imprezy urodzinowej Damiana zaproponowała jej wspólny wypad na miasto. Fia która nie miała zbyt wielu koleżanek zgodziła się bez zawahania i dopiero będąc na miejscu wyścigu zdała sobie sprawę jak głupie i nieodpowiedzialne to było.
Wsiadły do nieznanego samochodu prowadzonego przez wytatuowanego mężczyznę o krótkim karku. Do auta wpuszczono ich tylko dlatego, że Amelia wyświetliła kod QR na swoim telefonie. Jak jej wyjaśniła było to wirtualne zaproszenie na imprezę w starym magazynie w San Nicholas. Zaproszenie, które otrzymała po rozwiązaniu quizu. To zakrawało na szaleństwo! A jeszcze większym szaleństwem była obecność Mauricio za barem i Wolfa biorącego udział w wyścigach, które była pewna, że są nielegalne. Brunet, który przyprowadził ich do knajpy mówił niewiele, a na każde zadane pytanie odpowiadał „kiedy przyjedzie Wolf” Nie dało się nie zauważyć, iż brunet był spięty i zjadał frytki tylko po to żeby zająć czymś ręce, a nie z głodu. Drzwi od restauracji otworzyły się i do środka wszedł Wolfgang. Osiemnastolatek od razu do nich podszedł. Kiedy usiadł obok Felicii dziewczyna zauważyła kolczyk w kształcie słonia w jego uchu.
— Wygrałeś? — Hildago odezwał się pierwszy.
— A co wątpiłeś? — odpowiedział pytaniem na pytanie sięgając po kawę. Upił łyk i skrzywił się. Zdjął nakrętkę i sięgnął po stojący na stole cukier. Rozerwał cztery opakowania i wsypał do środka. Zamieszał.
— W taką pogodę — odparł na to brunet kiedy Wolf pił kawę. — Dostały zaproszenie online — poinformował ich.
— Która? — zapytał sięgając po frytki.
— Ja a co?
— A to, że doradzam sprawdzić stan konta — odpowiedział zgryźliwym tonem. — Nie uczą was w szkole, że nie pobiera się załączników z nieznanego źródła? — zapytał i popatrzył na Felcię. — Rodzice wiedzą dokąd się wybrałaś?
— Twoja mama wie, że ścigasz się w wyścigach organizowanych przez kartel narkotykowy? — odbiła piłeczkę Fia. — Myślą że nocuje u koleżanki. — odpowiedziała.
— Zaraz — do rozmowy włączyła się Amelia. — Te wyścigi organizują gangsterzy? — zapytała go z szeroko otwartymi oczami. Wolf nie odezwał się ani słowem. Popatrzył na Fię, to na Mauricio.
— Boże miej nas wszystkich w opiece — powiedział jedynie. Amelia zmarszczyła brwi. — To był wasz pierwszy i ostatni wyścig.
— Bo ty tak mówisz? — zapytała go.
— Bo gdy jeszcze raz zobaczę którąkolwiek z was na miejscu wyścigu powiem waszym rodzicom gdzie się włóczycie nocami zamiast grzecznie spać w łóżkach albo grać w scrabble.
— Nie gram w scrabble — odwarknęła Amelia.
— To widać — odpowiedział na to i wstał. — Zbieramy się, odwiozę was do domu.
Felicia i Amelia zostały bezpiecznie odwiezione do domu gubernatora. Wolf zaczekał aż wejdą do środka za nim nie wycofał z podjazdu i nie odjechał w ciemną noc. Chłopak bez słowa sięgnął do zewnętrznej kieszeni skurzanej kurtki wyciągając z niej zwitek banknotów.
— Twoja dola.
— Wolf
— Nie marudź tylko bierz — odpowiedział rzucając mu pieniądze na kolana. — Potrzebujesz ich bardziej o de mnie. Poza tym chcę żebyś miał na nie oko.
— Myślisz, że tam wrócą? Fia nie jest głupia.
— Fia tak, ale córka gubernatora ma bardzo mały móżdżek — wyjaśnił. Chłopcy popatrzyli na siebie. Maurcio skinął lekko głową i schował pieniądze do kieszeni bluzy.
***
Jorge Ochoa spacerował w tę i z powrotem po kuchni co chwila zerkając na wyświetlacz komórki. Lucia nie odbierała. Dzwonił trzykrotnie. Nastolatek chciał zapytać czy mama zabierze Glorię do kościoła? Ona jednak nie odebrała. Ani pierwszego połączenia, ani dwóch kolejnych. Wykonywał je w odstępie piętnastu minut. Nie chciał być namolny. Był namolny, ale to była jego mama. Ścisnął nasadę nosa. Czoło oparł o lodówkę i zamknął oczy. Lewa stopa nerwowo wystukiwała rytm.
Proszę bądź trzeźwa, pomyślał szatyn ponownie wybierając numer mamy. Jeden sygnał. Drugi i cztery kolejne aż do zgłoszenia się poczty głosowej. Ona śpi, podpowiadał upierdliwy głosik w jego głowie. Miała ciężki dyżur. Może też spać pijana albo naćpana, podpowiedział mu Jorge-pesymista. Dwukrotnie uderzył pięścią w lodówkę.
— A co złego zrobiła ci lodówka? — zapytał go ojciec. Jorge zamrugał powiekami.
— Nic — odpowiedział nastolatek. — Jakie masz plany na dziś? — zapytał ojca obracając się. Plecami oparł się o lodówkę przenosząc spojrzenie na zegarek wiszący na ścianie. Do kolejnego telefonu do mamy zostało dziesięć minut. Nie żeby odliczał.
— Zamierzam zabrać dzieci na piknik parafialny — odpowiedział na to Gideon — ale najpierw chciałbym się napić kawy.
— A co ci nie pozwala? — zapytał go nastolatek.
— Syn tarasujący mi swoim ciałem drzwi do lodówki — odpowiedział ojciec. — Zdechło tam jakieś zwierzę?
— Co? Nie. Skąd taki pomysł? — wyrzucił z siebie kilka pytań na raz Jorge odsuwając się od lodówki i wyciągając ze środka butelkę z mlekiem. — Jak się spało?
— Całkiem nieźle — wziął od syna mleko i zmarszczył lekko brwi. — Co się dzieje?
— Nic się nie dzieje. Wszystko jest w porządeczku. — Gideon uniósł brew. — Mama nie odbiera — wypalił. — Dzwoniłem, chciałem zapytać czy będzie na pikniku i czy zajmie się nami wieczorem gdy ty pójdziesz umierać z nudów do rezydencji Fernando Barosso, ale nie odbiera telefonu.
— Lucia zapewne śpi — odpowiedział na to Gideon. Wątpił, że nie odbiera z powodu wizyty w kościele na porannej mszy. To nie było w jej stylu. — Wyprasowałem ci koszulę.
— Dzięki —odparł na to Jorge. — Tato — zaczął gdy ojciec upił kilka łyków kawy — zajrzysz do mamy? — zapytał. Kurator zamarł z kubkiem w dłoni. — proszę — dodał błagalnie nastolatek. Ostrożnie odstawił kubek na blat i popatrzył uważnie na syna. Wiedział dokładnie o czym Jorge myśli. Sam przez lata się z tym zmagał. Ciężki dyżur, który odsypia? Operacja , która się przeciągnęła czy kac? Żaden nastolatek nie powinien przez coś takiego przechodzić. Skinął lekko głową.
— Zabierzesz siostrę do kościoła — zaznaczył brunet. Syn pokiwał głową. — Idź sprawdź czy wstała.
— Dziękuje — powiedział i wyszedł z kuchni w obawie, że Gideon zmieni zdanie. Pół godziny później zatrzymał auto przed blokiem w którym mieszkanie miała jego była żona i wyłączył silnik. Dłuższą chwilę siedział i wpatrywał się w drzwi. Przerabiał to wielokrotnie przez dwadzieścia lat ich małżeństwa. Robił to, żeby syn nie musiał, a i tak czuł że zawodzi jako ojciec. Jorge zasłużył na więcej niż widok pijanej albo naćpanej matki. Obecnie nic nie było wiadome. Chwycił za klamkę i otworzył drzwi wychodząc na świeże powietrze. Odetchnął dwukrotnie za nim ruszył do odpowiednej klatki.
Nie dzwonił, ale użył kluczy syna. Wszedł i pociągnął lekko nosem. W mieszkaniu unosił się charakterystyczny zapach szpitala. Kiedy jeszcze byli małżeństwem potrafił po zapachu, porzuconych butach poznać czy Lucia jest w domu. Była. Dłuższą chwilę wpatrywał się w znoszone trampki za nim ruszył na rekonesans mieszkania. Pokoje dzieci były ciche i puste. W niewielkiej sypialni nie zastał żony. Drzwi prowadzące do łazienki były lekko uchylone.
— Lucia — zapukał delikatnie w białe drewno. — Wejdę — zakomunikował i zajrzał do łazienki. Lucia była w wannie. Oczy miała zamknięte, a głowę opartą o zagłówek wanny. Na miękkich nogach podszedł do wanny i przyłożył palce na jej szyi. Odskoczyła gwałtownie boleśnie uderzając się w łokieć.
— k***a — warknęła masując drugą dłonią łokieć. — Gideon? — popatrzyła zaskoczona na byłego męża. — Co ty tutaj robisz?
— Nie odbierałaś telefonu — wymamrotał w odpowiedzi. Odwrócił się plecami kiedy uświadomił sobie, że jego była żona jest w wannie. Naga. — Babeczki — powiedział pierwszą rzecz jaka przyszła mu na myśl. — Miałaś upiec jakieś babeczki.
— Jorge zabrał je wczoraj. Gideon — uśmiechnęła się pod nosem — podasz mi ręcznik?
—Co?
— Ręcznik — powtórzyła nawet nie próbując ukryć swojego rozbawienia. — stoisz obok niego.
— Ta tak — wymamrotał i podał jej przez ramię puchate okrycie. Lucia owinęła się ręcznikiem. Wyszła z wody i odkręciła zawór. — Ciężki dyżur? — zapytał kiedy stanęła przed lustrem palcami przeczesując krótkie włosy. Brunet widząc to zmarszczył brwi. — Kiedy ścięłaś włosy? — zapytał.
— Co? — zapytała go ii kiedy spojrzała w lustro zrozumiała co były mąż ma na myśli. Nie miała na sobie peruki pod którą skrywała odrastające po chorobie włosy. — Jakiś czas temu — odpowiedziała. Gideon patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Mogę się ubrać? — zapytała go.
— Jasne, zrobię ci kawę — zaproponował i wyszedł z łazienki za nim zdążyła odpowiedzieć. Lucia przymknęła powieki. Całe szczęście peruka leżała w jednej z szuflad w sypialni. W ręczniku przemknęła z łazienki do sypialni, aby się ubrać. W dżinsach i luźniej koszulce weszła do kuchni, zaś Gideon postawił przed nią kubek z kawą.
— Dzięki — upiła łyk kawy i westchnęła czując znajomy smak na języku. — Jorge chciał czegoś konkretnego? Miałam siedem nieodebranych połączeń — powiedziała mając nadzieję, że jej głos brzmi normlanie. Od rozwodu minęło niemal trzy lata, a ona nadal tęskniła za jego kawą.
— Czy zostaniesz z nimi wieczorem? Idę na to przyjęcie do Barosso — przypomniał jej. Lucia usiadła na wysokim stołu — no i czy wpadniesz na piknik? Jadłaś?
— Co? — przymknęła powieki. Jej zmęczony umysł działał na wyjątkowo wolnych obrotach. — Może wpadnę na piknik — odpowiedziała calowo omijając odpowiedź dotyczącą jedzenia. Osvaldo nie byłby zadowolony gdyby dowiedział się że pani ordynator nie pamięta kiedy jadła ostatni posiłek. Gideon natomiast zajrzał do lodówki i wyciągnął z niej jajka. — I tak chętnie zostanę z nimi wieczorem. Co to za przyjęcie u Barosso? I co ty robisz?
— Jorge nazywa to „przyjęciem dla snobów” Elodia mnie zaprosiła — wyjaśnił. — Śniadanie — odpowiedział — kiedy ostatni raz jadłaś? Ty coś jesz?
—Gideon nie musisz — zaczęła.
— Wiem — odwrócił do tyłu głowę — nadal jesteś matką moich dzieci — dodał. — I znam cię. Nie jadłaś śniadania wczoraj nie jadłaś kolacji i pewnie pominęłaś obiad.
— Zjadłam batonika — przypomniała sobie. Nie widziała jego twarzy, ale była pewne, że przewrócił oczami. — Miałam ciężki dzień — wyjaśniła — wycinałam potworniaka u noworodka — dodała chociaż nie zapytał. Czasem kiedy byli jeszcze razem opowiadała mu o pracy. — Był wielkości piłeczki pingpongowej, ale badanie wykazało brak komórek nowotworowych — urwała i westchnęła. — Zostanę z nimi wieczorem. — Gideon zsunął omlet na talerz i postawił go przed byłą żoną. — Dziękuje.
— Nie ma za co — odpowiedział. — A to co? — wskazał na bliznę na obojczyku. Lucia bezwiednie poprawiła ramiączko.
—Nic — skłamała sięgając po widelec. — Jak tam kot?
— Gruby — odparł. — Śpi w łóżku Glorii nawet kiedy jej nie ma. Upiekłaś babeczki? — podniosła na niego i zmarszczyła brwi. Ochoa się roześmiał. — Kupiłaś — sam sobie odpowiedział.
— U Camillo — odpowiedziała. — Ja i babeczki? — zapytała go rozbawiona. — Vola Conde wie, że ja nie umiem piec — przypomniała mu. — Poza tym to dobre babeczki.
— Nie twierdzę, że nie są smaczne — odpowiedział na to Gideon spoglądając na byłą żonę. — Schudłaś — zauważył — nie jesz, nie śpisz masz jedną operację za drugą — zaczął wymieniać. Uśmiechnęła się blado. Dwadzieścia lat małżeństwa zrobiło swoje. Znali się aż za dobrze.
— To nie jest początek spirali — zapewniła go uśmiechając się do niego blado. — Wszystko jest dobrze.
— Nie wyglądasz dobrze.
Parsknęła śmiechem.
— Komplement, który chcę usłyszeć każda kobieta — powiedziała. — Operowałam przeszło dziesięć godzin — wyjaśniła. — Potrzebuje snu i będę jak nowa. — zapewniła go przed wyjściem. Zamknęła drzwi i oparła czoło o drewno. Zamknęła oczy. Nie skłamała. Potrzebowała snu , a może za kilka godzin będzie może przypominać człowieka.
**
Nie przypuszczała, że pojawienie się na pikniku bliźniąt wywoła tak wielkie poruszenie, ale jednak przyciągnęła do chłopców uwagę której ani się nie spodziewała ani tym bardziej nie chciała. Kilka par oczu zerkało w jej stronę. Emily czuła przyklejające się do niej spojrzenia. To było jej pierwsze oficjalne wyjście po porodzie. Tak spacerowała z chłopcami po osiedlu na którym mieszkali, jeździła na zakupy czy odprowadzała córkę do szkoły, ale większość czasu spędzała z dziećmi. W domu i kiedy po raz trzeci usłyszała „o bliźniaki” przypomniała sobie dlaczego tak polubiła swoje ciche cztery ściany i towarzystwo psa. Jasnowłosa pomyślała, że wywołałaby mniejszą sensację przychodząc z wypchanym jednorożcem. Pchnęła do przodu wózek, a jej ciemne oczy spoczęły na znajomej burzy blond włosów. Pani Guerra połknęła uśmiech. Tylko Javier Reverte mógł założyć spodnie z lnu w odcieniu fuksji i czuć się w nich jak przysłowiowa „ryba w wodzie” Mężczyzna odwrócił się i rozpromienił się na widok przyjaciółki ruszając pewnym krokiem w jej stronę.
— Wyszłaś z jamy — przywitał się z nią. Emily zatrzymała podwójny wózek i przytuliła się na powitanie do przyjaciela — i zabrałaś ze sobą dwa małe skrzaty — Javier z ciekawością pochylił się nad wózkiem. Popatrzył to na jednego chłopca to na drugiego. — Jak w ich odróżniacie?
— Jeden ma x na stopie — odpowiedziała. Popatrzył na nią marszcząc brwi. Parsknęła śmiechem, — po prostu wiemy — odpowiedziała mu. Javier pokiwał głową, a Emily uśmiechnęła się półgębkiem. Z pełną świadomością ubrała chłopców w identyczne bodziaki. — Gdzie żona? — zapytała go ruszając przed siebie.
— Alec chciał przekąskę — wyjaśnił Magik kładąc dłonie na rączce wózka. Emily nie zaprotestowała, chwyciła go pod ramię. — Gdzie mąż?
— Plotkuje z Giovannim Romo o systemie finansowania małych lokalnych przedsiębiorstw — wyjaśniła — a Alice bawi się z Sofią. — Dlaczego ludzie gapią się na mój wózek? — zapytała go.
— To bliźnięta — przypomniał jej — Ludzie gapią się na twój wózek, bo twoje dzieci to dwa słodkie jednorożce — wyjaśnił. — Rzadko występują w naturze.
— Powiedz to mojej rodzinie. Tommy i Charlie to bliźnięta urodzone w czwartym pokoleniu. U nas jesteś krytykowana za to, że wyskoczyło z ciebie jedno a nie dwoje dzieci.
— Serio? — zdziwił się Javier.
— Tak — potwierdziła. — Moja ciotka Coco urodziła tylko jedną córkę, ledwie przeżyła , a babka i tak wypominała jej, że mała jest jedynaczką.
— Twoja babka była uroczą kobietą — stwierdził blondyn i uśmiechnął się gdy jeden z maluchów otworzył oczy. Lekko skręcił wózkiem wjeżdżając na poletko zieleni, wózek ustawił w cieniu. — Piękne wyglądasz — powiedział po prostu.
— Dziękuje — bezwiednie wygładziła palcami sukienkę. — Fajne spodnie — skomplementowała.
— Wiem — Javier bezceremonialnie obrócił się wokół własnej osi. — Są lekkie i zwiewne, a twoja siostra randkuje z Joaquinem — wyjaśnił i ruchem głowy wskazał na znajdującą się w zasięgu wzroku parę. Emma trzymała na rękach Lunę , a szef Templariuszy gawędził z Thomasem McCordem. — Tom wie czym zajmuje się Joaquin?
— Moim zdaniem woli nie wnikać czy zajmuje się Joaquin. — odpowiedziała na tą uwagę jasnowłosa zerkając do wózka. Tommy zmrużył oczka obracając główkę w bok. Emily bezwiednie zaczęła lekko kołysać wózkiem. — Dogaduje się z Emmą — zauważyła.
— Dogaduje się z moją żoną — szepnął Magik. Emily uniosła brew. — Wróg mojego wroga — wyjaśnił krótko. — Czy mi to pasuje? Niekoniecznie, ale małżeństwo to kompromis.
— Wiem coś na ten temat — odpowiedziała na to młoda mama. — Ja ciągle zawieram z mężem kompromisy — mężczyzna uśmiechnął się. — Co?
— Och nic — odpowiedział na to. — Dorastasz, a twoja siostra dogaduje się z gangsterem i kto wie może zostanie twoim nowym szwagrem — jasnowłosa zamroziła go spojrzeniem, Reverte roześmiał się.
— Wolałabym hydraulika — odpowiedziała i zaczęła się śmiać. Zasłoniła dłonią usta.
— Brakowało mi tego śmiechu — stwierdził Reverte łypiąc na chłopców. — Jeden ma otwarte oczka — zauważył — o i wygląda jak miniaturowy Fabricio, tylko nos się nie zgadza — stwierdził marszcząc swój.
— To Tommy — przedstawiła chłopca. — Chcesz go potrzymać? — zapytała go blondynka.
— Myślałem, że nigdy nie zapytasz — odpowiedział na to i z kieszeni spodni wyciągnął płyn dezynfekujący ręce. Emily nie skomentowała tego. Zauważyła jednak, że mężczyźni z jej otoczenia zaczęli nosić te specyfiki po kieszeniach odkąd urodziła chłopców. Obniżyła budę jednego z wózku , a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
— Dzień dobry mój maleńki — powiedziała miękko ostrożnie wyciągając chłopczyka z gondoli — ktoś bardzo chcę cię poznać — zwróciła się do niego lekko kołysząc ramionami. — Tommy poznaj wujka Javiera — zrobiła ostrożnie krok w stronę mężczyzny — Javier poznaj swojego chrześniaka — przedstawiła malucha mężczyźnie. Blondyn ostrożnie wziął chłopczyka z rąk mamy.
— Dzień dobry Tommy — przywitał się wpatrując się w jasne dziecięce oczka. Tommy ziewnął przytulając policzek do koszuli Magika. — Lubi mnie — powiedział. Jasnowłosa nie mogła powstrzymać uśmiechu.
***
Długie rude włosy opasały na jej ramiona kiedy siedziała na rozłożonym na trawie kocyku obok bawiącej się córeczki. Ronnie bezwiednie przeczesała palcami włosy córeczki. Mała Andrea na piknik zabrała ze sobą Arkę Noego. Nie jedno czy dwa zwierzątka, lecz statek z całą wesołą gromadka. Raz chrumkała świnka, raz ryczała krowa i za każdym razem Andrea obracała do tyłu główkę upewniając się, że mama na nią patrzy. Patrzyła i niedowierzała.
Andrea Barragán de Russo była jej cudem. Najlepszym co ją w życiu spotkało chociaż kiedy wykonała pierwszy z trzech testów ciążowych wpadła w panikę. Była w trakcie aplikacji prokuratorskiej, dostawała najgorsze z możliwych spraw , a ojciec jej dziecka był nie tylko jej szefem, ale także był żonaty. Dziś nie wyobrażała sobie dnia bez swojej córeczki. Kiedy zaryczał lew kilka siedzących najbliżej osób spojrzało w ich stronę. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem instynktownie przyciągając córeczkę bliżej siebie.
Veronica miała zupełnie inne plany na ten dzień. Przede wszystkim chciała zabrać córeczkę na spotkanie z babcią. Monse Russo już od jakiegoś czasu przebąkiwała coś o obiedzie w trakcie którego będzie mogła dokładnie przyjrzeć się wnuczce. I ocenić córkę w roli matki. Rudowłosa nigdy nie przepadała za ich wspólnymi chwilami więc poczuła ulgę gdy Montserrat zadzwoniła do niej z informacją o wyjeździe z przyjaciółkami do SPA. Kobieta tłumaczyła się , iż kompletnie zapomniała o umówionym spotkaniu. Ronnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego , że matka kłamie.
Gdyby mogła ustawić sobie na Facebooku status relacji z matką na pewno wybrałaby „to skomplikowane.” Między obydwiema kobietami było całe mnóstwo niedopowiedzeń, niewyjaśnionych spraw, kłamstw i wzajemnego żalu. W opinii Monse córce daleko było do ideału i robiła wszystko na opak. To co dla córki było największym darem od losu, dla niej ujmą. Uśmiechnęła się lekko na widok ciemnowłosego mężczyzny trzymającego w dłoniach koszyk piknikowy.
— Mam kilka smakołyków — powiedział na wstępie siadając obok Ronnie. Koszyk postawił obok Rei. Dziewczynka porzuciła swoją zabawkę unosząc klapę koszyka i zaglądając z ciekawością do środka. Popatrzyła to na Conrado to na koszyk.
— Wziąłem dla ciebie owocki — poinformował dziewczynkę wyciągając ze środka kolorowe szaszłyki. — Żadnego cynamonu — poinformował mamę i córkę kiedy Rea z ciekawością zsuwała z patyczka truskawkę rozgniatając ją w rączkach. — Rea — powiedział gdy oblizywała paluszki. Brunet instynktownie po torbę wyciągając z niej mokre chusteczki. — Co? — zapytał napotykając spojrzenie Ronnie.
— Zupełnie nic — odpowiedziała wyciągając z rączek córeczki szaszłyk. Z koszyka wydobyła plastikową miseczkę i zsunęła do niej owoce. — Żadnych patyczków do ciekawskich dziecięcych rączek — oznajmiła stawiając przed dziewczynką miseczkę. — Conrado — zaczęła — rozmawiałeś o nas z Lidią? — zapytała go.
— Z Lidią? Wie, że się spotykamy — poinformował ją
— A wie, że nie chcę cię jej ukraść? — zmieniła swoje pytanie. Ich oczy się spotkały. — Jesteśmy przyjaciółmi — zaczęła — sypiasz ze mną, kąpiesz moją córkę i przynosisz jej owocowe szaszłyki — wymieniła — a ja nie lubię wciskać się między wódkę a zakąskę.
— Nigdzie się nie wpychasz, Lidia wie ile dla mnie znaczy — zapewnił ją.
— Czyli rozmawialiście? — zapytała go. — O tym ile dla ciebie znaczy — zmarszczył brwi. — Conrado kiedy mój ojciec sypiał z coraz młodszymi asystentkami bałam się powiedzieć o tym matce, bo bałam się, że któraś z nich zniszczy moją rodzinę. Nie chcę być tą która zniszczy twoją rodzinę.
— Niczego nie niszczysz — zapewnił ją.
— Powiedz to Lidii — odpowiedziała na to i opadła z westchnieniem na koc. — Wiem jak to jest zniszczyć rodzinę.
— Ronnie — jej imię wypowiedział miękko obserwując jak Andrea chwyta w ciekawskie paluszki owoce wkładając je sobie do buzi. — Nie zniszczyłaś ich rodziny.
— Wystawiła jego walizki za drzwi kiedy gruchnęła wiadomość o tym, że jestem w ciąży. Wolf zaczynał liceum a przez kolejne miesiące nie rozmawiał z ojcem. Proszę porozmawiaj z Lidią — powiedziała poważnym tonem.
— Porozmawiam z nią — zapewnił rudowłosą i pochylił się nad kobietą lekko muskając jej usta swoimi. Zamrugała powiekami zaskoczona, kiedy popatrzył na nią z szelmowskim uśmiechem. — Ludzie i tak gadają. — wyjaśnił. Uśmiechnęła się lekko i zerknęła na córeczkę, która wstała i potuptała przed siebie wprost do brata. Wolf uniósł dziewczynkę wysoko do góry. Rea zapiszczała z uciechy brudząc jego policzki sokiem z owoców. Chłopak oparł ją na biodrze.
— Wolf — Veronica wstała boso podchodząc do nastolatka. — Nie wiedziałam, że cię tutaj spotkamy — zaczęła. Rea owinęła rączki wokół szyi starszego brata przytulając policzek do jego koszulki.
— Wymóg trenera Durana — odpowiedział. — Nie przedstawisz mnie? — zapytał zerkając na Conrado to na Veronicę. — Nowy facet? Nie zajęło ci to wiele czasu.
— Wolf — weszła mu w słowo — to nie tak jak myślisz — zaczęła — To Conrado, przyjaźnimy się.
— Wszyscy przyjaciele cię tak całują? — zapytał ją. — A może to on jest ojcem?
— Wolf — Ronnie zamrugała powiekami zaskoczona. — Oczywiście, że nie jest ojcem Rei, nawet się wtedy nie znaliśmy.
— Powiedz to tamtym trzem babom — wskazała palcem na Violę Conde otoczoną wianuszkiem przyjaciółek — one twierdzą inaczej i dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? Rea była w szpitalu?
— Miała wstrząs anafilaktyczny — wyjaśniła kobieta. — Na cynamon.
— Mamy to w genach — cmoknął ją czule w policzek i przeniósł wzrok na Conrado. — A ty to kto? — zapytał go.
— Conrado — podał mu rękę. — Miło cię poznać.
— Wiele o nie słyszałeś? — zapytał go.
— Właściwie to nie — Wolf parsknął krótkim uśmiechem i wolną ręką sięgnął po wetknięty do tylnej kieszeni dżinsów telefon komórkowy.
— Muszę zmykać Księżniczko — zwrócił się do siostry całując dziewczynkę w policzek i stawiając ją na ziemi — ale widzimy się dziś wieczorem — zapewnił ją. — Wezmę dla nas pizzę. — popatrzył na Ronnie — masz randkę z tym gogusiem — wskazał ruchem głowy na Severina. — Będę u was koło dziewiętnastej.
**
Piknik cieszył się dużym zainteresowaniem zarówno wśród dzieci jak i dorosłych. Wokół panował gwar rozmów, pisk dzieci , a nawet szczekanie psów. Emily bezwiednie zetknęła do wózka świadoma, że nie było szans, żeby chłopcy zasnęli w takim natężeniu hałasu. Zetknęła na Alice i Fabricio, którzy świetnie się bawili grając w babinktona. Lotka uderzała to w jedną rakietę to w drugą i kobieta nie miała sumienia przerywać im zabawy. Pchnęła lekko wózek w kierunku prywatnej posiadłości Prudencji Vegi. Starsza kobieta udostępniła im jeden z pokoi znajdujących się w domu jakby przeczuwała, iż chłopcy będą potrzebować miejsca na drzemkę. Jasnowłosa mimowolnie uśmiechnęła się na widok mężczyzny idącego z na przeciwka.
─ Zajęty? ─ Zapytała Santosa DeLune
─ Nie ─ odpowiedział. ─ Czego potrzebujesz?
─ Twoich rąk ─ odpowiedziała mu. Santos przewiesił aparat przez szyję i położył dłonie na rączkach wózka.
─ A gdzie Guerra?
─ Gra z Alice ─ odpowiedziała prowadząc go na teren prywatny, należący do rodziny Vega. Z torebki wyciągnęła klucze l, które przekazał jej Conrado. ─ w babinktona. Nie chce im przeszkadzać, a chłopcy potrzebują czystych pieluch l, mleka i snu.
─ Służę pomocą
─ Na to liczę ─ odpowiedziała na to kiedy weszli do środka do przygotowanego na parterze pokoju. Tutaj Emily mogła pozbyć butów i wyciągnąć z gondoli synka. Tommy przytulił policzek do jej sukienki bezwiednie chwytając w usteczka materiał jej sukienki. Kobieta pochyliła się i pocałowała go w główkę. ─ Najpierw czysta pieluszka ─ poinformowała go, kiedy Santos wyciągał z torby podkład i rozłożył go na łóżku ─ a później jedzonko ─ wyjaśniła chłopcu odkładając go na przewijak. Tommy otworzył szeroko oczy i zmarszczył nosek. Santos na drugim podkładzie położył Charliego.
─ Mogę? ─ Zapytał czując na sobie jej wzrok.
─ Ty tak
─ Ja? A kto nie może? ─ Zapytał z ciekawością ściągając chłopcu spodenki.
─ Conrado któżby by inny?. On przez całe swoje życie nie zmienił ani jednego pampersa.
─ To mój drugi w życiu.
─ Wiem po prostu ─ urwała sięgając po czystego. ─Ty nie trzymasz moich dzieci jak C4 ─ wyjaśniła. ─ on tak ─ zapięła pampers i body. Poprawiła spodenki i uniosła do góry chłopczyka. Usiadła z nim w fotelu bezwiednie rozpinając guziki niebieskiej sukienki. ─ Butelka Charliego jest w torbie. Ta po prawej ─ doprecyzowała zasłaniając dekolt ciemną pieluchą. Santos skinął głową układając chłopca w bezpiecznej pozycji fasolki. Wolną dłonią wyciągnął smoczek i wsunął ten od butelki.
─ Dziękuję za zaufanie ─ powiedział. ─ Zabrałaś ze sobą aparat ─ zauważył chcąc wypełnić ciszę. Charlie wlepił w niego swoje jasne oczka. Ledwie widoczne brwi marszczył się za każdym razem, kiedy pociągał z butelki. ─ Myślisz, że bierze mnie za Fabricia?
─ Nie ─ zaprzeczyła. ─ Używacie innych perfum ─ wyjaśniła mu z czułością zerkając na chłopca przy piersi to na Santosa. ─ Chciałam odkurzyć stary aparat i przy okazji zapomniałam, że teraz wszystko jest cyfrowe i pewnie nawet w Valle dr Sombras nie ma zakładu fotograficznego który wywołuje klisze.
─ Założyłem w szkole kółko fotograficzne ─ wyjaśnił. ─ Jestem w trakcie przygotowywania ciemni ─ wyznał. Emily popatrzyła na niego z lekkim uśmiechem. ─ Co?
─ Zupełnie nic.
─ Wyduś do z siebie ─ odparł, Emily skrzywiła się bezwiednie zaglądając pod narzuconą na ramie pieluchę.
─ Nie gryź mnie ─ poprosiła synka.
─ Mają zęby?
─ Nie dziąsła im w stu procentach wystarczą , żeby mnie podgryzać. Zaczynasz zapuszczać korzenie, ktoś tu się przywiązuje do młodzieży.
─ Ktoś tu chce utrzymać etat. ─ Powiedział ─ Ministerstwo wprowadziło nowe wymogi, więc kombinuje jak zwiększyć liczbę godzin. — wyjaśnił.
─ Kombinujesz, bo lubisz te dzieciaki ─ odbiła piłeczkę Emily kiedy Santos odłożył na bok butelkę i popatrzył na blondynkę.
─Musi mu się odbić ─ wyjaśniła
─ Wiem, mam go przełożyć przez ramię?
─ Na razie nie , no chyba że chcesz mieć zawartość jego żołądka na swojej koszuli ─ Santos skrzywił się, Charlie beknął Emily popatrzyła na synka, który przysnął przy piersi. Ostrożnie wysunęła pierś z jego ust. Tommy uśmiechnął się przez sen. Schowała pierś do miseczki, zapięła guziki sukienki. ─ Najedzone dziecko to szczęśliwe dziecko ─ skomentowała wstając. Delikatnie odłożyła synka na łóżko przysiadając na jego grzechu. Pogładziła go lekko po brzuszku. Maluch zamlaskał przez sen i wyciągnął się. ─ Możesz położyć go obok ─ zapewniła go. Santos delikatnie odłożył Charliego obok brata.
─ Są tacy mali ─ zauważył ─ chociaż Tommy jest dłuższy ─ zauważył i zerknął na ich mamę. Emily skinęła lekko głową zgadzając się z nim. Blondynka po krótkim wahaniu położyła się obok.
─Śpią dłużej kiedy ktoś jest obok ─ wyjaśniła. Brunet niepewnie położył się po drugiej stronie zerkając na młodą mamę. ─ Chciałabyś mi pomóc? ─ zapytał. ─ Przy kółku fotograficznym. Znasz się na tym ─ zauważył. Emily miała jednak zamknięte oczy, Santos rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś koca. ─ Nie śpię ─ usłyszał.
─ Jeśli masz ochotę na drzemkę to śmiało, przypilnuje chłopców.
─ Chętnie ─ odpowiedziała ─ pomogę ci przy kółku ─ doprecyzowała. ─ I wypożyczę sprzęt. Mam kilka aparatów które się kurzą w pokrowcach. I twoje kółko ma świetne wyczucie czasu, bo postanowiłam odkurzyć stare hobby albo znaleźć sobie nowe ─ przekręciła się na bok. ─ Kocham moje dzieci, ale moje szare komórki obumierają. Eric zaczęłam czytać kryminały.
─ A to źle?
─ Po około czterdziestu stronach wiem kto zabił ─ wyjawiła. ─ To żadna frajda.
─ Przerzuć się na romanse ─ zażartował i oberwał po głowie poduszką, która stłumiła jego wybuch śmiechu. ─ albo romantasy.
─ Na co?
─ Romantasy. Romans i fantastyka. ─ wyjaśnił jej mężczyzna. Emily uniosła brew.
─ Spędzasz za dużo czasu z młodzieżą ─ stwierdziła kobieta krótko. ─ I przez ciebie Michael czyta Harrego Pottera..
─ Jest na to za stary ─ stwierdził. — Pewnie ma wiele „ale”
— Całą listę — zapewniła go. Santos pokręcił w rozbawieniu głową. O ile nie negował sięgania po klasyki literatury dziecięcej ludzi w różnym wieku to Irlandczyk był zbyt osadzony w rzeczywistości, aby cieszyć się z lektury powieści skierowanej dla dzieci. — Powiedz mu to.
— I wywołaj kolejną zmarszczkę na jego czole? — zapytał ją. — Nie dzięki. On chce mnie uczyć samoobrony. — wyznał po chwili.
— To nie jest głupi pomysł — zauważyła całkiem przytomnie Emily sięgając po wypluty przez syna smoczek. — Dla własnego bezpieczeństwa powinieneś znać podstawy. Michael to dobry nauczyciel — zapewniła go. — Cierpliwy.
— I złamie mnie jak zapałkę — zauważył przytomnie brunet. — On mnie nie znosi
— Mnie też kiedyś nie lubił. — odpowiedziała na to blondynka. Santos zmarszczył brwi.
— Ty nie spałaś z jego żona — wyrwało się Santosowi. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. Los postanowił z nich zakpić z nich oboje. Z bruneta, który przespał się z siostrą- bliźniaczką. I z niej, bo przez trzydzieści lat rodzina McCord myślała, że Charlotte nie żyje.
— Nie, ale dzieliłam z nią łono — przypomniała mu — a mój mąż nie tylko mieszkał z nią po sąsiedzku i się z nią przyjaźnił, ale także wziął ślub w obecności pluszowych maskotek i psa. — Santos zacisnął usta w wąską kreskę. Tylko to uchroniło go od roześmiania się w głos. — Wyśledziłam ją.
— Co? Kiedy?
— Kiedy dowiedziałam się, że jest żoną Michaela — wyznała. Popatrzyli na siebie, — Chciałam wiedzieć czy ona na niego zasługuje więc kupiłam bilety na przedstawienie w którym występowała. Grała wtedy w „Najszczęśliwszej”
— Grała w sztuce w trakcie której niemal się urodziła? Bóg ma jednak poczucie humoru.
— To był zapewne pomysł naszej matki — odparła na to żona Fabricio. — Była fantastyczna. I wtedy pomyślałam, że wygląda jak moja matka. I to podobieństwo mnie niepokoi. Ile czasu komuś zajmie za nim połączy kropki? Moja rodzina przeszła zbyt wiele. A dość o mojej jak ty się czujesz?
— Ja? Dziś się nie wyspałem.
— Santos
— Emily — odparł. — Nie zamierzam upominać się po rodzinny spadek. Nie chcę go. Ten „dziedzic Los Zetos” to bujda na resorach. Jeśli mój wujaszek chcę rządzić mafią droga wolna.
— I właśnie dlatego musisz brać lekcje samoobrony — odpowiedziała. — Są w tej organizacji ludzie którzy wierzą w te bzdury jak „prawowity dziedzic” Jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób to dla Alice. Ona cię potrzebuje.
— Co się dzieje? — zapytał wprost. Emily przekręciła się na plecy i wpatrzyła się w sufit.
— Alice ma ataki paniki — wyjawiła. — Od jakiegoś czasu.
— Dlaczego nic nie mówiłaś?
— Dlatego, że ja wiem od „jakiegoś czasu” — odpowiedziała i wstała. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. W oddali widziała córeczkę bawiącą się z tatą. — Nie powiedziała nam, bo nie chciała nas martwić ani zostać wzięta za wariatkę. Poza tym Leo doradza „małe kroczki” A ja się z nim zgadzam — westchnęła. — Mamy plan dnia, pilnujemy, żeby nie była sama, ale jednocześnie chcemy, żeby miała przestrzeń, chcesz się przyłączyć? |
|
Powrót do góry |
|
 |
Sobrev Prokonsul

Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3541 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 18:30:35 16-06-25 Temat postu: |
|
|
Cz 2
**
Nie było jej dane się wyspać. Po godzinie może dwóch z płytkiej drzemki wyrwał ją dźwięk telefonu. Wtuliła twarz w poduszkę mając nadzieję, że komórka za chwilę umilknie. Umilkła, aby po chwili rozdzwonić się znowu. Jęknęła i wymacała dłonią aparat.
— Halo — wychrypiała podnosząc do góry głowę.
— Pani doktor — usłyszała — mamy na izbie pacjenta z wyciekiem płynu mózgowo-rdzeniowego — oznajmiła jedna z rezydentek. Lucia przekręciła się na plecy. — Potwierdziłam to rezonansem magnetycznym.
— Zamów blok i zawiadom Marqueza — odpowiedziała.
— Doktor Marquez skończy dopiero za kilka godzin, a pacjent od tygodnia chodzi z wyciekającym nosem płynem mózgowordzeniowym. Chłopak myślał, że to katar. — Lucia westchnęła i usiadła na łóżku.
— Zamów blok operacyjny, zdobądź zgodę na zabieg od pacjenta — popatrzyła na zegarek, — Będę za jakieś pół godziny. Do szpitala dotarła po dwudziestu minutach z dużym kubkiem kawy w dłoniach poruszając głową na boki. Łokciem pchnęła drzwi prowadzące na bok i stanęła przez ścianą. Pacjent był już na stole. Uśpiony i gotowy do zabiegu. Lucia upiła jeszcze jeden łyk kawy za nim nie wyrzuciła kubka do kosza na śmieci. Odkręciła kran i ochlapała twarz lodowatą wodą.
— Pacjent jest gotowy — usłyszała głos rezydentki. Lucia wyprostowała się i wsunęła dłonie pod kran. Popatrzyła na młodą kobietę. Lucia przypomniała sobie jej imię; Ruth. Ruth była rezydentką trzeciego roku.
— Świetnie — odparła na to kobieta. — Będziesz moderatorem — oznajmiła. dziewczyna zamrugała powiekami zaskoczona i po chwili obróciła do tyłu głowę jakby spodziewała się zobaczyć za swoimi plecami kogoś innego. — Przeprowadzałaś samodzielnie zabiegi?
— Tak, ale nie taki — odparła.
— Chcesz być moderatorem czy mam wezwać twojego kolegę? — zapytała wprost. Być może zasugerowanie odebrania operacji solo nie było zbyt edukacyjne, ale Lucia była zbyt zmęczona aby się teraz nad tym zastanawiać.
— Chcę — zapewniła ją dziewczyna i podeszła do zlewu. — Będzie pani na bloku? — upewniła się.
— Przeprowadzę cię przez zabieg krok po kroku — zapewniła ją Lucia. Stanęła z boku i za maseczki posłała blady uśmiech anestezjolog. Poruszyła głową na boki i skinęła lekko głową Ruth. Młoda rezydentka uniosła endoskop. — Zaczynamy od początku.
— Wprowadzam endoskop do prawego nozdrza — odezwała się drżącym głosem rezydentka, a Lucia mimowolnie popatrzyła na jej ręce. Miała nadzieję, że nie trzęsą się jak jej. Splotła je za plecami. Skupiła się na obrazie przed nią. Wnętrze było wilgotne, a ruch rąk młodej lekarki pewny. — Płyn sączy się z spod kości sitowej. Zerknęła na lekarkę. Lucia przełknęła ślinę i skinęła lekko głową.
— To pulsowanie oznacza, że wyciek jest aktywny — przypomniała jej lekarka. Rezydentka wprowadziła przez drugi kanał narzędziowy maleńką pincetę i skalpel diatermiczny. Odsłoniła delikatnie śluzówkę, nie rozrywając jej. Lucia zawsze myślała o tym jak o obieraniu winogrona. Jeden zły ruch i będą w tarapatach. W ciągu kolejnych minut starannie oczyściła brzeg przetoki i odsłoniła twardówkę.
– Gotowa na przeszczep? – zapytała, Ochoa. W głosie rezydentki było napięcie.
Lucía kiwnęła głową. – Sięgnij po fragment powięzi. Ten przygotowany wcześniej. Użyj żelu fibrynowego. Najpierw przyłóż, potem unieruchom.
Na ekranie pojawił się maleńki płatek tkanki – jak listek mchu. Rezydentka chwyciła go szczypczykami i ostrożnie ułożyła na uszczelnionym brzegu przecieku.
– Dociskaj przez pięć sekund. Głos Lucii był cichy.
