Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 67, 68, 69
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5904
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:13:53 11-06-25    Temat postu:

cz. 2

Rzadko płakała, ale zdecydowanie nie dlatego, że nie miała ku temu powodów, po prostu nigdy nie było na to czasu. Użalanie się nad sobą nie leżało w jej naturze, musiała być twarda i silna, bo tylko tak można było przetrwać. Nie było łatwo dorastać w domu dziecka i obserwować, jak najmniejsze pociechy, w których wychowaniu ona pomagała, znajdowały kochające rodziny i odchodziły, zostawiając ją samą. Carolina Andrea Nayera była najstarszą wychowanką sierocińca przy Klasztorze Miłosierdzia i z roku na rok jej nadzieje, że znajdzie się ktoś, kto chciałby ją adoptować, drastycznie malały. Kiedy miała kilka lat, jeszcze na to liczyła, jeszcze o tym marzyła. Czesała długie, czarne włosy, ubierała najlepszą sukienkę i czekała, próbując zrobić dobre wrażenie, kiedy tylko jakaś miła para odwiedzała ojca Horacio w jego biurze. Starała się – była grzeczna, posłuszna we wszystkim, pracowita, nie grymasiła, nigdy nie narzekała na niesmaczny obiad na stołówce. Myślała, że jeśli będzie idealna, ktoś w końcu ją zechce, ale to się nigdy nie wydarzyło. Nie pamiętała, kiedy jej myślenie się odwróciło, ale w pewnym momencie przestała już w ogóle marzyć o opuszczeniu murów domu dziecka. Czekała tylko na swoje osiemnaste urodziny, wiedząc, że to jedyna szansa, by się wyrwać. Imała się różnych prac, zbierała pieniądze i odkładała je do skarbonki na poczet przyszłych studiów. Każde dziecko, które odchodziło z sierocińca mogło liczyć na niewielką pomoc od państwa, ale ona wolała dmuchać na zimne. Wszystko już miała rozplanowane – edukacja, tymczasowa praca, konkursy, stypendium, studia – i nie było tam miejsca na rodzinę. Nie było też miejsca na miłość, ale los chciał, że się zakochała. Wolałaby, żeby Enrique Ibarra nigdy nie pojawił się na jej drodze.
Usiadła na snopku siana tuż za stajnią i rozpłakała się rzewnie, nie mając pojęcia, co ma robić. Po raz pierwszy w swoim osiemnastoletnim życiu nie miała żadnego planu i to ją przerażało, podobnie jak myśl, że to wszystko było jej winą. Trzeba było trzymać się na dystans, trzeba było – tak jak sobie początkowo zakładała – odciąć się od ludzi, nie nawiązywać przyjaźni, bo te i tak nigdy nie trwają zbyt długo. Trzeba było zostać w sierocińcu, zamiast dać się wpisać w rodzinny rejestr de la Vegów. Nienawidziła tego. Nienawidziła bycia dziedziczką El Tesoro. Jeszcze tydzień temu cieszyła się, że ma rodzinę – kochającą przyrodnią siostrę, trochę ekscentryczną, ale dobroduszną ciocię, a nawet brata, któremu, choć nigdy by się do tego nie przyznał, zależało na niej na jego własny pokręcony sposób. Jeszcze tydzień temu była zakochana w cudownym chłopaku, miała przyjaciół i świetne perspektywy na przyszłość, ale teraz czuła, że wolałaby się nigdy nie urodzić.
Myślami wróciła do zeszłego piątku. Quen obchodził wtedy swoje osiemnaste urodziny w barze El Gato Negro. Razem z Nelą natrudziły się, by wszyscy świetnie się bawili, ale jej chłopak nie miał humoru. Było jej przykro, ale nie winiła go za to – miał na głowie naprawdę mnóstwo spraw, choroba mamy przytłaczała go bardziej, niż chciał o tym mówić. Wypił za dużo, był zmęczony, więc pod koniec wieczoru odpłynął na całego i Jordanowi z trudem udało się go wcisnąć na tylne siedzenie auta Fabiana. Pamiętała, jak chłopak odwiózł ją na El Tesoro, a Nela zapewniła ją, że da znać, jak dojadą do domu, ale ona i tak martwiła się stanem Quena – nie kacem, którego niewątpliwie miał dnia kolejnego, a bardziej jego stanem psychicznym. Kręciła się po hacjendzie, czekając na wiadomość od Marianeli lub Jordana, ale ta nie nadchodziła, więc zaczęła się niepokoić. I właśnie wtedy nieopatrznie podsłuchała rozmowę, której nie powinna była słyszeć, a która wywróciła jej życie do góry nogami.
Niektóre pokoje na El Tesoro miały to do siebie, że wchodziło się do nich bezpośrednio z ogrodu – każdy miał osobne wejście. Tamtego wieczora jej brat, Lucas Hernandez oraz Eduardo Marquez rozmawiali przed drzwiami Joaquina, a ona nie mogła się powstrzymać, choć zwykle nie należała do osób wścibskich. Kiedy usłyszała imię swojego chłopaka, po prostu nie mogła przestać, a w miarę słuchania czuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Sama już nie wiedziała, dla kogo pracuję Lalo – dla Barosso czy dla Villanuevy – ale w tej chwili nie miało to znaczenia. On jeden zdawał się widzieć, że w tej wojnie cierpią niewinni. Po tym czego się dowiedziała, nie mogła normalnie spojrzeć Quenowi w oczy. Jak miała mu powiedzieć, że to Mercedes Nayera była powodem, dla którego on wychowywał się bez matki? Ibarra był przekonany, że jego biologiczni rodzice to jacyś narkomani, którzy sprzedali go Fernandowi za działkę, ale nie mógł się bardziej mylić. Jego ojciec był tuż obok, a on nie miał o tym zielonego pojęcia. Całą sobotę kręciła się po okolicy, bojąc się odpowiadać na wiadomości Quena, bo nie wiedziała, jak z nim rozmawiać, czuła się tym wszystkim przytłoczona. Nie spała dwie noce, sądząc, że dojdzie w końcu do jakiegoś rozwiązania, ale tak się nie stało, więc kiedy skonfrontował ją w niedzielę przed kościołem, postanowiła raz na zawsze to zakończyć, by wszystkim oszczędzić cierpień. Nie zniosłaby jego cierpienia, gdyby poznał prawdę, nie zniosłaby tych wyrzutów sumienia. Jednak tych wcale się nie pozbyła. Po zerwaniu było tylko jeszcze gorzej. Sama mówiła mu, żeby ruszył dalej, kłamała, że nie chce z nim być, więc nie powinno jej to ruszać, że on rzeczywiście już kogoś sobie znalazł – atrakcyjną piłkarkę z Nuevo Laredo. A jednak bolało jak cholera i nie mogła przestać płakać.
– Coś się stało? Zawołać lekarza?
Wzdrygnęła się w miejscu, odwracając głowę i wycierając oczy wierzchem dłoni, czując wstyd, że została przyłapana na takim akcie słabości. Chłopak zerkał nieśmiało po okolicy, upewniając się, że nie ma nikogo w pobliżu, wyglądał na zatroskanego.
– Nie, nic mi nie jest. – Carolina odchrząknęła, bo jej głos był zachrypnięty od płaczu. – Wszystko w porządku, potrzebowałam chwili dla siebie.
Nadal płakała, łzy spływały jej po twarzy i ginęły za kołnierzykiem eleganckiej białej sukienki, na której ubranie namówiła ją Astrid. Prawie nic nie widziała, wizję miała zamgloną od płaczu, ale nie uszło jej uwadze, że jej towarzysz nie ruszył się z miejsca.
– Nie mam chusteczek. Proszę. – Wyciągnął w jej stronę bandanę, którą miał zawiązaną na nadgarstku. Przyjęła ją od niego z wdzięcznością i otarła oczy, mając nadzieję, że opuchlizna zaraz zejdzie i będzie mogła wrócić na piknik dalej udawać, że wszystko gra. – Potrzebujesz czegoś? Coś do picia, jakieś lekarstwo, przejażdżkę? – Dłonią wskazał na padok dla koni niedaleko. Carolina wstała z miejsca, odzyskując trzeźwość umysłu.
– Tak – oświadczyła, prostując się z godnością. – Zawieziesz mnie do miasta?
– Na koniu? – Chłopak wydawał się zbity z pantałyku. Nie to miał na myśli, kiedy proponował przejażdżkę.
– Nie. Masz może samochód? – zapytała, rozglądając się po hacjendzie, jakby spodziewała się dostrzec jakiś wóz.
– Mam, ale nie jest zbyt reprezentacyjne, to auto dostawcze. – Wolał być szczery. Ona wyglądała bardzo ładnie, on był w pracy, więc nie przejmował się ubiorem. Poplamione dżinsy i flanelowa koszula na pewno nie dodawały mu uroku, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Nie szkodzi, potrzebuję pilnie dostać się do Valle de Sombras.
Chłopak zgodził się i już po chwili siedziała w jego aucie, które rzeczywiście pozostawiało wiele do życzenia, ale jej to nie przeszkadzało. Czekał cierpliwie, aż powie mu, dokąd się wybierają, ale ona zamyśliła się tak, że dopiero, kiedy położył jej dłoń na ramieniu, zdała sobie sprawę, że coś do niej mówił.
– Dokąd?
– Wiesz, gdzie mieszka Fernando Barosso?
– Czy wiem? – Nastolatek parsknął cichym śmiechem. – Pewnie, wszyscy wiedzą.
– Jedź, proszę, muszę z nim porozmawiać.

*

Kolejny raz dzwonił do Victorii i kolejny raz uruchamiała się automatyczna sekretarka, zarówno na prywatnym i służbowym telefonie. Fernando zaczynał sądzić, że córka po prostu robiła mu na złość i zablokowała jego numer. To uwłaczające nagrywać wiadomość, której pewnie i tak nie odsłucha, ale był do tego zmuszony. Niestety jego zastępczyni nie popierała inicjatywy bankietu dla wpływowych mieszkańców i nie zamierzała też mu pomagać w przygotowaniach, a to oznaczało, że po raz pierwszy od dawna wszystko było na jego głowie.
Z irytacją wszedł do gabinetu w swoim domu – przynajmniej tutaj czuł się ważny, tutaj ludzie mu się kłaniali, tutaj załatwiał najważniejsze sprawy. W ratuszu mimo piastowania wysokiego urzędu, miał wrażenie, że zawsze stoi w cieniu swojej córki, która ostatnio pokazywała, że rzeczywiście jest krwią z jego krwi i sam nie był pewien, czy mu się to podoba.
– Carolino – odezwał się zaskoczony, zatrzymując się w progu na widok brunetki, która podniosła się z fotela, by stawić mu czoła. – Rosa nie przyniosła ci nic do picia? Przejdźmy do salonu, napijemy się herbaty.
Wydawał się zdumiony, ale jednocześnie ucieszony z tych niezapowiedzianych odwiedzin. Chciał ugościć dziewczynę w bardziej przytulnym miejscu, ale ona go zatrzymała. Nie przyszła tutaj nadrabiać zaległości towarzyskie.
– Nie trzeba, to nie potrwa długo. Po prostu musiałam się tego dowiedzieć – oznajmiła, zaciskając nerwowo opuszki palców na materiale białej sukienki. – Dlaczego?
– Dlaczego…? – Fernando nie wiedział, o co chodzi. Zmarszczył gęste brwi i przeszedł za biurko, udając, że nie zauważył, że nastolatka odsunęła się, kiedy był blisko niej. – Nie rozumiem.
– Noszę jej imię – wytłumaczyła, sama nie wiedząc, dlaczego akurat to ją tak ubodło. Poczuła się jednak skalana i potrzebowała odpowiedzi. – Zrobił pan to specjalnie? Chciał mnie pan naznaczyć? Chciał pan mu dopiec? Musiał pan wiedzieć, że w końcu się tu zjawi, że będzie szukał tam, gdzie to najbardziej oczywiste. Chciał pan ze mnie zrobić przynętę.
– Moja droga, nie rozumiem, co masz na myśli.
– Andrea Bezauri. To pan wybrał mi drugie imię, pan rejestrował moje narodziny. Po prostu chcę wiedzieć, dlaczego?
– To piękne imię.
Fernando usiadł powoli w fotelu, patrząc na dziewczynę uważnym spojrzeniem. Była piękna zupełnie jak jej matka, choć Mercedes miała nieco bardziej surowe rysy – może po prostu tak ją zapamiętał, a może to życie tak ją doświadczyło, że nauczyła się wyniosłości. Carolina miała osiemnaście lat i była już dorosłą kobietę, ale kiedy tak stała przed nim i przemawiała z bólem w głosie, wydała mu się być po prostu dzieckiem.
– Nie, to nie jest tylko imię. To kara. Chciał pan go ukarać, a ukarał pan mnie. A może to jakiś przebłysk wyrzutów sumienia? Nie, pan ich nie ma, nigdy ich pan nie miał. Jak pan może patrzeć rano w lustro? Jak pan może spojrzeć swojemu synowi prosto w oczy? Pozbawił pan dziecko matki. Nie wiem, czy można być większym potworem. – Naprawdę szczerze wątpiła, czy było coś, co Barosso mógł zrobić, co przewyższyłoby okrucieństwo, z jakim potraktował Saverina i jego rodzinę. Nie była w stanie tego wybaczyć. – Zabił ją pan.
– Nie, dziecko, nie ja to zrobiłem. – W głosie Barosso zabrzmiało rozeźlenie, jakby uznał, że przeinaczyła fakty, jakby próbował przeforsować swój tok myślenia. – Andreę Bezauri zabił jej mąż, Conrado Saverin. To jego powinnaś winić, nie mnie.
– To właśnie pan sobie powtarza, kiedy pan zasypia? Wszystko pan tak usprawiedliwia? Czy kiedykolwiek bierze pan odpowiedzialność za swoje czyny? – Czuła, że jest bliska płaczu, więc zagryzła drżące wargi, nie chcąc marnować łez na tego człowieka, bo nie zasługiwał na nie.
– Conrado Saverin zabił twoją matkę, a ty mu współczujesz? – Odbił piłeczkę.
– Nie współczuję jemu, tylko jego synowi. Odebrał go pan rodzicom, zabił mu matkę. Quen na to nie zasłużył.
– Dałem mu dobre życie – stwierdził gorzko Fernando, sam będąc zdziwiony swoją wspaniałomyślnością. – Mogłem go oddać do sierocińca, mogłem utopić w rzece, mogłem dać parze narkomanów na ulicy, ale nie zrobiłem tego. Wychował się w dobrej rodzinie, nigdy niczego mu nie brakowało. To co dzieje się teraz, nie jest moją winą.
– Rafael Ibarra siedzi w więzieniu przez pana.
– Nie przeze mnie, a przez swoją głupotę.
– Naprawdę ma pan tupet. – Carolina spróbowała się uśmiechnąć, ale jej nie wyszło. Serce tłukło jej się w piersi, bo czuła, że nic co powie, nie przemówi do rozsądku tego przeżartego złem człowieka. – Obwinia pan Conrada Saverina o śmierć mojej matki, ale prawda jest taka, że to ona zdecydowała o tym, jak odejdzie. Saverin nie musiał jej w tym pomagać.
– Mercedes cię kochała, chciała, żebyśmy wspólnie założyli rodzinę. Mieliśmy plany, wspólną przyszłość, ale Saverin nam to odebrał. – Barosso zacisnął palce na krawędzi biurka. Wspomnienia bolały i budziły od dawna skrywany gniew. Pragnął zniszczyć Conrada bardziej niż kiedykolwiek, kiedy tak widział, jak córka Merche stawała w jego obronie.
– Moja matka przedawkowała narkotyki, wiedząc, że była blisko rozwiązania. Zabiła nie tylko siebie, chciała zabić też mnie.
– Nie zrobiłaby tego. To Saverin…
– Saverin nie jest święty – przerwała mu, czując, że musi to powiedzieć. Nie ukrywała, że nie darzyła sympatią profesora, głównie za sprawą Fernanda, który wpajał jej do głowy te wszystkie rzeczy o tym, że był przyczyną śmierci jej matki, ale zawsze czuła też, że nie zachowywał się przy niej naturalnie. Nie mogła też usprawiedliwić faktu, że był w okolicy już prawie od roku, a jednak nadal nie powiedział synowi, kim tak naprawdę jest. Bawił się uczuciami Quena, zgrywając przyjaznego nauczyciela, a w rzeczywistości był ojcem, który szukał go niemal osiemnaście lat. – Ale to pan z premedytacją pozbawił kobietę życia, uprowadził dziecko, a biedną ciotkę Prudencję okaleczył pan na całe życie.
– Och, tylko nie ta nieszczęsna Prudencja. Stara krowa wiedziała, na co się pisze, pomagając temu zdrajcy Saverinowi. Zawsze pchała się tam, gdzie jej nie chcieli, więc się doigrała. Gdyby nie stała na drodze, gdyby nie uparła się, że odbierze poród, nic by jej się nie stało. Nie opowiadała ci? – Fernando uniósł wysoko brwi, widząc, że Carolina nie wie, o czym mówi. – Miała wybór – mogła odejść i zostawić Andreę, moi ludzie odebraliby poród, ale ona chciała z nią być do końca. Głupia.
Carolina oddychała szybko, czując, że brakuje jej powietrza. Fernando Barosso nie odczuwał wyrzutów sumienia, nie miał żadnej refleksji, liczyła się tylko jego strata i jego ból. Wszyscy inni cierpieli przez niego, ale dla niego nie miało to znaczenia.
– Nie pozwól, żeby wypaczyli ci myślenie, Carolino, ta twoja pożal się Boże cioteczka i siostra, które wmawiają ci, że cię przede mną chronią, a tak naprawdę cię izolują. Obawiają się ciebie, bo jesteś spadkobierczynią i możesz im odebrać to, co tak skrzętnie ukrywały tyle lat.
– To największa bzdura, jaką słyszałam w życiu. Nikt nie musi mi mówić, co mam myśleć, jak mam czuć, jestem dorosła i sama potrafię zadecydować o sobie. A pan zniszczył mi życie. Skoro tak bardzo kochał pan moją mamę, skoro snuliście razem takie plany, skoro chciał pan mnie uznać jak własną córkę i nawet nadał mi pan drugie imię, dlaczego umieścił mnie pan w sierocińcu? Dlaczego pozwolił mi pan tam gnić przez ostatnie osiemnaście lat? – Teraz już nie mogła powstrzymać łez, kilka kropel spłynęło po jej policzkach, ale natychmiast je otarła, nie chcąc, by wyczuł jej słabość. Fernandowi zadrgały lekko wargi, ale nie dał po sobie poznać, że jej łzy zrobiły na nim wrażenie.
– Pisałem do ciebie listy.
– Słucham?
– Listy. Byłem twoim darczyńcą. – Fernando wyznał, odwracając lekko wzrok, bo widok brunetki był zbyt bolesny. Jakby Merche powstała zza grobu, tylko młodsza, piękniejsza i bardziej skrzywdzona. – Przysyłałem ci paczki, każde dziecko je otrzymywało. Tobie nigdy niczego nie brakowało.
– Mówi pan o sukienkach? O słodyczach zza granicy? – Carolina prychnęła. Nie chciała tego, wszystkie smakołyki zawsze lądowały w brzuchach jej młodszych kolegów, a sukienki przerabiała, żeby inni mieli co na siebie włożyć, bo czuła się winna, że tylko jej przysyłano takie prezenty. – Rzeczywiście, mieliśmy taki program. Dzieci wysyłały własnoręcznie zrobione laurki i drobne upominki, a darczyńcy czasem odwdzięczali się czymś więcej niż tylko czekiem na konto parafii. A ja myślałam, że pan chce mnie adoptować. Teraz już wiem, że nie musiał pan tego robić. Moja mama ustanowiła pana opiekunem prawnym, ale pan nie zniósłby takiej odpowiedzialności. Wolał pan zrobić ze mnie szczura laboratoryjnego. I siedział pan tu sobie w swojej willi, czekając, aż Conrado Saverin się tu zjawi, a wtedy pan mógłby zadać mu ostateczny cios. Chciał pan dać mu fałszywą nadzieję, że jego córka jest tuż obok, a kiedy okazałoby się, że to nie ja, delektowałby się pan chwilą, kiedy powie mu, że tak naprawdę jego dziecko od dawna już nie żyje, że te poszukiwania od początku były pozbawione sensu. Zacierałby pan ręce i śmiał się za plecami Saverina, wiedząc, że jego syn jest tutaj. I nawet gdyby Saverin zabił pana w szale, pan byłby zachwycony, bo razem z panem umarłby ten sekret, a Conrado cierpiałby do końca życia. Może nawet odebrałby sobie życie opętany szaleństwem. Czy właśnie taki scenariusz pan snuł? Tak to pan sobie zaplanował? Jeśli tak, to pańskie plany posypały się jak domek z kart.
– Moja droga, wiedziałem, że spotkam się z Conradem, to była kwestia czasu. I tak, moje plany nie wypaliły, pogodziłem się z tym. – Barosso pokiwał głową, biorąc to na swoje barki. – Jednak teraz Saverin ma o wiele więcej do stracenia. Bo widzisz, obojętnie co zrobi – jest na przegranej pozycji. Jeśli powie biednemu Enrique, że jest jego ojcem i że był tutaj przez ten cały czas – chłopak go znienawidzi. Jeśli jednak zdecyduje się milczeć – on sam będzie cierpiał, wiedząc, że jest tak blisko swojego dziecka i nie mogąc nic z tym zrobić. A jeśli dodać do tego fakt, że Andrea Bezauri zginęła przez lekkomyślność i pychę Saverina, myślę, że mogę śmiało zaliczyć ten scenariusz do udanych. Moje plany nigdy specjalnie nie zakładały tego, żeby nastawić ojca i syna przeciwko sobie, ale skoro już samo tak wyszło, głupio by było nie skorzystać.
– Jest pan chory, wie pan o tym? – Carolina nie dowierzała w to, co słyszy. – Jak pan mógł?
– A ty, dziecko, jak ty możesz? – Wszedł jej w słowo, mając dość tych manipulacji i grania na emocjach. Wiedział, co zrobił, wiedział, jakie są tego konsekwencje i nie zamierzał za to przepraszać. – Znasz prawdę, nie wnikam, kto ci powiedział – może Prudencja, a może Astrid? Tak, obie wiedziały, zapewniam cię o tym. Skoro ja jestem potworem, bo uknułem tę całą intrygę, to jak określiłabyś siebie, skoro znając wszystko, nadal milczysz, zamiast powiedzieć swojemu chłopakowi prawdę.
– Zerwałam z nim – wyznała, właściwie nie wiedząc, dlaczego. Zabolało ją serce, kiedy wypowiedziała na głos te słowa. Nie mogła o tym z nikim porozmawiać, nikomu nie mogła powiedzieć. – Nie mogę spojrzeć mu w oczy, wiedząc, że to przeze mnie on nie ma matki.
– Nie przez ciebie, Carolino, a przez własnego ojca, ustaliliśmy już to. Uważam, że dobrze zrobiłaś – ten chłopak nie był dla ciebie odpowiedni, jesteś dla niego za dobra. Powinnaś znaleźć sobie kogoś bardziej na swoim poziomie, a nie takiego prymitywa, jak mój chrześniak.
– Trzymał go pan do chrztu, wiedząc, że jego matka nigdy nie zobaczy, jak jej syn dorasta, bo pan wysłał ludzi, by zamordowali ją z zimną krwią. I pan się dziwi, że nikogo przy panu nie ma?
– Słucham? – Fernando zamrugał powiekami, nie wiedząc, do czego Carolina zmierza. Ona przestała już płakać. Teraz była tylko blada, a oczy, choć napuchnięte, widziały wyraźniej niż wcześniej.
– Tak wielki, piękny dom. Ja marzyłam o jakimkolwiek, byle własnym. A pan mieszka w takim miejscu, z tyloma pokojami, z rzeźbionymi meblami, z ogrodem i fontanną, która wygląda jak z jakiejś bajki. Ale jest pan w tym domu zupełnie sam. – Nie próbowała mu dopiec, po prostu stwierdzała fakty. Uderzyła ją ta ironia losu, a rezydencja, którą kiedyś podziwiała z daleka, teraz wydała jej się przeraźliwie smutna. – Bez dzieci, bez wnuków, bez przyjaciół, a jedynie z wrogami czyhającymi za rogiem. Wszyscy pana opuścili, został pan sam i już nigdy nie będzie pan miał nikogo, bo pana serce nie zna miłości, nie umie pan okazywać empatii czy chociażby zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Już na zawsze zostanie pan słabym, samotnym i rozgoryczonym człowiekiem, którego zemsta opętała do tego stopnia, że nawet, kiedy już się dokonała, pan nie potrafi przestać i wciąż sięga po więcej, zatracając po drodze ostatnie resztki duszy, która kiedyś sprawiła, że jakimś cudem, nie wiem jakim, moja matka chciała z panem ułożyć sobie życie na nowo. Nie powiem, że jest mi pana żal, bo nie jest. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że nigdy, przenigdy, panu nie wybaczę i nie dam rozgrzeszenia. Nie za mnie, nie za moją matkę, a już na pewno nie za Quena. I jeśli nie powiedziałam policji tego co wiem, to tylko i wyłącznie dlatego, że nie chcę, aby on cierpiał. Już wystarczająco zniszczył pan mu życie, on nie zniósłby kolejnego ciosu.
– Carolino…
Barosso podniósł się z miejsca, ale było już za późno, bo dziewczyna wyszła, zamykając za sobą drzwi. Nie trzasnęła, nie miała siły, ale jakimś cudem miało to większy efekt, niż gdyby wykrzyczała mu to prosto w twarz. Wpakowała się do samochodu zaparkowanego przed rezydencją Barosso, który szpecił nieco okolicę swoim zarysowanym lakierem. Chłopak spojrzał na nią z troską, nie wiedząc, czy ma ruszać, czy może woli chwilę posiedzieć w ciszy. Dała mu jednak znać, by jechał przed siebie i chwilę później byli już z powrotem na El Tesoro.
– Dziękuję. Nie powiem ciotce, że wyszedłeś z pracy, nie przejmuj się – zapewniła go, poprawiając sukienkę i przeglądając się w lusterku, by upewnić się, że nie widać po niej, że płakała. Nie nosiła makijażu, więc żadne smugi od tuszu do rzęs jej nie zagrażały. Wyglądała tak jak zwykle, tylko odrobinę bardziej smutno, ale w końcu była dobrą aktorką. Wystarczyło przywołać lekki uśmiech. – Przepraszam, nie zapytałam cię nawet o imię.
– Ja? – Chłopak wskazał na siebie, jakby spodziewał się, że zwróciła się do kogoś innego. – Malachai – przedstawił się, szybko jednak żałując swojej decyzji.
– Jak prorok Malachiasz? – Cień uśmiechu przewinął się po twarzy Caroliny. – Przepraszam, nie chciałam się nabijać.
– Nie, w porządku, przyzwyczaiłem się. Rodzice mieli trochę świra, chcieli żebym dokonywał wielkich rzeczy jak w Biblii. Wszyscy mówią mi po prostu Kai – przywitał się raz jeszcze z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
– Miło było cię poznać, Kai. – Carolina podziękowała raz jeszcze i wysiadła, zatrzaskując drzwi.
– Właściwie to chodzimy razem do szkoły, ale skąd miałabyś o tym wiedzieć – dodał już sam do siebie, bębniąc palcami po kierownicy. Śliczne dziewczyny nie dostrzegały chłopaków jak on, a on też nigdy za takimi się nie uganiał. Westchnął tylko, zaciągając hamulec ręczny.