Krople potu spłynęły Lucii po plecach. Poruszyła głową na boki a jasne oczy utkwiła w ekranie. Jeszcze tylko kilka minut, pomyślała obserwując jak Ruth sprawnie przeszczepia fragment miękkiej tkanki umieszczając go w miejscu przecieku. Lekarka bardzo ostrożnie wysunęła narzędzia. W jej oczach dało się zauważyć błysk zadowolenia.
– Dobra robota – pochwaliła ją Lucia. – Przewieźmy pacjenta na oddział intensywnej opieki medycznej.
– Oczywiście – zgodziła się z nią Ruth. Lucia usiadła dopiero wtedy gdy blok opustoszał. Wyciągnęła przed siebie drżące dłonie i po raz pierwszy pomyślała, że nie powinno jej tutaj dziś być. Powinna spać. Popatrzyła na zegarek. Nie miała siły, aby iść na piknik. Chciała, ale ledwie trzymała się na nogach. Ostrożnie podniosła się z krzesła i ruszyła do wyjścia. Jednorazowy fartuch, obuwie, maseczka wszystko wylądowało w koszu na odpadki medyczne. Jedynie czepek schowała w kieszeń spodni za nim nie ruszyła powolnym krokiem do swojego gabinetu. Tam na niezbyt wygodnej kanapie się położyła i zamknęła oczy.
Starzejesz się, pomyślała z przekąsem. Jeszcze kilka lat temu mogła spędzić dzień i noc na sali operacyjnej. Obecnie zmęczenie przychodziło dużo szybciej. Mogła oczywiście rzucić pracę w cholerę, ale co by wtedy robiła? Miała alimenty do zapłacenia, ratę długu który zaciągnęła u siostry. Carla Balmaceda spłaciła jej należności wobec nowojorskiego szpitala. Lucia musiała zwrócić pieniądze siostrze. Drzwi otworzyły się. Do środka wszedł Osvaldo Fernandez
– Nie masz lepszego sposobu na spędzanie niedzieli? – zapytała go. Przysiadł na krześle bezwiednie ujmując jej nadgarstek i popatrzył na swój zegarek. Nie miała siły się z nim kłócić. – Nie mam kaca – zapewniła go.
– Powinnaś być w domu – zauważył mężczyzna. – Marquez
– Marquez zakładał klipsy na tętniaka – wyjaśniła swoją obecność kobieta. – a ten chłopak długo by nie pociągnął – popatrzyła na niego i zmarszczyła brwi na widok eleganckiego garnituru. – Kto po ciebie zadzwonił? – zapytała go wprost.
– A czy to ważne? – odpowiedział pytaniem na pytanie. W odpowiedzi wzruszyła jedynie szczupłymi ramionami. Bez słowa sięgnął po przyniesione ze sobą narzędzia. Lucia obserwowała jego pewne ruchy. Skrzywiła się kiedy igła zagłębiła się w żyle.
– Nie chce leków – wymamrotała sennie.
– To tylko glukoza i elektrolity. – zapewnił ją. – W tym tygodniu na stole chcę mieć komplet twoich badań – zastrzegł ją.
– A co martwisz się, że mój rak powrócił? – zapytała go. – Przerzuty dotarły ją do mózgu – powiedziała zmęczonym kpiącym tonem. – Guz mózgu, to pewnie mnie czeka w niedalekiej przyszłości.
– Lucia
– Moja prababka umarła na „sprawy kobiecie” – oznajmiła – i jej siostra chyba też, a mój synek miał udar – parsknęła śmiechem. – Bóg jeśli istnieje ma poczucie humoru.
– To dziś? – zapytał łagodnie. Pokręciła przecząco głową.
– Wczoraj – wyjaśniła. – Miałby już roczek – przymknęła powieki. Sama nie wiedziała kiedy zasnęła.
**
Veda Molina de Sanchez nie należała do osób, które podsłuchują cudze prywatne rozmowy, ale nie była winna temu, że akurat rozmawiali pod drzewem na którym siedziała! Dziewczyna chciała pomyśleć więc uznała, że drzewo z rozłożystymi gałęziami to idealne miejsce. Poza tym gdzieś w górze ładnie śpiewał ptak. Chciała nagrać jego świergot gdyż idealnie pasowałby do solówki na flecie. To było to czego szukała. I nie dość, że podsłuchała rozmowę, której słyszeć nie powinna to jeszcze nie miała pojęcia jak zejdzie z tego przeklętego drzewa!
Brat nauczył ją chodzić po drzewach, lecz nie nauczył jej schodzić z drzew. Zawsze jej pomagał, a Veda bynajmniej nie zamierzała prosić o pomoc kręcącego się nieopodal Yonatana. Ostrożnie przysiadła na gałęzi i zamknęła oczy. Była w kropce. Tak wielkiej jak wielki jest ocean! Chłopiec, którego bardzo, bardzo lubiła jej nie chciał! Dla niego była jedynie dziewczyną z autyzmem. Słodką, głupiutką dziewczyną z autyzmem. Bezwiednie wygładziła sukienkę i westchnęła ciężko wchodząc w wiadomości. Sms od Elvisa z prośbą o spotkanie pozostał bez odpowiedzi.
— Nie mogę się z tobą spotkać — szepnęła. — Odrzucisz mnie kiedy tylko się zobaczymy. Co miała mu odpisać? Prawdę? „To ja Veda” czy wymówkę; „jestem z innego kraju” Nie chciała go okłamywać. I nie chciała go stracić. Wzięła głęboki oddech i odpisała. „Nie jestem gotowa, żeby się z tobą spotkać” Nie była. Zaraz po wysłaniu wiadomości telefon wysunął się z jej palców i uderzył przechodzącego chłopaka w głowę wpadając za jego koszulkę. Wolfgang zadarł do góry głowę , a komórka Vedy spadła na ziemię.
— Veda, co ty tam robisz?
— Podziwiam piękno natury — odfuknęła nastolatka. Wolf uniósł w rozbawieniu brew. — A jak myślisz co ja tu robię? — zapytała go. — Utknęłam!
— Dlaczego weszłaś na drzewo skoro nie umiesz z niego zejść? — zapytał ją całkiem racjonalnie Wolf. Wracał właśnie z polanki gdzie rozgrywali towarzysko mecz.
— Chciałam nagrać świergot ptaków — odpowiedziała — do partytury, do partii na flecie poprzecznym, twojej partii. Poświęcam się dla sztuki — dodała.
— Wezwać kogoś z drabiną? — zapytał. Veda przegryzła dolną wargę i zastanowiła się. To była bardzo interesująca propozycja, ale nie tak interesująca i kusząca jak myśl, że równie dobrze Wolf może ją złapać.
— Tu jest jakieś dwa metry — zauważyła.
— Plus minus — odpowiedział na to chłopak — a co?
— A to, że możesz mnie złapać — odpowiedziała. — Zsunę się a ty mnie złapiesz — wyjaśniła. — Tylko nie patrz na moje majtki — zastrzegła. Wolf połknął uśmiech.
— Nie będę — zapewnił ją. Veda położyła obie dłonie po obu stronach ciała przegryzając dolną wargę. Wolf ustawił się i bardzo ostrożnie położył rękę na butach koleżanki. Był dość wysokim chłopcem. Brunetka niepewnie zsunęła się z drzewa cały ciężar ciała opierając na ramionach. Po sekundzie lub dwóch poczuła jak ręce Wolfganga lądują pewnie na jej tali. Puściła się kory i wydała z siebie pisk. Brunet stracił równowagę i wylądował na ziemi, na tyłku boleśnie tłukąc sobie kość ogonową.
Siedziała na nim okrakiem z rękoma przerzuconymi przez jego ramiona. Ręce położyła na ziemi po obu stronach jego głowy. Powieki miała mocno zaciśnięte.
— Jesteś już bezpieczna — zapewnił ją kolega. Veda otworzyła najpierw jedno, później drugie oko i wlepiła je w bruneta.
Wolf Barragán był przystojnym chłopakiem z błyskiem w oku. Był też wysportowany. Czuła pod sobą jego mięśnie. A może tylko jej się tak wydawało? I ją złapał. I może to nie był romantyczny chwyt, ale jej pomógł. Nie zastanawiając się zbytnio nad tym, pocałowała go. Miękko i czule.
Był zaskoczony , ale jego usta nie protestowały kiedy brunetka musnęła jego usta swoimi. Jego ręce przyciągnęły ją bliżej siebie, a ciało uniosło się. Dłonie Wolfa wylądowały na jej tali. Lekki zarost przyjemnie połaskotał ją w policzek. Dłonie przesunęły się z ziemi na jego ramiona , a po chwili ciekawskie paluszki zanurzyły się w jego włosach. Westchnęła z zadowoleniem. Włosy bruneta były odpowiedniej długości.
— Nie ma za co — wymamrotał w odpowiedzi osiemnastolatek. Veda zamrugała powiekami.
—Yon — wymamrotała i zamrugała powiekami zaskoczona, kiedy twarz, którą zobaczyła nie zgadzał się z tym co chciała zobaczyć. Wolf skrzywił się mimowolnie, a Veda wyślizgnęła się z jego ramion. Sięgnęła po leżącą na ziemi komórkę i zerknęła na wyświetlacz. Na razie Elvis/Yon nic nie odpisał na jej wiadomość. — Dziękuje za pomoc.
— Nie ma za co — odpowiedział na to brunet.
— Przepraszam — dodała także. — nie planowałam cię całować ani tym — urwała.
— Zwracać się do mnie imieniem mojego sąsiada — dopowiedział za nią. Skinęła lekko głową. — Nie szkodzi. — zapewnił ją.
— Szkodzi — plecami oparła się o pień drzewa. Wolf oparł dłoń tuż przy jej głowie. — i przepraszam, że wtedy uciekłam z kina — dorzuciła. — Miałam atak paniki — wyjaśniła i przegryzła dolną wagę. — i napisałam do Yona żeby mnie stamtąd zabrał.
— Wiem — odpowiedział. — Okna mojej sypialni wychodzą na jego pokój — wyjaśnił — widziałem was. — dodał. I widział także Vero wychodzącą z jego domu w sobotni poranek. To jednak przemilczał. — Bitwa na poduszki?
— Aha i robił pompki , a ja siedziałam mu na plecach — dorzuciła i uśmiechnęła się na samo wspomnienie. — Wolf, on mnie nie chce — wyznała znienacka, a Barragán pomyślał, że jego sąsiad to chłopak o bardzo małym rozumku. Veda była śliczną dziewczyną. Miała swoją pasję i była piekielnie inteligentną osóbką tylko dureń nie chciałby się z nią spotykać. — A ja go — urwała — bardzo lubię — dodała chociaż po jej główce chodziły inne słowa. To nie była tylko sympatia.
— Dlaczego mi to mówisz? — zapytał ją.
— Komuś muszę się zwierzyć, bo wybuchnę. Jeśli ty chcesz też możesz mi wyznać swój sekret — zmarszczył brwi.
— Mam żal do kochanki mojego ojca, że jest w związku z nowym facetem — wypalił chociaż wcale nie planował mówić tego głośno. — Szybko się pocieszyła.
— Mój ojczym złapał mnie za pierś — dodała Veda. Oczy Wolfa rozszerzyły się ze zdumienia. — ale już umarł — dorzuciła — to znaczy ktoś go zabił. To nie byłam ja.
— Dobrze wiedzieć — odparł Wolf.
— Veda! — podskoczyła na dźwięk swojego imienia. — W ich stronę zmierzał Ivan Molina. — Co ty tutaj robisz?
— Stoję i rozmawiam z przyjacielem — odpowiedziała. — Tato poznaj Wolfa, Wolf poznaj mojego tatę Ivana. Wolf gra na flecie — dodała. Ivan uniósł brew i mocno uścisnął dłoń chłopaka.
— On gra na flecie.
— Poprzecznym — doprecyzowała Veda.
— A okulary zostawił w domu?
— Tak, nosze je tylko do czytania — odpowiedział nastolatek uśmiechając się pod nosem.
***
Alexander został pod opieką Leopolda Guzmana. Ojciec Fabiana sam zaproponował, że zabierze malca na organizowany wieczorem koncert , a Victoria nie miała serca odmawiać synkowi, który z dziadkiem Polo odnalazł wspólny język. Chłopczyk pożegnał się z rodzicami z uśmiechem od ucha do ucha, a blondynka zerknęła na swoją komórkę. Miała kilkanaście nieodebranych połączeń od Fernando Barosso. Połączeń, które w trakcie pikniku sama świadomie zignorowała, było także kilka smsów na które równie świadomie nie odpisała. Uważała przyjęcie za zbędne więc nie zamierzała ingerować w jego organizację.
Wiedziała jednak listę gości, a Fernando Barosso uwzględnił ją jako „współorganizatorkę’” Blondynka nie miała specjalnej ochoty na uczestnictwo w przyjęciu, ale nie mogła pozwolić, aby Fernando był tam bez jej nadzoru. Nie miała do niego zaufania a intuicja podpowiadała jej iż to pierwszy krok do pokazania iż ma kontrolę nad ratuszem, miastem i swoją zastępczynią. Victoria zamiast wtrącać się postanowiła obserwować rozwój wydarzeń. Stojąc przed lustrem wygładziła palcami niewidzialne fałdki na sukience. Miała ubrać prostą małą czarną sukienkę, ale Alexander wyciągnął z szafy „sukienkę dla księżniczki” Sukienka była kopią (chociaż znając jej matkę był to oryginał) czarno-białej sukienki Grace Kelly z filmu „Okno na podwórze „Jasnowłosa obróciła się wokół własnej osi, a tiulowa spódnica obróciła się wraz z nią.
— Wiem jak sprawić, żeby moja żona czuła się jak księżniczka — stwierdził stojący w progu Magik. Victoria uśmiechnęła się kącikiem ust. Po jego spodniach w kolorze fuksji nie było już ślady. Reverte postawił na prosty elegancki look. Podszedł do żony przytulając ją do siebie. — Wolałbym spędzić ten czas w domu przed telewizorem — pożalił się.
— Ja także, ale nie mogę zostawić Fernando samego. To zbyt niebezpieczne. Widziałeś listę gości — przypomniała mu. — Są na niej wszyscy, którzy mają znaczenie.
— Wiem i dlatego idę tam razem z tobą — zapewnił go. — Sergio przyjdzie?
— Nie — odpowiedziała — pan minister sprawiedliwości odwołał swój udział. W stolicy zatrzymały go pilne sprawy państwowe — wyjaśniła mężowi opierając głowę na jego ramieniu.
— Pilne sprawy?
— Powiedziałam mu wprost że nie powinien przychodzić — wyznała szczerze Victoria. — Wolałabym, żeby ktoś nie chlapnął przy stole, że Sergio zjadł z nami kolację. — Javier pokiwał ze zrozumieniem głową. Wolałbym w ogóle pana ministra nie widywać, ale jego żona już o tym wiedziała.
— Przedstawienie musi trwać — powiedział podając jej szal.
— W rzeczy samej musi — zgodziła się nim drapując szal na ramionach.
Rezydencja Fernando Barosso otworzyła się na gości równo o godzinie dziewiętnastej trzydzieści. Victoria wzięła z tacy kelnerki kieliszek z białym winem i rozejrzała się po luksusowej jadalni. Pamiętała ją czasów swojego dzieciństwa kiedy ona i Alex biegali wokół eleganckiego długiego stołu kiedy dorośli załatwiali swoje sprawy. Chowali się pod stołem z deserami co jakiś czas podbierając słodkie smakołyki. Dziś na przyjęciu nie było najmłodszych jedynie grupa dorosłych, która starała się utrzymać między sobą poprawne relacje. Jasnowłosa upiła łyk niepokoju podchodząc do Sylvii Guzman.
— Przyszłaś z mężem? — zapytała ją wprost. Mężczyzna obrócił się, a usta Victorii zacisnęły się w wąską kreskę. Sylvia połknęła uśmiech na widok zaskoczonej miny. — Nie jesteś Fabianem — zauważyła.
— Nie, Armando Romero — przedstawił się podając jej dłoń.
— Victoria Reverte — podała mu swoją dłoń. — Miałam nadzieję, że przyjdziesz z Fabianem — zauważyła blondynka.
— Mój mąż jest zajętym człowiekiem — odpowiedziała — i myślę, że chcę od ciebie odpocząć — stwierdziła wprost. Victoria zamrugała powiekami zaskoczona i parsknęła śmiechem. — Wyglądasz jakbyś urwała się z balu u Disneya — zauważyła komentując jej tiulową sukienkę.
— Alec wybierał — wyjaśniła — zobaczył ją wśród innych i koniecznie chciał abym ją założyła. Cóż mogę rzec, mój syn ma świetny gust.
— A mąż gruby portfel — usłyszeli za plecami kobiecy rozbawiony głos. — właśnie mi powiedział, że to oryginalna sukienka z „Okna na podwórze” Jestem zazdrosna — stwierdziła Emma sącząc wino.
— Moja szafa stoi przed tobą otworem — zapewniła ją.
— Towarzyszę Joaquinowi — wyjaśniła swoją obecność obracając do tyłu głowę. Brunet dyskutował o czymś szeptem z jednym z gości. Mężczyzna popatrzył wymownie na Emmę. — Przepraszam, muszę ocalić mu skórę — odpowiedziała i ruszyła w stronę bruneta, który bezwiednie przesunął spojrzeniem po jej sylwetce. W odpowiedzi szatynka wywróciła oczami.
— Zajmujesz miejsce u szczytu stołu — poinformowała ją Sylvia kiedy kobiety wyszły na zewnątrz zaczerpnąć powietrza. Romero został w środku chcąc przywitać się z kilkoma dawno niewdzianymi starymi znajomymi.
— Podobno współorganizowałam to przyjęcie.
— Podobno miasto nie ma pieniędzy na zbędne wydatki — odparła na to Sylvia. — Sypnęłaś jednak groszem? — zapytała zaciekawiona.
— Musze cię rozczarować, ale nie. Burmistrz zadecydował się urządzić przyjęciem wbrew mojemu sprzeciwowi — odpowiedziała zgodnie z prawdą chwytając Sylvię pod ramię i schodząc z tarasu. — Byłaś tutaj kiedyś?
— Nie słyszałaś? — zapytała ją. — Ja i moje dzieci jadamy z burmistrzem niedzielne obiadki — panie popatrzyły na się i obie wybuchnęły śmiechem. Victoria pociągnęła ją w stronę części z kwiatami ciętymi. Jej jasne oczy bezwiednie powędrowały do huśtawki owiniętej zieloną winoroślą.
— Ja i Alejandro często wymykaliśmy się tutaj podczas nudnych przyjęć — wyznała puszczając ramię Sylvii i podchodząc do huśtawki. Opuszkami palców musnęła bluszcz.
— Obiło mi się o uszy, że to Pueblo de Luz odbuduje most w zagajniku zakochanych. Skomentujesz to?
— Na stronie nie ma oficjalnego oświadczenia? — odpowiedziała pytaniem na pytanie jasnowłosa spoglądając na dziennikarkę. Sylvia pokręciła przecząco głową. — Sprawdziłaś?
— Tak — potwierdziła — praktykant sprawdził — poprawiła się. — Twój komentarz.
— Decyzję o przekazaniu projektu odbudowy mostu w ręce ratusza w Pueblo de Luz podjęło Ministerstwo Infrastruktury.
— Dla niego to był policzek.
— Lepiej dostać policzek niż kulkę w łeb — stwierdziła sucho Victoria.
— Tego nie napisze — odpowiedziała dziennikarka. — Wracamy? Armando zapewne został dorwany przez Violę, dlaczego zaprosił Violę Conde?
— Dlatego, że chcę żeby to przyjęcie było legendarne — odpowiedziała uśmiechając się. Olomedo westchnęła. Na swój sposób miało to sens. Kobiety wróciły do środka i zatrzymały się w progu. Uśmiech na twarzy Fernando Barosso zgasł kiedy tylko jego ciemne oczy padły na Victorię. Sylvia spojrzała na kobietę stojącą obok.
— Okno na podwórze było ulubionym filmem mojej matki — wyjaśniła szeptem Victoria ustawiając się w taki sposób że Fernando nie był wstanie czytać z ruchu warg . — Tej sukienki wcale nie dostałam od męża — wyznała.
— Dlaczego to robisz?
— Dlatego, że wreszcie mogę. — odpowiedziała na to i podstawiła kieliszek na tacę kelnerki i poszła się przywitać z Camillo Arango. Nie chciała tego przyjęcia, uważała je za zbędne, ale skoro już na nim było to przywita się z kilkoma osobami.
**
Thiago Fernandez mimo ostatnich wydarzeń zdecydował się dotrzymać słowa i towarzyszyć mamie na przyjęciu u Fernando Barosso . Nie był to może idealny sposób na niedzielny wieczór, ale chciał spędzić trochę czasu z mamą. I dlatego wcisnął się w garnitur. Mógł się oczywiście wycofać skoro na przyjęciu będzie jej chłopak, ale od miesięcy nie widział wuja Alda. Doktor Fernandez na widok siostrzeńca uniósł brwi w geście kompletnego zdumienia. Serdecznie jednak uściskał chłopaka.
— Co ty tutaj robisz? — zapytał go.
— Obiecałem mamie randkę — wyjaśnił szatyn palcami przeczesując włosy. — Poza tym jestem studentem — dorzucił. — Nie odmówię darmowego żarcia. — Aldo uśmiechnął się lekko kiedy Thiago wrzucił do ust przestawkę wielości paznokcia. — A co słychać u Nacho? Słyszałem że ma dziewczynę. Spotyka się z dziedziczka fortuny.
— Conde nie mają żadnej fortunny.
— Nacho chodzi przecież z Caroliną— odpowiedział na to chłopak. I urwał bo zdał sobie sprawę że wuj nie miał o niczym pojęcia. — Myślałem że wiesz. Powiedział i sięgnął po szklankę. Upił łyk i usłyszał charakterystyczny śmiech za swoimi plecami. Zetknął na wuja który zupełnie instynktownie wyprostował się.
— Aldo
— Jose Luis— powiedział sztywno
— Nie przedstawisz nas sobie? Pamiętam cię z mojego wykładu, wyszedłeś w towarzystwie koleżanki.
— Wyszedłem ponieważ moja cierpliwość ma swoje granice — odpowiedział chłodno student Fabiana. — Przepraszam pójdę przywitać się z facetem mamy — odrzekł i odszedł podchodząc do Gideona. Jose Luis spojrzał za chłopakiem i zamarł wpatrując się w jego plecy.
— To był Thiago? — zdziwił się oglądając się przez ramię.
— No nie wiem był? — Odpowiedział mu zgryźliwym tonem ordynator. — Przywitam się z siostrą — rzucił i podszedł do Elodii.
***
Pierwszą rzeczą jaką zauważyli goście obecni na przyjęciu to chłód między dwójką jego organizatorów. Przywitali się kulturalnie, ale chłodno. I to była jedna z nielicznych konwersacji jaką odbyli. Fernando Barosso od czasu do czasu zerkał w stronę swojej zastępczyni, ona zerkała czasem na niego, ale kto by było na tyle. Żadnych porozumiewawczych uśmiechów, żadnego uścisku dłoni czy pocałunku powietrza tuż obok policzka.
Wzrok jego wędrował do Eleny za każdym razem, kiedy usłyszał jej głos. Działo się to mimowolnie. Nie chciał patrzeć na córkę, która wyglądała jak miniaturowa baletnica na pozytywce. W sukience matki niewątpliwie przypominała mu o tym co mi ikonę i o tym mógł mieć, bo to czego nie dało się nie zauważyć to, że była niczym płomień, który przyciąga wszystkie ćmy. Piękna inteligentna przy której wszyscy zapominali, że jej matka była seryjną morderczynią. Patrząc wiedział, że Elena Victoria na zbyt wiele sobie pozwoliła. Młoda kobieta sprawiła, że wyglądał na słabego na kogoś kim łatwo manipulować, gdy powinno być odwrotnie! Po wyborach to on miał rosnąć w siłę!
Z pełną świadomością wybrał długi prosty stół ustawiony w ogrodzie. Sam zajął miejsce u jego szczytu Victorie usadzając na jego przeciwległym końcu. Przez chwilę zastanawiał się czy powinna siedzieć blisko niego. Po jego prawej stronie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wolał, aby była daleko. Chciał, że y jego syn wraz z zoną zajęli miejsca najbliżej, lecz Nicholas i Alba się nie pokazali. Nie pokazał się też Manuel Dominguez , ale jego zaprosił z czystej zawodowej uprzejmości. W końcu ten człowiek odbił mu żonę. Puste nakrycia szybko usunięto, aby w oczy nie rzucali się nieobecni. Najbliżej niego znaleźli się więc ludzie, którzy go popierali. Nie okazał niechęci nawet wtedy, gdy po jego prawej stronie znalazł się Dick Perez. Marcelo Mozzarello najwyraźniej wolał zająć miejsce obok Victorii.
— Musisz mi wybaczyć don Fernando, ale Victoria jest dużo ładniejsza od ciebie —usprawiedliwił się starszy pan mrugając znacząco do kobiety.
— A ja miałam nadzieję, że to przymioty mojego umysłu ceni pan bardziej — odpowiedziała na to jasnowłosa kręcąc z rozczarowaniem głową. Powinna siedzieć tutaj, pomyślał zły sam na siebie. Victoria u szczytu stołu prezentowała się iście po królewsku. Siedzący obok siebie wymienili między sobą porozumiewawcze uśmiechy.
Fernando przy Victorii usadził osoby, które nie miały dla niego specjalnego znaczenia. Camillo Arango, dziennikarkę z mężem czy innych kandydatów do rady miasta którzy przegrają te wybory z kretesem. Sam wolał lokalnych biznesmenów i swoich starych przyjaciół, którzy trwali przy nim z pokolenia na pokolenie. Conrado Severin zajął miejsce obok Normy. Zaprosił przedstawiciela ratusza w Pueblo de Luz w domyśle mając panią burmistrz nie jej zastępcę z partnerką. Sam dobór towarzyszki zaskakiwał. Kolejny słaby punkt, pomyślał dopisując Ronnie Russo do listy osób, które musi obserwować.
─ Dlaczego moja droga siedzisz tak daleko? ─ rozbawiony lekko zawiedziony głos Victora Estrady.
─ Nie martw się Victorze, znajdę cię ─ odpowiedziała rozbawiona. Na Fernando nie spojrzała, obiecała sobie, że nie będzie mu posyłać pełnych zadowolenia uśmieszków za każdym razem gdy Victor się do niej odezwie.
─ Nie wiedziałem, że ty i pan gubernator znajdzie się tak dobrze ─ zauważył Marcelo sącząc wodę. Victoria bezwiednie zasłoniła dłonią kieliszek kiedy kelner chciał ją poczęstować czerwonym winem.
─ Nie dziękuje ─ powiedziała do kelnera posyłając mu lekki uśmiech.
─ Nie napije się pani do kolacji? Czerwone jest idealne na trawienie.
─ Tak słyszałam, ale mieszanie ze sobą alkoholu i leków wpędzi mnie w dodatkową chorobę ─ odpowiedziała z rozbrajającą szczerością kobieta i parsknęła śmiechem na widok zdumionej miny Marcelo. Do jadalni wszedł spóźniony Fabian Guzman. Victoria bezwiednie chwyciła go za rękę kiedy obok niej przechodził. Popatrzył na jej palce na jego nadgarstku i uniósł brew. ─ Przygotowałam ci miejsce obok Victora ─ wyjaśniła.
─ Mojej żony nie ma?
─ Jest, ale jej prawica jest zajęta ─ opowiedziała rozbawiona blondynka. ─ nawet ona nie podejrzewała, że przyjdziesz ─ wyjaśniła ─ albo wiesz co? ─ zapytała ─ ty usiądź tutaj ─ wstała ─ ja zajmę miejsce obok Vica.
─ Nie sądzisz, że na to pozwolę? ─ syknął jej do ucha i ruszył we wskazanym kierunku. Kiedy usiadła z powrotem na swoim krześle posłała swojemu imiennikowi uśmiech.
─ Fabian prędzej zje całą cebulę niż pozwoli ci się do niego zbliżyć ─ zauważył Marcelo.
─ Tato ─ syknął jego syn.
─ Don Mozzarello jestem z Diazów zamknijcie mu drzwi wlecę oknem.
─ A co jeśli okna zostaną zamknięte? ─ zagadnął do niej mąż.
─ To zostaje jeszcze komin ─ rzuciła wesołym tonem. ─ Skoro Mikołaj się przez niego przeciska i ja się zmieszczę ─ Mozarelko zamrugał powiekami i roześmiał się perliście.
─ Przypominasz mi ją.
─ Moją matkę? Mam nadzieję że ten lepszy profil
─ Nie Inez, twoją biologiczną babkę ─ powiedział to na tyle głośno że kilka głów odwróciło się w ich stronę. ─ Roztaczała wokół siebie dokładnie taki sam czar.
─ Roszpunka ─ powiedziała ─ tak mówiliśmy na Victorię. Tylko zamiast złej porywaczki był paskudny książę ─ wyjaśniła.
─ Całe szczęście ocalił ją dzielny sługa.
─ To naprawdę niesprawiedliwie, że siedzisz tak daleko ─ rzucił w jej stronę mężczyzna.
─ Niesprawiedliwie jest to, że teraz pilnuje cię smok ─ odpowiedziała mu. Fabian popatrzył to na jedno to na drugie. Victoria i Victor najwyraźniej bawili się przednio.
─ Eleno, niekulturalnie jest tak krzyczeć ─ upomniał ją Fernando. On nie musiał podnosić głosu. Victoria popatrzyła na niego po raz pierwszy od dawna to na Victora. Jasne oczy przeniosła na męża, który lekko skinął głową.
─ Masz rację ─ zgodziła się z nim blondynka i wstała. ─ Skoro już na ciebie głosowałam ─ zwróciła się bezpośrednio do gubernatora ─ to zasłużyłam na pięć minut rozmowy . Fabianie podzielisz się krzesłem? ─ zapytała kuzyna.
─ Muszę to powiedzieć, masz piękną sukienkę
─ dziękuje ─ odpowiedziała na to sadowiąc się na krześle Fabiana. ─ wyglądam w niej jak księżniczka Disneya ─ mężczyzna uniósł brew. ─ To słowa Sylvii nie moje ─ dodała.
─ Pokonałaś więc smoka ─ stwierdził.
─ Oswoiłam go ─ powiedziała ─ to wolne i dumne stworzenia.
─ I istnieją tylko w bajkach ─ rzucił Guzman łypiąc na Victorię.
─ Przepraszam pani Reverte ─ zwrócił się do niej kelner ─ chcielibyśmy podawać kolację ─ zaczął. Victoria popatrzyła na mężczyznę i wstała i wyjaśniła mu swój pomysł. Pokiwał głową i oddalił się. Victoria natomiast oparła dłonie na krześle Fabiana.
─ Możemy zrobić ci miejsce obok żony ─ zapewniła go kobieta pochylając się lekko nad jego krzesłem.
─ Nie ma takiej potrzeby ─ odpowiedział chłodno obserwując co się dzieje u szczytu stołu. Marcelo Mozzarello zajął miejsce u szczytu stołu. Victorii, przyniesiono dodatkowe krzesło., i Fabian niechętnie przesunął się w bok. Victoria opadła na jego krzesło.
─ I teraz możemy rozmawiać bez przeszkadzania innych ─ oznajmiła jasnowłosa.
Rozdzielały ich trzy osoby. Thiago siedział obok koleżanki z pracy mamy i grzecznie odpowiadał na pytania jednocześnie grzebiąc w swoim talerzu. Jose Luis Montenegro był ostatnią osobą, która spodziewał się zobaczyć. Był więc wyprowadzony z równowagi. Co jakiś czas zerkał na matkę o za każdym razem obdarzała go pełnym troski spojrzeniem. Czy wiedziała? Pewnie nie. Chłopak zmarszczył brwi. Co Montenegro właściwie tutaj robił? Odwiedzał wyborcę? Wolał się nad tym nie zastanawiać. Wbił widelec w pieczonego ziemniaka.
─ Kieruje fundacją szukającą zaginionych ─ usłyszał głos siedzącej na przeciwko niego szatynki.
─ To musi być satysfakcjonujące zajęcie ─ skomentowała Viola Conde kiwając głową z uznaniem. ─ A widzę że państwo już po ślubie. W prasie nie było żadnego anonsu.
─ Co? ─ Emma bezwiednie spojrzała na swoje dłonie. ─ Och nie to obrączka z mojego pierwszego małżeństwa ─ wyjaśniła. ─ Noszę ją z przyzwyczajenia ─ dodała.
─ a już nie jest pani mężatka
─ Nie , mój mąż zmarł rok temu ─ odpowiedziała. Joaquin popatrzył to na Emmę, to na Violę Conde która słynęła z ciekawości i długiego języka.
─ To straszne, ale mieliście państwo dzieci? Często widuje panią z wózkiem i kilkuletnim chłopcem.
─ Tak , mam dwójkę. Sam kończy w tym roku pięć lat, Luna ma rok i dwa miesiące ─ wyjaśniła kobieta sięgając po kieliszek wina.
─ I została pani z tym wszystkim sama.
─ Nie jestem sama ─ zaprzeczyła szatynka.
─ Tak oczywiście, dzieci są dla pani zapewne wielką pociechą w trudnych chwilach. Wdowieństwo w tak młodym wieku, a co się stało mężowi? Jeśli mogę spytać.
─ Oczywiście to żadna tajemnica , mój mąż został zastrzelony w Sylwestra ─ wyznała z rozbrajającą szczerością kobieta. Przy stole zapadła cisza. Joaquin połknął uśmiech.
─ To okropne, pani córeczka nie będzie znała swojego taty.
─ Luna jest adoptowana ─ wyjaśniła. ─ Otrzymałam prawo do opieki już po jego śmierci.
─ To naprawdę godne podziwu wychowywać nie swoje dziecko ─ skomentowała ten fakt Viola Conde. ─ Nigdy nie wiesz kto ci się trafi. Rodzice są różni.
─ Znałam rodziców Luny ─ odpowiedziała .a to Emma. ─ Jej mama była moją partnerką.
─ Adoptowała pani dziecko przyjaciółki. To zmienia postać rzeczy, w końcu wiedziała pani że to przyzwoita kobieta. ─ Viola skinęła głową. ─ I dobre geny. Z takich obcych dzieci nie wiadomo co wyrośnie.
Emma nie odpowiedziała od razu pomyślała o Margo, pomyślała o Fausto, o swojej matce, która była ostatnia osobą, która powinna mieć dzieci. Margo włącznie z Luną urodziła czwórkę dzieci. Trzej starsi chłopcy również trafili do adopcji. Najstarszy syn kończył w tym roku siedem albo lat.
─ Partnerki, byłyśmy parą ─ wyjaśniła. Viola Conde zamrugała powiekami zaskoczona. Emma popatrzyła na Thiago który uśmiechal się kącikiem ust. ─ tak adoptowała dziecko byłej kochanki..
─ I będą cię za to krzyżować ─ odpowiedział chłopak. ─ Nie za to że adoptowała dziecko za to będą cię podziwiać w końcu nie jest z twojej krwi więc nie wiadomo na kogo wyrośnie ale za to że było to dziecko twojej ex.
─b)rzerabialam to z moim byłym ─ wyznała. ─ najpierw Travis wściekł się że adoptowalam dziecko nic mu o tym nie mówiąc.dwa że to córeczka mojej byłej. I jestem pewna, że gdyby moja ex była moim byłym nie byłoby tematu. Ani problemu.
─ Poczuł się zagrożony ─ zauważył Fernandez
─ Tak chociaż twierdził że to mu nie przeszkadza ale kiedy spotykałam się z przyjaciółkami to jednak siedział i czekał aż wrócę. ─ wyjawiła. Thiago lypnal na Joaquina. ─ Wacky’ego to nie rusza.
─ Szkoda że moja ex nie była tak wyrozumiała ─ odpowiedział Thiago. ─ Zerwaliśmy po tym jak wróciłem po obozie letnim tylko dlatego że myślała że zdradziłem ha z chłopakami z drużyny. Próbowałem jej wyjaśnić że dla mnie liczy siie osobowość że kochał ją i pożądam za to kim jest a nie za to co ma w spodniach.
─ Jesteś sam więc raczej nie zrozumiała.
─ Nie podczas jednego z naszych ostatnich spotkań przyniosła mi broszury o obozach nawracających..
─ Modlitwa cię wyleczy ─ zakpiła Emma. ─ Mój brat wylądował na jednym z takich obozów i jest Leo przed obozem i Leo po obozie.
─ I właśnie dlatego przestałem rozmawiać ludźmi, że jestem panseksualny . Nie z powodu wstydu, ale zmęczenia materiału, gdyż za każdym razem musze im tłumaczyć, że interesują mnie ludzie nie ich członki . Tobie nie muszę
─ Pewnie dlatego że Brytyjczycy są bardziej otwarci.
─ Jest wręcz odwrotnie. Anglicy są zamknięci w sobie i zdecydowanie nie lubimy, kiedy ktoś bez ostrzeżenia wchodzi w naszą przestrzeń. A jednocześnie uważamy, że to jak się identyfikujesz, z kim sypiasz jest tylko i wyłącznie twoją prywatną sprawą.
─ I wszyscy mają takie podejście?
─ Nie tylko ci myślący ─ odpowiedziała na to rozbawiona Emma.
─ I właśnie przez takie myślenie upada moralność ─ skomentował chłodno Joe Luis.
─ Odezwał się prawy i moralny ─ rzucił chłodno w odpowiedzi młody mężczyzna nawet nie próbując ściszyć głosu.
Fabian Guzman nie był zachwycony tym, ze Victoria sama zadecydowała o tym, żeby usiąść obok gubernatora, który zdawał się być całkowicie oczarowany swoją imienniczką. Jego zastępca niekoniecznie. Obserwując jednak jasnowłosą zdał sobie sprawę, że Fernando stracił całkiem dobrą sojuszniczkę. Victoria ani myślała siadać u szczytu stołu i dyskutował tylko w najbliższym kręgu, ona po zjedzeniu kolacji krążyła wokół stołu niczym piękny motyl. Fabian kompletnie nie znał się na modzie, ale sukienka rodem z Disneya, włosy swobodnie objadające kaskadą na plecy i okulary sprawiały, że wyglądała pięknie i niegroźnie. On wiedział jednak, że to fasada i Fernando również, gdyż kilkukrotnie przyłapał burmistrza Valle de Sombras na patrzeniu na córkę. Blondynka natomiast przysiadła na brzegu krzesła Emmy McCord.
─ Zazdroszczę ci tej sukienki ─ stwierdziła szatynka opuszkami palców wygładzając materiał. ─ To oryginał? ─ Victoria przytaknęła skinieniem głowy. ─ Javier ma gest.
─ To prawda. Rozpieszcza mnie, ale nie tylko ja jestem rozpieszczana ─ zauważyła bezwiednie ujmując ją za nadgarstek i przesuwając palcem po bransoletce. ─ Ktoś ma gest.
─ Ma gest , a ja świetny gust ─ uśmiechnęła się zerkając na mężczyznę siedzącego po jej lewej stronie. ─ Gdzie zapodziałaś swojego cherubinka?
─ Cherubinek jest z dziadkiem Polo na koncercie na El Tesoro ─ odpowiedziała. ─ To nie jest przyjęcie dla małego dziecka, Alec by się tutaj nudził.
─ Dziadkiem Polo? ─ Viola Conde siedząca nieopodal niemal wyskoczyła z miejsca słysząc te słowa. ─ Masz na myśli Leopolda Guzmana? Twój synek mówi do niego „dziadku?” Jesteś spokrewniona z Giluzmanami?
─ Oczywiście , że nie ─ skłamała gładko. ─ Alec jest dzieckiem i rozumie świat w bardzo prosty sposób. Jeśli Sylvia i Fabian są jego „ciocią” i „wujkiem” to Polo zyskał niespodziewanie nowego wnuka. A mówiąc o dzieciach widziałam córeczkę Leo. Słodkie maleństwo.
─ Jest słodka ─ potwierdziła Emma. ─ Owinęła sobie tatusiów wokół małego palca.
─ I teraz wiem, że Leo wymienił mnie na lepszy model. Odwołał naszą piątkową sesję.
─ Chodzisz do Leo na terapię? Myślałam, że zajmuje się tylko skomplikowanymi problemami dzieci i młodzieży?
─ Ćwiczę z nim kendo, próbuje wrócić do formy po wypadku, ale moje metalowe biodro niekoniecznie ma ochotę mnie słuchać. ─ wyjaśniła i skrzywiła się mimowolnie. ─ Brakuje mi porannych przebieżek nad jeziorem z Hermesem, ale są dni kiedy nie mam ochoty ruszać się z łóżka. Zwłaszcza kiedy Alec przychodzi do naszego łóżka o trzeciej nad ranem z całym swoim zwierzogrodem.
─ Też wam to robi?
─ Tak l, co najmniej dwa kursy, żeby przynieść wszystkie swoje zabawki.
─ Nie zapominaj o psie ─ dodała szatynka sącząc wino. Victoria parsknęła śmiechem. ─ Sam nie przepada za ciemnością więc idąc do mnie, zapala światło, a to z kolei budzi siostrę więc koniec końców oboje śpią ze mną do rana. Razem z psem.
─ Moi drodzy pozwólmy personelowi sprzątnąć ze stołu. Kawę i herbatę podamy w bawialni. ─ Emma popatrzyła na Victorię i uniosła lekko brew. Victoria w odpowiedzi wzniosła oczy do nieba i panie wstały. Joaquin podał ramię Emmę, za drugie ujęła ją Victoria. ─ Bawialnia jest korytarzem prosto i odbijamy lekko w lewo.
─ Bywasz tutaj?
─ Bywałam ─ poprawiła ją blondynka. ─ Spędziłam tutaj mnóstwo czasu jako dziecko ─ wyjaśniła. ─ Moja matka przyjaźniła się z Fernando Barosso więc ciągła mnie i mojego brata wszędzie gdzie tylko mogła. Czasem mam wrażenie, że znam plany tego domu lepiej od architekta.
─ A mówiąc o dzieciach ─ wróciła do przerwanego wątku Emma ─ podobno twój synek odnalazł nową pasję. Strzały i łuki?
─ Dostał w prezencie od świętego Mikołaja ─ wyjaśniła prowadząc ich do środka ─ więc zapisaliśmy go na kilka lekcji, sądziłam, że się znudzi, ale złapał bakcyla więc korzystając z rad wujka Fabiana zamówiliśmy mu łuk dopasowany do jego sylwetki. ─ zrobiła krok i zatrzymała się bezwiednie się krzywiąc.
─ Wszystko w porządku?
─ To tylko moje głupie biodro daje mi znać, że ma dość szpilek i jutro będzie padać wyjaśniła i zatrzymała się. Puściła Emmę i ściągnęła buty. ─ Od razu lepiej ─ rzuciła i ruszyły dalej.
─ Ty też kiedyś strzelałaś ─ Emma wróciła do przerwanego wątku. ─ Na festynie ustrzeliłaś kukłę. Sam był zachwycony, a ktoś nawet mówił, że jesteś Łucznikiem ─ Victoria roześmiała się słysząc tą uwagę. ─ A strzałę posłałaś sobie dla odwrócenia uwagi.
─ Kurde a myślałam, że lepiej się maskuje ─ stwierdziła wprowadzając gości do gustownie urządzonego wnętrza. I dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że Fernando nic tutaj nie zmienił. Zaprowadziła Emmę i Joaquina do swojego ulubionego miejsca, tuż przy oknie. Z widokiem na ogród. Opadła na jedną z kanap rzucając buty na podłogę.
─ To jakim cytatem cię uraczył? ─ zapytała. Joaquin łypnął na Emmę to na Victorię, która albo była tak świetną aktorką albo pytanie o cytat nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.
─ „I utworzył grupę dwunastu, których też nazwał „apostołami” – żeby z nim pozostali i żeby ich posyłać, aby głosili oraz mieli władzę wypędzania demonów. A w grupie dwunastu, którą utworzył, byli: Szymon, któremu nadał przydomek Piotr, i Jakub, syn Zebedeusza, i Jan, brat Jakuba (i nadał im przydomek Boanerges, co znaczy Synowie Gromu), i Andrzej, i Filip, i Bartłomiej, i Mateusz, i Tomasz, i Jakub, syn Alfeusza, i Tadeusz, i Szymon Kananejczyk, i Judasz Iskariot, który później go zdradził.” ─ zacytowała przyjmując filiżankę z kawą od męża. Javier usiadł na podłodze plecami opierając się o kanapę.
─ I nie robi to na tobie wrażenia ─ zauważył Joaquin który do tej pory niewiele mówił. Wyszedł bowiem z założenia iż lepiej nie okazywać zbytniej sympatii zastępczyni burmistrza. Dla nich obojga lepiej będzie jeśli ich sojusz pozostanie tajemnicą. Javier kątem oka zauważył, iż Viola Conde wraz z Marleną Megoni usiadły nieopodal.
─ Uważaj Dzwoneczku ściany mają uszy ─ rzucił po portugalsku. Victoria zerknęła na Violę i Marlenę to na męża który odchylił głowę do tyłu. Pochyliła się i bezceremonialnie pocałowała go w usta. Lekko i czule .
─ Mam to w nosie ─ odpowiedziała, a on roześmiał się. ─ Poza tym kochanie gdybym miała wehikuł czasu i mogła się cofnąć o te kilka miesięcy nie przyjęłabym jego propozycji ─ wyznała. Viola przechyliła się lekko w ich stronę. Javier powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem. Jak na kogoś kto udawał, że nie słucha kiepsko jej to wychodziło. Jasnowłosa w sumie miała w nosie czy Viola Conde rozniesie po mieście nowe plotki czy chociaż raz ugryzie się w język. Z PR-em dzisiejszej imprezy niech przejmuje się Fernando. Kto sieje wiatr ten zbiera burzę, pomyślała i rozejrzała się po pomieszczeniu. Skoro Fernando nic nie zmienił w bawialni to miała nadzieję, że nie wyniósł także planszówek. Wzrokiem odnalazła dobrze znaną komodę.
─ Lubicie planszówki? ─ zapytała siedzących obok Emmę i Joaquina.
─ Nie grywam w planszówki ─ odpowiedział brunet. ─ Poza tym tutaj nie ma gier planszowych.
─ Są w tamtej szafce ─ wskazała na mebel ─ przynajmniej kiedyś były ─ dodała i wstała. Oddała pustą filiżankę po kawie przechodzącej kelnerce , a sama podeszła do starego mebla. Javier wpatrywał się w żonę jakby widział ją pierwszy raz w życiu. A znał tę kobietę od jakiś dwunastu lat. Jasnowłosa natomiast otworzyła szafkę i uważnie przyjrzała się zawartości. Tak jak się spodziewała ojciec nie wyrzucił gier, nie wyniósł ich z bawialni na czas przyjęcia. Pewnie nie spodziewał się iż ktoś znacznie myszkować po półkach. Z wierzchu ściągnęła jedno z pudełek i zdmuchnęła kurz.
─ To nie jest odpowiedni czas i miejsce na wyciąganie starych gratów ─ usłyszała głos ojca.
─ Pamiętasz? Nie chciałeś kupić nam monopolu więc musieliśmy stworzyć go sobie sami.
─ Graliście w to godzinami ─ przypomniał sobie ─ ale proszę odłóż to na miejsce. To naprawdę nie jest ani czas ani miejsce na rozkładanie gier.
─ Piękna kolekcja ─ skomentował gubernator Estrada dołączając do nich.
─ To prawda ─ zgodziła się z nim jasnowłosa. ─ Próbuje właśnie namówić gospodarza na odrobinę rozrywki innej niż polityka ─ rzuciła i sięgnęła po Kalambury. ─ Te karty na przykład stworzyliśmy sami.
─ My? ─ zapytał zaciekawiony gubernator.
─ Ja i Alejandro. Dasz się namówić na partyjkę?
─ Eleno ─ syknął Fernando łypiąc na gubernatora.
─ Uwielbiam „Kalambury” ─ wziął od niej plik kartek. ─ Moi drodzy ─ zwrócił się do zebranych klaszcząc w dłonie ─ co powiecie na odrobinę zabawy?
Nie wszyscy mieli ochotę na „Kalambury” Narzeczona Estrady uniosła brwi w geście zdumienia. Mężczyźnie nie udało się namówić ukochanej do wzięcia udziału w zabawie, więc Victoria do niego dołączyła. Javier połączył swoje siły z Conrado Severinem. Do zabawy dołączyli także Joel z Normą.
Ku niezadowoleniu Fernando Barosso Victoria i Victor zadawali się rozumieć bez słów. Mężczyzna usiadł w wysokim fotelu uważnie przyglądając się córce, która uznała, iż przebywanie na eleganckim przyjęciu bez butów to dobry pomysł. Uważnie obserwował swoich bliskich przyjaciół i widział niesmak na ich twarzach. Nie chodziło tylko o Victorię, która kręciła się na palcach wokół własnej osi, ale także o mężczyznę tworzącego z nią drużynę. Gubernator stanu był pajacem.
─ Postawiłeś na złego konia ─ usłyszał tuż obok głos sędziego Ortiza. Mężczyzna z wyraźnym niesmakiem obserwował całą scenę i roześmiane towarzystwo. Marlena Megoni skryta gdzieś w mroku pomieszczenia także nie potrafiła ukryć swojego politowania względem tych którzy bawili się zdecydowanie lepiej niż ona. ─ Dla własnego dobra musisz się jej pozbyć.
** |
|
Powrót do góry |
|
 |
Maggie Mocno wstawiony

Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5907 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:05:46 28-07-25 Temat postu: |
|
|
TEMPORADA IV, CAPITULO 070 cz. 1
IVAN/ADAM/FABIAN/SILVIA/OSVALDO/LIDIA/QUEN/LUCAS
Ivan Molina był doskonale zaznajomiony z karą milczenia. On sam preferował wariant ignorowania drugiej osoby, żeby pokazać jej, jak bardzo jest mu obojętna. Swego czasu stosował tę metodę na Anicie tak często, że była to tortura chyba tylko dla niego, bo irytował się, kiedy ona nie szukała jego uwagi i po prostu się poddawała w próbach kontaktu, kiedy on zajęty był podrywaniem innych dziewczyn . Zgrywanie niedostępnego też miał opanowane do perfekcji, bo jako młody chłopak właśnie tak przyciągał do siebie płeć przeciwną. Był zakazanym owocem – szkolnym gwiazdorem, w dodatku uchodził za „niebezpiecznego” albo „bad boya”, jakby to powiedziała dzisiejsza młodzież, przez co koleżanki tylko bardziej do niego lgnęły. Nigdy na to nie narzekał, ale ogarniała go frustracja, kiedy zdawał sobie sprawę, że jego najlepsze metody nie działają na tę jedną dziewczynę, na której zależało mu najbardziej. Tym razem z kolei to Veda postanowiła traktować go w oschły sposób i powoli zaczynało go to wytrącać z równowagi – nie miał zamiaru komunikować się przez Sancheza albo dowiadywać się od innych, że Veda będzie nocować u koleżanki. Jeśli miała mu coś do powiedzenia, to powinna to zrobić prosto w twarz, nawet jeśli obecnie była na niego zła.
– Sal zabierze cię na występ chóru wieczorem, tak? – zapytał, kiedy wyjeżdżali z El Tesoro. Obiecał Elenie, że odwiezie Vedę do domu, ale ona chyba wolała zostać na miejscu. Po tym co widział, nie miał jednak zamiaru jej tam zostawiać – cała zgraja nabuzowanych hormonami nastolatków i kilka wolnych pokoi w pensjonacie to nie była dobra mieszanka. Veda kiwnęła tylko sztywno głową w odpowiedzi. – I po kościele wrócisz na kolację?
– Nie wiem, może wpadnę do Lidii.
– Coś ostatnio za dużo spędzasz z nią czasu.
– Lidia to moja przyjaciółka. – Veda nie pozostawiła wątpliwości, że nie lubi, kiedy ktoś obraża jej przyjaciół, a ton głosu Ivana nie był zbyt taktowny.
– Wiem, wiem, ale mogłabyś ostrożniej wybierać sobie przyjaciółki. Lily na przykład jest bardzo miła, prawda? – Ivan nie wierzył, że właśnie prowadził tę dyskusję.
– Jest miła. Lidia też jest miła.
– Tak, ale ona jest trochę…
– Jest w połowie Cyganką i ci to przeszkadza. W takim razie mnie też nie powinieneś lubić, bo też mam romskie korzenie – oburzyła się, przez co Ivan stracił na chwilę panowanie nad wozem i podskoczyli w miejscu, kiedy nieopatrznie wjechał w dziurę na drodze, przeklinając przy tym siarczyście. – Nie przeklinaj – zwróciła mu uwagę dziewczyna, po czym chyba przypomniała sobie, że miała się do niego nie odzywać, bo odwróciła głowę w stronę okna, ostentacyjnie go ignorując.
– Nie możesz się na mnie boczyć zbyt długo, Veda. – Molina był pewien, że w końcu jej przejdzie, ale wiedział też, że nastolatki potrafiły być uparte. – To niesprawiedliwe.
– Wyrzuciłeś mojego przyjaciela za drzwi. Robiłam mu masaż i naprawdę mogliśmy mieć przełom, ale ty się pojawiłeś i go spłoszyłeś.
– Więc jesteś zła, że przeszkodziłem wam w schadzce, tak? No nieźle… – Ivan prychnął, sprawiając, że Veda skrzywiła się, bo nie cierpiała, kiedy to robił. Jego emocje często były trudne do odczytania. – Chcesz, żebym używał słów, tak? Dobrze więc, będę używał słów – nie podoba mi się, że masz tak dużo „przyjaciół”. – Oderwał na chwilę dłonie od kierownicy, by zakreślić w powietrzu cudzysłów. – Ten dzisiaj, to co za pajac? Wolf? Co to w ogóle za imię Wolf? Brzmi jakby ktoś szczekał.
– Wolf to skrót od Wolfgang. Jest utalentowanym muzykiem, gra na flecie poprzecznym, mówiłam ci. – Veda westchnęła z irytacją. Dlaczego przyjaźń damsko-męska była tak trudna do zaakceptowania przez niektórych? Sama nazwała Wolfa swoim przyjacielem, ale przecież nie ze wszystkimi przyjaciółmi się całuje. Wolf nie był jednak jej chłopakiem, więc właściwie nie wiedziała, jak mogłaby go nazwać.
– Wolfgang. – Molina skrzywił się, kręcąc głową. – Gdyby ktoś o imieniu Wolfgang chodził ze mną do szkoły, pewnie jego głowa często lądowałaby w muszli klozetowej.
– Byłeś dręczycielem. Sala też źle traktowałeś. I w ogóle nic się nie zmieniłeś, nadal nie jesteś zbyt miły dla ludzi.
– Jestem miły dla ludzi, którzy na to zasługują. I wybacz, jeśli nie jestem jak Sal, który pewnie zaprosiłby Amadeusza na herbatkę albo wspólne granie na harmonijkach przy ognisku.
– Na flecie!
– Jeden pies. – Ivan machnął ręką. – Co to za jeden, chodzisz z nim?
– Mówiłam, że to przyjaciel.
– Tak, też miałem wiele przyjaciółek, Vedo. – Ivan nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy może wyciągnąć ciężką artylerię w postaci szlabanu. Coraz częściej łapał się na tym, że z chęcią uziemiłby brunetkę i nie wypuścił jej z domu do osiemnastki albo jeszcze lepiej – do trzydziestki. – I mogę cię zapewnić, że byliśmy ze sobą bardzo przyjacielscy.
– Uprawiałeś seks ze wszystkimi swoimi przyjaciółkami? Z Anitą też?
– Co?
Opony zaskrzypiały, kiedy wpadł w maleńki poślizg na zakręcie, bo nie spodziewał się tego pytania. Veda, choć miała się nie odzywać, patrzyła teraz na niego wielkimi ciemnymi oczami z uwagą.
– Uprawiałeś kiedyś seks z Anitą?
– Nie! A poza tym nie powinnaś mnie pytać o takie rzeczy. To nie przystoi.
– Jestem prawie dorosła i mnie to interesuje.
– Szybko pocieszyłaś się po tym całym Yonatanie. Raz na mnie krzyczysz, bo go wyganiam z domu, a w następnej chwili widzę cię blisko flecisty, więc o co chodzi, Veda?
– O nic. – Spuściła głowę, żeby nie wyczytał za dużo z jej oczu. Ivan w wielu sprawach bywał niedomyślny, ale akurat na sprawach damsko-męskich dobrze się znał.
– Kim jest ten cały Wolf, skąd się znacie?
– Jest w drużynie Yona w San Nicolas, stoi na bramce.
– Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam. Sportowiec? Świetnie. – Molina przymknął na chwilę powieki, ale w porę opanował emocje, by nie powiedzieć, co tak naprawdę sądzi o chłopakach pokroju Wolfa i Yona, których dobrze znał, sam w końcu miał kiedyś naście lat i był nastoletnim bożyszczem.
– Ale nie tylko, jest bardzo miły, a jego mama jest sędziną, pochodzi z dobrej rodziny. Ma młodszą siostrzyczkę, o którą bardzo dba. I nosi okulary do czytania. Tego akurat wcześniej nie wiedziałam. – Zamyśliła się, zastanawiając się, ile jeszcze rzeczy nie wie o swoim nowym koledze. O Yonie wiedziała już bardzo dużo, bo zwierzał jej się też jako Elvis.
– Połowa waszego pokolenia nosi okulary, to jakaś choroba cywilizacyjna, bo wciąż siedzicie z nosem w ekranach – jak nie komputer, to telewizor albo smartfon. Choć nie ukrywam, chyba wolałbym, żebyś oglądała te bzdurki na Netflixie, zamiast biegania za chłopakami.
– Wcale za nikim nie biegam, ja nawet nie lubię biegać – przyznała, bo w końcu aktywności sportowe nigdy nie były dla niej. Mając chłopaka sportowca musiałaby się chyba trochę podszkolić w sportach i popracować nad kondycją. Może wtedy byłaby bardziej atrakcyjna dla Yona? Veronica była wysportowana, musiał lubić wysportowane dziewczyny. Szybko odrzuciła od siebie te myśli – Yon nie lubił jej nie dlatego, że nie uprawiała sportu, a po prostu nie chciał mieć autystycznej dziewczyny.
Ivan chyba zdał sobie sprawę z parszywego nastroju Vedy, bo postanowił nie prawić jej więcej kazań. Przez chwilę walczył ze swoimi myślami, ale w końcu się odezwał.
– Ten Wolf mi się lepiej podoba niż ten cały Abarca. Mówisz, że ma matkę sędzinę? Więc raczej nie wywinąłby żadnego głupiego numeru.
– Twoim ojcem był policjant, a i tak robiłeś głupoty.
– Ja to ja, to co innego.
– Ivan, co dla ciebie było najważniejsze u dziewczyny? – zadała to pytanie nagle, nie zastanawiając się nad nim za bardzo. Molina nie do końca wiedział, o co jej chodzi, więc dopowiedziała: – No, na co chłopcy zwracają uwagę, co się dla nich liczy?
„Nie będę ci poddawał pomysłów” – pomyślał szeryf, ale szybko złagodniał widząc smutne oczy nastolatki. Też miał kiedyś naście lat i złamane serce, choć prędzej połknąłby cytrynę, niż by się do tego przyznał. Na co zwracają uwagę nastoletni chłopcy? Dobrze wiedział na co i na samą myśl krew burzyła mu się w żyłach, bo jeśli jakiś dureń śmiałby na nią spojrzeć w ten sposób, musiałby zbierać zęby z podłogi.
– Bo ja wiem? Lubiłem dziewczyny, które były poza moim zasięgiem – odezwał się w końcu, bo była to szczera prawda. – Większość sama się do mnie garnęła i chociaż łechtało to moje ego, z czasem przestało mi się podobać. Facet musi czasem poczuć się jak myśliwy.
– To brzmi okropnie.
– Wiem, faceci w ogóle są okropni, Vedo, zapamiętaj to. – Ostrzegł ją, podkreślając swoje słowa. Szczerze liczył, że zachowa swoją niewinność jak najdłużej. Miał co prawda świadomość, że Veda przeżyła już swój pierwszy raz, ale liczył, że może uchroni ją przed złamanym sercem. – Faceci to świnie, przyznaję. Zawsze lubiłem dziewczyny, które nie zwracały na mnie uwagi.
– Były takie?
– Była taka jedna. – Molina uśmiechnął się kącikiem ust, zerkając na Vedę w lusterku.
– Dlaczego nigdy jej nie powiedziałeś?
– Bałem się odrzucenia, to oczywiste.
– Ty? – Panienka Molina de Sanchez nie mogła w to uwierzyć. – Zawsze mówisz o sobie jak o jakimś wielkim Casanovie, wszyscy zresztą zawsze też to powtarzają. Podobno mama Sary się w tobie kochała, a Debora za tobą szalała przez lata. Jak ktoś taki jak ty mógł bać się odrzucenia? Jeśli już to my, dziewczyny, możemy się tego bać. Bo chłopcy mają inne oczekiwania, bo chcą kogoś ładniejszego, zgrabniejszego, mniej autystycznego…
Veda poleciała kilka centymetrów do przodu, kiedy Ivan gwałtownie zahamował samochód na środku ulicy. Na szczęście w niedzielę ruch był znikomy, a zresztą był szeryfem, więc nikt i tak by mu nic nie zrobił za stworzenie zagrożenia na drodze, ale i tak się tym nie przejmował.
– Kto ci tak powiedział? Ktoś wyśmiewał się z twojego autyzmu? Wystarczy mi jego imię, Veda, sprawdzę go w systemie i nogi z tyłka powyrywam.
– Nikt tak nie powiedział wprost – sprostowała szybko, sama się sobie dziwiąc, jak ostatnio kłamanie weszło jej w krew. Może tata Ivan miał rację, może przebywanie z Lidią uczyło ją złych rzeczy. Właściwie Yon nie powiedział jej tego prosto w twarz, ale to nie zmieniało faktu, że takie były jego odczucia. – Tak po prostu sobie myślę, że nikt nie chciałby mieć dziewczyny takiej jak ja.
– Coś ci powiem, Vedo i lepiej mnie dobrze posłuchaj. – Ivan obrócił się w jej stronę i upewnił się, że patrzy mu w oczy. – Jeśli ktoś widzi cię tylko przez pryzmat autyzmu i nie liczy się dla niego nic innego, jak na przykład twoje dobre serce, twój ogromny talent i hart ducha, jeśli nie potrafi pokochać cię taką, jaką jesteś, to na ciebie nie zasługuje.
– Ale…
– Żadnego „ale”. – Ivan uciął dyskusję. Był wściekły i miął ochotę rozgromić całą populację nastolatków płci męskiej. – Zasługujesz na wszystko co najlepsze, bo jesteś wyjątkowa, a jeśli ktoś wmawia ci, że jest inaczej, to jest idiotą. Zabraniam ci tak myśleć, okej?
– Okej – powiedziała dla świętego spokoju, bo Ivan nieźle się odpalił.
Miał rację, ale i tak bolało. No bo przecież doskonale wiedziała, że Yon jest idiotą, ale nic na to nie poradziła, że zaczynała się w tym idiocie zakochiwać.
***
Adam Luis Castro lubił swoją pracę i to nawet bardzo, ale ostatnimi czasy jego cierpliwość zostawała coraz częściej wystawiana na próbę. Zawsze myślał o sobie, że jest opanowany, że nie daje się łatwo wyprowadzić z równowagi, ale kiedy twoim klientem jest niedoszły teść, podwładna reprezentuje najgorszy rodzaj nepotyzmu, szef uparcie odmawia ci awansu, a była narzeczona zmusza cię do kandydowania do rady miasteczka, nawet święty miałby dosyć. Do tego te wszystkie spotkania towarzyskie – nie miał nic przeciwko miłej konwersacji i kilku drinkom, ale piknik ze snobami i rozwydrzonymi dzieciakami to zupełnie inny poziom rozrywki i zdecydowanie nie taki, w którym gustował. Adam Castro nie był snobem, a przynajmniej nigdy nie rozpatrywał się w takich kategoriach.
W życiu wcale nie miał łatwo, żaden znany krewny nie utorował mu ścieżki i nawet wpływowy ojciec Silvii nigdy nic dla niego nie zrobił. Nie to, żeby Adamowi na tym zależało – chciał dorobić się wszystkiego sam i między innymi dlatego zamęczał się na studiach, biorąc wszystkie dodatkowe fuchy, żeby trochę zarobić, bo w końcu staże w kancelariach adwokackich w większości były bezpłatne. Zbierał doświadczenie, gdzie mógł, a kiedy po studiach nadarzyła się okazja, został obrońcą z urzędu. Zajęcie to nie przyniosło mu chwały i odbiegało od jego wyobrażeń życia jako pan mecenas, ale kiedy wspominał dawne dzieje zdawał sobie sprawę, że praca w państwówce nie różniła się praktycznie niczym od tego, co robił teraz w renomowanej firmie. Tam też bronił szumowin, tam też imał się najgorszych spraw, których nikt inny nie chciał tknąć, z tą jedną jednak zasadniczą różnicą, że teraz po prostu lepiej mu za to płacili. Znacznie lepiej, a Adam nie zamierzał na tym poprzestać, miał większe ambicje i zmierzał do celu, jakim było zostanie partnerem w kancelarii. Coraz bardziej oddalał się jednak od tego awansu i zaczynał sądzić, że to jego niespodziewany start do purpurowego krzesła w Pueblo de Luz może być jego gwoździem do trumny.
Urwał się szybciej z pikniku na El Tesoro, nie chcąc wciąż wymigiwać się od rozmów z Marianem Olmedo i Valerią Coletti. Oboje wciąż go maglowali na temat tej samej sprawy, choć objęli zupełnie odmienne strategie. Castro nie miał ochoty kłamać, nie miał też ochoty rozpowiadać prywatnych spraw pani Angelici, a tak się składało, że jako wykonawca jej ostatniej woli był w posiadaniu ważnych informacji. Dlatego wsiadł w swoje Maserati i odjechał ze wzgórza z zamiarem zajechania do kancelarii, by dokończyć kilka spraw przed kolejnym przyjęciem u Fernanda Barosso. Zachowanie godne niemal sekretarza gubernatora, bo w końcu była niedziela, ale nie zdążył przetworzyć informacji o tym, że zamienia się w Fabiana Guzmana, bo jadąc przez miasteczko, kątem oka dostrzegł jego syna.
Jordan w niczym nie przypominał rodziców i Adama kiedyś to bawiło, ale teraz zaczynało być niepokojące. Debora mogła mówić swoje, ale Castro nie był głupi – zbyt wiele rzeczy widział, zbyt wiele papierów sądowych przewaliło się przez jego biurko, by uznał, że śmierć Franklina Guzmana była po prostu nieszczęśliwym wypadkiem. Osiemnastolatek chciał się zabić, nie ulegało to żadnej wątpliwości, ale z jakiegoś powodu ten fakt nigdy nie dotarł do rodziny Guzmanów, a Adam zastanawiał się, dlaczego Jordan – wyszczekany i brutalnie szczery, co już wiele razy sprowadziło na niego kłopoty – nie wygadał się przed rodzicami. W końcu również był w tym samochodzie, mógł zginąć, a Adam pamiętał tamte wydarzenia bardzo żywo, bo jako bliski znajomy rodziny pomagał w wielu formalnościach. Silvia i Fabian albo nie byli w stanie, albo po prostu nie chcieli się tym zająć, więc większość tego ciężaru spoczęła na Deborze, która sama próbowała się pozbierać. Pomógł na tyle, na ile mógł, ale sprawa do dzisiaj go nurtowała. Podobnie jak fakt, że Jordi zaparkował rower przed starym gospodarstwem w Pueblo de Luz, zabrał koszyk wypełniony po brzegi smakołykami z El Tesoro, po czym zniknął w środku.
Castro zaparkował po drugiej stronie ulicy, nie przejmując się tym, że jego drogie auto w tej części miasteczka może budzić lekkie zaciekawienie, bo nie pasowało do otoczenia. Znał to miejsce – kiedy był dzieckiem przychodził tutaj czasem, zresztą tak samo jak inne dzieci, które pomagały przy żniwach, a potem zapraszano ich wszystkich na poczęstunek do gospodarza. Teraz stary dom przerobiony był na coś w rodzaju hotelu pracowniczego. Nikt tego tak nie nazywał, ale człowiek, który obecnie dzierżawił ziemię wynajmował kwatery swoim pracownikom. Adam nie wnikał, ale gdyby chciał, mógłby na pewno znaleźć kilka paragrafów, którymi obciążyłby gospodarza – od pogwałcenia prawa budowlanego, przez kwestie podatkowe, a kończąc na najważniejszej sprawie, a mianowicie zatrudnianiu nielegalnych migrantów.
– Matka kazała ci mnie śledzić? – Jordan opuścił budynek kilkanaście minut później, zastając Adama opartego o swój samochód i zamyślonego. Nastolatek nie wyglądał na złego, bardziej zirytowanego.
– Twoja mama mną nie rządzi, Jordan – odparł, wzdychając przy tym, jakby poczuł się dotknięty insynuacjami.
– Wmawiaj to sobie. – Chłopak prychnął, chwytając za pozostawiony wcześniej rower. Czuł jednak na sobie wzrok Adama. – Chcesz coś powiedzieć?
– Stąpasz po cienkim lodzie. – Castro nie ukrywał, że jest zdenerwowany. Sam nie wiedział, dlaczego, ale czuł się po części odpowiedzialny za te dzieciaki, a tak się złożyło, że nastolatek od zawsze robił, co chciał, nie zważając na nic innego. – Policja częściej patroluje okolicę, szukają nielegalnych migrantów. Masz pojęcie, jakie grożą konsekwencje za to, co robisz?
– Żadne. Nie złamałem prawa. Prawo meksykańskie pozwala na udzielanie pomocy humanitarnej migrantom, o ile nie czerpiesz z tego korzyści majątkowych – odparł z pełną stanowczością, tym razem trochę zły, że prawnik wtrąca się w nie swoje sprawy. – Po za tym jestem niepełnoletni.
– Jakie to wygodne – kiedy ci pasuje, jesteś tylko dzieckiem i nie można mieć do ciebie pretensji, ale kiedy ktoś traktuje cię jak dziecko, zgrywasz dorosłego. – Adam zdobył się na ironię.
– Pani Castillo jest sama z dwójką małych dzieci. Haruje jak wół, a i tak nie starcza jej na podstawowe rzeczy i musi dorabiać w różnych miejscach. Jakiś czas temu zraniła się w rękę, ale oczywiście nie ma ubezpieczenia, bo pracuje na czarno, więc przyszła do przychodni. Zaszyłem ją i dałem jej leki, byłem sprawdzić, czy rana dobrze się zagoiła – wyjaśnił, odwracając głowę i udając, że bardzo interesuje go wielkie drzewo rosnące za Adamem. Nie zwiódł jednak mecenasa, który widział, że chłopak jest zawstydzony. – Jak ją złapią, to ją deportują.
– Może wystąpić o azyl. A jeśli dzieci urodziły się w Meksyku, nie odeślą ich, bo mają obywatelstwo meksykańskie.
– Nie, są z Gwatemali. Odeślą całą trójkę, tak działa nasz chory system. A nawet gdyby dzieciaki trafiły pod opiekę państwa, to jeszcze gorzej – wiesz przecież jak wyglądają tutaj przytułki i domy dziecka. Te warunki może nie są idealne, ale przynajmniej Ana nie musi się uciekać do prostytucji, żeby wykarmić dzieci, a właśnie to ją czeka, jeśli ją deportują. – Oczy młodego Guzmana zabłyszczały gniewnie, jakby obwiniał Adama o to, że przyszło im żyć w państwie, którym rządziła niesprawiedliwość społeczna.
– Jordan, nikt nie wsadzi cię do więzienia za to, że przyniosłeś kobiecie antybiotyk czy coś do jedzenia, ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, że pewni ludzie bardzo by się ucieszyli, gdyby przyłapali syna zastępcy gubernatora na takich działaniach. Wiesz przecież, że Marlena Mengoni jest w stanie wykorzystać absolutnie wszystko, by zaszkodzić twoim rodzicom.
– To już chyba nie mój problem?
– Nie mówisz serio.
Adam skarcił chłopaka wzrokiem, a Jordan nie mógł udawać obojętnego. Nie zgadzał się z rodzicami w wielu kwestiach, ale nie chciał robić im pod górkę, szczególnie że oboje piastowali dosyć poważne stanowiska, a sam w końcu nienawidził Marleny i nie chciał ułatwiać jej tej wojny. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo z domku wyleciał mały chłopiec i dopadł do Jordana, ciągnąc go za nogawkę.
– Doktorze Jordan, proszę.
Nastolatek parsknął śmiechem na widok miny Adama po słowach trzylatka, który wręczył mu własnoręcznie wykonaną laurkę z podziękowaniami za pomoc. Buzię miał umorusaną czekoladowymi muffinkami, które Jordan przyniósł mu z El Tesoro razem z innymi smakołykami. Guzman był pewien, że ani on, ani jego braciszek bliźniak nigdy nie próbowali czegoś podobnego. Jeśli mógł sprawić im trochę radości, to zamierzał to właśnie uczynić i nie interesowały go kazania mecenasa.
– Doktor Jordan, serio? – Castro tylko wywrócił oczami. Trochę nawet go to rozbawiło. Kiedy dziecko zniknęło z powrotem w domu, zwrócił się do nastolatka raz jeszcze: – Mówię serio, Jordi, bądź ostrożny. Marlena czeka na każde potknięcie, a policja jest naprawdę zdeterminowana.
– Nie mają nic lepszego do roboty? Może niech zajmą się gwałtami, morderstwami i tajemniczymi zaginięciami, co? – warknął szatyn, chwytając kierownicę od roweru i szarpiąc nią gwałtownie.
– To zasłona dymna. Wolą przykryć swoje afery sprawą migrantów, polecenie komendanta. – Adam skrzywił się lekko, bo znał dość dobrze ten system. Nie zawsze był sprawiedliwy, a właściwie rzadko kiedy taki bywał. – Swoją nieudolność mundurowi muszą zamaskować swoimi sukcesami, choćby najmniejszymi. Podrzucić cię do domu? – zaoferował, widząc, że ten walczy ze swoim rowerem.
– Nie, dzięki – odparł, z lekką pogardą mierząc samochód mecenasa, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że został on sfinansowany z pieniędzy wpływowych ludzi, którzy chętnie wykupywali sobie wolność. Adam bronił najgorsze szumowiny za pieniądze, był w końcu nawet adwokatem Jonasa Altamiry. – I nie musisz na mnie chuchać i dmuchać, Adam.
– Ewidentnie ktoś musi mieć na ciebie oko. Nie chcę powtórki z rozrywki.
– Będziesz mi to wypominał do usranej śmierci?
– Tak, bo zachowałeś się wtedy jak ostatni bachor i nie masz nawet pojęcia, jak bardzo zdenerwowałeś Deborę.
– Przesadziła.
– Zniknąłeś ze szpitala po poważnej operacji, Jordan, nie dawałeś znaku życia. Szukaliśmy cię w szpitalach, na komisariatach, nawet na izbie wytrzeźwień i w kostnicy. Deb odchodziła od zmysłów.
Jordan ugryzł się w język, by nie powiedzieć „a matka nawet nie wiedziała, że zniknąłem”. Adam chyba zrozumiał jego milczenie, bo otworzył usta, chcąc coś dodać, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk, bo nie miał pojęcia, jak to ująć w słowa. Silvia była w żałobie, dopiero co straciła syna, ale nie znajdował usprawiedliwienia dla jej totalnego braku zainteresowania względem drugiego syna, który dopiero co wybudził się ze śpiączki farmakologicznej i pewnego dnia postanowił zrobić sobie wycieczkę to sąsiedniego stanu.
– Po prostu nie rób głupot – rzucił tylko Castro, ostrzegawczo celując w niego palcem. Następnie przeszedł do ofensywy. – Przeczytałeś list od Angelici?
– Nie.
– Dlaczego?
– To moja sprawa. – Jordan się zirytował. Castro potrafił być naprawdę wścibski i nie miał pojęcia dlaczego.
– Podobno go podarłeś.
– Ale go poskładałem.
– Więc przeczytaj. – Adam powoli tracił cierpliwość.
– A co, naprawdę zostawiła mi dom w Acapulco? Dona Valeria będzie niepocieszona…
– Nie wygłupiał się, to poważne sprawy. – Castro sprawił, że kpiący uśmieszek zszedł z ust Guzmana.
– Gdyby to było poważne, powiedziałaby mi to wprost, nigdy nie owijała w bawełnę. – Jordan ponownie poczuł się niesprawiedliwie. Pani Pascal była dla niego prawie jak rodzina, a jednak ona też postanowiła go zostawić jak wszyscy inni – jak Valentin, Ulises i Gilberto. Był cholernie zły i nadal ciężko mu było to przetrawić.
– Wiesz przecież, że takich rzeczy nie idzie przewidzieć.
– Mimo wszystko. – Nastolatek przełożył nogę przez ramę roweru i zerknął jeszcze na Adama pytającym wzrokiem. – Coś jeszcze, jakieś pouczenia, prawne porady, wskazówki?
– Tylko jedna. – Adam otworzył sobie drzwi od strony kierowcy. – Przeczytaj ten cholerny list, Jordan.
***
Ksiądz Ariel Bezauri reprezentował typ osobowości podobny do przewodniczącego szkoły i kiedy Lidia zdała sobie z tego sprawę, zrobiło jej się wesoło. W porę się jednak opamiętała – wybuch śmiechu w pełnym kościele byłby co najmniej niestosowny. Odczuwała lekki podziw, widząc, że kapłanowi udało się zorganizować charytatywny turniej w tak krótkim czasie i chociaż cała szkoła i rada rodziców byli zaangażowani, to jednak formalności dopełniał on sam, a teraz cieszył się, klaszcząc w rytm muzyki i wsłuchując się w występ chóru szkolnego z Nuevo Laredo. Lidia przyszła tutaj dla solidarności z nauczycielem, ale prawdę mówiąc nie miała nic lepszego do roboty. Conrado wychodził wieczorem na jakieś przyjęcie do Fernanda Barosso i chociaż była to idealna okazja do powęszenia i rozwijania swojego śledztwa, nie miała do tego głowy. Saverin zadebiutował w towarzystwie razem z Veronicą Russo, a ona nie wiedziała, jak ma się z tym czuć. Nie znała za dobrze pani prokurator, wydawała się miła, ale Lidia nie sądziła, by musiała ją bliżej poznawać. I tak niedługo kończyła osiemnaście lat, będzie musiała się wyprowadzić od swojego opiekuna zastępczego, nic nie trwało wiecznie. Może właśnie przez to, że nawiedził ją depresyjny nastrój, postanowiła zawitać niedzielnego wieczora w kościele.
Usiadła w ostatniej ławce obok Quena, który jednak gapił się w swój smartfon i przeglądał media społecznościowe, a ona nie miała siły go upominać. Rozejrzała się więc po ławkach, szukając znajomych twarzy – było sporo ludzi ze szkoły, ale też trochę rodziców i mieszkańców. Ariel nikogo nie zmuszał, ale zachęcał, by młodzież przyszła posłuchać, więc niektórzy z braku planów na koniec weekendu zdecydowali się zawitać w świątyni. Nawet Anna Conde uraczyła wszystkich swoją obecnością, choć zrobiła to tylko dlatego, by nie umknęły jej żadne najświeższe plotki. Kilka ławek przed nimi siedział don Leopoldo Guzman z Marianelą i małym Alexandrem, który majtał nogami w powietrzu, poruszając główką w takt muzyki, która niosła się z głośników. Odwrócił się do Lidii i wyszczerzył ząbki, więc chyba podobał mu się ten koncert. Lidia nie była wielką fanką kościelnej muzyki, ale uznała występ gościnnego żeńskiego chóru za całkiem przyjemny. Brunetka stojąca na przedzie była chyba solistką, widać było, że występ sprawia jej radość, choć nie była raczej wybitną piosenkarką. Natomiast szatynka obok niej ewidentnie miała lepsze rzeczy do roboty, niż przykładanie się do śpiewu. Barbara Urquiza przynajmniej tutaj zrezygnowała z pokazywania swojego kolczyka w pępku, ale nie uszło uwadze Lidii, że jej spódniczka była dużo krótsza od spódnic pozostałych dziewcząt.
– Dlaczego kuzynka Daniela puszcza do ciebie oczko? – zapytała Quena, który wydawał się być speszony tym nagłym gestem ze strony chórzystki.
– Że niby Barbara? – Uniósł nieco głos, ale szybko się opamiętał i zniżył go do szeptu. – Bari jest kuzynką Beksy Mengoniego?
– Ano tak, jej babcia jest siostrą dziadka Daniela. – Montes taktownie zignorowała kolejne przytyki pod adresem swojego kolegi. – Więc dlaczego z tobą flirtuje?
– To długa historia i prawdę powiedziawszy, nie sądzę, żebyś chciała ją znać.
– A to niby dlaczego? – Spojrzała na niego z lekkim oburzeniem. Myślała, że się przyjaźnią, a tutaj nagle traktował ją w tak protekcjonalny sposób.
– A to dlatego, że ostatnio się na mnie obraziłaś za bycie „wulgarnym i obrzydliwym”, bo użyłem dość obrazowych słów, by opisać normalne ludzkie zjawiska, więc podejrzewam, że i tym razem zachwycona nie będziesz – odparł, wzruszając ramionami. Lidia zmarszczyła brwi, ale kiedy jej wzrok padł na instagrama Barbary, po którym surfował Quen, dotarło do niej, co miał na myśli.
– Jesteś obrzydliwy.
– A widzisz, nie mówiłem? – Pokiwał głową, bo dokładnie takiej reakcji się spodziewał. Traktował Lidię jak kumpla, ale jednak z pewnych rzeczy wolał się jej nie zwierzać.
– Ledwo zerwałeś z Caroliną… – przypomniała mu, nie mogąc powstrzymać lekkiego wyrzutu. W końcu rozpaczał, a jednak szybko pocieszył się w ramionach innej.
– Poprawka – to ona ze mną zerwała, a ja nie zamierzam zachowywać się jak ostatni frajer, siedzieć w domu zawinięty w koc i zajadać lody.
– Więc chcesz się zemścić, to jest twój plan?
– Nieee. – Przeciągnął sylabę, zaprzeczając jej słowom, choć prawdę mówiąc, liczył, że trochę utrze nosa Carolinie. Może nawet zda sobie sprawę, co straciła i wróci do niego? Na to nie mógł mieć nadziei, a może jednak? Sam już nie wiedział. – Po prostu chcę ruszyć dalej. Theo mówi, że jak się ma osiemnaście lat, to nie powinno się tak przywiązywać do licealnych związków.
– Naprawdę bierzesz przykład z Theo, serio? – Lidia poczuła gęsią skórkę na ramionach. Nie podobało jej się, że jej przyjaciel tak dużo czasu spędzał z młodym Serratosem. Nawet jeśli nie miała niepodważalnego dowodu na to, że gość był mordercą, to i tak nie ufała mu za grosz. – Myślałam, że kochasz Carolinę.
– W tym wieku nie idzie nikogo kochać, nie tak naprawdę – odpowiedział jej trochę zgorzkniałym tonem, zupełnie jakby zmienił cały swój światopogląd przez zaledwie tydzień.
– Jak to nie? Miłość nie zna wieku. – Montes trochę się obruszyła. Co prawda nie znała jej z autopsji, ale wydawało jej się, że miłość nie znała dnia ani godziny, jej romantyczna dusza kazała jej myśleć, że może spotkać swoją drugą połówkę w najmniej oczekiwanym momencie, choćby tu i teraz. Choć kościół do najbardziej romantycznych miejsc wcale nie należał, teoretycznie można było i tutaj się zakochać. Szybko pokręciła głową, oddalając od siebie te irracjonalne myśli.
– Mówisz tak tylko dlatego, że jesteś dziewczyną. – Ibarra korzystał z tego, że siedzieli na skraju ostatniej ławki i nikt nie mógł ich podsłuchać ani strofować za rozmawianie w kościele. – Ale Theo ma rację – w tym wieku trzeba się wyszaleć, eksperymentować, zdobywać doświadczenia. Młodość jest krótka, więc trzeba z niej korzystać.
– Więc korzystaj, nie będę cię oceniać. Ale nie rób tego w świętym miejscu – dodała, wskazując na krzyż. Poprzedni cenny antyk został zniszczony w pożarze i aktualnie czekano na jego odnowienie. Zabytkowy święty symbol zastąpiono zwykłym drewnianym bez żadnych ekstrawagancji.
– Od kiedy to jesteś taką świętoszką?
– Nie jestem, ale mam respekt – wyznała zgodnie z prawdą.
Była ochrzczona, poszła do pierwszej komunii świętej, przyjęła nawet sakrament bierzmowania – taka była wola jej mamy, a ona ją szanowała. Chodziła też na lekcje religii, bo zawsze były obowiązkowe, choć od kiedy zaczęła naukę w liceum w Pueblo de Luz, stało się to dla niej przykrym doświadczeniem. Ojciec Horacio nigdy nie szczędził złośliwych komentarzy pod jej adresem, nazywając ją nawet poganką. Nie cierpiała tego, ale wytrzymywała, bo pójście do szkoły w miasteczku to jedna z lepszych rzeczy, która jej się przytrafiła. Po śmierci mamy bała się, że już nie będzie mogła się uczyć. Decyzją sądu trafiła pod opiekę ojca, ale przydzielono jej też kuratora i była stale monitorowana w ośrodku pomocy społecznej. Chyba tylko dlatego mogła nadać korzystać z edukacji. Ceferino nie był akademickim typem, delikatnie mówiąc. To ciotka Esmeralda ukończyła szkołę jako jedyna w ich rodzinie i uchodziła za najmądrzejszą. Może właśnie dlatego Baron obrał ją sobie za swoją konkubinę, żonę – Lidia nigdy nie wiedziała, jak nazwać ich relację. Tak więc dziewczyna cieszyła się, że ma możliwość się kształcić, sama uwielbiała się uczyć chemii, była samoukiem i ewidentnie przynosiło to rezultaty, skoro Marlena Mengoni zatrudniła ją nawet na staż w największym chemicznym przedsiębiorstwie. Musiała dostrzec w niej potencjał i chociaż Lidia aktualnie nie ufała tej kobiecie, a nawet trochę się jej bała, to jednak była wdzięczna za tę szansę.
Mogła funkcjonować prawie normalnie dzięki szkole, zajęciom pozalekcyjnym, spotkaniom z przyjaciółmi i właśnie takim imprezom jak ten turniej charytatywny i spotkanie wspólnoty w kościele. Chór śpiewał już kolejny utwór, a Ariel uśmiechał się sam do siebie, jakby gratulował sobie tego przedsięwzięcia. Quen zajął się swoją komórką, a wzrok Lidii pobłądził po zakamarkach świątyni i coś przykuło jej uwagę. Wysoki cień kobiety z burzą kręconych włosów zniknął po cichu za bocznymi drzwiami do zakrystii. Marlena Mengoni powinna być na bankiecie burmistrza Barosso, więc Lidię zdziwiło to nagłe pojawienie się w kościele i to nawet nie po to, by posłuchać występów – ewidentnie kobieta miała własny interes do załatwienia. Montes zerknęła na swojego smartwatcha i stwierdziła, że ma trochę czasu, zanim koncert się skończy. Okazja była zbyt kusząca, by nie skorzystać. Mruknęła Quenowi, że idzie się przewietrzyć, bo jej duszno, ale on machnął tylko ręką, nie przestając scrollować po instagramie Bari.