***

W Pueblo de Luz niewiele się działo i zawsze miała wrażenie, że się tutaj dusi. Od dziecka ciągnęło ją do wielkich miast, chciała zwiedzać świat, obcować z kulturą, poznawać nowych ludzi i być po prostu wolna, bo tutaj nie można było nawet myśleć o prawdziwej niezależności, kiedy wszyscy obserwowali każdy twój krok i porównywali cię z innymi. Debora Guzman w młodości była niepokorna, robiła wszystko na opak, byleby tylko w jakiś sposób zaznaczyć swoją obecność. W szkole uchodziła za raczej przeciętną uczennicę, daleko jej było do starszego rodzeństwa, za to w kwestii imprez i łamania szkolnego regulaminu prześcignęła ich obydwoje. Wiele osób mówiło jej, że miała wszystko podane na tacy, bo urodziła się w dobrym domu, a jej rodzina utorowała jej ścieżkę, ale nie mogli się bardziej mylić. Wcale nie było łatwo dorastać w cieniu Ofelii i Fabiana, szczególnie, że wiedziała, dlaczego w ogóle przyszła na świat. To nigdy nie stanowiło tajemnicy i matka też temu nie zaprzeczała, że kiedy Ofelia zachorowała w dzieciństwie na białaczkę, najlepszym rozwiązaniem był przeszczep szpiku od rodzeństwa i to dlatego Serafina i Leopoldo zdecydowali się na kolejne dzieci. Jednak ani Fabian ani Debora niestety nie mogli poratować starszej siostry, która w końcu znalazła swojego genetycznego bliźniaka w bazie. W dzieciństwie czasem miała z tego powodu wyrzuty sumienia, choć przecież zupełnie to od niej nie zależało. Kiedy Ofelia wyzdrowiała, Deb mogła jednak w końcu skupić się na sobie.
Była późnym dzieckiem, więc ze starszym rodzeństwem niewiele ją łączyło. Kiedy ona szła do podstawówki, Ofelia kończyła studia, a Fabian był w liceum i wiódł prym jako przewodniczący szkoły i wzorowy uczeń. Ona jednak zawsze pakowała się w kłopoty, a już szczególnie, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę płci przeciwnej, potrafiła robić z siebie prawdziwą idiotkę. Z perspektywy czasu niczego jednak nie żałowała i miło wspominała tamte czasy, również nauczycieli, którzy zaszczepili w niej pasje i pomogli się rozwijać. Jedną z takich osób była dla niej Angelica Pascal – to właśnie jej lekcje historii, a w szczególności tematy poświęcone historii sztuki, sprawiły, że Deb chciała obrać właśnie ten kierunek. Angelica była też artystką amatorką, więc wspólnie malowały, rzeźbiły czy lepiły z gliny. To dzięki niej złożyła papiery na studia do stolicy, a potem dostała się na pierwszy staż w konserwatorium sztuki. Pani Pascal motywowała ją, by sięgała po więcej, by nie spoczywała na laurach, a ona chętnie to robiła.
W Mexico City odżyła, poznała świat, o którego istnieniu wcześniej nie miała pojęcia. W głowie już planowała kolejne podróże, marząc o wycieczce z plecakiem po Europie i czując prawdziwą ekscytację. Jako młodziutka dziewczyna miała jednak pewną wadę, a mianowicie – była zakochana. Mówili jej, że jest głupia, bo rezygnuje z marzeń dla faceta, ale ona wcale tak tego nie widziała. Wracała w rodzinne strony zawsze z utęsknieniem, bo wiedziała, że jeśli jest jedna rzecz na tym świecie, która nigdy się nie zmienia, to jest nią właśnie Ivan Molina. To nic, że przyjaciółki mówiły jej, że on ją wykorzystuje, to nic że dla wielu ten związek był toksyczny – zrywali ze sobą i schodzili się tyle razy, że ciężko jej było to zliczyć, ale i tak nie umiała tego przerwać. Kiedy zaszła w ciążę, wszystko jednak diametralnie się zmieniło.
Wiele można było mówić o Ivanie – że jest nieodpowiedzialny, lekkomyślny, że brakuje mu ogłady i szacunku do drugiego człowieka, że jest egoistą i wiecznym dzieciakiem, który nikogo nie słucha – ale kiedy trzeba było, stanął na wysokości zadania. To on zaproponował małżeństwo, choć wcale tego nie oczekiwała. Chciała jednak dać swojemu dziecku pełen dom i wiedziała, że Molina, nawet ze wszystkimi swoimi wadami, jest w stanie im to zapewnić. Leopoldo Guzman nie był zachwycony, nawet przez jakiś czasu nie odzywał się do córki, kiedy dowiedział się o ślubie, ale w końcu musiał się z tym pogodzić. Ludzie w miasteczku też różnie gadali, ale Deb nie zwracała na to uwagi. Ivan nie był może najzamożniejszym kandydatem na męża, ale dbał o nią i nigdy niczego im nie brakowało. Mieszkanie w nowym budownictwie w Pueblo de Luz stanowiło przydział od miasta, który przysługiwał Molinie z tytułu pracy w policji. Wykupił je za okazyjną cenę, a ona wyremontowała po taniości, wykorzystując do tego swoje artystyczne zapędy. Sypialnia dziecięca stanowiła dla niej wyzwanie, bo nie mogła zdecydować się na odpowiedni kolor. Różowy był zbyt oklepany, niebieski podobnie, więc w rezultacie przemalowywała pokoik Gracie kilka razy, przez co Ivan robił jej awanturę. Raz naszedł ją, jak malowała gwiazdki na suficie, stojąc na drabinie i nieźle się wściekł. Musiała obiecać, że już nigdy tego nie zrobi. Podobał jej się taki opiekuńczy Ivan i wiedziała, że starał się jak mógł, by nie iść w ślady ojca. Chciał być lepszy dla niej i Gracie, bo Antonio nie mógł tego zapewnić jemu i Claudii. W rezultacie dziewczyna z małego miasteczka, która marzyła o wielkim świecie, utknęła na prowincji z mężem policjantem, który nie zarabiał kokosów, ale jakoś sobie radzili. Dorabiała na boku, sprzedając swoje obrazy, wazony i ozdoby, nie chcąc rezygnować ze swojej pasji, choć dobrze wiedziała, że w większym mieście jak San Nicolas miałaby dużo więcej perspektyw. Nie żałowała jednak, że została. Dzięki temu, że zaszła w ciążę, Ivan musiał też porzucić swoje plany o wstąpieniu do wojska razem z Bastym, a dla niej była to wielka ulga. Wiedziała bowiem, że Molina raczej nie wróciłby już z armii, był po prostu zbyt brawurowy.
Po śmierci córeczki wyjechała, nie oglądając się za siebie. Nie widziała już sensu życia w tym miejscu, ponownie zaczęła się dusić. Dlatego fakt, że po latach znów tutaj powróciła wydawał się totalną abstrakcją. Wmawiała sobie, że to tylko tymczasowe, że jest tutaj, by być bliżej Ofelii, że musi pomóc Quenowi, Neli i Jordanowi, że oni jej potrzebują. Prawda była jednak zupełnie inne – to ona potrzebowała ich.
Debora Guzman westchnęła, przeczesując bezwiednie długie włosy palcami i przypatrując się gromadce roześmianych maluchów biegających po El Tesoro i umorusanych czekoladowymi lodami. Uśmiechnęła się na ten widok, bo dawno nie widziała śmiechu dzieci. Choć wielu uważało, że się do tego nie nadawała, ona uwielbiała być mamą. Kiedy los brutalnie jej to odebrał, miała wrażenie, że straciła sens życia. Po Gracie nic już nie było takie samo. Cóż, prawie nic.
Violetta Conde głośno plotkowała, obmawiając wszystkich po kolei. Teraz uwzięła się na dziennikarza Armanda Romero, który przyszedł na piknik chyba bardziej z ciekawości, niż dlatego że miał na to ochotę. Zdawał się nie być w ogóle zrażony długim językiem Violi, a Deb pomyślała, że facet musi mieć nerwy ze stali, skoro jest w stanie słuchać tej paplaniny. Zostawiła ich i odeszła do szwedzkiego bufetu, by napić się mrożonej herbaty. W oddali dostrzegła nawet Eliasa Rochę, co sprawiło, że kąciki ust lekko jej zadrgały. Zaprosiła go tutaj niezobowiązująco, ale nie spodziewała się, że się pojawi. Być może jednak tylko wykonywał polecenie służbowe, bo kręcił się po hacjendzie z nietęgą miną i doglądał nastolatków, jakby próbował złapać ich na gorącym uczynku.
– Więc to prawda, co mówią. Spotykacie się?
Odwróciła głowę w stronę bruneta, który nalewał sobie wody tuż obok niej. Chwilę zajęło jej rozpoznanie Giacomo Mazzarello, a jeszcze dłużej zastanawiała się, dlaczego go nie poznała.
– Byliśmy na paru randkach – odparła, nie widząc powodu, by kłamać. Violetta Conde już na pewno doskonale znała harmonogram ich spotkań, zawsze była wścibska i to ona pierwsza rozniosła plotkę po mieście, kiedy Deb zaszła w ciążę. – Zgoliłeś wąsy – dodała, kiedy w końcu połączyła kropki. – Skąd ta zmiana?
– Uczniowie wykorzystywali to przeciwko mnie – odparł śmiertelnie poważnie, więc nie była pewna, czy żartuje. – Kampania wre?
Giacomo wskazał palcem na przypinkę na piersi kobiety, do której założenia zmusiła ją Silvia. Przyszłaby na piknik tak czy siak, ale oficjalnie miała się pokazać, by promować swoją kandydaturę. Podobno jej wyniki w sondażach mogły być lepsze, ale Deb nie analizowała wszystkiego tak jak jej bratowa. Uśmiechnęła się jednak, spoglądając w dół na gadżet.
– Dałabym ci jedną, ale chyba wiem, na kogo ty zagłosujesz. – Wysiliła się na żart, bo oczywistym było, że brat będzie głosował na siostrę.
– Cóż, dobrze więc, że wybory są tajne i nikt nie będzie zaglądał mi przez ramię przy urnie.
Tym razem to on się uśmiechnął, co ją zdziwiło. Nigdy nie był przyjacielskim typem. W szkole żył raczej na uboczu, a zauważano go jedynie dlatego, że uchodził za kapusia, który skarżył na kolegów. Dla Debory zawsze był jednak miły, w końcu kochał się w niej całe dzieciństwo, choć ona nigdy nie zwracała na niego większej uwagi. Guzmanówna była w szkole popularna – grała w siatkówkę, chodziła z największym gwiazdorem i kapitanem drużyny pływackiej, manifestowała też swoje poglądy i otwarcie wyrażała swoje zdanie, co nie raz przysporzyło jej problemów. Potrafiła przyjść do szkoły w absurdalnie krótkiej spódniczce, by pokazać co myśli o zakazach dotyczących szkolnych mundurków. Kosztowało ją to wtedy niezły łomot linijką od Dicka Pereza. Na szczęście jej starsi koledzy wzięli wtedy sprawy w swoje ręce i pokazali dyrektorowi, gdzie raki zimują. Deb pod wieloma względami czuła się blisko Giacomo, bo choć oboje się od siebie różnili, to jednak mieli ze sobą coś wspólnego – zawsze żyli w cieniu swojego starszego rodzeństwa i tak też pozostało do dnia dzisiejszego.
– Uważaj, Giaco, Violetka kręci się gdzieś, a jej uszy mają daleki zasięg. Lepiej nawet nie sugeruj, że nie popierasz Marleny, bo obróci się to przeciwko tobie.
– Na co dzień mam do czynienia z bandą nastolatków, poradzę sobie i z Violettą Conde – zapewnił ją, popijając swoją wodę. Uważnie przypatrywał się dawnej koleżance ze szkoły. – Marlena nie gra czysto.
– To prawda. Wykupiła wszystkie przestrzenie reklamowe w Pueblo de Luz. Powiesić plakat wyborczy w innym miejscu niż na płocie sąsiada graniczy z cudem.
– Przepraszam – wyrwało mu się, choć wcale tego nie planował.
– Za co? To nie twoja wina, że Marlena ma serce z kamienia. – Debora roześmiała się, bo w gruncie rzeczy nie była aż tak bardzo nastawiona na zwycięstwo jak Silvia, która wciąż motywowała swoich Avengersów do działania. Zgłosiła się do rady miasteczka, bo chciała coś udowodnić sobie i Ivanowi. Chciała mieć też pretekst, by tutaj zostać, ale nikt nie musiał przecież o tym wiedzieć.
– Nie miałem na myśli Marleny – szepnął, ale nie zdążyła zapytać go, o co mu chodziło, bo jak na zawołanie przy szwedzkim bufecie pojawiła się miejska plotkara.
– Dzień dobry – przywitała się z obojgiem z obrzydliwym uśmieszkiem na maźniętych czerwoną szminką wargach. – Przepiękna pogoda, prawda?
– Tak, to prawda, idealna na piknik – zgodziła się z nią Debora, odliczając do trzech w swojej głowie, ale Viola wystrzeliła jeszcze zanim doszła do numeru „1”.
– A Fabian nie chciał przyjść? Silvia mówiła, że jest zajęty nawet w niedzielę, biedaczek. Bo chyba z jego sercem wszystko w porządku? Wiesz, ludzie gadają.
– Tak, chyba wiem, kim są ci „ludzie”. – Deb ugryzła się w język, by nie powiedzieć nic więcej. – Mój brat ma się dobrze. Ma jednak inne zobowiązania.
– Ale chyba popiera twoją kandydaturę? Szczerze mówiąc, trochę się dziwię. – Conde udała, że ta myśl dopiero przyszła jej do głowy, ale nikogo nie zwiodła – wiadomo było, że od dawna się z tym nosiła i tylko czekała na odpowiedni moment, by zaatakować. – Bo w końcu Fabian zawsze dbał o to, żeby w jednostkach samorządowych nie było nepotyzmu. Pamiętam, jak przez niego radny Iglesias musiał zrezygnować z funkcji.
– Nie zrezygnował z własnej woli, był zmuszony, kiedy na światło dzienne wyszło, że kupował głosy – przypomniał Giacomo, szybko jednak żałując, że się odezwał, bo Viola zmroziła go wzrokiem.
– Cóż, w każdym razie to dziwne, żeby siostra człowieka, który pracuje w biurze gubernatora, zasiadała w radzie miasteczka.
– Nie jest to niezgodne z prawem.
– Być może nie, ale na pewno źle widziane.
– Podobnie jak plotkowanie o sprawach, które cię nie dotyczą.
– Nie zrozum mnie źle, Deb, ja po prostu chcę wszystkiego co najlepsze dla naszej społeczności.
– Dlatego nie kandydujesz?
– Nie musisz być bezczelna. – Policzki Violi lekko poróżowiały po tej zniewadze. Może i by kandydowała, gdyby niektórzy kandydaci nie mieli na nią solidnych haków. Javier Reverte dobitnie dał jej do zrozumienia, że nie powinna tego robić. – Ale muszę ci powiedzieć, Deboro, że cię podziwiam. To naprawdę odważne wystawiać się tak na ocenę opinii publicznej, tym bardziej że nigdy nie cieszyłaś się specjalnie dobrą sławą. – Zrobiła dramatyczną pauzę, być może licząc na jakieś sprostowanie ze strony Guzmanówny, ale ona milczała, wbijając widelczyk w kawałek marchewkowego ciasta Rebeci Fernandez. Viola uznała zatem, że ma prawo kontynuować. – Ludzie zawsze ci współczuli, bo utknęłaś w małżeństwie z Ivanem, ale kiedy wyjechałaś, cały hejt obrócił się przeciwko tobie. To przykre, ale nigdy nie zaprzeczyłaś plotkom, więc niby co mieli myśleć?
– Niby jakim plotkom? – Deb dała za wygraną. Wiedziała, że Conde karmiła się właśnie takimi pytaniami, ale nie miała siły, by się z nią spierać. Właściwie to nawet trochę ją ciekawiło, jak jej rozwód z Ivanem został odebrany przez sąsiadów. Słyszała co nieco na jednym z wieczorów w El Gato Negro, poprztykała się wtedy z Marleną, ale od Violi mogła się dowiedzieć nieco więcej.
– No jak to, Debbie, nie udawaj niewiniątka. – Viola otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, jakby chciała podkreślić, że to przecież oczywiste. – To ty forsowałaś rozwód. Ivan nie chciał się zgodzić, to wie przecież każdy. Pytanie brzmi dlaczego tak bardzo ci zależało? Wniosek nasuwa się sam.
– Myślę, że wystarczy. Deb, przejdziemy się popatrzeć, jak dzieciaki grają w piłkę? – Giacomo wtrącił się do rozmowy, przeczuwając, do czego zmierza Violetta. Deb jednak go nie słuchała.
– Niby jaki to wniosek? – ponagliła Violę do odpowiedzi.
– A taki, że chociaż to Ivan nigdy nie był znany z wierności, to jednak ty złamałaś przysięgę, proste. – Conde nie kryła zadowolenia z siebie. – Poznałaś kogoś i chciałaś się uwolnić. Bądźmy szczerzy, Debbie, ty nigdy tutaj nie pasowałaś, nie chciałaś wracać do Pueblo de Luz. Gdyby nie ciąża, twoja noga nigdy by tutaj nie postała. Tak całkiem szczerze, wydaje mi się, że ci ulżyło, kiedy zmarła Gracie, bo przynajmniej mogłaś znów być wolna…
Nie planowała tego, ale to było silniejsze od niej – zamachnęła się pięścią, zupełnie tak jak uczył ją kiedyś chrześniak. Żadna z niej bokserka, ale potrafiłaby się obronić w ciemnej alejce i spowolnić przeciwnika. Teraz miała ochotę rozkwasić nochal Violetty. Wielkie jednak było jej zdziwienie, kiedy zobaczyła, że to nie pani Conde wije się z bólu, a Giacomo Mazzarello zakrywał twarz rękami.
– Boże, Giaco, wszystko okej? – zapytała z przerażeniem, a to uczucie tylko się pogłębiło, kiedy mężczyzna odsłonił twarz i zobaczyła krew tryskającą mu z nosa.
– Oburzające, Deboro, naprawdę oburzające! – Viola złapała się za pierś, która poruszała się szybko po tym wstrząsającym widowisku. Cudem uniknęła kontuzji, kiedy Giacomo w porę stanął między kobietami. – I ty chcesz kandydować do rady miasteczka? Jak ktoś taki może w ogóle ubiegać się o urząd? Możesz być pewna, że nie będę milczeć!
– Tego jednego wszyscy akurat jesteśmy pewni. – Deb zacisnęła ponownie pięść, ale nie odważyła się już pogrozić nią pani Conde, która odeszła na trzęsących się nogach, zapewne już w głowie układając scenariusz tych wydarzeń, którzy przekaże dalej. – Dlaczego to zrobiłeś? – Guzmanówna zwróciła się do nauczyciela języka włoskiego, kiedy już zostali sami.
– Wolałabyś dostać pozew od Violetty? – odpowiedział pytaniem na pytanie, krzywiąc się z bólu i przyjmując od niej serwetki, by zatamować krwawienie.
– Wolałabym dać jej w zęby i zamknąć jej gębę. Bardzo boli? – Zatroskała się, kiedy on bezskutecznie walczył z krwotokiem z nosa.
– Nie, tylko lekko szczypie. Tyle razy obrywałem od Ivana, że jestem przyzwyczajony, ale ty też walisz mocno.
Zacisnęła mocno usta, by się nie roześmiać, bo sytuacja nie była zabawna.
– Możemy zaraz porównać – zagrzmiał nad nimi głos Moliny, którego zwabiły jęki Violetty. – Przyłóż lód.
– Tak zrobię. – Giacomo odsunął się nerwowo od Ivana, jakby zakorzeniony był w nim refleks z młodości i rzeczywiście bał się oberwać.
– Nie mówiłem do ciebie, pajacu, tylko do niej. – Szeryf zwrócił się do byłej żony, która trzymała się za prawą pięść. – Zrób okład.
– Nic mi nie jest.
– O co poszło?
– O to, że wyciera sobie gębę moją rodziną. Jak zwykle.
– A to powód do rękoczynów?
– Każdy powód jest dobry, przecież sam stosujesz tę zasadę – odgryzła się, nie wiedząc, czemu tak bardzo zirytowała ją jego troska. Odeszła, zostawiając go z osłupiałą miną.
– Nic nie zrobiłem – odezwał się Giacomo, kiedy opanował już sytuację z nosem. Zawinął w ściereczkę kilka kostek lodu z turystycznej lodówki, w której chłodziły się napoje i przyłożył ją sobie do nosa.
– Oczywiście, że nie. Jak zwykle wy, Mazzarello, nigdy nic nie robicie – warknął szeryf i również odszedł, zostawiając Włocha samego z wyrzutami sumienia.

***

Czuła, że świat się kręci. Nie była pewna, czy to trawa, po której stąpała była niestabilna, czy może ona sama lewitowała, ale wiedziała jedno – nie czuła się dobrze. W jednej chwili grała w siatkówkę ze znajomymi i rozmawiała z nimi o Łuczniku Światła i profilu na instagramie, w drugiej miała mroczki przed oczami i szła, słaniając się na nogach. Oblały ją zimne poty, a w żołądku tak jej się przewracało, że mogło to oznaczać tylko jedno. Sara Duarte zwymiotowała pod drzewem, jedną ręką przytrzymując się grubego pnia. Miała wrażenie, że ktoś wykręca jej wnętrzności. Noga nadal dawała o sobie znać po pamiętnej kąpieli w jeziorze, kiedy skaleczyła się jakimś obrzydliwym drutem, ale wracała już do siebie i liczyła na powrót do drużyny siatkówki. Co prawda trener Bruni dawał jej czas na rekonwalescencję, ale ona obawiała się o swoje miejsce, tym bardziej teraz kiedy Amelia Estrada okazała się być naprawdę niezłą zawodniczką. Sara potrzebowała tych dodatkowych punktów na świadectwie. Teraz kiedy rezygnowała z samorządu uczniowskiego, musiała mieć coś innego, co dobrze wyglądałoby w podaniach na studia. Jednak nawet kiedy już czuła się na tyle dobrze, żeby zagrać amatorski mecz, znów wydarzało się jakieś nieszczęście. Nie wierzyła, że ma takiego pecha. Jej ciałem ponownie wstrząsnęły torsje i zapragnęła się położyć. Dona Prudencia na pewno udostępniłaby jej jeden pokój, ale nie miała siły dostać się do pensjonatu. Chciała wrócić do domu.
– Trzymam cię. – Usłyszała głos tuż nas sobą i zdała sobie sprawę, że zachwiała się, niemal upadając pod drzewo prosto w swoje wymiociny. Chwyciła się przedramienia swojego wybawcy, ale kiedy zdała sobie sprawę, kto to taki, szybko puściła go z przerażeniem. – W porządku, możesz się mnie złapać. Nie wyglądasz dobrze.
Yon Abarca na twarzy miał wymalowany grymas pośredni między obrzydzeniem a zatroskaniem. Sądząc po kluczykach w jego rękach, chciał się zmyć z pikniku, korzystając, że wszyscy są zajęci. Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, bo znów zwymiotowała, prosto na jego buty.
– Przepraszam – wymamrotała, sama czując odrazę i wstyd, bo jeszcze nigdy jej się coś takiego nie zdarzyło. – Nie wiem, co mi jest. Źle się czuję.
– Pewnie coś zjadłaś. Żarcie stoi w pełnym słońcu, może coś się popsuło – podsunął, strzepując nogą fragmenty jedzenia ze swoich butów. Nie mógł jej za to winić, bo nie zrobiła tego specjalnie. Poprowadził ją na ławeczkę kilka metrów dalej i po chwili wrócił z butelką wody.
– Zjadłam tylko kanapkę z serem i wypiłam lemoniadę. Była ohydna – przypomniała sobie, bezwiednie wycierając usta, w których nagle jej zaschło. Z wdzięcznością przyjęła od Yona wodę i upiła kilka łyków. – Idź już, na pewno nie chcesz, żeby ktoś cię ze mną zobaczył.
Yon zacisnął szczękę. W jej głosie było słychać nutkę smutku, a jemu zrobiło się głupio. To prawda, że po ich jednorazowym wyskoku podczas balu bożonarodzeniowego, od razu zaznaczył, że nie powinna nikomu o tym mówić, bo to dla niego zniewaga. Nie chciał, żeby ktoś się dowiedział, a już tym bardziej Veronica. Widocznie dotrzymała słowa, bo nie słyszał na ten temat żadnych plotek, ale teraz poczuł się parszywie, bo wszystkie emocje z ostatnich dni skumulowały się, sprawiając, że był zły na samego siebie.
– Wracaj pograć w piłkę – ponagliła go, nie chcąc, by tutaj z nią siedział, bo czuła się niekomfortowo na wspomnienie swojego pierwszego razu.
– Nie mam ochoty. Mój bramkarz działa mi na nerwy – warknął, na samo wspomnienie Barragana czując, że robi mu się gorąco. Ten gość na zbyt wiele sobie pozwalał.
– To wracaj do domu.
– I mam cię tu zostawić, żebyś zemdlała i rozbiła sobie głowę? Nie sądzę. – Usiadł obok niej i zajął się czyszczeniem swoim tenisówek. – Czemu przyszłaś tutaj sama i nikomu nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Wyglądasz jak śmierć.
– Nie chcę nikomu robić kłopotu – wyznała, odgarniając włosy ze spoconego czoła. Po zwymiotowaniu czuła się odrobinę lepiej, ale jeszcze nie na tyle, żeby wrócić na piknik.
– Ale chyba nie jesteś… no wiesz… – Yon nagle zrobił się blady jak ściana. Wymiotująca dziewczyna kojarzyła się w przeważającej większości tylko z jednym.
– Nie jestem w ciąży – sprostowała, a na samą myśl znów zrobiło jej się niedobrze. Tego akurat była pewna. Jeszcze czego, żeby jej pierwszy raz okazał się nie tylko beznadziejny, pozbawiony uczuć, to jeszcze zostawiłby jej pamiątkę na całe życie. – Coś musiało mi zaszkodzić. Mam po prostu pecha. Wciąż mi się coś przytrafia. Nie wiem, co ja robię nie tak, że imają się mnie nieszczęścia. Najpierw ta głupia noga, teraz to… za jakie grzechy?
– Może to klątwa – podsunął całkiem poważnie, a kiedy ona spojrzała na niego sceptycznie, uniósł wysoko ręce, jakby chciał się jakoś usprawiedliwić. – Tak tylko mówię. Mama opowiadała mi o romskich klątwach. Twój ojciec nie jest czasem przeklęty?
– Nie znam mojego ojca.
– No widzisz, może go przeklęli i na tobie się to odbija. Guzman jest przeklęty – dodał, chcąc jakoś ubarwić swoją teorię.
– Wierzysz w takie bzdury? – Sara wyglądała na nieprzekonaną. Za bardzo jednak źle się czuła, by przeanalizować jego słowa.
– Nie wiem, skądś ten mit się wziął, nie? Klątwa ojców przechodzi na dzieci.
– Cóż, nie znam swojego ojca, nigdy go nie poznam, więc i nigdy się nie dowiem. – Nie miała siły się w to zagłębiać, a on chyba to wyczuł, bo już do tego nie wracał.
– Dlaczego nie powiedziałaś Veronice, że ze sobą spaliśmy? – wypalił nagle, sam właściwie nie wiedząc, dlaczego. Z jednej strony nie chciał, żeby Vero dowiedziała się o jego przygodach, z drugiej może wtedy poczułaby się zazdrosna? Sam już nie wiedział.
– Bo mi zakazałeś. A poza tym nie rozmawiam z nią od dawna. – Zwiesiła głowę i zaplotła dłonie na karku, czując lekkie ukojenie w tej pozycji. Nie było idealnie, ale jakoś musiała sobie radzić. – Gdybym wiedziała, że ty i ona… nigdy bym z tobą nie poszła do łóżka.
– Raczej na materac w składziku przy salce gimnastycznej.
– Tak, jesteś romantykiem.
– Przepraszam.
Sara zdziwiła się przeprosinami, ale przyjęła je, bo choć sama była sobie winna, on też nie potraktował jej wtedy zbyt grzecznie.
– Jesteś dupkiem.
– Wiem.
– Veda tak bardzo cię lubi, a ty traktujesz ją tak podle – zauważyła, czując współczucie na myśl, że ta kochana istotka jakimś cudem zakochała się w nim, podczas gdy on świata nie widział poza Veronicą.
– Nie traktuję jej podle. Jestem miły – obruszył się, a kiedy ona prychnęła, dał za wygraną. – No okej, czasem jestem szorstki, ale nie chcę, żeby się do mnie za bardzo przywiązała, już teraz ma taką tendencję. Nie potrzebuję kolejnych dramatów z dziewczynami, nie mam na to siły. Czy Veronica kiedykolwiek o mnie w ogóle wspominała? – zapytał, porzucając swoją nonszalancką postawę i zdając sobie sprawę, że jest żałosny, ale nic nie mógł na to poradzić. – Kiedy jeszcze się przyjaźniłyście.
– Wspominała o tobie. Mówiła dużo o chłopakach z drużyny, mówiła, że się przyjaźnicie. Że spotykacie się całą paczką i że robicie te noce wyzwań, które wymyślił Franklin Guzman. Lubiła je. – Przypomniała sobie Sara, wiedząc jednak, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał. – Nie dołuj się, Yon, dla Vero zawsze liczył się tylko Marcus, nigdy nie miałeś u niej szansy, oni są „endgame”.
– Czym są? – Abarca zmarszczył brwi, nie rozumiejąc dziwnych odniesień.
– Są kanonem. W kulturze popularnej tak się mówi, kiedy fikcyjne postacie są sobie przeznaczone. OTP.
– Co?
– One True Pairing – jedyne prawdziwe sparowanie. Tak się mówi, kiedy komuś bardzo kibicujesz i chcesz, żeby byli razem.
– Ale my nie jesteśmy postaciami fikcyjnymi, to jest prawdziwe życie. – Trochę się zirytował słysząc te głupoty, ale zaczął się nad tym głębiej zastanawiać. – Że niby Veronica jest przeznaczona Delgado? To chyba jakieś żarty.
– Ja tak zawsze myślałam, byli razem idealni. Idealna para. Wyglądali razem świetnie.
– Co z tego? Ładni ludzie po prostu do siebie pasują.
– Może. W każdym razie zawsze myślałam, że będą razem już zawsze. Ulises śmiał się zawsze i nazywał Marcusa zięciem, to było nawet całkiem zabawne. Ale jednak w życiu nie zawsze się układa jak w bajce, czasem nie wychodzi tak, jak byśmy chcieli.
– Veronica nadal go kocha. – Zasępił się, spuszczając wzrok i gapiąc się w swoje oczyszczone tenisówki, ale prawie ich nie widział. – Wciąż lata za nim i za Jordanem. Wkurza mnie to.
– To jej to powiedz.
– Powiedziałem. – Yon poczuł się okropnie. Wyjawił Vero, że ją lubi, że chciałby czegoś więcej, a ona jednak w ogóle się do tego nie odniosła, licząc, że nadal będą kontynuować ich układ przyjaciół z przywilejami. Jemu to już nie pasowało. – Nie zrobiło to na niej wrażenia. Nie wiem, czego ona chce.
– Jest zagubiona – stwierdziła Sara, bo choć już się nie przyjaźniły, znała ją jak mało kto. – Po śmierci taty coś w niej pękło. Kiedy przespała się z Franklinem…
– Nie przypominaj mi. – Yon skrzywił się ostentacyjnie.
– To było w rocznicę śmierci Ulisesa. Była samotna.
– Dlaczego ją usprawiedliwiasz?
– Nie robię tego, nie chcę tego. Ale myślę czasem o tym, co by było gdyby. – Sara westchnęła cicho, rozmasowując sobie mostek. Czuła się odrobinę lepiej, ale nadal paliło ją w przełyku. – Przestać zadręczać się Veronicą i skup się na tym, co masz obok siebie. Vedę – dodała, kiedy w jego oczach dostrzegła pustkę. – Daj jej szansę, ona jest taka słodka i tak cię lubi. Mógłbyś być trochę grzeczniejszy.
– Właśnie o to chodzi – mógłbym się z nią spiknąć i co z tego? Poszlibyśmy do kina, pewnie wylądowalibyśmy potem u mnie w aucie i co? Oberwałoby mi się, że wykorzystuję laskę z autyzmem. Jordan przetrąciłby mi kostki u nóg.
– Więc po co w ogóle z nim zadzierałeś? Wiedziałeś, że przyjaźni się z Vedą, kiedy zacząłeś się przy niej kręcić. Celowo zgodziłeś się iść z nią na imprezę we wrotkarni, żeby jemu dopiec.
– I właśnie dlatego nie chcę się z nią umawiać. Jest ładna, ale byłaby dla mnie odskocznią od Vero i potem byłoby tylko gorzej. Poza tym nie lecę na dziewczyny, które się na mnie rzucają.
– Tylko na te, które nie chcą mieć z tobą nic wspólnego? Sorry. – Przeprosiła, widząc wyrzut na jego twarzy. – W każdym razie ja ci nie pomogę. Ale uważam, że to okrutne zwodzić Vedę i dawać jej nadzieję, że coś z tego może być. Jeśli nie chcesz się z nią angażować, lepiej być szczerym.
– Przecież jej mówiłem! Mówiłem, że nie szukam dziewczyny. Nie moja wina, że każdy miły gest ona odbiera jak randkę. Wolę być oschły, żeby sobie nic nie wyobrażała. – Pokiwał głową, sam siebie upewniając w tej decyzji.
– Jak chcesz, nie mam siły się spierać. Idę się trochę położyć na kocu w cieniu, może mi przejdzie – zapowiedziała, wstając ostrożnie z miejsca.
– Na pewno nie chcesz lekarza? Jest tu chyba kilku.
– Nie, to tylko lemoniada musiała mi zaszkodzić. Trzymaj się, Yon. – Pomachała mu ręką i odeszła.
On natomiast wyciągnął z kieszeni komórkę i postukał w nią paznokciem. Przez całą poranną mszę zaglądał do wiadomości, czekając na odpowiedź od Cillii, ale ta nie nadchodziła. Matka musiała go strofować, bo nie słuchać księdza odprawiającego nabożeństwo, tylko gapił się w smartfona. Czyżby korespondencyjna przyjaciółka nie odczytała esemesa? Niemożliwe, najpewniej po prostu nie chciała odpisywać, może ją zaskoczył, a może ją przeraził. Może zrobił źle, może nie powinien tego robić, ale po wczorajszej konfrontacji z Veronicą było mu tak źle, że nie myślał trzeźwo. „Chciałbym się z tobą spotkać na żywo. Muszę cię zobaczyć.” – głosiła wiadomość, którą wysłał. Wysłał jej wielki znak zapytania, czekając, aż w końcu odpowie.
Może nie tylko Vero go nie chciała. Może nikt go nie chciał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3537
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:07:42 16-06-25    Temat postu:

Temporada IV C 069
Wolfgang/Felicia/Mauricio/Jorge/Gideon/Lucia/Javier/Emily/Veronica/ Veda/
Mgła była gęsta i biała jak mleko. Młody mężczyzna włączył długie światła mocniej zaciskając szczupłe palce na kierownicy. Zmrużył oczy. Widoczność na drodze była kiepska i tylko ośli upór sprawił, że Wolf nie zawrócił. Teraz kiedy wjeżdżał na teren jednego z magazynów było już za późno na odwrót. Zwolnił przed bramą i opuścił szybę. Muzyka dudniła gdzieś tuż za rogiem a w kroku dostrzegł migające dyskotekowe światła. Spojrzał na wbudowany w deskę rozdzielczą zegarek. Było kilka minut po dwudziestek trzeciej. Do głównego wyścigu zostało dobrych kilka minut. Najpierw publiczność rozgrzewała muzyka i tańczące w jej rytmie skąpo odziane dziewczyny. Alkohol a jeśli ktoś miał ochotę to Oli substancje dające dużo mocniejszego kopa. On się nie szprycował. Tak raz czy dwa zdarzyło mu się wypalić skręta czy zażyć jedną czy dwie piguły ale porzucił te zwyczaje gdy zaczął siadać za kółko, gdy następnego dnia miał widzieć się z młodszą siostrzyczką. Wolfganga w przeciwieństwie do wielu nastolatków nakręciło go ani pinie ani ćpanie . Te rozrywki uważał za prymitywnie. Jeśli chciał się odprężyć włączał muzykę, film który widział już wiele razy albo najprościej wyrywał panienkę.
Miał urok, urodę i pieniądze więc dziewczyny przychodzące na wyścigi szukały wrażeń. Nie związków, komplikacji a szybkich numerków, skoków adrenaliny. Szukały zwycięzców. Wolf nie miał problemu z wygrywaniem. Zaparkował auto obok lśniącego niebieskiego auta i wyłączył silnik. Siedział przez chwilę w aucie za nim nie otworzył drzwi wychodząc na chłodne powietrze. Ruszył do magazynu który organizatorzy wyścigów przerobili na klub.
Głośna muzyka, ciała wijące się w jej rytmie niespecjalnie go tej nocy interesowały. Uwagę bruneta przyciągnął barman rozlewający drinki. Nigdy nie wnikał czy Mauricio Hildago stojąc za barem sprzedaje coś więcej niż proste do przyrządzenia napoje. Piwo nalewane było z beczek, wódka wyciągana z wypełnionych lodem wiaderek. Nic za czym ktokolwiek by tęsknił w razie wpadki. Nic co trzeba by było pakować i zabierać. Organizatorzy wyścigów, właściciele nocnego klubu nie dbali o pozwolenia więc w razie wpadki wszystkie znajdujące się tutaj sprzęty zostawiliby za sobą. Stać ich było na kupno nowych. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk, a wydarzenie przynosiło stały dochód. Zajęcie było na tyle intratne, że jego kumpel ryzykował wpisem do akt i nawet będąc nieletnim obsługiwał gości.
Wolfgang lubił to miejsce, które jeszcze kilka lat temu było halą magazynową. Miejscówka miała swój niewątpliwy klimat. Chłopak podejrzewał, że w przeszłości była to hala produkująca części do samochodów. Nierozmontowana porzucona taśma produkcyjna służyła za kontuar baru. Nieliczne sprzęty były poustawiane na paletach czy starych drewnianych skrzyniach ustawionych jedna na drugiej. Raz to miejsce zamieniało się w klub nocny, raz w klatkę z bijatyką na gołe pięści.
─ Cześć ─ przywitał się z nim barman stawiając przed nim butelkę wody. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Szybko i sprawnie. Bez zbędnych pytań czy wydawania reszty. ─ Ścigasz się w taką pogodę? ─ zapytał go marszcząc brwi.
─ W taką pogodę stawka jest wyższa ─ przypomniał mu. Mauricio uniósł brew kręcąc w rozbawieniu głową.
─ Nie ścigasz się dla kasy ─ odpowiedział. I miał rację. Brunet nie ścigał się dla pieniędzy. Jako syn sędziny i zmarłego prokuratora nigdy nie narzekał na brak gotówki. Po śmierci ojca otrzymywał regularnie rentę od państwa jako rekompensatę za zabitego ojca. Zabójstwo Cristobala Barragána potraktowane zostało jako „śmierć na służbie” więc i kasa była większa. Pieniądze były jednak cały czas na jego koncie. Sącząc małymi łykami wodę popatrzył na bruneta obsługującego kolejnych spragnionych klientów.
Mauricio Hildago i Wolfgang Barragán znali się od pieluch. Ich rodziny znały się i przyjaźniły od bardzo dawna. Jeśli wierzyć rodzinnym plotkom ojciec Mauricio zarywał do jego ciotki, kiedy ta była jeszcze w ogólniaku. I żyła. Siostra jego ojca. Oczko w głowie całej rodziny zginęła w tajemniczych okolicznościach. Według oficjalnej wersji zmarła na rzadką chorobę mózgu, według nieoficjalnej wersji dostępnej tylko dla rodziny weszła do jeziora w Pueblo de Luz z kamieniami w kieszeniach i utopiła się. To po jej ulubionym kompozytorze nastolatek miał imię. Historia Mauricio była zupełnie inna.
Chłopak został znaleziony na progu remizy strażackiej i przewieziony do szpitala gdzie swoje dzieci rodziła Clarissa Hildago. Tamtej nocy na świat miały przyjść bliźnięta. I przyszły, ale jedno z nich chłopiec któremu pośmiertnie nadano imię Adam zmarł. Jego młodszy albo starszy brat Vittorio przeżył. Juan Pablo w swojej wspaniałomyślności uznał, że adopcja dziecka zaraz po śmierci dziecka to genialny pomysł. Wrócili do domu z dwójką dzieci. A trzecim w trumnie. Mauricio zawsze odstawał od reszty rodzeństwa i zarówno on jak i Wolf byli pewni, że był także od nich starszy.
─ Jedziesz ze mną? ─ zapytał gdy ruch przy barze zelżał i chłopcy mieli okazję wymienić kilka słów. Hildago uniósł brew. ─ Co?
─ Od kiedy proponujesz mi siedzenie pasażera? ─ zapytał go. ─ Zarywasz do mnie? ─ zapytał go rozbawiony. Wolf parsknął śmiechem.
─ Nie jesteś w moim typie ─ odpowiedział na tę uwagę bezwiednie przeczesując palcami włosy. ─ Jakoś nie mam ochoty jeździć dziś sam ─ dodał.
─ To nie jedź ─ odparł na to. ─ Pogoda jest do d**y.
─ Nie truj ─ rzucił i upił łyk wody. ─ bo zaraz pomyślę, że ty zarywasz do mnie ─ dodał i obrócił się w stronę rozkołysanego na parkiecie tłumu. Zgniótł trzymaną w dłoniach pustą butelkę, a jego ciemne oczy padły na dziewczynę tańczącą na stole. Zamarł i zamrugał powiekami jakby w obawie, że zawodzi go wzrok. ─ Chyba sobie k***a ze mnie żartujesz ─ wymamrotał sam do siebie osiemnastolatek.
Felicia Núñez była ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczyć w magazynie. Usta zacisnął w wąską kreskę i przeklinając zaczął przeciskać się przez kołyszący się w rytm muzyki tłum. Im bliżej był kuzynki tym większa ogarniała go wściekłość. To nie było miejsce dla Feli. Nie przejmując się jej reakcją chwycił ją pod kolana i przerzucił ją sobie przez ramię.
─ Co jest k***a?! ─ usłyszał jej piskliwy głos. Zadarła do góry głowę dłonią pociągnęła go za włosy. ─ Wolf!
─ Cześć kuzyneczko ─ przywitał się i wyszarpał swoją głowę z jej uścisku i zaczął iść do wyjścia. Jego ciemne oczy napotkały oczy Hildago który zgrabnie przeskoczył przez bar i ruszył w ich stronę.
─ Ej Jaskiniowcu! ─ na zewnątrz usłyszał pełen wyrzutu wrzask. Nie zatrzymał się jednak tylko szedł w stronę swojego samochodu. I dopiero przy swoim dogerze zrzucił Fię z ramienia stawiając ją na ziemi. ─ Nie tak traktuje się damy!
─ Nie tak traktuje się smarkule , które nie powinny tutaj być ─ warknął i odwrócił się w stronę wkurzonego głosu. Patrzył wprost na twarz bardzo, bardzo wkurzonej Amelii Estrady. Na wyścigach brakowało jedynie córki gubernatora!
─Nogitsune! ─ usłyszał i zaklął. ─ Na start.
─ Ja dziś nie jadę ─ odpowiedział bezwiednie przesuwając Fię za swoje plecy. Obrócił się w stronę mężczyzny. ─ Kiepska pogoda na wyścig.
─ I właśnie dlatego postawiłem na ciebie ─ nieznajomy podszedł do niego i dźgnął go palcem w pierś. ─ Dwadzieścia patyków, ale zero presji. Przypilnuje twoich panienek ─ zapewnił go. Wolf zacisnął usta w wąską kreskę.
─ Zaraz wyścig? ─ Amelia Estrada odezwała się chociaż powinna siedzieć cicho. Jej oczy błyszczały jak choinka w Boże Narodzenia ─ a mogę machać flagą? ─ zapytała i zatrzepotała powiekami w stronę osiłka.
─ Jasne, że możesz ─ mężczyzna przesunął wzrokiem po jej ciele. Dłuższą chwilę wpatrywał się w jej dekolt.
─ Jesteś z jego ekipy? ─ zapytał Amelię, która pokiwała entuzjastycznie głową, nie wiedząc bardzo co to znaczy. ─ Jak przegrasz jest moja.
─ Nie ─ odpowiedział ─ jak wygram cała twoja kasa jest moja ─ zrobił krok do przodu. Słyszał jak Fia za jego plecami ze świstem wypuszcza powietrze. Osiłek uśmiechnął się półgębkiem i odszedł. Wolf rozejrzał się po tłumie przypatrujących się im ludzi wzrokiem odnalazł Maurcio. Nie musiał nic mówić. Nastolatek przecisnął się do nich. ─ Zabierz je stąd ─ powiedział tylko. Hildago pokiwał głową.
─ Mam machać flagą ─ przypomniała mu Amelia.
─ Nie będziesz machać żadną flagą ─ wycedził przez zaciśnięte zęby Wolf. ─ Grzecznie pójdziesz z moim kolegą i obie zapomnicie o tym miejscu.
Mgła nie ustępowała a Wolf siadając za kierownicą miał wrażenie, że widoczność jest jeszcze gorsza niż w chwili w której przyjechał na teren starych magazynów. Sięgnął po schowany do schowka telefon komórkowy i wysłał krótką wiadomość do Mauricio informując go, że kiedy ruszą ma zabrać dziewczyny w „ich miejsce” Sam zatrzymał się na prowizorycznym pasie startowym. Telefon wylądował z powrotem w schowku z którego Wolf wyciągnął stare znoszone rękawice. Wsunął je na dłonie. Dziś w tym świetle wyglądały jak zakrwawione. Oparł głowę o zagłówek i przymknął na chwilę powieki.
Wyścigi w taką pogodę zakrawały na samobójstwo. Ledwie widać drogę, nie widać przeciwników, a każdy błysk samochodowych lamp cię oślepia. W głośnikach rozległo się odliczanie.
—Trzy...— mruknął pod nosem Dwa... Jeden... Start.
Jego samochód zerwał się z miejsca z głuchym rykiem. Opony pisnęły na mokrym betonie a on wjechał we mgłę. Samochody ruszyły niemal równo. Tylko że Wolf nie jechał po równo. On atakował trasę. Każdy zakręt traktował jak zagadkę do rozwiązania, każdy ślizg — jak taniec z Kostuchą.
Przeciwnik próbował wymusić tor, ale Wolfgang nie odpuszczał. Zderzaki musnęły się w zakręcie, a wtedy on przyciął ostrzej, ścinając skrót przez zewnętrzną. Znał tę trasę. Wiedział, gdzie beton był wilgotniejszy, gdzie opony tracą przyczepność. Nieraz trenował tutaj sam, gdy nikt nie patrzył. Na prostej odczuł lekkie drżenie. Spojrzał w lusterko — przeciwnik trzymał się blisko. Za blisko. Wcisnął gaz do dechy.
Silnik zawył. Mgła zrobiła się niemal biała a on w niej zniknął. Na zakręcie odbił ostro w prawo, tak blisko bariery, że słyszał, jak metalowa flaga startowa zaszurała o lakier. Jeden błąd i poszedłby w obrót. Ale nie dziś. Nie tej nocy. Nie mógł przegrać i nie chodziło o pieniądze. Miał w d***e pieniądze. Chodziło o głupią Amelię Estradę. Wolf znał Węża aż za dobrze i zdawał sobie sprawę, że jeśli przegra upomni się o nagrodę. Na ostatniej prostej wyskoczył z mgły jak pocisk. Kiedy Wolf przeciął linię mety, tłum eksplodował. Racę ktoś rzucił w powietrze. Muzyka skoczyła o kilka decybeli, a on wiedział, że przyjechał pierwszy. I dopiero gdy w tłumie nie dostrzegł ani bruneta ani dwóch dziewczyn odetchnął z ulgą.

***
Mauricio Hildago zabrał ich do McDonalda znajdującego się w centrum miasta. Usiedli w jednym z boksów, a brunet przyniósł im po porcji dużych frytek. Sam dla siebie wziął kawę. Fia podejrzała, że drugi papierowy kubek kawy jest dla jej kuzyna. Sięgnęła po frytkę wbijając w nią zęby. Nie tak spodziewała się zakończyć ten wieczór, a jej oczekiwania nie były zbyt wygórowane.
Amelia Estrada w podziękowaniu za zabranie ją z imprezy urodzinowej Damiana zaproponowała jej wspólny wypad na miasto. Fia która nie miała zbyt wielu koleżanek zgodziła się bez zawahania i dopiero będąc na miejscu wyścigu zdała sobie sprawę jak głupie i nieodpowiedzialne to było.
Wsiadły do nieznanego samochodu prowadzonego przez wytatuowanego mężczyznę o krótkim karku. Do auta wpuszczono ich tylko dlatego, że Amelia wyświetliła kod QR na swoim telefonie. Jak jej wyjaśniła było to wirtualne zaproszenie na imprezę w starym magazynie w San Nicholas. Zaproszenie, które otrzymała po rozwiązaniu quizu. To zakrawało na szaleństwo! A jeszcze większym szaleństwem była obecność Mauricio za barem i Wolfa biorącego udział w wyścigach, które była pewna, że są nielegalne. Brunet, który przyprowadził ich do knajpy mówił niewiele, a na każde zadane pytanie odpowiadał „kiedy przyjedzie Wolf” Nie dało się nie zauważyć, iż brunet był spięty i zjadał frytki tylko po to żeby zająć czymś ręce, a nie z głodu. Drzwi od restauracji otworzyły się i do środka wszedł Wolfgang. Osiemnastolatek od razu do nich podszedł. Kiedy usiadł obok Felicii dziewczyna zauważyła kolczyk w kształcie słonia w jego uchu.
— Wygrałeś? — Hildago odezwał się pierwszy.
— A co wątpiłeś? — odpowiedział pytaniem na pytanie sięgając po kawę. Upił łyk i skrzywił się. Zdjął nakrętkę i sięgnął po stojący na stole cukier. Rozerwał cztery opakowania i wsypał do środka. Zamieszał.
— W taką pogodę — odparł na to brunet kiedy Wolf pił kawę. — Dostały zaproszenie online — poinformował ich.
— Która? — zapytał sięgając po frytki.
— Ja a co?
— A to, że doradzam sprawdzić stan konta — odpowiedział zgryźliwym tonem. — Nie uczą was w szkole, że nie pobiera się załączników z nieznanego źródła? — zapytał i popatrzył na Felcię. — Rodzice wiedzą dokąd się wybrałaś?
— Twoja mama wie, że ścigasz się w wyścigach organizowanych przez kartel narkotykowy? — odbiła piłeczkę Fia. — Myślą że nocuje u koleżanki. — odpowiedziała.
— Zaraz — do rozmowy włączyła się Amelia. — Te wyścigi organizują gangsterzy? — zapytała go z szeroko otwartymi oczami. Wolf nie odezwał się ani słowem. Popatrzył na Fię, to na Mauricio.
— Boże miej nas wszystkich w opiece — powiedział jedynie. Amelia zmarszczyła brwi. — To był wasz pierwszy i ostatni wyścig.
— Bo ty tak mówisz? — zapytała go.
— Bo gdy jeszcze raz zobaczę którąkolwiek z was na miejscu wyścigu powiem waszym rodzicom gdzie się włóczycie nocami zamiast grzecznie spać w łóżkach albo grać w scrabble.
— Nie gram w scrabble — odwarknęła Amelia.
— To widać — odpowiedział na to i wstał. — Zbieramy się, odwiozę was do domu.