Wymknęła się więc bezszelestnie z ławki, rzucając ostatnie spojrzenie na chór dający popis przed ołtarzem. Ksiądz Ariel miał wszystko pod kontrolą. Minęła konfesjonały i wejście na balkon – to tam zwykle lubiła siadać, bo można było obserwować parafian w spokoju. Teraz jednak wejście na chór zostało zamknięte, by dać przestrzeń pani Francesce Estradzie do gry na organach. Przemknęła też koło małych zakręconych schodków prowadzących na kościelną wieżę, gdzie niegdyś znajdował się dzwon nawołujący na mszę. Teraz wieża stanowiła graciarnię, wstęp na nią był wzbroniony, o czym informował znak na drzwiach. Wślizgnęła się przez przejście prowadzące do zakrystii. Miejscowy kościół miał mnóstwo zakamarków i wiedziała, że można się stąd dostać na leżącą nieopodal plebanię. Poczuła się jak w jakiejś gotyckiej powieści, jakby przemierzała zamkowe korytarze, by zgłębić jakąś wielką tajemnicę. Nie powinna romantyzować szpiegowania, ale nic nie potrafiła na to poradzić. Przed sobą słyszała postukiwania obcasów Marleny, które jednak w końcu ucichły, a kiedy podeszła bliżej, zdała sobie sprawę, że to stary, wyblakły dywan w bordowym kolorze skutecznie blokował dźwięki.
Rozejrzała się po licznych pomieszczeniach, które mijała – wiele z nich opatrzonych było napisami informującymi, że są to salki katechetyczne, w niektórych odbywały się zebrania parafian, w innych wydawano paczki potrzebującym, w jeszcze innym znajdowało się biuro parafialne z archiwami dotyczącymi aktów chrztu, małżeństwa czy zgonu. To tutaj można było załatwić kwestie pogrzebowe czy zamówić mszę gregoriańską w intencji zmarłych. Na końcu korytarza majaczył jednak pokój, który oznaczony był jako gabinet księdza Hernana. Lidia zmarszczyła podejrzliwie brwi, zastanawiając się, po co pani Mengoni odwiedza tego starego zboczeńca. Serce zamarło jej na chwilę, kiedy usłyszała szorstki głos kapłana:
– Zamknij drzwi, z łaski swojej, ściany mają uszy.
Spanikowała, nie wiedząc, dokąd się udać, by pozostać niezauważoną, ale na szczęście nie musiała się o to martwić. Została pociągnięta do przylegającej do gabinetu Horacia biblioteczki. Zduszony okrzyk wydobył się z jej ust, kiedy poczuła, jak czyjeś silne ręce trzymają ją za ramiona. Zadarła głowę do góry i zobaczyła swojego zamaskowanego przyjaciela, który przykładał do ust palec odziany w czarną rękawiczkę, dając jej znać, by nie krzyczała. Poczuła ulgę na myśl, że Marlena nie nakryje jej na podsłuchiwaniu. Łucznik Światła widocznie miał podobny pomysł do niej, skoro znalazł sobie tak dobrą miejscówkę, by podsłuchać rozmowę proboszcza i jego gościa. W pomieszczeniu nie było ściany z prawdziwego zdarzenia, a jedynie regał z książkami. Gdyby ksiądz zdecydował się podejść do półki po jakąś lekturę, najpewniej ujrzałby intruzów kryjących się po drugiej stronie, ale na szczęście na to się nie zanosiło. Było też ciemno i tylko lampa na biurku Horacia rzucała nikłe światło na to, co działo się w środku.
Lidia nie zapytała Łucznika, co tam robił, za bardzo była przejęta. Z jednej strony faktem, że omal nie została nakryta na gorącym uczynku, z drugiej strony dlatego, że znajdowała się niebezpiecznie blisko El Arquero. Czuła bijące od niego ciepło, a on nadal przytrzymywał ją blisko siebie za przedramiona, by nie zdradziła ich położenia. To nie był czas, by czuć się jak głupia małolata, ale cieszyła się, że mrok nie pozwalał mu zobaczyć lekkiego rumieńca na jej policzkach.
– Musi ci bardzo zależeć, skoro składasz mi wizytę osobiście – mówił ojciec Horacio, a Lidia i jej towarzysz zamienili się w słuch. – Było mi przykro, kiedy nie dostałem zaproszenia na niedzielny obiad w twoim domu. Kiedyś byłem tam stałym bywalcem.
– Kiedyś nie rzucano pod twoim adresem takich oskarżeń. Angelica Pascal nieźle cię urządziła, podobno do prokuratury wpłynęło już pismo o możliwości popełnienia przestępstwa. Nie chcę być kojarzona z takimi ludźmi – odparła Marlena, nawet nie próbując udawać.
– A jednak tutaj jesteś, bo czegoś ode mnie chcesz. – Hernan wyraźnie się tym delektował. Zdjął koloratkę i rzucił ją na biurko, drapiąc się po szyi. – Plotki głoszą, że masz na pieńku z Fabianem. Chcesz ode mnie wyciągnąć informacje na jego temat? Mój brat jest jego lojalnym pieskiem, więc radzę uderzać do niego. Jeśli już ktoś może pogrążyć Fabiana Guzmana, to tylko Aldo. Odniosłem wrażenie, że obaj mają na siebie haki i wykorzystują to od lat. – Hernan zaśmiał się ochryple. – Jeśli chcesz, mogę się z nim rozmówić w twoim imieniu.
– Proszę cię. – Pani Mengoni nie mogła powstrzymać pogardliwego prychnięcia po słowach księdza. Zaczęła przechadzać się po jego gabinecie, czym sprawiła, że Lidia obserwująca ją w szparach między półkami, poczuła, że robi jej się gorąco. Łucznik uścisnął lekko jej łokieć, jakby dawał jej ostrzeżenie. – Twój brat z tobą nie rozmawia, Hernan. Odciął się od ciebie, wszyscy to wiedzą, nie masz nad nim żadnej władzy, żadnej karty przetargowej.
– Wiem o czymś, co może zrujnować mu karierę, jemu i Fabianowi, choć on pewnie wyszedłby obronną ręką, jak zawsze.
– Mówisz o Karinie de la Torre? Niczego nie ugrasz, Hernan, bo znając Fabiana, wszystko tak by odwrócił, że on i Aldo wyszliby na bohaterów w obliczu twojego bestialstwa. Swoją drogą, nie wiem czy bardziej jesteś butny czy głupi, skoro narzuciłeś się narzeczonej Barona Altamiry, ale nie mnie to oceniać. I nie bądź taki pewny siebie, bo nie znasz nawet połowy prawdy.
– Jakiej prawdy?
– Może kiedyś ci ją wyjawię. – Marlena uśmiechnęła się na widok zmieszania na twarzy rozmówcy. Zbyt łatwo byłoby wyjawiać mu sekret o prawdziwym ojcostwie Ignacia Ferandeza. Chciała mieć tego asa w rękawie na później.
Lidia zagryzła policzek od środka, słysząc te słowa. A więc pani Mengoni znała całą sytuację i wiedziała, że ksiądz dopuścił się gwałtu na młodziutkiej Cygance, którego owocem był Ignacio. Horacio ewidentnie nie zdawał sobie sprawy, że ma syna, więc odetchnęła z ulgą. Nie przepadała na Ignaciem, ale ostatnio połączyła ich nić porozumienia i nie życzyła mu źle. Chłopak miał naprawdę dużo problemów i lepiej byłoby, gdyby nigdy się nie dowiedział. Doktor Fernandez był dobrym człowiekiem i dobrym ojcem, a Lidia poczuła, że czasami lepiej jest nie mówić prawdy, bo ta może tylko bardziej zranić.
– Co to takiego? – Głos Horacia wyrwał Lidię z letargu. Zmrużyła oczy, by lepiej widzieć w ciemności, co dzieje się w gabinecie proboszcza. Mężczyzna otworzył grubą kopertę i zaczął przeliczać banknoty. – Masz gest, Marleno, ale jeśli chcesz mnie skłonić do gadania, musisz trochę bardziej się postarać, mam swoje potrzeby.
– Tak, wiem, burdel w San Nicolas nie należy do najtańszych. To tylko zaliczka. Jeśli dobrze się spiszesz, będziemy negocjować.
– Na czym ma polegać moje zadanie?
– Poznałeś Łucznika Światła, prawda?
Lidia z niepokojem poderwała głowę i zerknęła na zamaskowanego towarzysza, który poruszył się lekko po tych słowach. Był wsłuchany w rozmowę i nie dał po sobie poznać, że się przestraszył, ale dziewczyna poczuła, że to zły znak, jeśli Marlena interesowała się miejscowym bohaterem.
– Poznać to dużo powiedziane. – Horacio zmarszczył krzaczaste brwi, śliniąc palec i raz jeszcze przeliczając banknoty w obrzydliwym geście. – Uratował mi życie.
– Niektórzy twierdzą, że to on chciał cię zabić – przypomniała mu kobieta.
– Niektórzy mają siano w głowach, ale przecież nie będę dementował plotek, które akurat są mi na rękę.
– Widziałeś jego twarz? – Marlena wydawała się teraz bardzo zaciekawiona. Tak bardzo, że nawet Łucznik wytężył słuch i wzrok, bo to było coś nowego.
– Nie, nikt nie widział. – Horacio odłożył pieniądze i przypatrzył się swojemu gościowi z lekkim rozbawieniem. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że tobie też złożył wizytę? Chcesz go ukarać?
– Nie bądź śmieszny, El Arquero de Luz nic na mnie nie ma. Ale muszę wiedzieć, kto kryje się za maską. Jak dobrze wiesz, miasteczko jest podzielone. Niestety obecnie trwa kampania mająca na celu gloryfikację działań tego troglodyty i ukazywanie go jako jakiegoś bohatera, którym, zapewniam cię, nie jest. Ja po prostu nie chcę, żeby mieszkańcy Pueblo de Luz ucierpieli.
– Oczywiście. – Ksiądz pokiwał głową dla świętego spokoju, ale nie dał się zwieść. – Wybacz, że muszę cię rozczarować, ale niestety nie widziałem jego twarzy. Dobrze się maskuje.
– Masz jakiś pomysł, kto mógłby nim być? – W głosie Marleny pobrzmiewała desperacja, co Lidii wydało się bardzo dziwne. Ponownie zerknęła na Łucznika, który wymienił z nią spojrzenie. Błysk w oku nie pozostawił cienia wątpliwości, że jego również nurtowało, skąd u pani Mengoni ta chorobliwa chęć poznania jego tożsamości.
– Tylko jeden i jest absurdalny. – Horacio zarechotał w obrzydliwym stylu, sprawiając, że Lidii włosy zjeżyły się na karku. – Przypomina mi dawnego kolegę.
– Kolegę? Mówiłeś, że nie widziałeś twarzy.
– Bo nie widziałem. – Mężczyzna trochę się zirytował. Widocznie chciał budować aurę tajemniczości, porcjując emocje i wyjawiając więcej detali stopniowo. Może liczył na dodatkową zaliczkę od pani Mengoni, jeśli pokaże jej, że jednak wie o wiele więcej, niż początkowo się przyznawał. – Jego technika wygląda znajomo. Kiedy wyciągnął mnie z pożaru, miałem wrażenie, że to on. Sam nie wiem, jak to opisać. Ale to jest niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo kolega, o którym mówię, nie żyje od prawie czterech lat.
– Ulises Serratos. – Marlena wyprostowała się jak struna, kiedy zrozumiała, kogo miał na myśli Horacio. – Łucznik Światła przypomina ci Ulisesa?
– Ulises był najlepszym łucznikiem, każdy to wie. W szkole go nie cierpiałem – dodał, krzywiąc się na samo wspomnienie tego mężczyzny. – Miał wszystko – bogatych rodziców, wygląd, popularność, dobre wyniki w nauce, był lubiany przez wszystkich i do tego cholernie dobrze strzelał. Ulises miał naturalny talent. Kiedyś omal nie pozbawił nauczyciela jądra. Znasz tę historię? Barbero, nauczyciel od wuefu, miał taką formę kary, że kiedy ktoś przeskrobał coś na jego lekcjach, upokarzał dzieciaki – kazał ściągać chłopakom spodnie i wystawiał ich na pośmiewisko klasy tak, żeby każdy dobrze widział. Nikt nigdy się nie skarżył, bo Barbero miał chody w ministerstwie, wszyscy zresztą trzęśliśmy się przed nim ze strachu, ale nie Ulises. W końcu nie wytrzymał. Mieliśmy wtedy może ze trzynaście czy czternaście lat. Serratos się wkurzył, wziął łuk z magazynu i strzelił w faceta, mijając jego czuły punkt o milimetry. – Horacio się roześmiał, jakby było w tym coś zabawnego.
– Chybił? – Marlena założyła ręce na piersi, przysłuchując się tej historii z zaciekawieniem.
– Nie. Powiedział wtedy – „Następnym razem, ręka może mi się omsknąć”. Zrobił to z premedytacją. Prawdę mówiąc, gdyby chciał, mógłby postrzelić nauczyciela w jaja i nikt by mu nic nie zrobił – Ulises był uprzywilejowany, jak cała jego rodzina. Tacy ludzie mają łatwiej w życiu.
– Mówisz, jakbyś pochodził z plebsu.
– Pochodzę z dobrej rodziny, ale nie mogłem się równać z Serratosami. Ulises był świetnym łucznikiem, do tego zmierzam.
– Niektórzy twierdzą, że uczeń przerósł mistrza, że to Fabian Guzman przejął pałeczkę po Serratosie – przypomniała mu Marlena, marszcząc brwi, bo przecież doskonale znała talent Fabiana.
– Tak mówią, bo Ulises zrezygnował z kariery sportowej, ale w moim przekonaniu Fabian mógł lizać buty Ulisesowi. Ale przyznaję miał pewną przewagę – Guzman jest raczej sztywny, opanowany, nic go nie rusza, a Serratos łatwo tracił nad sobą panowanie, był dużo bardziej temperamentny, a w łucznictwie ceni się spokój. Za to Ulises był zdecydowanie mniej nudny. Ale tak jak powiedziałem – to niemożliwe, żeby zmarły wstał z grobu i latał po mieście, wymierzając sprawiedliwość, więc…
– To Pueblo de Luz, Horacio, mnie już nic nie zdziwi. – Marlena zamyśliła się po jego słowach. Ocknęła się z letargu dopiero kiedy mężczyzna pomachał jej kopertą z pieniędzmi przed nosem, pytając, co ma dla niej zrobić. – Łucznik Światła psuje mi plany. Nie pasuje do tego miejsca, nie podoba mi się, że ludzie widzą w nim bohatera, a niestety niektórzy zaczynają go na takiego promować. Widziałeś może najnowsze artykuły w Luz del Norte?
– Te bzdury, które napisał Armando Romero? Widziałem. – Horacio zarechotał. – Nie chcesz dopuścić, żeby ludzie widzieli w El Arquero Mesjasza – wolisz, żeby postrzegali go jako Judasza.
– Religia przemawia do ludzi, Hernan, więc twoje porównanie jest jak najbardziej trafne. Znasz ojca Tadeo?
– Czy znam? Grywam w golfa z tym sukinkotem. – Horacio prychnął lekko, jakby chciał pokazać, że zna wszystkie największe szychy.
– Jeśli „gra w golfa” oznacza bywanie w tym samym przybytku uciechy, to wierzę ci. – Marlena wywróciła oczami. – Ksiądz Tadeo jest dyrektorem bardzo znanej rozgłośni radiowej, w której propaguje wartości chrześcijańskie dla całego stanu Nuevo Leon. Kiedy ostatnio z nim rozmawiałam, miał w planach założyć również kanał telewizyjny. Myślę, że sprawdziłbyś się w takiej roli.
– Chcesz mnie wygonić z parafii? – Hernan spoważniał, patrząc na kobietę z niedowierzaniem. – Nie po to tyrałem, żeby tu wrócić i odbudować reputację, żeby teraz wynosić się na własną rękę!
– Nie rozumiesz, głupcze, że to dla ciebie na rękę? Myślisz, że Adam Castro tak łatwo zostawi oskarżenia Angelici i porzuci pozew? Nie, ten kretyn spełnia ostatnią wolę starej wariatki i gwarantuję ci, że możesz się spodziewać nakazu aresztowania prędzej czy później, bo znajdą kwity na twoje przekręty, a ja na pewno nie będę stawała w twojej obronie, uwierz mi. – Kobieta postanowiła postawić sprawę jasno. – Wynosząc się sam, pokażesz, że jesteś dojrzały, że pokutujesz, że próbujesz nieść misję gdzie indziej – a tą misją będzie nawracanie biednych, zagubionych owieczek i pokazywanie im, że osoba, której tak ślepo wierzą, a która z taką lekkomyślnością używa Biblii do obrzydliwej propagandy, nie jest tą osobą, której powinni zawierzyć.
– A kto nią jest? Ty – zbawicielka z DetraChemu, która zatruwa rolnikom glebę i wodę? Nie rozśmieszaj mnie, Marleno, nigdy nie byłaś niewiniątkiem. – Horacio wyglądał na zdenerwowanego, ale gruba koperta na biurku była bardzo przekonująca. – Dostanę własne biuro?
– Dostaniesz, co trzeba, jeśli będziesz chciał to nawet przeniesienie na misję do Watykanu, tylko zrób swoją robotę jak należy. – Marlena westchnęła ze zniecierpliwieniem i zerknęła na zegarek. – Muszę już iść, jestem spóźniona.
– Przyjęcie u Barosso? Baw się dobrze i pozdrów ode mnie mojego młodszego braciszka – Horacio założył koloratkę, wykrzywiając usta w krzywym uśmiechu.
– Właśnie, Hernan – nie próbuj szantażować już Osvalda, to może się skończyć źle tylko dla ciebie.
– A to niby dlaczego? Chcesz go mieć w garści całkiem sama?
– Ja mam lepsze argumenty od ciebie. – Marlena uśmiechnęła się i pozwoliła księdzu wyprowadzić się z gabinetu.
Dźwięki kroków zaczęły się oddalać, aż w końcu całkiem ucichły. Przez ściany było słychać jedynie przytłumioną muzykę z kościoła – widocznie występ chóru nadal trwał. Lidia spojrzała w panice na El Arquero de Luz, który w milczeniu analizował to, co właśnie usłyszeli.
– Naraziłeś jej się czymś? – zapytała z bijącym sercem. Nie chciała, żeby miał problemy.
– Odmiennym tokiem myślenia, jak sądzę. – Oczy Łucznika zabłyszczały w ciemności, a Lidia nie rozumiała, dlaczego w takiej sytuacji był w stanie się uśmiechać. – Stanowię zagrożenie dla jej propagandy. Jej mafia ma mnie na celowniku, wrabiają mnie w przestępstwa, których nie popełniłem, żeby odsunąć podejrzenia od siebie, pewnie chętnie zrzuciliby na mnie zatrucie wód, a może nawet śmierć Eloya.
– Pozbyli się ciała.
– Mówię tylko, że dla nich nie ma rzeczy niemożliwych.
– Dla nich?
– Dla Marleny Mengoni i jej świty, czyli mafii Mazzarello i kartelu Los Zetas. – Łucznik wzruszył ramionami, jakby nie bardzo go to obeszło. – Czuje się zagrożona, bo od dawna próbuje kreować swój wizerunek jako kogoś, kto zbawi to miasto. Marlena Mengoni chce być widziana jako Matka Teresa z Pueblo de Luz.
– Matka Teresa była okropną osobą – stwierdziła Lidia, przypominając sobie artykuły, na które natrafiła w Internecie. – Okropnie traktowała swoich pacjentów, kazała im cierpieć, nie podawała morfiny, dla niej to był czysty biznes.
– A jednak Watykan planuje jej kanonizację. – Łucznik rozłożył ręce, jakby chciał pokazać absurd tej sytuacji. – To dowodzi, że dla fanatyków religijnych twarde dowody nie mają żadnego znaczenia.
– To porąbane. – Montes nie mogła powstrzymać oburzonego westchnienia, czym rozbawiła El Arquero, który parsknął krótkim mechanicznym śmiechem.
– Tak działa świat. Marlena Mengoni nie jest wyjątkiem – wie, że w tej okolicy pełno jest fanatyków lub po prostu biednych, zagubionych ludzi, którzy znajdują ukojenie w religii i którzy ślepą wierzą w to, co głosi ksiądz z ambony. Próbuje pokazać, że jest bohaterką, bo łączy prawicowe, rodzinne wartości z postępem naukowym i rozwojem, które obiecuje miasteczku. Marlena nie lubi, kiedy ktoś krzyżuje jej plany, a mnie już się to zdarzało.
– W barze El Paraiso, kiedy zmierzyłeś się z Los Zetas?
– Tak. Widziałem ich twarze.
– Twarz Olivera Bruniego. No co? – Lidia poczuła lekką satysfakcję, kiedy zobaczyła zdziwienie w oczach swojego towarzysza. – Jestem bystra, wbrew temu co o mnie myślisz.
– Wiem o tym.
Poczuła się mile połechtana, ale to nie był czas, by cieszyć się z komplementu.
– Dlatego Marlena uknuła ten cały spisek, żeby cię zdyskredytować – ma swojego łucznika, który zabił Jonasa Altamirę, żeby zrzucić winę na ciebie. Liczyła, że się ciebie pozbędzie.
– I jak zwykle się przeliczyła, bo nie tak łatwo się mnie pozbyć. – El Arquero przesunął palcem po książkach, które stały na regałach. Były tu różne wydania Biblii w kilku językach, ale też kilka klasyków literatury światowej. Lidia przypatrywała mu się z ciekawością.
– Dlaczego nie posłałeś pani Mengoni strzały? – zapytała w końcu, czując, że dłużej nie zniesie niepewności. – Wiesz, że nie jest święta, wiesz o zatruciu rzeki i jeziora, o śmierci Eloya. Widzisz, do jakich rzeczy się posuwa – nawet zjednoczyła siły z takim socjopatą jak ojciec Horacio, byleby tylko zdyskredytować ciebie. Ona nie spocznie, dopóki nie złapie cię policja, a przy tym zmiesza twoje imię z błotem. Dlaczego się nie bronisz?
– Z takimi ludźmi jak ona, nie jest tak łatwo – odparł cicho, jakby sam zastanawiał się nad odpowiedzią. – Jak sama powiedziała – nic na nią nie mam. Nie mam dowodu, że to DetraChem odpowiada za skażenie, nie mam nawet dowodu na to, że jest jakieś skażenie – dodał, teraz już śmiejąc się dziwacznie zmienionych głosem, jakby sam stracił już motywację. – Potrzebuję czegoś naprawdę mocnego, a to wymaga czasu.
– A Horacio? Może najwyższy czas złożyć mu wizytę po raz kolejny? Mój kolega, Ignacio, mówiłam ci o nim, pamiętasz? Naprawdę bardzo mu zależy, żeby ksiądz dostał za swoje. Myślę, że teraz, kiedy Hernan chce opowiadać na twój temat bzdury w propagandowej religijnej telewizji, może czas znów go trochę postraszyć? Uratowałeś mu życie, ale on ewidentnie nie jest ci zbyt wdzięczny – zauważyła, próbując trochę zmotywować Łucznika. Prawdę mówiąc, bardzo chciała, by Hernan dostał za swoje – nie tylko w imieniu swoim i Kariny, ale też dla Ignacia. Chciała, żeby Nacho w końcu miał spokój. – Nie mógłbyś wysłać księdzu kolejnego cytatu? Może przy ludziach, żeby każdy widział, zanim Horacio ogłosi, że wspaniałomyślnie zmienia karierę i przenosi się z parafii do telewizji ojca Tadeo. – Lidia prychnęła lekko, bo sam ten pomysł był absurdalny i nadal nie mogła uwierzyć, że w ogóle coś takiego mogło przyjść do głowy pani Mengoni.
– Myślę, że na księdzu cytaty z Biblii nie robią wrażenia. – Łucznik zamyślił się lekko, postukując palcem w czarnej rękawiczce o grzbiet Nowego Testamentu na półce. – Wysłałem już kilka i chyba nie do końca do niego trafiają. Myślę, że warto zmienić lekturę.
– Na jaką? – Lidia uśmiechnęła się szeroko, bo doskonale wiedziała, że błysk w oku Łucznika oznaczał, że miał to już dobrze przemyślane.
– Chyba pora zapoznać ojca Horacia z kodeksem karnym. |
|
Powrót do góry |
|
 |
Maggie Mocno wstawiony

Dołączył: 04 Cze 2007 Posty: 5907 Przeczytał: 2 tematy
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Los Angeles, CA Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 19:08:58 28-07-25 Temat postu: |
|
|
cz. 2
Był przyzwyczajony do spotkań z ludźmi, których, delikatnie mówiąc, nie darzył sympatią. W świecie polityki to normalne, ale Fabian Guzman zawsze potrafił zachować dobre maniery. Tym razem przychodziło mu to z trudnością, bo oprócz gospodarza miał do czynienia również z kilkoma innymi jednostkami, których obecność potrafiła podnieść mu ciśnienie, co przy jego chorobie raczej nie należało do pożądanych. Ze zdegustowaniem mierzył sędziego Ortiza, który wymieniał szeptem jakieś uwagi z Fernandem Barosso. Na dodatek Victoria Reverte chyba za punkt honoru obrała sobie wyprowadzenie go z równowagi, bo celowo odciągała na stronę gubernatora i nawet zaangażowała go do gry w kalambury, co dla samego Guzmana wydało się po prostu dziecinne. Ta kobieta miała liczne talenty i zdecydowanie korzystała z własnych metod, by osiągnąć cel, choć on nadal do końca nie był pewien, co tak właściwie próbuje osiągnąć. Fabian zbyt długo siedział w polityce i znal brudne gierki ludzi pokroju Barosso, by wiedzieć, że takie prowokacje nie należały do bezpiecznych.
– Panie prokuratorze, może wina?
Usłyszał nad swoim ramieniem i wzdrygnął się, spoglądając na kelnera. Nikt nie nazywał go w ten sposób od jakichś dziesięciu lat. Podziękował, kręcąc głową i chwycił kieliszek wody. Kątem oka widział roześmianą Normę w towarzystwie Joela Santillany, a gdzieś na przyjęciu kręciła się również Julietta, ale o niej wolał nie myśleć. Chciał unikać tej kobiety za wszelką cenę, ale niestety jego przyjaciel Victor uparł się, że powinni się integrować. Fabian na samą myśl czuł, że robi mu się słabo. Odszedł na stronę, wyjął z kieszeni marynarki fiolkę z tabletkami i połknął jedną, popijając wodą. Był tak zabiegany, że prawie znów zapomniał wziąć lekarstw. Po ostatnim zasłabnięciu w domu państwa Reverte wolał jednak dmuchać na zimne.
– Niech zgadnę, nie lubisz kalamburów. Wolisz statki? – Victoria Diaz świetnie się bawiła, naigrywając się z jego poważnej miny i eleganckiego garnituru. – Przyjechałeś prosto z pracy? Brakowało cię na pikniku. Ominęło cię kilka całkiem interesujących rozmów.
– Jestem pewien, że prędzej czy później wszystkiego się dowiem. To małe miasteczko i jak dobrze wiesz, moja żona nigdy nie przegapi najświeższych plotek. – Guzman zignorował przytyk do zabaw imprezowych i skupił wzrok na towarzystwu. Fernando był wyraźnie zdegustowany zachowaniem swoich gości. – Czujesz się bezkarna, bo wiesz, że byłby to zbyt wielki skandal dla Barosso, gdyby nagle odwołał cię ze stanowiska. Ale nawet jeśli nie pozbawi cię całkiem władzy, może ci ją znacznie ograniczyć.
– To znaczy?
– To znaczy, że nie zostałaś wybrana w wyborach powszechnych i dla wielu nadal jesteś widziana jako uzurpatorka w ratuszu. Fernando zawierzył ci pieczę nad Valle de Sombras, mianując cię swoją zastępczynią, czy może raczej pełnomocnikiem wykonawczym, ale to nie znaczy, że nie może tej władzy podzielić. Jest mnóstwo obszarów, w których przydaliby się koordynatorzy, dziwię się, że jeszcze na to nie wpadł. – Fabian wykrzywił usta z politowaniem. Miał wuja za dobrego stratega, ale może ten po prostu działał na oślep. – Fernando Barosso nie ma pojęcia o polityce, ale ma doradców, ktoś w końcu szepnie mu na ucho, że dobrze byłoby odsunąć cię od ważnych decyzji i wrzucić cię do departamentu spraw socjalnych. Raczej nie masz co liczyć na bezpośredni nadzór nad bezpieczeństwem publicznym – nie byłoby to dobrze widziane, gdyby córka szeryfa się tym zajmowała. To prawie jak – chyba uciekło mi odpowiednie słowo – nepotyzm. – Fabian spoważniał, patrząc na swoją kuzynkę spode łba. – No ale w końcu mianował własną córkę zastępczynią, więc nepotyzm raczej nie jest dla niego problemem, prawda?
– Dlaczego tak bardzo interesuje cię, co robi i co planuje Fernando Barosso? Jesteś ponad nim, jesteś gubernatorem. Przepraszam – zastępcą gubernatora – poprawiła się, ostentacyjnie akcentując jego stanowisko i naśladując jego wcześniejszy ton głosu. – Jeśli tak bardzo przeszkadzają ci rządy w ratuszu Valle de Sombras, to dlaczego ich nie zrewidujesz? Możesz przeprowadzić audyt, masz taką władzę. Cóż, a przynajmniej Victor ją ma. – Blondynka wskazała na Estradę, który zaśmiewał się do rozpuku z jakiegoś dowcipu opowiedzianego przez Osvalda. – Dlaczego tego nie zrobisz?
– Mam wszcząć audyt lub inspekcję, by zbadać nieprawidłowości? Tak jak badaliśmy nieprawidłowości przy komisji do spraw budowy mostu? – Fabian zwykle nie był złośliwym człowiekiem, ale po słowach kuzynki nie mógł powstrzymać ironii w swoim głosie. – Jest jednak kilka opcji, żeby pozbawić Fernanda władzy.
– Zabić go – oświadczyła Victoria z pełną premedytacją, patrząc kuzynowi prosto w oczy, ale on nawet nie mrugnął.
– Mówię o legalnych sposobach. Ale masz rację, śmierć jest jednym z nich. – Guzman zgodził się, podchodząc do sprawy racjonalnie. – Jest też możliwość przeprowadzenia referendum odwoławczego, ale dopiero po upływie połowy kadencji, a to oznacza, że musielibyśmy się męczyć z tym człowiekiem jeszcze prawie rok. Są też inne opcje – jeśli naruszy konstytucję, popełni przestępstwo, może został odwołany przez sąd stanowy albo federalny, ale to akurat się nigdy nie wydarzy – twój szef jest bardzo ostrożny i ma znajomych, gdzie trzeba. – Fabian zmrużył oczy, wzrokiem odnajdując sędziego Ortiza. – No i jest też trybunał wyborczy. Jeśli burmistrz został wybrany nielegalnie – fałszerstwo, kupowanie głosów, nielegalne finansowanie kampanii – można unieważnić wynik wyborów. Mogłabyś nawet kandydować – dodał, teraz nie kryjąc już złośliwej nuty.
– Ty wiesz? – Victoria założyła ręce na piersi, przypatrując mu się z ciekawością. Fabian Guzman był dobrym obserwatorem – zwykle mało mówił, ale dużo słuchał i widział.
– Domyślałem się, ale ty to potwierdziłaś.
Spojrzał na nią z błyskiem w oku, ale zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, do rozmawiających podeszła Silvia w towarzystwie Armanda.
– Viola Conde cię osaczyła? – Victoria zwróciła się uprzejmie do nowo poznanego dziennikarza, który uśmiechnął się uprzejmie na widok Fabiana. Ten jednak nie był zachwycony z towarzystwa. – Przepraszam, przegapiłam coś? Nie lubicie się? – Odczuła dziwną satysfakcję, widząc, że jej kuzyn niespecjalnie cieszył się z obecności Romero.
– Mało się znamy – wyjaśnił Armando, nie przejmując się reakcją Fabiana. – Chodziliśmy razem do szkoły, ale obracaliśmy się w innych kręgach, ja byłem młodszy. No i sądzę, że Fabian po prostu nie przepada za moim stylem dziennikarskim.
– Nie przepadam za bajkopisarstwem – sprostował Guzman dla jasności. Nie podobało mu się, kiedy ktoś mówił o nim w trzeciej osobie, kiedy stał w pobliżu.
– Daj spokój, Fabian. Kiedy ostatnio przeczytałeś coś dla rozrywki? Konstytucja się nie liczy. – Silvia wywróciła oczami, upijając łyk wina. – Fabian w ogóle nie jest wielkim fanem dziennikarzy.
– Brzmi to zabawnie z ust jego żony-dziennikarki – zauważyła Victoria, ale Guzman chyba miał już dość bycia pomijanym, bo odezwał się niespodziewanie szorstkim tonem.
– Po prostu nie przepadam za ludźmi, którzy wymigują się od zeznań.
Zapadła chwilowa cisza, jakby rozmówcy nie do końca wiedzieli, co mężczyzna ma na myśli. Armando przekrzywił lekko głowę, jakby analizował jego wyraz twarzy, po czym przemówił:
– Przyznano mi dyspensę na podstawie kodeksu postępowania karnego. Zostałem zwolniony z obowiązku zeznań. Zresztą jako prokurator wiesz chyba lepiej, jak to działa, kiedy jest się spokrewnionym z oskarżonym – dodał na koniec, nawet nie próbując wbić szpilki prawnikowi, po prostu był zdziwiony jego reakcją. – Usprawiedliwiłem nieobecność, byłem wtedy na innym kontynencie.
– Bardzo wygodnie.
– Fabian. – Tym razem to Silvia się odezwała, karcąc męża, co tak go zdziwiło, że uniósł wysoko brwi.
Silvia Olmedo strofująca go za to, że był nietaktowny lub kogoś o coś oskarżał? Zwykle bywało na odwrót. Victoria zdawała się mieć ubaw po pachy. Na ich nieszczęście Violetta Conde zobaczyła ich rozmawiających w kącie i przyłączyła się na najświeższe ploteczki.
***
Uśmiechał się i rzucał dowcipami z rękawa, bo taki już był, ale jednocześnie z niepokojem zerkał na swój telefon. Lucia Ochoa miała odpoczywać – zalecenia nie tyle lekarza czy szefa, co po prostu dobra rada przyjaciela. Osvaldo Fernandez pokręcił lekko głową, widząc odpowiedź na ekranie swojego smartfona ”Jeszcze żyję, nie musisz pisać co pięć minut. Do zobaczenia jutro w pracy”. Odetchnął z ulgą i schował komórkę do kieszeni marynarki. Najchętniej wysłałby panią neurochirurg na przymusowy urlop, ale czuł, że to przyniosłoby tylko odwrotny efekt. Sam kochał pracę, lubił być zajęty i czuć się potrzebny, a nic nie potrafiło tak dobrze oderwać myśli od bieżących problemów, jak jakiś skomplikowany zabieg chirurgiczny. Ordynator miał na głowie naprawdę mnóstwo prywatnych spraw i nie miał siły myśleć jeszcze o Karinie de la Torre, z którą niestety musiał się użerać, jako że była kuratorką rodzeństwa Ledesma. Do tego przyjazd byłego szwagra do miasteczka, jego kompletna ignorancja i fakt, że nie rozpoznał własnego syna tylko potęgowały parszywy humor chirurga. No i ta informacja o Ignaciu jakoby spotykał się z dziedziczką fortuny – od tego wszystkiego rozbolała go głowa.
Myślał, że Nacho lubi Remmy’ego – co prawda syn w życiu by się nie przyznał i on sam czekał, aż ten przyjdzie do niego o tym porozmawiać, ale na to się nie zanosiło. Osvaldo kochał syna, kochał go bez względu na jego orientację, bez względu na jego czasem nieodpowiedzialne zachowania. Był jego synem, nieważne co mówiła nauka czy Karina de la Torre. Nie chciał, żeby mu go odebrano, nie chciał go stracić. Więc zamierzał robić to, co kazał Fabian – w końcu on wiedział najlepiej. A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Napijesz się?
Aldo sądził, że się przesłyszał, ale nie było mowy o pomyłce. Marlena Mengoni wskazywała miejsce obok siebie przy stoliku. Większość gości rozeszła się, by rozejrzeć się po domu lub pograć w gry, więc mieli sposobność do poufnej rozmowy. Miała taki wzrok, że coś mu podpowiedziało, że lepiej będzie usiąść i jej wysłuchać.
– Gdzie jest Adriano, gra w kalambury? – zapytał, próbując trochę wybadać sytuację. Nie podobało mu się to, że został z tą kobietą sam na sam. Instynktownie poszukiwał wśród gościu przyjęcia jakiegoś sprzymierzeńca, ale go nie znajdował. Marlena go osaczyła.
– Nie, wyszedł odebrać ważny telefon.
– Musi być bardzo zajęty. Rzadko go widuję.
– Dużo podróżuje. Zauważyłam, że Marisa została na dłużej. Zamierza tutaj wrócić? – Marlena upiła łyk wina, wysilając się na uprzejmy ton głosu. Ktoś postronny uznałby to zapewne za zwykłą rozmowę znajomych, ale Osvaldo doszukiwał się podstępu.
– Jeszcze nie wie, rozważa to – odparł zgodnie z prawdą, nie widząc powodu, żeby kłamać.
– W Pueblo de Luz raczej nie może liczyć na wielki utarg. Ludzi nie stać na stroje od projektantów. – Marlena podeszła do sprawy pragmatycznie. – Planuje otworzyć tutaj filię?
– Ma jedną w San Nicolas, myślę, że wystarczy. Na razie zaoferowała się uszyć mundurki wyjazdowe i stroje sportowe dla uczniów – poinformował kobietę, czując, że powoli zbliżają się do prawdziwego sedna tej pogadanki.
– Ach tak, słyszałam o tym. – Marlena uśmiechnęła się z wdzięcznością, jakby sam Aldo zaangażował się w szycie. – Mój Daniel opowiadał mi, że potrzebne będą przymiarki nawet do klubu ONZ. Uważam, że to niepotrzebna ekstrawagancja, ale w końcu szkoła musi się jakoś zaprezentować. No i Daniel ostatnio trochę schudł, więc przydadzą mu się nowe rzeczy.
Patrzyła na niego takim wzrokiem, że dokładnie wiedział, co ma na myśli.
– Nie zdradzam poufnych informacji medycznych – powiadomił ją, co nie było do końca zgodne z prawdą, bo choć początkowo miał opory, był skłonny udostępnić dane Daniela Fabianowi. Ostatecznie przyjaciel z nich nie skorzystał, co bardzo go ucieszyło. – A Fabian nie zamierza wykorzystywać dzieci jako karty przetargowej w waszej durnej grze.
– Tak, to mamy wspólne, prawda? Dobro dzieci. Wszystkich dzieci, nawet tych, które nie są nasze.
– Czego chcesz? – Zniżył głos do szeptu i poluzował krawat. Wypił resztkę wina, chcąc zająć czymś ręce. Wzrok miał rozbiegany, jakby sprawdzał, czy nikt ich nie podsłuchuje. Nienawidził tego – bycia zakładnikiem w tych gierkach.
– Uzmysłowić ci, że nie jestem wrogiem. – Pani Mengoni uśmiechnęła się, w jej mniemaniu dobrodusznie. Również rozejrzała się po towarzystwie i chwilę dłużej zatrzymała wzrok na Guzmanach rozmawiających z Victorią Reverte. – Mają sporo znajomości, twój przyjaciel Fabian i jego żona. Ja też mam ich mnóstwo. Znam potężnych ludzi.
– Nie chcę w to wchodzić, cokolwiek jest między wami – rozstrzygnijcie to między sobą. – Aldo chciał wstać od stołu, ale Marlena go zatrzymała.
– Grasz w złej drużynie, Aldo. Fabianowi nie zależy na nikim oprócz niego samego i nie cofnie się przed niczym. Teraz chroni twoich interesów, ale co będzie, jeśli to jego sprawy zostaną zagrożone? Wypnie się na ciebie, podłoży ci świnię.
– Słabo znasz Fabiana Guzmana. Jest moim przyjacielem.
– Tak, wiem. – Marlena machnęła ręką. – Znam tę waszą przyjaźń – zawsze przysługa za przysługę, lojalność w zamian za milczenie. Myślisz, że jestem głupia? – Kobieta roześmiała się cicho, symulując rozmowę, zupełnie jakby śmiała się z dowcipu Osvalda, ale jemu nie było do śmiechu. Właściwie to na jego czole pojawiły się kropelki potu. – Masz coś na Fabiana. Tak, wiem o tym – dodała, kiedy Aldo zaśmiał się nerwowo. – Musisz coś na niego mieć – coś tak mocnego, że trzymasz go w garści. Mężczyzna taki jak Fabian, z taką karierą, potencjałem i czystą teczką, nie uwikłałby się w żadne brudne gierki, a jednak załatwił dla ciebie sprawę Kariny i nadal ci pomaga. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – dla niego lepiej jeśli na światło dzienne wypłynie sprawa Ignacia i prawdziwego ojcostwa, niż te informacje, w których posiadaniu jesteś tylko ty. Zaprzeczysz?
– Masz interesującą logikę, Marleno. Nie wiem tylko, po co ze mną o tym rozmawiasz. – Osvaldo zacisnął dłoń na kolanie pod stołem. Marlena była cholernie inteligentna, a tacy ludzie byli najbardziej niebezpieczni. – Jeśli chcesz szantażować Fabiana, idź prosto do niego.
– Tak, bo Fabian Guzman jest tak podatny na szantaże. – Prychnęła i tym razem zmroziła Fernandeza lodowatym wzrokiem. – Rozmawiam z tobą, bo wiem, że w przeciwieństwie do twojego „przyjaciela”, nie jesteś egoistą, troszczysz się o syna, troszczysz się o rodzinę. Reprezentujemy podobne wartości.
– Naprawdę? – Aldo nie mógł w to jakoś uwierzyć. Marlena grała kartą idealnej matki, której zależy na dobru dzieci. Cóż, pod tym względem byli podobni, ale nie chciał dać jej się zastraszyć.
– Chcę tylko powiedzieć, że nie musisz ślepo podążać za Fabianem, nie tylko on potrafi ochronić twoje sekrety. Rozmawiałam z Kariną i ona będzie milczeć w zamian za poznanie Ignacia. – Marlena kiwnęła głową kilku znajomym, którzy mijali stół. Uśmiechała się do towarzystwa, wypowiadając się półgębkiem. – Mogę zapewnić bezpieczeństwo tobie i Ignaciowi. Horacio nigdy nie musi się dowiedzieć o tym, że ma syna. I jeśli o mnie chodzi, nigdy się nie dowie, dopilnuję tego.
– I czego chcesz w zamian? – zadał to pytanie, choć wzrok Marleny wszystko zdradzał. Jej oczy utkwione były w sekretarzu gubernatora. Kiedyś Aldo śmiał się, że ta kobieta rozbiera jego przyjaciela wzrokiem, ale teraz nie było to to samo spojrzenie.
– Przekonaj Fabiana, żeby wycofał się ze swojego pomysłu z unią sadowników. To i tak mu się nie uda, on tylko się skompromituje. – Marlena upiła kolejny łyk wina, powracając do swojego lekkiego uprzejmego tonu.
– A jeśli tego nie zrobi, jeśli się nie wycofa?
– To możesz mu powiedzieć, że ujawnisz jego sekrety.