Felicia i Amelia zostały bezpiecznie odwiezione do domu gubernatora. Wolf zaczekał aż wejdą do środka za nim nie wycofał z podjazdu i nie odjechał w ciemną noc. Chłopak bez słowa sięgnął do zewnętrznej kieszeni skurzanej kurtki wyciągając z niej zwitek banknotów.
— Twoja dola.
— Wolf
— Nie marudź tylko bierz — odpowiedział rzucając mu pieniądze na kolana. — Potrzebujesz ich bardziej o de mnie. Poza tym chcę żebyś miał na nie oko.
— Myślisz, że tam wrócą? Fia nie jest głupia.
— Fia tak, ale córka gubernatora ma bardzo mały móżdżek — wyjaśnił. Chłopcy popatrzyli na siebie. Maurcio skinął lekko głową i schował pieniądze do kieszeni bluzy.
***
Jorge Ochoa spacerował w tę i z powrotem po kuchni co chwila zerkając na wyświetlacz komórki. Lucia nie odbierała. Dzwonił trzykrotnie. Nastolatek chciał zapytać czy mama zabierze Glorię do kościoła? Ona jednak nie odebrała. Ani pierwszego połączenia, ani dwóch kolejnych. Wykonywał je w odstępie piętnastu minut. Nie chciał być namolny. Był namolny, ale to była jego mama. Ścisnął nasadę nosa. Czoło oparł o lodówkę i zamknął oczy. Lewa stopa nerwowo wystukiwała rytm.
Proszę bądź trzeźwa, pomyślał szatyn ponownie wybierając numer mamy. Jeden sygnał. Drugi i cztery kolejne aż do zgłoszenia się poczty głosowej. Ona śpi, podpowiadał upierdliwy głosik w jego głowie. Miała ciężki dyżur. Może też spać pijana albo naćpana, podpowiedział mu Jorge-pesymista. Dwukrotnie uderzył pięścią w lodówkę.
— A co złego zrobiła ci lodówka? — zapytał go ojciec. Jorge zamrugał powiekami.
— Nic — odpowiedział nastolatek. — Jakie masz plany na dziś? — zapytał ojca obracając się. Plecami oparł się o lodówkę przenosząc spojrzenie na zegarek wiszący na ścianie. Do kolejnego telefonu do mamy zostało dziesięć minut. Nie żeby odliczał.
— Zamierzam zabrać dzieci na piknik parafialny — odpowiedział na to Gideon — ale najpierw chciałbym się napić kawy.
— A co ci nie pozwala? — zapytał go nastolatek.
— Syn tarasujący mi swoim ciałem drzwi do lodówki — odpowiedział ojciec. — Zdechło tam jakieś zwierzę?
— Co? Nie. Skąd taki pomysł? — wyrzucił z siebie kilka pytań na raz Jorge odsuwając się od lodówki i wyciągając ze środka butelkę z mlekiem. — Jak się spało?
— Całkiem nieźle — wziął od syna mleko i zmarszczył lekko brwi. — Co się dzieje?
— Nic się nie dzieje. Wszystko jest w porządeczku. — Gideon uniósł brew. — Mama nie odbiera — wypalił. — Dzwoniłem, chciałem zapytać czy będzie na pikniku i czy zajmie się nami wieczorem gdy ty pójdziesz umierać z nudów do rezydencji Fernando Barosso, ale nie odbiera telefonu.
— Lucia zapewne śpi — odpowiedział na to Gideon. Wątpił, że nie odbiera z powodu wizyty w kościele na porannej mszy. To nie było w jej stylu. — Wyprasowałem ci koszulę.
— Dzięki —odparł na to Jorge. — Tato — zaczął gdy ojciec upił kilka łyków kawy — zajrzysz do mamy? — zapytał. Kurator zamarł z kubkiem w dłoni. — proszę — dodał błagalnie nastolatek. Ostrożnie odstawił kubek na blat i popatrzył uważnie na syna. Wiedział dokładnie o czym Jorge myśli. Sam przez lata się z tym zmagał. Ciężki dyżur, który odsypia? Operacja , która się przeciągnęła czy kac? Żaden nastolatek nie powinien przez coś takiego przechodzić. Skinął lekko głową.
— Zabierzesz siostrę do kościoła — zaznaczył brunet. Syn pokiwał głową. — Idź sprawdź czy wstała.
— Dziękuje — powiedział i wyszedł z kuchni w obawie, że Gideon zmieni zdanie. Pół godziny później zatrzymał auto przed blokiem w którym mieszkanie miała jego była żona i wyłączył silnik. Dłuższą chwilę siedział i wpatrywał się w drzwi. Przerabiał to wielokrotnie przez dwadzieścia lat ich małżeństwa. Robił to, żeby syn nie musiał, a i tak czuł że zawodzi jako ojciec. Jorge zasłużył na więcej niż widok pijanej albo naćpanej matki. Obecnie nic nie było wiadome. Chwycił za klamkę i otworzył drzwi wychodząc na świeże powietrze. Odetchnął dwukrotnie za nim ruszył do odpowiednej klatki.
Nie dzwonił, ale użył kluczy syna. Wszedł i pociągnął lekko nosem. W mieszkaniu unosił się charakterystyczny zapach szpitala. Kiedy jeszcze byli małżeństwem potrafił po zapachu, porzuconych butach poznać czy Lucia jest w domu. Była. Dłuższą chwilę wpatrywał się w znoszone trampki za nim ruszył na rekonesans mieszkania. Pokoje dzieci były ciche i puste. W niewielkiej sypialni nie zastał żony. Drzwi prowadzące do łazienki były lekko uchylone.
— Lucia — zapukał delikatnie w białe drewno. — Wejdę — zakomunikował i zajrzał do łazienki. Lucia była w wannie. Oczy miała zamknięte, a głowę opartą o zagłówek wanny. Na miękkich nogach podszedł do wanny i przyłożył palce na jej szyi. Odskoczyła gwałtownie boleśnie uderzając się w łokieć.
— k***a — warknęła masując drugą dłonią łokieć. — Gideon? — popatrzyła zaskoczona na byłego męża. — Co ty tutaj robisz?
— Nie odbierałaś telefonu — wymamrotał w odpowiedzi. Odwrócił się plecami kiedy uświadomił sobie, że jego była żona jest w wannie. Naga. — Babeczki — powiedział pierwszą rzecz jaka przyszła mu na myśl. — Miałaś upiec jakieś babeczki.
— Jorge zabrał je wczoraj. Gideon — uśmiechnęła się pod nosem — podasz mi ręcznik?
—Co?
— Ręcznik — powtórzyła nawet nie próbując ukryć swojego rozbawienia. — stoisz obok niego.
— Ta tak — wymamrotał i podał jej przez ramię puchate okrycie. Lucia owinęła się ręcznikiem. Wyszła z wody i odkręciła zawór. — Ciężki dyżur? — zapytał kiedy stanęła przed lustrem palcami przeczesując krótkie włosy. Brunet widząc to zmarszczył brwi. — Kiedy ścięłaś włosy? — zapytał.
— Co? — zapytała go ii kiedy spojrzała w lustro zrozumiała co były mąż ma na myśli. Nie miała na sobie peruki pod którą skrywała odrastające po chorobie włosy. — Jakiś czas temu — odpowiedziała. Gideon patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. — Mogę się ubrać? — zapytała go.
— Jasne, zrobię ci kawę — zaproponował i wyszedł z łazienki za nim zdążyła odpowiedzieć. Lucia przymknęła powieki. Całe szczęście peruka leżała w jednej z szuflad w sypialni. W ręczniku przemknęła z łazienki do sypialni, aby się ubrać. W dżinsach i luźniej koszulce weszła do kuchni, zaś Gideon postawił przed nią kubek z kawą.
— Dzięki — upiła łyk kawy i westchnęła czując znajomy smak na języku. — Jorge chciał czegoś konkretnego? Miałam siedem nieodebranych połączeń — powiedziała mając nadzieję, że jej głos brzmi normlanie. Od rozwodu minęło niemal trzy lata, a ona nadal tęskniła za jego kawą.
— Czy zostaniesz z nimi wieczorem? Idę na to przyjęcie do Barosso — przypomniał jej. Lucia usiadła na wysokim stołu — no i czy wpadniesz na piknik? Jadłaś?
— Co? — przymknęła powieki. Jej zmęczony umysł działał na wyjątkowo wolnych obrotach. — Może wpadnę na piknik — odpowiedziała calowo omijając odpowiedź dotyczącą jedzenia. Osvaldo nie byłby zadowolony gdyby dowiedział się że pani ordynator nie pamięta kiedy jadła ostatni posiłek. Gideon natomiast zajrzał do lodówki i wyciągnął z niej jajka. — I tak chętnie zostanę z nimi wieczorem. Co to za przyjęcie u Barosso? I co ty robisz?
— Jorge nazywa to „przyjęciem dla snobów” Elodia mnie zaprosiła — wyjaśnił. — Śniadanie — odpowiedział — kiedy ostatni raz jadłaś? Ty coś jesz?
—Gideon nie musisz — zaczęła.
— Wiem — odwrócił do tyłu głowę — nadal jesteś matką moich dzieci — dodał. — I znam cię. Nie jadłaś śniadania wczoraj nie jadłaś kolacji i pewnie pominęłaś obiad.
— Zjadłam batonika — przypomniała sobie. Nie widziała jego twarzy, ale była pewne, że przewrócił oczami. — Miałam ciężki dzień — wyjaśniła — wycinałam potworniaka u noworodka — dodała chociaż nie zapytał. Czasem kiedy byli jeszcze razem opowiadała mu o pracy. — Był wielkości piłeczki pingpongowej, ale badanie wykazało brak komórek nowotworowych — urwała i westchnęła. — Zostanę z nimi wieczorem. — Gideon zsunął omlet na talerz i postawił go przed byłą żoną. — Dziękuje.
— Nie ma za co — odpowiedział. — A to co? — wskazał na bliznę na obojczyku. Lucia bezwiednie poprawiła ramiączko.
—Nic — skłamała sięgając po widelec. — Jak tam kot?
— Gruby — odparł. — Śpi w łóżku Glorii nawet kiedy jej nie ma. Upiekłaś babeczki? — podniosła na niego i zmarszczyła brwi. Ochoa się roześmiał. — Kupiłaś — sam sobie odpowiedział.
— U Camillo — odpowiedziała. — Ja i babeczki? — zapytała go rozbawiona. — Vola Conde wie, że ja nie umiem piec — przypomniała mu. — Poza tym to dobre babeczki.
— Nie twierdzę, że nie są smaczne — odpowiedział na to Gideon spoglądając na byłą żonę. — Schudłaś — zauważył — nie jesz, nie śpisz masz jedną operację za drugą — zaczął wymieniać. Uśmiechnęła się blado. Dwadzieścia lat małżeństwa zrobiło swoje. Znali się aż za dobrze.
— To nie jest początek spirali — zapewniła go uśmiechając się do niego blado. — Wszystko jest dobrze.
— Nie wyglądasz dobrze.
Parsknęła śmiechem.
— Komplement, który chcę usłyszeć każda kobieta — powiedziała. — Operowałam przeszło dziesięć godzin — wyjaśniła. — Potrzebuje snu i będę jak nowa. — zapewniła go przed wyjściem. Zamknęła drzwi i oparła czoło o drewno. Zamknęła oczy. Nie skłamała. Potrzebowała snu , a może za kilka godzin będzie może przypominać człowieka.
**
Nie przypuszczała, że pojawienie się na pikniku bliźniąt wywoła tak wielkie poruszenie, ale jednak przyciągnęła do chłopców uwagę której ani się nie spodziewała ani tym bardziej nie chciała. Kilka par oczu zerkało w jej stronę. Emily czuła przyklejające się do niej spojrzenia. To było jej pierwsze oficjalne wyjście po porodzie. Tak spacerowała z chłopcami po osiedlu na którym mieszkali, jeździła na zakupy czy odprowadzała córkę do szkoły, ale większość czasu spędzała z dziećmi. W domu i kiedy po raz trzeci usłyszała „o bliźniaki” przypomniała sobie dlaczego tak polubiła swoje ciche cztery ściany i towarzystwo psa. Jasnowłosa pomyślała, że wywołałaby mniejszą sensację przychodząc z wypchanym jednorożcem. Pchnęła do przodu wózek, a jej ciemne oczy spoczęły na znajomej burzy blond włosów. Pani Guerra połknęła uśmiech. Tylko Javier Reverte mógł założyć spodnie z lnu w odcieniu fuksji i czuć się w nich jak przysłowiowa „ryba w wodzie” Mężczyzna odwrócił się i rozpromienił się na widok przyjaciółki ruszając pewnym krokiem w jej stronę.
— Wyszłaś z jamy — przywitał się z nią. Emily zatrzymała podwójny wózek i przytuliła się na powitanie do przyjaciela — i zabrałaś ze sobą dwa małe skrzaty — Javier z ciekawością pochylił się nad wózkiem. Popatrzył to na jednego chłopca to na drugiego. — Jak w ich odróżniacie?
— Jeden ma x na stopie — odpowiedziała. Popatrzył na nią marszcząc brwi. Parsknęła śmiechem, — po prostu wiemy — odpowiedziała mu. Javier pokiwał głową, a Emily uśmiechnęła się półgębkiem. Z pełną świadomością ubrała chłopców w identyczne bodziaki. — Gdzie żona? — zapytała go ruszając przed siebie.
— Alec chciał przekąskę — wyjaśnił Magik kładąc dłonie na rączce wózka. Emily nie zaprotestowała, chwyciła go pod ramię. — Gdzie mąż?
— Plotkuje z Giovannim Romo o systemie finansowania małych lokalnych przedsiębiorstw — wyjaśniła — a Alice bawi się z Sofią. — Dlaczego ludzie gapią się na mój wózek? — zapytała go.
— To bliźnięta — przypomniał jej — Ludzie gapią się na twój wózek, bo twoje dzieci to dwa słodkie jednorożce — wyjaśnił. — Rzadko występują w naturze.
— Powiedz to mojej rodzinie. Tommy i Charlie to bliźnięta urodzone w czwartym pokoleniu. U nas jesteś krytykowana za to, że wyskoczyło z ciebie jedno a nie dwoje dzieci.
— Serio? — zdziwił się Javier.
— Tak — potwierdziła. — Moja ciotka Coco urodziła tylko jedną córkę, ledwie przeżyła , a babka i tak wypominała jej, że mała jest jedynaczką.
— Twoja babka była uroczą kobietą — stwierdził blondyn i uśmiechnął się gdy jeden z maluchów otworzył oczy. Lekko skręcił wózkiem wjeżdżając na poletko zieleni, wózek ustawił w cieniu. — Piękne wyglądasz — powiedział po prostu.
— Dziękuje — bezwiednie wygładziła palcami sukienkę. — Fajne spodnie — skomplementowała.
— Wiem — Javier bezceremonialnie obrócił się wokół własnej osi. — Są lekkie i zwiewne, a twoja siostra randkuje z Joaquinem — wyjaśnił i ruchem głowy wskazał na znajdującą się w zasięgu wzroku parę. Emma trzymała na rękach Lunę , a szef Templariuszy gawędził z Thomasem McCordem. — Tom wie czym zajmuje się Joaquin?
— Moim zdaniem woli nie wnikać czy zajmuje się Joaquin. — odpowiedziała na tą uwagę jasnowłosa zerkając do wózka. Tommy zmrużył oczka obracając główkę w bok. Emily bezwiednie zaczęła lekko kołysać wózkiem. — Dogaduje się z Emmą — zauważyła.
— Dogaduje się z moją żoną — szepnął Magik. Emily uniosła brew. — Wróg mojego wroga — wyjaśnił krótko. — Czy mi to pasuje? Niekoniecznie, ale małżeństwo to kompromis.
— Wiem coś na ten temat — odpowiedziała na to młoda mama. — Ja ciągle zawieram z mężem kompromisy — mężczyzna uśmiechnął się. — Co?
— Och nic — odpowiedział na to. — Dorastasz, a twoja siostra dogaduje się z gangsterem i kto wie może zostanie twoim nowym szwagrem — jasnowłosa zamroziła go spojrzeniem, Reverte roześmiał się.
— Wolałabym hydraulika — odpowiedziała i zaczęła się śmiać. Zasłoniła dłonią usta.
— Brakowało mi tego śmiechu — stwierdził Reverte łypiąc na chłopców. — Jeden ma otwarte oczka — zauważył — o i wygląda jak miniaturowy Fabricio, tylko nos się nie zgadza — stwierdził marszcząc swój.
— To Tommy — przedstawiła chłopca. — Chcesz go potrzymać? — zapytała go blondynka.
— Myślałem, że nigdy nie zapytasz — odpowiedział na to i z kieszeni spodni wyciągnął płyn dezynfekujący ręce. Emily nie skomentowała tego. Zauważyła jednak, że mężczyźni z jej otoczenia zaczęli nosić te specyfiki po kieszeniach odkąd urodziła chłopców. Obniżyła budę jednego z wózku , a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
— Dzień dobry mój maleńki — powiedziała miękko ostrożnie wyciągając chłopczyka z gondoli — ktoś bardzo chcę cię poznać — zwróciła się do niego lekko kołysząc ramionami. — Tommy poznaj wujka Javiera — zrobiła ostrożnie krok w stronę mężczyzny — Javier poznaj swojego chrześniaka — przedstawiła malucha mężczyźnie. Blondyn ostrożnie wziął chłopczyka z rąk mamy.
— Dzień dobry Tommy — przywitał się wpatrując się w jasne dziecięce oczka. Tommy ziewnął przytulając policzek do koszuli Magika. — Lubi mnie — powiedział. Jasnowłosa nie mogła powstrzymać uśmiechu.

***
Długie rude włosy opasały na jej ramiona kiedy siedziała na rozłożonym na trawie kocyku obok bawiącej się córeczki. Ronnie bezwiednie przeczesała palcami włosy córeczki. Mała Andrea na piknik zabrała ze sobą Arkę Noego. Nie jedno czy dwa zwierzątka, lecz statek z całą wesołą gromadka. Raz chrumkała świnka, raz ryczała krowa i za każdym razem Andrea obracała do tyłu główkę upewniając się, że mama na nią patrzy. Patrzyła i niedowierzała.
Andrea Barragán de Russo była jej cudem. Najlepszym co ją w życiu spotkało chociaż kiedy wykonała pierwszy z trzech testów ciążowych wpadła w panikę. Była w trakcie aplikacji prokuratorskiej, dostawała najgorsze z możliwych spraw , a ojciec jej dziecka był nie tylko jej szefem, ale także był żonaty. Dziś nie wyobrażała sobie dnia bez swojej córeczki. Kiedy zaryczał lew kilka siedzących najbliżej osób spojrzało w ich stronę. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem instynktownie przyciągając córeczkę bliżej siebie.
Veronica miała zupełnie inne plany na ten dzień. Przede wszystkim chciała zabrać córeczkę na spotkanie z babcią. Monse Russo już od jakiegoś czasu przebąkiwała coś o obiedzie w trakcie którego będzie mogła dokładnie przyjrzeć się wnuczce. I ocenić córkę w roli matki. Rudowłosa nigdy nie przepadała za ich wspólnymi chwilami więc poczuła ulgę gdy Montserrat zadzwoniła do niej z informacją o wyjeździe z przyjaciółkami do SPA. Kobieta tłumaczyła się , iż kompletnie zapomniała o umówionym spotkaniu. Ronnie doskonale zdawała sobie sprawę z tego , że matka kłamie.
Gdyby mogła ustawić sobie na Facebooku status relacji z matką na pewno wybrałaby „to skomplikowane.” Między obydwiema kobietami było całe mnóstwo niedopowiedzeń, niewyjaśnionych spraw, kłamstw i wzajemnego żalu. W opinii Monse córce daleko było do ideału i robiła wszystko na opak. To co dla córki było największym darem od losu, dla niej ujmą. Uśmiechnęła się lekko na widok ciemnowłosego mężczyzny trzymającego w dłoniach koszyk piknikowy.
— Mam kilka smakołyków — powiedział na wstępie siadając obok Ronnie. Koszyk postawił obok Rei. Dziewczynka porzuciła swoją zabawkę unosząc klapę koszyka i zaglądając z ciekawością do środka. Popatrzyła to na Conrado to na koszyk.
— Wziąłem dla ciebie owocki — poinformował dziewczynkę wyciągając ze środka kolorowe szaszłyki. — Żadnego cynamonu — poinformował mamę i córkę kiedy Rea z ciekawością zsuwała z patyczka truskawkę rozgniatając ją w rączkach. — Rea — powiedział gdy oblizywała paluszki. Brunet instynktownie po torbę wyciągając z niej mokre chusteczki. — Co? — zapytał napotykając spojrzenie Ronnie.
— Zupełnie nic — odpowiedziała wyciągając z rączek córeczki szaszłyk. Z koszyka wydobyła plastikową miseczkę i zsunęła do niej owoce. — Żadnych patyczków do ciekawskich dziecięcych rączek — oznajmiła stawiając przed dziewczynką miseczkę. — Conrado — zaczęła — rozmawiałeś o nas z Lidią? — zapytała go.
— Z Lidią? Wie, że się spotykamy — poinformował ją
— A wie, że nie chcę cię jej ukraść? — zmieniła swoje pytanie. Ich oczy się spotkały. — Jesteśmy przyjaciółmi — zaczęła — sypiasz ze mną, kąpiesz moją córkę i przynosisz jej owocowe szaszłyki — wymieniła — a ja nie lubię wciskać się między wódkę a zakąskę.
— Nigdzie się nie wpychasz, Lidia wie ile dla mnie znaczy — zapewnił ją.
— Czyli rozmawialiście? — zapytała go. — O tym ile dla ciebie znaczy — zmarszczył brwi. — Conrado kiedy mój ojciec sypiał z coraz młodszymi asystentkami bałam się powiedzieć o tym matce, bo bałam się, że któraś z nich zniszczy moją rodzinę. Nie chcę być tą która zniszczy twoją rodzinę.
— Niczego nie niszczysz — zapewnił ją.
— Powiedz to Lidii — odpowiedziała na to i opadła z westchnieniem na koc. — Wiem jak to jest zniszczyć rodzinę.
— Ronnie — jej imię wypowiedział miękko obserwując jak Andrea chwyta w ciekawskie paluszki owoce wkładając je sobie do buzi. — Nie zniszczyłaś ich rodziny.
— Wystawiła jego walizki za drzwi kiedy gruchnęła wiadomość o tym, że jestem w ciąży. Wolf zaczynał liceum a przez kolejne miesiące nie rozmawiał z ojcem. Proszę porozmawiaj z Lidią — powiedziała poważnym tonem.
— Porozmawiam z nią — zapewnił rudowłosą i pochylił się nad kobietą lekko muskając jej usta swoimi. Zamrugała powiekami zaskoczona, kiedy popatrzył na nią z szelmowskim uśmiechem. — Ludzie i tak gadają. — wyjaśnił. Uśmiechnęła się lekko i zerknęła na córeczkę, która wstała i potuptała przed siebie wprost do brata. Wolf uniósł dziewczynkę wysoko do góry. Rea zapiszczała z uciechy brudząc jego policzki sokiem z owoców. Chłopak oparł ją na biodrze.
— Wolf — Veronica wstała boso podchodząc do nastolatka. — Nie wiedziałam, że cię tutaj spotkamy — zaczęła. Rea owinęła rączki wokół szyi starszego brata przytulając policzek do jego koszulki.
— Wymóg trenera Durana — odpowiedział. — Nie przedstawisz mnie? — zapytał zerkając na Conrado to na Veronicę. — Nowy facet? Nie zajęło ci to wiele czasu.
— Wolf — weszła mu w słowo — to nie tak jak myślisz — zaczęła — To Conrado, przyjaźnimy się.
— Wszyscy przyjaciele cię tak całują? — zapytał ją. — A może to on jest ojcem?
— Wolf — Ronnie zamrugała powiekami zaskoczona. — Oczywiście, że nie jest ojcem Rei, nawet się wtedy nie znaliśmy.
— Powiedz to tamtym trzem babom — wskazała palcem na Violę Conde otoczoną wianuszkiem przyjaciółek — one twierdzą inaczej i dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? Rea była w szpitalu?
— Miała wstrząs anafilaktyczny — wyjaśniła kobieta. — Na cynamon.
— Mamy to w genach — cmoknął ją czule w policzek i przeniósł wzrok na Conrado. — A ty to kto? — zapytał go.
— Conrado — podał mu rękę. — Miło cię poznać.
— Wiele o nie słyszałeś? — zapytał go.
— Właściwie to nie — Wolf parsknął krótkim uśmiechem i wolną ręką sięgnął po wetknięty do tylnej kieszeni dżinsów telefon komórkowy.
— Muszę zmykać Księżniczko — zwrócił się do siostry całując dziewczynkę w policzek i stawiając ją na ziemi — ale widzimy się dziś wieczorem — zapewnił ją. — Wezmę dla nas pizzę. — popatrzył na Ronnie — masz randkę z tym gogusiem — wskazał ruchem głowy na Severina. — Będę u was koło dziewiętnastej.
**
Piknik cieszył się dużym zainteresowaniem zarówno wśród dzieci jak i dorosłych. Wokół panował gwar rozmów, pisk dzieci , a nawet szczekanie psów. Emily bezwiednie zetknęła do wózka świadoma, że nie było szans, żeby chłopcy zasnęli w takim natężeniu hałasu. Zetknęła na Alice i Fabricio, którzy świetnie się bawili grając w babinktona. Lotka uderzała to w jedną rakietę to w drugą i kobieta nie miała sumienia przerywać im zabawy. Pchnęła lekko wózek w kierunku prywatnej posiadłości Prudencji Vegi. Starsza kobieta udostępniła im jeden z pokoi znajdujących się w domu jakby przeczuwała, iż chłopcy będą potrzebować miejsca na drzemkę. Jasnowłosa mimowolnie uśmiechnęła się na widok mężczyzny idącego z na przeciwka.
─ Zajęty? ─ Zapytała Santosa DeLune
─ Nie ─ odpowiedział. ─ Czego potrzebujesz?
─ Twoich rąk ─ odpowiedziała mu. Santos przewiesił aparat przez szyję i położył dłonie na rączkach wózka.
─ A gdzie Guerra?
─ Gra z Alice ─ odpowiedziała prowadząc go na teren prywatny, należący do rodziny Vega. Z torebki wyciągnęła klucze l, które przekazał jej Conrado. ─ w babinktona. Nie chce im przeszkadzać, a chłopcy potrzebują czystych pieluch l, mleka i snu.
─ Służę pomocą
─ Na to liczę ─ odpowiedziała na to kiedy weszli do środka do przygotowanego na parterze pokoju. Tutaj Emily mogła pozbyć butów i wyciągnąć z gondoli synka. Tommy przytulił policzek do jej sukienki bezwiednie chwytając w usteczka materiał jej sukienki. Kobieta pochyliła się i pocałowała go w główkę. ─ Najpierw czysta pieluszka ─ poinformowała go, kiedy Santos wyciągał z torby podkład i rozłożył go na łóżku ─ a później jedzonko ─ wyjaśniła chłopcu odkładając go na przewijak. Tommy otworzył szeroko oczy i zmarszczył nosek. Santos na drugim podkładzie położył Charliego.
─ Mogę? ─ Zapytał czując na sobie jej wzrok.
─ Ty tak
─ Ja? A kto nie może? ─ Zapytał z ciekawością ściągając chłopcu spodenki.
─ Conrado któżby by inny?. On przez całe swoje życie nie zmienił ani jednego pampersa.
─ To mój drugi w życiu.
─ Wiem po prostu ─ urwała sięgając po czystego. ─Ty nie trzymasz moich dzieci jak C4 ─ wyjaśniła. ─ on tak ─ zapięła pampers i body. Poprawiła spodenki i uniosła do góry chłopczyka. Usiadła z nim w fotelu bezwiednie rozpinając guziki niebieskiej sukienki. ─ Butelka Charliego jest w torbie. Ta po prawej ─ doprecyzowała zasłaniając dekolt ciemną pieluchą. Santos skinął głową układając chłopca w bezpiecznej pozycji fasolki. Wolną dłonią wyciągnął smoczek i wsunął ten od butelki.
─ Dziękuję za zaufanie ─ powiedział. ─ Zabrałaś ze sobą aparat ─ zauważył chcąc wypełnić ciszę. Charlie wlepił w niego swoje jasne oczka. Ledwie widoczne brwi marszczył się za każdym razem, kiedy pociągał z butelki. ─ Myślisz, że bierze mnie za Fabricia?
─ Nie ─ zaprzeczyła. ─ Używacie innych perfum ─ wyjaśniła mu z czułością zerkając na chłopca przy piersi to na Santosa. ─ Chciałam odkurzyć stary aparat i przy okazji zapomniałam, że teraz wszystko jest cyfrowe i pewnie nawet w Valle dr Sombras nie ma zakładu fotograficznego który wywołuje klisze.
─ Założyłem w szkole kółko fotograficzne ─ wyjaśnił. ─ Jestem w trakcie przygotowywania ciemni ─ wyznał. Emily popatrzyła na niego z lekkim uśmiechem. ─ Co?
─ Zupełnie nic.
─ Wyduś do z siebie ─ odparł, Emily skrzywiła się bezwiednie zaglądając pod narzuconą na ramie pieluchę.
─ Nie gryź mnie ─ poprosiła synka.
─ Mają zęby?
─ Nie dziąsła im w stu procentach wystarczą , żeby mnie podgryzać. Zaczynasz zapuszczać korzenie, ktoś tu się przywiązuje do młodzieży.
─ Ktoś tu chce utrzymać etat. ─ Powiedział ─ Ministerstwo wprowadziło nowe wymogi, więc kombinuje jak zwiększyć liczbę godzin. — wyjaśnił.
─ Kombinujesz, bo lubisz te dzieciaki ─ odbiła piłeczkę Emily kiedy Santos odłożył na bok butelkę i popatrzył na blondynkę.
─Musi mu się odbić ─ wyjaśniła
─ Wiem, mam go przełożyć przez ramię?
─ Na razie nie , no chyba że chcesz mieć zawartość jego żołądka na swojej koszuli ─ Santos skrzywił się, Charlie beknął Emily popatrzyła na synka, który przysnął przy piersi. Ostrożnie wysunęła pierś z jego ust. Tommy uśmiechnął się przez sen. Schowała pierś do miseczki, zapięła guziki sukienki. ─ Najedzone dziecko to szczęśliwe dziecko ─ skomentowała wstając. Delikatnie odłożyła synka na łóżko przysiadając na jego grzechu. Pogładziła go lekko po brzuszku. Maluch zamlaskał przez sen i wyciągnął się. ─ Możesz położyć go obok ─ zapewniła go. Santos delikatnie odłożył Charliego obok brata.
─ Są tacy mali ─ zauważył ─ chociaż Tommy jest dłuższy ─ zauważył i zerknął na ich mamę. Emily skinęła lekko głową zgadzając się z nim. Blondynka po krótkim wahaniu położyła się obok.
─Śpią dłużej kiedy ktoś jest obok ─ wyjaśniła. Brunet niepewnie położył się po drugiej stronie zerkając na młodą mamę. ─ Chciałabyś mi pomóc? ─ zapytał. ─ Przy kółku fotograficznym. Znasz się na tym ─ zauważył. Emily miała jednak zamknięte oczy, Santos rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś koca. ─ Nie śpię ─ usłyszał.
─ Jeśli masz ochotę na drzemkę to śmiało, przypilnuje chłopców.
─ Chętnie ─ odpowiedziała ─ pomogę ci przy kółku ─ doprecyzowała. ─ I wypożyczę sprzęt. Mam kilka aparatów które się kurzą w pokrowcach. I twoje kółko ma świetne wyczucie czasu, bo postanowiłam odkurzyć stare hobby albo znaleźć sobie nowe ─ przekręciła się na bok. ─ Kocham moje dzieci, ale moje szare komórki obumierają. Eric zaczęłam czytać kryminały.
─ A to źle?
─ Po około czterdziestu stronach wiem kto zabił ─ wyjawiła. ─ To żadna frajda.
─ Przerzuć się na romanse ─ zażartował i oberwał po głowie poduszką, która stłumiła jego wybuch śmiechu. ─ albo romantasy.
─ Na co?
─ Romantasy. Romans i fantastyka. ─ wyjaśnił jej mężczyzna. Emily uniosła brew.
─ Spędzasz za dużo czasu z młodzieżą ─ stwierdziła kobieta krótko. ─ I przez ciebie Michael czyta Harrego Pottera..
─ Jest na to za stary ─ stwierdził. — Pewnie ma wiele „ale”
— Całą listę — zapewniła go. Santos pokręcił w rozbawieniu głową. O ile nie negował sięgania po klasyki literatury dziecięcej ludzi w różnym wieku to Irlandczyk był zbyt osadzony w rzeczywistości, aby cieszyć się z lektury powieści skierowanej dla dzieci. — Powiedz mu to.
— I wywołaj kolejną zmarszczkę na jego czole? — zapytał ją. — Nie dzięki. On chce mnie uczyć samoobrony. — wyznał po chwili.
— To nie jest głupi pomysł — zauważyła całkiem przytomnie Emily sięgając po wypluty przez syna smoczek. — Dla własnego bezpieczeństwa powinieneś znać podstawy. Michael to dobry nauczyciel — zapewniła go. — Cierpliwy.
— I złamie mnie jak zapałkę — zauważył przytomnie brunet. — On mnie nie znosi
— Mnie też kiedyś nie lubił. — odpowiedziała na to blondynka. Santos zmarszczył brwi.
— Ty nie spałaś z jego żona — wyrwało się Santosowi. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. Los postanowił z nich zakpić z nich oboje. Z bruneta, który przespał się z siostrą- bliźniaczką. I z niej, bo przez trzydzieści lat rodzina McCord myślała, że Charlotte nie żyje.
— Nie, ale dzieliłam z nią łono — przypomniała mu — a mój mąż nie tylko mieszkał z nią po sąsiedzku i się z nią przyjaźnił, ale także wziął ślub w obecności pluszowych maskotek i psa. — Santos zacisnął usta w wąską kreskę. Tylko to uchroniło go od roześmiania się w głos. — Wyśledziłam ją.
— Co? Kiedy?
— Kiedy dowiedziałam się, że jest żoną Michaela — wyznała. Popatrzyli na siebie, — Chciałam wiedzieć czy ona na niego zasługuje więc kupiłam bilety na przedstawienie w którym występowała. Grała wtedy w „Najszczęśliwszej”
— Grała w sztuce w trakcie której niemal się urodziła? Bóg ma jednak poczucie humoru.
— To był zapewne pomysł naszej matki — odparła na to żona Fabricio. — Była fantastyczna. I wtedy pomyślałam, że wygląda jak moja matka. I to podobieństwo mnie niepokoi. Ile czasu komuś zajmie za nim połączy kropki? Moja rodzina przeszła zbyt wiele. A dość o mojej jak ty się czujesz?
— Ja? Dziś się nie wyspałem.
— Santos
— Emily — odparł. — Nie zamierzam upominać się po rodzinny spadek. Nie chcę go. Ten „dziedzic Los Zetos” to bujda na resorach. Jeśli mój wujaszek chcę rządzić mafią droga wolna.
— I właśnie dlatego musisz brać lekcje samoobrony — odpowiedziała. — Są w tej organizacji ludzie którzy wierzą w te bzdury jak „prawowity dziedzic” Jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób to dla Alice. Ona cię potrzebuje.
— Co się dzieje? — zapytał wprost. Emily przekręciła się na plecy i wpatrzyła się w sufit.
— Alice ma ataki paniki — wyjawiła. — Od jakiegoś czasu.
— Dlaczego nic nie mówiłaś?
— Dlatego, że ja wiem od „jakiegoś czasu” — odpowiedziała i wstała. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. W oddali widziała córeczkę bawiącą się z tatą. — Nie powiedziała nam, bo nie chciała nas martwić ani zostać wzięta za wariatkę. Poza tym Leo doradza „małe kroczki” A ja się z nim zgadzam — westchnęła. — Mamy plan dnia, pilnujemy, żeby nie była sama, ale jednocześnie chcemy, żeby miała przestrzeń, chcesz się przyłączyć?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3537
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:30:35 16-06-25    Temat postu:

Cz 2
**
Nie było jej dane się wyspać. Po godzinie może dwóch z płytkiej drzemki wyrwał ją dźwięk telefonu. Wtuliła twarz w poduszkę mając nadzieję, że komórka za chwilę umilknie. Umilkła, aby po chwili rozdzwonić się znowu. Jęknęła i wymacała dłonią aparat.
— Halo — wychrypiała podnosząc do góry głowę.
— Pani doktor — usłyszała — mamy na izbie pacjenta z wyciekiem płynu mózgowo-rdzeniowego — oznajmiła jedna z rezydentek. Lucia przekręciła się na plecy. — Potwierdziłam to rezonansem magnetycznym.
— Zamów blok i zawiadom Marqueza — odpowiedziała.
— Doktor Marquez skończy dopiero za kilka godzin, a pacjent od tygodnia chodzi z wyciekającym nosem płynem mózgowordzeniowym. Chłopak myślał, że to katar. — Lucia westchnęła i usiadła na łóżku.
— Zamów blok operacyjny, zdobądź zgodę na zabieg od pacjenta — popatrzyła na zegarek, — Będę za jakieś pół godziny. Do szpitala dotarła po dwudziestu minutach z dużym kubkiem kawy w dłoniach poruszając głową na boki. Łokciem pchnęła drzwi prowadzące na bok i stanęła przez ścianą. Pacjent był już na stole. Uśpiony i gotowy do zabiegu. Lucia upiła jeszcze jeden łyk kawy za nim nie wyrzuciła kubka do kosza na śmieci. Odkręciła kran i ochlapała twarz lodowatą wodą.
— Pacjent jest gotowy — usłyszała głos rezydentki. Lucia wyprostowała się i wsunęła dłonie pod kran. Popatrzyła na młodą kobietę. Lucia przypomniała sobie jej imię; Ruth. Ruth była rezydentką trzeciego roku.
— Świetnie — odparła na to kobieta. — Będziesz moderatorem — oznajmiła. dziewczyna zamrugała powiekami zaskoczona i po chwili obróciła do tyłu głowę jakby spodziewała się zobaczyć za swoimi plecami kogoś innego. — Przeprowadzałaś samodzielnie zabiegi?
— Tak, ale nie taki — odparła.
— Chcesz być moderatorem czy mam wezwać twojego kolegę? — zapytała wprost. Być może zasugerowanie odebrania operacji solo nie było zbyt edukacyjne, ale Lucia była zbyt zmęczona aby się teraz nad tym zastanawiać.
— Chcę — zapewniła ją dziewczyna i podeszła do zlewu. — Będzie pani na bloku? — upewniła się.
— Przeprowadzę cię przez zabieg krok po kroku — zapewniła ją Lucia. Stanęła z boku i za maseczki posłała blady uśmiech anestezjolog. Poruszyła głową na boki i skinęła lekko głową Ruth. Młoda rezydentka uniosła endoskop. — Zaczynamy od początku.
— Wprowadzam endoskop do prawego nozdrza — odezwała się drżącym głosem rezydentka, a Lucia mimowolnie popatrzyła na jej ręce. Miała nadzieję, że nie trzęsą się jak jej. Splotła je za plecami. Skupiła się na obrazie przed nią. Wnętrze było wilgotne, a ruch rąk młodej lekarki pewny. — Płyn sączy się z spod kości sitowej. Zerknęła na lekarkę. Lucia przełknęła ślinę i skinęła lekko głową.
— To pulsowanie oznacza, że wyciek jest aktywny — przypomniała jej lekarka. Rezydentka wprowadziła przez drugi kanał narzędziowy maleńką pincetę i skalpel diatermiczny. Odsłoniła delikatnie śluzówkę, nie rozrywając jej. Lucia zawsze myślała o tym jak o obieraniu winogrona. Jeden zły ruch i będą w tarapatach. W ciągu kolejnych minut starannie oczyściła brzeg przetoki i odsłoniła twardówkę.
– Gotowa na przeszczep? – zapytała, Ochoa. W głosie rezydentki było napięcie.
Lucía kiwnęła głową. – Sięgnij po fragment powięzi. Ten przygotowany wcześniej. Użyj żelu fibrynowego. Najpierw przyłóż, potem unieruchom.
Na ekranie pojawił się maleńki płatek tkanki – jak listek mchu. Rezydentka chwyciła go szczypczykami i ostrożnie ułożyła na uszczelnionym brzegu przecieku.
– Dociskaj przez pięć sekund. Głos Lucii był cichy.
Krople potu spłynęły Lucii po plecach. Poruszyła głową na boki a jasne oczy utkwiła w ekranie. Jeszcze tylko kilka minut, pomyślała obserwując jak Ruth sprawnie przeszczepia fragment miękkiej tkanki umieszczając go w miejscu przecieku. Lekarka bardzo ostrożnie wysunęła narzędzia. W jej oczach dało się zauważyć błysk zadowolenia.
– Dobra robota – pochwaliła ją Lucia. – Przewieźmy pacjenta na oddział intensywnej opieki medycznej.
– Oczywiście – zgodziła się z nią Ruth. Lucia usiadła dopiero wtedy gdy blok opustoszał. Wyciągnęła przed siebie drżące dłonie i po raz pierwszy pomyślała, że nie powinno jej tutaj dziś być. Powinna spać. Popatrzyła na zegarek. Nie miała siły, aby iść na piknik. Chciała, ale ledwie trzymała się na nogach. Ostrożnie podniosła się z krzesła i ruszyła do wyjścia. Jednorazowy fartuch, obuwie, maseczka wszystko wylądowało w koszu na odpadki medyczne. Jedynie czepek schowała w kieszeń spodni za nim nie ruszyła powolnym krokiem do swojego gabinetu. Tam na niezbyt wygodnej kanapie się położyła i zamknęła oczy.
Starzejesz się, pomyślała z przekąsem. Jeszcze kilka lat temu mogła spędzić dzień i noc na sali operacyjnej. Obecnie zmęczenie przychodziło dużo szybciej. Mogła oczywiście rzucić pracę w cholerę, ale co by wtedy robiła? Miała alimenty do zapłacenia, ratę długu który zaciągnęła u siostry. Carla Balmaceda spłaciła jej należności wobec nowojorskiego szpitala. Lucia musiała zwrócić pieniądze siostrze. Drzwi otworzyły się. Do środka wszedł Osvaldo Fernandez
– Nie masz lepszego sposobu na spędzanie niedzieli? – zapytała go. Przysiadł na krześle bezwiednie ujmując jej nadgarstek i popatrzył na swój zegarek. Nie miała siły się z nim kłócić. – Nie mam kaca – zapewniła go.
– Powinnaś być w domu – zauważył mężczyzna. – Marquez
– Marquez zakładał klipsy na tętniaka – wyjaśniła swoją obecność kobieta. – a ten chłopak długo by nie pociągnął – popatrzyła na niego i zmarszczyła brwi na widok eleganckiego garnituru. – Kto po ciebie zadzwonił? – zapytała go wprost.
– A czy to ważne? – odpowiedział pytaniem na pytanie. W odpowiedzi wzruszyła jedynie szczupłymi ramionami. Bez słowa sięgnął po przyniesione ze sobą narzędzia. Lucia obserwowała jego pewne ruchy. Skrzywiła się kiedy igła zagłębiła się w żyle.
– Nie chce leków – wymamrotała sennie.
– To tylko glukoza i elektrolity. – zapewnił ją. – W tym tygodniu na stole chcę mieć komplet twoich badań – zastrzegł ją.
– A co martwisz się, że mój rak powrócił? – zapytała go. – Przerzuty dotarły ją do mózgu – powiedziała zmęczonym kpiącym tonem. – Guz mózgu, to pewnie mnie czeka w niedalekiej przyszłości.
– Lucia
– Moja prababka umarła na „sprawy kobiecie” – oznajmiła – i jej siostra chyba też, a mój synek miał udar – parsknęła śmiechem. – Bóg jeśli istnieje ma poczucie humoru.
– To dziś? – zapytał łagodnie. Pokręciła przecząco głową.
– Wczoraj – wyjaśniła. – Miałby już roczek – przymknęła powieki. Sama nie wiedziała kiedy zasnęła.
**
Veda Molina de Sanchez nie należała do osób, które podsłuchują cudze prywatne rozmowy, ale nie była winna temu, że akurat rozmawiali pod drzewem na którym siedziała! Dziewczyna chciała pomyśleć więc uznała, że drzewo z rozłożystymi gałęziami to idealne miejsce. Poza tym gdzieś w górze ładnie śpiewał ptak. Chciała nagrać jego świergot gdyż idealnie pasowałby do solówki na flecie. To było to czego szukała. I nie dość, że podsłuchała rozmowę, której słyszeć nie powinna to jeszcze nie miała pojęcia jak zejdzie z tego przeklętego drzewa!
Brat nauczył ją chodzić po drzewach, lecz nie nauczył jej schodzić z drzew. Zawsze jej pomagał, a Veda bynajmniej nie zamierzała prosić o pomoc kręcącego się nieopodal Yonatana. Ostrożnie przysiadła na gałęzi i zamknęła oczy. Była w kropce. Tak wielkiej jak wielki jest ocean! Chłopiec, którego bardzo, bardzo lubiła jej nie chciał! Dla niego była jedynie dziewczyną z autyzmem. Słodką, głupiutką dziewczyną z autyzmem. Bezwiednie wygładziła sukienkę i westchnęła ciężko wchodząc w wiadomości. Sms od Elvisa z prośbą o spotkanie pozostał bez odpowiedzi.
— Nie mogę się z tobą spotkać — szepnęła. — Odrzucisz mnie kiedy tylko się zobaczymy. Co miała mu odpisać? Prawdę? „To ja Veda” czy wymówkę; „jestem z innego kraju” Nie chciała go okłamywać. I nie chciała go stracić. Wzięła głęboki oddech i odpisała. „Nie jestem gotowa, żeby się z tobą spotkać” Nie była. Zaraz po wysłaniu wiadomości telefon wysunął się z jej palców i uderzył przechodzącego chłopaka w głowę wpadając za jego koszulkę. Wolfgang zadarł do góry głowę , a komórka Vedy spadła na ziemię.
— Veda, co ty tam robisz?
— Podziwiam piękno natury — odfuknęła nastolatka. Wolf uniósł w rozbawieniu brew. — A jak myślisz co ja tu robię? — zapytała go. — Utknęłam!
— Dlaczego weszłaś na drzewo skoro nie umiesz z niego zejść? — zapytał ją całkiem racjonalnie Wolf. Wracał właśnie z polanki gdzie rozgrywali towarzysko mecz.
— Chciałam nagrać świergot ptaków — odpowiedziała — do partytury, do partii na flecie poprzecznym, twojej partii. Poświęcam się dla sztuki — dodała.
— Wezwać kogoś z drabiną? — zapytał. Veda przegryzła dolną wargę i zastanowiła się. To była bardzo interesująca propozycja, ale nie tak interesująca i kusząca jak myśl, że równie dobrze Wolf może ją złapać.
— Tu jest jakieś dwa metry — zauważyła.
— Plus minus — odpowiedział na to chłopak — a co?
— A to, że możesz mnie złapać — odpowiedziała. — Zsunę się a ty mnie złapiesz — wyjaśniła. — Tylko nie patrz na moje majtki — zastrzegła. Wolf połknął uśmiech.
— Nie będę — zapewnił ją. Veda położyła obie dłonie po obu stronach ciała przegryzając dolną wargę. Wolf ustawił się i bardzo ostrożnie położył rękę na butach koleżanki. Był dość wysokim chłopcem. Brunetka niepewnie zsunęła się z drzewa cały ciężar ciała opierając na ramionach. Po sekundzie lub dwóch poczuła jak ręce Wolfganga lądują pewnie na jej tali. Puściła się kory i wydała z siebie pisk. Brunet stracił równowagę i wylądował na ziemi, na tyłku boleśnie tłukąc sobie kość ogonową.
Siedziała na nim okrakiem z rękoma przerzuconymi przez jego ramiona. Ręce położyła na ziemi po obu stronach jego głowy. Powieki miała mocno zaciśnięte.
— Jesteś już bezpieczna — zapewnił ją kolega. Veda otworzyła najpierw jedno, później drugie oko i wlepiła je w bruneta.
Wolf Barragán był przystojnym chłopakiem z błyskiem w oku. Był też wysportowany. Czuła pod sobą jego mięśnie. A może tylko jej się tak wydawało? I ją złapał. I może to nie był romantyczny chwyt, ale jej pomógł. Nie zastanawiając się zbytnio nad tym, pocałowała go. Miękko i czule.
Był zaskoczony , ale jego usta nie protestowały kiedy brunetka musnęła jego usta swoimi. Jego ręce przyciągnęły ją bliżej siebie, a ciało uniosło się. Dłonie Wolfa wylądowały na jej tali. Lekki zarost przyjemnie połaskotał ją w policzek. Dłonie przesunęły się z ziemi na jego ramiona , a po chwili ciekawskie paluszki zanurzyły się w jego włosach. Westchnęła z zadowoleniem. Włosy bruneta były odpowiedniej długości.
— Nie ma za co — wymamrotał w odpowiedzi osiemnastolatek. Veda zamrugała powiekami.
—Yon — wymamrotała i zamrugała powiekami zaskoczona, kiedy twarz, którą zobaczyła nie zgadzał się z tym co chciała zobaczyć. Wolf skrzywił się mimowolnie, a Veda wyślizgnęła się z jego ramion. Sięgnęła po leżącą na ziemi komórkę i zerknęła na wyświetlacz. Na razie Elvis/Yon nic nie odpisał na jej wiadomość. — Dziękuje za pomoc.
— Nie ma za co — odpowiedział na to brunet.
— Przepraszam — dodała także. — nie planowałam cię całować ani tym — urwała.
— Zwracać się do mnie imieniem mojego sąsiada — dopowiedział za nią. Skinęła lekko głową. — Nie szkodzi. — zapewnił ją.
— Szkodzi — plecami oparła się o pień drzewa. Wolf oparł dłoń tuż przy jej głowie. — i przepraszam, że wtedy uciekłam z kina — dorzuciła. — Miałam atak paniki — wyjaśniła i przegryzła dolną wagę. — i napisałam do Yona żeby mnie stamtąd zabrał.
— Wiem — odpowiedział. — Okna mojej sypialni wychodzą na jego pokój — wyjaśnił — widziałem was. — dodał. I widział także Vero wychodzącą z jego domu w sobotni poranek. To jednak przemilczał. — Bitwa na poduszki?
— Aha i robił pompki , a ja siedziałam mu na plecach — dorzuciła i uśmiechnęła się na samo wspomnienie. — Wolf, on mnie nie chce — wyznała znienacka, a Barragán pomyślał, że jego sąsiad to chłopak o bardzo małym rozumku. Veda była śliczną dziewczyną. Miała swoją pasję i była piekielnie inteligentną osóbką tylko dureń nie chciałby się z nią spotykać. — A ja go — urwała — bardzo lubię — dodała chociaż po jej główce chodziły inne słowa. To nie była tylko sympatia.
— Dlaczego mi to mówisz? — zapytał ją.
— Komuś muszę się zwierzyć, bo wybuchnę. Jeśli ty chcesz też możesz mi wyznać swój sekret — zmarszczył brwi.
— Mam żal do kochanki mojego ojca, że jest w związku z nowym facetem — wypalił chociaż wcale nie planował mówić tego głośno. — Szybko się pocieszyła.
— Mój ojczym złapał mnie za pierś — dodała Veda. Oczy Wolfa rozszerzyły się ze zdumienia. — ale już umarł — dorzuciła — to znaczy ktoś go zabił. To nie byłam ja.
— Dobrze wiedzieć — odparł Wolf.
— Veda! — podskoczyła na dźwięk swojego imienia. — W ich stronę zmierzał Ivan Molina. — Co ty tutaj robisz?
— Stoję i rozmawiam z przyjacielem — odpowiedziała. — Tato poznaj Wolfa, Wolf poznaj mojego tatę Ivana. Wolf gra na flecie — dodała. Ivan uniósł brew i mocno uścisnął dłoń chłopaka.
— On gra na flecie.
— Poprzecznym — doprecyzowała Veda.
— A okulary zostawił w domu?
— Tak, nosze je tylko do czytania — odpowiedział nastolatek uśmiechając się pod nosem.
***