– Więc chcesz, żebym to ja sam szantażował przyjaciela? Jesteś niepoważna. – Osvaldo prychnął nerwowo, bo to, co sugerowała, było niedorzeczne. – Jestem lojalny. Nawet gdybym miał coś na Fabiana, naprawdę sądzisz, że ujawniłbym to tobie?
– Oczywiście. Bo najbardziej na świecie kochasz swoje dzieci. Wszystkie, bez wyjątku. I nie chciałbyś, żeby Ignacio cierpiał, gdyby dowiedział się brutalnej prawdy o swoim poczęciu, prawda? – Marlena zacmokała cicho na widok zbolałej i bladej jak ściana twarzy ordynatora. – Wolisz, żeby Nacho nienawidził ciebie i sądził, że miałeś romans z nieletnią, niż żeby poznał prawdę o twoim bracie. – Marlena wstała od stołu i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Zastanów się, Aldo, po jakiej stronie lepiej się opowiedzieć.
Siedział jak wryty, zastanawiając się, czy czasem mu się to nie przyśniło. Z letargu wyrwał go głos siostrzeńca.
– Wszystko w porządku? – Thiago pomachał mu dłonią przed oczami.
– Tak, wszystko dobrze, nie przejmuj się mną. – Blady uśmiech pojawił się na jego twarzy. Kelnerka pochyliła się nad nimi z tacą z drinkami. Chwycił kieliszek wina i bezwiednie wlał sobie jego zawartość do ust. Thiago rozważał przystawki. Wzrok Osvalda powędrował do przedramienia kelnerki, kiedy koszula podwinęła się ukazując cieniutką linię, prawie niewidoczną gołym okiem, ale dla sprawnego chirurga plastycznego było to jak zboczenie zawodowe. – Co to takiego? – zapytał, zanim zdążył się powstrzymać. Kobieta ze strachem opuściła rękaw i odeszła w popłochu.
– Wujku, chyba wypiłeś za dużo wina – zauważył student, a Aldo musiał przyznać mu rację. Jednak nawet lekko zamroczony alkoholem miał pewność tego, co widział.
– To mój szew – powiedział, wskazując palcem kelnerkę, która zniknęła w pośpiechu w kuchni. – Mój popisowy autorski szew.
– Nie widziałem żadnego szwu – powiadomił go siostrzeniec, zajmując miejsce obok niego. Byle jak najdalej od Jose Luisa Montenegro.
– No właśnie, w tym tkwi magia. Tylko ja potrafię go wykonać – jest idealny, nie pozostawia blizn. Jest perfekcyjny.
– Zawsze byłeś bardzo skromny. – Thiago zaśmiał się cicho na widok miny wuja. – To była twoja pacjentka?
– Nie, nie przypominam sobie, żebym ją szył.
– Więc co to znaczy?
– To znaczy, że ktoś bawi się w chirurga po godzinach bez uprawnień i licencji. – Osvaldo zacisnął palce na nasadzie nosa, wzdychając głęboko. – Mówię ci, Thiago, ci Guzmanowie naprawdę mnie kiedyś wykończą.
***
Nie spodziewała się, że Fabian rzeczywiście pojawi się na przyjęciu u Fernanda Barosso i prawdę mówiąc, chyba wolałaby, żeby jednak tego nie zrobił. Nie po to rozpowiadała wszystkim wścibskim plotkarom, że jej mąż jest tak zapracowany, żeby teraz się tłumaczyć, dlaczego spóźnił się na kolację i na dodatek nie siedział koło niej. Guzman miał świetną pamięć i to wcale nie tak, że zapominał o ważnych wydarzeniach – on po prostu miał tyle pracy, że zwykle nie dawał rady wszędzie się pojawić. Na szczęście żona-dziennikarka zawsze stała na straży i miała oczy i uszy wszędzie, więc mogła powtórzyć mu ważne informacje, jeśli w posiadaniu takowych się znalazła. Tym razem jednak Fabian wolał chyba sam trzymać rękę na pulsie. Było coś zabawnego w sposobie, w jakim analizował Victorię i Victora. Gdyby Silvia nie znała swojego męża lepiej, może pomyślałaby, że jest zazdrosny o przyjaciela. On jednak naprawdę przypominał smoka, który strzegł gubernatora jak oka w głowie. Zdawał sobie sprawę, że Estradą łatwo było manipulować, a żona Javiera to mistrzyni manipulacji. Fabian bał się, że gubernator znajdzie się w pułapce, ale Silvia się o to nie martwiła. Victor był nieco naiwny, nieco dziecinny, ale kiedy było trzeba, potrafił odróżnić dobro od zła. Victoria go urzekła, z kolei Fernando nie zaskarbił sobie jego sympatii. Victor Estrada był dobrym sprzymierzeńcem, nawet jeśli realnie nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
– Musisz być zachwycona.
Olmedo wzdrygnęła się, słysząc znajomy głos Marleny Mengoni. Miała dosyć tej kobiety jak na jeden dzień. Wydawało jej się, że brunetka celowo jej szuka, bo ją prowokować, podczas gdy ona tym razem nie szukała konfrontacji. Nie rozumiała, o co jej chodziło, więc Marlena pochyliła się nad nią lekko i wskazała palcem na Normę i Joela zaśmiewających się do rozpuku niedaleko.
– Norma szybko znalazła sobie mężczyznę. Niektórzy uznaliby, że to niestosowne wchodzić w kolejny związek tak szybko po śmierci męża, no ale Norma już chyba tak ma. O ile mnie pamięć nie myli, po śmierci Adriana, też nie zwlekała zbyt długo. Od razu wsiadła w samolot w Bostonie i przyleciała do Meksyku. – Marlena uśmiechnęła się złośliwie kącikiem ust.
Silvia zacisnęła dłoń. Tym razem nie chciała doprowadzać do rękoczynów, ale to był refleks. Pani Mengoni musiała chyba dostrzec jej reakcję, bo jej usta rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu.
– Święta Norma Aguilar nie wahała się ani chwili, od razu pomyślała o swojej pierwszej miłości. Pewnie liczyła, że Fabian cię zostawi i zaopiekuje się nią i małym Marcusem. Marcus jest małą kopią Adriana Delgado, co za tortury. – Pani Mengoni wzdrygnęła się, ale nie udało jej się ukryć, że ma niezłą frajdę.
– Norma wróciła, bo miała tu przyjaciół i bliskich, potrzebowała wsparcia. – Silvia nie była pewna, dlaczego w ogóle prowadzi tą rozmowę, ale słowa same wypłynęły z jej ust.
– W Bostonie miała rodziców, to chyba wystarczające wsparcie? – Marlena otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. – Miałam cię za bystrą kobietę, Silvio. Naprawdę nie wiedziałaś?
– Nie wiedziałam czego? – Tym razem była już zirytowana. Marlena objaśniająca jej świat to najgorsza z możliwych tortur, bo nie cierpiała tej kobiety.
– Ptaszki ćwierkają, że po powrocie do Meksyku Norma spotkała się z Fabianem. Był nawet pierwszą osobą, do której zadzwoniła po śmierci męża. – Pani prezes upewniła się, że każde słowo dotrze do rozmówczyni. – Ale widocznie jej plan się nie powiódł, skoro ty i Fabian nadał tkwicie w tym żałosnym małżeństwie, a ona usidliła Gilberta. Swoją drogą, to bardzo dziwne, że obaj jej mężowie zginęli w dość tragicznych okolicznościach. I za każdym razem pocieszała się dosyć prędko. Tak jak teraz. – Długi palec wskazujący wyciągnęła w stronę Joela Santillany, który niemal z uwielbieniem przypatrywał się kobiecie u jego boku.
– Masz naprawdę popieprzone w głowie, Marleno – stwierdziła Silvia, odstawiając na bok kieliszek wina. Nie chciało jej się zważać na słowa. – Masz jakąś fiksację na punkcie Normy Aguilar i Fabiana Guzmana. A może tylko Fabiana? – Roześmiała się na widok oburzenia w oczach rozmówczyni. – Chcesz go?
– Słucham? – Mengoni odrzuciła do tyłu burzę czarnych loków, kompletnie nie rozumiejąc, o czym dziennikarka do niej mówi.
– Fabiana. – Silvia wybuchła głośniejszym śmiechem, wskazując brodą męża, który rozmawiał niedaleko z Victorem Estradą. – Oddam ci go. Weź go sobie.
– Jesteś nienormalna. – Policzki Marleny zapłonęły rumieńcem, jakby znów była nastolatką, której znienawidzona dziewczyna zrobiła dowcip, pozwalając jej uwierzyć, że przewodniczący szkoły chciałby zabrać ją na bal wiosenny.
– Przecież tego właśnie chcesz, zawsze chciałaś Fabiana i rozumiem – jest przystojny, inteligentny, ma dobre maniery. – Silvia zaczęła wyliczać, ale nie udało jej się ukryć ironii w swoim głosie. – Założę się, że wyobrażasz go sobie, kiedy jesteś w łóżku z mężem. To takie nie chrześcijańskie…
– Silvio! – Oburzona Marlena teraz miała już twarz w kolorze purpury, ale Silvia nie zamierzała na tym poprzestać. – To że twój mąż nie jest ci wierny, jest znane mi i wielu innym osobom, ale to nie znaczy, że możesz kierować takie insynuacje w moją stronę!
– Och, proszę cię, kogo ty próbujesz oszukać? Myślisz, że Adria żyje w celibacie, kiedy wyjeżdża na większość roku? Twój mąż nie różni się niczym od mojego. Ja za to różnię się od ciebie.
– To nie jest licytacja. A ty jesteś okropną osobą, Silvio i zawsze byłaś. Nawet w szkole – okropne, ordynarne zachowanie, okrutne żarty, często moim kosztem, myślisz, że zapomniałam?
– Ja w przeciwieństwie do ciebie nie żyję przeszłością, Marleno. Zdaję sobie sprawę ze swoich wad. Acha – dodała na koniec, jakby coś jej się przypomniało. – Ja z zazdrości nigdy nie próbowałam pozbyć się innych kobiet na drodze.
– Słucham? – Marlena uniosła wysoko brwi, trzęsąc się przy tym z gniewu.
– Twoja kuzynka, Pamela, chodziła z Fabianem przez jakiś czas, pamiętasz? Ładna dziewczyna, trochę zbyt upierdliwa, ale urodą nigdy jej nie dorównywałaś. Wyjechała na stypendium, płakała i błagała rodziców, żeby móc zostać, ale niestety jej ojciec się nie zgodził. Ktoś musiał być bardzo przekonujący i wyjaśnił panu Colettiemu, że jego córka źle się prowadzi. No bo to przecież nienormalne, żeby dziewczynka lat czternaście czy piętnaście miała chłopca, z którym spędza tak dużo czasu i robi Bóg wie co… – Silvia wczuła się w rolę i snuła swoją opowieść, udając wielkie oburzenie. – Pozbyłaś się Pameli z radaru, ale nie przewidziałaś, że Fabian tak szybko skieruje swoje oczęta na inną śliczną pannicę. Bal wiosenny, rok 1985 – coś ci to mówi? – Olmedo zamrugała powiekami, z ciekawością wpatrując się w twarz swojego wroga. Nie miała zamiaru tego wyciągać, po cichu liczyła, że zostawi to na lepszą okazję, ale została sprowokowana. – Biedna Marlenka była skrzywdzona, bo chłopiec, w którym się kochała wcale nie chciał zapraszać jej na potańcówkę. Zaprosił miłą i mądrą Normitę Aguilar. Norma zawsze miała piękne włosy, przyznasz? Trzymałam je, kiedy wymiotowała cały wieczór w toalecie, bo ktoś zatruł jej napój.
– Odbiło ci, Silvio.
– Nie, nie odbiło mi. Myślałam, że to zbieg okoliczności, ale po dogłębnym przeanalizowaniu sprawy – tylko ty znałaś się na tyle na chemii i miałaś dostęp do takich substancji, żeby zatruć sok winogronowy Normy. A jak to było po balu, kiedy sprzątaliśmy na boisku? Miałaś dyżur w sali muzycznej. Marisa mówiła, że się pokłóciłyście, bo strofowałaś ją, że źle zmazuje tablicę. Dziwnym zbiegiem okoliczności wieża stereo wypadła z piętra właśnie z okna sali muzycznej. Gdyby nie mój szybki refleks, Normita pewnie byłaby teraz warzywem albo leżałaby na cmentarzu. Jeśli byłaś zdolna do takich rzeczy, będąc nastolatką, to strach pomyśleć, do czego jesteś zdolna teraz.
– To obrzydliwe insynuacje i nie pozwolę sobie tak ubliżać!
– Więc nie pozwalaj, ale odpełznij tam, skąd przyszłaś. Wiele rzeczy można powiedzieć o moim mężu, nie jest wzorem cnót małżeńskich, ale Norma Aguilar nigdy w życiu nie próbowała go uwieść i nawet ja to wiem. Czy wróciła do Meksyku z nadzieją, że się zejdą? Nie wiem, może. – Dziennikarka wzruszyła ramionami. – Ale nigdy nie próbowała rozbić rodziny, co ty robisz nałogowo. Uczepiłaś się mojej rodziny jak rzep psiego ogona i, doprawdy, nie mam pojęcia, o co ci chodzi, ale jeśli zależy ci tylko na Fabianie, to proszę bardzo – weź go sobie. Jeśli cię zechce – dodała na koniec złośliwie, kiwnęła głową na pożegnanie i odeszła.
Może mogła pożałować swojego ciętego języka, ale w tej chwili nie bardzo ją to obchodziło. Jedno było pewne – Marlena Mengoni nie zamierzała zostawić tej zniewagi w spokoju.
***
Nie znał Ricarda Pereza zbyt dobrze, ale to co o nim słyszał wystarczyło, by wiedzieć, że powinien być za kratkami. Jako stróż prawa miał do czynienia z wieloma takimi łajdakami, a świadomość, że ten człowiek kandydował w wyborach do rady miasteczka i całkiem nieźle radził sobie w sondażach, totalnie rozkładała go na łopatki. Myślał, że tylko w Stanach skorumpowani politycy cieszyli się taką popularnością, a jednak w Meksyku było jeszcze gorzej.
Lucas Hernandez stanął pod drzewem po drugiej stronie ulicy i wpatrzył się w dom Dicka Pereza, analizując każdy zakamarek. Było ciemno, tylko uliczna latarnia i księżyc oświetlały posesję, ale i tak rzucało się w oczy, że trawnik wołał o pomstę do nieba, okna były pozamykane, zasłony zasłonięte, a światła pogaszone i wyglądało na to, że nikogo nie ma w środku. Wyciągnął z kieszeni gumę do żucia w listkach – jego nowe uzależnienie. Chwytał się wszystkiego, byleby tylko nie myśleć o głodzie, a nie mógł przecież podjadać bez przerwy czekoladowych batonów. Przegryzł gumę, czując przyjemną miętową słodycz i oparł się barkiem o pień drzewa, obracając w palcach papierek.
– Wiesz, chyba nie ma go w domu. Nie musisz tutaj siedzieć – odezwał się, przeżuwając powoli gumę.
Dla postronnego obserwatora wyglądałby zapewne jak szaleniec, gadając sam do siebie w środku nocy. On jednak wiedział, że nie jest sam. Cisza trwała jedynie przez kilkanaście sekund, a następnie usłyszał z góry mechanicznie zmodulowany głos.
– Uwierz mi, jest tam.
– Skąd ta pewność? – Luke poderwał głowę i wypatrzył między gałęziami czarny kształt Zamaskowanego Strzelca. Tak czuł, że tutaj go spotka – to chyba jego policyjna intuicja.
– Wykukuje co jakiś czas zza zasłony, sprawdza czy nie ma mnie w pobliżu. – El Arquero machnął od niechcenia ręką w stronę domu byłego dyrektora.
Luke powędrował wzrokiem w kierunku okna na piętrze i parsknął cichym śmiechem, kiedy zobaczył falującą zasłonkę. Dick Perez był więźniem we własnym domu, bojącym się wyjść na zewnątrz, by nie narazić się na gniew tajemniczego bohatera, który już kilka razy złożył mu wizytę.
– Od dawna to robisz? Obserwujesz go w ten sposób, pilnujesz…
– Od jakiegoś czasu.
– Ile strzał już mu posłałeś? Nie pisali o tym w gazetach.
– Kilka. I słusznie, że nie pisali, bo nie robiłem tego pod publiczkę. – El Arquero wydał się trochę oburzony podtekstem słów Lucasa.
– Czemu nie dasz mu popalić świetle dnia, w miejscu publicznym tak jak już robiłeś z innymi jak na przykład z Jose Balmacedą czy Baronem Altamirą? To by go bardziej upokorzyło, może nawet przekreśliłoby jego karierę w radzie miasteczka. Wiesz na pewno, że kandyduje w Valle de Sombras i jest na dobrej drodze, by dostać stołek. – Hernandez wydawał się zaintrygowany, bo w końcu sam ubolewał nad tym faktem. – Obserwowanie go po zmroku i psychiczne tortury nie sprawią, że dostanie wyrok, na jaki zasłużył.
– Ale sprawią, że ja poczuję się znacznie lepiej, wiedząc, że ten stary drań skręca się ze strachu na myśl, że w każdej chwili mogę mu złożyć wizytę. – Zamaskowany poprawił się na gałęzi drzewa i spojrzał w dół na policjanta. – Dick powoli popada w paranoję. Nie chcę mu wlepić strzały, chcę, żeby bał się własnego cienia.
– Strzała miałaby lepszy efekt. Nic tak nie burzy poczucia bezpieczeństwa jak społeczny ostracyzm. – Luke założył ręce na piersi i oparł się wygodniej o pień drzewa. – Jeśli chcesz go zniszczyć, najlepiej zrobisz to, doszczętnie rujnując jego reputację i resztki jakichkolwiek pozytywnych uczuć wobec niego. Twoje strzały dokładnie tak działają – pobudzają do refleksji, skłaniają ludzi do analitycznego myślenia, a wtedy okazuje się, że ci, których mieli za krystalicznie czystych, wcale tacy nie są. Dick Perez to paskudny gość, warto to pokazać otwarcie. Jak na razie mieszkańcy mogą pomyśleć, że plotki na jego temat są mocno przesadzone, skoro największy obrońca sprawiedliwości jeszcze nie złożył panu dyrektorowi wizyty. A byłeś w końcu w sąsiedztwie tuż obok – u Ledesmów, u Renaty Diaz, a nawet u szeryfa Pabla Diaza. Dwa razy.
– To urocze, że ci się zwierza. – Łucznik Światła nie krył niechęci w głosie. – I mam w nosie, co powiedzą ludzie. Przez tyle lat wiedzieli o występkach Pereza i nic nie zrobili, więc dlaczego mam im teraz ułatwiać sprawę i być ich moralnym kompasem? Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że są współodpowiedzialni za wszystko, czego dopuścił się ten człowiek. Poza tym to chyba twoja działka, żeby go przymknąć, prawda? Czy to nie ty czasem pracujesz w policji?
– Słusznie. – Luke pokiwał głową, uśmiechając się do własnych myśli. – Problem w tym, że brak solidnych dowodów. Ofiary nie są skłonne, żeby zeznawać. Niestety żyjemy w brutalnej rzeczywistości.
– Gdybyście się postarali, znaleźlibyście dowody. To nie jest takie trudne, jak wam się wydaje.
– Skoro jesteś taki mądry, dlaczego się za to nie weźmiesz? Zamiast marnować czas, siedząc na drzewie pod domem Pereza, mógłbyś całkiem sporo załatwić.
– Chcesz mi powiedzieć, że jeśli przyniosę ci dowód, przymkniesz Pereza? Załatwisz nakaz aresztowania? – W głosie Łucznika, choć zmodulowanym, pobrzmiewał sceptycyzm, może nawet drwina.
– Jeśli będę miał konkrety, jak najbardziej. Mnie też leży na sercu dobro tej okolicy. Ten człowiek nie tylko nie powinien kandydować na publiczny urząd, ale nie powinien w ogóle chodzić na wolności – podzielił się z nim swoim punktem widzenia.
– Postawisz mu zarzuty za wszystko, czego się dopuścił? Mówię o każdej zbrodni, o każdym występku co do jednego.
– Jest tego aż tyle?
– Pewnie więcej, niż sam wiem.
– Zrobię co w mojej mocy.
– Trzymam cię za słowo. – Łucznik postanowił sobie zapamiętać obietnicę Lucasa. – I może w końcu powiesz mi, czego ode mnie chcesz? Bo nie sądzę, że wybrałeś się na wieczorny spacerek i przypadkiem na mnie trafiłeś. Szukałeś mnie.
– Zgadza się. – Lucas zaśmiał się, kiedy zdał sobie sprawę, że Łucznik pozostawał czujny. – Mam pewną propozycję współpracy.
– Twoi ludzie wystawili za mną list gończy, więc wybacz, ale chyba jednak spasuję.
Lucas usłyszał cichy szelest, a następnie tąpnięcie i El Arquero de Luz wylądował po drugiej stronie, otrzepując ręce. Policjant uznał jednak za dobry znak, że jego rozmówca nie uciekł, gdzie pieprz rośnie, kiedy tylko wyszedł z tą propozycją.
– To nie są moi ludzie.
– Tak, twoi są w Waszyngtonie, zgadza się? Nie patrz tak na mnie, wisi mi to, dla kogo pracujesz, nie ufam żadnym glinom. – El Arquero postanowił od razu postawić sprawę jasno.
– Może się to wydać dziwne, ale ja ufam tobie. I mamy wspólny cel, więc myślę, że warto zacisnąć zęby i podać sobie dłonie. Chciałbym ci pomóc. – Luke wzruszył ramionami, chcąc pokazać, że to tylko niewinna oferta, nic zobowiązującego. W końcu myślał już nad tym od jakiegoś czasu. – Chciałem zorganizować ci ochronę i status świadka koronnego policji federalnej, ale zostałem ostrzeżony, że to nie w twoim stylu. Teraz widzę, że miała rację.
– Kto?
– Silvia Olmedo.
– Boże, Silvia Olmedo cię przysłała? – El Arquero jęknął, kręcąc głową. Naprawdę musiał ostrożniej dobierać sobie sprzymierzeńców, bo niedługo ci, którzy chcieli mu pomóc, sprowadzą na niego tylko zgubę.
– Nie, sam chciałem się z tobą zobaczyć. Ale mam z nią układ – obojgu nam zależy, żeby utrzymać twoją legendę.
– Legendę? Jesteście śmieszni.
– Co w tym śmiesznego? – Hernandez zmarszczył czoło, przypatrując się swojemu rozmówcy w ciemności i nie mogąc go rozgryźć. Jakoś inaczej go sobie wyobrażał po tylu opowieściach od różnych ludzi. Wiedział, że Victoria i Javier również zadawali się z tym człowiekiem, ale nie wspominali o tym, jaki jest. – Chcemy cię chronić, oczyścić twoje imię i sprawić, że ludzie za tobą pójdą. Jesteś symbolem oporu, obrony uciśnionych, walki o przywrócenie sprawiedliwości. To ważne.
– Boże, ty nie żartujesz. – El Arquero zarechotał mechanicznie. – Jestem gościem, który zabił Jonasa Altamirę, który okradł bogaczy i który grozi niewinnym ludziom – tak to jest widziane.
– Nie przez wszystkich. Spora część miasteczka widzi cię jako prawdziwego bohatera, a nam zależy, żeby utrzymać ten wizerunek, bo tylko w ten sposób jesteśmy w stanie poradzić sobie z… cóż, ze złoczyńcami – dokończył, kiedy nie potrafił znaleźć mniej kiczowatego porównania.
– Okej, serio pytam – co ty z tego masz?
– Słucham?
– Jaki masz w tym cel? Silvię Olmedo mogę zrozumieć, ma dziwne pomysły, ale ty? I skąd wiesz, że nie zabiłem Jonasa Altamiry?
– Uwierzysz, jeśli powiem, że podpowiada mi to intuicja? – Luke uśmiechnął się, kiedy odpowiedziała mu głucha cisza. – Okej, posłuchaj, nie będę owijał w bawełnę – mam samolubny motyw. Chcę dopaść Los Zetas i Odina, a im z kolei zależy na twoim upadku. Nie znam cię, ale w myśl starej zasady wychodzę z założenia, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
– gów*o prawda. – Oczy Łucznika zamieniły się w małe szparki, kiedy przypatrywał się badawczo całej sylwetce Lucasa, jakby skanował go w poszukiwaniu źródła tej obłudy. – Los Zetas są potężnym kartelem, mają wyszkolonych komandosów z bronią, której pozazdrościłaby im niejedna armia. Nie potrzebujesz gościa z łukiem, żeby się z nimi zmierzyć, jeśli masz wtyki u federalnych. Więc o co chodzi?
– Oliver Bruni. Walczyłeś z nim w El Paraiso, nie próbuj zaprzeczać. – Lucas szybko dokończył zdanie, widząc, że jego towarzysz już nabierał w płuca powietrze, by coś odpowiedzieć. – Widziałeś jego twarz.
– Nie będę zeznawał. Mam zbyt wiele do stracenia, by wystawiać się w ten sposób. Nie chcę też narażać się Bruniemu – on chce mojej głowy, a ja lubię swoją głowę.
– Wiem, to już ustaliliśmy. Po prostu jestem ciekaw. Nadepnąłeś Oliverowi na odcisk do tego stopnia, że Los Zetas chcą cię wrobić w zbrodnię, której nie popełniłeś, byle tylko się ciebie pozbyć. Mają swojego własnego Łucznika Światła.
– Mrocznego Łucznika – wtrącił się Zamaskowany, czym zdziwił Lucasa, który poprosił o powtórzenie. – Znajoma nazywa go El Arquero de Sombra – Mroczny Łucznik. Gość, który się pode mnie podszył i który zabił Jonasa Altamirę.
– Myślę, że i ty nie przepadasz za bardzo za Oliverem i chętnie byś się go pozbył z miasteczka. Mówisz, że masz mieszkańców w nosie, że sami są sobie winni, ale to nieprawda. Gdyby ci nie zależało, nie ochraniałbyś ich, nie patrolowałbyś ulic i nie upewniałbyś się, że taki Pedro Ledesma czy Dick Perez już nigdy nikogo nie skrzywdzą. Jesteś symbolem, stałeś się nim nieświadomie i pewnie trochę cię to przytłacza, ale teraz musisz się z tym pogodzić. Chciałbym wspólnie załatwić Bruniego i Los Zetas, myślę, że możemy stworzyć zgrany duet. Jesteś twardym zawodnikiem.
– A niby dlaczego tak ci się zdaje?
– Bo złoiłeś dupsko Bruna w El Paraiso. Zmierzyłeś się z wyszkolonym, uzbrojonym byłym marines i wyszedłeś z tego cało.
– Kwestia szczęścia. Zlekceważył mnie i nadmiernie się popisywał. – El Arquero wzruszył ramionami. Luke miał ochotę ponownie się roześmiać, widząc ten nagły akt skromności.
– Dokładnie – nie docenił ciebie i twoich umiejętności, a to kosztowało go utratę przykrywki. Bruni cały się skręca, próbując dowiedzieć się, kto kryje się za maską. Chce zemsty za upokorzenie. Sam chętnie stanąłbym z nim oko w oko, ale jako przedstawiciel władzy nie bardzo mam możliwość wyzwać na pojedynek trenera lokalnej licealnej drużyny, sam chyba rozumiesz. – Luke rzucił sarkastycznie.
– Zawsze pozostają klatki u Hrabiego, skoro tak bardzo boisz się o reputację.
– Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc. – Lucas ponowił propozycję, nie tracąc nadziei, że uda mu się przekonać Srebrnego Strzelca. Wiedział, że musi go mieć po swojej stronie, bo jeśli Oliverowi zależało na śmierci tego człowieka, to jemu zależało tylko bardziej, by go ochronić. – Ja mam wtyki i sposoby, jak obejść pewne sprawy. Odznaka policyjna nadal ma pewien prestiż, nawet w Meksyku – dodał ze złośliwym podtekstem. – Ty za to znasz tę okolicę i ludzi jak własną kieszeń, a do tego umiesz dobrze się kamuflować. Razem możemy ich rozgromić, o ile dobrze to przemyślimy.
– Skąd wiesz, że znam tych ludzi? Skąd pomysł, że w ogóle jestem stąd?
– Proszę cię, pytasz na serio? – Luke przekrzywił głowę, sądząc, że Łucznik stroi sobie żarty. – Znasz każdy zakamarek, wszystkie drogi na skróty, wiesz, gdzie jest rozmieszczony miejski monitoring. Do tej pory dokonałeś niemożliwego – żadna kamera w mieście cię nie uchwyciła, a to znaczy, że albo masz cholerne szczęście, albo jesteś naprawdę wprawiony w ich unikaniu. Dlatego też wybrałeś to drzewo. Wiesz, że na tamtym jest kamera Victorii Reverte. – Lucas wskazał palcem w odpowiednie miejsce. Rzeczywiście tam, gdzie stali, byli bezpieczni i obraz nie mógł ich zarejestrować. – To jasne jak słońce, że jesteś z tych okolic. W przeciwnym razie nie miałbyś tylu brudów na tych wszystkich, którzy dostali od ciebie strzały, no i nie zależałoby ci tak bardzo, by ich wszystkich pogrążyć. Mamy podobne priorytety i razem możemy dużo zdziałać. Nie chcemy dopuścić, by Los Zetas roznieśli się po mieście jak zaraza, a do tego to wszystko zmierza, jeśli ich nie powstrzymamy. Nie wierzę, że to mówię, ale z dwojga złego, Templariusze są lepszym wyborem i ty też zdajesz sobie z tego sprawę.
– Nienawidzę Templariuszy. Jeśli o mnie chodzi, mogą gnić zaraz obok Los Zetas, to takie same śmieci.
– A jednak to nie Templariusze chcą twojej śmierci – przypomniał mu Luke. – Prawdę mówiąc, Joaquin Villanueva jest nawet twoim fanem. Jesteś nietykalny, dopóki on sprawuje władzę.
– Sądząc po tym, co on wyprawia, pewnie już niedługo to potrwa. Będzie chyba pierwszym szefem kartelu zasiadającym w ratuszu. Templariusze nie cierpią „białych kołnierzyków”. Villanueva obrał dziwną strategię.
– Czasami trzeba założyć rękawiczki, żeby nie było widać, jak bardzo są brudne.
– Wow, ale z ciebie poeta. A miałem cię za tępego osiłka, który w szkole trenował futbol i zamykał kolegów w szafkach, żeby podbudować swoje ego. – Łucznik trochę naigrywał się z Lucasa. Zaintrygowała go jego propozycja i fakt, że ani przez chwilę nie próbował odkryć jego tożsamości, a to sobie cenił.
– Trenowałem futbol, ale byłem też przewodniczącym szkoły i klubu obrad małego ONZ, reprezentowałem moje liceum na olimpiadzie matematycznej i lubiłem niezależne kino. – Luke pokiwał głową, jakby sam próbował podkreślić, że pozory często mylą. – A teraz ścigam przestępców i próbuje rozbić zorganizowane gruby gangsterskie. Więc jeśli ty też chcesz tego samego, znajdziemy wspólny język.
– Ja zwykle działam solo.
– Wiem, Silvia mnie uprzedziła. – Lucas zacisnął mocno usta, by się nie roześmiać, bo Łucznik wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. Musiała kusić go propozycja Luke’a, ale z drugiej strony jego duma i samowystarczalność były zagrożone. – Victoria też mówiła, że jesteś raczej samotnym wilkiem. Ale wilki polują w stadach, na pewno o tym wiesz.
– W Nuevo Leon nie ma wilków. Są kojoty, a one mogą polować samotnie – poinformował go, nadal lekko sceptyczny Łucznik.
– Ale z tego co wiem, mogą też polować w parach. Więc zapolujmy razem.
Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:14:25 28-07-25, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
 |
Sobrev Prokonsul

Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3541 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 20:38:11 31-07-25 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 072
Thomas Venetia/Michael/ Begoña/ Francisco/Antonia/ Javier/Sergio/Victoria
Cz.1
Thomas McCord uśmiechnął się pod nosem bezwiednie wędrując wzrokiem ku córce, która stała nieopodal przed kilkoma manekinami, które ustawiono przed jej oczami. W krótkim czasie udało mu się ściągnąć kilka sukienek od topowych projektantów jednak tak jak podejrzewał oczy Tii Capaldi wędrowały ciągle do tej samej sukienki. Pierwszy raz w życiu pomyślał, że rozrzutność jego pierwszej żony i zamiłowanie do absurdalnie drogich sukienek zakładanych raz w życiu wreszcie się na coś przyda. I za zgodą trójki pozostałych dzieci sprowadził z Londynu kilka kreacji które idealnie nadawały się na siedemdziesiąte czwarte rozdanie Złotych Globów. Bycie Dobrą Wróżką Chrzestną było cholernie przyjemne. Mężczyzna wstał z fotela.
─ Musisz coś wybrać za nim pojawi się reszta zespołu ─ powiedział, a Tia westchnęła. ─ Mamy kilka zapasowych sukienek jeśli żadna ci się nie podoba.
─ To nie chodzi o to, że żadna mi się nie podoba ─ zaczęła szatynka ─ są piękne.
─ Wyczuwam wielkie „ale?”
─ To za dużo ─ dodała. Thomas ku jej zaskoczeniu wywrócił oczyma w odpowiedzi. ─ Nie jesteś mi nic winien ─ powiedziała w końcu opadając na fotel. Spojrzeniem ponownie powędrowała do sukienki na manekinie i westchnęła. Camille McCord miała obsesję na punkcie mody i lwią część swoich wynagrodzeń przeznaczała na ubrania i dodatki. Nie interesowała ją jednak moda z wybiegów, lecz perełki. Sukienka z filmu „Sabrina” była jedną z nich.
─ Jesteś nominowana ─ przypomniał jej. ─ Nie znam się na modzie, ale nie pozwolę, żebyś odbierała statuetkę w sukience z sieciówki. Popatrzyli sobie w oczy. ─ Zrób staruszkowi tą przyjemność i wybierz jedną. I tak są twoje. ─ machnął ręką i opadł na kanapę.
─ Zaraz co? Jak to moje? Powiedziałeś, że je wypożyczyłeś?
─ Musiałem się więc przejęzyczyć ─ odparł i sięgnął po gazetę
─ Tom! Nie możesz mi kupować sukienek wartych ─ urwała bo drzwi otworzyły się i do środka weszła Eva Medina. Nie była nominowana, lecz Thomas wymógł na niej pojawienie się na gali. Blondynka miała na sobie szlafrok i niezbyt zadowoloną minę usiadła obok reżysera.
─ Nie może się zdecydować ─ wyjaśnił. ─ jakaś babska rada?
─ Tia ─ Eva Medina popatrzyła jej w oczy ─ Kopciuszek dostał jedną i był wdzięczny ty dostałaś dziesięć więc zrób entliczek- pętliczek ─ stwierdziła. Tom posłał aktorce powłóczyste spojrzenie. ─ W każdej będziesz wyglądać pięknie chociaż wszyscy wiemy, że wybierzesz tą którą nosiła sławna Audrey w „Sabrinie” ─ zarówno Tia jak i Tom popatrzyli na nią zaskoczeni. ─ Na planie przez godzinę sprzeczaliście się z którym bratem powinna skończyć Audrey. ─ przypomniała im. ─ Czy to nie ty powiedziałaś, że przez ten film znienawidziłaś trójkąty miłosne?
─ Słyszałaś naszą rozmowę? ─ zdziwił się Tom.
─ Cały plan was słyszał i Tom LuLu cię woła ─ powiedziała.
─ Skoro żona wzywa ─ wstał i wyszedł. Tia patrzyła jak za reżyserem zamykają się drzwi. ─ Włóż ten staroć z lat pięćdziesiątych ─ poradziła jej blondynka sięgając po dzbanek z wodą. ─ Ekipa jest na dole ─ wyjaśniła ─ i próbują wcisnąć Michaelowi plastry pod oczy ─ Tia uniosła brwi. ─ Ma zmarszczki.
─ Niech zgadnę powiedział „nie ma mowy”
─ Powiedział „mam czterdzieści cztery lata to logiczne, że mam zmarszczki” ─ Venetia parsknęła śmiechem. ─ On jest twoim ojcem i chcę cię rozpieszczać. Raz Złoty Glob, raz sukienka warta fortunę a raz Oscar ─ wyjaśniła ─ przestań się przed tym bronić. Facet ma chore serce.
─ Zaraz co? ─ zapytała ją Tia. ─ Tom ma chore serce? ─ zapytała ją zdumiona wstając.
─ Ma ─ potwierdziła i chwyciła ją za nadgarstek. ─ Zrób mu więc tę przyjemność i odbierz statuetkę w któreś z sukienek, które wybrał. Ja doradzam białą z czarnymi kwiatowymi aplikacjami, którą nosiła córka szofera.
─ Dlaczego mi nie powiedział? ─ zapytała ─ Dlaczego powiedział tobie?
─ Nie powiedział mi, usłyszałam przypadkiem jego rozmowę z Leo ─ wyjaśniła ─ Ma kardiopatię takotsubo ─ wyjaśniła.
─ Syndrom złamanego serca ─ wymamrotała szatynka.
─ Sukienka pomoże ─ dodała Eva. Tia chciała coś jeszcze dodać, ale do pokoju wszedł Michael.
─ Nie pozwolę sobie niczego nałożyć na twarz ─ zaznaczył brunet. ─ Mam czterdzieści cztery lata, to normlane, że mam zmarszczki.
─ A ja dalej nie dowierzam, że go do tego namówiłaś ─ stwierdziła Eva wstając.
─ Sam to zaproponował ─ odpowiedziała jej bezwiednie odwracając do tyłu głowę. Eva z ciekawością przyglądała się sukienkom na manekinach.
─ Masz coś przeciwko?
─ Nie bierz co chcesz, ale Ginchevy zostaw mnie ─ zaznaczyła. Eva zgarnęła jeden z pokrowców.
─ Przekażę ekipie jaką sukienkę wybrałaś ─ odpowiedziała i poklepała Michaela po ramieniu. ─ Nie masz pojęcia w co się wkopałeś ─ stwierdziła i wyszła. Kiedy zostali sami Tia z trudem powstrzymywała się od uśmiechu. Kiedy ogłoszono nominacje i okazało się, że „Portret rodziny” został nominowany w kategorii najlepszy mini-serial a Tia otrzymała nominację za najlepszą rolę pierwszoplanową w miniserialu Michael zaoferował, że z nią pójdzie. Rzucił to mimochodem nie odrywając wzoru od sprawdzanych esejów. Venetia nie sądziła, że słowa dotrzyma. I teraz stał przed nią w dżinsach i koszulce z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.
─ Nie chcą, żebyś świecił się przed kamerą ─ wyjaśniła mu. ─ To tylko trochę pudru ─ dodała. Michael McConville westchnął. I wiedział, że był na przegranej pozycji. Przegrał kiedy zgodził się przylecieć z nią do Los Angeles i towarzyszyć jej podczas rozdania nagród. Przygotował się na to. I tak wolałby siedzieć w domu i sprawdzać sprawdziany swojej klasy niż spacerować po czerwonym dywanie, rozdawać uśmiechy czy cokolwiek co robi się w trakcie takich imprez, ale słowo się rzekło.
Oddał więc żonę pod opiekę specjalistów. Jedni nakładali jej specyfiki na twarz, inni zajmowali się jej długimi ciemnobrązowymi włosami mrucząc coś o rozdwojonych końcówkach, a młoda fryzjerka przyglądała się jego włosom. Kobieta nie ukrywała swojej dezaprobaty nad stanem jego fryzury. Nie była zadowolona z faktu, że trafił jej się klient który nie zgodził się na zafarbowanie siwych pasemek. Widać naturalność w Hollywood nie była zbyt modna w tym roku. Ani w ogóle.
─ Pomóc? ─ usłyszał za swoimi plecami głos Thomasa McCorda. Anglik uśmiechnął się do niego lekko i wszedł do środka. Smoking leżał na nim idealnie. Brunet skinął lekko głową i odwrócił się w jego stronę. Muszka wisiała smętnie na jego szyi. ─ Nie uczą tego w wojsku?
─ Nie, uczą patrzeć przez muszkę ─ wyjaśnił historyk.
─ Tia prosiła żebym ci to przekazał ─ Michael wyciągnął dłoń. Tom położył na niej prostą złotą obrączkę. ─ Niechętnie ją oddała ─ dodał. Brunet uśmiechnął się lekko i wsunął ją na odpowiedni palec. Po tylu latach nadal pasowała.
─ Wiesz, że zawsze sądziłem, że Leo zmyśla ─ powiedział znienacka ─ że jego ojciec to znany reżyser ─ Tom uniósł brew. ─ Dorastałem w sierocińcu ─ wyjaśnił ─ tam wiele dzieciaków miało ojca reżysera, który nigdy nie ma czasu.
─ Kiedy dotarło do ciebie, że Leo nie zmyśla? ─ zapytał go zaciekawiony.
─ Kiedy Emily poszła z tobą na jakieś Cezary ─ wyjaśnił. Tom parsknął śmiechem. ─ Jakie szanse Tia ma na statuetkę? ─ zapytał go.
─ Całkiem spore ─ odpowiedział poprawiając mu muchę. ─ Serial został dobrze przyjęty ─ zaczął Tom.
─ A oglądalność spadała ─ dorzucił Michael. Tom uniósł brew. ─ Tia pisała o tym w listach ─ wyjaśnił mu. ─ To przez lata była nasza forma komunikacji ─ dodał. ─ Pisaliśmy do siebie listy, pocztówki. Czasami trudno było nad nią nadążyć, bo jej praca w dużej mierze polegała na podróżach. Raz pocztówka z Pragi , raz z Katowic.
─ Doprowadzało cię to do szału ─ domyślił się reżyser. Michael usiadł na brzegu fotela.
─ Czasami. Kiedy podróżowała z plecakiem po Polsce grając zakonnicę nie miałem zbyt wysokiego ciśnienia, ale kiedy uznała że Bośnia i Hercegowina to świetne miejsce na wycieczkę i bycie kelnerką ─ urwał.
─ To pojechałeś za nią? ─ domyślił się Thomas uśmiechając się kącikiem ust.
─ Gdzie mieszkaliście?
─ W stolicy ─ wyjaśnił. ─ Ciglane ─ dodał. ─ Wkładałem na uniwersytecie, Tia pracowała w teatrze, jeździła trolejbusami i doprowadzała mnie do szału włócząc się po mieście. Tylko ona , aparat, czarny notes.
─ Czarny notes?
─ Zbierała materiały, spisywała pomysły, zbierała przepisy od staruszek. Miała ze sobą rozmówki angielsko-chorwackie, angielsko-serbskie. Na ścianach przyklejała karteczki, bo uczyła się cyrylicy ─ pokręcił w rozbawieniu głową. ─ Zamieszkaliśmy tam zaraz po tym jak odrzuciła rolę w jakimś serialu o królach i smokach ─ machnął ręką ─ dostaliśmy informację, że jest w reemisji i pojechaliśmy na Bałkany. W podróż poślubną. ─ doprecyzował.
─ Ciekawe miejsce.
Michael westchnął.
─ Dałem jej słowo, że jak pokona raka pojedziemy we dwoje gdzie tylko będzie chciała. Wybrała Sarajewo. Mieliśmy zostać tam miesiąc, a zostaliśmy dwa lata. Nettie tam odżyła. Dużo się śmiała i przypaliła nie jeden garnek, ale po dziś dzień pije kawę parzoną po bośniacku ─ parsknął śmiechem kiedy rozległo się lekkie pukanie do drzwi. Do środka zajrzała Eva.
─ Musimy się zbierać ─ poinformowała ich. ─ i Venetia wolała cię do zdjęć ─ poinformowała go kobieta. Michael westchnął i wyminą kobietę. ─ Ładnie wyglądasz ─ powiedział jeszcze za nim nie zszedł na dół i znalazł się w salonie. Ruszył za dźwiękami rozmów. Zatrzymał się w progu tarasu wpatrując się w swoją żonę.
Venetia Capaldi miała na sobie białą suknię z czarnymi kwiatowymi aplikacjami. Młoda kobieta stała odwrócona do niego plecami. Odwróciła się w jego stronę i posłała mu lekki uśmiech zgrabnie odwracając się w jego stronę.
─ Cześć nieznajomy ─ przywitała się wyciągając w jego stronę dłoń w białej rękawiczce. Michael zrobił kilka kroków do przodu delikatnie ujmując jej dłoń.
─ Cześć nieznajoma ─ odpowiedział na powitanie gładząc jej palce. ─ Wyglądasz przepięknie.
─ Dziękuje, ty mój drogi częściej powinieneś zakładać smoking ─ stwierdziła zaciskając mocnej palce na jego dłoni. Zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę obejmując ją w pasie. Lekko przyciągnął ją do siebie. Tia oparła dłoń na jego piersi. ─ Wiesz w co się pakujesz? ─ zapytała go. Nie wiedział, ale siedzieli w tym razem.
To były pierwsze Złote Globy w jakich miała uczestniczyć. Nie jako widz z kanapy, ale gość na sali. Gość, który miał szansę na statuetkę. I po raz pierwszy przyprowadzała na takie wydarzenie męża. Michael do tej chwili był jej słodką tajemnicą. Tia Capladi nie lubiła opowiadać o swoim życiu prywatnym. Nie, że miała komu. Nie była aktorką, którą zapraszano do telewizji śniadaniowej czy talk show. Dla Hollywood była debiutantką. Obcą, nieznaną młodą kobietą, która wolała pozostać w cieniu niż błyszczeć. I kiedy natykała się na artykuły których nagłówki krzyczały „debiutantka.” Tylko trochę robiło jej się przykro, bo swój debiut przeżyła w wieku dwunastu lat w Lyric Theatre w Belfaście. Wcieliła się w Lady Makbet i prawdopodobnie była najmłodszą aktorką, która kiedykolwiek otrzymała tę rolę. Była z siebie taka dumna. Ian siedział w pierwszym rzędzie.
─ Jeszcze możemy zawrócić ─ odezwał się Michael gładząc jej smukłe palce. ─ Powiedz tylko jedno słowo, a uciekniemy. ─ zapewnił ią. Tia oparła mu głowę na ramieniu. Poczuła jak usta Michaela muskają jej skroń ─ ale z drugiej strony dałem się dla ciebie pomalować ─ dodał. Venetia roześmiała się. ─ Szkoda byłoby to zmarnować. Netttie ─ zwrócił się do niej poważniejąc. Ścisnął lekko jej palce drugą dłonią ujął ją za podbródek. Popatrzyła mu w oczy. ─ Jedno twoje słowo i cię stamtąd zabiorę ─ zapewnił ją. Uniosła lekko głowę wargami muskając jego usta.
─ Dziękuje ─ szepnęła drżącym głosem.
─ Za chwilę będziemy ─ odezwał się szofer. ─ Trzy minuty ─ dodał. Michael skinął głową Auto zatrzymało się w wyznaczonym dla niego miejscu. Na Michael popatrzył na żonę i uśmiechnął się pokrzepiająco za nim drzwi nie otworzyły się, a brunet nie wyszedł na zewnątrz. Oślepił go błysk świateł. Do uszu dotarły pokrzykiwania fotoreporterów. On jednak zignorował ich skupiając się na kobiecie, której podał dłoń. Palce Tii w otulone miękką białą rękawiczką mocno zacisnęły się na jego dłoni. Szatynka wyszła na chłodne powietrze nie puszczając dłoni męża. Uśmiechnęła się lekko w kierunku ochroniarzy.
─ Dobry wieczór ─ wita się z nimi kobieta w prostym czarnym garniturze. ─ Mają państwo zaproszenia? ─ zapytała z uprzejmym uśmiechem kobieta. Michael bez słowa wyciągnął z zewnętrznej kieszeni marynarki dwa zaproszenia. Jedno z nazwiskiem Capaldi, drugie McConville. ─ Dokument tożsamości? ─ Michael z drugiej kieszeni wyciągnął dwa paszporty. Jeden był niebeski i należał do żony, drugi bordowy. Podał je kobiecie, która szybko zerknęła to w tablet, to na dane w dokumencie. ─ Wszystko się zgadza ─ potwierdziła oddając dokumenty Michaelowi, oraz zaproszenia. Brunet schował je do kieszeni. ─ Założę państwu opaski ─ poinformowała ich ─ uprawniają państwa do poruszania się po czerwonym dywanie oraz w sali jak i w barze. ─ wyjaśniła. Tia podała jej rękę. Kobieta sprawnie zapięła opaskę na jej nadgarstku ─ proszę się nie martwić są one całkowicie niewidoczne dla fotoreporterów. Taką samą opaskę zapięła na nadgarstku Michaela. ─ Mogą państwo wejść.
─ Dziękujemy ─ odpowiedziała za nich Tia robiąc krok do przodu. ─ Nie ma odwrotu ─ zwróciła się do niego kilka chwil wpatrując się w rozłożony przed nią czerwony dywan. Głośno przełknęła ślinę.
─ Chcesz zwiać? ─ zapytał żonę.
─ Na to już zdecydowanie za późno ─ zauważyła kobieta za ich plecami. ─ Przejdźmy tam ─ wskazała im stanowisko znajdujące się na uboczu. Kobieta klasnęła w dłonie ─ wielki wieczór ─ zwróciła się do Tii. ─ i wyglądasz
─ Przesadziłam? ─ bezwiednie przyłożyła dłonie do boków. ─ Wiedziałam że Ginchevy z 51 roku to lekka przesada.
─ Wyglądasz świetnie ─ zapewniła ją ─ skąd ty w ogóle masz sukienkę z Sabriny?
─ Thomas
─ Ok, stop ─ weszła jej w słowo ─ tego lepiej nie mów ─ uprzedziła ją ─ ostatnie czego potrzebujesz to kolejnych plotek, że się pieprzycie jak króliki.
─ Olivia ─ syknęła szatynka.
─ Gdyby ktoś zapytał powiedz, że sukienka pochodzi z prywatnej kolekcji, została ci wypożyczona a kolekcjoner woli pozostać anonimowy.
─ Kolekcjonerka nie żyje ─ rzucił Michael.
─ Tym lepiej ─ zwróciła się do niego ─ a ty to?
─ Michael, mój mąż mówiłam ci że przyjdę z osobą towarzyszącą.
─ Nie pamiętam przedrostka „mąż” ─ powiedziała na to. ─ Poderwałaś go w Meksyku.
─ W Londynie ─ odpowiedział chłodno. Kobieta popatrzyła to na jedno to na drugie. Zatrzymała dłużej wzrok na swojej podopiecznej.
─ Nie mamy zbyt wiele czasu ─ zaczęła ─ więc krótkie pytania szybkie odpowiedzi. ─ Po pierwsze pan mąż idzie z tobą czy szmuglujemy go za kulisami? ─ zapytała.
─ Myślę, że Michael wolałby być przeszmuglowany za kulisami ─ odpowiedziała Tia zerkając za kotarę gdzie rozgrywało się prawdziwe szaleństwo.
─ Powiem wprost jako twoja agentka wolałabym, żeby wyszedł z tobą na czerwony dywan, pstryknął kilka zdjęć, ty pójdziesz dalej on wślizgnie się tyłem ─ wyjaśniła.
─ Mike ─ zwróciła do niego. I to była ostatnia rzecz na jaką miał ochotę, ale odkąd wysiedli z auta, zameldowali się Tia nie puszczała jego dłoni.
─ Dobrze ─ zgodził się. W jej oczach dostrzegł ulgę. Szatynka wypuściła ze świstem powietrze.
─ Hej ─ Michael zrobił krok w jej stronę. Popatrzyła na niego dużymi jasnozielonymi oczami. Pochylił się nad nią wargami muskając czubek jej nosa. ─ Wszystko będzie dobrze ─ zapewnił ją. ─ Jestem tuż obok. ─ skinęła lekko głową. ─ Tia wchodzi pierwsza, dołączysz do niej. Wiesz mi będziesz wiedział kiedy ─ dodała widząc, że otwiera usta.
Venetia niechętnie puściła dłoń męża i instynktownie poprawiła rękawiczki. Upewniła się, że wypożyczona bransoletka nadal znajduje się na nadgarstku. Zdecydowanie wolała nie zgubić biżuterii wartej kilkanaście tysięcy dolarów. Bezwiednie wyprostowała plecy i zrobiła krok do przodu , a później kolejny.
Kiedy była małą dziewczynką marzyła o czerwonych dywanach, wielkich premierach kinowych i nagrodach. Gdy jesteś aktorką liczysz się z tym, że pewnego dnia otrzymasz nominację to takiej czy tamtej nagrody, ale żadne przygotowania nie są wystarczające do tego co dzieje się na czerwonym dywanie w trakcie ceremonii.
Papparazi przekrzykujący się nawzajem. Spójrz w lewo, spójrz w prawo, uśmiechaj się, nie uśmiechaj się. Tia nie była do tego przyzwyczajona i wolała nie przypominać sobie swojego ostatniego wyjścia na czerwony dywan, bo było tak dawno i na pewno nie miała obok siebie Michaela. Szatynka obróciła głowę w bok i uśmiechnęła się. Po raz pierwszy szczerze, bez zmuszania kącików ust do uniesienia się bo jeśli ona była zdezorientowana to jej mąż błądził we mgle. Ich oczy się spotkały. Michael zrobił krok w jej stronę i pochylił się poprawiając tren jej sukienki. Pokręciła w rozbawieniu głową, a Michael prześlizgnął się zgrabnie za jej plecami. Jedna jego ręka wylądowała na jej tali. Drugą wsunął do kieszeni spodni, żeby nie wsiała zbyt smętnie wzdłuż ciała. I już czuł, że zbliża się ból głowy. Od błysku fleszy można było zwariować. On jednak skupił się na swojej żonie. Ich oczy się spotkały. Szatyn pochylił się nad nią lekko wargami muskając jej skroń.
─ Wszystko ok? ─ zapytał patrząc na nią.
─ Tak ─ obróciła się bezwiednie kładąc dłoń na jego sercu. Michael nakrył jej dłoń swoją. ─ Czy ty naprawdę poprawiłeś mi tren?
─ Był krzywo ─ odpowiedział po prostu. Uśmiechnęła się od ucha do ucha kręcąc w rozbawieniu głowę. ─ Zmykaj ─ powiedziała tylko. Skinął głową i pochylił się składając na jej ustach szybki pocałunek za nim nie wycofał się z kadru.
─ Brawo ─ pochwaliła go agentka Tii obserwująca swoją podopieczną niczym sroka błyskotkę. ─ Jest idealna ─ stwierdza.
***
Begoña Alvarez z płytkiego snu wyrwał dźwięk tłuczonego szkła. Zerwała się gwałtownie do siadu z szeroko otwartymi oczyma spoglądając na zamknięte drzwi od swojej sypialni.
─ Zostaw ─ usłyszała głos ojca ─ ja posprzątam ─ zaproponował, a nastolatka z powrotem opadła na łóżko. Dziewczyna chwyciła w ręce poduszkę i mimowolnie przycisnęła ją sobie do twarzy. Ściany w domu do którego się przeprowadzili były cienkie i przy odrobinie skupienia dało wyłapać kontekst toczących się w pomieszczeniu rozmów. Rodzice będący jakieś dwadzieścia lat po ślubie nadal mieli o czym ze sobą rozmawiać. I czasem, ale tylko czasem chciała żeby po prostu milczeli. Żyłabym wtedy w błogiej nieświadomości, pomyślała odrzucając na bok poduszkę. Przeniosła wzrok na budzik. Było kilka minut po szóstej. ─ Naprawdę zamierzasz go bronić? ─ usłyszała pełen niedowierzania głos ojca.
─ Tak ─ potwierdziła matka. ─ Chłopak ma prawo do obrony.
─ Ten chłopak zabił dziewczynę w wieku twojej córki ─ przypomniał jej. ─ Rose Castellani niemal straciła przez niego życia.
─ Nie zamierzam zaprzeczać jego winie ─ odpowiedziała na to Valeria. ─ Dowody świadczą przeciwko niemu.
─ To dlaczego wyczuwam jakieś „ale” ─ odparł na to Roberto Alvarez. Begona zamknęła oczy. Z łatwością mogła sobie wyobrazić co dzieje się w kuchni. Ojciec stoi oparty o zlew pod którym jest śmietnik do którego trafiło szkło ze zbitego kubka albo talerzyka. Matka siedzi przy stole w kuchni na którym rozłożyła akta kolejnej sprawy.
─ Moim zdaniem chłopakiem ktoś kierował ─ odpowiedziała na to prawniczka. ─ W poprawczaku podczas pierwszej odsiadki psycholog zbadał jego IQ ─ do uszu nastolatki dotarł szelest kartek ─ zdiagnozowano u niego upośledzenie umysłowe w stopniu lekkim. Psycholog podejrzewa także „osobowość zależną.” To w dużej mierze przyczyniło się do jego przyznania się do winy. Mówił to co chcieli usłyszeć. Wierzył, że jeśli przyzna się do zabójstwa i usiłowania zabójstwa to wróci do domu.
─ A ty chcesz wypuścić go na ulice? ─ zdziwił się. ─ Begoña ─ zaczął.
─ Roberto ─ zaczęła prawniczka wstając z krzesła ─ Freddie jest zabójcą, ale ktoś inny pociągał za sznurki.
─ Kto? ─ kobieta urwała. Nastolatka słyszała na matka przechadza się po kuchni. Krok ma ciężki, jakby dźwigała na plecach dodatkowy ciężar.
─ Mam swoje podejrzenia, ale Freddie nie zdradził mi jego nazwiska. Nie ufa mi. Poza tym nie łatwo się z nim rozmawia ─ stwierdziła.
─ A ktoś inny nie może wziąć tej sprawy?
─ Dano ją mnie ─ odpowiedziała. ─ Jestem nowa Roberto, nie mogę wybrzydzać ani stracić pracy.
─ Radzimy sobie ─ zapewnił ją. Valeria Alvarez westchnęła. Małżonkowie oraz podsłuchująca ich rozmowę córka wiedziała, że to kłamstwo. Sprzedali dom, kupili mieszkanie w mieście, a Begoña od poniedziałku wracała do szkoły pod pretekstem, że ostatni semestr musi zakończyć w szkole. To było jednak kłamstwo. Rodziców nie było dalej stać na opłacanie prywatnych nauczycieli. ─ Musimy porozmawiać o Tiramisu ─ zaczął Roberto.
─ Musimy go sprzedać ─ powiedziała wprost.
─ To żywe stworzenie ─ zripostował. ─ Ma swoje uczucia.
─ A my mamy hipotekę do spłacenia ─ odpowiedziała na to. ─ Zgodziłam się na jego kupno bo przekonałeś mnie, że to jej pomoże, a przypomnij mi proszę ile razy u niego była?
─ Raz ─ przypomniał jej. Valeria Alvarez westchnęła. ─ Prudencja Vega chcę odnowić hodowlę, a Tiramisu ma dobrą krew ─ wyjaśnił. Prawniczka uniosła brew.
─ Chcesz zrobić z niego ogiera rozpłodowego.
─ Zostanie tam zamiast trafić do rzeźni ─ dodał. Kobieta wyciągnęła dłoń i pogładziła męża po policzku. ─ To żywa istota Val ─ przypomniał jej. ─ I ona się do niego przekona.
─ Begoña ─ zaczęła matka dziewczyny ─ już nigdy nie będzie jeździć. Nie jak dawniej, nie jak planowała i możesz jej kupić wszystkie konie tego świata, ale tego nie zmienisz.
Nastolatka odrzuciła na bok poduszkę i kołdrę. Bezwiednie uniosła ciało na łokciach i popatrzyła w dół. Tam gdzie jeszcze trzy kata temu znajdowała się lewa kończyna teraz był kikut. Przesunęła się na łóżku sięgając po protezę. Była lśniąca i nowa. Przypięła ją i wstała. Zrobiła jeden krok potem drugi. Proteza była lekka i cicha. I kosztowała majątek. Podobnie jak każda operacja którą przeszła. Nacisnęła klamkę wychodząc na krótki korytarz. Nauczyła się w niej chodzić tak jak nauczyła się uśmiechać i udawać, że powrót do szkolnej ławki ją bardzo cieszy. Kiedy stanęła w progu kuchni zauważyła jak matka zbiera porozkładane na stole dokumenty. Wzrok nastolatki padł na fotografię uśmiechniętej dziewczyny.
─ Wiesz, że Jules była pierwszą dziewczyną z którą się całowałam? ─ zapytała Valerię.
─ Wiem i wasze pierwsze pocałunki nie mają z tym nic wspólnego. ─ odparła matka. Begoña podeszła do stołu i usiadła biorąc do rąk jej zdjęcie. Pochodziło ze szkolnego rocznika i przedstawiło uśmiechającą się lekko nastolatkę. Jej jasne włosy związane były w warkocz.
─ Jako jedyna odwiedzała mnie po wypadku w szpitalu ─ przypomniała kobiecie ─ a ty bronisz jej zabójcę.
─ Kiedyś zrozumiesz, że to co chcemy a to co musimy zrobić, żeby opłacić rachunki to dwie często wykluczające się sprawy. Ten chłopak zabił Jules, z tym nie zamierzam się kłócić, ale ktoś starszy i mądrzejszy przekonał go, żeby to zrobił. Ty jednak już o tym wiesz ─ powiedziała i pochyliła się nad córką. Wargami musnęła czubek jej głosy ─ ale o tym już wiesz. Odwiedź konia, ojciec cię zawiezie.
***
James Castellani skrzywił się mimowolnie kiedy jego wzrok padł na rodziców. Francisco i Antonia Castellani rozłożyli koc w cieniu jednego z drzew i szeptali między sobą niczym para nastolatków na randce niż rodziców niemal czwórki dzieci. Antonia plecami opierała się o klatkę piersiową męża. On obejmował ją ramieniem. Dłoń opierając na jej brzuchu. Ich zachowanie przyprawiało go co prawda o odruch wymiotny, ale jednocześnie cieszył się, że po tych wszystkich miesiącach niepokoju wreszcie mieli trochę spokoju. Nastolatek palcami przeczesał ciemne loki.
─ Nasz syn obserwuje nas jak jastrząb ─ zauważył Francisco wargami muskając policzek żony. Bezwiednie pogładził ją po brzuchu.
─ Pewnie pali się ze wstydu ─ mruknęła Tony kładąc dłoń na jego dłoni . Kobieta była wstanie usiedzieć w jednym miejscu kiedy opierała się plecami po męża. ─ Jak do tego doszło? ─ zapytała go.
─ Taki wiek ─ stwierdził zerkając na ich nastoletniego syna.
─ Mówiłam o mojej ciąży ─ poprawiała go. Francisco połknął uśmiech.
─ Mogę ci to szczegółowo przypomnieć ─ szepnął jej do ucha mężczyzna. Tony zganiła go wzrokiem. ─ Właściwie to kiedy? ─ zapytał ją znienacka. ─ do tego doszło? ─ dokończył myśl bezwiednie gładząc żonę po brzuchu. Popatrzyła na męża z lekko uniesionymi brwiami.
─ A pamiętasz tamten weekend na początku sierpnia? ─ zapytała go.
─ Ten ze wspólną kąpielą i czekoladą? ─ dopytał.
─ Tak ten sam ─ potwierdziła uśmiechając się.
─ Nie mogłaś się mną nasycić ─ stwierdził.
─ I mam za swoje ─ odpowiedziała poprawiając się w jego ramionach. Francisco Castellani z czułością spojrzał na kobietę w jego ramionach. Wargami musnął jej skroń. Pod jego dłonią poruszyło się ich dziecko. ─ Iris będziesz ostatnia ─ zapewniła go kobieta i westchnęła. Ciąża mocno dawała jej w kość i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
─ Tony ─ zaczął ─ może wreszcie rozważysz wyjście za mąż? Za mnie oczywiście ─ dodał pospiesznie.
─ Tak, jasne ─ mruknęła sennym głosem. Na kocu zapadła cisza. Francisco spoglądał z powagą na profil kobiety. Oświadczał się jej już kilka razy, ale zawsze otrzymywał wymijającą odpowiedź. Zawsze znajdowała wymówkę. Była piękną i mądrą kobietą, ale czasami szalenie niedomyślną. Brunetka otworzyła oczy i popatrzyła na męża orzechowymi oczami.
─ Wyjdź za mnie ─ powtórzył. Odsunęła się od niego.
─ Muszę do łazienki ─ wymamrotała w odpowiedzi.
─ Teraz?
─ Mam mały pęcherz ─ odpowiedziała i wstała z koca. Stopy pospiesznie wsunęła w baleriny. ─ Zaraz wrócę ─ zapewniła zaskoczonego Francisco. Tony szybkim krokiem odeszła od męża kierując się przed siebie. Zdarzyła się z kimś ramieniem. ─ Przepraszam ─ wymamrotała.
─ Nic się nie stało ─ odpowiedział Ariel. ─ Dobrze się pani czuje? ─ zapytał ją ksiądz.
─ Tak, Francisco mi się oświadczył ─ wyznała. Ariel wpatrywał się w nią zaskoczony. ─ Nie słyszał ksiądz, że żyjemy na kocią łapę?
─ Przyznam szczerze, że nie interesowałem się tym ─ odpowiedział ksiądz.
─ On czasami tak robi ─ dodała Antonia. ─ Oświadcza mi się raz na dwa czy trzy lata, ale po raz pierwszy mam ochotę powiedzieć „tak”
─ To co cię powstrzymuje? ─ zapytał wyraźnie zaciekawiony Ariel ujmując Antonię pod łokieć i prowadząc ją w nieco bardziej ustronne do rozmowy miejsce. Zatrzymali się bowiem przy stoisku Violi Conde która słynęła z gadulstwa.
─ Po co zmieniać coś co działa? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie. ─ Byłam raz mężatką i nie skończyło się to dobrze.
─ Byłaś mężatką? ─ zdziwił się Ariel. Kobieta spojrzała na niego zaskoczona i parsknęła śmiechem.
─ Czasami zapominam, że jesteś tutaj nowy. Byłam żoną przyrodniego brata Francisco ─ wyjaśniła. ─ Roberto spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Byłam w trzecim miesiącu z Rosie, która jest córką Francisco. ─ Ariel uniósł brew, a Tony westchnęła.
─ Długa historia? ─ domyślił się brunet. Castellani uśmiechnęła się pod nosem i pociągnęła księdza w stronę znajdującej się nieopodal ławki. Usiadła na niej.
─ Tak , to długa historia ─ potwierdziła. ─ Mój ojciec chciał żebym wyszła za mąż za Roberto chociaż kochałam Francisco, właściwie odkąd pamiętam. ─ Kobieta westchnęła. ─ Zgodziłam się na ślub, bo myślałam, że Francisco nie żyje. Pojawił się w trakcie pierwszego tańca. A kiedy Roberto mnie odtrącił ─ urwała kiedy dotarła do niej jak to wszystko brzmi i roześmiała się. ─ Roberto był gejem ─ dodała ─ dowiedziałam się już po ślubie. Ja odwróciłam wzrok, a on zaakceptował fakt, że jestem w ciąży.
─ Wiedział, że ojcem jest Francisco?
─ Wiedział ─ potwierdziła. ─ Dlatego sady raczkującą przetwórnię zapisał Rosie. Ku wściekłości mojego ojca. To tak w skrócie.
─ To, może ja powiem w skrócie; jeśli ty i Francisco zdecydujecie się na ślub moje drzwi zawsze będą otwarte.
─ Nawet dziś?
─ Nawet.
Ivan Molina po odwiezieniu Vedy do domu usiadł na kanapie i zamknął oczy. Bycie ojcem nastolatki dawało mu w kość bardziej niż chciał się przed sobą przyznać. Veda była bowiem dziewczyną, która miała swoje zdanie i swoje pomysły, których mężczyzna wolałaby żeby nie realizowała w najbliższej przyszłości. Przygarnięty pies wskoczył nieporadnie na kanapę i położył mu łeb na udach. Ivan popatrzył na zwierzaka. Nie miał siły go strofować, bo jego wszystkie lekcje szły bowiem na marne. I co z tego, że on zabroni mu wskakiwać na kanapę skoro Veda pozwala mu spać w swoim łóżku. Podrapał psa za oklapniętym uchem, Policjant usłyszał dźwięk otwieranych drzwi od pokoju córki.
─ Będzie ci przeszkadzać jak sobie tu przycupnę? ─ zapytała ojca pod pachą trzymając dziecięce organki.
─ Nie ─ odpowiedział. Nie przeszkadzała mu obecność Vedy nawet jeśli grała na tych okropnych dziecięcych organkach. Nastolatka rozłożyła się więc na podłodze z organkami i notesem w którym dostrzegł szereg zapisanych nut. ─ Cała partytura będzie ma flecie? ─ zapytał ją.
─ Nie ─ odpowiedziała. ─ Tylko pierwszy segment ─ wyjaśniła. ─ Na początku wszystko budzi się do życia. Zakwitają kwiaty, dni stają się cieplejsze i coraz dłuższe z jajek wykluwają się ptaszki ─ wytłumaczyła swój pomysł Veda. ─ Świat jest pełen nadziei. ─ podniosła się i położyła sobie notes na kolanach, ─ Spójrz tutaj ─ postukała końcówką długopisu o kartkę. ─ Na początku ─ wskazała końcówką na klucz wiolinowy ─ zawsze zaczynamy od klucz wiolinowego ─ wyjaśniła. To Ivan pamiętał. Poza tym poprosił Francescę żeby co nieco mu wyjaśniła. ─ I w muzyce też mamy alfabet; A, B, C, D, E, F, G ─ wskazała na początek pięciolinii gdzie zapisała literki ─ i każda literka to konkretna wysokość dźwięku i w zależności na której linii napiszemy nutkę taki dźwięk otrzymamy. I jeśli popatrzył na zapis, to na samym początku mamy długie dźwięki.
─ I dlatego na początku mamy całe nuty ─ zauważył Ivan, a oczy nastolatki rozbłysły ─ Twój staruszek coś pamięta ─ dodał widząc jej reakcję. Wolał nie informować Vedy, że Francesca rozrysowywała mu to na serwetce.
─ Dokładnie tak ─ przyznała mu rację zadowolona z jego zainteresowania. I kompletnie wyleciało jej z głowy, że przecież jest na niego obrażona. ─ I dlatego zaczynamy od harfy, która ma bardzo łagodny dźwięk więc słuchacz jest jeszcze w półśnie ─ dziewczyna urwała przegryzając końcówkę długopisu. ─To jak wschód słońca ─ porównała ─ ten moment kiedy niebo powoli jaśnieje, pojawiają się kolory, a ty na to patrzysz i pijesz kawę.
─ Tylko, że uszami ─ odpowiedział. Veda obróciła do tyłu głowę i popatrzyła na ojca marszcząc nosek. ─ W sensie muzyka to twoja kawa o poranku ─ wyjaśnił swoją metaforę.
─ Aha, widzisz rozumiesz ─ pacnęła go z uciechy w kolano budząc tym samym śpiącego Mozarta, który patrzył na swoją właścicielkę zaspanymi ślepkami. ─ Im dłużej trwa partytura, to dźwięk harfy cichnie i pojawiała się flet. Wolf też na początku gra tylko długie ciepłe dźwięki, więc kiedy tego słuchasz nie podejrzewasz, że „coś” nadchodzi.
─ Im krótsze dźwięki, tym szybciej bije serce.
─ A robal chodzi pod skórą ─ dodała kiwając głową.
─ Robal pod skórką?
─ Tak, te kropki jak ci się nagle robi zimno ─ wyjaśniła.
─ Gęsia skórka? ─ dopytał mężczyzna.
─ No, ale flet jednocześnie zwiastuje radość, ale im chłodniejszy jest dźwięk tym wzrasta w słuchaczu poziom niepokoju ─ Veda urwała i przegryzła dolną wargę. ─ Jakby wszystko miało się rozpaść, ale jeszcze się trzyma. Musi. ─ odchrząknęła. ─ Tatusiu ─ zaczęła ─ a nie skoczyłbyś do Guzmanów po moją wiolonczelę? ─ zapytała go. ─ Chciałabym przećwiczyć solówkę.
Ivan zmarszczył brwi. Veda wcześniej słowem nie wspomniała, że będzie potrzebować wiolonczeli. Wstał ponownie budząc psa. Mozart popatrzył na niego zaspanymi ślepkami.
─ Pojadę.
Wolfgang z fletem pojawił się po dziesięciu minutach. Brunetka zaprosiła go do środka, a pies obwąchał gościa w swoim łebku rozważając czy go wpuścić i podgryźć mu kostki?
─ Dzięki, że przyjechałeś ─ zaczęła brunetka wpuszczając do salonu.
─ To żaden problem ─ zapewnił ją nastolatek odkładając instrument na stół. ─ Lily nie będzie? ─ zapytał.
─ Nie ─ odpowiedziała. ─ Miała inne plany. Chcesz wody?
─ Chętnie ─ odpowiedział chłopak i przyklęknął zerkając pod stół gdzie czmychnął Mozart. ─ Cześć maluchu ─ zwrócił się do zwierzaka. ─ Nie pamiętasz mnie?
─ Mozart jest nieśmiały ─ odparła i odstawiła szklankę na stół. ─ Tata pojechał po wiolonczelę więc zagram solówkę ─ dodała. ─ Muszę usłyszeć nas razem. ─ nastolatek pokiwał głową.
─ Jasne, nie ma sprawy. Poćwiczymy jakieś dwie godziny, bo później jestem umówiony ─ wyjaśnił.
─ Masz randkę? ─ zapytała go zaciekawiona Veda.
─ Z mamą ─ odpowiedział rozbawiony osiemnastolatek. ─ Umówiliśmy się w „Czarnym kocie” na kolację. Mama lubi tam chodzić. Mogę nuty?
─ Jasne ─ Veda podała mu zapis, a sama usiadła na kanapie. Wolf odsunął krzesło i usiadł przesuwając wzrokiem po interesującym go fragmencie. Wszystko zaczynało się od długich dźwięków, Veda nie co zmieniła partyturę dodając do niej więcej urwanych szybkich dźwięków. Wolf odłożył utwór na stół i otworzył futerał z fletem.
Muzyka wywabiła z pod stołu psa. Pies wskoczył na kanapę obok swojej właścicielki opierając łepek o uda Vedy. Sapnął cicho. Dziewczyna zamknęła oczy. Wolfgang grał bardzo dobrze. Płynnie. Był naprawdę bardzo dobry. Jej palce bezwiednie poruszały się na zagłówku kanapy. Łagodna muzyka z każdą kolejna nutka stawała się coraz niepokojąca i złowieszcza
A ktoś kiedyś powiedział, że na flecie nie da się zagrać niepokoju. Trzeba tylko wiedzieć jak. Veda pomyślała że harfa też by tutaj pasowała. Była tak zasłuchana, że nie usłyszała kiedy do mieszkania wszedł Ivan.
─ Widzę, że dobrze się bawicie ─ zauważył Molina stawiając na podłodze wiolonczelę. ─ Wolfgang.
─ Panie Molina ─ przywitał się z szeryfem. ─ Będą chciała przećwiczyć partyturę.
─ Właśnie słyszę ─ rzucił chłodno. ─ Twoja wiolonczela ─ oznajmił córce.
─ Dzięki tatusiu ─ Wstała. Ivan rozsiadł się na kanapie. Veda wyciągnęła z pokrowca instrument i popatrzyła na ojca. ─ Chętnie posłucham jak gracie ─ dodał. Brunetka popatrzyła na Wolfa.
─ Dla mnie ok ─ odpowiedział.
Salon Ivana Moliny wypełnił dźwięk fletu i po pięciu minutach miał ochotę odciąć sobie uszy. Wolfgang potrafił grać i obserwując reakcje córki grał bardzo dobrze, ale kiedy słucha się kółko tego samego można dostać od tego obłędu. Policjant podejrzewał, że dzieciaki chcą go wykurzyć. A on mi na to nie pozwoli!
Flet ku uldze uszu Ivana umilkł. Mężczyzna podniósł wzrok z nad telefonu w momencie kiedy Veda zaczęła grać. Przeszli płynnie z fletu do wiolonczeli. Policjant popatrzył na córkę. Jego mała dziewczynka grała z zamkniętymi oczami . Ivan nie znał się na muzyce, ledwie odróżniał jedną nutę od drugiej, ale w ten melodii było coś przejmującego. I chwytającego za serce.
─ Pięknie ─ Skomplementował Wolf uśmiechając się kącikiem ust.
─ Dzięki wymaga dopracowania, ale brzmi całkiem nieźle ─ stwierdziła. ─ Koniec dzieciństwa. ─ podała tytuł. ─ Myślę czy całości nie nadawać dorastanie ale jeszcze nie zdecydowałam. ─ wyjaśniła. Odłożona na blat stołu komórka zaczęła wibrować. Nastolatka odebrała. ─ cześć Rose ─ Słuchała przez chwilę. ─ Twoi rodzice biorą ślub? Jasne że zagram. Kocham ślubu i przyprowadzę ci flecistę ─ oznajmiła uśmiechając się do Wolfa. ─ Spotkamy się w kościele.
***
Rose Castellani nie przypuszczała, że rodzice zdecydują się na ślub. Ona sama nigdy nie poruszała z nimi tego tematu wychodząc z założenia, że to ich prywatna sprawa. Poczuła jednak dzwonek ukucie w okolicach serca kiedy zobaczyła mamę w prostej białej sukience pożyczonej od Marissy Fernandez. Podała jej bukiet irysów przewiązanych prostą wstążką.
─ Wyglądasz pięknie ─ stwierdziła po prostu dziewczyna.
─ Nie wiem czy biała sukienka to nie lekka przesada ─ zaczęła Antonia bezwiednie stając bokiem do lustra. Sukienka nie ukrywała brzuszka tylko go podkreślała.
─ Nonsens ─ odezwała się matka Nacho ─ Wyglądasz przepięknie.
─ Dziękuję za sukienkę.
─ To drobiazg. Lubię ubierać piękne kobiety. Pamiętam twój pierwszy ślub ─ wyznała kobieta. ─ Ta sukienka była paskudna ─ stwierdziła w Tony roześmiała się ─ ale nic nie oburzyło bardziej starych plotkar jak krótkie włosy twojej mamy. To był piękny dla skandal, Viola Conde przez tydzień nie mogła się zamknąć. ─ Tony parsknęła śmiechem. Rosie wrzuciła telefon do torebki
─ Pan młody pyta czy się rozmyśliłaś? ─ Zapytała matkę. Tony uśmiechnęła się do córki bezwiednie gładząc ją po policzku.
─ Napisz mu, że zaraz będziemy ─ odpowiedziała
Spontaniczny ślub nie był w planach na dzisiejsze popołudnie, ale kiedy powiedziała „tak” oboje uznali, że czekali wystarczająco długo na ten dzień. Ariel zgodził się bez wahania udzielić in ślubu na popołudniowej mszy. Rose poprosiła Santosa o bycie fotografem, a Veda obiecała zagrać na wiolonczeli. Dziewczyna nie dociekała skąd zna jakiegoś flecistę? A pod kościołem pojawili się na dziesięć minut przed ceremonią. Francisco spacerował w te i z powrotem przed wejściem do kościoła. Rose uśmiechnęła się pod nosem na widok będącego kłębkiem nerwów ojca. Było w tym coś cholernie uroczego.
Ojciec miał na sobie swój galowy strażacki mundur. Włosy nawet jeśli wcześniej były ułożone to teraz sterczały we wszystkie strony.
─ Zostań w samochodzie ─ nakazała mamie i sama wyszła. Rose szybkim krokiem podeszła do taty. Francisco zatrzymał się gwałtownie.
─ Coś się stało mamie? ─ zapytał ją od razu. Rose nie mogła powstrzymać uśmiechu. Pokręciła przecząco głową kątem oka zauważając Emily z aparatem.
─ Czeka w aucie ─ odpowiedziała na to Rosie i powstrzymała go przed pójściem po mamę. ─ Spotkacie się w kościele.
─ W kościele? ─ zapytał gdyż z głowy prawdopodobnie wyleciało mu, że zazwyczaj jest tak, że pan młody i jego przyszła żona spotykają się dopiero przy ołtarzu.
─ Tak, chłopcy ją przyprowadzą ─ przypomniała ojcu. ─ Tato ─ zwróciła się do mężczyzny ─ chcesz zwiać? ─ zapytała go.
─ Nie ─ odpowiedział i się wyprostował. Rose poprawiła mu marynarkę. W ich kierunku szedł przez główną nawę Arial. Kilka osób zerkało do tyłu z jawną ciekawością. Ksiądz uśmiechał się od ucha do ucha.
─ Gotowi?
─ Tak ─ odpowiedziała za ojca Rosie.
─ Macie obrączki? ─ zapytał ich. Rose popatrzyła na tatę to na księdza.
─ Tak, tak ─ odpowiedział i sięgnął pod koszulę ściągając łańcuszek na którym znajdowały się dwie proste złote obrączki. Nastolatka patrzyła na ojca zaskoczona.
─ Nosiłeś obrączki na szyi? ─ zdziwiła się dziewczyna.
─ Tak, to mój talizman na szczęście ─ odpowiedział jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
─ Długo na to czekałeś co? ─ zapytał go Ariel.
─ Tylko jakieś osiemnaście lat.
James i Cisco Castellani stali przy samochodzie ubrani w białe koszule i ciemne spodnie. Braci dzielił dokładnie rok różnicy, ale często brano ich za bliźniaków. Starszy z nich, który miał lepszy widok na wejście do kościoła otworzył drzwi i podał mamie dłoń.
─ Tata czeka ─ powiedział James uśmiechając się do matki.
─ A jesteś pewna? ─ zapytał młodszy z braci. ─ Jak chcesz to możemy pomóc ci zwiać ─ zapewnił kobietę. Antonia z czułością spojrzała na swojego synka i pocałowała go w policzek.
─ Na pewno ─ zapewniła ścierając mu szminkę z policzka.
Śluby należały do tych ceremonii, które miały ten rodzaj magii, której nie dało się porównać z niczym innym. Kiedy Antonia Castellani stanęła w progu kościoła za jednym synem po prawej z drugim po lewej stronie i wraz z pierwszymi taktami Ave Maria ruszyła główną nawą zaskoczeni ludzie wstali z miejsc. Ariel najbardziej lubił właśnie ten moment; kiedy pan młody widział swoją wybrankę po raz pierwszy. To właśnie wtedy działa się magia.
***
Eduardo Vazquez był romantykiem. I jak przystało na prawdziwego macho nigdy publicznie nie przyzna się do tego, że jego ulubioną pisarką jest Emily Bronte. I chociaż nie marzył o miłości rodem z „Wichrowych Wzgórz” , a samą Katarzynę uważał , za toksyczną pannę to nie mógł odmówić pisarskiego kunsztu siostrom Bronte. Na próżno było jednak u nich szukać inspiracji, a ciemne oczy zwrócił ku innej angielskiej pisarce, która pisała nieco lżejsze książki. Nie był wielkim fanem Jane Austin, nie rozumiał fenomenu pana Darcego, ale planował wyprawić bal, który przeniesie uczestników do minionej epoki. O jego planach na chwilę obecną wiedziała jedynie Lucy, ale o dochowanie tajemnicy mógł być spokojny. Jego przeurocza bratanica do perfekcji opanowała słowo „mama” a stwierdzenie „wujek Eddie organizuje bal dla Tiny” było powyżej jej możliwości. O balu nie wiedziała nawet główna zainteresowana, ale za nim przekaże jej wieści i zaangażuje w to nieco więcej osób musiał mieć plan.
Młody mężczyzna przegryzł dolną wargę wpatrując się w listę lokali gastronomicznych w których mógłby zorganizować bal debiutantek dla Tiny. I żadna z opcji go nie zadowalała. Kawiarnia Camila była urocza, ale zdecydowanie za mała na taką okazję. „Czarny kot” znajdował się w piwnicy, a gospoda od czasu wyjazdu Ramirezów z miasta świeciła pustkami i nie było chętnego na wynajem od miasta lokalu. Na hotel Severina nie było go stać, a Javier zapewne byłby zachwycony gdyby w „Grze Anioła” zorganizowano przyjęcie. Problem polegał na tym, że żadna z lokalizacji nie pasowała do jego wizji i tablicy na pintreście. Poza tym Tina zasługiwała na więcej niż „Gra Anioła”
Chciał żeby zeszła na dół wyczytana przez mistrza ceremonii w eleganckiej sukience, z piórami wpiętymi we włosy i z uśmiechem na ustach i obowiązkowo drżącym z ekscytacji sercem. Chciał odrobiny blichtru. Zsunął z nosa okulary odkładając je na blat stołu. Wstał i przeciągnął się. Od siedzenie na krześle bolał go już tyłek. Przespacerował się w stronę okna i wyjrzał na ulicę. Było grubo po dwudziestej trzeciej a Ruby Valdez nie wyprosiła swojego chłopaka. Eddie podejrzewał, że para nie gra w scrabble. Skrzywił się mimowolnie. Julian mógł być ślepy jak kret na powierzchni, ale od wiedział, że Ruby i rozgrywający oddają się pewnym rozrywkom. Ręce oparł na parapecie. Nie, ani trochę nie zazdrościł nastolatkom aktywności seksualnej kiedy on od miesięcy żył w celibacie. I żeby nie było ─ był to celibat z wyboru. Gdyby tylko zechciał ustawiałby się do niego kolejka bardzo chętnych kobiet. Eddie Vazquez miał ze sobą ten problem, że on tak bez uczuć, z kwiatka na kwiatek nie potrafił. To krótkotrwała przyjemność. On chciał czegoś na dłużej nie na chwilę.
O jego podejściu do relacji damsko-męskich nie wiedział nikt poza Lucy. Ośmiomiesięczny bobas był powiernikiem jego sekretów. Nie mógł powiedzieć o tym Carlosowi, ani Theo. Obaj zapewne by go wyśmiali , a Carlos zapewne chciałby towarzyszyć Tinie w trakcie balu i skraść jej taniec, a nawet causa. Sama myśl, że to z Carlosem Tina miałaby tańczyć kontredans powodowała u niego grymas niezadowolenia. Lubił Carlosa, ale Valentina Vidal zasługiwała na więcej. Dwudziestojednolatek sapnął z irytacji, a do kuchni weszła Ruby z Lucy na rękach. Dziewczynka tarła piąstkami oczka.
─ A dlaczego nie śpisz Księżniczko? ─ zagadnął do dziewczynki Eddie. Lucy odsunęła piąstki od oczek i wyciągnęła rączki w jego stronę. Szatyn wziął dziewczynkę w ramiona i przytulił. ─ Czemu ona nie śpi? ─ zapytał nastolatkę.
─ Obudził ją mały głód ─ odpowiedziała siostra Ingrid podchodząc do blatu na którym stało opakowanie mleka dla niemowląt.
─ Mam nadzieję, że to „mały głód” , a nie „harce w pościeli” ─ odpowiedział opierając brodę na dziecięcej główce. Ruby popatrzyła na niego przez ramię. ─ Byłem kiedyś w twoim wieku i wiem jakie fiubździu ma się wtedy w głowie.
─ Eddie ─ jęknęła dziewczyna.
─ Masz na sobie jego koszulkę ─ wytknął jej ─ w dodatku nałożoną na lewą stronę ─ dodał.
─ Nie uprawiałam seksu przy niemowlaku ─ odpowiedziała na to zakręcając butelkę i potrząsając nią kilkukrotnie.
─ Uprawiasz więc z nim seks ─ rzucił biorąc od niej butelkę. ─ Cienkie ściany ─ dodał, a twarz Ruby oblał szkarłatny rumieniec.
─ Słyszałeś nas? ─ zapytała go.
─ Nie, słyszałem plotki, że Patricio Gamboa kupował „pigułkę dzień po” ─ wyjaśnił posiadaną wiedzę szatyn. ─ Teraz mam pewność, że była dla ciebie , a nie dla jakieś dziewczyny na boku.
─ Gdzie to słyszałeś?
─ W kawiarni. Odkąd tam pracuje dochodzę do wniosku, że kobiety są jednak innym gatunkiem. Uwielbiają wytykać innym matkom błędy wychowawcze, ale serio Ruby tak bez ubranka? Julianowi wystarczyło raz nie zdążyć ─ zaczął i zerknął na Lucy, która z przymkniętymi powiekami delektowała się ciepłą porcją mleka.
─ Pękła ok? ─ warknęła w jego stronę nastolatka. ─ Ja przynajmniej uprawiam seks.
─ Nie mów lepiej tego przy Julianie ─ odparł na tą uwagę Eddie ─ bo twój rozgrywający straci swoją kolumnę i balkony
─ Eddie, Julian niczego Patricio nie utnie. Nie jest do tego zdolny ─ odparła. Eddie popatrzył to na nastolatkę to na niemowlę zasypiające w jego ramionach.
─ Oczywiście że nie ─ zapewnił ją ─ Julian jest jak typowy tatuś i chętnie uciąłby to i owo twojemu amantowi, ale dobre wychowanie mu nie pozwala. Eddie wolał pominąć fakt iż Julian Vazquez w młodości wcale nie był tak grzeczny jak teraz. Uznał jednak, że Ruby nie musi tego wiedzieć.
***
Anita Vidal nie widziała przeciwskazań aby przyjęcie weselne Antonii i Francisco Castellanich odbyło się w „Czarnym kocie” Pracownicy lokalu przestawili część stolików tworząc jeden długi stół dla najbliższych gości. Zarezerwowano kilka mniejszych stolików dla innych gości. Świeżo upieczeni małżonkowie pojawili się przed lokalem kilka minut po szesnastej. Francisco uśmiechnął się od ucha do ucha do żony i wziął ją na ręce.
─ Francisco! ─ krzyknęła mocnej zaciskając palce na jego ramionach.
─ To tradycja ─ odparł przenosząc żonę przez próg gospody. ─ Na szczęście ─ dodał i postawił ukochaną na ziemi. Kobieta obróciła się w jego ramionach. Palcami przeczesała jego włosy. Wargami musnęła jego usta.
─ Mężu ─ powiedziała miękko. On uśmiechnął się w odpowiedzi. Czekał wiele lat, żeby usłyszeć te słowa.
─ Żono ─ odpowiedział i pocałował ją.
─ Jezu ─ usłyszeli głos młodszego syna. Widok całujących się rodziców dla nastolatka nie był łatwy do przełknięcia.
─ Toni, Francisco ─ do nowożeńców podeszła Anita. ─ Moje gratulacje ─ uściskała serdecznie oboje.
─ Dzięki ─ odpowiedział mężczyzna. ─ Dziękujemy, że udało się zorganizować miejsce na przyjęcie w ─ popatrzył na zegarek ─ trzy godziny.
─ To nic wielkiego ─ zapewniła ich restauratorka wśród gości dostrzegała znajomą brązową kurtkę. Ivana Moliny się tutaj nie spodziewała. Obok niego pojawiła się Veda w towarzystwie przystojnego chłopaka. Anita połknęła uśmiech.
Nuria Barragán planowała zjeść kolację w towarzystwie syna. Spędzić z nim czas. To czego nie miała w planach to kolacja w towarzystwie dziewczyny o imieniu Veda i jej ojca z którym łączyła ją przeszłość. Mało znacząca, ale jednak kilka miesięcy termu przespali się ze sobą. I sędzina nie sądziła, że jeszcze się kiedyś spotkają. A w jego oczach dostrzegła błysk rozpoznania. Sięgnęła po wodę i zerknęła na siedzącego obok syna, który się uśmiechał.
─ To co zamawiasz? ─ zapytała go Veda spoglądając to na menu, to na nastolatka. ─ Ja mam ochotę na camarones a la diabla. ─ oznajmiła nastolatka ─ Ty zamów coś innego ─ poleciła. ─ Wolf popatrzył na nią z nad karty.
─ Chcesz mi podjadać z mojego talerza? ─ domyślił się Wolf.. ─ To ty mi coś wybierz ─ poprosił ─ tylko nie przesadzaj z ostrością.
─ Oczywiście, że będę podjadała ci z talerza ─ potwierdziła Veda. ─ Dlatego zamówiłam coś co lubię, żeby mi smakowało. ─ Wolf połknął uśmiech.
─ Nie lubisz ostrego jedzenia? ─ zapytał go Ivan.
─ Nie przepadam ─ odpowiedział. ─ Wolę bardziej stonowane smaki więc ─ popatrzył na Vedę ─ co proponujesz?
─ Zobaczysz ─ odpowiedziała Veda z uśmieszkiem. Do ich stolika podeszła Raquel.
─ Co dla was? ─ zapytała wyciągając z kieszonki fartuszka notesik i długopis.
─ Dla mnie będą krewetki w diabelskim sosie, dla Wolfa grillowana wołowina. ─ urwała. ─ Tato? ─ zwróciła się do Ivana. Molina popatrzył na córkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Był niezbyt zadowolony, że jego córka zafundowała mu randkę z kobietą którą się kiedyś przespał. Ani on ani sędzina nie zamierzali się tym chwalić przed swoimi dziećmi.
─ Stek z frytkami ─ odpowiedział po chwili. Nie zamierzał wydziwiać.
─ Ja poproszę tortille z kurczakiem w koperkowym sosie ─ zamówiła danie Nuria łypiąc na swojego syna. Wolf był pewien, że za tą kolację dostanie reprymendę. Kiedy Raquel odeszła żeby przekazać zamówienie kuchni i przygotować ich napoje.
─ Muszę ci zadać kilka pytań ─ zwróciła się do Wolfa opierając łokcie na stole. ─ Co śpiewasz pod prysznicem? ─ zapytała go.
─ Nie śpiewam pod prysznicem ─ odpowiedział machinalnie. Matka uniosła brew.
─ Każdy śpiewa pod prysznicem ─ zripostowała Veda. ─ Co Wolf śpiewa pod prysznicem? ─ zwróciła się z tym pytaniem do jego mamy.
─ Ostatnio słyszałam Mama mia ─ odpowiedziała jego mama. Veda się uśmiechnęła się.
─ W życiu bym nie zgadła, że jesteś fanem ABBY ─ odpowiedziała. ─ Jakoś mi do ciebie nie pasuje.
─ A co według ciebie do mnie pasuje? ─ zapytał ją zaciekawiony
─ Jakieś łubu-dubu ─ stwierdziła, a on parsknął śmiechem.
─ To zdecydowanie mijasz się z prawdą ─ stwierdził Wolf. ─ Mam lepszy gust niż klubowe techno ─ wyjaśnił. ─ Zdecydowanie wolę klasycznego rocka albo rock and rolla ─ odpowiedział.
─ A umiesz tańczyć rock and rolla? ─ zapytała go.
─ Jeśli ze mną zatańczysz to się przekonasz ─ odpowiedział na pytanie Wolf. Veda zacisnęła usta w wąską kreskę wyraźnie zadowolona z jego odpowiedzi. Raquel przyniosła im zamówione dania i oddaliła się. Veda powąchała danie. Pachniało przepysznie. Veda zerknęła na dodatki do dania Wolfa i bezceremonialnie zgarnęła mu z talerza frytkę.
Ivan Molina z trudem powstrzymywał się od wstania i wyjścia z lokalu. Veda i Wolf chichotali nad talerzami wyjadając sobie nawzajem jedzenie dyskutując na temat muzyki. Popatrzył na panią sędzinę.
─ Veda wspominała, że jest pani sędzią ─ odezwał się uznając, że powinien coś powiedzieć zamiast siedzieć i milczeć. ─ Jakaś konkretna specjalizacja? Sędziowie mają specjalizacje?
─ Tak mamy specjalizacje ─ potwierdziła Nuria. ─ Ja orzekam w sądzie rodzinnym, orzekam głównie w sprawach rozwodowych, przemocy domowej czy sprawach karnych w które zamieszani są nieletni. ─ wyjaśniła uśmiechając się kącikiem ust. Ivan Molina był całkiem niezłym aktorem, który świetnie udawał, że już nigdy ze sobą nie rozmawiali.
─ Pewnie dlatego nigdy się nie spotkaliśmy. ─ dodał krojąc swój stek. ─ Chociaż nazwisko wydaje się znajome ─ zauważył.
─ Mój wuj został Ministrem Sprawiedliwości ─ odpowiedział za mamę Wolf spoglądając na policjanta. ─ Pewnie stąd to skojarzenia, no i część naszej rodziny mieszka w tym mieście ─ dodał. ─ Z tego co kojarzę to pan i mój wuj jesteście z tego samego rocznika ─ Ivan zmarszczył brwi. ─ Sergio ─ podał jego imię. ─ Kończyliście ogólniak w tym samym czasie. Być może obracaliście się w innych kręgach ─ dodał Wolf. ─ Wujek był kujonem.
─ Pewnie dlatego go nie kojarzę ─ odpowiedział na to Ivan. ─ Był też taki prokurator ─ przypomniał sobie Ivan. ─ Cristobal?
─ Mój ojciec ─ odpowiedział mu Wolf. ─ Pewnie go pan kojarzy bo zastrzelono go na schodach szpitala ─ dodał nastolatek i popatrzył na swój talerz. ─ Veda zjadłaś mi wszystkie frytki.
─ Potwierdzam były pyszne.
Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:54:57 31-07-25, w całości zmieniany 3 razy |
|
Powrót do góry |
|
 |
Sobrev Prokonsul

Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3541 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:08:34 31-07-25 Temat postu: |
|
|
Cz2
***
Ogród w posiadłości Fernando Barosso był rozległy i imponujący. Emma wyślizgnęła się na taras bezwiednie wciągając w płuca przesycone zapachem kwiatów powietrze. Nigdy nie była wielką fanką wystawnych przyjęć i unikała już ich jako nastolatka, a napuszona brytyjska śmietanka towarzyska niewiele różniła się od grupy ludzi zebranych w salonie burmistrza Valle de Sombras. Była odrobinę bardziej zróżnicowana, co rzucało się w oczy kiedy tylko spojrzało się na ubrania zebranych. Załóż garnitur , a powiem ci kim jesteś, pomyślała szatynka. Ludzie prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy ile ich strój mówi o nich samych. Na przyjęciu znajdowały się bowiem osoby, które nie najlepiej czuły się pod krawatem i w eleganckich marynarkach lub na takie, których szyte na miarę stroje wieczorowe były noszone niczym druga skóra. Kiedy popatrzyła w stronę Victorii jej pierwszą myślą była „urocza i głupiutka” Znała jednak blondynkę na tyle dobrze, żeby wiedzieć iż tak jest ona urocza, ale zdecydowanie nie jest ona głupiutka.
Ona obserwowała jednak kogoś innego. Juan Pablo Hildago miał na sobie prosty ciemny garnitur, ciemną koszulę i krawat, który co jakiś czas poprawiał. Rozdawał uśmiechy i pił zdecydowanie za dużo wina. Im więcej wlał w siebie kieliszków tym bardziej stawał się głośniejszy i widoczny. I chociaż Emma nigdy nikomu nie wyliczała wypitych kieliszków, to na pewnym rodzaju przyjęć należało zachować umiar. Zwłaszcza gdy miało się świadomość, iż alkohol nam nie służy. Wzrokiem odnalazła Joaquina, który siedział na jednej z kanap i beztrosko gawędził z Victorią.
Kiedy została mu przedstawiona był uprzejmy, ale natychmiast wycofał się do swojej skorupy i swojego grona znajomych. Nie chcesz ze mną rozmawiać, pomyślała szatynka. I to ani trochę jej nie zaskoczyło. Od tygodni próbowała się z nich skontaktować. Dzwoniła, zostawiała wiadomości sekretarce , pisała nawet meile ale Juan Pablo był nieugięty. Emma nie ufała za grosz takim uparciuchom. I na początku przypisywała jego uniki tragicznej śmierci żony, ale minęło sto dwadzieścia dni, a on nadal nie chciał poświęcić jej pięciu minut rozmowy.
Juan Pablo był przystojnym mężczyzną, który zdecydowanie wyglądał na młodszego niż wskazywałaby na to metryka. Nosił zarost, włosy w jej odczuciu estetycznym były odrobinę zbyt mocno przylizane brylantyną, ale była to jedynie kwestia gustu. Emma ponownie pomyślała o jego żonie.
Clarissa Hildago zginęła śmiercią tragiczną. Z akt sprawy, które otrzymała od swojej wtyczki na komisariacie w Pueblo de Luz Clarissa wraz ze swoją przyjaciółką Pauliną wracały ze SPA w San Nicholas. Kobiety zdecydowały się jechać skrótem. Mało uczęszczaną wiejską drogą gdzie złapały kapcia. Sama guma nie należała do rzeczy strasznych to napaść przez grupę mężczyzn już tak. Clarissa została przez nich brutalnie zgwałcona. Jej głowę roztrzaskano o bruk. Na szyi były ślady duszenia. Zmarła na miejscu w wyniku krwotoku śródczaszkowego. Jej towarzyszkę spotkały podobny los, chociaż Paulina Bianchi przeżyła napaść. Obecnie jednak przebywała w szpitalu, a jej więzieniem stało się jej własne ciało. Lekarze orzekli iż cierpi na „syndrom zamknięcia”
To co jednak zwróciło jej uwagę to fakt iż obrażenia Clarie Hildago łudząco przypominają te, które na swoim ciele miała Bonnie Foy. Przyczyna zgonu była niemal identyczna; ślady duszenia, roztrzaskana czaszka i śmierć w wyniku krwotoku. DNA sprawcy nie zabezpieczano, były za to ślady lubrykatu po prezerwatywie. Emma pomyślała, że sprawca się uczy.
─ Obserwujesz go jak jastrząb ─ usłyszała tuż obok siebie rozbawiony męski głos. Jej stronę zmierzał wysoki ciemnowłosy mężczyzna z kieliszkiem wina w jednej dłoni szklaneczką burbona w drugiej ─ zauważyłem, że pijesz czerwone ─ podał jej kieliszek. Wzięła go od niego ostrożnie. ─ Adria ─ przypomniał swoje imię ─ siedzimy obok siebie ─ dodał. Emma skinęła lekko głową i podeszła do wygodnego fotela w rogu tarasu. Mężczyzna podążył za nią i usiadł w fotelu obok. Szklaneczkę oparł sobie o udo. ─ Co takiego zrobił ci Juanito? ─ zapytał ją.
─ Juanito? ─ powiedziała unosząc brew.
─ Dla mnie zawsze będzie „Juanito” ─ wyjaśnił. ─ Trochę niezdarny, trochę nieogarnięty.
─ Juanito nie chcę ze mną rozmawiać ─ wyjaśniła mu szatynka upijając łyk wina.
─ Niech zgadnę; nie ufasz ludziom którzy cię unikają?
─ Nie ufam ludziom, którzy nie chcą znaleźć zabójcy siostrzenicy ─ odpowiedziała. ─ Zajmuję się sprawą zabójstwa Bonnie Foy i zaginięcia jej siostry Matyldy. ─ wyjaśniła mu. ─ Masz może papierosy? ─ zapytała. Mężczyzna z kieszeni marynarki wydobył papierośnicę i zapalniczkę, którą jednym zgrabnym ruchem otworzył. Emma wzięła jednego papierosa i wsunęła do ust. Adriano podał jej ogień. Zaciągnęła się.
─ Śmierć sióstr to była niewątpliwie tragedia. ─ zgodził się z nią.
─ Mamy jeden potwierdzony zgon ─ odpowiedziała na to Emma wypuszczając dym w przeciwnym kierunku niż twarz rozmówcy. Strzepała popiół do popielniczki.
─ Uważasz, że ta druga żyje? ─ zdziwił się. ─ Minęło ile? Dwadzieścia lat?
─ W tym roku dwadzieścia dwa ─ poprawiła go. ─ Znaleziono wózek, nie ciało.
─ Mogły się do niej dobrać dzikie zwierzęta ─ odpowiedział na to mężczyzna również zaciągając się papierosem.
─ I zwierzęta zabrały ze sobą kocyk i torbę z produktami dla niemowląt? ─ zapytała go. ─ Według Marii przy wózku była szaro-różowa torba z pampersami na zmianę, grzechotka w kształcie żyrafy i pluszowy króliczek. Nie wspominając o dwóch smoczkach. Matyldę zabrał człowiek, nie zbłąkany pies.
─ Dlaczego jej nie oddał?
─ Chciał mieć dziecko? ─ zasugerowała. ─ sprzedał na czarnym rynku? Wywiózł poza granicę stanu i wychował jak swoje? ─ rzuciła kolejne możliwe scenariusze. ─ Opowiedz mi o Juanito.
─ Nie czytałaś jego notatki biograficznej na stronie?
─ Tego steku bzdurek? ─ spojrzeli na siebie. Adria popatrzył na nią i parsknął śmiechem.
─ Jest kilka lat młodszy o de mnie ─ zaczął brunet. ─ Nie był zbyt popularny w szkole, ani lubiany. Z tego co słyszałem jego głowa często lądowała w muszli klozetowej, ale był łebski z chemii. ─ przypomniał sobie.
─ I pewnie dlatego poszedł na farmację ─ dodała Emma, a Adria się uśmiechnął. ─ Dla kogo handlował prochami? ─ zapytała wprost. Popatrzył na nią zaskoczony. ─ Niezbyt popularny, niezbyt lubiany, ale łebski z chemii. Tacy albo odkrywają lek na raka, albo handlują prochami. Dla kogo handlował?
─ Sam dla siebie ─ odpowiedział i uniósł brew. Emma skinęła lekko głową. Był na tyle łebski, że robił własne mieszanki leków.
─ Przedsiębiorczy chłopak, który zamienił swoje nielegalny biznes w sieć aptek. A ja się zastanawiałam skąd miał kasę na czesne na studia. I nie było to z tych gorszy, które płacili mu w fabryce.
─ Teraz już wiesz ─ odparł Adria. ─ Tylko nie ja ci o tym powiedziałem ─ zaznaczył. Emma skinęła głową. Nie zdradzała nazwisk swoich informatorów. ─ O co chodzi? ─ zapytał widząc jak marszczy brwi w zadumie.
─ Nie działał sam ─ mruknęła. ─ Miał umiejętności i rynek zbytu ─ zaznaczyła ─ a co z resztą? Większość narkotyków jest produkcji roślinnej? I o ile marihuanę mógł hodować w doniczkach pod łóżkiem to skąd brał składniki na resztę?
─ Dlaczego mnie o to pytasz?
─ Pewnie dlatego, że twoja żona kieruje włoską mafią ─ odparowała bez zająknięcia. Adriano zamrugał powiekami zaskoczony i roześmiał się serdecznie.
─ Proszę cię, nie mów, że wierzysz w te bzdury o włoskiej mafii?
─ Mam je gdzieś, ale twoja żona została dzikim bluszczem nie bez powodu. ─ przypomniała mu kobieta.
─ Trującym ─ poprawił ją Adria.
─ Toxicodendron radicans ─ mimowolnie podała łacińską nazwę rośliny. ─ Jako nastolatka interesowałam się niebezpiecznymi roślinami ─ wyjaśniła mu. ─ Hodowałam nawet mięsożerne rośliny w szklarni matki.
─ Zapamiętam, żeby z tobą nie zadzierać ─ odpowiedział. ─ Skąd takie hobby?
─ Chciałam zabić matkę i nie zostać na tym przyłapana ─ wyznała z rozbijająca szczerością. Adria wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Szatynka roześmiała się mimowolnie. ─ Każda nastolatka przechodzi etap „chcę zabić swoją matkę” To niemal rytuał przejścia. Okazało się jednak to dość kłopotliwe.
─ Bo?
─ Trujący bluszcz naturalnie występuje jedynie w Ameryce Północnej i Kanadzie sprowadzenie go do Londynu zwróciłoby uwagę.
─ Skoro nie przy użyciu roślin to jaki miałaś plan?
─ Zdradzę ci jak poczęstujesz mnie jeszcze jednym papierosem ─ odpowiedziała Adria bez słowa sięgnął po papierośnicę. Zaczekał aż Emma się poczęstuje i podał jej ogień. ─ Atropa belladonna.
Adriano zmarszczył brwi. Gdzieś już słyszał tę nazwę. Emma natomiast siedziała obok leniwie paląc papierosa. Do rozmawiających podeszła Marlena. Brunetka zgniotła papierosa w popielniczce.
─ Przeszkadzam? ─ zapytała.
─ Nie, skąd ─ odpowiedziała na to Emma sięgając po kieliszek z winem który postawiła tuż przy swojej stopie. ─ Ja i Adria dyskutujemy o zaletach płynących z leczniczych właściwości belladonny. Wyleczyła już nie jeden stan zapalny oka.
─ Co?
─ Belladonna substancja czynna której używa się do produkcji atropiny, której stosowanie powoduje rozszerzenie źrenic. Leczy także stan zapalny oka. ─ wyjaśniła rozbawiona Emma zgniatając papierosa w popielniczce. ─ Przepraszam, ale musze zwolnić nianię.
Emma podeszła do Joaquina, który objął ją w tali zdrową dłonią. Wargami musnął jej nagie ramię. To był ich sygnał, że mężczyzna chcę już wychodzić.
─ Kochanie, musimy zwolnić nianię ─ przypomniała mu. Skinął lekko głową, na znak zgody i ruszyli do gospodyni, żeby się pożegnać.
**
Pokój znajdował się na ostatnim piętrze hotelu Severina. Był to luksusowy apartament z zapierającym w piersiach widokiem na Monterrey. Javier Reverte wynajął go i przyjechał na miejsce kilka minut po północy. Zrobił to tylko i wyłącznie dla żony. Victoria nie mogła tutaj przyjechać. Mogła, ale Magik nie chciał, żeby jego żona spotykała się sam na sam z Ministrem sprawiedliwości. Nie był zazdrosny, jedynie ostrożny. Jedno niewinne spotkanie mogło narazić karierę obojga. A na to zazdrosny czy nie, nie mógł pozwolić.
Westchnął. Hermes poderwał do góry łeb i popatrzył na niego jasnymi ślepiami. Zamrugał i położył się z powrotem. Nie działo się nic co wymagało jego psiej interwencji. Javier popatrzył na zwierzaka.
─ Sam chciałeś jechać ─ przypomniał mu blondyn. Mąż Victorii był pewien, że jeśli Hermes mógłby to w tym momencie przewróciłby oczami. Prawda była taka, że sam go zachęcił, żeby z nim jechał. Nie chciał jechać sam. Potrzebował towarzystwa, nawet jeśli to trzydziestokilogramowy pies. Podszedł do rozłożonego na stole planu.
Kiedy po raz pierwszy usłyszał o planach Sergio Barragána założył, że facet kompletnie oszalał. Nie po to Victoria pokierowała tak jego kampanią wyborczą w Internecie aby ułatwić mu jego prywatną vendettę przeciwko Bóg wie komu (dosłownie) Świeżo upieczony poseł i Minister Sprawiedliwości w jednej osobie był jednak nieprzejednany, a swój cel realizował konsekwentnie. Javier nie ufał mu. Nie ufał także Federico Calderonowi, który wykupił teren zamkniętego domu poprawczego aby utworzyć tam magazyny do przechowywania chmielu.
─ Ta i sam wpadł na ten pomysł ─ powiedział głośno. Zrobił jednak tak jak założył i wykupił od miasta owiane złą sławą tereny Czyśćca. Plan był prosty; wyburzenie budynków, wyrównanie terenu, postawienie jednej czy dwóch chłodni i części biurowej. Na inwestycji korzystali wszyscy; miasto Monterrey bo nie tylko zyskiwało dodatkową kasę, ale także pozbywało się zgniłego jajka, Browar, bo chmiel miał być przechowywany na tyle blisko, że jego transport nie stanowił problemu. Diabeł tkwił jednak w szczegółach. Javier był niemal pewien, że za chwilę o Czyśćcu znowu zrobi się głośno. I to nie będzie dobra prasa dla nikogo. ─ A faceci i tak tańczą jak Victoria im zagra ─ rzucił z przekąsem.
Manuel Dominguez po okazyjnej cenie sprzedał działkę Federico Calderonowi, który dla Victorii i wspólnego biznesu przeprowadził się z całą rodziną ponownie do Pueblo de Luz. Blondynka bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, że Sergio Barragán będzie jej dozgonnie wdzięczny jeśli na terenie byłego poprawczaka zostaną odnalezione szczątki jego zaginionej siostry. Dodatkowym atutem był fakt, iż Sergio piastował funkcje Ministra Sprawiedliwości, który nadzorował pracę każdej prokuratury i sądu w kraju. Mężczyzna dołoży wszelkich starań aby sprawiedliwość dosięgnęła winnych. Magik był pewien, że na liście potencjalnych winnych znajduje się Dick Perez ─ No to zaczynamy „Grę o tron” ─ wymamrotał , a do jego uszu dotarło charakterystyczne kliknięcie otwieranego zamka. Podniósł głowę. Hermes poderwał się z podłogi i stanął tuż przy jego nogach. Minister wszedł do środka i zatrzymał się gwałtownie w progu.
─ Wiem, że spodziewałeś się kogoś innego ─ zaczął ─ ale jesteś na mnie skazany ─ dokończył myśl ─ i na psa ─ dodał wskazując na zwierzę które siedziało przy jego nogach.
─ Wolałabym omówić dalsze kroki z Victorią.
─ A ja wolałbym być teraz w domu przed telewizorem ─ odbił piłeczkę blondyn. ─ Jesteśmy na siebie skazani więc przejdźmy do rzeczy ─ powiedział. Sergio rozpiął marynarkę zsuwając ją z ramion. Okrycie rzucił niedbale na kanapę i podszedł do stoliczka z alkoholami. Napełnił dwie szklaneczki bursztynowym płynem. Jedną podał Magikowi, drugą postawił na brzegu stołu. Popatrzył na rozłożone na stole plany.
─ Dlaczego Calderon nie przyjechał razem z tobą?
─ Im mniej osób wie o tym, że się znamy tym lepiej ─ odpowiedział na to Magik. ─ Zna historię Czyśćca, jest przygotowany na to, że budowa chłodni może się opóźnić na rzecz policyjnego śledztwa ─ wyjaśnił. ─ W budynkach gospodarczych, internacie został odcięty dopływ prądu, gazu i wody ─ zaczął ─ ekipa, która wejdzie tam w tym tygodniu zaczynie od wyniesienie zalegającego tam sprzętu, dopiero później zostaną rozłożone ładunki wybuchowe i w warunkach kontrolowanych dojdzie do wyburzenia. I dopiero po tym wjedzie ciężki sprzęt który uprzątnie bajzel i przekopie cały teren w celu wyrównania go.
─ Wyrównania? ─ Barragán uniósł brew.
─ Tak brzmi wersja oficjalna. Nie możemy przecież powiedzieć, że szukamy i spodziewamy się znaleźć kości należące do kobiet między dwunastym a osiemnastym rokiem życia, oraz szczątki noworodków. Calderon daje tym terenom drugie życie i miejsca pracy dla mieszkańców Monterrey i okolic. Firma budowlana, która wygrała przetarg i zajmie się wyburzaniem i sprzątaniem zatrudnia ludzi z wyrokami, bez wykształcenia i bardziej ogarniętych Cyganów. Sergio ─ po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu ─ musisz być jednak przygotowany na to, że nic tam nie znajdziemy.
─ Mia gdzieś tam jest ─ odpowiedział na to ─ czuje to.
─ Świetnie, to skazanie sprawców mamy jak w banku ─ mruknął mężczyzna. ─ Pamiętaj, że Herman Fernandez nauczał tam o Bogu i jego przebaczeniu ─ zaczął Magik narażając ministra na kolejną zmarszczkę ─ miał do zagospodarowania całą metropolię.
─ Pogrzeby się rejestruje.
─ Nie jeśli wykorzystujesz do tego świeżo wykopane groby ─ zripostował.
─ Ciała tam są ─ zapewnił go i usiadł. Palcami przeczesał idealnie ułożone włosy. ─ Od osiemnastu lat szukam Mii ─ zaczął. ─ Za każdym razem kiedy znajdowano niezidentyfikowane ciało młodej kobiety dostawałem telefon od znajomego kornera. Nigdy nie była to Mia. Mogła też urodzić dziecko.
─ Dzieci zazwyczaj przekazywano rodzinie ─ odpowiedział na to Reverte obracając w placach szklaneczką z alkoholem. Upił łyk. Mógł sporo Victoria uparła się żeby to Dante Gomez go zawiózł i na niego zaczekał.
─ Moja mama zadawałaby za dużo pytań ─ odpowiedział na to brunet wpatrując się w plany. ─ Z oficjalnej wersji wynikało, że chłopców i dziewczęta trzymano oddzielnie. Zapytani o to
─ Zapytani powiedzieliby ci, że mają pod opiekę bandę nastolatków, którzy zawsze znajdą sposób, żeby dobrać się sobie nawzajem do majtek ─ odparował Magik brutalnie sprowadzając go na ziemię. ─ Twoja matka mogła nie chcieć ─ urwał i popatrzył na niego ─ każda rodzina ma trupy w szafie ─ powiedział po prostu ─ powinieneś porozmawiać z mamą. Zapytać.
─ O co?
─ O to jak jest to możliwe, że podczas cotygodniowych wizyt nie zauważyła rosnącego brzucha córki ─ powiedział i podał mu plik kartek. ─ Twoją siostrę skazano za nieumyślne spowodowanie śmierci aptekarza ─ przypomniał mu. ─ Była nieletnia więc tak była sądzona. Dostała cztery lata co i tak było niskim wyrokiem.
─ Ojciec przekupił kogo trzeba.
─ Dobrze wiedzieć ─ odpowiedział na to Magik. ─ Odwiedzała córkę co tydzień ─ wrócił do przerwanego wątku przedsiębiorca ─ i jeśli Mia zaszłaby w ciążę to od pewnego momentu nie dało się przeoczyć brzucha. Druga opcja jest taka, że dała nogę.
─ Javier
─Skończyła osiemnaście lat i według dokumentów do których dotarłeś została zwolniona , krótko po swoich osiemnastych urodzinach. Nigdy nie wróciła do domu, bo może nie chciała.
─ Znałem moją siostrę ─ zaczął ─ nie zrobiłaby czegoś takiego.
─ Twoja siostra włamała się do apteki po prochy i zabiła właściciela ─ przypomniał mu Magik ─ I właśnie dlatego doradzam rozmowę z matką, która może wiedzieć więcej niż mówi.
─ Nie lubisz mnie ─ stwierdził Barragán
─ Też byś nie lubił faceta zakochanego w twojej żonie ─ odparował blondyn.
─ Nie kocham się w twojej żonie ─ odparował zirytowany minister podnosząc się z krzesła. Dolał sobie burbona.
─ Nie, a twoje małżeństwo rozpadło się , bo za dużo pracowałeś ─ dodał i westchnął wyciągając swoją pustą szklaneczkę w jego kierunku. Sergio bez słowa ją napełnił. ─ Wracając do przerwanego tematu, rozmawiałem z kimś kto spędził w Czyśćcu trochę czasu.
─ Dowiedziałeś się czegoś?
─ Tylko tego, że kiedy ktoś umarł zakonnice je zabierały. Dzieci jeśli żyły były odbierane krótko po urodzeniu. Niektóre noworodki były oddawane pod opiekę krewnych, inne przepadały bez śladu. Mój informator pamięta także niebieskie beczki.
─ Niebieskie beczki? ─ Barragán zmarszczył brwi.
─ Tak, czasami kiedy któraś nie mogła zasnąć to wyglądała przez okno. Nie było ono duże, ale pamięta, że raz czy dwa wiedziała jak ze starej szopy z narzędziami wynoszono niebieskie beczki.
─ W sam raz na ukrycie zwłok ─ mruknął brunet.
─ Małych ─ dodał Javier i z trudem przełknął ślinę.
─ Gdzie je wywożono?
─ Tego nie wiem, ale po beczki przyjeżdżała firma zajmująca się deratyzacją. Biały wan z logo firmy RataOut by Salazar ─ wyjaśnił. ─ Firma z tradycjami.
─ Dlaczego brzmi znajomo?
─ Pamiętasz jak Inez Romo zabijała wszystko co się rusza? ─ przytaknął skinieniem głowy. ─ Firma należąca do Salazarów zbiła fortunę na czyszczeniu ulic.
***
Ich stolik znajdował się na końcu, w rogu sali. Michael siedział z głową podpartą na dłoni obserwując jak jedyni wyczytują nazwiska zwycięzców, a oni je odbierają. Brunet od półtorej godziny usiłował zrozumieć co w tym atrakcyjnego kiedy nawet żarty prowadzącego klasyfikował jako „żałosne” , a nie „śmieszne.” A mimo to siedział i czekał cierpliwie aż wróci do domu. Nettie natomiast zdawała się doskonale odnajdywać w świecie snobów i złotoustych pochlebców, a Thomas McCord zerkał na nią od czasu do czasu. I może gdyby nie znał prawdy byłby zazdrosny o szepczącą między sobą parkę. Michael jednak zastanawiał się nad zupełnie czymś innym. Ludzie w tym pomieszczeniu byli bogaci, próżni i ślepi. Brali ojcowską dumę za romans.
Thomas był dumnym i kochającym ojcem. Widział to w każdym geście, w każdym spojrzeniu chociaż sam nie miał ojca widział w swoim życiu wiele kochających rodziców aby rozpoznać symptomy. On dorastał bez ojca. Mąż jego matki- Philip zginął za nim Michael przyszedł na świat, jego biologiczny ojciec rzekomo nie mógł go odnaleźć po śmierci Jean. Brunet wiedział, że to kłamstwo. W sierocińcu w którym dorastał on i jego dwaj starsi bracia Colin i Finn byli umieszczeni pod własnymi nazwiskami. Rorke na tamten moment był mężczyzną dzierżącym władzę. Mógł go odnaleźć, ale wolał zostawić go na pastwę instytucji i Michael mu się ani trochę nie dziwił.
Miał żonę, miał rodzinę i stanowisko. Gdyby jego romans z sprzątaczką , matką dziesięciorga dzieci Jean McConville wyszedł na jaw straciłby wszystko. I teraz ponad czterdzieści lat później dwóch nienawidzących się mężczyzn przez których rywalizację on i jego rodzeństwo stracili matkę dzieliło się władzą. I każdy z nich oczekiwał, że Michael wykona swoją powinność. Jeden, że zabije człowieka który dzierży władzę w Los Zates drugi, że ujawni knowania pierwszego z kartelem i ujawni jego udział w zbrodniach IRA. Problem polegał na tym, że jeśli wejdzie zbyt mocno w ten świat i nadepnie na odcisk niewłaściwej osobie może na tym ucierpieć jedyna kobieta którą kiedykolwiek kochał. Odnalazł ją wzrokiem. Stała nieopodal z kieliszkiem szampana w dłoni dyskutując o czymś z mężczyzną którego twarz nie mówiła mu absolutnie niczego. Trwała właśnie przerwa techniczna więc Tia postanowiła skorzystać z toalety i wracając do stolika najwyraźniej spotkała znajomego. Brunet wstał. On także chętnie rozprostuje nogi. Lawirując między stolikami podszedł do żony bezwiednie obejmując ją w tali.
─ Hej ─ odezwała się pierwsza odwracając do tyłu głowę. Popatrzyła to na mężczyznę stojącego naprzeciwko niej to na męża. ─ Michael, Liam, Liam Michael ─ przedstawiła ich sobie kobieta. ─ Ja i Liam występowaliśmy wspólnie w Makbecie ─ wyjaśniła.
─ Raczej po „Liście Schindlera” niż przed ─ Tia popatrzyła zaskoczona na męża. ─ Zdziwiona że bywałem w kinie za nim cię poznałem?
─ Zdziwiona, że nie przespałeś seansu.
─ Na tym filmie nie dało się zasnąć ─ odpowiedział. ─ Zimno ci? ─ zapytał opuszkami palców muskając jej ramiona. Puścił ją i rozpiął swoją marynarkę, aby następnie ją ściągnąć i narzucić na ramiona żony. Tia wsunęła ręce w rękawy i westchnęła z wdzięcznością.
─ W ustach Michaela to największy komplement ─ wyjaśniła. ─ Większość filmów przesypia.
─ Tylko te bez fabuły ─ dodał. ─ Jak ten ostatni na który mnie zabrałaś ─ dodał. ─ ten o facecie, który spał w koniu ─ Tia popatrzyła na męża z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem. ─ Pamiętam, bo na tej scenie się obudziłem.
─ A mimo to chodzisz z nią do kina ─ zauważył mężczyzna.
─ Nie lubię kiedy chodzi sama więc ona ma ucztę dla oczu ja mam drzemkę ─ Liam Neeson popatrzył na Michaela i parsknął szczerym śmiechem. Tia zgromiła go spojrzeniem. Brunet natomiast wzruszył obojętnie szczupłymi ramionami. ─ Myślę że powinniśmy wracać na miejsce ─ zwrócił się do żony ─ przerwa się kończy.
─ To prawda, miło było cię spotkać Liamie ─ powiedziała do mężczyzny. Liam skinął lekko głową.
─ Powodzenia ─ zwrócił się do Nettie. Wrócili do stolika. Michael odsunął żonie krzesło na które z gracją opadła. Brunet usiadł obok. Popatrzyła na męża i parsknęła szczerym śmiechem.
─ Coś się stało?
Pokręciła przecząco głową.
─ Mój mąż jest po prostu sobą ─ odpowiedziała Evie
Gdy padło jej nazwisko skamieniała na kilka sekund. Michael wargami musnął jej policzek szepcząc.
─ Sądzę, że teraz musisz wstać i odebrać swój globus ─ szepnął jej do ucha. Zamrugała powiekami i wstała na miękkich nogach podnosząc się z miejsca,
─ Gratuluje ─ szepnął jej do ucha Eva i serdecznie ją uściskała. Tia poczuła jak ktoś zsuwa jej z ramion marynarkę. Obróciła do tyłu głowę i patrzyła jak Michael składa ją i odkłada na oparcie krzesła. Ruszyła na scenę. Nogi miała jak z waty kiedy pokonywała krótkie stopnie. Ostrożnie wzięła z rąk Meryl Streep statuetkę i kopertę. Podeszła do mikrofonu.
─ Muszę pamiętać, żeby oddychać ─ powiedziała ─ ale dajcie mi chwilę,, bo kompletnie się tego nie spodziewałam ─ i potrzebuje minuty, żeby wziąć się w garść. ─ ze świstem wypuściła powietrze z płuc. ─ Dziękuje Hollywoodzkiemu Stowarzyszeniu Prasy Zagranicznej to dla dziewczynki, którą kiedyś byłam naprawdę wiele, wiele znaczy. Louise ─ odnalazła kobietę wzrokiem ─ dziękuje, za zaufanie, bo nieliczni do tej pory wiedzieli, że dostałam rolę Joy bez jakiegokolwiek castingu otrzymałam jedynie scenariusz z karteczką „przeczytaj” ─ urwała i uśmiechnęła się przez błyszczące w oczach łzy ─ przeczytałam scenariusz do czterech pierwszych odcinków a na ostatniej stronie znalazłam karteczkę z adresem i dopiskiem „jeśli jesteś ciekawa zapraszam”. Byłam ciekawa bo dzięki Thomasowi jednego dnia kochałam Joy innego dnia życzyłam jej długiej i powolnej śmierci a ty Tom byłeś ze mną na planie każdego dnia i nagroda jest tak samo moja jak i twoja. Wsiedliśmy wspólnie do kolejki górskiej i wspólnie doprowadzaliśmy się do szału. I mamy na świadków więc nie próbuj zaprzeczać że nie byłam wrzodem na d***e , ale chociaż wiem, że nie jesteś fanem wielkich słów dziękuje za to, że przez kilka miesięcy mogłam być twoją małą córeczką ─ urwała. ─ I wiem, że kończy się mój czas albo raczej go przekroczyłam, ale Olivio nie mam pojęcia gdzie teraz jesteś ale dzięki za ostatnie osiemnaście lat. Wiem, że nie wszystkie moje wybory przypadają ci do gustu, jestem tu gdzie jestem dzięki tobie. I na końcu Michel, kochanie mój partnerze w zbrodni kiedy poznałam cię osiem lat temu uratowałeś mi życie , ale nigdy nie sądziłam, że staniesz się moim życiem. Kocham cię i obiecuje, niedługo wrócimy do domu. Dziękuje
Venetia Capaldi na miękkich nogach zniknęła za kulisami odprowadzana brawami publiczności. Szatynka mocniej przycisnęła statuetkę do piersi. Ktoś z obsługi technicznej wskazał jej drogę na czerwony dywan gdzie mogła zapozować ze statuetką.
***
Wcześniej
Śmierć Francesci Diaz była dla wszystkich sporym szokiem. A u Fernando Barosso wywołała spore niezadowolenie gdyż musiał zatrudnić nowego prawnika. Adam Castro zwany głównie przez media Żniwiarzem odmówił współpracy przez wzgląd na „konflikt interesów” Victoria dotarła do niego pierwsza. Burmistrz więc zwrócił się do drugiej najlepszej kancelarii w stanie Nuevo Leon. I chociaż na początku nie chciał aby jego interesami zajmował się Anthony Reynolds to po namyśle uznał, że Reynolds to profesjonalista, który nie wykorzysta sekretów Victorii, żeby jej zaszkodzić.
─ Don Baroso ─ zwrócił się do niego prawnik ─ z prawnego punktu widzenia nie widzę przeciwskazań aby rozwiązać umowę z Victorią ─ zaczął ─ ale potrzebujemy lepszego powodu ─ zauważył.
─ Zataiła chorobę psychiczną ─ odpowiedział Fernando ─ to nie wystarczy?
─ Obawiam się, że to jedyne co da miastu to pozew o dyskryminację ─ odpowiedział. Fernando w odpowiedzi prychnął pod nosem. ─ Dlaczego chcę pan ją zwolnić? ─ zapytał go wprost mężczyzna. Burmistrz spojrzał na niego przeciągle.
─ Upokarza mnie na każdym kroku ─ zaznaczył Fernando ─ panoszy się jakby to ona została wybrana w demokratycznych wyborach powszechnych. Zapomniała, że to ja dałem jej to stanowisko i ja z łatwością mogę jej to stanowisko odebrać. ─ prawnik pokiwał głową. Nie drgnęła mu nawet powieka kiedy poznał prawdziwe motywy, które kierowały mężczyzną.
─ Nie da się ukryć, że Victoria poczuła się zbyt pewnie na swoim stanowisku ─ zauważył. Barosso ─ i powiem wprost, należy pokazać jej miejsce w szeregu ─ oznajmił i z teczki wyciągnął dokument. ─ Zaznaczę, że to jedynie szkic umowy. ─ Fernando sięgnął po plik i zagłębił się w lekturę.
─ Umowa zawarta między Urzędem Miasta Valle de Sombras reprezentowanym przez burmistrza Fernando Barosso zwanym dalej „Zleceniodawcą” a BTC reprezentowanym przez Elenę Victorię Diaz de Reverte zwanym dalej Zleceniobiorcą. ─ przeczytał i podniósł na prawnika zaskoczony wzrok.
─ Zauważyłem, że pani Reverte została zatrudniona na zasadach umowy o pracę ─ zaczął mecenas. ─ To nie jest zła umowa, jest zgodna z prawem, ale skoro pani Reverte prowadzi własną zarejestrowaną na siebie działalność gospodarczą to dużo korzystniejszą umową dla miasta będzie przejście na umowę B2B.
─ Francesca zapewniła mnie.
─ Pani mecenas nie żyje ─ odpowiedział sucho prawnik ─ Musi pan wybrać najlepszą opcję dla miasta. Jej dotychczasowa umowa nie jest korzystna dla miasta.
─ I jak ma mi to pomóc?
─ Bardzo prosto ─ oznajmił ─ W paragrafie drugim zamiast mglistego opisu stanowiska punkt po punkcie opiszemy zakres jej obowiązków. I teraz panie burmistrzu musimy wybrać gdzie pana zastępczyni jest najbardziej potrzebna.
─ Najbardziej potrzebna?
─ Zapytam inaczej; gdzie panuje największy burdel? Coś musi dostać.
─ Polityka społeczna ─ odpowiedział machinalnie Barosso. ─ Po skandalu z udziałem Delfiny Ledesmy z opieki społecznej panuje tam burdel na kółkach. ─ Prawnik klasnął w dłonie.
─ Świetnie, zostanie więc koordynatorką działań Biura do spraw polityki społecznej i zdrowia i dorzucimy jej coś jeszcze żeby się nie nudziła ─ Anthony popatrzył na rozłożone dokumenty. ─ Lubi pan Biuro Ochrony Środowiska?
─ A czy ja wyglądam na kogoś kogo obchodzą roślinki?
─ Ją pewnie obchodzą ─ odpowiedział. ─ To departament z minimalnym budżetem i czy nie wnioskowała o utworzenie Biura do spraw Równości i Różnorodności?
─ Tak.
─ Niech go sobie utworzy ─ prawnik machnął ręką. ─ Im bardziej będzie zajęta tym lepiej dla pana. Wszystko to wpiszemy w nową umowę i mało tego będziemy oczekiwać efektów.
─ Proszę sporządzić treść umowy ─ polecił Fernando.
─ I jeśli zawiedzie, będzie mógł ją pan spokojnie wylać. A co do jej poprzednich decyzji pozostawimy je bez zmian. My jej nie zwalniamy, my nagradzamy ją za ciężką pracę i wiemy że jej kompetencje przydadzą się gdzieś indziej.
**
Przyjęcie dobiegało końca. Opłaceni na to wydarzenie kelnerzy sprzątali ze stołów, przekładali niezjedzone przez gości jedzenie do pojemników, które Fernando Barosso nakazał, aby rozdzielili między sobą. Blondynka stała oparta ramieniem o framugę salonu. Zdarzało jej się obsługiwać przyjęcia i doskonale wiedziała jakie to wyczerpujące. Ją wyczerpało ciągłe uśmiechanie się do zebranego tłumu gości.
─ Eleno ─ usłyszała swoje imię ─ mogę cię poprosić do siebie przed wyjściem? ─ zapytał Fernando opierając się na lasce zakończonej główką orła. ─ Twój mąż wyszedł?
─ Kryzys w firmie ─ skłamała idąc za Barosso. Mężczyzna przesunął się w bok wpuszczając ją do środka. Zamknął za nimi drzwi. ─ Dante po mnie przyjedzie ─ wyjaśniła jasnowłosa. ─ Fernando za nim mnie opieprzysz ─ zaczęła ─ przepraszam. ─ popatrzył na nią kompletnie zaskoczony.
─ Za co? Że zrobiłaś ze mnie pośmiewisko przed członkami rady i moimi przyjaciółmi czy za to, że zachowujesz się jak to ty byłabyś burmistrzem? Wiem, że mieszkańcy stanu wybrali na gubernatora tego przygłupa ale po tobie spodziewałem się czegoś więcej. Reprezentujesz ratusz a co za tym idzie mnie i miasto a wyglądasz ─ machnął ręką ─ Myślisz, że nie co próbujesz ugrać? Spójrzcie na mnie jestem taka słodka i niewinna.
─ Wiem, że przekroczyłam granice ─ zaczęła ─ i to się więcej nie powtórzy.
─ Masz rację, to się więcej nie powtórzy ─ oznajmił i wyciągnął z szuflady plik kartek. Podał dokument Victorii. Ostrożnie wzięła dokument do rąk.
─ Kontrakt B2B z Urzędem Miasta Valle de Sombras reprezentowanym przez burmistrza Fernando Barosso zwanym dalej „Zamawiającym” a BTC reprezentowaną przez Elenę Victorię Diaz de Reverte ─ urwała. ─ Umowa? Mamy podpisaną umowę o pracę.
─ Tak to prawda, nazwijmy to więc aneksem do umowy, która jasno określa zakres twoich obowiązków i konsekwencji jeśli przekroczysz swoje kompetencje.
─ Muszę to skonsultować z moim prawnikiem ─ odpowiedziała zaskoczona i wyprowadzona z równowagi blondynka przesuwając wzrokiem po tekście umowy. ─ Nie podpisze niczego bez zasięgnięcia opinii mecenasa Castro.
─ Oczywiście ─ zgodził się z nią. ─ Nie spodziewałem się po tobie nic innego. ─ Victoria wstała i podeszła do drzwi. ─ I jeszcze jedno ─ odezwał się. ─ z racji tego, że nie chcemy cię ograniczać będziesz mogła przejść na tryb pracy zdalnej.
─ Pracy zdalnej?
─ Zaskoczona
─ że znasz takie pojęcie ─ odpowiedziała mu.
─ Oczywiście, że znam, a skoro będziesz bywała w ratuszu dwa razy w tygodniu nie potrzebujesz tak licznego personelu. Oczywiście sama zadecydujesz z kim będziesz dalej pracować, a kto otrzyma wypowiedzenie.
─ Z góry zakładasz, że się zgodzę.
─ Nie będziemy kontynuować współpracy jeśli nie podpiszemy nowej umowy ─ odparł na to burmistrz. ─ Oczywiście jestem skłonny do negocjacji ─ odpowiedział na to. ─ Niech twój prawnik skontaktuje się z moim prawnikiem. ─ podał Victorii wizytówkę. Blondynka spojrzała na dane na wizytówce. ─ Chciałbym, żebyś podpisała nową umowę maksymalnie do środy. Nie chcemy paraliżować pracy ratusza.
─ Oczywiście, że nie chcemy ─ odpowiedziała otwierając drzwi i wychodząc. W asyście ochrony wyszła z rezydencji.
***
Adam Castro pokręcił w rozbawieniu głową kiedy Victoria postawiła przed nim eleganckie opakowanie kryształowych szklanek. Mecenas uniósł lekko brew, kiedy przesunęła opakowaniem po blacie stołu.
─ Gałązka oliwna? ─ zapytała.
─ Jestem prawnikiem gdybym obrażał się za każdym razem kiedy ktoś ciśnie szklanką o ścianę nie miałbym klientów ─ odpowiedział mecenas. ─ Ne przyszłość pamiętaj, że wolę regularne przelewy na konto. Wróćmy do interesów ─ wrócił do przerwanego wątku ─ zacznijmy od rzeczy przyjemnych. Stary Browar „Lobo” i jego kierownictwo są bezpieczne ─ zaznaczył. ─ Pani prezes została wyłoniona na podstawie konkursu, przeszła czteroetapową rekrutację i ma doświadczenie w branży piwowarskiej. Jeśli Fernando chcę mieć wpływy do budżetu w przyszłym roku musi to przełknąć i zaczekać do końca kontraktu. Co do restauracji działamy według planu. Potencjalni dzierżawcy mają w Biurze Zarządzania Mieniem Publicznym złożyć odpowiednie dokumenty. Wygra najlepsza oferta.
─ A co jeśli będzie chciał cofnąć wszystkie moje decyzje? Każdy projekt, który przekazałam do realizacji?
─ Nie zrobi tego ─ zapewnił ją. ─ Anthony nie jest głupcem ─ zauważył mężczyzna ─ wie, że przekazałaś odpowiednie dyspozycje odpowiednim departamentom i większość z nich ma status „w toku” Nie mogą kazać zwinąć rusztowań, bo będą musieli zwrócić dotację do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Podobnie jak z rozbudową ścieżek rowerowych w mieście.
─ Fernando chcę się mnie pozbyć ─ powiedziała gorzko sięgając po karafkę z wodą. Rozejrzała się za szklanką. Adam przesunął opakowanie szklanek w jej stronę. Jasnowłosa wydobyła jedną z nich.
─ Wiesz, że najpierw powinnaś ją umyć?
─ Och cicho, tato ─ mruknęła i napełniła szklankę wodą. ─ Może to zrobić? Zwolnić mnie?
─ Jeśli nie podpiszesz nowej umowy ─ postukał palcem w dokument na biurku ─ tak i zwali to na ciebie ─ kobieta prychnęła. ─ Jeśli to podpiszesz ─ wskazał dokument.
─ Będę pracować za darmo ─ upiła łyk wody. ─ Bo co sobie wrzucę w koszty? Kupno rdzy papieru?
─ Jesteś milionerką ─ przypomniał jej.
─ I co z tego? Nikt nie lubi pracy za darmo ─ odpowiedziała blondynka podchodząc do okna. ─ Myślisz, że będą skłonni do negocjacji? ─ zapytała go. ─ Nie chcę żeby ktokolwiek z zatrudnionych stracił pracę.
─ To da się załatwić, dostałaś zielone światło na utworzenie Biura do spraw równości i różnorodności.
─ Chcesz, żebym rozwaliła kolejną szklankę. Oboje dobrze wiemy, że to biurko „wydmuszka”
─ To prawda, ale ludzie zachowają miejsca pracy. Sporządzę listę ─ sięgnął po pióro i kartkę ─ rzeczy, których wymagasz przed podpisaniem umowy. ─ zapisał informację o zachowaniu stanowisk pracy.
─ Chcę pełnej autonomii w ramach działania Biura ─ powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej na myśl. ─ Żadne decyzje merytoryczne nie mogą być podejmowane bez mojej wiedzy i zgody. Fundusz pilotażowy 5% z budżetu miasta.
─ Nie dostaniesz tyle ─ zauważył.
─ Wiem, ale chcę mieć z czego schodzić ─ wyjaśniła. ─ Chcę mieć możliwość własnej komunikacji z mediami w sprawach polityki społecznej. Coś jeszcze?
─ Zabierają ci gabinet ─ zauważył prawnik. ─ Potrzebujesz gabinetu zastępczego i musisz mieć asystentkę lub asystenta, który będzie „na miejscu.” I ochrona wizerunku.
─ Co?
─ Burmistrz, ludzie odpowiedzialni za PR nie będą używać twojego wizerunku do promowania polityki burmistrza. Bez twojej pisemnej zgody, a tekst oświadczenia ma być zaakceptowany przez ciebie lub osobę bez ciebie wyznaczoną ─ mówił i pisał jednocześnie. ─ I zasada „czterech ścian” Szczegóły kontraktu znane są mi, tobie prawnikowi burmistrza i jemu samemu. I wynegocjowanie od miasta przestrzeni biurowej poza urzędem.
─ Mam swoją firmę ─ przypomniała mu.
─ Nie ─ zaprotestował. ─ Oddzielimy te dwie funkcje. W mieście jest kilka kamienic, których lokale stoją puste wynegocjujemy albo jedną przestrzeń którą zaadaptujemy na biuro i koszty pokryje miasto, albo całą kamienice. Dam ci całą listę.
─ Chcą podpisać umowę do końca tygodnia ─ odpowiedziała. ─ Do tego czasu nie mogę podejmować żadnych decyzji. ─ Adam skinął głową. Victoria sięgnęła po komórkę. ─ Muszę odebrać dokumenty dotyczące „Alory” ─ wyznała. ─ Dostaliśmy akredytację, ale Fabian zasypał nas prawniczym bełkotem ─ popatrzyła na prawnika, który uniósł brew. ─ Ty ten bełkot rozumiesz ja muszę zrobić zakupy i ugotować obiad ─ odstawiła szklankę, którą nadal trzymała w rękach. ─ Dam ci znać, kiedy umówić spotkanie, myślę, że przeciągnięcie tego do maksimum to dobra decyzja. Skopiujesz mi listę „do negocjacji?”
─ Jasne.
Nie wróciła do ratusza. Nie miała ani potrzeby, ani ochoty, skoro Fernando już szykował jej gabinet dla jednego ze swoich przydupasów, ona musiała znaleźć wyjście z tej sytuacji. I wyjść z niej z twarzą. Opadła na tylną kanapę auta i zamknęła oczy. To był cios, którego się nie spodziewała. Wiedziała, że testuje granicę, wiedziała, że je przekracza, ale nigdy nie przypuszczała, że Fernando da jej do podpisania umowę, na której to ona traci. I to dużo.
─ Dokąd? ─ usłyszała głos brata.
─ Gdziekolwiek ─ odpowiedziała ponownie spoglądając na dokumenty leżące na kolanach. Kontrakt B2B, lista kwestii do negocjacji. Victoria pierwszy raz była w sytuacji, gdzie nie wiedziała czego powinna się domagać? ─ Jedź do Sylvii. ─ poleciła i zamknęła ponownie oczy.
Sylvia Olomedo na jej widok podniosła głowę z nad czytanych dokumentów. Victoria opadła na krzesło naprzeciwko jej biurka i bez słowa położyła przed nią kopię dokumentów.
─ Victoria ja tutaj pracuje ─ odezwała się dziennikarka.
─ Przeczytaj ─ poprosiła ją. ─ Powinnaś załatwić sobie wygodniejsze krzesła ─ stwierdziła.
─ Po co? ─ zapytała ją biorąc przyniesione przez córkę Fernando kartki. Im dłużej to czytała tym jej oczy stawały się coraz większe i większe. ─ Powiedz mi, że tego nie podpisałaś?
─ Nie, musiałam skonsultować to z Adamem ─ odpowiedziała podchodząc do okna.
─ I liczę, że Adam wybił ci to z głowy?
─ Będziemy negocjować ─ odpowiedziała Victoria. ─ Jeśli nie podpiszę nowej umowy , mogę nie pojawiać się w ratuszu.
─ Jeśli nie będziesz pojawiała się w ratuszu ─ zaczęła żona Fabiana ─ to Fernando może rozwiązać ci umowę o pracę na podstawie zaniedbywania obowiązków ─ blondynka spojrzała na nią zaskoczona. ─ Znam kilka terminów prawniczych ─ dodała. ─ I nie możesz tego podpisać. Brak ubezpieczenia, brak urlopu, brak jakiejkolwiek władzy ─ wyliczyła Sylvia. ─ I dają ci nadzór nad dwoma departamentami gdzie w jednym panuje większy bajzel niż w mojej szafie, drugi nikogo nie obchodzi za zgoda na Biuro do spraw równości i różnorodności to ładnie nazwana wydmuszka.
─ Powiedz mi coś czego nie wiem?
─ Potrzebujesz Fabiana ─ odpowiedziała , a Victoria roześmiała się.
─ Tak już widzę jak kuzyn udziela mi darmowej rady politycznej ─ rzuciła kąśliwym tonem.
─ Zrobi to ─ zapewniła ją Sylvia. ─ Poproszę go.
─ Poprosisz? ─ Victoria zmarszczyła brwi. ─ Dam sobie radę sama. Mam Adama.
─ Adam to prawnik ─ przypomniała jej ─ ty potrzebujesz rad od polityka, kogoś kto potrafi pływać w tym bagnie. Nie zapytasz o radę swojego ministra?
─ On nie jestem moim ministrem ─ oburzyła się Victoria.
─ Och proszę cię Vicky ─ jęknęła blondynka rzucając dokumenty na biurko. ─ Facet się w tobie kocha.
─ To mój przyjaciel ─ odbiła piłeczkę Victoria.
─ Który, żeby zjeść z tobą kolację przejechał setki kilometrów. Tak właśnie postępują przyjaciele ─ mruknęła. ─ Fabian ma dziś konsultacje dla studentów ─ poinformowała ją. ─ Zaczyna o osiemnastej.
─ Sylvia
─ A teraz zmiataj ─ podała jej kartki. ─ Mam pracę. |
|
Powrót do góry |
|
 |
Sobrev Prokonsul

Dołączył: 04 Kwi 2010 Posty: 3541 Przeczytał: 3 tematy
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: 21:15:11 31-07-25 Temat postu: |
|
|
Temporada IV C 073
Victoria/Venetia
Było dziesięć po szóstej kiedy zapukała do drzwi gabinetu Fabiana Guzmana. Nie czekając na „proszę” nacisnęła klamkę i zajrzała do środka. Brunet siedział przy biurku. Nie podniósł wzroku z czytanych dokumentów.
─ Spóźniłaś się ─ rzucił sucho.
─ Nie wiedziałam, że na mnie czekasz ─ odpowiedziała. ─ Musiałam porzucić Aleca do domu, miał dziś trening z Veronicą. ─ usprawiedliwiła się ─ Rozmawiałeś z Sylvią ─ nie wiedziała czy to pytanie czy to stwierdzenie. Zastępca Gubernatora podniósł na nią wzrok.
─ Zamierzasz wejść czy będziemy rozmawiać przez próg? ─ weszła i zamknęła za sobą drzwi. On zaś wstał poruszając głową na boki. Od siedzenia w jednej pozycji rozbolał go kark. ─ Rzecz pierwsza, której nie możecie odpuścić to twoje wynagrodzenie ─ Victoria zrobiła krok do przodu i Fabian dopiero wtedy zobaczył siatkę w jej dłoniach.
─ Mam nadzieję, że lubisz mole poblano ─ powiedziała i położyła siatkę na stoliku. Wyciągnęła z niej pojemniki. ─ Siadaj, najlepiej smakuje na ciepło.
─ Nie musiałaś kupować mi kolacji ─ odpowiedział na to Fabian, ale bezwiednie sięgnął do nadgarstka i ściągnął zegarek. Podwinął także rękawy eleganckiej koszuli i usiadł w fotelu sięgając po jedno z opakowań.
─ Nie kupiłam ugotowałam ─ wyjaśniła. ─ To kontrakt B2B ─ przypomniała mu.
─ A o konstytucji pani słyszała? ─ zapytał ją. ─ Rozdział szósty paragraf Artykuł sto dwudziesty trzeci ─ wyjaśnił.
─ "Każdy ma prawo do godziwej i użytecznej pracy, a wynagrodzenie nie może być niższe niż wystarczające do zaspokojenia potrzeb pracownika i jego rodziny." ─ zacytowała blondynka. ─ Chodziłam kiedyś na prawo konstytucyjne ─ wyjaśniła. ─ Coś tam zapamiętałam.
─ A Konstytucję Stanową znasz? ─ zapytał ją Fabian.
─ Do stanowej nie dotrwałam ─ odpowiedziała mu na to ─ Fabian odstawił pojemnik z jedzeniem i wytarł dłonie o serwetkę. Wstał podchodząc do biurka, z którego wyciągnął niewielką książeczkę w zielonej okładce. Wrócił do Victorii i położył dokument przed nią.
─ Ale na studiach tłumaczyli czym jest prawo stanowe i prawo federalne? ─ zapytał ją. ─ Dobra w kraju mamy dwa ważne dokumenty. Konstytucję Stanów Zjednoczonych Meksyku, a każdy stan ma swoją konstytucję. Ta jest nasza. ─ popatrzył na Victorię. ─ Nie przeczytałaś jej przed złożeniem przysięgi? ─ podniosła na niego wzrok. Jej oczy odpowiedziały za usta. Oczywiście, że nie znała konsytuacji. ─ Powiedz Adamowi, żeby przed spotkaniem odświeżył sobie Konstytucję i zapoznał się z ustawą o wynagrodzeniach pracowników administracji publicznej stanu Nuevo Leon. ─ oznajmił. Victoria odłożyła pojemnik z jedzeniem i ku zaskoczeniu kuzyna z torebki wyciągnęła prosty zeszyt A4 i pióro. Fabian nie odezwał się ani słowem. Sięgnął po chleb kukurydziany i przełamał go na pół. Zaczekał aż Victoria zanotuje wszystkie ważne punkty z nich rozmowy. Popatrzyła na niego.
─ Według nowych zasad będziesz koordynatorką Biura do sprawy polityki społecznej i zdrowia oraz Biura do spraw ochrony środowiska ─ zaczął Fabian ─ Sylvia wysłała mi zdjęcia kontraktu ─ wyjaśnił i wstał wrzucając do ust chleb. Z biurka wyciągnął spięte kartki papieru. Podał je Victorii.
─ Co to?
─ Lista ustaw, które jego zastępczyni burmistrza powinnaś znać. Adam z przyjemnością rozwieje wszystkie twoje wątpliwości ─ odpowiedział. ─ Pierwszą rzeczą jaką powinnaś zrobić po przyjęciu funkcji to zapoznanie się z dokumentami czyli zorganizowanie audytu. I nie ty go przeprowadzisz.
─ A indywidualne rozmowy?
─ Ludzie kłamią, papier nie. ─ doparł sucho sięgając po pojemnik. Wbił widelec w soczyste mięso. ─ A co za tym idzie budżet ekspercki. Zatrudnisz dwóch lub trzech niezależnych ekspertów, którzy zjedli zęby na polityce społecznej, którzy przejrzą dokumenty z ostatnich dziesięciu lat. I to ty mówisz.
─ Nie rozumiem.
─ Masz swojego rzecznika prasowego? ─ skinęła głową. ─ Świetnie i tylko on
─ To ona Bliie Conde
─ Pracuje dla ciebie siostra Violi? ─ Fabian bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc. ─ Podpisujesz oficjalne komunikaty, reagujesz na kryzysy medialne i ty mówisz o polityce społecznej. Fernando nie ma tutaj prawa głosu, a ty masz to na piśnie. Podpisałaś Klauzulę Bezpieczeństwa Politycznego?
─ Co?
Kolejne westchnięcie.
─ To taki dokument, który jest twoim gwarantem, że w przypadku wcześniejszego rozwiązania umowy masz odprawę i ochronę wizerunku. Masz mieć zagwarantowany dostęp do danych miejskich i wprowadzasz własny program pilotażowy. To może być cokolwiek. W granicach polityki społecznej, to samo robisz z biurem ochrony środowiska i tą wydmuszką ─ pstryknął palcami.
─ Biuro do spraw równości i różnorodności ─ przypomniała mu.
─ Masz prawnika, to zatrudnij jeszcze księgowego i wara od mojej siostry ─ zaznaczył Guzman. Skinęła głową i wstała. Podeszła do stolika gdzie napełniła szklankę wodą. Fabianowi nie umknął fakt, że drżą jej ręce. ─ Dam ci kilka nazwisk.
─ Dziękuje.
─ Zapisuj wszystko ─ powiedział w końcu ─ i miej kogoś kto będzie czytał gazety, sprawdzał fora internetowe, przeglądał zdjęcia w sieci ─ wymienił. ─ Ty nie masz pojęcia w co się wpakowałaś?
─ Dobitnie mi to pokazujesz więc odpal fajerwerki ─ warknęła upijając łyk wody.
─ A czego się spodziewałaś? ─ zapytał ją Fabian. ─ że Fernando będzie tańczył jak mu zagrasz, bo jesteś jego dzieckiem? Pozwolił ci na to, bo się tego nie spodziewał. Nie spodziewał się, że mu się postawisz, że nie będziesz się go dłużej bać, ale wczoraj swoim zachowaniem zrobiłaś z niego durnia.
─ Myślałam, że polityka jest jak szachy ─ wymamrotała po krótkiej chwili ciszy jasnowłosa ─ dziś wiem, że to nie szachy.
─ Nie w szachach nas wszystkich obowiązuje te same zasady ─ urwał w głowie szukając odpowiednich słów. ─ W polityce, każdy ma inne pionki i gra według własnych zasad. Twoje zasady sprawiły, że stoisz teraz na polu minowym i musisz się nauczyć jak się w nim poruszać.
─ Problem polega na tym, że po raz pierwszy nie wiem jak?
***
Kiedy Olivia Pope zawiadomiła ją, że redaktorka audycji „How I Found My Voice” chciałaby z nią porozmawiać nie lubiąca wywiadów, błysku fleszy Venetia Capaldi powiedziała „tak.” Chociaż ta podróż wiązała się z wycieczką do Londynu, a ona nie znosiła latać. Uwielbiała jednak słuchać BBC One i rozmów jakie Yasmin prowadziła ze swoimi gośćmi. Michael wrócił do Meksyku zabierając ze sobą zdobytą przez Tię statuetkę ona poleciała do Londynu i teraz zatrzymała się przy budynku 36A gdzie Yasmin nagrywała swoje rozmowy z gośćmi. Ceniła je, bo nigdy nie czuła, że są to wywiady, lecz rozmowy. Jak z dawno niewidzianą przyjaciółką. Zrobiła jeden krok potem drugi i już po chwili była w ciepłej recepcji. Pachniało kawą i kurzem. Za kontuarem recepcji siedział elegancki starszy mężczyzna, który podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się ciepło.
─ Dzień dobry ─ przywitała się pierwsza ściągając z głowy czapkę. ─ Jestem umówiona z panią Brown ─ wyjaśniła cel swojej wizyty. ─ Venetia Capaldi.
─ Tak oczywiście ─ powiedział mężczyzna. ─ Proszę się wpisać ─ postukał palcem w leżący na kontuarze zeszyt. Podał jej także długopis.
─ Dziękuje ─ wpisała swoje imię i nazwisko bezwiednie zerkając w stronę cukierków.
─ Śmiało, proszę się częstować ─ zachęcił ją.
─ Dzięki ─ odpakowała jeden z nich wsuwając do ust. Był słodki i orzechowy.
─ Schodami, pierwsze pięto, ostatnie drzwi po lewej ─ poinstruował ją mężczyzna. Skinęła mu lekko głową w podziękowaniu i ruszyła w tamtym kierunku. Wspinając się po schodach z ciekawością przyglądała się fotografiom wiszącym na ścianie. Nie było tutaj znanych twarzy, tylko zwyczajne kobiety uchwycone w trakcie zwyczajnych czynności. Zatrzymała się na chwilę na półpiętrze kiedy zobaczyła starszą panią robiącą na drutach.
─ Prostota czasem jest najpiękniejsza ─ powiedziała sama do siebie.
─ Też tak uważam ─ usłyszała kobiecy lekko śpiewny głos. Odwróciła głowę w bok. Nieopodal stała Yasmin Brown. ─ Venetia? Przepraszam dobrze wymawiam?
─ Tak ─ odpowiedziała i uśmiechnęła się lekko. ─ I wystarczy Tia ─ powiedziała idąc za dziennikarką. Kobieta zaprowadziła ją do pomieszczenia, które ku zaskoczeniu Tii okazało się być gustownie urządzoną kuchnią i od klasycznej kuchni różniło się tym, że było akustycznie wyciszone.
─ Tia, mogę ci mówić po imieniu? I tam masz wieszak ─ wskazała na staromodny wieszak za jej plecami.
─ Jasne ─ odpowiedziała ściągając płaszcz. Została w wyraźnie za dużym ciemnozielonym swetrze i dżinsach. Z ciekawością rozejrzała się po pomieszczeniu. Było jasne i przestronne. Ręce mimowolnie wsunęła w tylne kieszenie spodni.
─ To męski sweter? ─ zapytała ją Yasmin uruchamiając sprzęt stojący w kuchni.
─ Tak, pożyczyłam od męża ─ odpowiedziała Tia. ─ Pewnie już mu go nie oddam ─ dodała uśmiechając się pod nosem. Podeszła do tablicy gdzie znajdowały się przyczepione karteczki z ręcznie napisanymi słowami. ─ Nigdy nie trać nadziei. Podpisano Camille McCord. ─ przeczytała Tia.
─ Moi goście czasami piszą liściki do siebie z przeszłości ─ wyjaśniła. ─ Camille straciła jedno dziecko, lecz nigdy nie uwierzyła w śmierć córki. ─ wyjaśniła. ─ Uważała, że ją podmieniono w szpitalu.
─ Słyszałam ─ odpowiedziała na to Tia przełykając ślinę. ─ Od niej samej ─ dodała. Uczyła mnie w RADA ─ wyjaśniła. Yasmin skinęła ze zrozumieniem głową. Mówiła o córce, ale nigdy nie powiedziała, że jest jej biologiczną matką. Zabrała ten sekret do grobu.
─ Masz ochotę na herbatę? W taki paskudny dzień ─ zaczęła dziennikarka.
─ Bardzo chętnie ─ odpowiedziała Tia. ─ Ciekawie to urządziłaś ─ zauważyła ─ zaproszeni goście nie czują się jak na wywiadzie tylko w kuchni u przyjaciółki.
─ I taki był pierwotny zamysł ─ odpowiedziała kobieta. ─ Kubek czy filiżanka?
─ Kubek ─ odpowiedziała kobieta. ─ I zwykła czarna będzie w sam raz ─ dodała przeglądając karteczki.
─ Żadnego mleka?
─ Nie do herbaty ─ odbiła piłeczkę. ─ Jakoś nigdy się nie przekonałam do picia herbaty z mlekiem ─ wyznała.
─ Jeśli masz ochotę możesz wybrać kubek ─ odpowiedziała. ─ ─ Szafka po lewo ─ podała odpowiednią lokalizację. Tia otworzyła szafkę i oniemiała. Kubków było całe mnóstwo. Białe, czarne, kolorowe z napisem „Królowa swojej bajki” Jej wzrok padł na inny. Mały i niepozorny. Z wyblakłym misiem Padigtonem. Przełknęła ślinę. ─ Ciekawy wybór ─ zauważyła.
─ Och nie, to kubek na mleko.
─ Kubek na mleko?
─ Miałam taki sam kiedy byłam dzieckiem ─ wyjaśniła. ─ Kubeczek, talerzyk i miseczka ─ doprecyzowała. ─ I to był kubeczek na mleko, miseczka na owsiankę a talerzyk był na ciasteczka dla świętego Mikołaja. ─ wyjawiła czując jak do oczy napływają jej łzy. ─ Przepraszam ─ wymamrotała zawstydzona tym, że rozkleja się na widok kubka.
─ Nie masz za co ─ zapewniła ją kobieta i podała jej przez ramię chusteczki. ─ To co ciepłe mleko? ─ nie była wstanie wydusić słowa. Pokiwała głową, a Yasmin wyciągnęła z lodówki butelkę mleka. ─ Klasyczne czy bez laktozy? ─ Tia parsknęła śmiechem. ─ Klasyczne.
─ Teraz nigdy nie wiadomo ─ odpowiedziała Brown. Tia usiadła na jednym z krzeseł. Po chwili otrzymała ciepły biały napój. Ostrożnie ujęła go w dłonie i powąchała. ─ Miś Padigton?
─ Idol z dzieciństwa ─ odparła na to szatynka upijając łyk mleka. ─ Pamiętam kiedy byłam mała i jechałyśmy z mamą na wycieczkę zawsze zabierała ze sobą kanapki z marmoladą pomarańczową, innej jeść nie chciałam ─ wyjaśniła ─ i kasety z odcinkami.
─ Dzieństwo smakowało marmolada pomarańczową a czym pachniało?
─ Kurzem i starymi książkami ─ odpowiedziała. ─ Moja mama była historykiem ─ dodała. ─Jest ─ poprawiła się ─ wykłada na Oxfordzie. W domu zawsze było pełno książek.
─ Opowiadanie historii masz więc po mamie?
─ Myślę, że tak ─ zgodziła się upijając łyk mleka. ─ Moja mama w swoich pracach skupiała się przede wszystkim na historiach kobiet. Pamiętam jedne takie zdanie które mi kiedyś powiedziała gdy zapytałam ją o pracę. Powiedziała; „mama oddaje głos kobietom o których zapomniała historia”
─ Mocne słowa.
─ Uważałam ją za moją superbohaterkę ─ wyznała. ─ I zawsze opowiadała mu historie ─ przypomniała sobie. ─ Nie zmyślone o smokach, ale prawdziwe. O kobietach, które żyły, oddychały i chodziło po londyńskich ulicach. Uwielbiałam te historie.
─ A masz swoją ulubioną postać historyczną?
─ Anna Boleyn ─ odpowiedziała bez wahania. ─ Margaret de la Poole.
─ A łączy je to, że ściął je ten sam facet ─ odpowiedziała rozmówczyni. Tia parsknęła śmiechem. ─ Powinnam chyba jednak powiedzieć „gratulacje” ─ dodała Yasmin. ─ W niedzielę zdobyłaś swojego pierwszego Złotego Globa? Co było pierwszą myślą, która przyszła ci do głowy kiedy usłyszałaś swoje nazwisko?
─ „To chyba jakaś pomyłka” ─ odpowiedziała jej. ─ To było coś czego kompletnie się nie spodziewałam i wcale nie planowałam jechać na rozdanie nagród, ale moja agentka postawiła mnie przed faktem dokonanym.
─ I być może dlatego siedziałaś z tyłu ─ zasugerowała dziennikarka. ─ Widziałam urywki z gali i jednym z najszerzej komentowanych momentów gali jest to, że nie byłaś nawet w strefie gdzie siedzą potencjalni zwycięscy.
─ To prawda ─ zgodziła się z nią. ─ Nasz stolik był na samym końcu sekcji drugiej ─ wyjaśniła. ─ To znaczy część z nas siedziała w sekcji drugiej więc kiedy wyczytano moje nazwisko miałam spory kawałek do przejścia. Co w sukni z trenem wcale nie jest takie proste.
─ A co pomyślałaś o reakcji osób zebranych na sali? Szłaś w kompletniej ciszy ─ zauważyła Yasmin. Co się myśli w takim momencie?
─ Że chyba nikomu nie powiedzieli, że jestem nominowana. Albo może wszyscy przyszli z gotowym scenariuszem wieczoru, w którym nie miałam roli. Było w tym coś smutnego, ale też... osobliwie znajomego. Jak wtedy, gdy w dzieciństwie przychodzisz na czyjeś urodziny i okazuje się, że cię nie zaproszono.
─ Jak sobie z tym poradzić? Z tym, że za kilka godzin przeczyta się komentarze „dostała nagrodę , bo nikt inny się nie nadawał?”
─ Podziękować i wrócić na swoje miejsce ─ odpowiedziała. ─ Nie da się zadowolić wszystkich, ale to co jest w tej całej sytuacji najsmutniejsze to wcale nie to, że tym jednym zdaniem obraża się mnie, bagatelizuje się pracę, którą włożyłam w wykreowanie postaci
Joy, ale po drodze obraża się także innych. Do wyprodukowania serialu potrzebna jest cała wioska więc oberwało się mi i każdej jednej osobie która za serialem stała. Którą było widać na ekranie lub nie. Smutne jest to, że takie albo podobne komentarze padały z ust kobiet. Ja słyszałam, że „dostałam Złoty Glob bo przespałam się z reżyserem” I ktoś był tutaj niedoinformowany, bo za kamerą stała Louise Clarke, nie Thomas McCord. Thomas napisał scenariusz, ale to fakt, że Lu stała za kamerą mnie przekonał do wzięcia udziału w produkcji. ─ napiła się mleka i odstawiła na bok kubek.
─ Porozmawiajmy więc o Joy ─ zaproponowała prowadząca ─ Oglądałam serial na bieżąco i z każdym kolejnym odcinkiem siedziałam coraz bardziej i bardziej na brzegu fotela. Stworzyłaś coś niesamowitego;. Joy nie da się lubić ─ Tia parsknęła śmiechem. ─ Miałam naprawdę ochotę chwycić mój telewizor i wyrzucić go przez okno. Jak wcielić się w postać, która wywołuje w widzu takie emocje? Jak się przygotować.
Zapadła cisza. Tia dłuższą chwilę milczała zbierając myśli.
─ To nie był łatwy proces ─ wyznała. ─ Alkoholiczka, która uciekła z odwyku, w ciąży, która ląduje koniec końców w swoim rodzinnym domu i obserwujemy jej detoks i całą resztę przyznaje, że pierwszą rzeczą jaką zrobiłam jeszcze za nim padł pierwszy klaps na planie to poszłam na spotkanie AA ─ wyjawiła.
─ To ekstremalne.
─ Tak to prawda, ale ─ zrobiła pauzę. ─ Alkoholizm to choroba i to nie jest choroba na którą zapada się nagle. Jedna zakrapiana impreza i jesteś alkoholiczką. Nie to proces i żeby zrozumieć Joy trzeba rozebrać ją na części pierwsze. I to pokazały mi spotkania AA.
─ Chodziłaś tam jako osoba uzależniona?
─ Nie ─ zaprzeczyła. ─ Znalazłam w sieci informacje o miejscach spotkań, przyjechałam wcześniej i porozmawiałam z osobą prowadzącą te spotkania i powiedziałam prawdę. Powiedziałam, że jestem aktorką i, że gram w serialu i próbuje zrozumieć moją bohaterkę, która jest alkoholiczką. Grupa zgodziła się żebym uczestniczyła w spotkaniach, ale z tym zastrzeżeniem, że nie powiem co się dzieje na tych spotkaniach i nie wykorzystam faktów z ich życia do roli.
─ I słowa dotrzymałaś?
─ Tak ─ odpowiedziała. ─ Postać Joy jest postacią fikcyjną.
─ „Ale?”
─ Każdy znajdzie w niej cząstkę siebie ─ odpowiedziała. ─ Ten kamyk w bucie, który nosi w sobie. Joy jest moim kamykiem w bucie.
─ Ja mam wrażenie, że ty grywasz sama postaci, które uwierają ─ opowiedziała na to Yasmin. ─ Nie jesteś aktorką, która idzie za trendami, a własną wytyczoną samą przez siebie ścieżką, którą rozumiesz tylko ty. Skąd taki plan na karierę? Bo kiedy spojrzałam na twoją filmografię ja mieszkam w Wielkiej Brytanii, znam kilku reżyserów z którymi pracowałaś więc kiedy zobaczyłam cię w Portrecie rodziny zaczęłam cię szukać i obejrzałam „Przemilczane” , „Moja miłość, mój przyjaciel, mój wróg” , „Tłumaczka” to ą trzy produkcje do których udało się mi dotrzeć i widziałam cię na West Endzie w „Najszczęśliwszej” Grywasz w historiach nieoczywistych, trudnych. Twoje filmy to kamyki w butach, które przypominają mi się przy myciu naczyń.
─ I o to mi chodzi ─ powiedziała. ─ Gram w filmach, które sama chciałabym oglądać. I ja nie mówię o malutkich kinach studyjnych gdzie da się znaleźć te filmy, ale o tych molochach, które są łatwo dostępne.
─ I dlaczego to nie działa?
─ Te filmy nie zarabiają ─ odpowiedziała. ─ Jeden mój film wszedł do kina powszechnego. „Moja miłość, mój przyjaciel, mój wróg” zdjęto go po tygodniu. Miał minimalną publiczność i fatalne recenzje. Ja pamiętam, że siedziałam, czytałam je i niedowierzałam. Miałam wrażenie i myślę, że nadal je mam, że ludzie spodziewali się, że dostaną komedię romantyczną, a dostali melodramat. Gdzieś umknęła nam wszystkim idea kina; kino ma przynosić nam radość, smutek, ale ma też w nas pozostawać. Tak jak mówiłaś mamy przypominać sobie o nim najbardziej absurdalnych sytuacjach.
─ Skąd w tobie takie podejście?
─ Myślę, że ja na takim kinie się wychowałam ─ odpowiedziała po prostu. ─ Kiedy byłam dzieckiem miałam szafkę to znaczy moja mama miała szafkę z filmami i u mnie w domu odkąd byłam dzieckiem obowiązywała zasada „najpierw lekcje, później telewizja” Tak więc ja odrabiałam lekcje i zadowolona podbiegałam do szafki z filmami i wyciągałam film na wieczór. Czasem oglądałam go sama, czasem z przyjacielem z sąsiedztwa a czasem z mamą. Nie zawsze jednak mama była wstanie kontrolować co oglądam, a że Fabricio był wyższy o de mnie to sięgał na półki zakazane.
─ Pamiętasz pierwszy zakazany film?
─ Mężowie i żony. Miałam siedem lat i to był pierwszy film gdzie ja zatknęłam się z seksem ─ wyznała i roześmiała się. ─ Miałam po tym filmie koszmary i musiałam przyznać się mamie i wtedy moja mama zabrała niektóre filmy z półek. Ale ja wiele filmów obejrzałam w chwili kiedy byłam na te filmy zdecydowanie za młoda. Głównie dlatego, że Gillderoy nie kontrolował tego co oglądam, co robię więc mając jedenaście lat widziałam „Okno na podwórze”, „Tramwaj zwany pożądaniem”
─ Mama i Gillderoy ─ zauważyła dziennikarka a Tia uśmiechnęła się smutno. Yasmin sięgnęła po dzbanek z wodą i napełniła nią dwie wysokie szklanki. Jedną postawiła przed Tią.
─ Tak mama Cordelia była po prostu moją mamą. Od opatrywania zdartych kolan, do uczenia jazdy na rowerze. Mama po prostu była, a on był Gillderoyem. Ewentualnie Gillem. Co miesiąc był nadawcą przelewu i tam nigdzie nie masz napisane „tata” Imię i nazwisko nadawcy i tytuł przelewu.
─ Pamiętasz te tytuły?
─ Tak to były po prostu nazwy miesięcy.
─ Wiem, że to nie jest łatwy temat, ale jak tłumaczy się to kilkuletniemu dziecku? Bo sądzę, że mając pięć albo sześć lat zaczęłaś pytać „a gdzie tata?”
─ Nie wiem ile miałam lat kiedy po raz pierwszy zapytałam, ale pamiętam, że moja mama zawsze mi mówiła „Gillderoy mieszka w Belfaście, jest prawnikiem i ma dużo spraw na głowie” Ona nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. Nie nastawiała mnie przeciwko niemu, ale ja od najmłodszych lat wiedziałam, czym się zajmuje, gdzie mieszka i wszystko inne jest ważniejsze o de mnie ─ sięgnęła drżącą dłonią po szklankę z wodą.
─ I to się nie zmieniło kiedy z nim zamieszkałaś?
─ Nie ─ odpowiedziała. ─ chociaż zmieniło się wszystko inne.
─ I kiedy poczułaś że wszystko się zmieniło?
─ Kiedy wysiadłam z samolotu w Belfaście ─ odpowiedziała. ─ Pamiętam, że mój przyjaciel pocieszając mnie powiedział „Belfast to przecież Europa” Tak, ale nikt ani mi ani jemu nie powiedział, że to zupełnie inny świat. I mnie bardzo szybko sprowadzono na ziemię. Pamiętam, że przeszłam odprawę, weszłam do hali przylotów i zobaczyłam pracownika z bronią. Nie jakąś mała przy pasku, a karabinem. Druga rzecz , która rzuciła mi się w oczy to ile tu białych ludzi. Dorastałam w Oksfordzie, spędzałam sporo czasu kręcąc się po uniwersytecie, wyjeżdżałam do Londynu gdzie na jednym skrzyżowaniu usłyszysz cztery języki a w klasie masz przedstawicieli różnych religii. Nikogo to nie dziwi. Trzecia rzecz kiedy już trafiłam pod pieczę swoich opiekunów to poszliśmy do katedry żeby się pomodlić o mój szczęśliwy przylot do domu. Ja nie chodziłam do kościoła w Londynie czy w Oksfordzie gdzie spędziłam większość swojego życia. Nie uczestniczyłam w lekcjach religii, nie byłam na tamten moment u komunii. Oczywiście bywałam w kościele na ślubie czy pogrzebie, ale to był mój cały kontakt z kościołem. Czułam się jak Alicja która wpadła do króliczej normy i nie mogłam się wydostać.
─ I wtedy pojawiła się teatr?
─ Tak wtedy pojawił się teatr ─ potwierdziła. |
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|