Alexander został pod opieką Leopolda Guzmana. Ojciec Fabiana sam zaproponował, że zabierze malca na organizowany wieczorem koncert , a Victoria nie miała serca odmawiać synkowi, który z dziadkiem Polo odnalazł wspólny język. Chłopczyk pożegnał się z rodzicami z uśmiechem od ucha do ucha, a blondynka zerknęła na swoją komórkę. Miała kilkanaście nieodebranych połączeń od Fernando Barosso. Połączeń, które w trakcie pikniku sama świadomie zignorowała, było także kilka smsów na które równie świadomie nie odpisała. Uważała przyjęcie za zbędne więc nie zamierzała ingerować w jego organizację.
Wiedziała jednak listę gości, a Fernando Barosso uwzględnił ją jako „współorganizatorkę’” Blondynka nie miała specjalnej ochoty na uczestnictwo w przyjęciu, ale nie mogła pozwolić, aby Fernando był tam bez jej nadzoru. Nie miała do niego zaufania a intuicja podpowiadała jej iż to pierwszy krok do pokazania iż ma kontrolę nad ratuszem, miastem i swoją zastępczynią. Victoria zamiast wtrącać się postanowiła obserwować rozwój wydarzeń. Stojąc przed lustrem wygładziła palcami niewidzialne fałdki na sukience. Miała ubrać prostą małą czarną sukienkę, ale Alexander wyciągnął z szafy „sukienkę dla księżniczki” Sukienka była kopią (chociaż znając jej matkę był to oryginał) czarno-białej sukienki Grace Kelly z filmu „Okno na podwórze „Jasnowłosa obróciła się wokół własnej osi, a tiulowa spódnica obróciła się wraz z nią.
— Wiem jak sprawić, żeby moja żona czuła się jak księżniczka — stwierdził stojący w progu Magik. Victoria uśmiechnęła się kącikiem ust. Po jego spodniach w kolorze fuksji nie było już ślady. Reverte postawił na prosty elegancki look. Podszedł do żony przytulając ją do siebie. — Wolałbym spędzić ten czas w domu przed telewizorem — pożalił się.
— Ja także, ale nie mogę zostawić Fernando samego. To zbyt niebezpieczne. Widziałeś listę gości — przypomniała mu. — Są na niej wszyscy, którzy mają znaczenie.
— Wiem i dlatego idę tam razem z tobą — zapewnił go. — Sergio przyjdzie?
— Nie — odpowiedziała — pan minister sprawiedliwości odwołał swój udział. W stolicy zatrzymały go pilne sprawy państwowe — wyjaśniła mężowi opierając głowę na jego ramieniu.
— Pilne sprawy?
— Powiedziałam mu wprost że nie powinien przychodzić — wyznała szczerze Victoria. — Wolałabym, żeby ktoś nie chlapnął przy stole, że Sergio zjadł z nami kolację. — Javier pokiwał ze zrozumieniem głową. Wolałbym w ogóle pana ministra nie widywać, ale jego żona już o tym wiedziała.
— Przedstawienie musi trwać — powiedział podając jej szal.
— W rzeczy samej musi — zgodziła się nim drapując szal na ramionach.
Rezydencja Fernando Barosso otworzyła się na gości równo o godzinie dziewiętnastej trzydzieści. Victoria wzięła z tacy kelnerki kieliszek z białym winem i rozejrzała się po luksusowej jadalni. Pamiętała ją czasów swojego dzieciństwa kiedy ona i Alex biegali wokół eleganckiego długiego stołu kiedy dorośli załatwiali swoje sprawy. Chowali się pod stołem z deserami co jakiś czas podbierając słodkie smakołyki. Dziś na przyjęciu nie było najmłodszych jedynie grupa dorosłych, która starała się utrzymać między sobą poprawne relacje. Jasnowłosa upiła łyk niepokoju podchodząc do Sylvii Guzman.
— Przyszłaś z mężem? — zapytała ją wprost. Mężczyzna obrócił się, a usta Victorii zacisnęły się w wąską kreskę. Sylvia połknęła uśmiech na widok zaskoczonej miny. — Nie jesteś Fabianem — zauważyła.
— Nie, Armando Romero — przedstawił się podając jej dłoń.
— Victoria Reverte — podała mu swoją dłoń. — Miałam nadzieję, że przyjdziesz z Fabianem — zauważyła blondynka.
— Mój mąż jest zajętym człowiekiem — odpowiedziała — i myślę, że chcę od ciebie odpocząć — stwierdziła wprost. Victoria zamrugała powiekami zaskoczona i parsknęła śmiechem. — Wyglądasz jakbyś urwała się z balu u Disneya — zauważyła komentując jej tiulową sukienkę.
— Alec wybierał — wyjaśniła — zobaczył ją wśród innych i koniecznie chciał abym ją założyła. Cóż mogę rzec, mój syn ma świetny gust.
— A mąż gruby portfel — usłyszeli za plecami kobiecy rozbawiony głos. — właśnie mi powiedział, że to oryginalna sukienka z „Okna na podwórze” Jestem zazdrosna — stwierdziła Emma sącząc wino.
— Moja szafa stoi przed tobą otworem — zapewniła ją.
— Towarzyszę Joaquinowi — wyjaśniła swoją obecność obracając do tyłu głowę. Brunet dyskutował o czymś szeptem z jednym z gości. Mężczyzna popatrzył wymownie na Emmę. — Przepraszam, muszę ocalić mu skórę — odpowiedziała i ruszyła w stronę bruneta, który bezwiednie przesunął spojrzeniem po jej sylwetce. W odpowiedzi szatynka wywróciła oczami.
— Zajmujesz miejsce u szczytu stołu — poinformowała ją Sylvia kiedy kobiety wyszły na zewnątrz zaczerpnąć powietrza. Romero został w środku chcąc przywitać się z kilkoma dawno niewdzianymi starymi znajomymi.
— Podobno współorganizowałam to przyjęcie.
— Podobno miasto nie ma pieniędzy na zbędne wydatki — odparła na to Sylvia. — Sypnęłaś jednak groszem? — zapytała zaciekawiona.
— Musze cię rozczarować, ale nie. Burmistrz zadecydował się urządzić przyjęciem wbrew mojemu sprzeciwowi — odpowiedziała zgodnie z prawdą chwytając Sylvię pod ramię i schodząc z tarasu. — Byłaś tutaj kiedyś?
— Nie słyszałaś? — zapytała ją. — Ja i moje dzieci jadamy z burmistrzem niedzielne obiadki — panie popatrzyły na się i obie wybuchnęły śmiechem. Victoria pociągnęła ją w stronę części z kwiatami ciętymi. Jej jasne oczy bezwiednie powędrowały do huśtawki owiniętej zieloną winoroślą.
— Ja i Alejandro często wymykaliśmy się tutaj podczas nudnych przyjęć — wyznała puszczając ramię Sylvii i podchodząc do huśtawki. Opuszkami palców musnęła bluszcz.
— Obiło mi się o uszy, że to Pueblo de Luz odbuduje most w zagajniku zakochanych. Skomentujesz to?
— Na stronie nie ma oficjalnego oświadczenia? — odpowiedziała pytaniem na pytanie jasnowłosa spoglądając na dziennikarkę. Sylvia pokręciła przecząco głową. — Sprawdziłaś?
— Tak — potwierdziła — praktykant sprawdził — poprawiła się. — Twój komentarz.
— Decyzję o przekazaniu projektu odbudowy mostu w ręce ratusza w Pueblo de Luz podjęło Ministerstwo Infrastruktury.
— Dla niego to był policzek.
— Lepiej dostać policzek niż kulkę w łeb — stwierdziła sucho Victoria.
— Tego nie napisze — odpowiedziała dziennikarka. — Wracamy? Armando zapewne został dorwany przez Violę, dlaczego zaprosił Violę Conde?
— Dlatego, że chcę żeby to przyjęcie było legendarne — odpowiedziała uśmiechając się. Olomedo westchnęła. Na swój sposób miało to sens. Kobiety wróciły do środka i zatrzymały się w progu. Uśmiech na twarzy Fernando Barosso zgasł kiedy tylko jego ciemne oczy padły na Victorię. Sylvia spojrzała na kobietę stojącą obok.
— Okno na podwórze było ulubionym filmem mojej matki — wyjaśniła szeptem Victoria ustawiając się w taki sposób że Fernando nie był wstanie czytać z ruchu warg . — Tej sukienki wcale nie dostałam od męża — wyznała.
— Dlaczego to robisz?
— Dlatego, że wreszcie mogę. — odpowiedziała na to i podstawiła kieliszek na tacę kelnerki i poszła się przywitać z Camillo Arango. Nie chciała tego przyjęcia, uważała je za zbędne, ale skoro już na nim było to przywita się z kilkoma osobami.

**
Thiago Fernandez mimo ostatnich wydarzeń zdecydował się dotrzymać słowa i towarzyszyć mamie na przyjęciu u Fernando Barosso . Nie był to może idealny sposób na niedzielny wieczór, ale chciał spędzić trochę czasu z mamą. I dlatego wcisnął się w garnitur. Mógł się oczywiście wycofać skoro na przyjęciu będzie jej chłopak, ale od miesięcy nie widział wuja Alda. Doktor Fernandez na widok siostrzeńca uniósł brwi w geście kompletnego zdumienia. Serdecznie jednak uściskał chłopaka.
— Co ty tutaj robisz? — zapytał go.
— Obiecałem mamie randkę — wyjaśnił szatyn palcami przeczesując włosy. — Poza tym jestem studentem — dorzucił. — Nie odmówię darmowego żarcia. — Aldo uśmiechnął się lekko kiedy Thiago wrzucił do ust przestawkę wielości paznokcia. — A co słychać u Nacho? Słyszałem że ma dziewczynę. Spotyka się z dziedziczka fortuny.
— Conde nie mają żadnej fortunny.
— Nacho chodzi przecież z Caroliną— odpowiedział na to chłopak. I urwał bo zdał sobie sprawę że wuj nie miał o niczym pojęcia. — Myślałem że wiesz. Powiedział i sięgnął po szklankę. Upił łyk i usłyszał charakterystyczny śmiech za swoimi plecami. Zetknął na wuja który zupełnie instynktownie wyprostował się.
— Aldo
— Jose Luis— powiedział sztywno
— Nie przedstawisz nas sobie? Pamiętam cię z mojego wykładu, wyszedłeś w towarzystwie koleżanki.
— Wyszedłem ponieważ moja cierpliwość ma swoje granice — odpowiedział chłodno student Fabiana. — Przepraszam pójdę przywitać się z facetem mamy — odrzekł i odszedł podchodząc do Gideona. Jose Luis spojrzał za chłopakiem i zamarł wpatrując się w jego plecy.
— To był Thiago? — zdziwił się oglądając się przez ramię.
— No nie wiem był? — Odpowiedział mu zgryźliwym tonem ordynator. — Przywitam się z siostrą — rzucił i podszedł do Elodii.
***
Pierwszą rzeczą jaką zauważyli goście obecni na przyjęciu to chłód między dwójką jego organizatorów. Przywitali się kulturalnie, ale chłodno. I to była jedna z nielicznych konwersacji jaką odbyli. Fernando Barosso od czasu do czasu zerkał w stronę swojej zastępczyni, ona zerkała czasem na niego, ale kto by było na tyle. Żadnych porozumiewawczych uśmiechów, żadnego uścisku dłoni czy pocałunku powietrza tuż obok policzka.
Wzrok jego wędrował do Eleny za każdym razem, kiedy usłyszał jej głos. Działo się to mimowolnie. Nie chciał patrzeć na córkę, która wyglądała jak miniaturowa baletnica na pozytywce. W sukience matki niewątpliwie przypominała mu o tym co mi ikonę i o tym mógł mieć, bo to czego nie dało się nie zauważyć to, że była niczym płomień, który przyciąga wszystkie ćmy. Piękna inteligentna przy której wszyscy zapominali, że jej matka była seryjną morderczynią. Patrząc wiedział, że Elena Victoria na zbyt wiele sobie pozwoliła. Młoda kobieta sprawiła, że wyglądał na słabego na kogoś kim łatwo manipulować, gdy powinno być odwrotnie! Po wyborach to on miał rosnąć w siłę!
Z pełną świadomością wybrał długi prosty stół ustawiony w ogrodzie. Sam zajął miejsce u jego szczytu Victorie usadzając na jego przeciwległym końcu. Przez chwilę zastanawiał się czy powinna siedzieć blisko niego. Po jego prawej stronie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wolał, aby była daleko. Chciał, że y jego syn wraz z zoną zajęli miejsca najbliżej, lecz Nicholas i Alba się nie pokazali. Nie pokazał się też Manuel Dominguez , ale jego zaprosił z czystej zawodowej uprzejmości. W końcu ten człowiek odbił mu żonę. Puste nakrycia szybko usunięto, aby w oczy nie rzucali się nieobecni. Najbliżej niego znaleźli się więc ludzie, którzy go popierali. Nie okazał niechęci nawet wtedy, gdy po jego prawej stronie znalazł się Dick Perez. Marcelo Mozzarello najwyraźniej wolał zająć miejsce obok Victorii.
— Musisz mi wybaczyć don Fernando, ale Victoria jest dużo ładniejsza od ciebie —usprawiedliwił się starszy pan mrugając znacząco do kobiety.
— A ja miałam nadzieję, że to przymioty mojego umysłu ceni pan bardziej — odpowiedziała na to jasnowłosa kręcąc z rozczarowaniem głową. Powinna siedzieć tutaj, pomyślał zły sam na siebie. Victoria u szczytu stołu prezentowała się iście po królewsku. Siedzący obok siebie wymienili między sobą porozumiewawcze uśmiechy.
Fernando przy Victorii usadził osoby, które nie miały dla niego specjalnego znaczenia. Camillo Arango, dziennikarkę z mężem czy innych kandydatów do rady miasta którzy przegrają te wybory z kretesem. Sam wolał lokalnych biznesmenów i swoich starych przyjaciół, którzy trwali przy nim z pokolenia na pokolenie. Conrado Severin zajął miejsce obok Normy. Zaprosił przedstawiciela ratusza w Pueblo de Luz w domyśle mając panią burmistrz nie jej zastępcę z partnerką. Sam dobór towarzyszki zaskakiwał. Kolejny słaby punkt, pomyślał dopisując Ronnie Russo do listy osób, które musi obserwować.
─ Dlaczego moja droga siedzisz tak daleko? ─ rozbawiony lekko zawiedziony głos Victora Estrady.
─ Nie martw się Victorze, znajdę cię ─ odpowiedziała rozbawiona. Na Fernando nie spojrzała, obiecała sobie, że nie będzie mu posyłać pełnych zadowolenia uśmieszków za każdym razem gdy Victor się do niej odezwie.
─ Nie wiedziałem, że ty i pan gubernator znajdzie się tak dobrze ─ zauważył Marcelo sącząc wodę. Victoria bezwiednie zasłoniła dłonią kieliszek kiedy kelner chciał ją poczęstować czerwonym winem.
─ Nie dziękuje ─ powiedziała do kelnera posyłając mu lekki uśmiech.
─ Nie napije się pani do kolacji? Czerwone jest idealne na trawienie.
─ Tak słyszałam, ale mieszanie ze sobą alkoholu i leków wpędzi mnie w dodatkową chorobę ─ odpowiedziała z rozbrajającą szczerością kobieta i parsknęła śmiechem na widok zdumionej miny Marcelo. Do jadalni wszedł spóźniony Fabian Guzman. Victoria bezwiednie chwyciła go za rękę kiedy obok niej przechodził. Popatrzył na jej palce na jego nadgarstku i uniósł brew. ─ Przygotowałam ci miejsce obok Victora ─ wyjaśniła.
─ Mojej żony nie ma?
─ Jest, ale jej prawica jest zajęta ─ opowiedziała rozbawiona blondynka. ─ nawet ona nie podejrzewała, że przyjdziesz ─ wyjaśniła ─ albo wiesz co? ─ zapytała ─ ty usiądź tutaj ─ wstała ─ ja zajmę miejsce obok Vica.
─ Nie sądzisz, że na to pozwolę? ─ syknął jej do ucha i ruszył we wskazanym kierunku. Kiedy usiadła z powrotem na swoim krześle posłała swojemu imiennikowi uśmiech.
─ Fabian prędzej zje całą cebulę niż pozwoli ci się do niego zbliżyć ─ zauważył Marcelo.
─ Tato ─ syknął jego syn.
─ Don Mozzarello jestem z Diazów zamknijcie mu drzwi wlecę oknem.
─ A co jeśli okna zostaną zamknięte? ─ zagadnął do niej mąż.
─ To zostaje jeszcze komin ─ rzuciła wesołym tonem. ─ Skoro Mikołaj się przez niego przeciska i ja się zmieszczę ─ Mozarelko zamrugał powiekami i roześmiał się perliście.
─ Przypominasz mi ją.
─ Moją matkę? Mam nadzieję że ten lepszy profil
─ Nie Inez, twoją biologiczną babkę ─ powiedział to na tyle głośno że kilka głów odwróciło się w ich stronę. ─ Roztaczała wokół siebie dokładnie taki sam czar.
─ Roszpunka ─ powiedziała ─ tak mówiliśmy na Victorię. Tylko zamiast złej porywaczki był paskudny książę ─ wyjaśniła.
─ Całe szczęście ocalił ją dzielny sługa.
─ To naprawdę niesprawiedliwie, że siedzisz tak daleko ─ rzucił w jej stronę mężczyzna.
─ Niesprawiedliwie jest to, że teraz pilnuje cię smok ─ odpowiedziała mu. Fabian popatrzył to na jedno to na drugie. Victoria i Victor najwyraźniej bawili się przednio.
─ Eleno, niekulturalnie jest tak krzyczeć ─ upomniał ją Fernando. On nie musiał podnosić głosu. Victoria popatrzyła na niego po raz pierwszy od dawna to na Victora. Jasne oczy przeniosła na męża, który lekko skinął głową.
─ Masz rację ─ zgodziła się z nim blondynka i wstała. ─ Skoro już na ciebie głosowałam ─ zwróciła się bezpośrednio do gubernatora ─ to zasłużyłam na pięć minut rozmowy . Fabianie podzielisz się krzesłem? ─ zapytała kuzyna.
─ Muszę to powiedzieć, masz piękną sukienkę
─ dziękuje ─ odpowiedziała na to sadowiąc się na krześle Fabiana. ─ wyglądam w niej jak księżniczka Disneya ─ mężczyzna uniósł brew. ─ To słowa Sylvii nie moje ─ dodała.
─ Pokonałaś więc smoka ─ stwierdził.
─ Oswoiłam go ─ powiedziała ─ to wolne i dumne stworzenia.
─ I istnieją tylko w bajkach ─ rzucił Guzman łypiąc na Victorię.
─ Przepraszam pani Reverte ─ zwrócił się do niej kelner ─ chcielibyśmy podawać kolację ─ zaczął. Victoria popatrzyła na mężczyznę i wstała i wyjaśniła mu swój pomysł. Pokiwał głową i oddalił się. Victoria natomiast oparła dłonie na krześle Fabiana.
─ Możemy zrobić ci miejsce obok żony ─ zapewniła go kobieta pochylając się lekko nad jego krzesłem.
─ Nie ma takiej potrzeby ─ odpowiedział chłodno obserwując co się dzieje u szczytu stołu. Marcelo Mozzarello zajął miejsce u szczytu stołu. Victorii, przyniesiono dodatkowe krzesło., i Fabian niechętnie przesunął się w bok. Victoria opadła na jego krzesło.
─ I teraz możemy rozmawiać bez przeszkadzania innych ─ oznajmiła jasnowłosa.

Rozdzielały ich trzy osoby. Thiago siedział obok koleżanki z pracy mamy i grzecznie odpowiadał na pytania jednocześnie grzebiąc w swoim talerzu. Jose Luis Montenegro był ostatnią osobą, która spodziewał się zobaczyć. Był więc wyprowadzony z równowagi. Co jakiś czas zerkał na matkę o za każdym razem obdarzała go pełnym troski spojrzeniem. Czy wiedziała? Pewnie nie. Chłopak zmarszczył brwi. Co Montenegro właściwie tutaj robił? Odwiedzał wyborcę? Wolał się nad tym nie zastanawiać. Wbił widelec w pieczonego ziemniaka.
─ Kieruje fundacją szukającą zaginionych ─ usłyszał głos siedzącej na przeciwko niego szatynki.
─ To musi być satysfakcjonujące zajęcie ─ skomentowała Viola Conde kiwając głową z uznaniem. ─ A widzę że państwo już po ślubie. W prasie nie było żadnego anonsu.
─ Co? ─ Emma bezwiednie spojrzała na swoje dłonie. ─ Och nie to obrączka z mojego pierwszego małżeństwa ─ wyjaśniła. ─ Noszę ją z przyzwyczajenia ─ dodała.
─ a już nie jest pani mężatka
─ Nie , mój mąż zmarł rok temu ─ odpowiedziała. Joaquin popatrzył to na Emmę, to na Violę Conde która słynęła z ciekawości i długiego języka.
─ To straszne, ale mieliście państwo dzieci? Często widuje panią z wózkiem i kilkuletnim chłopcem.
─ Tak , mam dwójkę. Sam kończy w tym roku pięć lat, Luna ma rok i dwa miesiące ─ wyjaśniła kobieta sięgając po kieliszek wina.
─ I została pani z tym wszystkim sama.
─ Nie jestem sama ─ zaprzeczyła szatynka.
─ Tak oczywiście, dzieci są dla pani zapewne wielką pociechą w trudnych chwilach. Wdowieństwo w tak młodym wieku, a co się stało mężowi? Jeśli mogę spytać.
─ Oczywiście to żadna tajemnica , mój mąż został zastrzelony w Sylwestra ─ wyznała z rozbrajającą szczerością kobieta. Przy stole zapadła cisza. Joaquin połknął uśmiech.
─ To okropne, pani córeczka nie będzie znała swojego taty.
─ Luna jest adoptowana ─ wyjaśniła. ─ Otrzymałam prawo do opieki już po jego śmierci.
─ To naprawdę godne podziwu wychowywać nie swoje dziecko ─ skomentowała ten fakt Viola Conde. ─ Nigdy nie wiesz kto ci się trafi. Rodzice są różni.
─ Znałam rodziców Luny ─ odpowiedziała .a to Emma. ─ Jej mama była moją partnerką.
─ Adoptowała pani dziecko przyjaciółki. To zmienia postać rzeczy, w końcu wiedziała pani że to przyzwoita kobieta. ─ Viola skinęła głową. ─ I dobre geny. Z takich obcych dzieci nie wiadomo co wyrośnie.
Emma nie odpowiedziała od razu pomyślała o Margo, pomyślała o Fausto, o swojej matce, która była ostatnia osobą, która powinna mieć dzieci. Margo włącznie z Luną urodziła czwórkę dzieci. Trzej starsi chłopcy również trafili do adopcji. Najstarszy syn kończył w tym roku siedem albo lat.
─ Partnerki, byłyśmy parą ─ wyjaśniła. Viola Conde zamrugała powiekami zaskoczona. Emma popatrzyła na Thiago który uśmiechal się kącikiem ust. ─ tak adoptowała dziecko byłej kochanki..
─ I będą cię za to krzyżować ─ odpowiedział chłopak. ─ Nie za to że adoptowała dziecko za to będą cię podziwiać w końcu nie jest z twojej krwi więc nie wiadomo na kogo wyrośnie ale za to że było to dziecko twojej ex.
─b)rzerabialam to z moim byłym ─ wyznała. ─ najpierw Travis wściekł się że adoptowalam dziecko nic mu o tym nie mówiąc.dwa że to córeczka mojej byłej. I jestem pewna, że gdyby moja ex była moim byłym nie byłoby tematu. Ani problemu.
─ Poczuł się zagrożony ─ zauważył Fernandez
─ Tak chociaż twierdził że to mu nie przeszkadza ale kiedy spotykałam się z przyjaciółkami to jednak siedział i czekał aż wrócę. ─ wyjawiła. Thiago lypnal na Joaquina. ─ Wacky’ego to nie rusza.
─ Szkoda że moja ex nie była tak wyrozumiała ─ odpowiedział Thiago. ─ Zerwaliśmy po tym jak wróciłem po obozie letnim tylko dlatego że myślała że zdradziłem ha z chłopakami z drużyny. Próbowałem jej wyjaśnić że dla mnie liczy siie osobowość że kochał ją i pożądam za to kim jest a nie za to co ma w spodniach.
─ Jesteś sam więc raczej nie zrozumiała.
─ Nie podczas jednego z naszych ostatnich spotkań przyniosła mi broszury o obozach nawracających..
─ Modlitwa cię wyleczy ─ zakpiła Emma. ─ Mój brat wylądował na jednym z takich obozów i jest Leo przed obozem i Leo po obozie.
─ I właśnie dlatego przestałem rozmawiać ludźmi, że jestem panseksualny . Nie z powodu wstydu, ale zmęczenia materiału, gdyż za każdym razem musze im tłumaczyć, że interesują mnie ludzie nie ich członki . Tobie nie muszę
─ Pewnie dlatego że Brytyjczycy są bardziej otwarci.
─ Jest wręcz odwrotnie. Anglicy są zamknięci w sobie i zdecydowanie nie lubimy, kiedy ktoś bez ostrzeżenia wchodzi w naszą przestrzeń. A jednocześnie uważamy, że to jak się identyfikujesz, z kim sypiasz jest tylko i wyłącznie twoją prywatną sprawą.
─ I wszyscy mają takie podejście?
─ Nie tylko ci myślący ─ odpowiedziała na to rozbawiona Emma.
─ I właśnie przez takie myślenie upada moralność ─ skomentował chłodno Joe Luis.
─ Odezwał się prawy i moralny ─ rzucił chłodno w odpowiedzi młody mężczyzna nawet nie próbując ściszyć głosu.
Fabian Guzman nie był zachwycony tym, ze Victoria sama zadecydowała o tym, żeby usiąść obok gubernatora, który zdawał się być całkowicie oczarowany swoją imienniczką. Jego zastępca niekoniecznie. Obserwując jednak jasnowłosą zdał sobie sprawę, że Fernando stracił całkiem dobrą sojuszniczkę. Victoria ani myślała siadać u szczytu stołu i dyskutował tylko w najbliższym kręgu, ona po zjedzeniu kolacji krążyła wokół stołu niczym piękny motyl. Fabian kompletnie nie znał się na modzie, ale sukienka rodem z Disneya, włosy swobodnie objadające kaskadą na plecy i okulary sprawiały, że wyglądała pięknie i niegroźnie. On wiedział jednak, że to fasada i Fernando również, gdyż kilkukrotnie przyłapał burmistrza Valle de Sombras na patrzeniu na córkę. Blondynka natomiast przysiadła na brzegu krzesła Emmy McCord.
─ Zazdroszczę ci tej sukienki ─ stwierdziła szatynka opuszkami palców wygładzając materiał. ─ To oryginał? ─ Victoria przytaknęła skinieniem głowy. ─ Javier ma gest.
─ To prawda. Rozpieszcza mnie, ale nie tylko ja jestem rozpieszczana ─ zauważyła bezwiednie ujmując ją za nadgarstek i przesuwając palcem po bransoletce. ─ Ktoś ma gest.
─ Ma gest , a ja świetny gust ─ uśmiechnęła się zerkając na mężczyznę siedzącego po jej lewej stronie. ─ Gdzie zapodziałaś swojego cherubinka?
─ Cherubinek jest z dziadkiem Polo na koncercie na El Tesoro ─ odpowiedziała. ─ To nie jest przyjęcie dla małego dziecka, Alec by się tutaj nudził.
─ Dziadkiem Polo? ─ Viola Conde siedząca nieopodal niemal wyskoczyła z miejsca słysząc te słowa. ─ Masz na myśli Leopolda Guzmana? Twój synek mówi do niego „dziadku?” Jesteś spokrewniona z Giluzmanami?
─ Oczywiście , że nie ─ skłamała gładko. ─ Alec jest dzieckiem i rozumie świat w bardzo prosty sposób. Jeśli Sylvia i Fabian są jego „ciocią” i „wujkiem” to Polo zyskał niespodziewanie nowego wnuka. A mówiąc o dzieciach widziałam córeczkę Leo. Słodkie maleństwo.
─ Jest słodka ─ potwierdziła Emma. ─ Owinęła sobie tatusiów wokół małego palca.
─ I teraz wiem, że Leo wymienił mnie na lepszy model. Odwołał naszą piątkową sesję.
─ Chodzisz do Leo na terapię? Myślałam, że zajmuje się tylko skomplikowanymi problemami dzieci i młodzieży?
─ Ćwiczę z nim kendo, próbuje wrócić do formy po wypadku, ale moje metalowe biodro niekoniecznie ma ochotę mnie słuchać. ─ wyjaśniła i skrzywiła się mimowolnie. ─ Brakuje mi porannych przebieżek nad jeziorem z Hermesem, ale są dni kiedy nie mam ochoty ruszać się z łóżka. Zwłaszcza kiedy Alec przychodzi do naszego łóżka o trzeciej nad ranem z całym swoim zwierzogrodem.
─ Też wam to robi?
─ Tak l, co najmniej dwa kursy, żeby przynieść wszystkie swoje zabawki.
─ Nie zapominaj o psie ─ dodała szatynka sącząc wino. Victoria parsknęła śmiechem. ─ Sam nie przepada za ciemnością więc idąc do mnie, zapala światło, a to z kolei budzi siostrę więc koniec końców oboje śpią ze mną do rana. Razem z psem.
─ Moi drodzy pozwólmy personelowi sprzątnąć ze stołu. Kawę i herbatę podamy w bawialni. ─ Emma popatrzyła na Victorię i uniosła lekko brew. Victoria w odpowiedzi wzniosła oczy do nieba i panie wstały. Joaquin podał ramię Emmę, za drugie ujęła ją Victoria. ─ Bawialnia jest korytarzem prosto i odbijamy lekko w lewo.
─ Bywasz tutaj?
─ Bywałam ─ poprawiła ją blondynka. ─ Spędziłam tutaj mnóstwo czasu jako dziecko ─ wyjaśniła. ─ Moja matka przyjaźniła się z Fernando Barosso więc ciągła mnie i mojego brata wszędzie gdzie tylko mogła. Czasem mam wrażenie, że znam plany tego domu lepiej od architekta.
─ A mówiąc o dzieciach ─ wróciła do przerwanego wątku Emma ─ podobno twój synek odnalazł nową pasję. Strzały i łuki?
─ Dostał w prezencie od świętego Mikołaja ─ wyjaśniła prowadząc ich do środka ─ więc zapisaliśmy go na kilka lekcji, sądziłam, że się znudzi, ale złapał bakcyla więc korzystając z rad wujka Fabiana zamówiliśmy mu łuk dopasowany do jego sylwetki. ─ zrobiła krok i zatrzymała się bezwiednie się krzywiąc.
─ Wszystko w porządku?
─ To tylko moje głupie biodro daje mi znać, że ma dość szpilek i jutro będzie padać wyjaśniła i zatrzymała się. Puściła Emmę i ściągnęła buty. ─ Od razu lepiej ─ rzuciła i ruszyły dalej.
─ Ty też kiedyś strzelałaś ─ Emma wróciła do przerwanego wątku. ─ Na festynie ustrzeliłaś kukłę. Sam był zachwycony, a ktoś nawet mówił, że jesteś Łucznikiem ─ Victoria roześmiała się słysząc tą uwagę. ─ A strzałę posłałaś sobie dla odwrócenia uwagi.
─ Kurde a myślałam, że lepiej się maskuje ─ stwierdziła wprowadzając gości do gustownie urządzonego wnętrza. I dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że Fernando nic tutaj nie zmienił. Zaprowadziła Emmę i Joaquina do swojego ulubionego miejsca, tuż przy oknie. Z widokiem na ogród. Opadła na jedną z kanap rzucając buty na podłogę.
─ To jakim cytatem cię uraczył? ─ zapytała. Joaquin łypnął na Emmę to na Victorię, która albo była tak świetną aktorką albo pytanie o cytat nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.
─ „I utworzył grupę dwunastu, których też nazwał „apostołami” – żeby z nim pozostali i żeby ich posyłać, aby głosili oraz mieli władzę wypędzania demonów. A w grupie dwunastu, którą utworzył, byli: Szymon, któremu nadał przydomek Piotr, i Jakub, syn Zebedeusza, i Jan, brat Jakuba (i nadał im przydomek Boanerges, co znaczy Synowie Gromu), i Andrzej, i Filip, i Bartłomiej, i Mateusz, i Tomasz, i Jakub, syn Alfeusza, i Tadeusz, i Szymon Kananejczyk, i Judasz Iskariot, który później go zdradził.” ─ zacytowała przyjmując filiżankę z kawą od męża. Javier usiadł na podłodze plecami opierając się o kanapę.
─ I nie robi to na tobie wrażenia ─ zauważył Joaquin który do tej pory niewiele mówił. Wyszedł bowiem z założenia iż lepiej nie okazywać zbytniej sympatii zastępczyni burmistrza. Dla nich obojga lepiej będzie jeśli ich sojusz pozostanie tajemnicą. Javier kątem oka zauważył, iż Viola Conde wraz z Marleną Megoni usiadły nieopodal.
─ Uważaj Dzwoneczku ściany mają uszy ─ rzucił po portugalsku. Victoria zerknęła na Violę i Marlenę to na męża który odchylił głowę do tyłu. Pochyliła się i bezceremonialnie pocałowała go w usta. Lekko i czule .
─ Mam to w nosie ─ odpowiedziała, a on roześmiał się. ─ Poza tym kochanie gdybym miała wehikuł czasu i mogła się cofnąć o te kilka miesięcy nie przyjęłabym jego propozycji ─ wyznała. Viola przechyliła się lekko w ich stronę. Javier powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem. Jak na kogoś kto udawał, że nie słucha kiepsko jej to wychodziło. Jasnowłosa w sumie miała w nosie czy Viola Conde rozniesie po mieście nowe plotki czy chociaż raz ugryzie się w język. Z PR-em dzisiejszej imprezy niech przejmuje się Fernando. Kto sieje wiatr ten zbiera burzę, pomyślała i rozejrzała się po pomieszczeniu. Skoro Fernando nic nie zmienił w bawialni to miała nadzieję, że nie wyniósł także planszówek. Wzrokiem odnalazła dobrze znaną komodę.
─ Lubicie planszówki? ─ zapytała siedzących obok Emmę i Joaquina.
─ Nie grywam w planszówki ─ odpowiedział brunet. ─ Poza tym tutaj nie ma gier planszowych.
─ Są w tamtej szafce ─ wskazała na mebel ─ przynajmniej kiedyś były ─ dodała i wstała. Oddała pustą filiżankę po kawie przechodzącej kelnerce , a sama podeszła do starego mebla. Javier wpatrywał się w żonę jakby widział ją pierwszy raz w życiu. A znał tę kobietę od jakiś dwunastu lat. Jasnowłosa natomiast otworzyła szafkę i uważnie przyjrzała się zawartości. Tak jak się spodziewała ojciec nie wyrzucił gier, nie wyniósł ich z bawialni na czas przyjęcia. Pewnie nie spodziewał się iż ktoś znacznie myszkować po półkach. Z wierzchu ściągnęła jedno z pudełek i zdmuchnęła kurz.
─ To nie jest odpowiedni czas i miejsce na wyciąganie starych gratów ─ usłyszała głos ojca.
─ Pamiętasz? Nie chciałeś kupić nam monopolu więc musieliśmy stworzyć go sobie sami.
─ Graliście w to godzinami ─ przypomniał sobie ─ ale proszę odłóż to na miejsce. To naprawdę nie jest ani czas ani miejsce na rozkładanie gier.
─ Piękna kolekcja ─ skomentował gubernator Estrada dołączając do nich.
─ To prawda ─ zgodziła się z nim jasnowłosa. ─ Próbuje właśnie namówić gospodarza na odrobinę rozrywki innej niż polityka ─ rzuciła i sięgnęła po Kalambury. ─ Te karty na przykład stworzyliśmy sami.
─ My? ─ zapytał zaciekawiony gubernator.
─ Ja i Alejandro. Dasz się namówić na partyjkę?
─ Eleno ─ syknął Fernando łypiąc na gubernatora.
─ Uwielbiam „Kalambury” ─ wziął od niej plik kartek. ─ Moi drodzy ─ zwrócił się do zebranych klaszcząc w dłonie ─ co powiecie na odrobinę zabawy?
Nie wszyscy mieli ochotę na „Kalambury” Narzeczona Estrady uniosła brwi w geście zdumienia. Mężczyźnie nie udało się namówić ukochanej do wzięcia udziału w zabawie, więc Victoria do niego dołączyła. Javier połączył swoje siły z Conrado Severinem. Do zabawy dołączyli także Joel z Normą.
Ku niezadowoleniu Fernando Barosso Victoria i Victor zadawali się rozumieć bez słów. Mężczyzna usiadł w wysokim fotelu uważnie przyglądając się córce, która uznała, iż przebywanie na eleganckim przyjęciu bez butów to dobry pomysł. Uważnie obserwował swoich bliskich przyjaciół i widział niesmak na ich twarzach. Nie chodziło tylko o Victorię, która kręciła się na palcach wokół własnej osi, ale także o mężczyznę tworzącego z nią drużynę. Gubernator stanu był pajacem.
─ Postawiłeś na złego konia ─ usłyszał tuż obok głos sędziego Ortiza. Mężczyzna z wyraźnym niesmakiem obserwował całą scenę i roześmiane towarzystwo. Marlena Megoni skryta gdzieś w mroku pomieszczenia także nie potrafiła ukryć swojego politowania względem tych którzy bawili się zdecydowanie lepiej niż ona. ─ Dla własnego dobra musisz się jej pozbyć.
**
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 67, 68, 69
Strona 69 z 69

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin