Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 69, 70, 71
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:44:15 27-10-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 085 cz. 1
CONRADO/LIDIA/IVAN/LILY/DEBORA/QUEN/JORDAN/LUCAS/JOAQUIN


Nie była w stanie zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich tygodni miała ochotę, by ziemia się rozstąpiła i pochłonęła ją całą, żeby nie musiała się wstydzić przed Conradem. To była kolejna taka sytuacja. Saverin zawitał na El Tesoro w czwartek wieczorem osobiście wezwany przez szeryfa Molinę i wymienił z doną Prudencją kilka słów, po czym wrócił do niej i stanął nad nią z zawiedzioną miną.
– Lidio – odezwał się głębokim głosem. – Wracamy do domu.
– To już się więcej nie powtórzy – wypaliła, a słowa te były tak wyryte w jej świadomości, że powtarzała je już chyba z automatu. Conrado chyba też zdał sobie z tego sprawę, bo spojrzał na nią z politowaniem. – Naprawdę, nie wiedziałam, że to będzie tak wyglądało.
– Piłaś alkohol? – zapytał, kiedy jechali już do domu. Ona zapadła się w fotel po stronie pasażera.
– Nie – odparła zgodnie z prawdą. – Nie piję alkoholu.
– Brałaś inne substancje?
– Nie. Handlowałam dla Templariuszy, wiem, co to za świństwo i nigdy tego nie tknę.
– Paliłaś? – dopytał, jakby odhaczał listę nielegalnych rzeczy.
– Nie, brzydzę się palaczami. To śmierdziele i psują sobie płuca.
– A czy robiłaś coś innego?
– Na przykład? O Boże, Conrado, nie! Fuj! – Kiedy zdała sobie sprawę, co sugeruje, poczerwieniała aż po koniuszki uszy. – Czy możemy, proszę, o tym nie mówić? To krępujące. Nie, nic takiego nie robiłam. Grałam w gry, tylko i wyłącznie.
– Dobrze.
– Tylko tyle? – Lidia zamrugała nieprzytomnie powiekami. – Nie dostanie mi się za balowanie do późna w nocy?
– Podobno nie balowałaś? – przypomniał jej, unosząc podejrzliwie brew. – I owszem, dostanie ci się. Może nie robiłaś nic zdrożnego, ale sam fakt, że nie wyszłaś z imprezy, widząc, że jest tam alkohol i nie zgłosiłaś tego Astrid ani Prudencji, jest karygodny.
– Conrado, przecież to by było towarzyskie samobójstwo! – zwróciła mu uwagę, ale on był nieustępliwy. – Niech będzie. Więc jaka to kara?
– Masz szlaban. Myślę, że tydzień powinien wystarczyć. Po szkole prosto do domu, żadnych spotkań ze znajomymi – tylko biblioteka i lekcje. Jasne? – Saverin postawił sprawę jednoznacznie. Lidia normalnie kręciłaby nosem, ale nie wiedzieć czemu, spodobało jej się to.
– Dziękuję – powiedziała, kiedy wysiedli już z auta i wchodzili do domu. – Nigdy wcześniej nie miałam szlabanu.
– Cieszysz się z tego? To trochę przeczy definicji kary. – Nie bardzo wiedział, czy ma rozważyć zmianę swojej decyzji czy może ucieszyć się, że podeszła do tego tak dojrzale. Jej kolejne słowa sprawiły jednak, że serce mu się roztopiło.
– Nikomu nigdy nie zależało na mnie na tyle, żeby dać mi szlaban i ochronić przed światem. Więc dziękuję. – Pocałowała go szybko w policzek i pobiegła do Guerrów, by powiedzieć im, ze nic jej nie jest. Emily jeszcze nie spała, a Lidia pomyślała, że to pewnie chłopcy nie dają jej się wyspać. – Teraz, kiedy mam szlaban, będę miała więcej czasu, więc pomogę ci z bliźniakami.
– Szlaban? – Emily łypnęła groźnie na Conrada, który pojawił się za Lidią w ich salonie. Dziewczyna pogłaskała jednego z chłopców po brzuszku, nachylając się do kołyski.
– Jest w porządku. I tak nie lubię towarzyskich spotkań – wyznała Lidia, machnąwszy ręką, ale wtedy zdała sobie z czegoś sprawę. Zbladła na samą myśl. – Ale zaraz, ja nie mogę mieć szlabanu!
– Już go masz, Lidio.
– Ale jutro nie mogę, jutro się umówiłam!
– A więc przełożysz spotkanie na przyszły tydzień.
– Kiedy ja… no nie mogę… to ważne spotkanie! – Złapała się za głowę. Zrobiła tyle szumu wokół faktu, że Daniel nie zaprosił jej jeszcze na randkę, a tymczasem teraz sama dała ciała i nawet nie mogła się na tej randce pojawić. Co za pech!
– Lidio, szlaban polega na tym, że rezygnujemy z przyjemności, by pokontemplować i przemyśleć swoje zachowanie.
– A mogę pokontemplować w sobotę? – Miała szczerą nadzieję, ze Saverin się ugnie, ale jednak on trzymał się twardo swojej decyzji.
– Nie.
– Emily? – Lidia spojrzała na sąsiadkę, która uniosła tylko ręce w geście poddania. To nie była jej bitwa.
– Musisz sobie jakoś radzić, mała – szepnęła jej, uśmiechając się lekko pod nosem. Nie lubiła Conrada, ale miał swoje zasady wychowawcze i czasem nawet mu to wychodziło. Dopiero się uczył, ale miał potencjał.
– Ale… kiedy ja… no jutro muszę, bo potem może już nigdy… Ugh! – Lidia prychnęła i pobiegła do swojego pokoju, a zaraz potem usłyszeli trzask drzwi.
– Ach te nastolatki. – Saverin wzruszył lekko ramionami i wycofał się w stronę swojego mieszkania.
– Cieszy cię to, prawda?
– Niezmiernie. Pod moim dachem nie chcę więcej widzieć żadnych męskich gaci w praniu.

***

Zrobił aferę i to całkiem słuszną – w końcu był cholernym szeryfem, a jego córka znalazła się w niebezpieczeństwie. Na nic zdały się tłumaczenia grupy głupich dzieciaków i zapewnienia Astrid, że Vedzie nigdy nic nie groziło, on wiedział swoje. Jego Ropuszka była skrzywdzona, wcale nie bawiła się dobrze na imprezie, która miała być przyjazną integracją, a on żałował, że w ogóle pozwolił jej tam pójść. Kiedy emocje minimalnie opadły, wrócił z samego rana w piątek na El Tesoro, żeby rozmówić się ze swoją byłą i odebrać telefon Vedy, który ta zostawiła gdzieś na hacjendzie zbyt zamroczona tabletkami i alkoholem, by pamiętać gdzie.
– Ivan, daj spokój.
Trzy słowa, które działały na niego jak płachta na byka. „Ivan, daj spokój”, „Ivan, wyluzuj, daj se siana”. Nie, nie zamierzał wyluzować i jeśli ktoś tego nie rozumiał, to mieli mały problem.
– Byli pod twoją opieką, w twoim domu. Jak bardzo jesteś naiwna, żeby wierzyć, że będą się grzecznie bawić przy soczku i krakersach, co? – podniósł głos i dla emfazy postukał się palcem w skroń, próbując dać jej do myślenia. Astrid de la Vega wyglądała na oburzoną, ale miał to głęboko gdzieś, bo nie chodziło tutaj o jej uczucia.
– Tak, wiem, że byłam za nich odpowiedzialna i zdaję sobie sprawę, że nawaliłam…
– I słusznie! Jak można w ogóle do nich nie zajrzeć? I ty się nazywasz nauczycielką? To nie tylko naiwne i nieodpowiedzialne, ale po prostu głupie. – Wyrzucił wszystko, co leżało mu w tej chwili na wątrobie, a chętnie kontynuowałby tę tyradę, gdyby nie mina pani dermatolog. Zrobiła się czerwona na twarzy i zmroziła go wzrokiem, a dla odmiany zamiast odszczekiwać, po prostu zamilkła. – Co, teraz nagle milczysz? Zawsze gadasz jak najęta, a teraz nie masz nic do powiedzenia?
Astrid wyglądała jakby walczyła sama ze sobą. Oddała mu telefon Vedy, uniosła dumnie głowę i zniknęła w środku hacjendy, zatrzaskując mu drzwi przed nosem.
– Jestem cholernym szeryfem, Astrid, nie pozwolę się tak traktować! – warknął przez zamknięte drzwi. Odpowiedział mu wrzask kobiety.
– Przyjdź z nakazem, pieprzony szeryfie!
– Też mi coś. – Prychnął pod nosem naprawdę rozeźlony, a jakby tego było mało, na wyświetlaczu komórki Vedy zobaczył imię, które często potrafiło napsuć mu krwi, bo zwykle zwiastowało kłopoty. – Czego chcesz, Jordan? – warknął w słuchawkę, pozwalając sobie odebrać.
– Dzwonię do Vedy, nie do ciebie – rozległ się pretensjonalny ton po drugiej stronie. – Daj jej słuchawkę.
– Veda jest teraz niedysponowana.
– Jak ona się czuje?
– A jak ma się czuć? – Molina uznał, że i tak musiał rozmówić się z chrześniakiem byłej żony. – Jesteś totalnie bezmyślny, masz pstro w głowie, a co gdyby jej się coś stało? Pomyślałeś o tym?
Jordan wpuszczał słowa Ivana jednym uchem, a wypuszczał drugim. Vedzie nic nie było, musiała odespać i poradzić sobie z gigantycznym kacem. Miała jednak złamane serce, a przynajmniej lekko skaleczone, co było oczywiste dla każdego, kto choć trochę ją znał.
– Miałeś jej pilnować, Jordan, zaufałem ci. – Molina nie szczędził w słowach. Nie mógł się powstrzymać przed oskarżeniami.
– Wiem, ale nie mogę jej trzymać wiecznie za rączkę, ona też musi wyjść do ludzi i zobaczyć na własnej skórze, że nie każdy jest miły. Musi uczyć się na błędach – oświecił byłego męża Debory, czując się niesprawiedliwie, że to jemu się obrywa. Nie upilnował Vedy, to prawda. Odwrócił wzrok na chwilę i to wystarczyło, ale też nie był w stanie cały czas mieć na nią oka, ona też potrzebowała swobody.
– Dlaczego zawsze kiedy cię o coś proszę, jestem totalnie ignorowany? Nie pierwszy raz prosiłem cię, byś uważał, nie pierwszy raz ci zaufałem, a ty nie pierwszy raz mnie zawiodłeś.
Po drugiej stronie słuchawki nastała cisza. Ivan przez chwilę sądził, że chłopak się rozłączył, ale słyszał lekki szum, kiedy ten zaczął szybciej oddychać. Tak często mu powtarzano, że to nie jego wina, a jednak Ivan równie często uzmysławiał mu, że tak właśnie było.
– Ona ma siedemnaście lat – wyrwało się w końcu Jordanowi, ale nadal trząsł się po jego słowach. Na szczęście Molina nie widział tego przez słuchawkę. – Daj jej żyć, Ivan. Ona jeszcze może.
– Co? Co to ma znaczyć? Nie rozłączaj się, gnojku! – Molina jeszcze próbował go zatrzymać, ale bezskutecznie, bo chłopak nie czekał na więcej oskarżeń, tylko wcisnął czerwoną słuchawkę.
– Mało ci wrzeszczenia na dzieciaków? – Deb, która akurat wyjeżdżała z pensjonatu, opuściła szybę w aucie, by przyjrzeć się byłemu mężowi. – Trochę to żałosne, że zamieniasz się w jednego z tych zgredów, na których zawsze pomstowaliśmy.
– Nie denerwuj mnie i ty, Deb. – Ivan schował do kieszeni telefon Vedy. Szlaban musiał objąć również media społecznościowe i kontakt z kolegami, jeśli ta lekcja miała ją czegoś nauczyć. – Mieszkasz w pensjonacie i nie widziałaś, że coś jest nie tak? Nie pomyślałaś, żeby zajrzeć do dzieciaków? Alkohol, narkotyki, seks na sianie, serio? – Skrzywił się na wspomnienie szczególnie tej ostatniej aktywności.
– Ivan, nie dramatyzuj, my zachowywaliśmy się dużo gorzej od nich. Imprezy nad jeziorem? Skakanie na główkę z mostu do rzeki, będąc pod wpływem? Szczucie węży na kolegów? Nie byłeś wzorem cnót, przypomnę ci.
– To co innego, to inne czasy.
– To co innego, bo dotyczy to ciebie, tak? Typowy Ivan. – Pokręciła głową, ale nie miała siły się z nim kłócić. Wiedziała, że i tak nie przetłumaczy mu do rozumu. – I odpowiadając na twoje pytanie, nie było mnie wczoraj w pensjonacie, więc niestety nawet gdybym była nadgorliwa i chciała kontrolować każdy krok dzieciaków, to nie byłabym w stanie.
– Boże, nie mów, że spędziłaś noc u Ponuraka. – Molina wywrócił oczami, nie mogąc uwierzyć, że taki ktoś mógł spotykać się z jego byłą. – Strasznie obniżyłaś standardy.
– Może właśnie wreszcie zaczęłam je mieć. – Deb zadrgał policzek, kiedy dostrzegła oburzenie wymalowane na twarzy szeryfa. – Muszę lecieć.
– Kolejna randka z Eliasem? Już ci uwił gniazdko w swoim lochu? – Prychnął złośliwie, ale Deb to nie ruszało – lubiła Rochę i nie zamierzała się tłumaczyć ze swojej relacji z nim.
– Nie żeby to była twoja sprawa, ale nie – jadę do szpitala. Załatwiłam Jordanowi badania u kardiologa.
– Jest chory jak Fabian?
– Chcemy to sprawdzić.
– Powodzenia. – Szeryf nie wątpił, że młody Guzman wymyśli sposób, by jakoś się z tych badań wymigać. – Jak będzie trzeba go przywiązać do łóżka, to wiesz po kogo dzwonić.
– Wiem. Na pewno nie po ciebie. – Debora roześmiała się teraz w głos, widząc skonsternowanie na twarzy byłego męża. – Bez obrazy, Ivan, ale twoje podejście „złego gliny” nie działa na Jordana.
– Zadzwoniłabyś więc po Ponuraka?
– Nie. Po Adama Castro.
– Po Castro? – Molina wolał się upewnić. Wsadził sobie palec do ucha i mocno nim pokręcił, jakby nie do końca wierzył własnym uszom. – A co mecenas byłby w stanie zrobić?
– Nie doceniasz siły perswazji. Adam ma liczne talenty, już nie raz mi pomógł, z Jordim również. To w porządku facet.
– Nie wątpię. – Ivan trochę się naburmuszył, bo jej słowa brzmiały tak, jakby chciała powiedzieć, że on nie był porządny. Zawsze mogła na niego liczyć i miał nadzieję, że o tym wie. Nie było mu dane jednak kontynuować tej dyskusji, bo podeszła do niego nastolatka, która opuściła swój pokój w pensjonacie.
– Dzień dobry. – Barbara Urquiza przywitała się z nimi obojgiem i bezceremonialnie wyciągnęła z malutkiej torebki papierośnicę. – Zapali pan, szeryfie? – zapytała, wsadzając sobie fajkę do ust.
– Chyba kpisz. – Molina czuł, że jego cierpliwość została ostatnio wystawiona na więcej niż jedną próbę. – Rodzice wiedzą, jak sobie poczynasz?
– Rodzice nie muszą wszystkiego wiedzieć. – Bari uśmiechnęła się, mrużąc oczy w słońcu. Nie chciało jej się wstawać po wczorajszej imprezie, ale jej współlokatorka, Izzie, zadbała o to, by wstała skoro świt.
– Oddawaj to. – Ivan wyciągnął jej z rąk papierośnicę i sam wziął jednego papierosa.
– Myślałam, że rzuciłeś. Ella się wścieknie – przypomniała mu Deb, patrząc, jak policjant ze złością szuka zapalniczki.
– Proszę. – Barbara ze śmiechem podstawiła mu zapalniczkę, podpalając fajkę, a sama zrobiła to samo ze swoim papierosem i zaciągnęła się dymem. – Bycie szeryfem to stresująca praca, czasem trzeba sobie trochę odpuścić.
– Jesteś córką Pameli Coletti. – Ivanowi zaczęło coś świtać w głowie.
– Pameli Urquizy – woli nazwisko po mężu.
– Nie dziwię się, też bym się nie przyznawał, że jestem makaroniarzem. A to konfiskuję – dodał, wyciągając jej papierosa z rąk i ignorując jej oburzone spojrzenie, zdeptał go na trawniku. – Do szkoły, ale już.
– Jaki pan stanowczy, szeryfie. – Bari zachichotała, wyraźnie go prowokując. – Co będzie, jak nie posłucham, da mi pan szeryf karę? Zakuje mnie pan w kajdanki? – Dla emfazy wystawiła swoje szczupłe nadgarstki, jakby prowokowała go do aresztowania.
– Moja cierpliwość ma swoje granice. Idź, zanim zadzwonię po twoją matkę – rzucił zirytowany i odprowadził ją wzrokiem. Kiedy zniknęła przy wyjściu z hacjendy, wskazał za siebie kciukiem i zwrócił się do Debory. – Dasz wiarę? W ogóle nie jest podobna do Pameli, co?
– Dzieciaki nie zawsze przypominają rodziców – przypomniała mu Deb, trochę rozbawiona jego nową pozą zatroskanego ojca, który strofował młodzież, mimo że kiedyś sam im pobłażał. – Ciebie to akurat nie dotyczy.
– Co to znaczy? Chcesz mi powiedzieć, że przypominam mojego ojca-alkoholika, który tłukł mnie i moją matkę, kiedy tylko miał na to ochotę? – Myślał, że ten etap miał za sobą, ale jednak w jego głosie słychać było pretensje – nie lubił być porównywany z ojcem.
– Nie miałam tego na myśli, nie twierdzę, że jesteś podobny do Antonia, nie zrozum mnie źle, ale… masz jego awanturniczą naturę. Lubisz stawiać na swoim, nie znosisz sprzeciwu, jesteś czasem po prostu bezwzględny. – Poczuła, że trochę przesadziła, kiedy zobaczyła jego zbolałą minę.
– Tak mnie postrzegasz – bezwzględny awanturnik, który zawsze musi mieć ostatnie słowo? Skoro tak mnie widzisz, dlaczego w ogóle kiedykolwiek chciałaś ze mną być? Było wyjść za nudziarza jak Ponurak albo fujarę jak Mozarella, a nie za takiego chuligana jak ja.
– Wyszłam za ciebie, bo cię kochałam, idioto. Muszę już jechać. Trzymaj się, Ivan – odparła tylko i odjechała, zostawiając go samego z zapalonym papierosem.
Zaciągnął się kilka razy w złości, po czym wyrzucił papierosa i wrócił do domu. Veda głaskała bezwiednie Mozarta, kiedy przekroczył próg. Wyglądała na słabą i serce mu się ścisnęło na ten widok. Miał ochotę już nigdy nie wypuszczać jej z domu, byleby tylko ochronić ją przed światem.
– Masz mój telefon? – zapytała, wyciągając po niego ręce.
– Mam, ale nie dam. – Zabrzmiał jak jeden z tych irytujących rodziców, którzy wszystkiego zabraniali dzieciom, ale trudno, Veda w tej chwili nie musiała go lubić, a on musiał ją chronić. – Masz szlaban, młoda damo, żadnych telefonów, instagramów, esemesów od koleżanek, a już w szczególności od kolegów. Musisz nauczyć się konsekwencji swoich działań.
– Kiedy to nie moja wina, że Juan Pablo dał mi te cukierki.
– Skarbie, to nie były cukierki i nie mam do ciebie pretensji, bo to nie była twoja wina. Ale nie powinnaś pić alkoholu – nie masz osiemnastu lat, byliście bez nadzoru dorosłych…
– Mówisz tak, jakbyś ty nigdy czegoś takiego nie zrobił. Deb opowiadała, jakie numery odwalaliście, wcale nie byłeś lepszy!
– Nie mówimy o mnie. – Ivan dzielnie wytrzymał spojrzenie jej wielkich zaszklonych oczu. – Co ja z tobą zrobię, Ropuszko, co? Powoli kończą mi się pomysły.
– Nie chcę, żebyś traktował mnie jak dziecko. – Veda wygięła usta w podkówkę, czując się okropnie niesprawiedliwie.
– Ale jesteś dzieckiem.
– Nie jestem!
– Jesteś moim dzieckiem – ukrócił temat, podnosząc głos, bo tak jak wspomniała Deb – zawsze musiał mieć ostatnie słowo. Chyba dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedział, bo speszył się i podrapał po skroni. – Zrobię śniadanie. Co zjesz, omlet? Nie ma jajek. Kupię jajka.
Zanim Veda zdążyła cokolwiek powiedzieć, wyszedł z mieszkania i zatrzasnął drzwi. Przecież nie był głupi – wiedział, że nastolatka nie była jego, więc dlaczego to powiedział? Ten gówniarz Jordan kiedyś mu to zarzucił, że traktuje Vedę tak jakby była Gracie. Anita też mu to powiedziała, ale nic na to nie mógł poradzić. Pustka po córce była ogromna i chyba nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Molina zawsze miał wizerunek twardego faceta. „Awanturnika”, jak to powiedziała Deb. Przecież nie był skłonny do większych uczuć, prawda? Minęło jednak sześć lat, a on nadal nie pogodził się ze stratą córeczki i nie sądził, by kiedykolwiek mógł to zrobić. Dlatego czasami widok Debory sprawiał mu ból – jak mogła tak po prostu zapomnieć i ruszyć dalej? Jak mogła podróżować sobie po świecie, skupiać się na karierze, kiedy mordercy Gracie nadal byli na wolności? On nie zamierzał przestań – chciał wytępić każdego Templariusza co do jednego, nie ważne, czy to oni pociągnęli za spust, wszyscy zasługiwali na jedno. Może wyglądał na nieczułego, bo zamiast opłakiwać córeczkę, on wolał urządzać awantury na komisariacie i wdawać się w bójki z szeryfem Diazem. Mógł wydawać się obojętny, bo nawet nie przyszedł na pogrzeb własnego dziecka, ale po co miał to robić, jaka to różnica? Deb zajmowała się kwiatami i oprawą muzyczną, a on wolał przymykać losowych gości na ulicy z nadzieją, że któryś z nich okaże się tym, który odebrał mu najcenniejsze, co miał.
Przed Gracie nigdy nie widział siebie jako ojca – miał zbyt złe doświadczenia z dzieciństwa, Antonio Molina nie stanowił dobrego wzoru do naśladowania. Lubił jednak dzieci. Kiedy urodziła się Tina, była oczkiem w głowie siedemnastoletniego wówczas Ivana, zupełnie jakby była jego własną młodszą siostrą. Kiedy urodził się Franklin, postanowił sobie, że wyszkoli go na pływaka, ale szybko okazało się, że dzieciak woli piłkę nożną i jakoś musiał to przełknąć. Felix był jego chrześniakiem i uwielbiał tego dzieciaka, choć jego tendencja do wtrącania nosa w nie swoje sprawy strasznie go irytowała. To samo było z innymi dzieciakami – Nela była jak księżniczka, Jordana za to nie raz miał ochotę udusić. Ella była promyczkiem, który rekompensował wszystko co złe. Ale to Gracie była jego. I kiedy się urodziła, kompletnie przepadł i wiedział już, że nie pokocha nikogo bardziej niż tej małej istotki i że zrobi wszystko, byleby tylko ochronić ją od całego zła wszechświata. Niestety nie dotrzymał obietnicy i to go nawiedzało w najgorszych koszmarach. Teraz miał Vedę i próbował jakoś zadośćuczynić. Chciał ją ochronić tak, jak nie mógł ochronić własnej córki. Ale może właśnie przez to tylko bardziej ją od siebie odpychał? Sam już nie wiedział.
Ruszył do windy jakby w amoku i wcisnął przycisk z zamiarem udania się do sklepu na dole. Nawet nie wiedział, czy ma w domu te jajka czy nie, nie chciał po prostu, żeby Veda go takim widziała. Może miała problem z rozpoznawaniem emocji, ale wielu rzeczy się domyślała, a on nie chciał wyjść na jakiegoś słabeusza. Wielkie było jego zdumienie, kiedy w windzie wpadł na Anitę.
– Cześć – przywitała się z nim, robiąc jednak taką minę, że od razu wiedział, że ma coś na sumieniu.
– Cześć, co jest grane? – zapytał, marszcząc brwi, kiedy drzwi się za nim zasunęły. – Masz tę minę.
– Jaką minę?
– Jakbyś skasowała auto ojca i zwaliła winę na mnie – wytłumaczył, zakładając ręce na piersi.
– To było tylko raz i to była twoja wina, bo sam mnie uczyłeś jeździć – przypomniała mu i normalnie pewnie by się oburzyła, ale tak bardzo nie spodziewała się go tutaj zobaczyć, że teraz czuła się jak w pułapce. Mogła się domyślić, że może na niego wpaść, przecież mieszkał w tym samym budynku co Gianluca. Ale z niej idiotka! Mogła iść schodami, opuszczając mieszkanie swojego chłopaka.
– Co tym razem przeskrobałaś? – Ivan uśmiechnął się lekko, na chwilę zapominając o swoich troskach. Mina jednak mu zrzedła na widok klucza, który obracała nerwowo w dłoniach. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się domyślić, do jakiego był mieszkania. – Chyba sobie żartujesz, Ani. Zamieszkałaś z tym gościem? Z tym melepetą, Mozarellą? Odbiło ci?
– Hej, uważaj sobie, Ivan. – Zdenerwowała się po jego słowach. Nie miał prawa jej mówić takich rzeczy. – Nie, nie zamieszkałam z nim. Ale mam klucz do jego mieszkania. I co w tym złego?
– Co w tym złego? – Ivan prychnął z oburzeniem. Podparł się pod bok, błyskając swoją odznaką, jak to miał w zwyczaju. – Już ja ci powiem, co w tym złego. – Wyglądało na to, że jednak musi się zastanowić, dlaczego to takie okropne, że spotykała się z tym niedojdą. Nie mógł jej przecież powiedzieć „bo powinnaś być ze mną”, to nie w jego stylu. – Bo wychowujesz nastolatkę, Ani. To nie w porządku. Raquel potrzebuje stabilizacji i prawdziwego domu. Zobowiązałaś się ją przygarnąć, więc nie powinnaś latać po mieszkaniach facetów…
– To jedno mieszkanie jednego faceta, za kogo ty mnie masz? – Vidal zadarła głowę z groźnym błyskiem w oczach tak gwałtownie, że aż zabolał ją kark. Zapomniała, że był taki wysoki i zawsze ją to wkurzało, kiedy chciała mu zetrzeć z gęby ten głupi uśmieszek. Ale lubiła też jego szerokie ramiona i to że przy nim wyglądała jak jakaś filigranowa laleczka. Ivan dawał poczucie bezpieczeństwa i zawsze było miło się do niego przytulić, a w ostatnich snach dosyć dobrze zgłębiła jego sylwetkę. Natychmiast otrząsnęła się z tych marzeń na jawie, chyba zaczynało jej odbijać. – Raquel ma się dobrze, dziękuję za troskę.
– No może ona tak ci mówi. – Ivan nie dawał za wygraną. Cholera, Deb miała rację – musiał mieć ostatnie słowo, inaczej nie byłby sobą. – Ale obecność dodatkowego faceta w życiu to zawsze problem. Dopiero co uwolniła się od apodyktycznego ojca, uciekła z taboru, potrzebuje opieki a nie obserwować jak ty sobie chodzisz na nocowanki u Gianluci. – Imię rywala wymówił z prawdziwą żądzą mordu. Naprawdę czasem miał ochotę go ukatrupić i to już od liceum.
– Wiesz co, Ivan? Wal się. – Anita nie cierpiała tego efektu, jaki na nią miał. Myślała, że dorosła i dojrzała, ale przy nim nadal była czasem tą zbuntowaną nastolatką, która grała na nosie rodzicom i odwalała różne numery. – Nie muszę ci się spowiadać z tego, z kim sypiam. Masz tupet, wypominając mi takie rzeczy, skoro sam do świętoszków nie należysz. Zaliczyłeś połowę kobiet z miasteczka, zaprzeczysz? Wychowujesz Vedę razem z Eleną i Salem, a sypiałeś z jej ciotką, która mieszka w tym samym budynku – to jest według ciebie odpowiedzialność? No i że o Francesce Estradzie nie wspomnę…
– A co ma z tym wspólnego Francesca?
– Proszę cię, ślinisz się na jej widok, odkąd przyjechała do miasta. Mały Ivan aż się rwie do akcji.
– Mały Ivan? Mały Ivan wcale nie jest taki mały – rzucił z pewną siebie nutą i lekkim rozbawieniem na widok jej różowych policzków. Czasem miał wrażenie, że nadal jest tą nastolatką, w której kiedyś kochał się bez pamięci, a innym razem była kobietą po przejściach, w której NADAL kochał się bez pamięci.
– Wiesz, o co mi chodzi! Jesteś hipokrytą i tyle. – Kobieta z ulgą przywitała parter, na którym zatrzymała się winda. Nie chciała być z nim ani chwili dłużej w ciasnym pomieszczeniu. Po części dla tego, że była zła, a po części dlatego, że nie ufała sobie i obrazom, które ostatnimi czasy serwowała jej wyobraźnia.
– Ani, poczekaj! – Wyciągnął dłoń, chcąc ją złapać za nadgarstek, ale tak się wykręciła, by go nie dotknąć, że omal nie wypadła z windy prosto na twarz. Zniknęła szybciutko, zostawiając go samego w osłupieniu. Może rzeczywiście trochę przesadził, ale z drugiej strony po prostu nie trawił Gianluci Mazzarello. Ta rodzina sprawiała, że włosy jeżyły mu się czasem na karku.

***

Lily uwielbiała Pueblo de Luz, choć nikt wokół niej nie potrafił tego pojąć. Jak można lubić mieszkać na wsi, na totalnym odludziu, w miejscu, gdzie jest tyle przestępstw, biedy i smutku? Ona tak tego nie widziała – dla niej było to miejsce pełne możliwości. Czasami czuła się jak ptaszek zamknięty w klatce albo księżniczka w zaklętej wieży. Na przestrzeni siedemnastu lat mieszkała w trzech różnych krajach i choć wielokrotnie przebywała wśród ludzi, zawsze czuła się okropnie samotna. Bycie córką polityka nie należało do łatwych funkcji, ale przywykła do tego i świetnie spełniała swoją rolę. Skrycie marzyła jednak o prawdziwym życiu, o wyjściu do normalnych obywateli, o zobaczeniu ich codzienności. Rzeczy tak trywialne jak zwyczajna szkoła – z zadaniami domowymi, głośnym dzwonkiem na lekcje i lunchem w gronie znajomych – albo impreza integracyjna przy ognisku, nawet przy alkoholu, były dla niej ekscytujące. Po raz pierwszy miała koleżanki i kolegów z krwi i kości, a nie tylko znajomych wśród dzieci dygnitarzy. Po raz pierwszy ktoś pytał ją, co u niej słychać i jak minął jej weekend z prawdziwej ciekawości, a nie tylko dlatego, że tego wymagała etykieta. Najbardziej jednak Lily lubiła śniadania w domu wuja Victora.
Gubernator był bardzo rodzinnym facetem, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Ogromny nacisk kładł na to, by wszyscy domownicy spożywali ze sobą przynajmniej jeden posiłek dziennie, a zwykle były to właśnie śniadania, bo grafiki wszystkich były dość napięte popołudniami. Lily zawsze wstawała skoro świt i po porannej toalecie schodziła na dół do przestronnej i przytulnej kuchni, gdzie już czekało na nią pełno przysmaków. Victor witał się z wszystkimi uśmiechem, a ona chyba nigdy nie widziała go w złym nastroju – zawsze promieniał, a już szczególnie, kiedy widział swoją narzeczoną.
– Dzień dobry – przywitała się z wszystkimi, siadając do stołu i kładąc sobie serwetkę na kolanach.
– Dzień dobry, Liliano, przynajmniej ktoś jest dzisiaj w dobrym humorze. – Victor puścił jej oczko ponad stołem, smarując sobie tost malinową konfiturą. – Niektórzy śmiertelnie się obrazili na cały świat.
– Niektórzy powinni mieć szlaban do osiemnastki za imprezowanie na zakrapianych alkoholem imprezach – przypomniała mu Francesca, całując córkę w czoło na powitanie.
– Zapomniał wół jak cielęciem był, co? – Victor parsknął charakterystycznym śmiechem, przez co wydobył z siebie dźwięk podobny do chrumkania, ale chyba go to nie zraziło. – Fran, też swego czasu trochę balowałaś. Ta okolica chyba ma to do siebie, że ludziom trochę odbija, nie uważasz?
– Mamo, dużo imprezowałaś? – Lily otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Jej idealna matka zawsze jawiła się w jej głowie jako ktoś spokojny, wyważony i z nienagannymi manierami. – Ale przecież nie chodziłaś nigdy do szkoły, tak jak ja uczyłaś się w domu.
– To prawda, ale wakacje spędzała w Pueblo de Luz, zresztą ciągnęła tutaj tak często jak to było możliwe, niby pod pretekstem lekcji u pana Vidala, a tak naprawdę dobrze wiemy, że chodziło raczej o Ivana Molinę. – Victor oświecił swoją siostrzenicę, nie bardzo przejmując się tym, że zdradza troszkę za dużo.
– Tak, słyszałam, że mama dobrze zna szeryfa – przyznała brunetka, bo już kilka razy jej się to obiło o uszy, a wczorajszego wieczora Barbara Urquiza powiedziała również coś dziwnego – że jej mama była niewinna, dopóki nie poznała pana Moliny. – Chodziłaś z nim?
– Spotykaliśmy się przez jakiś czas – wyjaśniła oględnie Francesca, posyłając starszemu bratu karcące spojrzenie, kiedy zachichotał nad swoim tostem. Takich tematów nie powinno się omawiać z dziećmi.
– A ty, Victor, imprezowałeś tutaj? – zagadnęła go dziewczyna z ciekawością, z życzliwym uśmiechem podając Romeo talerz z jajecznicą. Chłopak wyglądał na skrępowanego i na pewno wolałby założyć na uszy wielkie słuchawki, które miał przewieszone na szyi.
– Ja nie miałem z kim – wyznał Estrada, trochę nad tym ubolewając. – Uczyłem się w szkole z internatem, przyjeżdżałem kiedy mogłem. W moim wieku raczej niewielu było tutaj chłopaków, z którymi można imprezować. Fabian Guzman w życiu nie przekroczył godziny policyjnej, za to z Adrianem Delgado popalaliśmy papierosy w sadzie jego rodziców.
– Fabian jest strasznie poważny, prawda? – Lily zaśmiała się cicho i Victor jej przytaknął. – Przepraszam za wczoraj, to już się nigdy nie powtórzy, nie chciałam was martwić – dodała, nawiązując do integracji z poprzedniego wieczora. Victor machnął jednak ręką.
– Daj spokój, Lily, nie zrobiłaś nic złego. To naturalne, że młodzież musi się wyszumieć. Nie paliłaś, nie piłaś, chciałaś się tylko dobrze bawić. – Estrada zasygnalizował, że nie ma żalu do siostrzenicy, która zachowała się bardzo dojrzale.
– Świetnie. – Amelia weszła do jadalni i stanęła na środku, wpatrując się w ojca jak w najgorszego zdrajcę. – A więc jej wszystko wolno, a mnie nie? Myślałam, że te same zasady dotyczą każdego, kto mieszka pod tym dachem.
– Piłaś alkohol, młoda damo, masz dopiero szesnaście lat. Myślę, że szlaban jest raczej uzasadniony w twoim przypadku.
– Jakbyś kiedykolwiek interesował się tym, co robię – warknęła, a kiedy on poprosił o powtórzenie, bo nie dosłyszał, udała, że jest bardzo głodna i wyrwała bratu z rąk tost, po którego sięgał.
– Ktoś wstał lewą nogą – rzuciła sympatycznie Francesca, ale Mii nie było do śmiechu.
– Może gdybym nie została brutalnie obudzona rzępoleniem na harfie, to miałabym lepszy humor. – Morderczy wzrok ulokowała w brunetce z gładko zaczesanym kucykiem, który tak ją irytował. Wszystko, co robiła jej kuzynka, wydawało się być nienaganne, nawet jej fryzura.
– Przepraszam cię, Amelio, ćwiczyłam utwór Vedy. Ćwiczę, kiedy tylko mogę. Niestety wyszłam trochę z wprawy.
– Nie da się ukryć. – Amelia wgryzła się w chleb z głośnym chrupnięciem, nie patrząc już na nią, bo nie miała na to ochoty. Nikt w szkole nie będzie chciał już z nią imprezować, jeśli będą ją kojarzyć z tą nudziarą, która nie umoczyła nawet ust w piwie. Co za wstyd!
– Dzisiaj wielki dzień. – Gubernator zmienił temat i pochylił się nad stołem, przypatrując się z dumą synowi. – Wielki mecz.
– Normalny mecz. – Romeo wzruszył ramionami, wzrok skupiając na jajecznicy, która znikała w zastraszającym tempie. Chyba chciał odejść od stołu tak szybko, jak to możliwe. – To tylko sparing z dziewczynami.
– Nieważne, grasz w pierwszym składzie, dlatego przyjdziemy cię dzisiaj wszyscy dopingować.
– Proszę, nie. Nie musicie tego robić. – Jęknął, na samą myśl odczuwając okropną krępację. Już i tak dokuczano mu w szkole z powodu pochodzenia, nie chciał prowokować więcej zaczepek.
– Romeo, jesteśmy rodziną, wspieramy się. Do Amelii też chodzimy na mecze. Mama byłaby z was taka dumna…
Atmosfera zgęstniała po słowach Victora. Romeo zaczął tylko szybciej zamiatać jajka z talerza, a Amelia zacisnęła niekontrolowanie palce na widelcu. Francesca klasnęła w ręce, by odwrócić uwagę wszystkich.
– A może my zagramy mecz tennisa – rodzeństwo przeciwko rodzeństwu. Co sądzisz, Julietto? – zwróciła się uprzejmie do swojej przyszłej bratowej, która w ciszy spożywała śniadanie, zerkając co jakiś czas na zegarek. – Joel byłby chętny?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. Joel jest dosyć zajęty – poinformowała ich machinalnie, nie bardzo mając ochotę, by spędzać czas z bratem, z którym Victor zdawał się znaleźć wspólny język.
– Nonsens, Joel nie będzie miał nic przeciwko. Ostatnio grał z Yonem przeciwko Normie i Marcusowi. Przegrali z kretesem, więc sądzę, Fran, że mamy ich w garści. – Brodata twarz Victora uśmiechnęła się do siostry, kiedy nieco się zgrywał. – Norma to totalna żyleta na korcie, przy niej wymiękam. Kiedy grała z Fabianem, zawsze przegrywaliśmy z Mariną.
Kolejna głucha cisza chyba nie zraziła gubernatora, wprost przeciwnie – roześmiał się na widok min wszystkich przy stole, chyba nie zdając sobie sprawy, czym te nastroje są podyktowane.
– Jakoś nie mogę ubłagać Fabiana, żeby stanął w szranki razem z Silvią. Myślę, Julie, że razem byśmy ich rozgromili.
Romeo zakrztusił się sokiem, a zatroskana Lily klepnęła go między łopatkami. Julietta zdawała się być przerażona jego reakcją. On jednak nic nie powiedział. Słyszał rozmowę Yona i Jordana, ale nikomu nie zamierzał tego zdradzać. Nikogo nie powinno obchodzić to, że jego przyszła macocha romansowała z zastępcą ojca, w końcu to było dawno temu.
– Muszę już iść – palnął szybko, wstając od stołu i zostawiając resztki tostu.
– Ale lekcje masz dzisiaj później – zauważył Victor, ze smutkiem patrząc na syna, który tak szybko dorastał. – Poczekaj, podwiozę cię w drodze do biura.
– Nie trzeba, pojadę rowerem. Mamy rano trening przed dzisiejszym meczem. – Piętnastolatek speszył się lekko, chwycił plecak i już go nie było.
– To dobrze, że jeździ rowerem, trochę ruchu mu się przyda. To, co mi się podoba w tym domu to fakt, że jest na łonie natury, oddalony od centrum, ale jednak wszędzie można się szybko dostać. Zupełnie inaczej niż w Monterrey czy w Mexico City, zgodzicie się? – Estrada rozmarzył się, popijając filiżankę kawy i wyglądając przez okno na budzącą się do życia przyrodę. Znajdowali się praktycznie w samym lesie, ale jemu odpowiadało takie odludzie, tutaj chciał założyć rodzinę, a gwar w domu rekompensował ciszę i spokój wokół niego.
– Ja też już pójdę, Maya ma po mnie przyjechać – oświadczyła Amelia, wycierając usta serwetką i rzucając ją na talerz, by jak najszybciej odejść od stołu.
– Maya ma prawo jazdy? – Lily zainteresowała się tą wiadomością.
– Nie bądź niemądra, Lily, jej brat ją wszędzie wozi. Bo ma fajnego brata, a nie to co ja.
– Amelio. Romeo ma dopiero piętnaście lat – przypomniała przyszłej pasierbicy Julietta.
– No ale mógłby się bardziej postarać. Gra w szkolnej reprezentacji, a jakoś nie zauważyłam, żeby zaprzyjaźnił się z kimś popularnym. Uchodzi za ofermę.
– Nonsens, Romeo przyjaźni się z Jordanem – przypomniał jej Victor, co zostało skwitowane głośnym prychnięciem.
– Proszę cię, tato, Jordan z nikim się nie przyjaźni, a już na pewno nie z jakimś dzieciakiem. Romeo powinien wyjść do ludzi, bo zaczyna robić mi obciach. – Mia westchnęła tylko, dając upust swoim nastoletnim emocjom. – Ten szlaban do kiedy będzie trwał?
– Tak długo, jak będzie trzeba – oznajmiła Julietta, ale w tym samym czasie Victor powiedział coś zupełnie innego.
– Myślę, że tydzień wystarczy.
– Masz miękkie serce, Victorze. Piła alkohol ze starszymi kolegami… – Nauczycielka historii odprowadziła przyszłą pasierbicę do wyjścia, po czym zwróciła się do narzeczonego niezadowolona. Nie zgadzała się z nim w tej kwestii, on był z natury bardziej pobłażliwy.
– Właściwie to nie stało się nic złego, wszystko dobrze się skończyło. Jedynie szeryf trochę psioczył, ale nic straconego – wyślemy Francescę, żeby go udobruchała. – Puścił oczko do młodszej siostry, która w innych okolicznościach pewnie by go zrugała, ale teraz mogła tylko patrzeć wymownie i dawać sygnały wzrokiem. – Fran, Lily jest prawie dorosła i chyba nie muszę się przy niej aż tak pilnować. Prawda, Lily?
– Słucham? Tak. Jest w porządku – odparła lekko zawstydzona nastolatka. Była dosyć niewinna, ale również ciekawa przeszłości swojej mamy, która rzadko o niej opowiadała. Znała ją głównie jako Francescę, znaną pianistkę i żonę polityka, ale nie znała jej jako małej Franie, która uczyła się muzyki u pana Vidala, która całowała się ze szkolnym chuliganem i robiła może jeszcze inne rzeczy. Chciałaby kiedyś poznać wszystko ze szczegółami.
– A skoro już o dorosłości mówimy… – Victor upił łyk kawy, odstawiając ją w pośpiechu na stół, kiedy zdał sobie sprawę, że zapomniał o czymś ważnym. – Odezwał się do mnie Mariano Olmedo.
– Ojej, czy wszystko z nim w porządku, nic mu się nie stało? – Liliana zaniepokoiła się, bo podobno zatrucie na rejsie było dosyć poważne.
– Co? Nie, nic z tych rzeczy. – Mężczyzna machnął dłonią niedbale. – To stary wyjadacz, nic mu nie będzie. Wypisał się ze szpitala na własne życzenie, jego stan jest stabilny, ale ja nie o tym chciałem mówić. Mariano zapytał mnie, czy moja siostrzenica nie byłaby zainteresowana pewnym kawalerem, a ja – chociaż znam odpowiedź – taktownie odparłem, że najpierw muszę zapytać ją o zdanie.
– Co masz na myśli, Victor? – Lily nie do końca rozumiała, o co chodzi.
– Mariano szuka towarzyszki dla wnuka. Aranżuje spotkania z ułożonymi dziewczętami z okolicy i od razu pomyślał o tobie, a ja mu się nie dziwię. – Victor posłał jej serdeczny uśmiech, a ona zamarła, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Victorze. – Julietta nie kryła niezadowolenia. Nie dość, że traktował tę biedną dziewczynę jak przedmiot z poprzedniej epoki, to jeszcze chciał ją umówić z tak nieodpowiedzialną partią.
– Spokojnie, Julie, to nie jest aranżowane małżeństwo. – Narzeczony zdawał się czytać jej w myślach. – Po prostu zwykła randka w ciemno. Sam chodziłem na takie, kiedy byłem w wieku Lily. To popularne w świecie dzieci polityków, a mój ojciec jako minister kultury lubił poszerzać horyzonty. Lily, bywałaś już na takich spotkaniach, prawda?
– Tak, ale… – Dziewczyna się zapowietrzyła. Jej policzki nabrały odcienia karmazynu. – Mówisz poważnie?
– Śmiertelnie poważnie. Co ty na to? Mariano mówi, że może zorganizować kolację nawet jutro. Oczywiście musimy zapytać o zgodę twoją mamę, ale… Nie sądzę, żeby stawała na drodze młodym ludziom.
– Victor, pozwolisz na słówko? – Julietta nie wytrzymała. Kiedy odeszli na bok, zostawiając matkę z córką, by mogły to przedyskutować, postanowiła powiedzieć mu, co sądzi o tym pomyśle. – Uważasz, że to rozsądne, umawiać własną siostrzenicę z tym chłopakiem? Oni mają dopiero po siedemnaście lat.
– No i? Nie chodziłaś na randki w ich wieku? – Victor pogłaskał ją po policzku, ale nie udało mu się jej udobruchać. – Julie, to tylko niewinne spotkanie, chodzi o wymianę uprzejmości między rodzinami. Lily wie, w czym rzecz, Alberto często organizował jej spotkania z dziećmi ministrów i innych dygnitarzy. Poza tym Lily przepada za Jordanem, to jasne jak słońce. Nie widzę w tym nic złego.
– Ja widzę. Ten chłopak nie ma dobrej reputacji – przeszła do konkretów, czując, że z Victorem ciężko będzie wygrać tę bitwę. – Lily jest zbyt niewinna, nie chcę, żeby cierpiała.
– Dlaczego miałaby cierpieć, Julie? Jordan to porządny młody chłopak, znam go całe życie.
– Nie to słyszałam.
– A więc słyszałaś bzdury. Julie, co jest grane? – Estrada zatroskał się, nie rozumiejąc, co się dzieje. – To kolacja, a nie obietnica zaślubin. Pewnie, przy dobrych wiatrach chętnie powitam Jordana w rodzinie. Miło byłoby złączyć Estradów i Guzmanów, ale na razie chcę tylko pomóc dwojgu młodym ludziom, którzy mają się ku sobie. Dobrze?
– To twoja decyzja, Lily, ja niczego nie będę ci narzucała. – Francesca podeszła do sprawy dojrzale. Już nie raz to przerabiały, ale pierwszy raz widziała u córki taką reakcję.
– Mogę? – zapytała dziewczyna, a w jej oczach pojawiło się coś, czego nigdy wcześniej nie widziała – jakby nadzieja.
– Oczywiście, że możesz.
– W takim razie, bardzo chętnie pójdę na tę kolację, Victorze. – Zwróciła się do wujka, z którym zawsze miała raczej luźną relację i mówiła do niego po imieniu. – O Boże, w co ja się ubiorę?
Nim ktokolwiek zdążył coś odpowiedzieć, pobiegła na górę szukać odpowiedniego stroju.
– Lily, to dopiero jutro, nie szarżuj tak! – Estrada zachichotał na ten widok. Francesca wzruszyła ramionami.
– Serce nie sługa – stwierdziła, zabierając się za sprzątanie ze stołu.
– Victor, czy ty przypadkiem nie biegasz po mieście z łukiem? – Panna Santillana nie wytrzymała. Podniósł jej swoim pomysłem ciśnienie.
– Podejrzewasz mnie o bycie Łucznikiem Światła, skąd ten nagły pomysł?
– Bo ewidentnie lubisz bawić się w Kupidyna.
– Ha! – Mężczyzna roześmiał się z żartu, który jednak w jej odczuciu wcale nie był śmieszny. – Nigdy nie byłem dobry w łucznictwie, ale strzały Amora opanowałem do perfekcji. Myślisz, że jak inaczej cię zdobyłem?
Cmoknął ją krótko w usta i pożegnał się wychodząc do pracy. Mężczyźni – dlaczego wszyscy sądzili, że są zdobywcami? Kobiety nie były przedmiotami, a oni traktowali je jak trofea.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:47:38 27-10-25    Temat postu:

cz. 2


Joaquin Villanueva zaręczył się – po raz drugi w ciągu kilku miesięcy. W tak małej okolicy ploteczki takie jak te rozchodziły się jak świeże bułeczki, tym bardziej, że mężczyzna był osobą publiczną, oficjalnym kandydatem do rady miasteczka Valle de Sombras, w dodatku właścicielem przybytku jakim był bar El Paraiso, gdzie ludzie ściągali nie tylko po to, by się napić czy kupić dragi pod ladą, ale by spróbować swojego szczęścia w mini kasynie. Lucas nie wnikał w motywy Joaquina – mógł się całkiem dobrze domyślić, co nim kierowało, bo w końcu szef Templariuszy od pewnego czasu miał problemy finansowe, a jego ludzie domagali się podwyżek. Związek z bogatą dziedziczką wydawał się być idealny, zważywszy na fakt, że facet z żoną i dziećmi promował rodzinne wartości i miał dużo lepsze powodzenie wśród wyborców niż zwyczajny kawaler spędzający każdy wolny wieczór na grze w karty. Villanueva po raz kolejny udowadniał, że jest w stanie zrobić wszystko, byleby tylko osiągnąć cel, a aktualnie jego celem było po prostu uprzykrzenie życia Fernandowi Barosso.
– Drań chciał mnie zabić, dziwisz mi się? – Wacky nawet się z tym nie krył, kiedy Luke podzielił się z nim tym spostrzeżeniem w piątkowe przedpołudnie. – Jestem w stanie zrobić wszystko, byleby tylko go zniszczyć, Lucas. Wszystko – zaakcentował dobitnie, jakby to jeszcze nie było jasne. Machnął ręką na Chicle, by ten przyrządził mu drinka.
– Teraz jestem też barmanem? – Młody Templariusz jęknął cicho, ale przerwał porządki w barze i poszedł za kontuar, by nalać szefowi whisky. Bar był pusty, bo otwierali dopiero po południu.
– Nie marudź, Roman, płacę ci lepiej niż pozostałym. – Joaquin pogroził mu srogim spojrzeniem i przyjął szklankę z bursztynowym napojem. – I lepiej, żebyś nie przepieprzył tego na głupoty. To dla ciebie i twojego brata, jasne?
– Dzięki, Wacky, doceniam to. – Chicle wiedział, że może liczyć na Villanuevę. Może był pokręcony i miał czasami różne odpały, ale wynagradzał ciężką pracę, a on chyba zdążył się już zasłużyć. – Tobie też nalać, Luke? – zapytał policjanta, który tylko pokręcił głową.
– Kiedy wypiszą Izana? – zagadnął go Hernandez z ciekawością. Brat Chicle miał dopiero osiem lat i właśnie przeszedł drugi przeszczep nerki. Pierwszy niestety się nie przyjął, ale drugi zapowiadał się naprawdę obiecująco.
– W poniedziałek. – Na twarzy Romana ‘Chicle’ Pereiry pojawił się szeroki uśmiech, bo były to pierwsze dobre wieści od wielu miesięcy. – Doktor Vazquez jest niesamowity, zatrzymał Izana dłużej na oddziale, żeby go monitorować, wolał dmuchać na zimne po tym pierwszym nieudanym przeszczepie. Zarząd szpitala nie był chyba zachwycony.
– A to niby dlaczego, od czego są ci palanci w białych kitlach, jak nie od tego, żeby leczyć dzieciaki? – warknął Joaquin, puszczając pod nosem wiązankę przekleństw.
– Klinika w Valle de Sombras ma ciągłe problemy finansowe, jej prestiż ostatnio podupadł. Wypisują pacjentów, których stan nie wymaga pilnej hospitalizacji, żeby zmniejszyć koszty i zwolnić miejsce dla nowo przybyłych – wytłumaczył mu Hernandez, ale jego to nie przekonało. – Julian jest w porządku. Izan cieszy się, że wraca do domu?
– Myślałem, że ucieszy się bardziej. – Roman podrapał się po głowie, bo nie do końca to rozumiał. – Ale jest trochę niepocieszony. Przez ciągłe chorowanie stracił dużo miesięcy w szkole, tam porobiły się już przyjaźnie i różne kliki, więc stresuje go powrót do rzeczywistości. W szpitalu miał kolegę i chyba mimo wszystko lubił tam przebywać.
– Musi w końcu się zahartować – skwitował to Joaquin, czym zasłużył sobie na zdziwione spojrzenia pozostałych mężczyzn. – W tej okolicy trzeba być twardym, żeby przeżyć. Izan jest już osłabiony chorobą, jeśli nie chce przez całe życie uchodzić za mięczaka, najwyższa pora w końcu nauczyć go życia.
– On ma osiem lat – przypomniał mu Lucas, ale Joaquin wzruszył tylko ramionami.
– I co z tego? Ja w jego wieku już na siebie zarabiałem.
– To były inne czasy, inna okolica.
– Mylisz się, to wszystko nadal obowiązuje. – Wacky nie wydawał się zbyt optymistycznie nastawiony to sprawy. Jego wychowała ulica, więc mierzył wszystkich swoją miarą. – Ty tego nie zrozumiesz, bo dorastałeś w domu z chińską porcelaną i kryształami.
– Nie byliśmy bogaci.
– Mieliście co włożyć do garnka, nie musieliście się martwić, co przyniesie jutro. Mogłeś myśleć jedynie o tym, które nudne studia wybierzesz i kto za nie zapłaci – mamusia z tatusiem czy może dziadziuś? – Villanueva prychnął lekko, bo trochę bawiło go, kiedy osoby z wyższych sfer prawiły mu kazania na temat moralności, same nie znając prawdziwego życia. – Koniec końców poszedłeś w ślady dziadka i zrezygnowałeś ze studiów. Mama musi być z ciebie dumna.
Lucas nic nie odpowiedział. Czasami czuł, że jego mama wolałaby, żeby obrał inną ścieżkę kariery, ale już zdążyła się przyzwyczaić, że jej syn spełniał się jako obrońca sprawiedliwości i tajny agent. Gdyby tylko wiedziała, czym się stał… ciężko byłoby w to uwierzyć, ale przykładny przewodniczący szkoły, wzorowy uczeń i najlepszy absolwent stał się po prostu mordercą i narkomanem, który w zemście był w stanie zrobić wszystko. Właściwie to wcale nie różnił się od Joaquina i to go trochę ubodło.
– Głowa do góry, Luke, cieszę się, że mam cię w swoim narożniku, jesteś mi jeszcze potrzebny. – Szef Templariuszy uśmiechnął się lekko, popijając swojego drinka. Jego słowa miały zapewne podbudować ego policjanta, ale nie bardzo mu to wyszło.
Słowo „jeszcze” zabrzęczało Lucasowi w uszach. Nie mógł zapomnieć tego, co powiedział mu Lalo Marquez, a twierdził on, że Joaquin by się nie powstrzymał – że był gotów zabić więźnia w piwnicy El Paraiso. Hernandez żył tylko dlatego, że Lalo zrobiło się go żal, że miał wyrzuty sumienia i podmienił dawki wynalazku, który aplikował mu szef. A teraz rozmawiali jak kumple w barze – agent miał wrażenie, że już niżej stoczyć się chyba nie mógł.
– Dostaliśmy mieszkanie od miasta – odezwał się nagle Roman, przerywając wewnętrzne rozważania Hernandeza. – Czekałem na przydział prawie rok. Ratuszowi wciąż coś przeszkadzało, ale teraz kiedy mam stałą pracę, a Izan oficjalnie jest pod moją opieką, chyba nie mieli już wymówek.
– Mieszkanie? – Joaquin zmarszczył brwi jakby powątpiewał w jego słowa. – W Drabiniance?
– Nie, broń Boże. – Chicle skrzywił się na samo wspomnienie rodzinnej okolicy. – Od kilku lat jestem zameldowany w Pueblo de Luz, uciekłem z Drabinianki, kiedy miałem szesnaście lat. Przez chorobę Izana myślałem, że wszystko szlag trafi. Najpierw nie pasowało im, że nie mam stałego dochodu, ale Joaquin zatrudnił mnie w barze, a po godzinach dorabiałem na magazynach, więc nie mieli już wymówki. Nie jestem notowany, więc i do tego nie mogli się przyczepić. Miałem jednak wrażenie, że Jimena Bustamante nie jest zbyt skora do udostępniania mieszkań socjalnych osobom takim jak ja.
– To znaczy jakim? – Luke chyba nie do końca rozumiał, dlaczego ten chłopak tak się uniża. Był dobry i uczynny. Pracował dla kartelu, by zarobić na utrzymanie i leczenie brata, nie robił nic zdrożnego, czasami przewoził towar z Monterrey i z powrotem. Nigdy nie miał kłopotów z prawem, nauczył się nawet czytać i pisać dzięki pilnym lekcjom z Lucasem – Roman Pereira chciał zasłużyć na lepsze życie, a Hernandez to cenił. Chicle był jego małym promyczkiem w ciemnej piwnicy, w której spędził kilka miesięcy w niewoli i był mu za to wdzięczny.
– No… gejom – dopowiedział zdziwiony, że Lucasowi w ogóle to nie przeszło przez myśl. – Nie kryję się z tym za bardzo, wszyscy, którzy mnie znają o tym wiedzą, a w naszej okolicy łatwo o łomot dla maricones.
– Jeśli burmistrz wykluczyłaby cię z przydziału tylko ze względu na twoją orientację seksualną, masz prawo ją zaskarżyć. – Hernandez się zirytował. Wiedział, że problem homoseksualizmu był jeszcze większy w Meksyku niż w Stanach, a sam wychował się w Texasie wśród toksycznej męskości, więc wiedział co nieco na ten temat.
– Jest okej. – Chicle uspokoił Lucasa, bojąc się, że ten wtargnie zaraz do ratusza, świecąc swoją odznaką. – Dostałem telefon, że zwolniło się miejsce i przypadło mnie. Jutro idę obejrzeć mieszkanie, podobno jest małe, blisko kościoła, ale i tak strasznie się jaram. To szczęśliwe zrządzenie losu.
– Nagle zwolniło się miejsce, tak? Ktoś z tych biedaków, którzy od lat czekają na przydział nagle zrezygnował albo odwalił kitę? – Joaquin prychnął, bo nie wierzył w to ani trochę. – Bujda na resorach. Jimenie pali się dupsko, pewnie Conrado Saverin roztoczył swój urok – on odpowiada za politykę socjalną Miasta Światła, więc musiał pociągnąć za sznurki.
– Hmm no nie wiem. Myślę, że sytuacja zdrowotna Izana też grała tutaj rolę. – Chicle zastanowił się nad tym głęboko. – Gdybym nie mógł mu zapewnić warunków, musiałby trafić do domu dziecka lub co gorsza do rodziny zastępczej – wiecie jakie one potrafią być okropne? Nie chcę, żeby Izan to przeżywał, i tak miał okropne dzieciństwo z ojcem, żałuję, że nie mogłem go zabrać z domu szybciej.
– Może w szpitalu przyspieszyli ten proces? – podsunął Luke, bo wydało mu się to rozsądne. – Chłopiec prosto po przeszczepie nie może przecież mieszkać w jakimś baraku. Bez obrazy, Chicle, ale ta rudera, którą wynajmowałeś była okropna – dodał, ale chłopak sam się uśmiechnął, bo był tego samego zdania. Każdy grosz oszczędzał dla Izana, więc i na swoje wygody nie wydawał za dużo.
Ich rozmowę przerwało żałosne wołanie od strony wejścia do lokalu. Cała trójka spojrzała w tamtą stronę z ciekawością. Jakiś mężczyzna w potarganych włosach i niechlujnym ubraniu próbował wedrzeć się do środka, podczas gdy dwóch rosłych członków kartelu blokowało mu przejście z groźnymi minami.
– Wacky, Wacky, powiedz im, że byliśmy umówieni!
– Znowu on. – Właściciel El Paraiso westchnął ze zniecierpliwieniem i wypił do końca whisky, machając ręką na swoich ludzi, by przepuścili intruza. Kiedy stanął przed nim, odezwał się już bezpośrednio do niego: – Mówiłem ci, Rino, że masz ograniczony czas na automatach i tylko w godzinach pracy baru…
– Kiedy ja nie po to! – Ceferino Montes oburzył się, bo akurat tym razem nie przyszedł w celu oddawania się grom hazardowym. – Przynoszę informacje. Prosiłeś mnie, żebym donosił… – Urwał i zmierzył postawną sylwetkę Lucasa, jakby analizował, czy może mu podpaść.
– To swój chłop, możesz przy nim mówić. Przy Romanie zresztą też. Co jest, co nowego kombinuje nasz kolega Baron? Nie mów, że tym razem ubzdurało mu się, że naprawdę jest szlachcicem. – Villanueva parsknął śmiechem. – Komu do głowy przyszło, żeby nadać imię Baron romskiemu dziecku?
– Osobie, która chciała, żeby syn dokonywał wielkich rzeczy, jak przypuszczam – odpowiedział mu Hernandez, choć pytanie z zamysłu miało być raczej retoryczne. Rino łypnął na niego podejrzliwie, bo nie ufał policji.
– Więc słucham, Rino, co tam ciekawego w obozie Romów? Mają już głowę El Arquero de Luz i grają nią w piłkę? – zapytał zdawkowym tonem Villanueva. Prawdę mówiąc bardzo by go to zdziwiło – gdyby El Arquero dał się złapać, już dawno trąbiliby o tym w wiadomościach.
– Mówiłem ci, że Altamira chce go żywego – przypomniał mu mężczyzna, trochę pesząc się na widok publiczności. Nie przywykł do takich sprawozdań przy osobach trzecich. – Nadal nic nie mają, Baron się wścieka i obiecał sporą nagrodę dla tego, kto przyprowadzi mu Łucznika.
– Dorzucił coś od siebie, czy to Fernando Barosso sponsoruje uczciwego znalazcę? – Tym razem Joaquin już słuchał z zainteresowaniem. Wyciągnął z papierośnicy fajkę i odpalił ją, świdrując wzrokiem swojego informatora, który nieco zapadł się w sobie. – Bo domyślam się, że Baron wcale nie jest taki goły, jak wszyscy mówią, musi mieć jakieś ukryte fundusze i sponsora.
– Coś tam ma, w końcu przed laty wycyckał do cna Valentina Vidala. I właśnie po to przyszedłem. – Ceferino wyglądał na bardzo przejętego, kiedy wyciągał z kieszeni pomiętą kartkę papieru i trzęsącymi się dłońmi rozprostował ją, by móc pokazać szefowi kartelu. – Mówiłem ci, że Esme, moja siostra, dostała jakiś czas temu strzałę z cytatem. Ten gadjo z łukiem odwiedził ją w nocy i dał jej ostrzeżenie, ale nie chciała nikomu powiedzieć, co w nim było. Ukradłem to.
Joaquin przyjął od niego naddarty papier, czując, że chyba po raz pierwszy ten mężczyzna na coś się przydał. Potrafił być użyteczny, kiedy zechciał i czuł, że jeszcze mu się na coś przyda.
– Dlaczego gadjo? – zapytał z podejrzliwą nutą Lucas.
– Co? – Montes nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Przyszedł rozmawiać z właścicielem El Paraiso, a nie z glinami, którzy ostrzyli sobie zęby na Romów od dawna.
– Dlaczego mówisz, że El Arquero to gadjo? – powtórzył Hernandez, który miał już swoje wyrobione zdanie na temat Łucznika Światła, w końcu spotkał go i z nim rozmawiał. Ciekawił go zatem punkt widzenia człowieka, który był w podobnym położeniu. – Może to jeden z was?
– Jeden z nas? – W głosie Ceferino pobrzmiewała obrażona nuta. Z jednej strony poczuł się urażony, że ktoś śmie porównywać go z tym rozbójnikiem, z drugiej że ktoś śmiał wytknąć mu przynależność do niezbyt popularnej w tej okolicy grupy etnicznej. Wyglądał zatem na rozdartego wewnętrznie. – Żaden Rom nie zaatakowałby drugiego Roma bez powodu. Żaden Rom nie zabrałby drugiemu rodowego pierścienia, to świętość. A poza tym żaden Rom nie próbowałby pouczać drugiego, jak ma traktować kobiety, tym bardziej te, które należą do niego.
– Och, zamknij się, Rino. Lidia ma bez ciebie dużo lepiej – warknął Joaquin zniecierpliwiony tym ciągłym odgrywaniem ofiary przez lokalnego hazardzistę. – Chciałeś ją porwać Saverinowi czy coś w tym stylu, więc się doigrałeś i tyle.
– Porwać? Jak można porwać własną córkę? – Teraz Montes aż się zatrząsł ze złości. – Powinna być z rodziną, a nie z obcym facetem, który wykorzystuje ją do nie wiadomo czego.
– Przestałeś mieć wszelkie prawa, kiedy postawiłeś córkę w kartach, Rino, pogódź się z tym. – Villanueva uznał, że musi go brutalnie uświadomić. – I jeśli naprawdę sądzisz, że dla Lidii ważne są więzy krwi czy rodowe pierścienie i że chętnie do ciebie wróci, to się przeliczysz. Saverin może jej zapewnić wszystko, o czym marzy, a ty – jedynie traumy i długi. Zresztą już to zrobiłeś.
– Tak, taki jesteś cwany? – Ceferino normalnie pewnie by nie podskakiwał, ale jego romska duma, a przynajmniej jej resztki, postanowiły się odezwać. – Sam ją wykorzystywałeś, kazałeś jej handlować, sprzedawała dla ciebie te dziwne świństwa, wysyłałeś ją w niebezpieczne miejsca…
– A myślisz, że dlaczego to robiła? Spłacała twoje długi, imbecylu. – Joaquin poczuł już prawdziwą irytację. Machnął ręką na swoich pomocników w barze, by odprowadzili Montesa do wyjścia. – I nadal uważam, że była moją najlepszą dilerką, choć to prawdziwy wrzód na tyłku.
– Mówisz o mojej córce. – Rino pogroził mu palcem, a Lucas przyjrzał mu się zaintrygowany – był krzywy i sterczał pod dziwnym kątem, jakby został złamany i źle się zrósł. Wokół palca widniała jaśniejsza otoczka od pierścienia, który został mu skradziony przez El Arquero.
– Mówię czystą prawdę, to macie akurat wspólne. – Szef Templariuszy nie widział nic złego w swoich słowach. – To bystra dziewczyna, tego akurat po tobie nie ma – dodał złośliwie, ale szczerze. – Ale praca z nią to męczarnia, kiedy wciąż kwestionuje twoje metody i ma własny światopogląd. Cholerne nastolatki. Idź już, Rino.
– Ale będę mógł przyjść wieczorem? – dopytał Cygan, w jednej chwili zapominając o córce, której jeszcze przed chwilą tak zaciekle bronił.
– Tak, tak, pozwolę ci nawet zagrać w ruletkę.
– A pieniądze?
– Jakie pieniądze? – Joaquin wyciągnął kolejnego papierosa, spoglądając na faceta spod byka. Wszyscy zrobili się ostatnio bardzo roszczeniowi. – Za ten skrawek papieru? Nic mi on nie mówi. – Villanueva odłożył na blat kartkę z tekstem, który otrzymała Esmeralda Montes. – Następnym razem się bardziej postaraj. Ale mogłem się spodziewać, że nic z ciebie nie będzie, ty pewnie nawet nie umiesz czytać.
– Umiem czytać! – zaprzeczył już czerwony na twarzy. Wbrew powszechnej opinii, choć nie był wyedukowany jak Esmeralda, coś tam potrafił. Może żaden z niego mistrz, ale nie był kompletnym analfabetą.
– Być może, ale na pewno nie znasz francuskiego, więc na razie jesteś bezużyteczny. Zmykaj stąd. – Villanueva kiwnął głową swoim gorylom, którzy odprowadzili Rina do wyjścia.
– Francuskiego? – dopytał Luke, sięgając ręką po kartkę na ladzie. – Esmeralda Montes dostała cytat z francuskiego wydania Biblii?
– Nie, to nie Biblia. Chyba nie. – Joaquin podrapał się palcem po skroni i zaciągnął się mocniej papierosem. – Znasz francuski? – zapytał go, a kiedy ten pokręcił głową, prychnął tylko zawiedziony. – Typowy Amerykanin, co? Czy wy w ogóle potraficie cokolwiek oprócz posługiwać się bronią i wywyższać się nad innymi narodami?
– Spokojnie, wystarczy wrzucić w translator. – Hernandez udał, że nie usłyszał obelgi. Chwilę później karteczka z francuskim tekstem poderwała się do góry i zniknęła w dłoniach Emmy, która pojawiła się niespodziewanie w barze.
– Po co translator, skoro narzeczona zna francuski biegle?
– Wiedziałem, z kim mam się żenić. – Villanueva pokiwał głową z uznaniem, ale po chwili zmarszczył brwi. – Jak tutaj weszłaś?
– Twoi goryle byli zajęci tym żebrakiem przed wejściem. Swoją drogą, Persefona chyba może odwiedzić Hadesa w jego przybytku, prawda? Miejsce królowej jest u boku króla – przypomniała mu dobitnie o ich małej umowie. Ich układ się sprawdzał, bo oboje mogli na nim zyskać, a wzajemne zrozumienie i, co by nie mówić, dobry seks, były miły dodatkiem.
– Więc co oznacza to zdanie? – Machnął ręką, chcąc zasygnalizować, że czas najwyższy, by to wyjawiła.
„Mangez mon corps, buvez mon sang vautours de Montfaucon”. – Emma wyrecytowała płynnym francuskim, odkładając kartkę na bok. – W dosłownym tłumaczeniu „Jedzcie moje ciało, pijcie moją krew sępy z Montfaucon”. Prawie biblijnie jak Chrystus dzielący chleb i wino między uczniów – dodała, bo ewidentnie Joaquinowi przeszkadzał brak odniesienia do Pisma Świętego, z którego zawsze korzystał Łucznik Światła.
– Niekoniecznie, tu bardziej chodzi o te sępy z Montfaucon – zauważył Lucas, który może nie znał francuskiego, za to znał dużo ciekawostek historycznych. – Montfaucon to miejsce straceń w średniowiecznym Paryżu, wielka szubienica, gdzie wieszano skazańców, którzy potem wisieli tam ku przestrodze nawet przez kilka miesięcy. W końcu pożerały ich sępy.
– Uroczo. – Villanueva skrzywił się mimowolnie. – Zapomniałem, że znasz mnóstwo ciekawostek. O Zakonie Templariuszy też zrobiłeś mi kiedyś wykład.
– To metafora – dopowiedział Hernandez, stukając palcem w papier. Jeśli wcześniej poczuł nić sympatii do Łucznika, tak teraz poczuł szacunek – to inteligentny człowiek, który używał rozumu i nie myślał schematami. – Ewidentnie wiedział, jak wywrzeć wrażenie na Esmeraldzie Montes. Krótki tekst po francusku, sugestywna aluzja o sępach żerujących na niewinnym dziecku, przyniósł rezultaty.
– Jak to sępach żerujących na dziecku? – Joaquin wsłuchał się uważnie w to, co mieli mu do powiedzenia, bo sam czuł, że lasuje mu się mózg. On wolał konkrety, a nie jakieś pierdoły i poetyckie ładne słówka.
– Esmeralda Montes miała wychowywać córkę Valentina jak własną – dziewczyna miała po ojcu spadek, wszystko czego potrzebowała. Esme zabrała ją jednak do romskiego obozu i pozwoliła dziewczynę wykorzystać i dosłownie ograbić ze wszystkiego – Baron i jego ludzie są jak sępy, nie zostawili niczego, roztrwonili cały majątek, jaki pan Vidal zostawił córce. Oscar trochę mi opowiadał, to paskudna historia – dodał na widok uniesionych w górę brwi Emmy. – Po tym jak Esmeralda dostała strzałę od El Arquero, zadeklarowała się, że spłaci Valentinę co do centavo.
– Wspaniale. – Ku zdumieniu wszystkich Joaquin uśmiechnął się szeroko. Myślałby kto, że wzmianka o wykorzystanym dla pieniędzy dziecku powinna go bardziej wzruszyć, ale on miał ważniejsze rzeczy na głowie. – To oznacza, że Esmeralda nie jest całkiem po stronie Barona. Gdyby była, nigdy by mu się nie sprzeciwiła. Nie wyobrażam sobie, żeby patriarcha pozwolił jej decydować samej o sobie i o jej pieniądzach. Jeśli podjęła taką decyzję, musi być zdeterminowana. No i Rino wspominał, że jego siostrzyczka, która zwykle jest oazą spokoju i harmonii, naprawdę nieźle oszalała na widok strzały. Podobno piła bimber don Daniora. Piliście kiedyś bimber don Daniora de la Rosy? Żadna kobieta go nie pije bez powodu, tyle wam powiem. – Villanueva teraz już roześmiał się w głos. Luke skrzywił się mimo woli, a Chicle podskoczył w miejscu, polerując szklanki za barem i omal jednej nie tłukąc. – Mamy wspólnego wroga. Trzeba przeciągnąć Esmeraldę na naszą stronę, myślę, że może być użytecznym nabytkiem.
– Pogubiłam się. Baron jest naszym wrogiem? – Emma zmrużyła oczy, patrząc na Joaquina z lekką podejrzliwością, jakby zastanawiała się, czy na pewno to jemu nie odbiło.
– Baron jest sprzymierzeńcem Fernanda Barosso, a wszyscy sprzymierzeńcy Fernanda są moimi wrogami, Emmo. Altamira kombinuje jak koń pod górę, Barosso zleca mu różne bzdury jak na przykład znalezienie Łucznika Światła, a ten wykonuje polecenia, ale wcale nie na ślepo – ma swoje własne motywy, chce pomścić śmierć tego gnoja, Jonasa. Esme ma posłuch w taborze, jest najbliżej patriarchy i może wywierać na niego wpływ. Jeśli list El Arquero tak nią wstrząsnął, może powinniśmy kuć żelazo póki gorące i wykorzystać jej wyrzuty sumienia. – Mężczyzna objaśnił im swój demoniczny plan, ale oboje nie wyglądali na przekonanych. – Mówię wam, Esmeralda Vidal musi jeść nam z ręki. Wtedy mamy Barona w garści. A mając Barona w garści, możemy sterować Fernandem Barosso. I to wszystko w taki sposób, by nikt nic nie podejrzewał.
– Brzmi pięknie, ale plany nie zawsze wypalają – odezwał się w końcu Lucas, musząc być tym przykrym głosem, który gasi entuzjazm. Jego wewnętrzny realista nie podzielał przesadnego optymizmu szefa Templariuszy, który nagle zyskał wiatr w żagle.
– Musimy poskromić Barona. On nie spocznie, póki nie znajdzie mordercy syna, a sądzi, że jest nim właśnie Złodziej z El Tesoro. Nam potrzebny jest Złodziej z El Tesoro, bo on z kolei nienawidzi ich obu, a Fernando Barosso szczególnie chce dostać jego głowę na srebrnej tacy. Nie można tego lekceważyć – w końcu człowiek opętany żądzą zemsty jest najgroźniejszym przeciwnikiem – pouczył ich, sam zagłębiając się w rozmyślaniach.
– A czy czasem i tobą nie kieruje zemsta? – zagadnęła go Emma, bo doskonale wiedziała, że jej narzeczony nie zamierzał tolerować tej zniewagi, jakim było otrucie go przez Barosso (cóż, właściwie to przez Evę Medinę, ale na zlecenie Fernanda, a to się liczyło). Do tego dochodziła sprawa Mercedes Nayery, która nadal wisiała pomiędzy dwoma wrogami.
– Dokładnie, Emmo. – Joaquin odpowiedział jej tylko tajemniczo, wydmuchując z lubością dym z papierosa i uśmiechając się przy tym zwycięsko. – Cieszę się, że wreszcie zaczynacie rozumieć, o czym mówię.

***

Piątkowy ranek upłynął pod znakiem niezręcznej wycieczki do szpitala w Valle de Sombras. Debora wiedziała, że musi wziąć sprawy w swoje ręce i nie obchodziło ją, że bratanek może ją przez to znienawidzić. Wolała, żeby już nigdy się do niej nie odezwał, niż żeby przez swoje zaniedbanie zignorował objawy genetycznej choroby. Okryła się szczelnie ramionami, kiedy przeszedł jej dreszcz po ramionach na myśl o kolejnym pogrzebie. Nie zamierzała już chować żadnych więcej członków rodziny czy przyjaciół. Jeśli ktoś miał teraz wyzionąć ducha, to tylko ona, nie było innej opcji. Wystarczyło jej już zajmowania się pogrzebami i nienawidziła, że to zawsze spadało na nią. Kiedy Gracie odeszła, była w rozsypce, ale czuła, że musi to zrobić, by jakoś odegnać złe myśli. Ivan totalnie odpłynął – najpierw atakując szeryfa Diaza na komisariacie, gdzie później trafił do aresztu, a potem po prostu gdzieś zniknął i nawet nie pojawił się na pogrzebie własnej córki, a był to ładny pogrzeb, oczywiście na ile ładne mogą być pogrzeby. Deb postarała się, by nie było aż tak smutno. Ludzie mieli przyjść w kolorowych ubraniach, a wszędzie aż gęsto było od niezapominajek. Połowy uroczystości Deb jednak prawie nie pamiętała, bo tak była otępiona kilkoma dawkami valium. Miała już jednak doświadczenie w urządzaniu styp, bo kiedy zmarła Andrea, wszystko spadło na nią. Pamiętała to jak dziś, kiedy zadzwoniła z płaczem do starszego brata, że sobie nie poradzi i nie ma pojęcia, co robić. Fabian wsiadł w pierwszy samolot do stolicy i pomógł jej ze wszystkim, więc już wiedziała co i jak. Pogrzeb Franklina był najtrudniejszy, a to dlatego, że była już starsza, dojrzalsza, doświadczona przez życie. Podeszła do tego na chłodno, choć wewnątrz wszystko w niej się gotowało. Dlaczego los musiał być tak niesprawiedliwy? Dlaczego musiał zabrać dobrego chłopaka, który miał całe życie przed sobą? Deb kochała Franklina, uwielbiała go rozpieszczać i ubolewała, kiedy Silvia nie wybrała jej na jego matkę chrzestną. Ta rola przypadła Ofelii, która również oszalała na punkcie małego przystojniaka. Mały Fabian – tak wszyscy wołali na tego berbecia z gęstą czupryną na głowie i rzeczywiście podobieństwo było uderzające. I chyba właśnie wtedy Debora już wiedziała, że chciałaby też mieć własne dzieci. Była jeszcze młoda, z Ivanem wciąż się schodziła i rozchodziła, więc nie myślała o tym na poważnie, ale z czasem ten pomysł zaczął coraz częściej pojawiać się w jej głowie. Uwielbiała wszystkie dzieciaki bez wyjątku – zarówno siostrzeńca, jak i bratanków i bratanicę – i skoczyłaby za nimi wszystkimi w ogień. Dlatego pożegnanie Franklina było okropnie bolesne i frustrujące zarazem, bo nadal wisiała nad nimi perspektywa kolejnego pogrzebu. Nikt nie wiedział, czy Jordan z tego wyjdzie, lekarze raczyli ją tylko pustymi frazesami, które nic jej nie mówiły. Dostała upoważnienie od Fabiana, by otrzymywać informacje na ten stanu zdrowia chrześniaka, ale wolałaby, żeby to jego rodzice tam byli. Oni jednak woleli uciec w pracę. W tamtym czasie bardzo jej pomógł Adam Castro i zaprzyjaźniła się z nim. Zwykle skupiony na karierze pan mecenas również bardzo przeżywał rodzinną tragedię, a ona wiedziała dlaczego – Silvia była mu bliska i chociaż zerwali dawno temu, nadal bolało go widzieć jej cierpienie. Jej bratowa nie pokazywała tego otwarcie, ale cierpiała okrutnie, a Deb rozumiała ją jak nikt inny, bo sama w końcu wiedziała, że strata dziecka to ból nieporównywalny z żadnym innym. Pogrzeb był klasyczny, ładny, bez udziwnień, z prostymi kwiatami, koszulką drużynową na trumnie i delegacją ze szkoły i uniwersytetu. Basty, Ivan, Gilberto i Osvaldo nieśli trumnę, a ona w całym swoim życiu nie widziała czegoś równie smutnego i pięknego jednocześnie. Kiedy złożyli ciało jej bratanka do ziemi, postanowiła sobie, że to ostatni raz. Tymczasem Jordan skutecznie testował jej cierpliwość i sprawiał, że obawiała się kolejnego razu.
– Jestem dorosły, nie potrzebuję przyzwoitki na wizycie u lekarza. – Chrześniak wyrwał ją z rozmyślań, trzaskając drzwiami od auta.
– Dlaczego nie siadasz z przodu? – zapytała, doskonale wiedząc, że nie cierpiał być z tyłu. Zawsze marudził, że ma za długie nogi i z tyłu ciężko mu się wygodnie położyć do spania. Jego mina wystarczyła jej, by wiedzieć, że był na nią po prostu obrażony i nie chciał siedzieć blisko niej. – Musiałam iść do trenera, inaczej nie zgodziłbyś się na badania. Jak tylko dostaniesz zaświadczenie, Oliver od razu pozwoli ci grać.
– Właśnie, przecież to nic strasznego – tylko badanie serca. Nie będą ci wkładać żadnych przedmiotów w tyłek czy coś. Prawda? – Quen wgramolił się na siedzenie koło kierowcy i spojrzał po nich skonsternowany. – Też się przebadam. Przezorny zawsze ubezpieczony. Nigdy nie wiadomo, co tam mam w genach.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie masz genów Guzmanów, prawda? – zwrócił mu uwagę Jordan, czym zasłużył sobie na morderczy wzrok kuzyna.
– Wiem, ale mogę mieć inne przypadłości. Poza tym chcę pogadać z doktorem Bezaurim, wydaje się w porządku gościem. Co jest?
Quen popatrzył najpierw na ciotkę, a potem na kuzyna, którzy wymienili spojrzenia w lusterku wstecznym, myśląc dokładnie o tym samym.
– Chcesz go wypytać o Ariela. – Jordan od razu go rozgryzł, odwracając wzrok, by Ibarra się nie pokapował. Quena ciągnęło do jego własnego dziadka. Arcadio Bezauri był dobrym specjalistą, jeśli wierzyć w to, co mówiła Debora, na pewno to mądry facet. Jordan uznał, że może to i lepiej, gdyby Quen w końcu dowiedział się prawdy. Patrzenie na niego, kiedy był taki nieświadomy, zaczynało budzić w nim lekkie wyrzuty sumienia.
– No i co z tego? Ariel to chodząca zagadka, chcę zapytać jego ojca, jaki był dorastając. Był w poprawczaku i niezłe z niego ziółko. – Ibarra zaśmiał się na samą myśl. Lubił księdza Ariela i niestrudzenie dążył do tego, by upewnić się w swojej teorii, że to właśnie on był Łucznikiem Światła. Lidia mogła sobie mówić swoje, on nie wierzył, by była obiektywna. Musiała coś przeoczyć i pewnie nawet do głowy by jej nie przyszło, że taki ułożony ksiądz mógł biegać po mieście i flirtować z nią jako Zamaskowany Strzelec. Co prawda nie wiedział, czy flirtował, ale po reakcji Lidii za każdym razem, gdy o nim mówiła, mógł śmiało wywnioskować, że była co najmniej zauroczona. – Może ja poprowadzę, Deb? Ty wleczesz się jak stara babcia, powinnaś oddać prawo jazdy. Kiedy ostatnim razem prowadziłaś?
Debora go zignorowała, skupiając się na drodze i zmienianiu biegów. Rzeczywiście rzadko wybierała auto jako środek lokomocji. Zwykle wybierała taksówki, ewentualnie metro, nie wspominając już o lotach w tę i z powrotem z Europy. Nie tęskniła za tym jednak, cieszyła się, że jest blisko rodziny i nie zamierzała się stąd prędko ruszać. Zajechała bezpiecznie na parking szpitala, choć nie obyło się bez komentarzy odnośnie jej jazdy i wskazówek, co do używania sprzęgła. Pozwoliła chłopakom pokłócić się o to, kto z nich lepiej jeździ, a sama zapukała nieśmiało do gabinetu doktora Bezauri.
– Debbie. – Arcadio uśmiechnął się do niej, ściągając z nosa okulary i chowając je do kieszeni fartucha. Nie miał na nim swojego nazwiska, ale identyfikator jasno sugerował, że jest specjalistą, który dostał uprawnienia na świadczenie medycyny w tym szpitalu. – Wejdźcie, proszę. Doktor Fernandez był tak miły, że udostępnił mi ten gabinet.
– Bermudez Juarez jest pewnie wniebowzięty. – Quen parsknął śmiechem na widok dyplomów starego kardiologa, które wisiały na ścianie.
– Długo to potrwa? Muszę iść do szkoły – odezwał się po dłuższej chwili Jordan, kiedy Cardo tłumaczył im, jak będą przebiegały badania.
– Jakoś nigdy się tak do szkoły nie spieszysz jak dzisiaj. – Quen odczuwał dziwną satysfakcję, wbijając szpilkę kuzynowi. – Spokojnie, nie musisz być na porannym treningu, bo i tak Oliver nie pozwala ci grać.
– Jeszcze chwila, a przerzucę się na boks – warknął syn Fabiana, modląc się w duchu o cierpliwość, bo kuzyn doprowadzał go do szału i nie rozumiał, dlaczego on również musiał z nimi jechać.
– Doktorze Bezauri, ma pan twardy orzech do zgryzienia – zagadnął lekarza Ibarra, z trudem powstrzymując parsknięcie śmiechem na widok miny Guzmana. – Musi pan przebadać serce Jordana, ale nie jestem pewien, czy on w ogóle je posiada.
– Quen, dajże spokój. – Deb zawstydzona uszczypnęła siostrzeńca w udo, by udaremnić mu te żarciki.
– Jordanie, poproszę cię do drugiego gabinetu, tam pielęgniarka zrobi ci EKG i wrócisz do mnie z wynikiem. – Arcadio podszedł do sprawy przyjaźnie, ale również profesjonalnie. – Zajmie to raptem pięć minut, chciałbym mieć świeże badania. EKG pokaże nam, jak impulsy elektryczne przepływają przez serce, czyli czy rytm serca jest prawidłowy, regularny, czy są jakieś skurcze dodatkowe. Potem chciałbym obejrzeć twoje serce dokładniej pod echokardiografem. To takie USG serca…
– Wiem, czym jest echo, proszę się nie trudzić. – Jordan wszedł mu w słowo, czując, że coraz bardziej się niecierpliwi. – To ma być ten wielki specjalista? – szepnął do Debory, która miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Jordan przygotowuje się na medycynę – wyjaśniła kobieta, rzucając Arcadiowi przepraszające spojrzenie, ale on tylko się uśmiechał.
– Świetnie, w takim razie mogę mówić swobodnie. Przejdziesz proszę do drugiego pokoju?
Guzman westchnął tylko, ale udał się za pielęgniarką do pomieszczenia obok. Quen rzucał porozumiewawcze spojrzenia w stronę Debory, która jednak wolała nie zostawiać go sam na sam z doktorem Bezaurim.
– Mój siostrzeniec też chciałby się przebadać – wyjaśniła postawę Quena, który wiercił się w miejscu niespokojnie. – Ale nie jest obciążony genetycznie. Chyba nie ma sensu zabierać ci czasu…
– Deb. – Quen poczuł się zdradzony po jej słowach. Dlaczego jemu odmawiano badań, był jakiś gorszy? Wiedział, że ryzyko choroby było znikome, ale ciągnęło go do kardiologa i liczył, że może odkryje dlaczego.
Deb poczuła, że robi jej się gorąco. Na samą myśl, że Cardo miałby zostać sam na sam z Quenem i zobaczyć jego znamię, identyczne jak miała Andrea, robiło jej się niedobrze z nerwów. Nie była na to gotowa, nie zdążyli przygotować na to Arcadia i prawdę mówiąc, nie wiedziała, czy Ariel w ogóle chce mu o tym mówić.
– To rozsądne podejście, trzeba badać się regularnie. Echo serca nie jest standardowym badaniem – zauważyłem, że wielu lekarzy podstawowej opieki go nie zleca, a szkoda. Można dzięki niemu wykryć przykładowo pogrubienia ścian, zaburzenia przepływu, zmiany w zastawkach, czyli innymi słowy nieprawidłowości, które mogą świadczyć o problemach naczyniowych, zanim jeszcze dadzą objawy.
– A kiedy się je zauważa, bywa już za późno, prawda? – Quen pokiwał głową, bo chociaż nie znał się na medycynie, to nie trzeba było do tego geniusza.
– Czasem tak. Ale tu mamy czas i to jest najważniejsze – stwierdził Cardo, czym sprawił, że Deb zaczęła się kręcić niespokojnie w swoim fotelu. – Dzisiaj jednak mamy już napięty grafik, a wy spieszycie się do szkoły. Proponuję, żebyś wrócił do mnie po weekendzie, przeprowadzimy wtedy parę testów. Uprawiasz sport, Enrique?
– Tak, szermierkę. – Quen obrósł w piórka, kiedy mężczyzna pokiwał głową z uznaniem.
– Wyglądasz bardzo zdrowo, ale z doświadczenia wiem, że pozory mylą. Mogę spytać, co ci się stało w dłoń? – Wskazał na jego poznaczone bliznami palce lewej dłoni. Jego fachowe oko od razu zwróciło uwagę, że coś było nie tak.
– Zostałem napadnięty – wyjaśnił, czując, że pełna historia nie powinna dotrzeć do uszu lekarza. – Ale już jest dużo lepiej. Wpadnie pan do nas na kolację? Chciałbym panu pokazać obraz pana córki, o którym wspominałem w środę.
Teraz na czoło Debory wystąpiły już kropelki potu, a jeszcze gorzej się poczuła, kiedy Arcadio odpowiedział, że owszem, bardzo chętnie przyjdzie z Arielem i spotka się z Fabianem i Silvią.
– Twój brat jest u mnie umówiony na jutrzejszy poranek – poinformował Deborę, rozumiejąc już, dlaczego była tak zmartwiona, kiedy prosiła go o przyjazd i pilną konsultację. – Niestety ciężko jest umówić termin dla zastępcy gubernatora, bo ma bardzo napięty harmonogram.
Jordan wrócił z wynikiem EKG i Cardo założył okulary, by bliżej mu się przyjrzeć. Chwilę zajęło mu zorientowanie się w czym rzecz.
– Czy wszystko okej, są jakieś arytmie, coś niepokojącego? Może powinniśmy powtórzyć, tak dla pewności. A powinien być na czczo? Nie pomyśleliśmy o tym, dlaczego nigdy nie myślimy o takich rzeczach? – Deb spojrzała z pretensją na Jordana, jakby to była jego wina. Jej słowotok wszystkich trochę speszył.
– Nie trzeba być na czczo do EKG, a poza tym nic mi nie jest, jestem zdrowy jak ryba. Sam robiłem sobie niedawno EKG, mam rytm zatokowy w normie. – Nastolatek zwrócił się do doktora nonszalancko, chcąc pokazać, że zna się na rzeczy. – Wnerwiają mnie tylko te głupie dyskusje i to one podnoszą mi ciśnienie – usprawiedliwił się, czując jednak niepokój, kiedy tak obserwował, jak doktor Bezauri dokładnie analizuje wydruk z elektrokardiografu. Kiedy mężczyzna wskazał mu kozetkę i nakazał rozebrać się do połowy, chłopak spojrzał wymownie na Deb. – Teraz już chyba możesz wyjść, co?
– Jordan, zmieniałam ci pieluchy, naprawdę mogę zobaczyć cię bez koszulki – odparła z politowaniem, a zaraz potem dodała: – Silvia prosiła, żebym cię przypilnowała. Nie chcemy, żebyś znów wywinął jakiś numer i skłamał co do wyników badań.
– Deb mówiła, że niezłe z ciebie ziółko, Jordan. – Doktor Bezauri przygotował maszynę i przystawił sobie obrotowe krzesełko. Deb odwróciła się taktownie, kiedy zauważyła na klatce piersiowej bratanka bliznę po wypadku. Przywołała ona zbyt dużo nieprzyjemnych wspomnień. Może rzeczywiście nie powinna tu przebywać? Usiadła za parawanem i obserwowała, jak Quen krąży po gabinecie i dotyka różnych przedmiotów należących do doktora Juareza. Skarciła go i wymamrotała bezgłośnie, by tego nie robił, ale on tylko wzruszył ramionami. Cardo kontynuował wywiad lekarski. – Powiedz, Jordan, na jaką uczelnię zdajesz?
– Nie mam preferencji – odparł machinalnie, bo nienawidził small talku i chciał to już mieć za sobą. Poczuł chłód żelu w okolicy serca i przymknął na chwilę oczy, mając nadzieję, że może pójdzie to sprawnie. Nienawidził mieć niczego na swoim ciele, to nie było przyjemne doznanie.
– Wiem, że wszyscy myślą o zagranicznych uniwersytetach, ale w San Nicolas de los Garza mają naprawdę świetny program z medycyny. Jestem pewien, że byś się tam odnalazł. Kilku moich dawnych uczniów bardzo chwali sobie tamtejszy szpital.
– Nie interesują mnie szkoły w okolicy. – Uciął dyskusję, woląc nie tłumaczyć profesorowi, że chce wyjechać jak najdalej od Pueblo de Luz.
– Rozumiem. Cóż, jest wiele różnych opcji, na pewno wybierzesz coś dla siebie. – Arcadio wydawał się być bardzo sympatyczny i otwarty, ale nastolatka to nie przekonało. – Czy masz czasem kołatania serca, Jordanie? Zdarzają ci się zawroty głowy, omdlenia, uczucie ciężkości w klatce piersiowej albo duszności? Ataki paniki…?
– Nie – odparł nienaturalnie szybko, czym pewnie mógł wzbudzić podejrzliwość u lekarza, ale było już za późno. Uspokoił się lekko i dodał już nieco pewniejszym tonem: – Jak mówiłem, mam serce jak dzwon. Regularna aktywność fizyczna, staram się jeść zdrowo…
– Twoja szafka z przekąskami mówi co innego – mruknął złośliwie Quen i gdyby kuzyn nie był w tym momencie przykuty do kozetki, pewnie zdzieliłby go w tył głowy otwartą dłonią.
– Jesteś młody i silny, wyglądasz na okaz zdrowia – oznajmił Arcadio, przesuwając powoli głowicą aparatu po klatce piersiowej młodego człowieka. – Patrząc na twoją sylwetę widzę, że uprawiasz sporty. Ćwiczysz na siłowni?
– Rzadko. – Jordan na samą myśl się skrzywił. Bycie przykutym do sztangi to najgorsze co mogło być. Nigdy nie rozumiał tych wszystkich pakerów, którzy każdą wolną chwilę spędzali na siłowni, pracując nad sylwetką, dla niego była to po prostu głupota. Za szybko się nudził, więc i tak nie usiedziałby w jednym miejscu, choć oczywiście czasem był do tego zmuszony na treningach. Wciskał wtedy w uszy słuchawki i odcinał się od reszty kolegów. On z reguły musiał się ruszać, wolał trenować w terenie, miało to dla niego dużo więcej sensu.
– Więc jakie sporty cię interesują?
– Trochę piłki, pływanie, lubię pograć w kosza czy siatkówkę. Jogging, trochę kalisteniki…
– Widać. – Arcadio pokiwał głową z uznaniem. – Jesteś bardzo atletycznie zbudowany, masz bardzo dobre proporcje ciała i mało tkanki tłuszczowej, to dobrze. Ile masz wzrostu, Jordan? Ile ważysz?
– Metr osiemdziesiąt, ale co do wagi nie mam pewności, dawno się nie ważyłem. Pewnie coś ponad siedemdziesiąt kilogramów.
– Co? Niemożliwe, żebyś tyle ważył. – Quen prychnął, przyglądając się jego sylwetce ze śmiechem. – Zawsze ważyłeś dużo mniej ode mnie.
– Większość to mięśnie – wyjaśnił Arcadio, dokonując oględzin obrazu serca chłopaka. – Waga czasami bywa myląca, na pierwszy rzut oka tego nie widać.
– Ale on był zawsze takie chuchro, mówili że ma niedowagę.
– W przedszkolu – podsumował go krótko Jordan, wywracając oczami. – A ty chyba powinieneś zweryfikować swoją wagę, bo jak dalej będziesz podwędzał mi przekąski i stołował się w barach, to powinieneś się przebranżowić i zacząć uprawiać zapasy, a nie szermierkę.
– Chłopcy. – Deb przerwała ich przekomarzania, wykukując zza parawanu, by dostrzec coś na ekranie monitora lekarza. Nic jej to jednak nie mówiło, więc czekała na werdykt Arcadia, ufając w jego fachowy osąd.
– Deb wspomniała, że miałeś poważny wypadek. – Cardo kontynuował swój wywiad, a Jordan przymknął ponownie oczy, bo wiedział, że w końcu dojdą do tego tematu. Poruszył się niespokojnie na kozetce, a żel, który wcześniej był chłodny, teraz zdawał się go palić pod sercem. – To była poważna operacja, widziałem dokumentację. To naprawdę…
– Tak, tak, wiem – to wielki cud, że przeżyłem. – Zlekceważył słowa specjalisty, nie chcąc o tym rozmawiać. Ten jednak się nie poddawał.
– Tak, to naprawdę wielkie szczęście, ale też znak, że twój organizm jest bardzo silny, potrafi o siebie zawalczyć. Jaką rehabilitację zalecono po wypadku? Wnioskuję, że jakieś ćwiczenia oddechowe?
– Tak i fizjoterapia w wodzie – dodał, czując się okropnie, kiedy ten tak go maglował. Jeszcze bardziej wkurzało go, że Cardo uważał to za fascynujące, jakby był jakąś medyczną osobliwością.
– Pytam o to nie bez powodu. – Bezauri zdawał się czytać w jego myślach. – Czasami tak ogromne traumy mogą powodować trwałe zmiany. To mogą być zmiany zarówno fizyczne, jak i emocjonalne – organizm często nie rozdziela tych dwóch sfer. A serce jest pierwsze, które reaguje. To mogą być powracające lęki, uczucie niepokoju, problemy ze snem…
– Wiem, co pan próbuje zrobić. – Na ustach Guzmana pojawił się krzywy grymas. Nie chciał tutaj być ani sekundy dłużej, ale niestety był uziemiony. – Słyszałem, że jest pan też psychiatrą dziecięcym, ale nie ze mną te numery. Widziałem się w życiu z wystarczającą liczbą psychoterapeutów, psychiatrów i innych konowałów, by wiedzieć, jakie macie metody – rzucił ze złością, co sprawiło, że Deb wyjrzała zza parawanu zawstydzona i rozzłoszczona jego zachowaniem, ale nic sobie z tego nie robił. – Nie mam żadnych flashbacków z wypadku ani stresu pourazowego. Może pan się skupić na badaniu? Przez te pogaduszki może panu doktorowi umknąć ważny fakt, że jestem zdrowy. – Zirytował się i zapragnął wstać i wyjść z pomieszczenia.
– Możesz się ubrać, Jordanie. – Cardo podał mu ręczniki papierowe, by mógł wytrzeć klatkę piersiową od żelu, a ten zrobił to z wielką ulgą i czym prędzej wciągnął na siebie koszulkę i koszulę od mundurka. Lekarz w tym czasie wrócił do biurka i zapisał swoje obserwacje.
– O Boże, co to znaczy, coś wyszło nie tak? – Deb opadła na fotel ze strachem w oczach, kiedy zauważyła zmarszczkę na czole Arcadia.
– Spokojnie, Debbie, nie ma powodów do niepokoju. Spójrz, Jordan. – Mężczyzna odwrócił w jego stronę ekran monitora, gdzie zostały przesłane zdjęcia z badania. Chłopak docenił fakt, że kardiolog rozmawiał z nim i to jemu przekazywał najważniejsze informacje bez pośredników. – Widzisz to? Masz tu lekkie zgrubienia i zrosty – to może być pamiątka po wypadku. Torakotomia i drenaż opłucnej to poważny zabieg, spędziłeś trochę czasu na OIOMie, więc to normalne po takich urazach. Ale przez to wygląda to również jak zmniejszona podatność lewej komory.
– Czyli jak wczesne HCM – dopowiedział za niego Jordan, bo lekarz bardzo się pilnował, by nie postawić diagnozy, a on lubił nazywać rzeczy po imieniu. Dłonie same zacisnęły się na poręczy fotela.
– Biorąc pod uwagę historię choroby w rodzinie, trzeba być ostrożnym. Nie widzę tu przerostu lewej komory typowego dla HCM, ale są widoczne zmiany, którym trzeba się bliżej przyjrzeć. To może być pozostałość po urazie rok temu, zmiany pozapalne, blizny, ale chcę mieć pewność, a pewniejszy będę kiedy zrobimy MRI serca – rezonans pokaże nam dokładniej strukturę mięśnia sercowego. – Cardo wydawał się podejść do sprawy profesjonalnie. Mówił spokojnie i nie siał paniki, bo nie było powodów do niepokoju. Jego głęboki ton głosu sprawił, że Deb chyba trochę się rozluźniła, a za to Jordan był mu wdzięczny, bo nie chciał, żeby Deb zaczęła świrować. – Rezonans serca jest jednak bardzo specjalistycznym badaniem. Dlatego na razie chciałbym ci założyć holter na kilka dni i poobserwować twoje serce w naturalnych warunkach.
– Nie możemy po prostu odbębnić próby wysiłkowej, póki tu jestem? – Guzman skrzywił się mimo woli. Założenie urządzenia monitorującego akcję jego mięśnia sercowego i wytrzymanie tak kilku dni to nie była kusząca perspektywa.
– W przypadku młodzieży takie testy robi się raczej ostrożnie. Próba wysiłkowa ma więcej sensu w przypadku twojego taty, który już jest w dojrzałym wieku i na co dzień nie jest aż tak aktywny fizycznie. Ty uprawiasz sporty, wysiłek jest ci bliski, więc taki test byłby niemiarodajny. Wolę standardowe metody – chcę wiedzieć, jak twoje serce działa, kiedy nie jest obciążone. Dlatego chciałbym, żebyś funkcjonował tak jak normalnie – pójdziesz w nim do szkoły, na zajęcia dodatkowe, holter pokaże mi też wyniki twojego snu – kiedy organizm odpoczywa, serce nadal wykonuje kawał roboty i jest mi w stanie dużo powiedzieć. Chodzi mi o to, żeby zarejestrować tachykardie komorowe, nieregularne rytmy – nawet jeśli przejściowe. Myślę, że siedemdziesiąt dwie godziny powinny wystarczyć.
– Trzy dni? – Jordan nie wytrzymał i jęknął żałośnie, kiedy to usłyszał. Jego ojciec miał holter znacznie krócej. – Chyba pan sobie żartuje! Nie wytrzymam trzech dni bez prysznica…
– Wiem, że to nie należy do najbardziej miłych rzeczy, ale uwierz mi, lepiej mieć to już z głowy. Możesz oczywiście się myć, pod warunkiem, że nie zamoczysz elektrod – tutaj zalecam ostrożność, wydrukuję ci zalecenia. Co do innych aktywności – w granicach rozsądku. Nie chcę, żebyś przebiegał maraton, ale umiarkowany wysiłek fizyczny jest wręcz wskazany. – Arcadio zaczął wpisywać w system swoje zalecenia, a Jordan w tym czasie patrzył błagalnie na Deb, która jednak w ogóle nie reagowała.
– A testy genetyczne? – Quen podłapał temat, widząc, że nikt się nie odzywa. – Myślałem, że skoro Fabian jest chory, to jego dzieci też mogą być. To nie tak, że są nosicielami genu?
– Mogą być, oczywiście. – Arcadio pokiwał głową, przytakując jego słowom. – Jeśli rodzic ma potwierdzoną mutację, najlepiej zbadać też dzieci. Te badania są jednak drogie, nierefundowane. Naszemu systemowi ochrony zdrowia niestety daleko do ideału. Poza tym nie zawsze są miarodajne.
– Co to znaczy? – Deb zmartwiła się, słysząc te słowa. – Myślałam, że możemy się zbadać i będziemy mieli sto procent pewności, czy jesteśmy zdrowi.
– To tak nie działa. – Arcadio wytłumaczył im to ze spokojem. – Brak wykrytej mutacji nie oznacza stu procent pewności, że jej nie ma. Choroba zawsze może się rozwinąć. Czasami potrzeba czasu, a w wieku nastoletnim zwykle jest po prostu przeoczana. Można być też nosicielem bezobjawowym. Na wyniki badań czeka się jednak bardzo długo. Holter będzie dla nas dużo lepszą opcją, bo będziemy mogli zobaczyć serce w praktyce i wdrożyć odpowiednie działania tu i teraz, zamiast czekać, aż HCM się uaktywni i rozkręci na dobre. Jordanie, zapisuj proszę wszystkie swoje obserwacje, wszystko co zwróci twoją uwagę. Przygotowujesz się na medycynę, jesteś mądrym młodzieńcem, ufam, że będziesz wiedział, co robić, ale w razie czego – tu jest moja wizytówka. – Przesunął wizytówkę po blacie, uśmiechając się zachęcająco do nastolatka, który wyglądał, jakby miał teraz kogoś udusić. Zatrzymałem się na El Tesoro, więc śmiało możesz dzwonić lub przyjść. I chciałbym, żeby to było jasne – kardiomiopatia przerostowa to nie wyrok, to choroba jak każda inna, którą się leczy. Ważne to wdrożyć leczenie odpowiednio wcześniej. Będziesz mógł normalnie funkcjonować, nawet uprawiać sporty.
– Nie wyczynowo. – Jordan zaciskał i rozluźniał palce prawej dłoni raz za razem w nerwowym geście. Nigdy nie wiązał swojej przyszłości z karierą sportową, ale zawsze była to dla niego droga do osiągnięcia celu. Jak miał zdobyć stypendium sportowe i wyjechać na NYU, jeśli nie będzie mógł grać w piłkę?
– Nie każdą dyscyplinę, zgadza się. – Bezauri postanowił nie owijać w bawełnę. Chwaliło mu się to, że nie słodził nastolatkom, a raczej był szczery. – Ale nie trenujesz chyba strzelectwa sportowego ani łucznictwa, prawda?
– Nie.
– A więc nie musisz się martwić. Będziemy to obserwować. Uwierz mi, to naprawdę nic strasznego.
Mężczyzna posłał mu dobroduszny uśmiech, ale on nie był w stanie go odwzajemnić. Kiedy doktor Bezauri zaprosił Jordana do gabinetu zabiegowego, by założyć holter, Debora czekała z Quenem na zewnątrz. Nadal miała pewne obawy, ale ojciec Ariela ją trochę uspokoił i najważniejsze było to, że Jordan poddał się badaniom. Ona również zamierzała się przebadać. Nela nie musiała już tego robić, bo zbadał ją doktor Juarez, ale na wszelki wypadek kobieta wolała, by Cardo i na nią zerknął. Nie było sensu badać Ofelii, ona miała ważniejsze sprawy na głowie, a poza tym kobiety rzadziej chorowały na HCM. Leopoldo również miał już termin u Arcadia i zamierzał go wykorzystać, póki był jeszcze w miasteczku, więc wszystko wydawało się wracać na właściwe tory. Wszystko poza jedną rzeczą.
– Pomyślałem, że Conrado mógłby wpaść do nas z Lidią, skoro już zapraszamy doktora Bezauri i Ariela. – Quen głośno myślał, chyba nieświadomy tego, co działo się teraz w głowie ciotki. – Spotkać teścia po latach w takim miejscu? To więcej niż zbieg okoliczności.
– Quen, nie sądzę, żeby oni chcieli się spotykać. – Próbowała być delikatna, naprawdę nie chciała palnąć czegoś, czego później będzie żałowała. – Nie widzieli się osiemnaście lat. Niektóre rzeczy lepiej zostawić w przeszłości.
– Jak można tak po prostu zapomnieć o rodzinie? Bo są w końcu rodziną, nie? Może minęło dużo czasu, ale na pewno chcieliby sobie wyjaśnić pewne kwestie. Może po prostu potrzebują małej zachęty. – Ibarra wydawał się był niezrażony. W jego umyśle zrodziła się idea i chciał spróbować pogodzić zwaśnionych mężczyzn. – Może powinniśmy dać im szansę, okazję na pojednanie. Nie wiem, o co poszło, ale wyobrażam sobie, że śmierć bliskiej osoby jest trudna. Jaka ona była?
– Słucham? – Deb nie końca rozumiała, o co siostrzeniec ją pyta. Zrobiła się blada, kiedy w końcu to do niej dotarło, ale i tak nie miała pojęcia, jak na to odpowiedzieć.
– Przepraszam, Deb, wiem, że się z nią przyjaźniłaś. – Skruszony osiemnastolatek podrapał się nerwowo po karku. – Nie chciałem cię zasmucić. Po prostu jestem ciekaw. Widziałem jej obrazy i były… niesamowite. – Nie potrafił znaleźć innego słowa. Był wrażliwy na sztukę, to jedna z jego cech, które zwykle starał się ukrywać i nie dać po sobie poznać, by nie wyjść na mięczaka, ale właśnie tak było – dzieła Andrei Bezauri poruszały jego serce i sam nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak było. – Miała ogromny talent.
– Tak, to prawda. – Deb nie mogła się powstrzymać – po prostu chwyciła siostrzeńca za ramiona i przytuliła go do siebie mocno, mając nadzieję, że nie zauważył łez w jej oczach. – Była piękna. Andi była piękna – na zewnątrz i wewnątrz.
– Widziałem jej zdjęcia – przyznał, trochę speszony tym nagłym zachowaniem ciotki, ale uznał je za silne wzruszenie wywołane wspomnieniem zmarłej przyjaciółki. Objął ciotkę i poklepał ją lekko po plecach, by dodać jej otuchy. – Pasowali do siebie z Saverinem. Choć nie mogę pojąć, jak to się stało, że w końcu się spiknęli. No wiesz – oni chyba się nie cierpieli, nie?
– A nie słyszałeś powiedzenia „kto się czubi, ten się lubi”? – Deb roześmiała się, ukradkiem wycierając łzy kciukiem. – Byli do siebie bardzo podobni – oboje ambitni, uparci, cholernie inteligentni, ale przede wszystkim żadne z nich nie cierpiało przegrywać. Mieli się ku sobie, było to widać. No a kiedy Conrado zgłosił się na złość do przedstawienia i dostał rolę Romea, mogło się to skończyć tylko w jeden sposób.
– Dlaczego zgłosił się na złość? To kompletnie nie pasuje do Saverina, przecież on zawsze wszystkim ustępuje. – Ibarra roześmiał się, słysząc o nowej twarzy profesora, której dotąd nie znał.
– Andi organizowała przesłuchania, zarzuciła mu złośliwie, że nie ma odpowiedniej wrażliwości, by stać na deskach teatru i nadaje się tylko do kopania piłki jak każdy facet. On jej udowodnił, że się myliła. Klasyczne love story.
– Romeo i Julia to tragiczna historia – przypomniał jej Enrique, który może nie znał się na literaturze, ale dramaty rodzinne i romantyczne miał opanowane do perfekcji. – Szkoda, że nie dany im był happy end.
– Tak, szkoda – zgodziła się z nim, odrywając się od niego i patrząc na niego wilgotnymi oczami. Boże, jakże mogła tego wcześniej nie widzieć! Był podobny do Andi z charakteru, a uśmiech miał podobny do Conrada. I był tak nieświadomy tego wszystkiego, co się wokół niego działo, że aż pękało jej serce.
– Dobra, możemy jechać do szkoły. Straciłem dziś nie tylko cenny czas na wyspanie się, ale też resztki godności, ale kogo by to interesowało? – Jordan pojawił się na korytarzu, poprawiając na sobie szkolny mundurek, by nie widać było kabelków i elektrod od holtera. Na widok ich przygnębionych min, zmarszczył brwi. – Jeszcze nie umieram, oszczędźcie te łzy na mój pogrzeb, okej?
– Jordanie Leopoldzie Guzmanie Olmedo, ani mi się waż nawet tak żartować, zrozumiano? – Debora trzepnęła go w ramię gwałtownie, będąc prawdziwie przestraszona jego słowami. Mówił w żartach, ale jej już nie było do śmiechu.
Jordan wymienił szybkie spojrzenia z Quenem, który pokręcił krótko głową za plecami ciotki. Przytaknął Deb i postanowił się już więcej nie odezwać. Rzeczywiście nie zasłużyła, żeby dokładać jej zmartwień. W końcu tylko jej jednej kiedykolwiek na nim zależało.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:01:20 27-10-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 086 cz. 1
LIDIA/NACHO/JORDAN/THEO/KAI/AMELIA/FABIAN/ARIANA/YON/FELIX


Okropnie się wstydziła, ale nie mogła przecież wystawić Daniela do wiatru. W piątek przed lunchem odszukała go na korytarzu i poinformowała, że dostała szlaban, a co za tym idzie, niestety nie będzie mogła iść z nim po szkole na randkę.
– I jak zareagował? – Rose czekała już na nią przy stołówce ciekawa sprawozdania. Mina Lidii świadczyła jednak, że nie była zadowolona z efektu. – Aż tak źle?
– Był rozczarowany, tak myślę. – Montes westchnęła tylko, poprawiając na ramieniu torbę. Naprawdę nie miała nic przeciwko szlabanowi – prawdę mówiąc, podobała jej się troska Conrada – ale jednak timing był dosyć niefortunny. – Powiedział, że przełożymy randkę, kiedy skończy mi się szlaban.
– To dobrze. Dlaczego więc masz taką minę? – Rose zatroskała się, kiedy Lidia załamała ręce.
– Rosie, praktycznie wyżebrałam tę randkę, a teraz musiałam ją odwołać. Ciągle wychodzę przed nim na idiotkę.
– Nie przesadzaj, nastolatki ciągle mają szlabany. – Castelani spróbowała ją trochę podnieść na duchu, ale ta nie była przekonana.
– No właśnie i ciągle je łamią! – Lidia teraz już wydmuchała głośno powietrze z prawdziwą frustracją. – Mogłabym się wymknąć z domu, żeby się z nim spotkać. Potrafię to robić – dodała, jakby uważała, że Rose może jej nie uwierzyć. – Conrada i tak często nie ma w domu, a Fabricio i Emily są zajęci bliźniakami, więc by nie zauważyli. Poszłabym na tę randkę z Danielem.
– Więc w czym problem?
– Nie zaproponował tego.
– Chyba nie nadążam. – Przyjaciółka nie była pewna, jaka reakcja jest od niej oczekiwana. Lidia wydawała się sama nie wiedzieć, czego właściwie chce. – Powiedział, że cię lubi, prawda? Chce iść z tobą na randkę, zaproponował przeniesienie jej na inny termin. Według mnie zachował się bardzo w porządku.
– No właśnie – zachował się jak dżentelmen. Jak zawsze.
– Tobie nie idzie dogodzić, co? – Rose dała jej pstryczka w nos i obie skierowały się do stołówki, by zjeść obiad.
– Po prostu wydaje mi się, że gdyby naprawdę mnie lubił i gdyby chciał mnie zobaczyć, to szlaban by mu nie przeszkadzał. To wszystko. – Lidia wzruszyła ramionami. Może miała wypaczone spojrzenie na związki i randki, ale w końcu nie miała doświadczenia, wiec trudno się jej dziwić. – Nie uważasz, że byłoby to strasznie romantyczne, gdyby chciał się ze mną umówić mimo wszystko? Moglibyśmy to zrobić w sekrecie. Wiesz przecież, o czym mówię – ty i Jules spotykałyście się w tajemnicy. Przepraszam, nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało – dodała, szybko przepraszając przyjaciółkę i bojąc się, że ją uraziła.
– Lidio, ja i Jules to zupełnie inna kwestia – nas czekał ostracyzm społeczny, a w tej okolicy pewnie znaleźliby się i tacy, którzy spaliliby nas na stosie. Ukrywanie się nie było formą romantyzmu, raczej przetrwania. Ale dobrze, rozumiem, co masz na myśli. – Rose przytaknęła, bo chociaż wydawało jej się, że robi z igły widły, rozumiała jej punkt widzenia.
– Po prostu się boję, że już kolejnej randki nie będzie i tyle. – Lidia wypowiedziała w końcu to, co chodziło jej po głowie, kiedy razem ze swoimi tacami z jedzeniem usiadły do dużego stolika.
– Jeszcze na żadną nie poszłaś i już się przejmujesz. – Rose próbowała dodać jej otuchy, ale było to trudne, kiedy Lidia zwiesiła smętnie głowę i zaczęła dłubać widelcem w swojej sałatce.
– Przepraszam was. – Lily Paredes odezwała się nieśmiało, stając nad ich stolikiem i pytając, czy może się dosiąść. Rose wskazała jej miejsce obok siebie w przyjacielskim geście. – Czy dobrze usłyszałam, że rozmawiacie o randkach? Nie chciałam podsłuchiwać – dodała szybko z przerażoną miną jakby w obawie, że uznają ją za wścibską.
– W porządku, Lily, nic się nie stało. I tak, rozmawiamy o randkach. Lidia nie wie, jak się do tego zabrać.
– Dokąd chodzi się na randki w Pueblo de Luz? – zagadnęła je siostrzenica Victora Estrady, patrząc na nie tak, jakby były jakimiś guru. – Dokąd wy chodzicie na randki?
– Na mnie nie patrz, Lily – rzuciła Lidia żałośnie, nie podnosząc nawet na nią wzroku. – Ja ewidentnie nie chodzę nigdzie.
– Oj, przykro mi, Lidio. A ty, Rose? – Dziewczyna spojrzała z nadzieją na drugą koleżankę ze sztabu wyborczego, a ta tylko uśmiechnęła się blado.
– Randki to ostatnia rzecz, o jakiej myślę, Lily – wyznała i zabrała się za jedzenie obiadu, choć chyba podobnie jak Lidia straciła apetyt.
– Lily, czyżbyś szła na randkę? – Olivia Bustamante w ogóle nie zapytała o zgodę i po prostu wgramoliła się na krzesło obok Lidii przy ich stoliku. Chwilę później zaroiło się przy nich od dziewczyn, które zwietrzyły gorący temat. Sara przysiadła się obok Olivii, uciekając szybko wzrokiem, kiedy jej oczy spotkały się z oczami Rose. Nie miały jakoś okazji porozmawiać o ich całusie podczas wczorajszej gry. Miała ochotę spalić się ze wstydu, kiedy z radiowęzła rozległa się piosenka Katy Perry „I kissed a girl”, zupełnie jakby wszechświat z niej kpił. – Co tak nagle interesuje cię scena randkowa w Pueblo de Luz? – Olivia kontynuowała przesłuchanie Lily.
– Och, tak po prostu jestem ciekawa… – Córka Francesci zawstydziła się po słowach blondynki, ale nie udało jej się ukryć szerokiego uśmiechu na twarzy. – To nie randka, raczej spotkanie. Dlatego pytam, co wy robicie na randkach, chciałabym się przygotować na wszelki wypadek.
– Jak to co robimy na randkach? Całujemy się. – Olivia roześmiała się w głos, skupiając uwagę połowy stołówki na ich stoliku, przez co została skarcona przez Lidię i Rose, ale nic sobie z tego nie robiła. Rozmowy o chłopakach należały do jej ulubionych. – W naszym mieście jest strasznie mało rzeczy do roboty, trudno o randkę z prawdziwego zdarzenia, ale można iść na pizzę albo do parku na spacer…
– Jak para dzieciaków. – Anna Conde, siedząc ze swoimi przyjaciółkami na drugim końcu długiego stołu, nie omieszkała podzielić się swoim szyderczym chichotem. – Kto chodzi na randki do parku?
– Normalni, przyzwoici ludzie – odpowiedziała jej Sara, stając murem za Olivią. – Nie rozumiem, dlaczego zabierasz głos, skoro twoja definicja randki zakłada rozstawianie nóg w szkolnej toalecie.
– Odezwała się świętoszka. – Anna Conde nie dała po sobie poznać, że ją to uraziło, choć w środku cała się gotowała. – Co, myślisz, że nie widzieliśmy, jak napiłaś się wczoraj podczas gry przy ognisku? Przyznaj się, Saro, z kim straciłaś dziewictwo z tamtego towarzystwa? No bo chyba nie z Marcusem. Pewnie bardzo ubolewasz z tego powodu.
– Ja uważam, że nie ma nic złego w randce w parku. Chodzi o spędzenie czasu z drugą osobą, prawda? – Veronica odezwała się niespodziewanie, przychodząc na ratunek przyjaciółce. Może Sara już nie chciała się przyjaźnić z nią, ale dla niej nadal była bliska i ciężko było patrzeć, jak Anna czyniła pod jej adresem okropne aluzje. Duarte zawstydziła się, ale spojrzała na nią z wdzięcznością, że odwróciła uwagę reszty od jej osoby. Nie chciała rozmawiać na tak intymne tematy.
– Brzmi jak spotkania dla dwunastolatków. – Anna prychnęła tylko, odrzucając do tyłu włosy. – Na randki najlepiej chodzić do luksusowych miejsc.
– Do hoteli? – podsunęła jej Olivia, mając już serdecznie dość tego jej przemądrzałego tonu głosu. – Nieważne, gdzie pójdziesz, ważne, żeby iść z kimś, kogo lubisz. Bo lubisz go, Lily, prawda? – dopytała dla pewności, a panienka Paredes pokiwała gorliwie głową. – Więc to randka.
– Zaraz, zaraz, ale to może nie działać w drugą stronę. – Córka Violetty chciała mieć ostatnie słowo w tej dyskusji. – Co jeśli ta biedaczka myśli, że to randka, a to tylko wspólne uczenie się przy książkach, kiedy rodzice są w pokoju obok? Z kim idziesz, Lily? – dodała już podejrzliwie. Było widać, że aż ją skręca, żeby się dowiedzieć.
– Nie musisz odpowiadać. – Rose zwróciła się do Liliany, która wydawała się być przyparta do muru. Anna nie lubiła jej od samego początku i pokazywała to na każdym kroku, choć dziewczyna nie miała pojęcia, czym sobie zasłużyła na tę niechęć.
– Idziemy do restauracji – wyjąkała po krótkiej chwili, czym uzyskała aprobatę kilku koleżanek. – I nie wiem, czy mnie lubi.
– Musi cię lubić, inaczej by się nie zgodził na randkę, nie? – Olivia była pewna swego. Uwielbiała romans i cieszyła się, że wreszcie spotyka je coś dobrego. – Ważne, żebyście byli tylko we dwoje na pierwszej randce. Mamy siedemnaście lat, niewiele jest okazji, by spędzić czas sam na sam, bo zwykle wszędzie w młodzieżowych miejscówkach roi się od dzieciaków. Szkoda, że w Pueblo de Luz nie mamy kina, kino jest świetne na pierwsze randki…
– Jak to nie mamy, jest przecież „Olimpo” – przypomniała jej Sara, a ona tylko machnęła ręką.
– Olimpio to rudera, zamknęli je, kiedy byliśmy małymi dziećmi.
– Ale kiedyś chodziliśmy tam bez przerwy, uwielbiałam je. – Duarte trochę się zasępiła, bo rzeczywiście w mieście mało było atrakcji dla młodzieży w ich wieku.
– Czy to nie to miejsce, gdzie przesiadywali narkomani? – zainteresowała się Lidia, po czym wszystkie spojrzały na nią, krzywiąc się. – Nazwy wynalazków Templariuszy wzięły się właśnie od nazwy tego kina, tam testowali pierwszy towar. No wiecie… bogowie olimpijscy? Zeus, Helios, Kairos, Eros…
– No tak, ty znasz się najlepiej na narkomanach i złodziejach. – Anakonda prychnęła po raz kolejny, okazując swoją niechęć.
– No w każdym razie nie mamy kina. – Olivia podsumowała tę dyskusję, wracając do sedna. – W Valle de Sombras jest dom kultury i tam grają czasem jakieś filmy, ale to są z reguły straszne starocie, więc najbliższy multipleks z prawdziwego zdarzenia jest w San Nicolas. A wiadomo – w kinie, kiedy zgasną światła, różne rzeczy mogą się zadziać.
– Co jeśli idziesz do kina z przyjacielem? To też można określić jako randkę? – zapytała jedna z koleżanek Anny, za co zarobiła mordercze spojrzenie od przywódczyni grupy.
– To zależy, co masz na myśli, mówiąc „przyjaciel”. – Sara choć może nie miała dużo doświadczenia, sporo czasu spędziła na analizowaniu nastoletnich zachowań, więc czuła się w nich dosyć pewnie. – Byłam z Marcusem sam na sam w kinie wiele razy, ale nie nazwałabym tego randkami, a po prostu przyjacielskimi wypadami.
– Ale kupił ci popcorn i pozwolił wybrać film? – dopytała nastolatka, a Sara zastanowiła się nad tym przez chwilę, po czym przytaknęła.
– To zupełnie inna sytuacja, jak w ogóle możesz to porównywać? – Anna Conde strasznie się oburzyła. – Randka to randka – facet cię zaprasza i idziecie gdzieś razem, a wieczór kończy się pocałunkiem albo czymś więcej. Koniec kropka.
– Nie wiem jak ty, Anno, ale ja nie całuję się na pierwszej randce. – Olivia rzuciła w jej stronę.
– Bo ty nie chodzisz na randki, to jest ta różnica, Kłapoucha – odgryzła się, pijąc do jej starego przezwiska, czym rozwścieczyła blondynkę.
– Dziewczyny, proszę, spokojnie, nie ma potrzeby się kłócić. – Veronica uspokoiła je obie, ale chyba nie zdawała sobie sprawy, że działała na nie jak płachta na byka i tylko bardziej je zirytowała. – Czy to ważne, dokąd się idzie na randkę? Chyba ważne jest z kim, prawda?
– W twoim przypadku to raczej „z kim popadnie”. – Anakonda zarechotała złośliwie, ale nikt jej nie przytaknął poza jej koleżankami. Nawet Olivia nie miała ochoty nabijać się jawnie z Veronici, za którą przecież nie przepadała.
– A ty dokąd chodzisz na randki, Vero? – Lily zbyt była niewinna, by zauważyć te dziwne zależności wśród koleżanek. Zwróciła się uprzejmie do Serratosówny i wszystkie pary oczu spoczęły na niej zaciekawione. – Masz spore doświadczenie w randkowaniu, prawda?
Anna chciała coś chyba powiedzieć, ale jej przyjaciółka, Luisa, ją uciszyła, bo chciała usłyszeć odpowiedź Veronici, która z kolei się zawstydziła. Nie miała dla nich odpowiedzi, która by je usatysfakcjonowała. Co miała im powiedzieć – że nie przywiązywała wagi do randek od czasu zerwania z Marcusem? Że tak naprawdę tylko z nim dobrze się czuła i odczuwała ekscytację za każdym razem, gdy gdzieś razem chodzili? Nie mogła przecież mówić takich rzeczy w dodatku w obecności Adory Garcii, która siedziała z nimi przy stoliku i jadła swój lunch, ale widać było, że jest zażenowana tą rozmową, podobnie jak ona.
– No wiecie, uważam, że najlepsze randki są nieoczywiste. To nie musi być popularna miejscówka, ale ważniejsze jest, żeby chłopak czy dziewczyna wzięli pod uwagę zainteresowania drugiej osoby, żeby przygotowali coś wyjątkowego, co będzie tylko wasze. Grunt to spędzić razem czas, zjeść coś dobrego… ja na przykład zawsze lubiłam po prostu spacerować na łonie natury albo robić piknik w sadzie.
– W sadzie Delgado – dopowiedziała za nią Anakonda, jakby celowo chciała wbić jej szpilkę.
Lidia zakrztusiła się sałatką po tych słowach. Sad jabłkowy uważała za swego rodzaju „swoją miejscówkę”, ale rzeczywiście służyła ona zakochanym za miejsce schadzek. Nagle odechciało jej się tam w ogóle chodzić, kiedy zdała sobie sprawę, że nie jest to tylko „jej”. Veronica chyba zdawała sobie sprawę, że jej słowa były jednoznaczne, ale nie zdążyła ich sprostować, bo Olivia uznała, że czas przypomnieć o swojej obecności.
– A ciebie, Adoro, gdzie zabrał Marcus, w jakie romantyczne miejsce? – Bustamante uważała zapewne, że pora przypomnieć wszystkim, iż nie bez powodu Veronica Serratos nosiła miano „eksdziewczyny”.
– Do planetarium – wyznała Adora, choć początkowo miała w planach, by w ogóle się nie odzywać. Trochę jednak uderzało w jej godność to, jak Veronica opowiadała o związkach, kiedy każdy wiedział, że czyniła aluzje do jej obecnego chłopaka. Może Olivia miała rację, może trzeba było czasami zaznaczyć terytorium. – Wynajął całe planetarium po godzinach, żebyśmy mogli obserwować gwiazdy.
– Woooooow! – Bustamante rozmarzyła się i w teatralnym geście zaczęła się wachlować, co Lidia i Rose uznały za totalną przesadę, bo widać było, dlaczego to robi. – Marcus jest taki romantyczny, prawda? Wie, że Adora lubi astronomię i zorganizował dla niej coś takiego. Czy to nie urocze?
– Tak, Marcus jest naprawdę pomysłowy.
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę grupki dziewcząt z Nuevo Laredo, które zajęły stolik tuż obok nich. Miały dodatkowe zajęcia, które zorganizował dla nich ksiądz Ariel, więc siłą rzeczy kręciły się w ich szkole. Barbara Urquiza miała na ustach taki uśmieszek, że Adora zacisnęła palce na widelcu. Poprzedniego wieczora również rzucała dziwne insynuacje i nie podobało jej się to, a już szczególnie ton jej głosu.
– Marcus wie, jak zmiękczyć kobiece serce – dodała Bari, spoglądając po wszystkich dziewczynach zaczepnie. – Czego to nie zrobi chłopak, żeby zaliczyć, prawda? Ale słyszałam, że ty jesteś dosyć gościnna, Adoro, więc chyba prosić nie musiał?
– Bari. – Ku zdumieniu kilku osób to siedząca do tej pory cicho Alessandra odezwała się, próbując utemperować Barbarę. Adora była jej koleżanką z klasy, były w nielicznym żeńskim gronie w klasie politechnicznej, więc siłą rzeczy się znały, nawet jeśli się nie przyjaźniły.
– O Boże, ty umiesz mówić? Już myślałam, kuzyneczko, żeś niemowa – zaświergotała Urquiza złośliwie, machając dłonią na Alex, którą nie bardzo się przejęła. – Wszystkie tutaj jesteście takie święte, czy tylko udajecie? Ciebie nie pytam, słyszałam, że masz sporo talentów po mamie – dodała w stronę Anny, która z oburzeniem zaczęła otwierać i zamykać usta, bo zabrakło jej języka w gębie. – O właśnie, o te usteczka mi chodzi. Czysta Violetta. – Barbara roześmiała się na widok ich min. – No co jest, nie śmieszy was to?
– Na twoim miejscu chyba bym się tak nie cieszyła – zwróciła jej uwagę Olivia, której piłkarka z Nuevo Laredo zaczynała naprawdę podpadać. – Czy przypadkiem twoja mama nie została wezwana do szkoły w sprawie wyjaśnień odnośnie wczorajszej imprezy? To ty przyniosłaś alkohol i jestem pewna, że oberwie się tobie i waszemu trenerowi, że was nie upilnował.
– A kto by się tym przejmował? – Bari nie była zrażona sytuacją. Już nie raz była w podobnych tarapatach.
– Olivia chciała taktownie powiedzieć, że powinnaś się przymknąć, zamiast odzywać się niepytana. – Lidia nie wytrzymała i postanowiła w końcu się odezwać. Bari działała jej na nerwy, była dobrą manipulatorską i nie lubiła jej ani trochę. – Trochę pokory chyba ci nie zaszkodzi.
– No proszę, wiedziałam, że umiesz pokazać pazurki, ale brzmi to trochę zabawnie w twoich ustach. To nie ja dostałam szlaban, tylko ty. Biedaczek Daniel będzie dzisiaj płakał w poduszkę, że nie może cię potrzymać za rękę przez pięć minut, bo musiałaś odwołać randkę. Smuteczek. – Barbara udała, że ociera łzy. Lidia poczerwieniała ze złości. Czy ta dziewczyna miała jakiś radar?
– Bari, dosyć już, proszę, jesteśmy tu w gościach. – Isabella Gomez przeprosiła koleżanki z Pueblo de Luz w imieniu zawodniczki ze swojej drużyny i spróbowała ją odciągnąć od reszty, ale ona niespecjalnie się kwapiła, by je zostawić. – Twoja mama jest u dyrektora.
– Ha, dobre sobie. Myślisz, że w to uwierzę? – Barbara nawet nie spojrzała w jej stronę. Wtedy jednak z głośników radiowęzła rozległ się komunikat, że ma stawić się w gabinecie dyrektora Torresa.
– Biegusiem, Bari, nie każ mamie czekać, to zajęta kobieta. – Anna Conde odzyskała dawny animusz i w protekcjonalnym geście machnęła ręką w stronę drzwi. Barbara nie wyglądała na zrażoną, wyprostowała się i uśmiechnęła szeroko, po czym zgarnęła z tacy Anny jabłko i wgryzła się w nie, kierując się do wyjścia.
– Jezu, oby ją zawiesili i nie mogła dzisiaj grać. Wkurza mnie ta dziewucha – skwitowała Olivia, cała aż trzęsąc się ze złości. – A ten głupek lata za nią z wywieszonym jęzorem. – Wskazała palcem na Quena, który opuścił szybko stołówkę, kiedy zauważył, że panna Urquiza wychodzi. – Może dyrektor i jej mama powiedzą jej do słuchu.
– Nie sądzę – oświeciła ją Lidia, a kiedy wszystkie dziewczyny na nią spojrzały, wyjaśniła: – Nie poszła do dyrektora, przeszła przez kuchnię – a tam jest wyjście ze szkoły.
– Dużo wiesz na temat tajnych wyjść ze szkoły, co? – Anna prychnęła w stronę Lidii, ale w gruncie rzeczy cieszyła się, że pogoniły Barbarę. Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że Izzie Gomez i jej koleżanki wcale nie odeszły od ich stolika, a wręcz przeciwnie – przysiadły się, by z nimi zjeść – zwróciła się do nich z wyższością. – A wy czego tu szukacie?
– Byłyśmy ciekawe, jak to u was wygląda – wyjaśniła zdawkowo Izzie wcale niezrażona negatywną postawą panny Conde. – Słyszałam, że mówiłyście o randkach. Opowiedzcie coś więcej! U nas nigdy nic fajnego się nie dzieje. Adoro, Bari chyba ci przerwała, prawda? Ja uważam, że planetarium jest strasznie romantyczne. W ogóle gwiazdy, przebywanie pod gołym niebem jest… cóż, nieziemskie. – Zaśmiała się z własnego żartu i popatrzyła po reszcie dziewczyn, jakby chciała zebrać ich doświadczenia i dowiedzieć się czegoś nowego. – A ty, Anno, dokąd lubisz chodzić?
– Do galerii handlowej – odpowiedziała za nią Luisa, za co oberwała kolejne spojrzenie, które mogło zabić. Nie rozumiała, co takiego złego powiedziała, w końcu Anna najlepiej spędzała czas na zakupach. Conde poczuła się w obowiązku, by zmienić temat.
– Vero, ty mówisz, że najlepsze randki są nieoczywiste, a wymieniłaś najbardziej oklepane miejsca – zwróciła się do Serratos, patrząc na nią bykiem. Może szukała inspiracji, a może liczyła na nowe plotki, ale nie ulegało wątpliwości, że chciała ją sprowokować do zwierzeń. – Jakie jest najmniej oczywiste miejsce, w którym byłaś, jakie jest według ciebie najciekawsze? I nie mów, że to sypialnia Franklina Guzmana. Wiemy już przecież, że byłaś tam stałą bywalczynią.
Veronica udała, że nie dosłyszała złośliwego przytyku na końcu. Postanowiła wyjść z tej konfrontacji z godnością. Zastanowiła się nad tym przez chwilę, po czym aż klasnęła w dłonie, kiedy odpowiedź sama nasunęła jej się na myśl.
– Jest takie miejsce w Santa Cantarina. Uwielbiam zimę, ale w naszych rejonach raczej ze świecą szukać prawdziwej zimy ze śniegiem i bitwą na śnieżki. Zawsze mi to doskwierało, bo kocham wszystko co zimowe, a już szczególnie jeździć na łyżwach. Pamiętam, że pewnego razu było mi strasznie źle z tego powodu, miałam może trzynaście lat, ale pojechaliśmy do Santa Catarina – tam mają specjalne lodowisko. Mieliśmy je całe tylko dla siebie, a na przekąskę mrożony jogurt. Nic nie smakuje lepiej niż mrożony jogurt przy takiej temperaturze. – Roześmiała się, z nostalgią wspominając dawne czasy.
– Tak, Marcus ma gest – skwitowała jej opowieść Sara, uznając, że może się odezwać i nie musi jej ostentacyjnie ignorować.
– Słucham? Oj, nie, nie byłam z Marcusem – wytłumaczyła się szybko panna Serratos, śmiejąc się z tego nieporozumienia. – Po prostu to pierwsze miejsce, o którym pomyślałam jako o nieoczywistym. I to nie była randka.
– Santa Caterina to kawałek drogi stąd, na drugim końcu Monterrey – zauważyła Anna, nie mogąc ukryć zazdrości. – Mają jedyne czynne lodowisko w tych rejonach, w dodatku otwarte tylko w określone dni w roku. Chcesz mi powiedzieć, że to był spontaniczny wypad?
– No… tak. – Veronica nie miała pojęcia, dlaczego Anakonda mówi do niej takim tonem. – To była fajna przygoda, w życiu się tak nie ubawiłam.
– Na randce – doprecyzowała Anna, a Veronica pokręciła szybko głową, raz jeszcze informując koleżanki, że to nie była żadna randka. – Mów co chcesz, ale żaden trzynastoletni chłopak nie ryzykowałby tyle, zabierając cię na drugi koniec aglomeracji, żebyś zjadła mrożony jogurt na lodowisku. Na pewno nie po to, żeby sobie pojeździć na łyżwach.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że to była randka. A jeśli nie była, to koleś jest w tobie na bank zabujany. Nie żeby ciebie to interesowało… Nigdy nie zwracałaś uwagi na kolesi, którzy padają ci do stóp, nie? – Anna straciła apetyt i nawet nie mogła już uraczyć ich kolejnym złośliwym komentarzem. Odsunęła od siebie tacę i oddaliła się z koleżankami od ich stolika.
– Przyjdziecie dziś na mszę? – Izzie odprowadziła wzrokiem Annę i zwróciła się do wszystkich zgromadzonych zachęcająco. – Musicie wpaść! Nasz zespół kościelny daje kolejny występ, może zaśpiewam autorski utwór. To nabożeństwo w intencji wszystkich rodziców i opiekunów, nawet mój tata przyjdzie.
– Tak, mój też – odezwała się Olivia, która zdążyła już poznać Izzie i jej ojca. – Nigdy nie był religijny, ale stwierdził, że chętnie się wybierze, bo to może być dobry omen dla przyszłości naszej drużyny, więc wybieram się z nim. Chętnie spędzę z nim trochę czasu. Dobrze się składa, że mama ma zebranie w ratuszu, bo obawiam się, że dwoje rodziców po rozwodzie w jednym dusznym kościele to nie jest dobry pomysł.
– Właśnie! – Lidia podskoczyła w miejscu, sprawiając, że kilka osób się wzdrygnęło, bo zrobiła to tak nieoczekiwanie. – Dzisiaj jest msza! Będą dzieciaki ze szkoły… Conrado nie może, bo też musi być na tym zebraniu…
– Wybierasz się, Lidio? – Isabela chyba nie do końca rozumiała, dlaczego perspektywa piątkowego nabożeństwa tak bardzo zainteresowała nową koleżankę, ale podobała jej się jej entuzjastyczna postawa.
– To sposób na obejście szlabanu – Lidia szepnęła do ucha Rosie, kiedy opuszczały stołówkę. – Daniel na pewno będzie, spotkam się z nim tam.
– Randka w kościele? No nie wiem, niezbyt to romantyczne. – Primrose nie do końca pojmowała jej nagłą radość, ale nie zamierzała też jej rujnować.
– Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – zaśpiewała cicho Montes, po czym pożegnała się z nią i czym prędzej pobiegła pod salę klasy biologiczno-chemicznej, by porozmawiać z Danielem i poinformować go o swoim planie. – Daniel, masz chwilę? – dopadła do niego zasapana, sprawiając, że się zatroskał, czy na pewno wszystko u niej dobrze. – Tak, tak, nie przejmuj się mną – zapewniła go i przeszła do rzeczy. – Mam szlaban, ale myślę, że Conrado puści mnie dzisiaj na wieczorne nabożeństwo. Może tam się spotkamy?
– W kościele? – Mengoni wyglądał na skonsternowanego, a Lidię uderzył nagle fakt, że brzmiała jak jakaś desperatka. Rose miała rację, niezbyt to romantyczne. – Bardzo bym chciał się z tobą zobaczyć, Lidio, ale nie wybieram się na mszę. Kiedy powiedziałaś, że nie możemy się dziś spotkać, wziąłem dodatkową zmianę w dojo. No wiesz, prowadzę zajęcia z karate dla dzieciaków w San Nicolas.
– Och, rozumiem. – Pokiwała głową, uznając, że przecież miał pełne prawo do swoich planów. Wyglądał tak, jakby naprawdę mu było przykro. Zdziwiło ją jednak to, że nie pojawi się w kościele i postanowiła go o to zapytać. – Izzie mówiła, że to msza w intencji rodziców i opiekunów, twoja mama na pewno będzie.
– Naprawdę, Lidio, wbrew powszechnej opinii, nie chodzę wszędzie z moją mamą. – Uśmiechnął się na widok jej przestraszonej miny – widocznie bała się, że mogła go urazić. – Myślę, że mama na pewno będzie, ale ja niestety muszę tym razem odpuścić. Obiecałem już moim ośmiolatkom, że dzisiaj przerobimy mae geri, a jak będą grzeczne to nawet tsuki z kiai.
– Nic mi te nazwy nie mówią. – Lidia przeprosiła go nieśmiałym uśmiechem. Już któryś raz z rzędu uderzało ją, jak mało wiedziała o Danielu – słyszała, że trenował karate i że teraz pracował dorywczo jako trener dzieciaków, ale jakoś nigdy o tym specjalnie nie myślała. Podobno był kiedyś dobry, ale czy dobry był też w nauczaniu? Na pewno był cierpliwym nauczycielem, zauważyła to na korepetycjach z włoskiego, które miała z nim kilka razy. Co prawda szybko się przekonała, że są one złym pomysłem, bo wychodziła tylko na idiotkę, która nie zna języka mimo uczęszczania do tak zaawansowanej grupy, więc nie mieli zbyt wiele okazji do współpracy.
– Mae geri to takie kopnięcie z wyprostowanej nogi, ale ja nazywam to zwykle tygrysim skokiem, żeby urozmaicić dzieciakom naukę. Natomiast tsuki z kiai to pchnięcie ręką z okrzykiem bojowym – uwierz mi, okrzyki bojowe to coś, co banda ośmiolatków ma opanowane do perfekcji nawet poza treningami. – Roześmiał się na samą myśl, bo w gruncie rzeczy lubił swoich podopiecznych.
– Wszystkie nazwy tych ciosów są po japońsku?
– Tak, karate to sztuka walki, która wywodzi się z Japonii, konkretnie z Okinawy.
– Mówisz po japońsku? – zapytała z podziwem, zastanawiając się, czy było coś, czego nie potrafił. Czasami miała wrażenie, że syn Marleny to chodzący ideał – chyba nigdy nie robił nic zdrożnego.
– Znam parę zwrotów, ale to trochę zbyt skomplikowany język jak dla mnie. – Mengoni wyciągnął szyję, bo Kevin Del Bosque już wołał go na lekcję, kiedy dzwonek obwieścił koniec przerwy. – Szkoda, że nasze plany nie wypaliły, ale na pewno uda nam się je przenieść na inny termin. Na mecz też pewnie nie możesz przyjść?
– Conrado uznałby to za dziwne, skoro nigdy nie chodzę – przyznała zgodnie z prawdą. Sam Saverin nie wybierał się na to spotkanie ze względu na napięty grafik w pracy, a gdyby ona chciała iść sama, wydałoby mu się to podejrzane, skoro ostatnie kilka razy nie chciała kibicować piłkarzom, twierdząc, że ten sport ją nudzi. – Ale ty baw się dobrze.
– Kevin mnie namówił, tak bym pewnie też nie poszedł – wyznał, a kiedy wspomniany kolega raz jeszcze go zawołał, pożegnał się szybko z Lidią i odszedł.
Cóż, niebiosa chyba sprzymierzyły się przeciwko Lidii Montes, skoro nic jej ostatnio nie wychodziło. A może jednak nic nie działo się bez przyczyny?

***

Przychodzenie do szkoły jeszcze nigdy nie było takie przyjemne i Ignacio ze zdumieniem musiał stwierdzić, że wstaje rano i nie szuka wcale wymówek, by iść na wagary. Teraz miał jakiś cel i nie chodziło już tylko o to, by jakoś zdać do kolejnej klasy, a o to by wygrać wybory. Może szansa była marna, ale nie szkodziło spróbować. Jego pozycja w sondażach nie wyglądała zachęcająco, ale on uwielbiał, kiedy ludzie patrzyli na niego z podziwem, a tak właśnie zachowywali się pierwszoroczniacy. No dobrze, może podziw to zbyt wielkie słowo, bo większość z nich po prostu się bała i deklarowała swój głos ze strachu, ale byli też i tacy, którzy naprawdę wierzyli we wszystko, co obiecywał. Nacho może i nie był akademickim typem, ale miał żyłkę do interesów i jak widać, do polityki również. Kto by pomyślał? Potrafił obiecywać gruszki na wierzbie, ale co jeszcze lepsze – on zamierzał spróbować tych obietnic dotrzymać. Naukę w ostatniej klasie liceum – a Fernandez miał szczerą nadzieję, że to już ostatni raz, kiedy chodzi do tej klasy – zdecydowanie umilała też perspektywa widywania się z Remmym Torresem. Wkurzało go jedynie, że gdzieś w pobliżu kręcił się ostatnio jego były, David Barragan. No i był też chłopak z Nuevo Laredo, który – tego Nacho był już w stu procentach pewien – flirtował z nim na całego, a poprzedni wieczór na El Tesoro tylko go w tym umocnił, kiedy Iker poprosił go o numer telefonu. Nacho miał wypite, ale nie na tyle, by nic nie pamiętać. Obyło się nawet bez kaca, ale głowa bolała go za to od natłoku myśli, a to chyba było znacznie gorsze.
Dlatego wchodząc na obiad do stołówki i wpadając na grupkę siatkarzy z Nuevo Laredo, prawie spalił buraka i szybko ruszył jak najdalej przed siebie. Potrzebował z kimś pogadać, ale nie bardzo miał z kim. Z Remmym? Tak, świetny pomysł – może poprosi go o radę w sprawie flirtowania z innymi facetami? Niedorzeczność! Była tylko jedna osoba, której mógł zawierzyć i nienawidził się za sam ten pomysł, ale innej opcji nie było.
– Zgubiłeś coś?
Udał, że nie dosłyszał ironicznej uwagi Jordana Guzmana, który siedział samotnie przy stoliku w kącie stołówki. Położenie było strategiczne – blisko wyjścia, w miejscu, gdzie zwykle nikt nie chciał siedzieć i Nacho dobrze wiedział dlaczego wybrał właśnie je – syn Fabiana nie życzył sobie publiczności przy jedzeniu, ale on miał to gdzieś. Kilka osób zmierzyło ich zaskoczonym wzrokiem, na co Ignacio uśmiechnął się szeroko, udając, że wita się z Jordanem jak z dobrym kumplem.
– Mamy koalicję, nie? Uśmiechaj się i stwarzaj chociaż pozory – wysyczał przez zaciśnięte zęby, machając ręką na powitanie kilku kumplom, którzy w konsternacji prawie wpadli na filar w sali jadalnej.
– Nie mamy żadnej koalicji, Nacho. Powiedziałem ci tylko, że zagłosuję na ciebie, jeśli Mengoni będzie wygrywał i tyle – przypomniał mu, trochę zirytowany jego postawą. Nie lubił, kiedy ktoś go wykorzystywał w ten sposób, a syn Osvalda najwidoczniej próbował zyskać poparcie niezdecydowanych, pokazując, że jest w bliskiej relacji z kandydatem, który miał świetne wyniki w sondażach.
– Dobra, wyluzuj. Mamy pakt o nieagresji – poprawił się Fernandez, co było już znacznie bliższe prawdy. Jego mina zwiastowała jednak, że nie przyszedł tutaj przypadkowo. – Chciałem z tobą pogadać. Potrzebuję… rady. – Skrzywił się na samą myśl, że w ogóle przeszło mu to przez gardło. Przymknął powieki, czekając na jakąś sarkastyczną odzywkę i wcale nie musiał uzbrajać się w cierpliwość, bo Guzman odpowiedział mu niemal od razu.
– Może teraz będziemy u siebie nocować i zaplatać sobie nawzajem warkocze, plotkując o chłopakach, co? – Kiedy wypowiedział te słowa, uderzyła go mina Ignacia i miał ochotę się roześmiać, zdając sobie sprawę, że mniej więcej o to mu chodziło. – Boże, czy ty chcesz rady w sprawie chłopaków? Świat stanął na głowie. Nie.
– Co „nie”? – Nacho się oburzył.
– Nie będę ci mówił, jak masz się zabrać za podryw, na głowę upadłeś? – Guzman postukał się kilka razy palcem w czoło, by dać mu do zrozumienia, że chyba ma nierówno pod sufitem, jeśli przyszło mu to na myśl. – Pogadaj z Remmym, on będzie wiedział, jak sobie poradzić z twoim dziewictwem.
– Dziewi… co?! – Teraz Ignacio zrobił się już czerwony na twarzy. Nachylił się płasko nad stolikiem, by mieć pewność, że nikt ich nie usłyszy. – Skąd wiesz?
– Ty i Remmy jeszcze nie dobiliście targu, a sądząc po wczorajszych komentarzach Ikera przy ognisku, stresuje cię to, bo rumieniłeś się jak trzynastolatka, a gość cały wieczór z tobą flirtował.
– Flirtował, dokładnie! Nie wymyśliłem sobie tego, prawda? – Ignacio ucieszył się, że otrzymał zapewnienie od postronnego obserwatora. – Ale dlaczego on…?
– Co on w tobie widzi? Też nie wiem. Ale ja nie jestem pasjonatem męskiej urody, więc może się nie znam – dodał z ironią Jordan, zajmując się swoimi notatkami i nawet nie patrząc na Ignacia, którego zachowanie pewnie byłoby zabawne, ale nie chciał się aż nazbyt nabijać – w końcu odkrywanie jego własnej seksualności po tylu latach musiało być dla niego trudne.
– Chodziło mi o to, skąd Iker wiedział, że ja… no… że może lubię…?
– Że lubisz chłopców? Nie wiem, Nacho, wy macie jakieś radary.
– A ty skąd wiedziałeś?
– Bo jestem ponadprzeciętnie inteligentny.
– Pytam serio. – Syn Osvalda westchnął cicho, dzielnie wytrzymując dyskusję z tym uparciuchem. Czekał na jakieś konkrety.
– Bo jestem dobrym obserwatorem i dostrzegam to, co niewidoczne dla innych.
– Może masz omamy – prychnął Fernandez, ale nie było sensu się z tym kłócić. – Nie wiem, co mam robić. To wszystko jest nowe i…
– Przeraża cię to – dopowiedział za niego Jordan, kiedy ten zawahał się ze smętną miną. – Nie pakuj się w to, Nacho.
– W co mam się nie pakować? – Zdziwił się tą nagłą wskazówką od dawnego rywala, który teraz nieoczekiwanie udzielał mu miłosnych rad.
– Sam nie wiem – w jakiś dziwaczny trójkąt miłosny. Pięciokąt – poprawił się zdegustowany samym tym pomysłem. – To popaprane, nawet jak na ciebie. Chodzisz z Caroliną i nie wnikam, jaką macie umowę – mogę się jedynie domyślać, że wykorzystujecie siebie nawzajem – i jeśli wam to pasuje, to okej, ale nie wplątuj w to więcej ludzi. Wystarczy, że Quen jest w rozsypce.
– Wygląda na całkiem zadowolonego z życia. Barbara Urquiza go uszczęśliwiła wczoraj przy ognisku. Ta laska nie ma umiaru, co? – Tym razem to na twarzy Ignacia pojawił się obrzydzony grymas, choć sam też przecież do cnotliwych nie należał.
– To jego sposób, żeby poradzić sobie ze złamanym sercem – wyjaśnił mu szatyn, jakby objaśniał mu największą tajemnicę wszechświata. – Quen cierpi, Carolina cierpi, ty w tym wszystkim jesteś totalnie skonfundowany, bo nie masz pojęcia, jak masz się czuć. Lubisz Remmy’ego, ale nie lubisz uczuć, które w tobie wywołuje, bo od dziecka wpajano ci, że to złe i niemoralne. No i jest jeszcze ten siatkarz, któremu najwidoczniej wpadłeś w oko, choć nie masz pojęcia dlaczego, ale podoba ci się uwaga, którą dostajesz, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznałeś. No a przy okazji w szkole pojawił się eks Remmy’ego i zżera cię zazdrość, bo w końcu ty i Remmy nie jesteście zadeklarowani, nie macie się na wyłączność i nie wiesz, czy on czasem zaraz nie pobiegnie do gościa, który wie, czego chce, bo już dawno oswoił się z tym, że gra w innej lidze. Kumasz?
– Ja pierdolę, Jordan, idź na psychologię może, co? Jakbym potrzebował terapeuty, to bym poszedł na terapię – warknął, ale nie dało się ukryć, że Guzman trafił w punkt.
– Słuchaj, nie wiem jaki macie układ z Remmym. Ale chyba w końcu nawet on da sobie spokój, jego cierpliwość też musi mieć jakieś granice.
– Chcesz powiedzieć, że mam z nim iść do łóżka?
– Nie, chcę powiedzieć, że on oswoił się już z tym, kim jest, miał trochę więcej czasu od ciebie, a ty nadal to odkrywasz. Nie jesteś gotów na wyjście z szafy i to też jest okej – zaznaczył, żeby Fernandez nie pomyślał czasem, że go obwinia. – Więc proponuję, żebyś po prostu skupił się na sobie, bo w tej chwili igrasz z uczuciami kilku osób na raz, ale prawdę powiedziawszy, to ciebie dotknie to najbardziej.
Nacho milczał przez chwilę, obracając w dłoniach jabłko. Jordan miał rację – nie był gotowy. Lubił Remmy’ego, ale jeśli ten oczekiwał, że będzie chodził z nim po szkole i trzymał się za ręce albo co gorsza, całował się na korytarzu, to jednak będzie musiał się przeliczyć. Nie rozumiał, co się z nim działo, jego umysł wciąż przybierał obronną postawę wobec tych dziwnych uczuć i zdecydowanie nie chciał teraz pokazywać wszystkim wszem wobec, jakie emocje nim targały. Żeby jakoś zmienić temat, wskazał brodą klatkę piersiową Guzmana.
– Co to za kable? – zapytał, kiedy zauważył kilka elektrod wystających spod koszuli od mundurka.
– To holter. Takie urządzenie, które rejestruje pracę serca…
– Wiem, czy jest holter, Jordan, mój ojciec jest ordynatorem. – Nacho wywrócił oczami, kiedy został potraktowany protekcjonalnie. – Chodziło mi o to, po co ci on? Jesteś chory tak jak Fabian?
– Nie jestem – odparł szybko, ale sam zdał sobie sprawę, że nie ma przecież stuprocentowej pewności. – Chcą to ustalić. Muszę nosić ten idiotyczny aparat przez trzy dni, żeby lekarz mógł potem obejrzeć zapis i sprawdzić, czy były jakieś nieprawidłowości.
– Ale będziesz mógł grać, nie? – upewnił się Fernandez trochę zaniepokojony – nie stanem zdrowia chłopaka, a raczej jego gotowością do wsparcia drużyny. – Bo i tak jesteśmy w czarnej d***e w tabeli wyników, więc drugą połowę sezonu musimy się przyłożyć, a bez ciebie nie wygramy.
– To miłe, że się martwisz. – Guzman wysilił się na krzywy uśmiech. Sam nie był pewien, czy będzie mógł grać, a nie zamierzał błagać o to Olivera i jego przydupasa, Huga.
– Co tam piszesz, pamiętnik? – zagadnął go Ignacio, wgryzając się w jabłko i zaglądając ponad stołem w notes Jordana, w którym ten skrobał zawzięcie przez cały lunch. – Piosenkę?
– Przepisuję ją już trzeci raz i nie mam pojęcia, jak sprawić, że będzie jeszcze bardziej świńska. – Guzman potargał sobie z frustracją włosy na karku, odkładając ołówek i rozciągając palce prawej dłoni, bo naprawdę kończyły mu się już pomysły. – Valentina wciąż życzy sobie „pikantniejszy” tekst.
– Ona ma trochę nierówno pod sufitem – skwitował Ignacio, kiwając głową, jakby sam siebie o tym przekonywał.
– Przypominam ci, że mam w zasięgu dłoni widelec. Pewnie nie o takim rozdziewiczeniu marzyłeś – pogroził mu, patrząc na niego groźnie jak zawsze kiedy ktoś śmiał obrazić którąś z sióstr Vidal albo rodzinę Castellano. Fernandez dał za wygraną i uniósł ręce w geście poddania.
– To do musicalu? – zainteresował się sprawą i sięgnął ręką do notesu Jordana. Jego oczy otworzyły się szeroko, kiedy zobaczył tekst. – Widzę od razu z grubej rury.
– Oszalałeś? Nawet ja bym tego nie pozwolił zaśpiewać na scenie przed dzieciakami. Za kogo ty mnie masz? – Skrzywił się na samą myśl, że Ignacio Fernandez mógł go uznać za zboczeńca – cóż za poniżenie! – Valentina poprosiła mnie o tę piosenkę, nie mam pojęcia, co chce z nią zrobić.
– Może chce ją zaśpiewać w waszej seks-scenie – podsunął Nacho, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. – Nie macie czasem wspólnej pikantnej sceny w musicalu?
– Powiedziałem Evie, że nie ma mowy, żebym całował się z Valentiną w przedstawieniu. To chore, ona jest dla mnie jak kuzynka, jak rodzina. Można zmienić scenariusz, by był bardziej sugestywny, nie wszystko musi być brane dosłownie. – Jordan wiedział, że to był dobry ruch. Nie chciał mieć traumy na całe życie i nie chciał też takowej dostarczyć Felixowi, który jako autor scenariusza nie wiedział, że jego ciotka dostanie angaż, kiedy go pisał z myślą o Jordanie.
– Ciekawe. – Nacho nie przestawał być złośliwy. – A całować Veronici to już nie masz oporów?
– To tylko gra aktorska, Nacho.
– To jest dokładnie to samo. Jedyna różnica jest taka, że Tina jest ciotką Felixa i jest cztery lata starsza.
– To dość znacząca różnica. – Jordan zirytował się, bo doskonale wiedział, co insynuował Ignacio i miał tego serdecznie dość. Wyrwał mu swój notes i skupił się na tekście, przekreślając raz po raz niektóre słowa.
– Refren zrób po angielsku – zaproponował mu nagle Nacho, podchodząc do tego całkiem na poważnie. – Wszystko po angielsku brzmi bardziej wyuzdanie. I dodaj słowa „sex” albo „fuck”, na pewno nie „love”. Skoro Valentina chciała coś naprawdę ostrego, to doceni twój kunszt.
– To jest… niegłupi pomysł. – Jordan musiał przyznać mu rację. Nie cierpiał cringe’owych tekstów, które mieszały hiszpański z angielskim, ale w tym konkretnym przypadku mogło się to sprawdzić. To miało się sprzedawać, a seks się sprzedawał, nie było co ukrywać.
– O czym tak zawzięcie dyskutujecie?
Obaj wymienili porozumiewawcze spojrzenia, kiedy do ich stolika dosiadł się Theo Serratos, z ciekawością spoglądając to na jednego, to na drugiego.
– Dajcie spokój, nie podkabluje was dyrektorowi, nie? – Asystent trenera szermierki zaśmiał się z własnego dowcipu i wskazał palcem na notes Jordana. – Co to, zadanie domowe?
– Można tak powiedzieć – odparł machinalnie Jordan, zatrzaskując notes i zamykając go szczelnie gumką. – Co jest grane? – zapytał, nie bardzo rozumiejąc, po co Theo się do nich zbliżył. Od czasu kiedy wiedział, że mógł on maczać palce w śmierci Jonasa Altamiry, czuł się przy nim jeszcze mniej komfortowo, o ile to w ogóle możliwe, biorąc pod uwagę fakt, że po śmierci Ulisesa usłyszał od niego kilka naprawdę okropnych słów.
– Chciałem ci podziękować, Jordan. – Serratos odezwał się niespodziewanie, czym zdziwił zarówno samego zainteresowanego, jak i Nacha, który przysłuchiwał się temu z boku, wcinając swoje jabłko i wolno je przeżuwając. – Veronica mówiła, że zaprosiłeś ją do swojego sztabu wyborczego, to super sprawa. Ona tak strasznie się cieszy, nie masz pojęcia. Dawno nie widziałem jej takiej roześmianej. Dużo ludzi się od niej odwróciło, a potem jeszcze śmierć Dalii, wszystko się na siebie nałożyło.
Jordan przełknął głośno ślinę, ale się nie odezwał. Pozwolił Theo mówić, choć tak naprawdę miał nadzieję, że pójdzie sobie jak najszybciej.
– Vero szpera w starych rzeczach, szuka inspiracji do kampanii, zawsze lubiła takie pierdoły. Miło jest widzieć ją zaangażowaną i szczęśliwą. Dzięki, Jordan. – Theo poklepał go po ramieniu w przyjacielskim geście. – Wpadnij do nas czasem na kolację, co? Dawno cię nie było. Dom jest trochę pusty, przydałoby się wrócić do dawnych zwyczajów. Kiedy ostatni raz u nas byłeś?
„Cztery lata temu, kiedy przyszedłem ci powiedzieć, że twój ojciec został zamordowany, a ty nazwałeś mnie szukającym atencji gówniarzem, który za nic ma sobie uczucia innych” – miał ochotę wypowiedzieć te słowa na głos, ale nie przeszły mu przez gardło. Nie miał najmniejszej ochoty przebywać w rezydencji Serratosów, w domu, w którym notabene spędził pół swojego dzieciństwa. Wszystko mu tam przypominało o Ulisesie, nie mówiąc już o tym, że nie ufał Theodorowi za grosz po tym, czego dowiedział się od Manfreda Marina i po tym, czego razem z Lidią na jego temat się domyślali.
– Zobaczę, mam napięty grafik – odpowiedział tylko, uznając, że to powinno załatwić sprawę. Theo raz jeszcze walnął go kilka razy w ramię po męsku i wstał z miejsca, ale zanim odszedł, coś jeszcze przyszło mu do głowy. – Słyszeliście o drużynie lekkoatletycznej? Planujemy ją reaktywować i szukamy chętnych. Zainteresowani?
– Ja spasuję, wolę piłkę – odparł Nacho, swoją miną pokazując, że nie bardzo lubi starszego chłopaka, który chyba jednak nic sobie z tego nie robił.
– Możesz rzucać oszczepem – zażartował Serratos, ale widząc minę Ignacia, dał za wygraną. – Jordan, jak będzie – spróbujesz pobić mój rekord? Nie będzie łatwo.
– Już dawno pobiłem twój rekord – odparł trochę zirytowany Guzman, nie bardzo wiedząc, czemu ta dyskusja miała służyć. Obaj lubili wygrywać i wielokrotnie się ze sobą mierzyli pomimo czterech lat różnicy wieku. Teraz jednak wydało mu się to strasznie dziecinne.
– Pobiłeś moje rekordy z podstawówki, a to różnica. Podstawówka to piaskownica w porównaniu z liceum. – Theo zdawał się go prowokować, a on nie rozumiał dlaczego. – Byłem tutaj gwiazdą bieżni, a ty masz wreszcie okazję oficjalnie udowodnić, że jesteś szybszy ode mnie. Zmierz się ze mną, Guzman. Chyba że tchórzysz…
– Mam dużo na głowie, Theo. Może innym razem – odpowiedział dyplomatycznie, starając się nie dać się wytrącić z równowagi. Kiedy Theo pokiwał im głową na pożegnanie i odszedł, ze złością odłożył swoją kanapkę, bo stracił apetyt.
– Dlaczego się z nim nie zmierzysz, mógłbyś wreszcie ustawić go do pionu! Myśli, że jest jakimś bogiem czy co? Nie cierpię gościa. – Nacho wkurzył się, bo dobrze wiedział, że Jordan nigdy nie przegapił okazji do bitki, a rywalizacja to było niegdyś jego drugie imię. Nie rozumiał, dlaczego tak łatwo teraz odpuścił, widocznie zmiękł. – Pokaż mu, gdzie jego miejsce.
– Nie daję sobą tak łatwo manipulować. – Jordan nie zamierzał zmieniać swojej decyzji.
– Też jest na twojej liście, tak? – Ignacio zniżył głos do szeptu, a Jordan nie wiedział, o co mu chodzi, więc rozejrzał się szybko po stołówce, po czym wyszeptał jeszcze ciszej: – Też uważasz, że Theo może być Łucznikiem?
– Nie, Nacho, nie uważam tak. Mam w nosie Theo, Łucznika zresztą też. Nie obchodzi mnie to i nie rozumiem, dlaczego wszyscy przywiązują do tego tak wielką wagę. – Sapnął z prawdziwą irytacją i ponownie zabrał się za pałaszowanie kanapki, bo przerwa zaraz dobiegała końca.
– Więc dlaczego ty i Montes o nim wspominaliście wtedy, kiedy poszliśmy do obozu młodych Romów? Czy to właśnie nie jego śledziliśmy w „Supernovie”, żeby dowiedzieć się, co kombinuje po godzinach? – Fernandez kompletnie nie wiedział, co jest grane. Guzman i Montes zdawali się mieć jakieś swoje wewnętrzne ustalenia, którymi się z nim nie dzielili, więc poczuł się pominięty. – Hej, to ja was wprowadziłem do „Supernovy”, chyba mi się należą jakieś wyjaśnienia, co?
– Im mniej wiesz, tym lepiej. – Jordan nie zamierzał go wtajemniczać, nie tylko dlatego, że narażał go tym samym na niebezpieczeństwo, ale też dlatego, że nie przeszłoby mu to chyba przez gardło.
Theo Serratos mógł być „Mrocznym Łucznikiem”, jak Montes nazywała mordercę Jonasa. Chłopak, z którym się wychował i który wielką wagę przywiązywał do wygrywania i bycia najlepszym w sportach, chłopak, który chwalił się swoimi miłosnymi podbojami, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwy głupek – mógł być mordercą. Nadal to do niego nie docierało, ale co gorsza, coraz częściej łapał się na tym, że nie miał innych podejrzanych.

***

Przybił żółwika kilku dzieciakom pod stołówką, zastanawiając się, co go właściwie podkusiło, żeby przyjąć posadę w szkole. Theodoro Serratos miał dwadzieścia dwa lata, wrócił w rodzinne strony po czterech latach nieobecności i prawdę powiedziawszy, nie miał na siebie żadnego pomysłu. Kiedy miał osiemnaście lat, nikt chyba nie spodziewał się, że w ogóle dostanie się na jakiekolwiek studia – w końcu z nauką nigdy nie było mu po drodze – ale tak się złożyło, że ukończył licencjat z prawa na prestiżowej francuskiej uczelni, zrobił wiele kursów i właściwie sam nie wiedział po co. „Żeby być jak on” – podpowiedział cichy głosik w jego głowie, ale szybko go od siebie oddalił. Nie chciał być jak jego ojciec, zbyt wiele ich różniło, a sam Ulises wielokrotnie to podkreślał. W młodości ludzie często mówili jaki to Theo nie jest podobny do ojca wizualnie, ale za to z charakteru kompletnie się rozmijali. Miał wrażenie, że w miarę dorastania coraz bardziej zaczynał przypominać swojego tatę i sam nie wiedział, jak ma się z tym czuć, bo nie robił tego celowo. Sam wybór studiów był zagraniem czysto strategicznym i wcale nie był podyktowany pójściem w ślady ojca. Po prostu wiedział, że żeby cokolwiek osiągnąć, ścieżki kariery były dla niego ograniczone. Poza tym po wielkim upadku Ulisesa Serratosa nie mógł już liczyć na to, że nazwisko utoruje mu jakąś drogę, musiał sam zostać kowalem swojego losu, dlatego padło na specjalność z prawa środowiskowego i zrównoważonego rozwoju, choć prawo sportu zawsze było mu bliskie i to właśnie ten kierunek obrał po powrocie do Meksyku, gdzie czekały go kolejne semestry programu wyrównawczego, by móc wykonywać zawód i tutaj. Czy potrzebował pracy w szkole? Absolutnie nie, miał już papierki i certyfikaty, mógł skupić się na sobie, ale jakoś nie był w stanie i sam tego nie rozumiał. Wmawiał sobie, że to przez Veronicę – siostra go potrzebowała, musiał być blisko, by ją chronić, ale tak naprawdę chodziło tylko o niego. Potrzebował znaleźć odpowiedzi, których szukał od czterech lat. Sam jednak nie wiedział, czego tak naprawdę szuka.
– Pamela Coletti, co za niespodzianka. – Zatrzymał się przed drzwiami gabinetu dyrektora, z którego właśnie wychodził Cerano Torres w towarzystwie eleganckiej kobiety, którą bardzo dobrze znał. – Co przeskrobałaś, że trafiłaś na dywanik?
– Theo. – Kobieta uśmiechnęła się i przywitała się z nim, całując dwa razy w policzki. – Dyrektor Torres był tak miły, że wezwał mnie na pogawędkę bez świadków i jestem za to wdzięczna. Widziałeś może moją córkę? Wzywaliśmy ją przez radiowęzeł, telefonu też nie odbiera, a chcieliśmy z nią porozmawiać.
– Uuu na to bym nie liczył. – Serratos z trudem powstrzymał wybuch śmiechu na widok ich min. – Właśnie widziałem, jak wychodziła przez kuchnię. Chapeau bas, tylko najlepsi wyjadacze uciekają ze szkoły prze stołówkę.
– Nie powstrzymałeś jej? – Cerano westchnął tylko, woląc nie komentować nonszalanckiej pozy Teodora.
– Jestem tylko asystentem, a ona nie jest uczennicą tej szkoły – przypomniał im, bo w końcu nie miał przecież takiej władzy.
– Teraz już jest. – Cerano spojrzał na Pamelę, która wygląda jakby modliła się o cierpliwość, pocierając skronie, bo rozbolała ją od tego wszystkiego głowa.
– Przepisałaś córkę do Pueblo de Luz? – Theo nie bardzo rozumiał dlaczego, ale w końcu to nie była jego sprawa. – No cóż… przynajmniej o Camilę nie musisz się martwić, jeśli to jakaś pociecha. Słyszałem, że robi aplikację u ojca w kancelarii, skończyła studia w trybie przyspieszonym?
– Tak, Cami świetnie sobie radzi, czego nie mogę powiedzieć o Barii. – Pamela chyba uznała, że nie jest w stanie mieć kontroli nad wszystkim, bo odwróciła się do Torresa, by uściskać mu dłoń. – Postaram się, żeby takie sytuacje nie miały już miejsca, porozmawiam z córką.
– Barbara może zacząć lekcje od poniedziałku, poproszę wychowawcę, żeby wysłał wszystkie wytyczne mailowo.
– Dziękuję ci, Cerano, że dałeś jej szansę.
– Każdy zasługuje na szansę, Pamelo. – Dyrektor kiwnął jej głową na pożegnanie i odprowadził ją wzrokiem. Theo przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę.
– Mój ojciec zawsze tak mawiał – zauważył, marszcząc brwi.
– Twój ojciec był mądrym człowiekiem. Zawsze dbał o to, by nikt nie czuł się wykluczony.
– A nie słyszał pan o jego polityce antyromskiej? – Theo udał, że jest w wielkim szoku po słowach mężczyzny. – Niezbyt to było miłosierne, nie uważa pan?
– Myślę, że miał swoje powody. Każdy je ma.
– Być może. – Theo pokiwał głową dla świętego spokoju. Nie przyszedł tu przecież po to, by analizować relacje między mieszkańcami Pueblo de Luz a cygańskim obozem. Cerano w końcu był wykluczony przez oba te światy, ale jakoś dawał sobie radę i zajmował wysokie stanowisko w szkole. – To lista osób, które zgłosiły się na sprawdziany do drużyny lekkoatletycznej. Chciałem zrobić testy dzisiaj, ale wszyscy żyją piłką nożną, więc zaplanowałem je na jutro rano, jeśli jest to dla pana w porządku. – Pokazał mężczyźnie arkusz z zapisanymi nazwiskami, a Torres przejrzał go wzrokiem, kiwając głową z uznaniem.
– Zrób tak, jak uważasz. Czy pan Marquez nie powinien się tym zająć? – Podejrzliwa nutka pojawiła się w głosie Cerano, kiedy zerkał na Theo, czując, że wziął na siebie trochę zbyt wiele jak na zwykłego asystenta nauczyciela.
– W porządku, lubię to. Czuję się, jakbym wrócił do liceum, to były najlepsze lata. – Poczuł się żałośnie, kiedy to wypowiedział, ale taka była prawda – był szkolną gwiazdą, niczym nie musiał się martwić, miał kasy jak lodu i dużo perspektyw, dziewczyn na pęczki i wszystko na wyciągnięcie ręki. Prawdziwa szkoła życia zaczęła się po śmierci ojca, bo musiał znaleźć jakiś cel. – Chciałem też panu podziękować, że daje mi pan tę szansę. Oczywiście wiem, że mam większe kwalifikacje niż niejeden pracujący tu nauczyciel – dodał ze zwykłą dla siebie arogancją, licząc, że rozbawi tym Cerano, ale ten zachował profesjonalizm.
– Przykro mi, że nie mogę zaproponować całego etatu. I pamiętaj, że nie musisz pracować w weekendy, twoja umowa tego nie zakłada – przypomniał mu, pijąc do jutrzejszych testów sprawnościowych do drużyny lekkoatletycznej.
– Wiem, ale tak upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. – Serratos nic sobie z tego nie robił. Nie szukał pracy na stałe, kasy miał na razie dosyć. – Przynajmniej zaliczę praktyki studenckie. Nie każdy ma ten komfort, że płacą mu za staż, więc dzięki. Ale mam do pana jeszcze jedną prośbę, a właściwie propozycję.
– Tak? – Cerano założył ramiona na piersi, zamieniając się w słuch. Theo był pewnym siebie młodym człowiekiem, którego uczniowie traktowali jak kolegę, przez co mógł do nich dotrzeć i służyć dobrą radą. Widział w nim Ulisesa, a przynajmniej jego potencjał, dlatego obserwował go po cichu i dawał mu szansę, bo uczniom przydałby się ktoś taki jak właśnie zmarły Serratos, którego Torres zdążył poznać, kiedy sam uczył się w tej okolicy.
– W ramach praktyk chciałbym zrobić coś, co byłoby bardziej związane z moją specjalnością. Proszę nie zrozumieć mnie źle, uwielbiam aktywność fizyczną i sądzę, że wychowanie fizyczne jest bardzo zaniedbywanym przedmiotem w szkołach. – Postanowił od razu to zaznaczyć, bo Cerano Torres był konkretnym facetem i nie chciał marnować jego czasu. – Ale równie ważne jest upewnienie się, że spełniamy odpowiednie normy. Piszę magisterkę z prawa sportowego. Dotyczy regulacji bezpieczeństwa i odpowiedzialności w sporcie młodzieżowym.
– O, to bardzo ciekawe. Jako były sportowiec na pewno możesz sporo wyciągnąć ze swojego doświadczenia.
– Też tak sądzę. Całą młodość spędziłem, rywalizując na międzynarodowych zawodach, znam wiele dyscyplin i wiem też, że w Meksyku bardzo często niestety łamie się wiele zasad. Pana syn gra w piłkę, zgadza się? Powinien pan wiedzieć najlepiej, że dzieciaki bywają okropne na boisku, a trenerzy często są niewiele lepsi. To nie dotyczy tylko piłki nożnej, choć to akurat najlepszy przykład, bo to najbardziej popularny sport w naszym kraju. Ja trenowałem za granicą, dużo podróżowałem i nigdzie nie było idealnie, ale mogę panu z ręką na sercu powiedzieć, że przepaść pomiędzy Meksykiem a Francją jest ogromna, jeśli chodzi o standardy w sporcie.
– Co proponujesz? – Cerano pokiwał głową, bo mógł się z tym utożsamić. Kochał swoje dzieci i cieszył się, że spełniają swoje pasje, ale jednak zawsze był lekki strach o syna, kiedy wychodził na boisko ze swoją chorobą.
– Zajęcia z etyki sportowej i prawa w sporcie – oznajmił, zaciskając usta i czekając na werdykt, a kiedy Cerano milczał, szybko dopowiedział, co konkretnie miał na myśli, żeby nie powstały niedomówienia. – Jako fakultatywny moduł, ale myślę, że sportowcy powinni skorzystać, szczególnie, że wielu z nich myśli o karierze sportowej na poważnie i ubiegają się o stypendia na podstawie swoich osiągnięć. Znam temat od podszewki, sam dostałem się na studia dzięki wynikom w drużynie lekkoatletycznej. Nieskromnie mówiąc, byłem niepokonany, ustanowiłem wiele rekordów. Widzi pan? – Wskazał palcem na gablotę z osiągnięciami uczniów – dyplomy i medale mówiły same za siebie. – Uważam, że to potrzebne. A ja przy okazji zaliczę obowiązkowe praktyki studenckie i materiał do pracy dyplomowej. Musiałem zapisać się na studia uzupełniające, żeby nadrobić różnice programowe, do tej pory skupiałem się głównie na prawie międzynarodowym, ale uważam, że moje doświadczenie i znajomość świata większego niż tylko Pueblo de Luz zostanie docenione przez uczniów, bo wiem, że kilkoro z nich myśli na poważnie o zagranicznych uczelniach. Więc? – Wstrzymał oddech, czekając na decyzję.
– Przećwiczyłeś tę mowę? – Torres zmrużył oczy podejrzliwie.
– Nie, po prostu mam gadane.
– Widać. – Cerano pokiwał głową, zastanawiając się nad tym głęboko.
– Wiem, że szkoła nie ma pieniędzy na dodatkowe inicjatywy, ale takie zajęcia nie kosztują, wszystkim się zajmę, a jeśli program dobrze się przyjmie, mogę postarać się o dofinansowanie z UANL – dodał szybko, by jakoś go zachęcić. – No i chyba wie pan, że co roku przyznawane są nagrody na szkół, które oferują najlepszy program edukacyjny pod względem zajęć dodatkowych i fakultetów? To byłaby niezła reklama dla liceum, dla miasteczka, ale przede wszystkim potężny zastrzyk gotówki dla placówki.
– Tak, Theo, problem w tym, że te nagrody zawsze przyznawane są w porozumieniu z ministrem edukacji i oświaty. – Torres zrobił wymowną minę, która wyrażała wszystko.
– Och – wyrwało się chłopakowi, który sam się skrzywił. – Jose Luis Montenegro ma pana na oku?
– Można tak to ująć. – Dyrektor uśmiechnął się blado, bo faktem było, że minister tylko czekał na jakieś potknięcie.
– Nigdy go nie lubiłem. Słyszałem plotki, że ledwo obronił dyplom.
– Co nie zmienia faktu, że jest członkiem rządu, a co za tym idzie – moim przełożonym.
– Zastanowi się pan chociaż? – Theo próbował coś ugrać. Cerano był miłym facetem, ale kiedy było trzeba, umiał tupnąć nogą.
– A weźmiesz dziś zastępstwo w trzeciej klasie na francuskim? Tylko dwie godziny. Poprosiłbym pannę Santillanę, ostatnio bardzo pomogła, ale ona również jest bardzo zajęta.
– Delacroix znów jest chora? Co jest z tymi nauczycielkami od języków, one wiecznie chorują. – Serratos udał oburzonego tym faktem. – Zgoda. Ale nie muszę robić kartkówek?
– Nie musisz.
– To świetnie, bo wolę gadać niż pisać. – Theo roześmiał się, bo nie był to dla niego problem – mieszkał trzy lata we Francji, więc francuskim posługiwał się biegle. – Ale zastanowi się pan?
– Zastanowię się. – Cerano nie mógł niczego obiecać, ale perspektywa zagrania na nosie Jose Luisowi wydawała się bardzo kusząca.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:03:43 27-10-25    Temat postu:

cz. 2

Profesjonalizm Fabiana Guzmana nie przestawał zadziwiać Ariany. Nawet podpisując oceny w indeksach, których przyniosła mu całe naręcze, wydawał się poważnie traktować swoją pracę, sprawdzając nazwisko każdego studenta, by przypadkiem nie wpisać zaliczenia komuś, kto na to nie zasłużył i podstępem podrzucił swój dzienniczek. Podziwiała jego podejście do kariery profesorskiej i prawdę mówiąc, jego zajęcia na zaocznych studiach z pedagogiki, które podjęła, były najciekawszymi, na które uczestniczyła. Wiedziała też, że nawet Hugo słuchał doktora Guzmana z uwagą, a przecież nie należał do akademickich typów, więc zdecydowanie coś było na rzeczy.
– Nie musisz nade mną stać. Oddam, jak skończę – odezwał się Fabian, sprawiając, że Ariana podskoczyła w miejscu niespodziewanie.
– Och, przepraszam – wyrwało jej się. Usiadła na krześle w pokoju nauczycielskim i udała, że gapi się w okno, ale w rzeczywistości nadal go obserwowała, jakby szukała jakichś znaków, którymi się zdradzi. Nie miała nic przeciwko byciu starościną swojego rocznika, jak niektórzy żartobliwie nazywali funkcję największego kujona, który odpowiadał za bezpośredni kontakt z profesorami. Decyzja o jej mianowaniu była rozsądna – w końcu pracowała w liceum i odbywała tu praktyki, widywała pana Guzmana niemal na co dzień, więc było jej łatwiej.
– Jutro przejmiesz zajęcia z koła małego ONZ – powiadomił ją mężczyzna, nie odrywając pióra od papieru. Co jakiś czas w sali nauczycielskiej słychać było tylko skrobanie po papierze i przewracanie stron oraz klikanie myszki, kiedy sprawdzał na laptopie oceny z ostatnich referatów. – Poprosiłem profesora McConville’a, żeby przyszedł na wizytację.
– Wizytację? – Przełknęła głośno ślinę, nie wiedząc, co o tym myśleć. Nie chodziło o fakt, że Michael jej nie lubił – pewnie po prostu był zirytowany jej ciągłą pogonią za sensacją i pakowaniem się w kłopoty – bardziej zaintrygowało ją to, że Fabian powierzał jej tak ważne zadanie.
– Musisz zaliczyć praktyki. Jak chcesz to zrobić, nie prowadząc zajęć? – Guzman uniósł wysoko brwi, nadal nie przestając wypisywać ocen. Robił to skrupulatnie, ale na tyle sprawnie, że nie miało to zająć zbyt długo. – Poza tym już w nich uczestniczyłaś i wiesz, jak wyglądają.
– Tak, ale nigdy nie byłam sama.
– Nie będziesz sama, będzie tam pan McConville, a ja przyjdę na koniec lekcji, więc twoim zadaniem będzie przedstawienie grupie tematów do dyskusji na najbliższy tydzień, rozdzielenie ról i ocena debaty pod kątem formalnym. Merytoryką zajmie się profesor McConville, bo tematy dotyczą jego ekspertyzy.
– A dlaczego pana nie będzie? – zapytała i poczuła się strasznie głupio, kiedy sama usłyszała wścibską nutkę w swoim głosiku. Odkaszlnęła i przybrała neutralną pozę, a przynajmniej miała taką nadzieję.
– Możesz powiedzieć swojemu przyjacielowi, że nie ma potrzeby, by mnie śledził, to tylko wizyta u lekarza.
Zastępca gubernatora totalnie zbił ją z pantałyku tym komentarzem. Zdawał sobie sprawę, że Hugo go śledzi, ale widocznie zamiast to zgłosić, postanowił podejść do sprawy lekceważąco, jakby nie bardzo go do obeszło. Ariana zaczęła się zastanawiać, czy to dlatego, że nie miał czasu na takie głupoty, czy może po prostu świetnie się ukrywał i wiedział, że Delgado nic na niego nie znajdzie. Tak czy siak, było jej trochę wstyd w imieniu przyjaciela, ale na szczęście nie musiała odpowiadać, bo w pokoju nauczycielskim zrobiło się małe zamieszanie i do środka weszło kilka osób.
– Fabian, zobacz, kogo zgarnęłam po drodze – odezwała się roześmiana Anita Vidal, witając się z Arianą i przedstawiając jej elegancką kobietę, która jej towarzyszyła.
– Pamela, miło cię widzieć. – Fabian taktownie odłożyć pióro i podszedł do kobiety, by się z nią przywitać. Oczy Ariany dostały oczopląsu, patrząc to na jedno, to na drugie i węsząc jakąś sensację.
– Fabian, kopę lat. Bardzo ciężko się z tobą zobaczyć, jesteś niemal nieuchwytny. – Pamela Coletti de Urquiza zauważyła z lekką ironią, ale dodała na koniec już w pełni szczerze: – Zastępca gubernatora, chyba na miejscu są gratulacje.
– I wzajemnie. Słyszałem, że firma bardzo dobrze sobie radzi – odwzajemnił grzecznie komplement.
– Owszem, nie narzekam, co roku się rozrastamy i poszerzamy nasz zakres usług. A skoro o tym mowa, twoja żona wciąż wydzwania do mojej agencji. – Kobieta rzuciła to mimochodem jako ciekawostkę.
– Ach, tak, przepraszam za to.
– Nie przepraszaj. Gdybym była mniej zajęta, spotkałabym się z Silvią na kawę. Zrobię to, jak tylko zakończę jeden z projektów. Domyślam się jednak, w jakim celu próbowała się ze mną skontaktować. Marlena wykupiła całą przestrzeń reklamową wokół Pueblo de Luz, na to niestety nic nie poradzę. Ale możesz przekazać żonie, że nie zamierzam ściągać żadnych bilboardów przed wyborami. Szczególnie podoba mi się ten przy kościele. – Kąciki ust Pameli uniosły się leciutko i zdaniem Ariany trochę złośliwie, ale nie rozumiała, co to znaczy. – Nie wiedziałam, że twój syn jest artystą.
– Skąd pomysł, że to sprawka mojego syna?
– Podobno Marlena wprost skonfrontowała Silvię na kościelnym pikniku. Mama mi opowiadała i stwierdziła, że „syn Fabiana jest kompletnie do niego niepodobny”. Ma to sens, skoro ty nigdy nie złamałeś żadnego punktu regulaminu. I całowanie się po godzinach w sali gimnastycznej się nie liczy – dodała, wracając wspomnieniami do dawnych lat. Ariana zakrztusiła się własną śliną, podsłuchując tę wymianę zdań.
– Dona Valeria lubi ubarwiać historie. – Profesor Guzman nie miał co do tego wątpliwości. – Dlaczego nie zlikwidujesz zdewastowanego plakatu wyborczego?
– Cenię sobie kreatywność. – Pamela nie wyglądała na zawstydzoną, bardziej dobrze się bawiła. – Poza tym niestety mamy teraz prawdziwy kocioł w firmie. Ciężko byłoby oddelegować kogoś do zajęcia się tą sprawą.
– Yhmm. – Fabian mruknął tylko cicho, bo Pamela ewidentnie nie grała w drużynie Marleny i dobrze było to słyszeć. – W każdym razie miło cię było zobaczyć.
– Ciebie również. Spotkajmy się kiedyś, Nerio się ucieszy – nie widział cię całe wieki.
– A ja jego. Słyszałem, że jest za granicą? – Fabian zmarszczył czoło, bo miał wieści o starych znajomych głównie od Osvalda, który, o dziwo, dobrze orientował się w takich sprawach.
– On wiecznie gdzieś się rozbija. Dzieciaki mają już tego dosyć, ale cóż poradzić? Kiedy dziedziczy się rodzinną fortunę i nie ma się żadnych trosk, można sobie na to pozwolić. – W głosie Pameli dało się usłyszeć gorzką nutę. – Niektórzy dziedziczą wszystko mimo mezaliansu, inni dochodzą do tego co mają ciężką pracą, nie uważasz?
– Zgadzam się w zupełności. Jeszcze raz gratuluję, wyrobiłaś sobie markę sama.
– Szkoda, że pod szyldem nazwiska męża, ale czego się to nie robi, żeby odciąć się od włoskich korzeni? – Pamela zaśmiała się ponuro. – Mój brat był ulubieńcem ojca, w naszej rodzinie mężczyźni zgarniają wszystko, to tradycja. Nie żałuję jednak, że poszłam własną drogą. Mogłam skończyć jak kura domowa.
– Na szczęście dzięki Valerii się to nie stało. – Fabian również się uśmiechnął, bo chociaż Pamela była już dorosła, nadal zdawała się chować pewną urazę do rodziców.
– Wybrała mi męża.
– Mogłaś trafić dużo gorzej.
– Jeśli mówisz o sobie, to jesteś dla siebie zbyt surowy, Fabianie.
Ariana żałowała, że nie ma popcornu. Przysłuchiwała się tej rozmowie z lekko rozdziawionymi ustami i już chyba rozumiała, w czym rzecz – ta dwójka wydawała się być dawną parą kochanków, choć to słowo było odrobinę na wyrost, bo znali się w wieku nastoletnim. Oczy Pameli Urquizy błyszczały, kiedy patrzyła na zastępcę gubernatora, a Santiago odniosła wrażenie, że kobieta ma ciekawy sposób na flirt.
– Pammy, wpadniesz jutro na El Tesoro? – zagadnęła kobietę Anita, przerywając to niespodziewane spotkanie starych znajomych. – Spotykamy się w gronie najbliższych, żeby uczcić urodziny Ulisesa. Tina miała zająć się organizacją, ale coś jej wypadło.
– Nie sądzę, żeby Valentina miała ochotę organizować urodziny mojego ojca – oświadczył Theo, wchodząc do pokoju nauczycielskiego i zmierzając prosto do czajnika, by zaparzyć sobie herbatę.
– Dlaczego? – Nauczycielka muzyki spojrzała na niego zaskoczona, oczekując jakichś wyjaśnień.
– Zapytaj Fabiana – rzucił tylko i oparł się biodrami o blat, czekając, aż woda się zagotuje.
– W każdym razie ja i Norma przejęłyśmy temat. – Anita pozostawiła słowa młodzieńca bez komentarza. Mina Guzmana świadczyła, że nie miał cierpliwości do zaczepek słownych, a ona zbyt dobrze znała Theo, by wiedzieć, że lubił siać zamęt. – Wszyscy starzy uczniowie Uliego są mile widziani. To spotkanie bez żadnych ekscesów, kawa i ciastko, trochę wspominek. Dawno tego nie robiliśmy.
– Nie bez powodu – dorzucił swoje trzy grosze Theo, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego chcieli czcić jego ojca jak bohatera, skoro przecież umarł jako złodziej i zdrajca.
– Theo. – Fabian Guzman odezwał się takim tonem, że lepiej było mu teraz nie podpadać. Ariana instynktownie odsunęła się kawałek, by mu się nie narazić. Jednocześnie uważnie obserwowała wszystkich obecnych w pomieszczeniu głodna wrażeń i nowych informacji.
– Fabian, będziesz, prawda? – Anita upewniła się, ale mina Guzmana powiedziała jej zupełnie co innego. – Musisz, byłeś jego najlepszym uczniem.
– Mam dużo na głowie, Anito, raczej nie dam rady. Zobaczę, co da się zrobić. – Jego obietnica zdawała się być tylko na pokaz, by dała mu spokój i przestała go maglować.
– A przyjdziesz chociaż dzisiaj na spotkanie rady miasta? To chyba ostatnia otwarta sesja przed wyborami. – W jej glosie dało się wyczuć lekką panikę, może nawet błagalną nutę. – Adriano Mengoni poprosił o przełożenie obrad na wieczór – dodała, mając nadzieję, że chociaż to go przekona.
– A co za interes Adria ma w radzie miasta? To jego żona kandyduje, a nie on. – Pamela wyglądała na jednocześnie zdumioną i oburzoną, Anita natomiast lekko przestraszoną. – Czy Adria znów coś kombinował?
– Zdefiniuj „znów”. – Anita zacisnęła mimo woli dłonie w pięści. Nadal wisiało nad nią widmo utraty „El Gato Negro”, kiedy Mengoni wyjawi, że przejęła lokal nielegalnie bez żadnego przetargu. Fabian miał się tym zająć i obmyślić jakiś plan, ale nie należało to do łatwych zadań, kiedy mierzyli się z tak obeznanym w temacie deweloperem.
– Mało mu, że w San Nicolas co drugi klub należy do niego? Chce pozyskać też nieruchomości w Pueblo de Luz, zgadza się? – Pani Coletti de Urquiza spojrzała na zastępcę gubernatora, szukając potwierdzenia.
– Adria ma duże ambicje – wyjaśnił tylko, woląc nie wdawać się w zbędne szczegóły. Następnie zwrócił się bezpośrednio do Anity. – Postaram się wpaść, ale nie obiecuję.
– Lepiej, żebyś przyszedł, Fabian. Mam wrażenie, że tylko ty możesz ostudzić jego żarliwe mowy do ludu. Wiesz, że Adria ma gadane.
– Zobaczę, co da się zrobić. – Posłał jej porozumiewawcze spojrzenie. Mówił, że spróbuje załatwić sprawę nielegalnej dzierżawy, ale musiał działać w granicach prawa, a to w tym wypadku wiązało się praktycznie z ogłoszeniem wszem wobec, że kandydatka do rady miasteczka dopuściła się poważnego wykroczenia. Cóż, nie tylko ona, bo Jimena również w tym siedziała, a Adria chętnie by to wykorzystał. Anita powtarzała sobie w duchu, że gdyby mąż Marleny chciał wyjawić ten sekret opinii publicznej, zrobiłby to już dawno. Przynajmniej to ją odrobinę uspokajało.
– Na mnie już pora – oświadczyła Pamela, zbierając się do wyjścia. – Wpadłam tylko na rozmowę z Cerano. Od poniedziałku moja córka zaczyna tutaj naukę.
– Zaraz, twoja córka jest już przecież po studiach – zauważyła Anita, a Pamela westchnęła cicho.
– Tak, Cami już jest odchowana, ale Bari w tym roku kończy osiemnaście lat, jak wasze dzieci, prawda? – zwróciła się do znajomych, którzy pokiwali głowami. – Cóż, w każdym razie, będziemy się od teraz widywać częściej, mam nadzieję. Nie udawajcie, że mnie nie znacie. Do zobaczenia.
Pożegnała się i wyszła.

***

Kai lubił Dino, uważał go za lojalnego przyjaciela, ale chwilami za bardzo go peszył. Potrafił gapić się na niego i prowokować do bardziej spontanicznych zachowań, ale to nie był jego styl. On sam był introwertykiem, nie odczuwał wielkiej potrzeby bycia duszą towarzystwa. Zresztą, kiedy twoi rodzice są oskarżeni o rozbój, w którym ktoś stracił życie, matka odsiaduje wyrok, a ojciec zniknął jak kamfora, migając się od odpowiedzialności, raczej ciężko jest zdobywać nowe przyjaźnie. Pueblo de Luz było małe, ludzie uwielbiali gadać, a jemu na zawsze już przylgnęła łatka dziecka kryminalistów. Nikogo nie interesowało, że był ułożony i uczynny, że pilnie się uczył i od najmłodszych lat zarabiał, pomagając dziadkom w gospodarstwie i imając się różnych innych zajęć. Pochodzenie zawsze wybijało się na pierwszy plan. Dlatego też lubił Dino – on nigdy go nie oceniał. Kiedy wspominał o jego rodzicach, robił to bardziej z troski o kumpla, a nie ze wścibstwa i za to Romero był mu wdzięczny. Nie przepadał jednak za tym spojrzeniem przewiercającym go na wskroś, którym raczył go właśnie Reyes tuż przy automacie z napojami przy wejściu do szkoły.
– Więc… jutro są sprawdziany do drużyny lekkoatletycznej. Stresujesz się? – zagadnął Dino, próbując wyciągnąć od niego jakieś emocje. Zwykle ciężko było się domyślić, co ten myśli, bo dusił wszystko w sobie.
– Stresuje mnie, że myślisz, że się dostanę – odparł, wzrokiem omiatając napoje do wyboru i wygrzebując ostatnie drobne z kieszeni.
– Jaja sobie robisz? Jesteś rewelacyjny! Mierzyłem ci czas, jesteś jak meksykański Usain Bolt. Opłaca się pracować tyle na polu, babcia nie potrzebuje kombajnu, bo sam przetrzepiesz uprawy raz-dwa! – Reyes zaśmiał się z własnego żartu. – Ale na poważnie, dobrze ci to zrobi, jak wyjdziesz trochę do ludzi. Wiem, wiem – musisz pracować. Ale szkoła też jest ważna i nie mówię tu tylko o kontaktach towarzyskich, musisz mieć co wpisać w podania na studia. Widziałeś te dzieciaki z klasy wyżej, jak dostają już sraczki, bo terminy zaczynają gonić? Nagle wszyscy lecą na łeb na szyję i rzucają się na koła przedmiotowe i fakultety, żeby dostać dodatkowe punkty do świadectwa. Trzeba zatroszczyć się o to zawczasu.
– Skoro tak mówisz. – Kai dał za wygraną, wybierając zwykłą czarną kawę i czekając, aż maszyna przygotuje napój. Wiedział, że Dino ma rację, ale nic na to nie poradził, że nie lubił wystawiać się na świecznik. Oznaczało to tylko więcej kpin. Był już na nie odporny i nie bardzo go ruszało, kiedy randomowi ludzie rzucali komentarze o jego rodzinie, ale jeśli mógł tego uniknąć i nie rzucać się w oczy, to lubił z tego korzystać.
– Mógłbyś szepnąć słówko Theo Serratosowi, żeby dodał łucznictwo do zajęć – podsunął Reyes, uważnie obserwując reakcję przyjaciela. – Wtedy miałbyś pole do popisu.
– Łucznictwo zostało zakazane w szkołach średnich już dawno temu, nie ma szans. A poza tym wcale nie jestem taki dobry.
– Żartujesz? Widziałem, jak ustrzeliłeś bażanta w locie!
– Przez przypadek.
– Jeśli tak strzelasz przez przypadek, to strach pomyśleć, jak zrobiłbyś to, celując spokojnie do celu. – Dino zagryzł mocno wargę, żeby nie palnąć czegoś głupiego. Jak na złość Kai w ogóle nie zwracał na niego uwagi, tylko wyciągnął swój napój z automatu i ruszyli razem pod salę lekcyjną. – Ale spoko, rozumiem, że nie chcesz się wychylać, trzeba zachować przykrywkę.
– Słucham? – Kai nie do końca usłyszał jego ostatnie słowa.
– Nic, nic, tak tylko głośno myślę. Znam cię kawał czasu, a nie wiedziałem, że pijasz kawę – zauważył z ciekawością, kiwając głową, kiedy przyjemny kawowy zapach dotarł do jego nozdrzy.
– Jakoś się tego nauczyłem. Za dużo zarywam nocek na naukę.
– Na naukę, tak? – Dino ponownie ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć, co naprawdę chodziło mu po głowie.
– No tak, bo w dzień nie mam czasu przy gospodarstwie i dorywczej pracy na El Tesoro. A zeszłej nocy pisałem babci przemowę na dzisiejsze obrady miasta. Stara się o dotację dla rolników, ale chyba nic z tego nie będzie. – Romero zmarkotniał, bo żal było patrzeć, jak dobytek dziadków powoli marnieje bez odpowiednich funduszy.
– Dlaczego? Twoja babka to żyleta, Alona sobie poradzi, nie bój nic. – Dino poklepał go po ramieniu, próbując dodać otuchy.
Doszli już prawie do klasy, gdzie mieli kolejne zajęcia, ale pech chciał, że akurat ktoś wychodził z łazienki i wpadł prosto na nich, sprawiając, że gorąca kawa Kaia wylądowała na ubraniu uczennicy.
– Ała! – Amelia Estrada, która przeglądała się w lusterku, wychodząc z damskiej toalety nie zauważyła przechodniów. Wrzasnęła wściekle, spoglądając w dół na swój ubrudzony mundurek. – Uważaj jak łazisz, sieroto! – zawyła, tupiąc nogą. – Coś ty zrobił z moim mundurkiem?
– Przepraszam. – Nie uważał, by to on zawinił, mogła rozglądać się, gdzie idzie, ale grzeczność wymagała powiedzieć chociaż to jedno słowo. – Ale nie powinnaś tak gwałtownie otwierać drzwi, kiedy wychodzisz na korytarz.
– Ha! – Mia tylko prychnęła z oburzeniem, strzepując krople kawy z koszuli i mierząc straty zdegustowanym wzrokiem. – Spójrz, co zrobiłeś, wieśniaku, jest zrujnowany!
– Nie za ostro? – Rue i Maya, które towarzyszyły koleżance z klasy w łazience podczas przerwy przysłuchiwały się temu z nietęgimi minami. – To tylko koszula, wystarczy przeprać.
– Nie rozumiecie, moje życie to jedno wielkie pasmo nieszczęść! Mam takiego pecha – najpierw szlaban, a teraz to! – Córka gubernatora załamała ręce, wznosząc oczy do nieba i jęcząc jak rozkapryszona dziewczyna.
– Zapłacę za pranie – zwrócił się do niej Kai, nie bardzo wiedząc, dlaczego aż tak dramatyzuje, ale w końcu nie był specem od rozkapryszonych panienek.
– W szkole jest pralnia. Masz. – Amelia ściągnęła koszulę i wcisnęła mu ją w ręce, zostając w samym krótkim topie, odkrywającym brzuch. Już wolała się rozebrać niż paradować jak jakaś obdartuska w brudnych ciuchach. – Jak się pospieszysz, to wyschnie do lunchu.
– Żartujesz chyba? – Dino uśmiechnął się, sądząc, że koleżanka z klasy tak się tylko zgrywa, ale ona naprawdę odstawiła numer godny primadonny. – On nie jest twoim służącym, nie będzie dla ciebie prał. Sama sobie wypierz. – Wziął koszulę od kolegi i wcisnął ją z powrotem w ręce Amelii.
– Chyba kpisz! – Mia ze złością ponownie podała ją zdezorientowanemu Romero.
– W porządku, nie mam z tym problemu. – Kai zarzucił sobie na ramię jej brudną koszulę. Nie ruszało go takie zachowanie, wolał nie wdawać się w dyskusję.
– Estrada, co to ma znaczyć? – Giacomo Mazzarello przechodził właśnie korytarzem i musiał przetrzeć oczy ze zdumienia na widok uczennicy w skąpym topie.
– Mój mundurek został zniszczony, panie profesorze – poinformowała go z płaczliwą nutą. – Przez tego troglodytę. – Wskazała oskarżycielsko palcem na Kaia.
– Co to znaczy zniszczony? Zresztą, nieważne, proszę coś na siebie włożyć – to jest szkoła, a nie plaża. Minus pięć punktów z zachowania, odnotuję to u wychowawcy.
– Kiedy to takie nie fair! I jeszcze złamał mi się paznokieć – dodała zrzędliwie, kiedy zauważyła, że wyrywając sobie koszulę z Dino Reyesem rzeczywiście zahaczyła paznokciem o materiał. – Czy pan widzi, jakie moje życie jest trudne? – Mia znów tupnęła nogą – przywykła do tego, że dostawała tego, czego chciała. – Dlaczego jest pan takim zrzędą i mnie każe, kiedy to mi poplamiono outfit?
– Słucham? – Nauczyciel włoskiego zrobił wielkie oczy. – Po szkole zapraszam do kozy, może to cię oduczy takich odzywek w przyszłości. I proszę się natychmiast ubrać!
– Jak to do kozy, ja nie chcę do żadnej kozy, dzisiaj jest mecz i idę popatrzeć, jak grają nasi chłopacy!
– To sobie panienka popatrzy z okna. Jak ma dobre okulary – dodał złośliwie, modląc się w duchu o cierpliwość dla tej dzisiejszej młodzieży. – Jak nie masz zapasowej koszuli, może być strój do wuefu, ale proszę nie paradować po korytarzach w ten sposób.
Amelia mogła tylko pomstować i zaciskać pięści, bo nie miała żadnej kontroli nad tą karą.
– Najpierw szlaban, a teraz to. Zabijcie mnie! – Poprosiła Rue i Mayę, ale te tylko uśmiechały się z zażenowaniem.
– Przesadna egzaltacja ci tutaj nie pomoże – zwrócił się do niej Kai, bo jej zachowanie zaczynało być irytujące i zwróciło uwagę uczniów na korytarzu.
– Egzal-co?
– W kozie możesz poczytać słownik.
– Panie profesorze, ten wieśniak mi ubliża! Najpierw mnie roznegliżował, a teraz śmie mnie oczerniać od jakichś egzaltatorów czy czegoś tam. – Estrada machnęła ręką, bo nie znała trudnych słów i nie przepadała za książkami w ogóle. – Niech pan i jego ukaże!
– Co to znaczy, Romero, że rozbierałeś koleżankę?! – Giacomo prawie złapał się za głowę.
– Nie, panie profesorze, oczywiście, że nie. To wyciągnięte z kontekstu… – Wysoki szesnastolatek pokręcił szybko głową i zamachał rękoma, jakby chciał zasygnalizować, że oczywiście wcale nie napastował koleżanki z klasy. Dino pomyślał, że Kai trochę sobie zaszkodził tym tekstem, bo w efekcie również został ukarany szlabanem po lekcjach.
– Normalnie kabaret. Jesteście żałośni – rzucił gdzieś z boku chłopak, który obserwował tę scenę ze swoimi kolegami, wyraźnie ciesząc się z ich niedoli.
– Spadaj, Axel – bąknął Reyes, stając murem za przyjacielem. Wiedział, że Pardo nigdy nie przegapił okazji, by dowalić Kaiowi. – Pilnuj swojego nochala.
– Ciężko jest, kiedy robicie zamieszanie na pół wsi. Masakra. – Axel pokręcił głową, ubolewając nad ich głupotą. – Tylko fujary lądują w kozie.
– Dziękuję, panie Pardo, za tę wnikliwe komentarze. – Giacomo chyba już stracił resztki cierpliwości i nie zamierzał się patyczkować. – Skoro tak wiele masz do powiedzenia, myślę, że chętnie dołączysz do tych „fujar” dziś po południu, by przemyśleć swoje zachowanie.
– Co? Nie, nie, nie, ja się na to nie piszę. Nie płacą mi za zostawanie w szkole po godzinach. Sorry. – Chłopak uniósł ręce, chcąc pokazać, że co złego, to nie on.
– Dobrze się więc składa, że MNIE płacą – akurat mam dyżur w kozie. Przyda się ktoś do posprzątania korytarzy. Brokat z tych szafek sypie się jak opętany. – Giacomo postukał kilka razy w przyozdobioną szafkę Remmy’ego Torresa, obok której akurat stał. Tradycja ozdabiania szafek zawodników w dniu meczowym przywędrowała z San Nicolas de los Garza i stała się już nową tradycją w Pueblo de Luz.
– Ale ja nie mogę! – Axel łudząco przypominał teraz Amelię, która wcześniej niemal walczyła o przetrwanie. – Mam coś… ważnego – wypalił, nie chcąc zdradzać, co takiego robi, bo nikogo nie powinno to interesować. – Nie zostanę po lekcjach.
– Jak nie dziś, zostaniesz zatem przez cały przyszły tydzień. Będzie dużo sprzątania po turnieju sportowym…
– Panie profesorze!
– Panie Pardo, jeszcze chce pan coś powiedzieć? Możemy wezwać twojego ojca i omówić to z nim, jeśli wolisz. – Giacomo miał władzę nad uczniami i trudno było zaprzeczyć. Axel wydmuchał głośno powietrze, jęcząc cicho z frustracji, bo nic nie mógł zrobić. – Tak też myślałem. Rozejdźcie się, już czas na lekcję. I proszę bez kłótni. Ciao.

***

Zaczynał odchodzić od zmysłów. Podskakiwał za każdym razem, kiedy wibracje zwiastowały, że ktoś polubił jego zdjęcie na instagramie albo kiedy ktoś ze znajomych dodał kolejny, żałosny post o tym, co jadł w ciągu dnia. Jego interesowała tylko wiadomość od Cilli, a ona – milczała jak zaklęta. Czuł, że przesadził, po prostu przegiął poprzedniego wieczora i teraz zraził ją już do siebie na zawsze. Uzna go albo za zboka albo za kretyna, nie było nic pośrodku. Co mu strzeliło do głowy, żeby wysyłać jej zdjęcie swojego penisa? Kto tak robił? Zwyrodnialce – tylko oni. Ekshibicjoniści, których rajcowało, kiedy dziewczyna zawstydzi się na widok ich sprzętu. Yonowi wcale nie o to chodziło – przecież nie chciał jej zawstydzić, wprawić w zakłopotanie, nie chciał się nawet chwalić (choć nieskromnie uważał, że miał czym). Chciał jej pokazać, jak bardzo mu się podoba i jak pobudza jego wyobraźnię, jak myśli o niej, kiedy się dotyka. No cóż, zapewne była to ostatnia wiadomość, którą jej wysłał, bo Cilla pewnie już go zablokowała.
Był tak zaaferowany całą tą sprawą, że nie zdążył zarejestrować jednego ważnego faktu – po raz pierwszy od bardzo dawna nie myślał o Veronice Serratos. Uszczerbek na reputacji i potencjalne zrobienie z siebie pośmiewiska u atrakcyjnej dziewczyny – a nie wątpił, że jego korespondencyjna przyjaciółka właśnie taka była – przewyższały wszystkie inne aktualne problemy, nawet złamane serce. Zerkał na komórkę nawet wtedy, kiedy wchodził po schodach na trybuny w poszukiwaniu swojego miejsca na stadionie w Pueblo de Luz – tego dnia drużyna z sąsiedniego miasta grała przeciwko Nuevo Laredo i przyszedł popatrzeć, jak te ciamajdy dostają wycisk od dziewczyn.
– Pat? – zagadnął przyjaciela, kiedy zgrabnie lawirowali między tłumem ludzi spieszących się na mecz.
– Hmm? – Gamboa skupił się na tym, by nie rozlać napojów, bo miał pełne ręce. Ruby miała za chwilę wrócić z łazienki i do nich dołączyć.
– Czy ty i Ruby wysyłacie sobie pikantne fotki? No wiesz, mam na myśli sexting i takie tam.
– Skąd to pytanie? – Pat parsknął śmiechem, ale chwilę później na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. – Nie doszliśmy jeszcze do tego etapu, na razie próbujemy się sobą nacieszyć w realu. Co znów nabroiłeś?
– Wysłałem Cilli dick pica.
– Co zrobiłeś? – Gamboa zapowietrzył się, nie bardzo wiedząc, czy ma się roześmiać czy zawstydzić, słysząc to wyznanie. – To obrzydliwe.
– Dlaczego obrzydliwe? Ludzie tak robią – obruszył się, siadając na swoim miejscu i czując, że robi mu się tylko bardziej gorąco na myśl, że zrobił taką gafę.
– Nie siedemnastolatki.
– Znam wielu siedemnastolatków, którzy tak robią. To normalne. – Próbował przekonać o tym samego siebie. Zaczynał żałować, że zapytał o to Patricia – największego prawiczka, jakiego znał, w dodatku maminsynka. – Ale Cilla milczy i nie wiem, co o tym sądzić. Może się przestraszyła.
– Na pewno. – Pat zamiast go uspokoić, tylko bardziej go zdołował. Zrobił przepraszającą minę, ale nie zamierzał zmienić zdania. – A powiedz mi, Yon, jak według ciebie powinna zareagować dziewczyna, która dostaje zdjęcie twojego fiuta? „Ojej, jaki ładny, aż chce się dotknąć!”. – Udał dziewczęcy głos, by podkreślić przesłanie. – „Jaka piękna, majestatyczna żyła, aż zrobiłam się mokra na ten widok”. Fiuty są obleśne, Yon, żadna dziewczyna się nie zachwyci. Jak ty byś zareagował, jakby ktoś wysłał tobie zdjęcie swojej… Dobra, nie odpowiadaj. – Pat machnął na niego ręką. Faceci byli dużo prostszymi istotami i nie było sensu tego porównywać.
– Wysłała mi fotkę w staniku, nie chciałem być dłużny.
– Nie mogłeś wysłać jej swoich gaci? Musiałeś od razu z grubej rury? Dosłownie. – Pat miał tego dnia wyjątkowo sarkastyczny humor. Musiał mocno się powstrzymać przed wybuchnięciem śmiechem na widok miny kumpla.
– Chciałem dać jej coś innego. A poza tym nie myślałem trzeźwo. – Oburzył się Abarca, ponownie skupiając się na swoim telefonie i znów wypatrując wiadomości. Cisza w eterze.
– No nie myślałeś, bo krew odpłynęła ci gdzie indziej. I co, boisz się, że zobaczyła twoje klejnoty koronne i cię wyśmiała?
– Teraz zacząłem się bać. – Nie było sensu tego ukrywać – naprawdę się przeraził, że ją odstraszył. – A ty dobrze wiesz, że jestem hojnie obdarzony przez naturę.
– Nie jestem specjalistą od rozmiarów przyrodzeń, Yon, ale według mnie jesteś umiarkowanego rozmiaru.
– Zamknij się. – Kapitan drużyny zamachnął się, udając, że zaraz mu przyłoży. – Mam wrażenie, że nic mi nie wychodzi, wiesz? Próbuję o niej zapomnieć, ale nawet to idzie mi jak krew z nosa.
– Myślałeś, że dzięki Cilli zapomnisz o Veronice, tak? No ale ewidentnie to działa, skoro myślisz o tym, jaki zachwyt mógł wzbudzić twój siusiak. – Widząc minę przyjaciela, Pat zdał sobie sprawę, że nie powinien się z niego nabijać, bo dla niego to poważna sprawa. – Mówiłeś, że potrzebujesz odskoczni i co, nikogo nie znalazłeś? Wczoraj na integracji było mnóstwo dziewczyn.
– Daj spokój, te niewydymki ze szkoły katolickiej? W przeważającej większości to małolaty. Nie wiem, Pat, muszę chyba sobie kogoś znaleźć, bo nie wytrzymam – powiedział to machinalnie, w ogóle się nad tym nie zastanawiając. Pat zrobił wielkie oczy. – Nie mam na myśli dziewczyny. Nie chcę dziewczyny.
– W sumie to czy ty kiedykolwiek chodziłeś z kimś na poważnie? – Pat zastanowił się nad tym głęboko. Widział Yona z płcią przeciwną wiele razy, ale to nigdy nie było chodzenie za rękę po szkolnych korytarzach i oficjalne przedstawienie rodzicom – raczej niezobowiązujące związki.
– Nie i wiesz dlaczego. – Abarca spuścił głowę, całą siłą woli powstrzymując się, by nie spojrzeć w stronę sekcji kibiców Pueblo de Luz. Wiedział, gdzie Veronica siadała – zawsze tam, gdzie miała dobry widok na Marcusa Delgado i dzisiaj na pewno nie było wyjątku. – Nie chcę się wikłać w jakieś głupie randkowanie – chcę czegoś niezobowiązującego, casualowego.
– To uderzaj to Barbary Urquizy – rzucił Pat, ale pożałował tego po teatrzyku, który odstawił Yon, udając, że wymiotuje na swojego hot doga.
– Masz pojęcie, ile kolesi zamoczyło pędzel u Barbary? Nie, dziękuję, nie chcę dostać jakiegoś syfa, choć ona na pewno nie miałaby nic przeciwko, bo sypia z kim popadnie. Plotka głosi, że wywalili ją z Zaragosa za sypianie z woźnym, dasz wiarę? Poza tym ona się bzyka z Ibarrą, to obleśne – dodał, wzdrygając się na samą myśl. – Potrzebuję kogoś, kto wie, co robi, żebym nie musiał za dużo myśleć. I kogoś, z kim nie będzie wstydu się pokazać.
– Cheerleaderki? – podsunął Pat, bo znał go na wylot i wiedział, co mu chodzi po głowie. – Wolałbym chyba, żebyś nie mącił nam we własnym gnieździe. Pamiętasz, jak Tomi zerwał z Ceci tuż przed imprezą walentynkową? Wszystkim chłopakom z drużyny się oberwało, to były mroczne czasy… Potem będzie problem, jeśli zakończysz tę znajomość nieprzyjemnie.
– A co ma się skończyć nieprzyjemnie, przepraszam bardzo? – Yon nie bardzo rozumiał jego punktu widzenia. – Może się skończyć tylko jednym – orgazmem z obu stron. Wygrana dla mnie i dla niej, nie chcę chodzenia za rączkę i laurek na walentynki. Boże, walentynki – dodał z cichym jękiem na samą myśl. – Wyobrażasz sobie co za wstyd być samym w walentynki?
– Zawsze byłeś sam w walentynki.
– Nie – poprawił go, uznając, że to bardzo ważne, by nazwać rzeczy po imieniu. – Byłem singlem w walentynki, ale nigdy nie byłem sam, a to jest różnica. Muszę ogarnąć sobie jakąś laskę do walentynek, przecież to totalny obciach, jak nie pojawię się z nikim na imprezie. Bo będzie impreza, prawda? – zapytał dla pewności, a Pat wzruszył tylko ramionami.
– Nie wiem, Yon. Dalia zawsze organizowała te potańcówki. Teraz już nie jest tak samo.
Zrobiło się trochę depresyjnie, bo Patricio też zmarkotniał, więc Yon odchrząknął i postanowił wrócił na właściwe tory. Wskazał palcem na dziewczyny rozsiane po trybunach niedaleko.
– Znajdź mi jakąś fajną laskę. Najlepiej taką, która nie ma prywatnego ochroniarza w postaci ojca, brata, kuzyna czy wkurzającego zakochanego w niej przyjaciela. Bez obrazy – dodał, bojąc się, że Pat pomyśli, że pije do niego i Dalii.
– Może Marta? – podpowiedział mu Gamboa, przekrzywiając głowę i przypatrując się koleżance ze szkoły. – Wczoraj na integracji nieco się rozpędziła, nie sądziłem, że jest taka. Trochę w twoim stylu.
– W moim stylu?
– No wiesz… – Patricio się zawstydził, drapiąc się po głowie, jakby nie wiedział, jak to ująć w słowa. – Pewna siebie i gotowa do różnych rzeczy. Mówiła o wysyłaniu pikantnych zdjęć i oralu…
– Ach, to. – Yon machnął ręką. – Marta jest w porządku, jest seksowna, fajna z niej laska. Jak tak teraz myślę, to chyba kiedyś się z nią przelizałem na imprezie.
– Musisz być taki obleśny? – Gamboa skrzywił się po słowach przyjaciela.
– Ale masz delikatne uszka. Nie ma tu dziewczyn przecież, nie muszę się pilnować. Tak, Marta Landeros jest dobrym materiałem na odskocznię. Zagadam do niej po meczu…
Jak na zawołanie obaj zerknęli na trybuny, gdzie siedziała atrakcyjna siatkarka i cheerleaderka. Ktoś już jednak się koło niej dosiadał. Abarca zacisnął ręce na swoim hot dogu, niemal robiąc z niego miazgę.
– Czy on zawsze musi na wszystkim położyć swoje łapy? Zabiję gnoja, Pat, przysięgam, że on to robi specjalnie! – Wskazał na Jordana, który pogrążył się w rozmowie z dziewczyną na trybunach.
– Daj spokój, tylko rozmawiają. – Przyjaciel próbował go uspokoić, ale bezskutecznie. – Przecież on nie leci na Martę.
– On leci na wszystko, Pat, właśnie taki jest problem z Guzmanami – pieprzą wszystko, co się rusza i nie zostawiają nic dla nas. Ja pierdolę, mógłby trzymać się własnego podwórka, a nie zabiera laski z naszej szkoły! – warknął, uderzając otwartą dłonią o umięśnione udo i wyobrażając sobie, że to gęba rywala.
– Jordan nie spotyka się z dziewczynami z tej samej szkoły, kiedyś mi mówił. Poza tym słyszałem, że kogoś ma w San Nicolas.
– Może właśnie Martę, co?
– Nie sądzę, to ktoś z innej szkoły, chyba studentka. Wiesz, ciągle jeździ na te wykłady na uniwerek, więc sporo ich zna.
– Cholerny szczęściarz. – Yon nie mógł powstrzymać zazdrości. – Hej, może ja też powinienem przerzucić się na studentki? Mniej dramatów, więcej seksu.
– Czasami zastanawiam się, czemu ja się z tobą w ogóle przyjaźnię – stwierdził bez ogródek Patricio, nie kryjąc lekkiego zawodu tymi komentarzami.
– Bo jestem super. I pomożesz mi kogoś znaleźć, Pat. Jesteś w szczęśliwym związku, więc patrzysz na wszystko z szerszej perspektywy. Znajdź mi jakąś super laskę, nie za bardzo pruderyjną, ale też niezbyt frywolną, coś po środku. Muszę się rozerwać. W przeciwnym razie, chyba oszaleję.
– Zawsze zostaje ci Cilla i twoja prawa ręka – podsunął przewodniczący szkoły, ale na jego nieszczęście, akurat dosiadła się do nich jego dziewczyna. Przeprosił ją uśmiechem, że musiała tego słuchać.
– Felix zaraz przyjdzie, jest okropna kolejka przy foodtrucku z jedzeniem. Ksiądz Ariel nie spodziewał się takiego zatrzęsienia – poinformowała ich, wciskając się na miejsce pomiędzy nimi.
Yon znów udał, że wymiotuje na widok tych ich maślanych oczu, które robili do siebie nawzajem.
– Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale wolę iść pomóc Castellano, niż patrzeć, jak się miziacie – rzucił tylko i odszedł w stronę, gdzie sprzedawano przekąski przed meczem. Ani Patricio, ani Ruby nie zarejestrowali jego odejścia. – Hej, to chyba twoje. – Abarca zwrócił uwagę Felixowi, który zamiast odebrać zamówienie, wyciągał szyję i obserwował chłopaka z klasy biologiczno-chemicznej. – Ziemia do Castellano. Bierz te tacos i przestań się tak lampić na Mengoniego, bo jeszcze pomyślę, że naprawdę jesteś gejem. W sumie to nawet tak wyglądasz, ta fryzura…
Felix w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Od czasu rejsu don Mariana coraz bardziej przyglądał się Danielowi, a wczorajsza integracja na El Tesoro tylko bardziej wyostrzyła jego czujność. Zapłacił za tacos i podzielił się porcją z Yonem, by nie nieść wszystkiego samemu.
– Serio uważasz, że stalkował Dalię? – Yon poczęstował się taco, ale musiał stwierdzić, że było zbyt mdłe jak na jego gust, zero pikantności. – Musisz mi powiedzieć, to ustawię go do pionu.
– Chcesz się porywać z motyką na słońce? – Tym razem Felix go wyśmiał, wskazując palcem syna Marleny, który rozmawiał ze znajomymi z biol-chemu kawałek dalej przy budce z jedzeniem. – Wiesz, że zna karate, nie? Ma czarny pas.
– No i? Podobno już nie trenuje. – Yon trochę się oburzył faktem, że Castellano wątpił w jego umiejętności posługiwania się pięściami. Otrzepał dłonie od okruszków i uznał, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. – Pięć minut wglądu w jego telefon ci wystarczy? Jesteś synem policjanta – wiesz, jak kraść, żeby nie zostać złapanym. Na nocy wyzwań zwędziłeś kluczyki do radiowozu, byłem przecież z tobą i widziałem. Ja zagadam Beksę, ty weźmiesz jego komórkę i zobaczysz, jakie tajemnice skrywa. Stoi?
Castellano wyglądał na skonsternowanego propozycją, ale zbyt był ciekawy i zbyt wielką miał tendencję do wtrącania się w nie swoje sprawy, by się nie zgodzić.
– Uważaj jak łazisz, Mengoni. – Yon wpadł na Daniela, trącając go mocno barkiem i blokując mu przejście na wyższe trybuny.
– Sorry, Yon, nie widziałem cię. – Syn Marleny przeprosił grzecznie, choć ewidentnie nie była to jego wina.
W tym czasie Felix bez problemu wysunął komórkę karateki z jego tylnej kieszeni dżinsów, korzystając z zamieszania. Zdziwiła go postawa Daniela – każdy normalny chłopak w jego wieku wkurzyłby się, gdyby ktoś na niego wpadł i próbował na niego zwalić winę, co też właśnie w oczywisty sposób robił Yon. Widocznie Mengoni był zbyt uprzejmy, by wdawać się w słowne przepychanki, wolał wziąć odpowiedzialność i odejść bez zaczepek. Castellano nie wiedział jeszcze, czy bardziej to godne podziwu czy może po prostu głupie. Nadstawianie drugiego policzka było metodą jego dziadka, Valentina, i on również często ją stosował, ale u Daniela wchodziło to na zupełnie inny poziom.
– Ma blokadę. – Felix pokazał Yonowi komórkę, drapiąc się po głowie w konsternacji, kiedy już zostali sami i mogli nacieszyć się zdobyczą.
– Ten gość jest takim nudziarzem, że pewnie za PIN ustawił sobie „1234” – prychnął Yon, zerkając na wyświetlacz iPhone’a Mengoniego. – Można odblokować za pomocą symbolu.
– Można. – Felix przesunął palcem po ekranie, instynktownie kreśląc literkę „L” i łącząc kropeczki, dzięki czemu udało mu się odblokować telefon.
– „L” jak „lamus”, co? – Abarca zażartował, ale Castellano się nie roześmiał. To najprostszy symbol świata, wiele osób miało go ustawionego jako blokadę ekranu, więc na pewno nie miało to nic wspólnego z Lidią, ale nie mógł powstrzymać lekkiej zazdrości. A już szczególnie, kiedy zobaczył nieodczytane wiadomości od Lidii. Zawahał się z palcem nad ikoną aplikacji.
– Boże, ale z ciebie mięczak. – Yon wyrwał mu komórkę i sam otworzył komunikator. Przejrzał wzrokiem esemesy, ale jego mina wskazywała na to, że jest rozczarowany. – Stek bzdur, gadają o zadaniu domowym z włoskiego. Macie jakiś projekt to zrobienia w parach?
– Ano mamy. – Felix trochę odetchnął z ulgą. Nie czuł się dobrze, czytając czyjeś prywatne wiadomości, tym bardziej Lidii, ale ucieszyło go to, że nie było tam żadnych romantycznych słówek czy tego typu rzeczy.
– No i przeprosiła go, że musiała odwołać randkę przez szlaban – dodał Yon, czym sprawił, że Felix tylko spuścił głowę bardziej zawstydzony. – Co jest, Castellano? Zaraz, ty lubisz tę całą Lidię czy jak? Myślałem, że bujasz się w Veronice… – Abarca wyglądał, jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody.
– A niby dlaczego tak myślałeś?
– Bo wszędzie za nią łazisz, ślinisz się na jej widok jak zresztą każdy w tej waszej lamerskiej szkole – warknął kapitan z San Nicolas, teraz to on czując się zawstydzony. – Wszyscy zawsze kochają się w Vero.
– Przyjaźnię się z nią i nie kojarzę, żebym „wszędzie za nią chodził” czy „ślinił się na jej widok”. Ale widocznie widzisz to, co chcesz widzieć. Zazdrość robi swoje – oświecił go Felix, nie czując się urażony, bardziej współczując Yonowi, że z zazdrości był w stanie wysnuć takie wnioski. – Nic tu nie ma, ten koleś jest czysty jak łza – powiedział w końcu, przeglądając dalej smartphone Mengoniego i wchodząc na jego profil na instagramie. – Nie ma śladu przesyłania dalej intymnych fotek, nie śledzi „la_descarada_69” ani żadnego innego konta o podobnej tematyce. Lubi profile o zdrowym odżywianiu, sporcie, dużo finansów i kwestii związanych z obracaniem akcjami.
– To pomyleniec. Kto w jego wieku interesuje się takimi rzeczami? – Abarce ciężko było uwierzyć, że siedemnastoletni chłopak mógł być aż tak odpowiedzialny, bo chyba tak można to było opisać. – Ma sporo obserwujących. Daleko mu do mnie, ale ma ich naprawdę dużo – dodał i tym razem zamiast zazdrości dało się wyczuć u niego lekki podziw. – Co on takiego robi, że tyle ludzi go śledzi w mediach społecznościowych? Przecież nie gra w drużynie…
– Twoim zdaniem tylko piłkarze mogą się poszczycić taką popularnością? – Castellano rozbawił ten komentarz. Zaśmiał się cicho, zacierając ślady na telefonie Daniela, by nie zwrócił uwagi, że ktoś mu się włamał.
– No… tak – przyznał zdziwiony, że można uważać inaczej. – W naszej szkole piłkarze to największe gwiazdy, każdy jest popularny nawet ten łachudra Damian może się poszczycić sporą bazą followersów na insta. Oczywiście nikt nie dorównuje mi…
– Oczywiście. – Felix wywrócił tylko oczami, słuchając tego z politowaniem. Sam miał media społecznościowe, ale nigdy nie przywiązywał do nich aż takiej wagi. Ostatnimi czasy musiał nawet wyłączyć powiadomienia, bo przybyło mu obserwatorów i nadal nie wiedział, jak ma się z tym czuć, ale był coraz częściej zaczepiany na szkolnych korytarzach i odzywali się do niego uczniowie, którzy wcześniej nie mieli pojęcia o jego istnieniu, a to było całkowicie nowe doświadczenie.
– Mówię tylko, że to dziwne. Może i jest przystojny, ale co więcej ma do zaoferowania? Już nawet nie trenuje karate.
– Jest lubiany – wyjaśnił mu tę tajemnicę Felix. – I nie ze względu na sporty, pozycję w szkole czy współprace od sponsorów. Inne dzieciaki po prostu go lubią.
– Tak po prostu? – Yon nie wydawał się być przekonany. Skrzywił się, jakby uznał, że to jakiś podstęp.
– Tak po prostu. Czasami ludzie wzbudzają sympatię.
– No ale przecież sam mówiłeś, że gość coś kręci. – Abarca podrapał się po coraz dłuższych włosach, bo już nic z tego nie rozumiał. – Mengoni to śliski wąż, wczoraj myślałem, że pobiją się z Jordanem.
– Tak, ja też. – Felix przyznał mu rację, wzdychając ciężko. – Nie wiem, co jest grane, dlatego muszę się tego dowiedzieć. A skoro Jordan mu nie ufa, to ja też nie.
– Jordan nikomu nie ufa, więc to żaden autorytet.
– Widział, jak Mengoni brał jakieś tabletki.
– Żelki z melatoniną, tak mówił Mengoni wczoraj na El Tesoro – przypomniał mu, ale Felix wydawał się nieprzekonany. – Daj spokój, wierzysz Guzmanowi? On zawsze opowiada bajki, to ściemniacz roku, mógłby dostać Oscara.
– Na pewno nie kłamałby w takiej sprawie. Sam nie wiem, Yon, coś mi tutaj nie gra. – Syn Basty’ego sam już nie wiedział, w co ma wierzyć, a w co nie. Ruszyli w stronę trybun, by nie wyglądało to podejrzanie. – Daniel, to chyba twoje? – zagadnął chłopaka, który zajmował właśnie miejsca z Kevinem. – Leżał na schodach. – Wskazał ręką przejście między trybunami, gdzie rzekomo znalazł własność Mengoniego.
– Dzięki, Felix, musiał mi wypaść z kieszeni. – Daniel przyjął od kolegi komórkę, dziękując mu za znaleźne. Nie wyczuł nic podejrzanego.
– Sprawdziłbyś się jako złodziej, wiesz? – zagadnął go Abarca, który trochę zmienił do niego swoje nastawienie. Teraz, kiedy wiedział, że Castellano nie interesował się Veronicą, inaczej na niego patrzył.
– Wychowałem się wśród policjantów.
– I to czyni cię dobrym złodziejem. Znasz te wszystkie triki i w ogóle.
– Coś w tym jest – przyznał mu rację. W końcu to Ivan nauczył go otwierać zamki wsuwkami do włosów, co nie spodobało się tacie. Za dzieciaka tak często wykorzystywali ten trik razem z Jordanem, że klucze przestały im być praktycznie w ogóle potrzebne. – Ale jednak nie mam ambicji zostania kryminalistą, wiesz?
– Tak tylko mówię. Jesteś całkiem w porządku – powiedział już nieco ciszej, kiedy szli w stronę swoich krzesełek, gdzie już siedzieli Patricio i Ruby. – Ale te włosy to porażka.

***

Nie lubił przegrywać, nie cierpiał nie mieć racji, dlatego musiał za wszelką cenę udowodnić, że z tym gościem Mengonim było coś nie tak. Musiało być – ta jego przykrywka dobrego chłopca, który słucha się we wszystkim mamusi to totalny blef i Jordan nie miał co do tego wątpliwości. Chłopak coś ukrywał, ewidentnie wspomagał się jakąś farmakologią, w końcu widział go, jak bierze coś nie raz, a jak dotąd dwa razy!
– Żelki z melatoniną, co za bzdury… – mruknął sam do siebie, bo nadal go to mierziło. Syn Marleny kłamał w żywe oczy, a przynajmniej nie mówił całej prawdy. – Cześć. Mogę? – zapytał grzecznie, stając nad grupką dziewczyn, które usiadły w vipowskiej loży na trybunach.
Kilka z nich spojrzało po sobie zdziwione, inne z lekką zazdrością obserwowały swoją kapitan, Martę Landeros, do której były kierowane te słowa. Sama zainteresowana przesunęła się, zwalniając mu miejsce obok siebie, choć wyglądała na zmieszaną tą nagłą zażyłością. Jej koleżanki odsunęły się, dając im swobodę i prywatność do rozmowy.
– Szkoda, że nie możesz zagrać. Dlaczego trener posadził cię na ławce? – zagadnęła, bo w środę wrzało jak w ulu w środowisku młodych piłkarzy i siatkarek, którzy obserwowali kłócącego się z Brunim nastolatka.
– Konflikt interesów – odparł tylko beznamiętnie, postanawiając nie owijać w bawełnę i przejść od razu do rzeczy, bo nie lubił hipokryzji. – Chciałbym cię zapytać o Daniela, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Ach. – Dziewczyna westchnęła cicho, bo mogła się spodziewać, że ta koleżeńska postawa Guzmana ma jakiś podtekst. – Zauważyłam, że wczoraj skakaliście sobie do gardeł, o co chodziło? On nigdy się tak nie zachowuje.
– Chodzi ci o granie w mafię czy branie po kryjomu tabletek?
– Był wkurzony i to bardzo – oświeciła go, sama tym faktem zdumiona. – Nie wiem, czy kiedykolwiek go takim widziałam.
– To wczoraj to miała być jego furia? Drżę ze strachu – prychnął cicho, bo choć dało się odczuć niezadowolenie Daniela, nie nazwałby tego raczej prawdziwą złością. Na miejscu Mengoniego, gdyby jego ktoś oskarżył publicznie o ćpanie, przywaliłby komu trzeba, no ale Jordan był w gorącej wodzie kąpany, a Mengoni to zwykły mięczak.
– I naprawdę nie wiem, co widziałeś, ale Daniel nie bierze, nie ma takiej opcji – kontynuowała swój punkt widzenia Marta, dla podkreślenia swoich słów kręcąc głową. – To najporządniejszy chłopak pod słońcem, słowo daję. Może nawet zbyt porządny jak na to, że ma siedemnaście lat.
– Co masz na myśli? – Guzman zmarszczył czoło. Często nabijali się z Quenem z tego chłopaka, że jest beksą i maminsynkiem, ale ciężko mu było uwierzyć, że taki wizerunek kreował również przed swoją dziewczyną.
– No… wiesz, o czym mówię. – Szepnęła cicho, rozglądając się z lekkim niepokojem, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy. – To naprawdę dobry facet, z dobrym sercem. Udziela się charytatywnie, dla wszystkich jest przyjacielski, chodzi do kościoła, nie wagaruje, nie pije, nie pali, nigdy nie widział porno…
– Gwarantuję ci, że widział – wszedł jej w słowo, uznając, że musi zburzyć ten idealny wizerunek. Każdy nastolatek w jego wieku przynajmniej raz w swoim życiu miał styczność z pornografią i nikt mu nie powie, że było inaczej.
– Ale się z tym nie obnosi. – Marta uśmiechnęła się lekko, zakładając włosy za uszy. Coś w tym geście sprawiło, że Jordan domyślił się, co sugerowała.
– Długo ze sobą byliście? – zapytał, by mieć jakiś kontekst. Nie chciał jej wprawiać w zakłopotanie, ale ona absolutnie nie czuła się zawstydzona.
– Jakiś rok. Wiem, o czym myślisz i nie – nigdy nie uprawialiśmy seksu.
– Serio? – Tym razem Jordan uznał już, że Mengoni nie tyle jest dobrym kłamcą, co jest po prostu pomylony. Nie znał żadnego chłopaka w tym wieku, który dobrowolnie rezygnowałby z seksu, szczególnie jeśli miał ładną dziewczynę i ewidentnie ona nie miała tych samych oporów co on.
– Robiliśmy inne rzeczy, ale nigdy nie przypieczętowaliśmy związku.
– Wczoraj dużo rzeczy wyjawiłaś przy ognisku…
– I był na mnie zły, rozmawialiśmy o tym w przerwie. – Marta uśmiechnęła się lekko, machnąwszy na to ręką. – Powiedział, że ludzie nie muszą słuchać o naszych intymnych sprawach. Powiedziałam mu, że skoro sam wstawił moje fotki do Internetu, które wysłałam mu na pobudzenie wyobraźni, to chyba nie powinien mieć mi za złe, że bawię się po prostu w grę.
– Nie muszę znać szczegółów – uprzedził ją, bo trochę zbyt chętnie wyjawiała mu swoje sekrety. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale… Okej, właściwie to jest moja sprawa. Z jakiegoś powodu Mengoni ma do mnie uraz i słyszałem, że moje imię mogło paść przy waszym zerwaniu.
– O Jezu. – Marta ukryła twarz w dłoniach, dopiero teraz czując, że zapadnie się pod ziemię. – To naprawdę nie tak… nie wiem, dlaczego to powiedziałam, ale jakoś samo wyszło. Po prostu… – Dziewczyna się zawahała. Uznała jednak, że zasłużył na wyjaśnienie. – Dani był naprawdę świetnym chłopakiem, takim kochanym i troskliwym i kiedyś to było super, ale w pewnym momencie przestało mi to już wystarczać. Z czasem zaczęliśmy się od siebie oddalać, bo ja lubiłam imprezować, a on nie bardzo i obracaliśmy się w różnych kręgach. A od tamtego incydentu zrobiło się tylko gorzej.
– Incydentu? – Jordan uniósł brwi, nie wiedząc, do czego się odnosiła.
– Właściwie nie wiem, co się stało. Trafił do szpitala po tym jak zasłabł na zawodach, a ja dowiedziałam się dużo później, bo byłam akurat na wyjeździe wakacyjnym w Veracruz z kuzynką. Nawet spotkałam cię wtedy na imprezie w domu Salasów, ale pewnie nie pamiętasz. Nic dziwnego, byłeś nie w sosie. – Marta sama sobie dopowiedziała powód, dla którego kolega ze szkoły nie zwrócił na nią wtedy uwagi. – Daniel nawet nie dał mi znaku życia, dowiedziałam się z instagrama, że był w szpitalu. To przelało czarę goryczy, powiedziałam mu, że powinien być bardziej otwarty i spontaniczny i że chłopaki w naszej szkole są dużo atrakcyjniejsi. No i mogło paść twoje imię – zakończyła, patrząc na niego niepewnie, jakby analizowała jego reakcję. – Zapytał, czy z tobą spałam, a ja no… mogłam nie zaprzeczyć.
– Świetnie. – Guzman westchnął tylko, załamując ręce. Mało go obchodziło, że Mengoni go nie lubił, ale nie podobały mu się kłamstwa na jego temat. – A niby dlaczego w ogóle o to spytał, na jakiej podstawie w ogóle to wywnioskował?
– No wiesz, chodziliśmy razem do szkoły – ja jestem cheerleaderką, ty grałeś w piłkę i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu na treningach, na wyjazdach spaliśmy w tych samych hotelach. No a w Veracruz masz rodzinę, więc łatwo było wysnuć taki wniosek. Poza tym kiedyś wprost mu powiedziałam, że mi się podobasz i mogłam mu trochę zasugerować, że powinien być trochę bardziej jak ty. Nie jestem z tego dumna, ale myślałam, że może jak poczuje się zazdrosny, to pokaże trochę inną twarz, może stanie się bardziej, bo ja wiem, czuły. – Wzruszyła ramionami, bo choć jej zachowanie było dziecinne, chyba nie miała wyrzutów sumienia. – No ale zerwaliśmy. Ale skąd właściwie o tym wiedziałeś?
– Obiło mi się o uszy. – Uznał, że nie powinien wyjawiać swoich źródeł, ale Marta wbrew pozorom była całkiem bystrą dziewczyną.
– Alessandra ci powiedziała, tak? Słyszała, jak się kłócimy? – Skrzywiła się, kręcąc głową z niezadowoleniem. – Nie powinna tego robić, nie znała kontekstu. Poza tym jest pomylona.
– Alex nie jest wariatką. – Spojrzał na nią karcąco, bo nie zamierzał tolerować obrażania swojej koleżanki. Dobrze wiedział, jak to jest, kiedy inni traktują cię jak głupka albo szaleńca i współczuł córce Gianluci, że musiała przez to przechodzić. Marta wydawała się typową pustą laską, która nabija się z takich osób jak kuzynka Daniela.
– No przecież zmyśliła chorobę, żeby jej rodzice się nie rozwiedli, nie słyszałeś? – Siatkarka spojrzała na niego zszokowana. – Gianluca i Clara powiedzieli jej o rozwodzie, a ona nagle zaczęła mieć jakieś odpały – mdlała, mówiła, że wszystko ją boli, wciąż chodziła po lekarzach w San Nicolas, ale oni tylko wysyłali ją do psychologów. Była nawet w ośrodku psychiatrycznym w Monterrey na obserwacji i tamci lekarze też stwierdzili, że ma nierówno pod sufitem. Jej matka się poddała i wyjechała za granicę, bo już nie mogła z nią wytrzymać. Ta Clara to też niezłe ziółko, chyba odżyła po rozwodzie z Lucą. Luca to ten sam typ co Daniel – świetny facet, ale na dłuższą metę kobieta potrzebuje silniejszych wrażeń.
– Okej, chyba koniec tej rozmowy. – Jordan z irytacją podniósł się z miejsca, nie chcąc słuchać tych krzywdzących bredni. Alex przeżyła prawdziwe piekło, nie mogąc z nikim porozmawiać o swoich problemach. Nikt jej nie rozumiał i nikt nie był jej w stanie pomóc, a on liczył, że może doktor Ochoa będzie w stanie, ale Lucia miała własne zmartwienia, więc dobrze by było, żeby najpierw zadbała o siebie, zanim zacznie pomagać pacjentom.
– No dobra, może zabrzmiało to nieczule, ale nawet Daniel mówił mi, że z Alex nie jest dobrze. – Marta próbowała się usprawiedliwić. – Nie są może jakoś blisko, ale martwi się o nią.
– Tak, Mengoni powinien chyba bardziej skupić się na sobie. Cześć.
Co go w ogóle podkusiło, żeby zaczynać tę rozmowę? Nie dowiedział się niczego wartościowego poza tym, że bez swojej wiedzy został wykorzystany, żeby wzbudzić zazdrość i ani trochę mu się to nie podobało. Co ludzie mieli w głowach? Co dziewczyny miały w głowach, żeby uważać, że zdrada jest odpowiedzią na wszystko? Szczerze mówiąc, gdyby tak nie cierpiał Mengoniego, nawet by mu trochę współczuł. Jego współczucie było jednak dość mocno ograniczone, skoro syn Marleny w zemście za zerwanie opublikował w Internecie fotki swojej ex, a to było równie obrzydliwe jak zdrada i fantazje na temat innych osób. Jordan zaczynał sądzić, że Daniel Mengoni naprawdę był świetnym aktorem albo po prostu miał zrytą psychikę przez bycie chowanym pod kloszem. Może tak był wychowany w katolickiej rodzinie, że czasami mu odwalało i potrzebował silniejszych wrażeń, jak to ujęła Marta? Cokolwiek to było, trzeba się było tego dowiedzieć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:09:38 28-10-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 087 cz. 1
LIDIA/OLIVIA/CONRADO/SILVIA/ARMANDO/FABIAN/ADRIANO


Pueblo de Luz, rok 2012

Kościelne dzwony doprowadzały ją do szewskiej pasji, a nie były to nawet prawdziwe dzwony, do których przywykła, a jedynie nagranie z kasety. Lidia myślała, że miasteczko, w którym mieszkało tylu zagorzałych katolików będzie raczej bardziej dbało o tradycję. Nic bardziej mylnego – kilka lat wcześniej zakazano bicia w dzwony z najwyższej wieży kościoła pod wezwaniem Ducha Świętego, bo podobno „budziło to niepokój w mieszkańcach” i „nosiło znamiona zakłócania spokoju”. Pierwszą rzeczą, którą zrobiła po przeprowadzce do Pueblo de Luz było odwiedzenie biblioteki, by poznać trochę lepiej tę okolicę i to tam w miejskich archiwach wyczytała różne ciekawostki. Burmistrz Serratos miał chyba na pieńku z kościołem, bo wprowadził sporo zmian, które nie spodobały się lokalnemu proboszczowi. Mama, która pochodziła z tych stron, sporo opowiadała Lidii na temat Miasta Światła, ale nie była w stanie przygotować ją na te wszystkie absurdy, których czternastolatka już zdążyła doświadczyć.
Nigdy nie przypuszczała, że będzie mieszkała vis-a-vis kościoła, ale też nigdy nie spodziewała się, że trafi pod opiekę ojca, więc z dwojga złego nie wiedziała, co bardziej ją wkurzało. Ceferino Montes był aż nadto podekscytowany nowym lokum, które dostali w przydziale za sprawą interwencji opieki społecznej – chodził po malutkim metrażu i zaglądał w każdy zakamarek, odkręcał kurki z łazience i wydawał się zafascynowany bieżącą wodą, ale dla Lidii nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Mogłaby żyć na ulicy, gdzieś pod mostem na kartonie albo w przytułku dla samotnych matek z dziećmi, gdyby tylko miała przy sobie mamę. Ale jej już nie było. Odeszła i zostawiła ją samą z tym człowiekiem.
– Pan z wami… – Pompatyczny śpiew potoczył się echem po kościele i dotarł aż do niej, sprawiając, że włosy zjeżyły się jej na karku.
– Pieprzony hipokryta – warknęła sama do siebie.
Zacisnęła dłonie na prętach od balustrady małego balkoniku, który wychodził prosto na kościół po drugiej stronie ulicy i całą siłą woli zmusiła się, by się nie rozpłakać. Było to trudne, bo buzowało w niej tyle sprzecznych emocji, że sama już nie wiedziała, co tak naprawdę czuje i jak powinna zareagować. Wiedziała jednak, że słuchanie i oglądanie proboszcza Hernana Fernandeza, zwanego również „ojcem Horacio”, będzie niebywale trudne, bo w końcu zamienił ostatnie dni jej życia w prawdziwe piekło i miała ochotę wykrzyczeć całemu światu, jaki z niego podły człowiek. Tymczasem on odprawiał mszę i doił parafian z oszczędności tuż pod jej nosem.
Nie chciał jej pochować. Jej mama umarła, a jej ostatnim życzeniem było być pochowaną z rodzicami na cmentarzu Pueblo de Luz i Valle de Sombras, ale proboszcz – nie widząc dla siebie szans zarobku – odmówił pochówku. Uznał Magdalenę Onetto za jakąś nierządnicę, która wychowywała nieślubne dziecko, w dodatku z Cyganem, a to przecież taki skandal! Nie była nawet parafianką, nie chodziła do kościoła, więc dlaczego miałby jej uczynić tą przysługę? Horacio nie omieszkał wspomnieć, że Magdalena prawdopodobnie będzie smażyła się w piekle za to swoje doczesne życie. Za te słowa zarobił kilka malowniczych rys na lśniącym lakierze nowego BMW, które biło po oczach zaparkowane na parkingu plebanii. Lidia miała już wszystko gdzieś. Na szczęście zatroskany obywatel, Camilo Angarano, usłyszał o tym, a że był nie tylko katolikiem na papierku, ale po prostu dobrym człowiekiem, wiedział, że należy pomóc bliźniemu, a postępowanie proboszcza nie przystoi. Złożył pismo do ratusza, w którym opisał sytuację i powołał się na fakt, że cmentarz w okolicy był zarówno parafialny, jak i komunalny – tak więc wymówki jakoby zmarła nie należała do wspólnoty były całkowitą bujdą na resorach i należał jej się godny pochówek. Burmistrz Rafael Ibarra, który świeżo objął urząd, zgodził się bez wahania. Pogrzeb odprawił jednak ksiądz Juan z sąsiedniego kościoła w Dolinie Cieni, którego poprosił o to sam don Camilo. Przyszedł nawet na pogrzeb, a Lidia była mu wdzięczna, bo nie przyszło wielu ludzi. Prawdę mówiąc, nie było prawie nikogo, ale ona o to nie dbała – ludzie nie troszczyli się o jej mamę za życia, więc dlaczego mieliby zacząć teraz?
– Lidzia, nie chcesz obejrzeć swojego pokoju? – Ceferino wyrwał ją z rozmyślań, wchodząc na balkonik i odpalając papierosa. Skrzywiła się i ostentacyjnie pomachała rękami, by odgonić się od dymu – nie cierpiała, kiedy to robił.
– Nie chcę – odparła beznamiętnie. Zawsze chciała mieć swój pokój, w którym miałaby dużo miejsca i do którego mogłaby zapraszać koleżanki. Nigdy jednak nie miała prawdziwych bliskich koleżanek, ostatnie miesiące podstawówki spędziła zresztą na oddziałach szpitalnych i w gabinetach lekarskich, więc nie było jej dane wybrać się nawet na potańcówkę na zakończenie szkoły. Zdała do liceum tylko dzięki swojemu samozaparciu, choć wyniki nie były zadowalające. Ostatnie kilka miesięcy poświęciła na intensywne studiowanie chemii i tylko to w jakiś sposób pozwalało jej jeszcze nie zwariować. Nawet teraz trzymała na kolanach „Chemię dla Zaawansowanych” autorstwa Marleny Mazzarello di Mengoni, która była jej guru. Chciałaby kiedyś pójść w jej ślady. Miała nadzieję zrobić wszystko, by uchronić inne dzieciaki i ich bliskich od takiego cierpienia, jakim było patrzenie na ból i śmierć rodzica. Może była głupia, ale wierzyła, że kiedyś jej się to uda.
– Ale zobacz, jakie masz duże łóżko! – Ceferino zareklamował ich nowe lokum niczym agent nieruchomości, ale ją to mało obchodziło.
– Mogę spać i na podłodze – rzuciła tylko i ponownie skupiła się na kościele, skąd tym razem słychać było śpiew parafian i złowieszcze dźwięki organów. – Nie chciałam z tobą mieszkać – dodała, żeby to było jasne.
Taka była prawda – gdyby to od niej zależało, uciekłaby czym prędzej i tyle by ją widzieli. Niestety opieka społeczna San Nicolas de los Garza bardzo się zaangażowała, a skoro jej ojciec miał pracę – byle jaką, bo na zmywaku w jakiejś obskurnej knajpie „Inferno” – był zatem zdolny, by zapewnić jej opiekę. Plusem tej całej sytuacji było to, że nie musiała zamieszkać w romskim obozie, gdzie nigdy nie czuła się dobrze. Kiedy mama żyła, jej rodzice mieli układ – ojciec widywał ją w ustalone dni i zabierał ją do „swoich”, by mogła też pobyć trochę z dziadkami. Lidia bardzo tego nie lubiła. Zwykle dzieci lubią swoich dziadków, ona jednak nie czuła z nimi więzi. Dziadek był jeszcze w porządku – trochę przypominał Ceferina, bo był niezbyt rozgarnięty, mało mówił, za to dużo pił, przez co niewiele miała z nim wspólnego, ale dawał jej czasem kieszonkowe w postaci drobnych pieniędzy, a to już jej się podobało. Za to babcia to była typowa Romka z krwi i kości w chuście wyszytej srebrną nitką, masą brzęczących bransoletek i szeroką spódnicą, którą ciągnęła po podłodze, gdziekolwiek się udawała. Ta kobieta była straszna, a tym bardziej przerażające było to, że pielęgnowała w jedynej wnuczce poczucie „romskości”. Chyba obrała sobie za cel wypranie mózgu małej Lidii, bo przyuczała ją różnych cygańskich zwyczajów i straszyła klątwami. Nie, Lidia nie lubiła babci Montes ani trochę. Jedynie ciotka Esmeralda była w porządku, a przynajmniej najbardziej ucywilizowana z nich wszystkich, bo w końcu mieszkała kiedyś w mieście i miała nawet męża gadjo. Lidia jednak nigdy nie była z nią blisko. Po śmierci pana Valentina, ciotka przeprowadziła się z powrotem do taboru i związała się z patriarchą, a z nim nastolatka nie chciała mieć do czynienia. Na szczęście jej mama i tata wychodzili z tego samego założenia, bo rzadko widywała tego mężczyznę. Czasami miała wrażenie, że ojciec chroni ją na swój sposób i celowo nie zabiera ją w miejsca, w których przebywał Baron Altamira i jego bliscy ludzie.
– Wiem, że to nie jest szczyt marzeń – odezwał się niespodziewanie Rino, a na jego twarzy odbiło się coś na kształt wstydu. Lidia była w lekkim szoku, bo nigdy nie widziała ojca zawstydzonego. Rzadko też widywała go bez kart do pokera albo kości do gry, więc było to coś nowego. – Ale jak tylko trochę odłożę, wyjedziemy do Monterrey.
– gów*o prawda. – Prychnęła, nie dbając o elegancki język. – Zawsze mówiłeś tak mamie – że zostawisz tabor i przeniesiesz się do dużego miasta, gdzie łatwiej o pracę. Że znajdziesz mieszkanie… Nigdy nic takiego nie zrobiłeś.
– Tym razem będzie inaczej.
– A co się zmieniło?
– Mama odeszła – powiedział całkiem szczerze, czym sprawił, że usta jej zadrżały. Naprawdę nie chciała się teraz rozklejać, nie przy nim. – Masz tylko mnie.
– Nieprawda, mam mnóstwo osób… – Kiedy to powiedziała, po raz pierwszy uderzyło ją tak naprawdę, że Ceferino Montes miał rację. Nie miała nikogo, była całkiem sama. Samiuteńka jak palec. I zwykle w ogóle by ją to nie obeszło, bo miała ze sobą mamę. Ale teraz nie miała już nic. Tylko ojca hazardzistę i mitomana z awersją do prysznica i z tendencją do huśtawki nastrojów. Naprawdę zapragnęła się teraz rozpłakać, bo jej los był beznadziejny.
– Lidzia, ja też kochałem twoją mamę. Też mi jej brakuje – powiedział to szczerze, a przynajmniej naprawdę chciała w to wierzyć. – Dlaczego mi nie powiedzieliście, że jest chora? Dlaczego dowiedziałem się tak późno?
– A co byś zrobił, znalazłbyś lekarstwo na raka? – Nie wiedziała, dlaczego tak reaguje, ale czasami sarkazm wydawał się jedyną słuszną odpowiedzią. – Same nie wiedziałyśmy, wciąż nas odsyłali od lekarzy do lekarzy i nikt nam nie chciał pomóc. Kiedy postawiono diagnozę, było już za późno.
– Mógłbym wydębić kasę od Barona i może moglibyśmy zawieźć ją do stolicy na lepsze leczenie – podsunął i dało się słyszeć w jego głosie nutkę goryczy. Chyba wyrzucał sobie, że zrobił za mało.
– Nic by to nie dało. Miała zaawansowane stadium, a nawet gdybyśmy wykryli go wcześniej, i tak by ją zabił prędzej czy później. Ten typ tak ma – dodała gorzko, ponownie zaciskając palce na barierce. Ksiądz Horacio odprawiał kazanie i słychać było, jak straszy parafian ogniem piekielnym. Dreszcz obrzydzenia przeszedł jej po plecach.
– To tylko tymczasowe, Lidzia. Nie będę na zmywaku całe życie, znajdę lepszą robotę. Może gdzieś na hacjendzie? Mam rękę do zwierząt, znam się na koniach, może mógłbym pomóc w stadninie starego Olmedo pod San Nicolas. Co powiesz? Lubisz koniki, prawda?
– Są ładne – przyznała, bo na nic więcej nie było jej stać. – Mówisz poważnie? – dopytała dla pewności. – Odszedłbyś z taboru i wyprowadził do miasta?
– Śmiertelnie poważnie. Przyrzekam na świętą Sarę. – Ceferino pocałował swój rodowy pierścień, jakby był on najświętszym klejnotem, ale ta obietnica niewiele Lidii dała. – Wiem, że zawsze chciałaś mieszkać w dużym mieście. Masz kawał mózgu, Lidia, musisz się uczyć i to wykorzystać, żebyś nie skończyła jak ja. Twoja mama to miała łeb, mogła zajść daleko, ale miała pecha w życiu. Tobie to nie grozi. Zrobię wszystko, żebyś mogła spełniać marzenia.
– I przestaniesz grać w karty? – dopytała, trochę wstydząc się tej nadziei, która wybrzmiała w jej głosie. Nienawidziła tego nałogu u ojca. Chyba wolałaby, żeby ćpał albo pił na potęgę. Hazard czasami wydawał jej się dużo gorszy. – Przestaniesz chodzić na karty do Gustava.
– No ale przecież nie ma w tym nic złego, prawda?
– Straciłam przez ciebie złote kolczyki mamy. Nie mam po niej żadnych pamiątek, bo postawiłeś wszystko w karty.
– Oj tam, to się odzyska, są w lombardzie w San Nicolas, znam tego gościa, na pewno mi je odsprzeda jak już zarobię. A skoro o Gustavie mowa… – Ceferino chyba bardzo chciał zmienić temat. – To wiesz, że Christian uczy się u niego na mechanika? Bywa tam po szkole, pomaga z autami. Wyjdzie na ludzi ten Christian.
– Jaki Christian? – Lidia nie bardzo rozumiała, o czym rozmawiają.
– No wiesz jaki! Christian Amaia, syn Carmen. Taki fajny chłop, pracowity i uczy się w szkole. Nie to co Jonas…
– Jonas też uczy się w szkole – przypomniała mu, właściwie nie wiedząc, dlaczego to powiedziała. – Zaraz, czy ty chcesz mnie wyswatać, tato? Przypominam, że jestem zaręczona z Jonasem. – Na samo wspomnienie tego okropnego chłopaka poczuła ciarki wstrętu. – Sam oddałeś moją rękę synowi patriarchy. A przypomnę ci, że mam tylko czternaście lat.
– Nie wyjdziesz za niego za mąż, Lidia, zapomnij. Kazałem przysiąc Baronowi, że wrócimy do rozmowy po twojej osiemnastce, nie przejmuj się tym.
– A czy patriarcha ma obowiązek przysięgać przed kimkolwiek? Skoro tak bardzo tego nie chcesz, po co podpisywałeś pakt? Nie odpowiadaj… – Lidia pokręciła głową z dezaprobatą. Wiedziała przecież, że ojciec dostał sowitą sumkę od Altamiry i jeszcze specjalne pozwolenie, by mieszkać poza taborem i wracać, kiedy tylko ma na to ochotę. Ceferino szczycił się specjalnymi przywilejami i to mu odpowiadało. – Jeśli Baron spróbowałby mnie wydać za Jonasa, to urwałabym mu kolejną część ciała, jak tamta dziewczyna, córka pana Vidala. To dopiero było kozackie.
Rino wydał z siebie dziwny dźwięk – coś pośredniego między chrząknięciem, parsknięciem śmiechem i wysmarkaniem nosa, a kąciki ust Lidii uniosły się lekko. Jej tata też nie przepadał za Jonasem, a przed patriarchą po prostu miał respekt. Może rzeczywiście mówił prawdę, może teraz po śmierci mamy wszystko się zmieni i będą mogli żyć lepiej, może będą mogli być jak ojciec z córką z dala od tego bałaganu, taboru, cygańskich zabobonów i tradycji.
– Obiecujesz? – zapytała go nieśmiało, dyndając nogami w powietrzu. Balkonik był na pierwszym piętrze, ale pewnie mogłaby zeskoczyć na dół i wylądować miękko w zaroślach, gdyby chciała.
– Słowo honoru, Lidzia. – Rino dla podkreślenia swoich słów zgasił peta o balustradę i położył sobie dłoń na sercu. – Jak tylko stanę na prostą, to od razu będę się starał o przeniesienie. W opiece społecznej nam pomogą. Burmistrz to też dobry facet, tak mówią. Jest dużo lepszy niż ten poprzedni. Serratos to był kawał gnoja, który nienawidził Romów. No ale dopadło go sumienie, bo zrobił pif-paf. – Rino zademonstrował strzał w głowę, a Lidia się skrzywiła. – Mówię ci, córuś, uciekniemy daleko, z dala od tego wszystkiego. Mama jeszcze będzie z nas dumna, obiecuję ci to.


W tamtej chwili naprawdę mu uwierzyła i wytrzymał naprawdę długo, a przynajmniej długo jak na niego. Wakacje dobiegły końca, Lidia rozpoczęła naukę w liceum Pueblo de Luz i nie mogła go już tak pilnować. Kasa szybko się skończyła, mieszkanie komunalne powoli zaczęło pustoszeć i brakowało w nim mebli i wyposażenia. Kiedy pewnego dnia Lidia wróciła do domu ze szkoły i zauważyła, że nie ma jej materaca, wiedziała, że to wszystko to było obiecywanie gruszek na wierzbie. Rino zabrał ją z powrotem do taboru, bo tam miał pewne źródło dochodu, no i był wśród „swoich”. Plusem było to, że nie musiała spać w namiotach. Zresztą starała się jak mogła, by nie bywać w obozie – sypiała gdzieś w opuszczonych garażach, a czasami w szkole w klasie do ZPT. Czasami chowała się w bibliotece, by zostać tam po zmroku. To były jej najlepsze noce – tylko książki do chemii, fantastyka dla młodzieży i mnóstwo, mnóstwo kawy. Czternastolatka pewnie nie powinna pić tyle kawy, ale ona nauczyła się tego, przebywając z mamą w licznych szpitalach – żeby nie zasnąć, potrzebowała dawki kofeiny i tak już zostało. Jej nocne wędrówki po mieście przydały jej się już później, kiedy musiała rozpocząć współpracę z Templariuszami, bo jej ojciec tak się u nich zadłużył, że grozili mu odcięciem rąk. Ojciec nawet z rękami był bezużyteczny, ale bez rąk? Lidia wolała nie myśleć, co by się z nimi stało, gdyby Ceferino Montes nie mógł utrzymać choćby kości do gry. Więc wkręciła się w ten biznes, szybko się sprawdziła i po raz pierwszy od dawna czuła się w czymś dobra. Oprócz spłaty długu taty zarabiała też grosze dla siebie i odczuwała z tego satysfakcję. Może nie była to legalna praca, ale ona pracowała ciężko i dużo ryzykowała. Przynajmniej miała za co kupić sobie coś normalnego do jedzenia, bo dieta w obozie opierała się raczej na zdobyczach własnych rąk, a ona przyzwyczajona była do cywilizacji. W domu mamy może się nie przelewało, ale nie chodziła nigdy głodna. Opieka społeczna po raz pierwszy zainteresowała się jej losem po śmierci mamy, kiedy trafiła na izbę przyjęć ze złamanym obojczykiem. Upadek z konia był bolesny, ale gorsza była trauma, która po tym pozostała. Tak, konie były ładne, nawet piękne, ale nie cierpiała, kiedy do czegoś się ją zmuszało, a tak właśnie postąpił Baron i jego ludzie. W końcu każdy szanujący się Rom i Romka powinni umieć dosiadać rumaka. Była wdzięczna Eloyowi, starszemu plemienia, że zabrał ją do szpitala, podczas gdy babka i jej koleżanki próbowały zastosować na niej jakieś szamańskie zaklęcia. Kość była złamana i nie miała prawa zrosnąć się po samym okładzie z liście arniki czy naparze z nagietka. Lidia nie miała nic przeciwko ziołom, ale wiedziała, że są rany, których one nie uleczą. Wybuchła wtedy wielka afera. Lidia tymczasowo zamieszkała w domu dziecka przy klasztorze sióstr Miłosierdzia i chociaż miała dach nad głową, ciepły posiłek i nawet kilka koleżanek w swoim wieku, to jednak częste wizyty ojca Horacia wszystko jej rujnowały. Uciekała zatem tak często, że w końcu nawet przytułek nie chciał jej już przyjmować. Trafiała od jednej rodziny zastępczej do kolejnej, ale i stamtąd uciekała, by w końcu znów trafić do ojca i pod opiekę kuratora, a i tak najlepiej czuła się w bibliotece lub na ulicy.
A teraz miała Conrada, który dawał jej szlaban. Conrada, który martwił się, że nie przyszła od razu po szkole do domu. Conrada, który pisał jej codziennie sms-a, życząc miłego dnia (mimo że widzieli się z samego ranka) i który pytał ją, czy jadła lunch i czy ma na coś ochotę, bo może wziąć coś na wynos, jak będzie wracał do domu. Conrada, który bał się, że stanie jej się krzywda i Conrada, który zaopiekował się nią bez wahania, kiedy własny ojciec postawił ją w karty w El Paraiso. Lidia kochała Conrada, wiedziała to. Nie chciała tego jednak powiedzieć na głos, bo jeśli to zrobi, Conrado odejdzie – tak było zawsze. Jedyna osoba, którą kiedykolwiek kochała, też ją zostawiła, więc dlaczego z Conradem miałoby być inaczej?
Stanęła w cieniu drzewa pod starą kamienicą, w której kiedyś mieszkała. Po drugiej stronie ulicy parafianie już zmierzali do kościoła na wieczorną mszę w intencji rodziców i opiekunów młodzieży, a ona zatrzymała się na chwilę, by przypomnieć sobie stare czasy. To była jej ostatnia bezpieczna przystań – to zwyczajne, małe komunalne mieszkanko, w którym zdarzyło jej się gotować obiady dla taty i gdzie czasem słuchała mszy świętej z daleka, komentując kazania Horacia głośnymi przekleństwami, kiedy nikt nie mógł jej usłyszeć. Nie lubiła widoku na kościół, bo był to symbol wszystkiego, czym się brzydziła – obłudy, tego zakłamania, hipokryzji, często bezczynności, wyzysku i okropnej zachłanności – ale za to lubiła to mieszkanko, bo to miejsce, które dało jej nadzieję, że może mieć lepszą przyszłość, że jej tata może naprawdę się zmienić.
– Szlag!
Wzdrygnęła się, słysząc ciche przekleństwo z góry i momentalnie spojrzała w tamtym kierunku ze zdziwieniem. Szeroki uśmiech rozświetlił jej twarz, kiedy zobaczyła ciemną sylwetkę. El Arquero de Luz opuścił się sprawnie, zwisając z balustrady z drugiego piętra, wskoczył na pierwsze, po czym naciągnął ponownie cięciwę i wycelował strzałę prosto w wejście do kościoła.
– Cholera.
– Mówisz sam do siebie? – zagadnęła, czym sprawiła, że tym razem to on wzdrygnął się i skierował na nią strzałę. – Zastrzelisz mnie?
– To nie jest zabawne – odparł Zamaskowany, ale chyba mu ulżyło, że to tylko ona. Zeskoczył z balkoniku na pierwszym piętrze i wylądował tuż przed nią, chowając się w gęstych zaroślach. – Mogłem zrobić ci krzywdę, nie zachodź mnie znienacka.
– Przepraszam. – Nie mogła jednak przestać się uśmiechać, widząc, że wprawiła go w zakłopotanie. – A właściwie, to ty powinieneś przeprosić mnie.
– Ja? Za co? – Wydawał się być autentycznie zdumiony. Nie przypominał sobie, by czymś ją uraził. Teraz Lidia przypomniała sobie jednak wszystko i trochę ją to ubodło.
– Zostawiłam ci listy – odezwała się, nie kryjąc pretensji w głosie. – Opowiedziałam ci wszystko o Marlenie Mengoni, o tym, że wypuściła na czarny rynek lek, Amphexę, tym samym dopuszczając się przestępstwa federalnego. Napisałam ci też o rejsie don Mariana, który omal nie umarł przez zatrucie tymi chemikaliami w rzece. Zjadł skażoną rybę.
– Odpisałem ci. – Łucznik Światła gapił się na nią, mrugając, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza. – Nie widziałaś liściku?
– Widziałam twoje „dzięki”. Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić „dzięki”? – Naburmuszona założyła ramiona na piersi. – Podałam ci Marlenę Mengoni na srebrnej tacy, dałam ci dowody, których szukałeś, żeby móc posłać jej strzałę, a ty nawet się nie odwdzięczyłeś. W ogóle zamierzałeś wykorzystać te informacje?
– A myślisz, że co ja tutaj właśnie robię, piję herbatkę z widokiem na kościół? – El Arquero zamaszystym gestem wskazał na drugą stronę ulicy, gdzie Marlena rozmawiała właśnie z Violettą Conde i jakimś mężczyzną, wymieniając się uprzejmościami przed mszą. – Byłem właśnie w trakcie, kiedy mi przerwałaś.
– Poślesz dziś strzałę Marlenie, naprawdę? – Oczy Lidii rozbłysły z podekscytowania. Sama schowała się w zaroślach, wykukując zza nich i wytężając wzrok, by zobaczyć coś więcej. – No to na co czekasz?
– Jest za dużo dzieciaków – odpowiedział jej, opuszczając łuk i wzdychając ze zrezygnowaniem. – Nie jestem w stanie wycelować tak, by nikomu nic się nie stało. Poza tym to żadna frajda, powinna raczej zostać pośmiewiskiem w świetle dnia, gdzie wszyscy będą mogli ją zobaczyć, a nie tylko garstka kościółkowych znajomych.
– Ci kościółkowi znajomi są właśnie tymi, którzy ślepo jej wierzą. Może warto zrobić to przy nich, żeby poznali się na niej? – podsunęła trochę speszona, bo właśnie go zwymyślała, a on miał już swój plan.
– Ich nic nie przekona, mają już taki sposób myślenia. Ale są inni, którym może zapalić się czerwona lampka w głowie. Zrobię to innym razem, tak będzie bezpieczniej. – Łucznik pokiwał głową, jakby sam siebie o tym przekonywał. Mimo wszystko raz jeszcze napiął cięciwę i wycelował w wejście do kościoła, gdzie stała Marlena. – Chciałem to zrobić z drugiego piętra, ale to za wysoko, z pierwszego też nie mam czystego strzału, a tutaj z kolei mogę co najwyżej trafić w jej teczkę. – Wskazał palcem skórzaną aktówkę, którą trzymała w ręce pani Mengoni, zapewne wracając z pracy. – Ale to niebezpieczne, bo ciągle się rusza i mogę ją trafić w nogę.
– Nie byłoby mi jej szkoda – szepnęła cicho Lidia i dałaby sobie rękę uciąć, że jej towarzysz uśmiechnął się pod kominiarką, bo oczy mu zabłyszczały.
– Wolę nie ryzykować.
– I dlatego siedzisz w miejscu publicznym i na nią czekasz? – Uniosła wysoko brwi, oskarżając go o lekkomyślność.
– Pod latarnią najciemniej, prawda? – rzucił, wzruszając ramionami. – Mógłbym co prawda udać się na chór kościoła i strzelić stamtąd, ale nawet ja nie jestem aż takim kamikadze.
– Mieszkałam tu kiedyś – wyrwało się Lidii, kiedy spojrzała w górę na odłażącą farbę z balustrady na pierwszym piętrze. – Mieszkanie komunalne, dostaliśmy je z tatą po śmierci mamy. Krótka to była przygoda, ale i tak było całkiem wygodne. Dlaczego wchodzisz tu jak do siebie, nie boisz się, że mieszkańcy cię podkablują?
– Nikt tu nie mieszka – odparł tylko, a mimo modulatora głosu udało jej się rozpoznać gorzką nutę w jego głosie. – Nie wiem, co pani burmistrz robi z komunalnymi mieszkaniami, ale ewidentnie ma opory, żeby przydzielać je potrzebującym.
– Nie chce ich dawać Romom – sprostowała Lidia, która trochę to rozumiała, biorąc pod uwagę to, w jaki sposób jej własny ojciec obchodził się z tym lokalem. – A Romowie też nie są chętni na przyjmowanie takiej jałmużny. Wiem, że Conrado po tej sprawie z zanieczyszczonym jeziorem chciał, żeby Romowie z rzecznego obozu, ci od Eloya, przenieśli się do miasta. Jest trochę mieszkań na obrzeżu miasteczka i kilka tutaj, ale oni tego nie chcieli. To uwłacza ich godności, a Baron nie byłby zachwycony, gdyby przyjęli coś od miasta, które od lat próbowało ich wygnać. Potraktowałby to jak zdradę.
– Baron woli, żeby jego ludzie – dzieci, starsi, kobiety – spali w namiotach o zimnie, tak? Sam ma wygodny domek w lesie, niczego mu nie brakuje, więc nie wie, co to znaczy nocować na gołej ziemi w środku zimy, nawet w Meksyku. – Łucznik zirytował się po słowach Lidii. Romowie może mieli swoją dumę, ale Baron przekraczał już wszelkie granice.
– Ma swoje priorytety. – Lidia zgodziła się z nim, ale nic przecież za to nie mogła. Spojrzała ponownie w kierunku kościoła. Młodzież kręciła się powoli przy wejściu i znikała wewnątrz. Marlena nadal stała ze znajomymi, dyskutując żywo na jakiś temat. – Spróbuj, może uda się wycelować w coś innego? I tak każdy będzie wiedział, że cytat jest dla niej. Przecież nie zaatakowałbyś nastolatków.
Łucznik spojrzał na nią sceptycznie, ale wykonał prośbę, napiął cięciwę powoli i dokładnie, choć zwykle robił to tak szybko, że nie zdążyła tego zarejestrować. Był w pozycji na klęczkach, ale i tak uznała, że prezentuje się całkiem imponująco z takim skupieniem w oczach, kiedy wymierzał strzałę. Jego ręce ani drgnęły.
– Mógłbym spróbować posłać ją w tę lampę przy wejściu – szepnął, przesuwając leciutko łuk, jakby próbował nakierować strzałę we właściwą stronę. – Ale pękłaby żarówka, nie chcę, żeby odłamki kogoś poraniły. Jest też ta drewniana figura Matki Boskiej – dodał, tym razem bardziej sceptycznie. – Ale nie chcę, żeby do zarzutów morderstwa i rozboju dorzucili mi jeszcze bezczeszczenie świętych symboli i obrazę uczuć religijnych. – Teraz w jego głosie słuchać już było jawną ironię. Opuścił łuk zrezygnowany.
– Nie przymykasz jednego oka – zauważyła z ciekawością Lidia, zapominając kompletnie o Marlenie. Przypatrywała się z boku swojemu zamaskowanemu przyjacielowi z fascynacją. – Kiedy ktoś celuje, zwykle przymyka jedno oko, ale ty masz oboje oczu otwartych. Dlaczego?
– Sam nie wiem, tak mi łatwiej. – Wzruszył ramionami. – Mam większe pole widzenia.
– To przez twoją wadę wzroku?
– Ty znów o tym?
– Po prostu jestem ciekawa. – Lidia trochę się naburmuszyła. Czasami odpowiadał jej gładko, a czasami wyglądał na zniecierpliwionego. – Czy każdy łucznik strzela z otwartymi oczami?
– Nie, tylko ci najlepsi – rzucił bez zawahania, a ona tylko wywróciła oczami, wiedząc, że znów się zgrywa, choć pewności siebie zdecydowanie mu nie brakowało. Uznał, że powinien być całkiem szczery. – Mówię serio, zamykanie jednego oka ułatwia celowanie dla początkujących, ale na dłuższą metę to męczące. Oczy szybko się męczą, nie czuje się wtedy przestrzeni wokół, nie dostrzega się szczegółów otoczenia. Tak mam lepsze poczucie głębi i odległości. Widzę więcej, więc mogę więcej.
– Czyli w wolnym tłumaczeniu – jesteś najlepszy, dlatego nie robisz tak jak amatorzy. – Lidia dopowiedziała sobie sama, bo kontekst jego wypowiedzi właśnie na to wskazywał.
– Nie jestem najlepszy – powiedział ze śmiechem, czym trochę ją zaskoczył.
– W takim razie kto jest według ciebie najlepszy? – zagadnęła, a po chwili doprecyzowała, bo nie chciała, by czuł się osaczony: – Kto jest najlepszym łucznikiem na świecie? – Sama właściwie nie wiedziała, co ją podkusiło, by o to zapytać. Lubiła z nim gawędzić o wszystkim i o niczym, a łucznictwo naprawdę zaczynało ją fascynować i coraz częściej łapała się na tym, że chciała poprosić Conrada, by zapisał ją na lekcje w San Nicolas. Co prawda wolałaby, żeby to El Arquero był jej instruktorem, ale nie można było mieć wszystkiego. Przeszło jej nawet przez myśl, by poprosić o prywatne lekcje Fabiana Guzmana, ale to był szalony pomysł.
– Prawdziwym czy fikcyjnym? – dopytał Srebrny Strzelec, by się upewnić, czym już totalnie zbił ją z pantałyku, bo nie wyśmiał jej pytania, a naprawdę zastanawiał się nad odpowiedzią.
– A jest jakaś różnica? – Lidia właściwie nie była pewna, jakiej odpowiedzi oczekiwała. Zaintrygowało ją jego podejście do tematu. – Jeśli chcesz mi odpowiedzieć, że to Robin Hood, to mało oryginalna odpowiedź.
– Myślałem raczej o Legolasie.
– Uważasz, że Legolas jest najlepszym łucznikiem wszech czasów?
– To chyba oczywiste. – El Arquero wyglądał na zdziwionego jej zdumieniem. – Jako ktoś kto ma drugie imię na cześć postaci z „Władcy Pierścieni” powinnaś chyba wiedzieć, że Legolas jest elfem.
– Przecież wiem – zirytowała się, bo akurat wykładu z Tolkiena nie potrzebowała, znała go na pamięć. – Ale to nadal postać fikcyjna. Czym różni się od takiego Robin Hooda, Hawkeye’a, Zielonej Strzały czy chociażby Katniss Everdeen?
– Elf o nadludzkiej celności i refleksie, który niemal ściga strzały w locie, w dodatku miał łuk Galadhrimów spleciony z włosów elfów czyli praktycznie o nadprzyrodzonych właściwościach. Wiadomo, że będzie przewyższał kunsztem każdego śmiertelnika. Reszta może się przy nim schować.
Spodoba jej się jego odpowiedź, więc uśmiechnęła się leciutko pod nosem. Jakoś wydało jej się, że poczuł się urażony, że ktoś mógłby uznać kogokolwiek innego za najlepszego łucznika w popkulturze.
– A w rzeczywistości to pewnie jakiś olimpijski medalista, co? – podsunęła, bo w gruncie rzeczy słabo znała się na sportach innych niż siatkówka.
– Ciężko jest powiedzieć, kto tak naprawdę jest najlepszy. Czy medale w ogóle coś znaczą, są jakimś wyznacznikiem, standardem? – Łucznik wziął łuk w dłonie i przyjrzał mu się z bliska, jakby go analizował. Lidia mimo woli wytężyła wzrok, by zobaczyć, czy dostrzeże na nim jakieś inicjały czy coś podobnego – wiedziała, że Ulises Serratos naznaczał swoje łuki, jakby chciał je spersonalizować. Wielu sportowców robiło tak ze swoim sprzętem sportowym. El Arquero nie byłby chyba na tyle głupi, by podpisać swój łuk – gdyby wpadł w niepowołane ręce, byłby ugotowany. – Minamoto no Tametomo – odezwał się po krótkiej chwili ciszy, kiedy ona myślała już, że porzucili temat. – Uważany za jednego z najpotężniejszych łuczników w historii Japonii, samuraj, który według kronik i legend potrafił tak celnie strzelać, że przebił i zatopił statek wroga tylko jednym strzałem. Podobno lewe ramię miał dłuższe, co dawało mu potężniejszy naciąg. To dopiero jest talent, jeśli jedna strzała potrafi zrobić takie rzeczy, nie sądzisz?
– Brzmi jak opowieść wyssana z palca – stwierdziła Lidia, która jednak lubiła tajemnicze opowiastki. Zrozumiała też dlaczego jej zamaskowany towarzysz zwrócił uwagę na tę historię. – Ale z tego co mówisz wynika, że ten Tametomo, ten samurai, był wojownikiem, więc ciężko go porównywać do współczesnych sportowców, którzy strzelają rekreacyjnie. Ty też jesteś wojownikiem.
– Ja?
– No a nie? Walczysz za pomocą strzał. Tak, wiem, że nikogo nie ranisz, ale jednak – bliżej ci do wojownika niż olimpijskiego medalisty. Ale zaraz, czy ty masz medal olimpijski? – dodała, teraz lekko speszona, że mogła go urazić. Spojrzała na niego z wypiekami na twarzy.
– Zabawna jesteś. Nie, nie jestem olimpijskim medalistą. Gdybym był, pewnie nigdy byśmy się nie spotkali. – Wyglądał na rozbawionego. Lidia potrafiła go czasami naprawdę rozbroić swoimi tekstami. – Ale masz rację, coś mam jednak wspólnego z Tametomo. Ja też nigdy nie marnuję strzał. – Westchnął cicho i schował strzałę do kołczanu. – Marlena Mengoni będzie musiała poczekać na swoją kolej. Nie powinnaś być na mszy? – zagadnął, palcem wskazując na grupkę nastolatków, która zniknęła właśnie w kościele. Marlena i jej towarzysze również weszli już do środka.
– Chyba tak – przyznała, łapiąc się na tym, że wolałaby posiedzieć z nim w krzakach i gadać o legendarnych łucznikach, niż słuchać śpiewów chóru z Nuevo Laredo. Jak na zawołanie melodia dobiegła do ich uszu ze środka kościoła. Lidia już prawie zapomniała, jak głośno niósł się dźwięk na drugą stronę ulicy. Współczuła wszystkim tym, którzy kiedyś zamieszkają w tych komunalnych mieszkaniach, choć pewnie dla nich bliska odległość od parafii nie była niczym złym – ważne, że mieli dach nad głową.
– Pójdę już. – El Arquero podniósł się do pionu i otrzepał kolana. Lidia przytaknęła mu głową, bo przecież mogła się domyślić, że nie będzie tu siedział cały wieczór. On jednak odezwał się niespodziewanie, zakładając łuk na plecy. – Co robisz jutro wieczorem?
– Co robię jutro wieczorem? – powtórzyła, nie wiedząc, czy czasem się nie przesłyszała.
– Masz jakieś plany? – doprecyzował.
– Nie – wypaliła, bo była to szczera prawda. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że miała szlaban jak na głupią nastoletnią smarkulę przystało. – Dlaczego pytasz?
– Przyjdź jutro o dziewiętnastej przed „Olimpo”. Wiesz, gdzie to jest? – upewnił się, będąc już przygotowany do odejścia.
– Tak, Templariusze mieli tam swoją miejscówkę. – Miała mętlik w głowie. Dosłownie dzisiaj wspominały z dziewczynami na lunchu to stare opuszczone kino. – Chcesz się tam ze mną spotkać?
– Miałaś pretensje, że nie podziękowałem ci jak należy za informacje – przypomniał jej, czym sprawił, że tylko szerzej rozdziawiła usta ze zdumienia. – Więc chcę podziękować. Nie lubię mieć długów.
– Ale przecież to w centrum miasteczka – zauważyła zbita z tropu tą nagłą propozycją. Nie mogła jednak udawać, że perspektywa spotkania z nim sam na sam jej się nie spodobała.
– Mówiłem ci już. – Łucznik ruszył wolnym krokiem, powoli ginąc w ciemnościach. – Pod latarnią najciemniej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:12:04 28-10-25    Temat postu:

cz. 2

Lidia przyjęła wiadomość o szlabanie bardzo dojrzale i Conrado był z niej dumny. Musiała nauczyć się pewnych granic i liczył, że dzięki temu się to uda. Żałował jedynie, że nie może spędzić z nią czasu, tak jak zaplanował, ze względu na niespodziewane obrady rady miasta, które zostały zapowiedziane na piątkowy wieczór piątego lutego. Jimena Bustamante wydawała się przejęta, a on wolał mieć oko na sytuację, więc poinformował Lidię, że wróci do domu nieco później. Dziewczyna i tak miała udać się do kościoła na wieczorną mszę świętą w intencji rodziców i opiekunów i choć kłóciło się to nieco z jego ideą szlabanu, to jednak nadal miała spędzić czas w Domu Bożym, więc trudno tutaj mówić o jakimś łamaniu reguł.
– Jesteś naiwny. – Debora Guzman sprowadziła go na ziemię, kiedy przekraczali próg sali obrad w ratuszu. Każdy mieszkaniec mógł wziąć udział w obradach, a nowi kandydaci do purpurowych krzeseł chętnie pokazywali przez wyborami, że są zaangażowani w życie miasteczka – był to zresztą wymóg Silvii, która kazała zrobić to wszystkim swoim podopiecznym. – Może i poszła do kościoła, ale na pewno nie po to, żeby się modlić.
– I mówisz mi to teraz? – Saverin nie do końca wierzył w osąd przyjaciółki, ale jej słowa dały mu do myślenia. – To tylko wieczorna msza.
– Okej, niech ci będzie. Wolę nie mówić, co ja robiłam, kiedy rzekomo szłam na mszę. – Deb parsknęła śmiechem na widok miny Conrada, ale chyba wolała go bardziej nie dołować. Pożegnała się z nim i poszła usiąść koło Javiera Reverte, który już zajął miejsca dla niej i Anity.
Silvia Olmedo wślizgnęła się do ratusza i usiadła z tyłu sali, by móc doskonale obserwować wszystkich zgromadzonych. Za nic nie przegapiłaby okazji, by napisać sprawozdanie z obrad rady, tym bardziej że dochodziły ją słuchy o niezłym chaosie, który zapanował w miasteczku. Nie bez powodu spotkanie zostało przesunięte na wieczór – zrobiono to na specjalną prośbę, a właściwie oficjalną petycję zatroskanego obywatela, Adriana Mengoniego, który miał jakieś ważne tematy do omówienia. Dziennikarka znała tego mężczyznę na tyle długo, by wiedzieć, że coś kombinował. Rozpuściła włosy, wyciągając z nich ołówek, którym były spięte, po czym pochyliła się do torebki, by znaleźć notes.
– Nadal to robisz?
Podskoczyła w miejscu i zaklęła, kiedy uderzyła się w oparcie fotela przed nią. Z irytacją spojrzała na Armanda Romero, który odpiął guzik sportowej marynarki i przysiadł obok niej, z ciekawością omiatając wzrokiem salę.
– Robisz to coś z ołówkiem – powtórzył, kiedy ona rozmasowywała obolałe miejsce, nie wiedząc, co miał na myśli. – Wpinasz go we włosy, zamiast użyć spinek, zawsze robiłaś tak w szkole.
– Nie noszę spinek, więc… – Wzruszyła ramionami i usiadła z powrotem z notesem gotowym do notowania na wszelki wypadek – nie chciała niczego przegapić. – A co ty tu robisz? Myślałam, że życie miasta – przydział funduszy na remonty dróg i szkół, zatwierdzanie przetargów i skargi samozwańczej straży sąsiedzkiej to nie twoja bajka. Czy nie mówiłeś, że mało obchodzi cię polityka jako taka?
– Mówiłem, ale jako dziennikarz muszę być na bieżąco. Poza tym nie było mnie tu od dawna, a jeśli chcę skupić się na naszych felietonach, muszę wiedzieć, przeciwko czemu występuje Łucznik Światła, nie sądzisz? – Armando czekał, aż kobieta przyzna mu rację, a ona tylko wywróciła oczami.
– Wiesz, z czym walczy – w Pueblo de Luz nic się nie zmieniło od czasu, kiedy my byliśmy młodzi. Jedyna różnica to trochę bardziej rozbudowana infrastruktura, ale w głowach mieszkańców nadal jest to samo siano co kiedyś. Mama ci nie mówiła?
– Jest zajęta, stara się o dotację. – Romero wskazał palcem starszą kobietę, która w rzędzie przeznaczonym dla petentów próbowała rozeznać się w swoich notatkach.
– Przyszedłeś z mamusią? Urocze. – Silvia zaśmiała się złośliwie, ale zaraz potem wyprostowała się w miejscu i wyciągnęła szyję, bo do sali wszedł Adriano Mengoni.
Nonszalanckim krokiem przemierzył przejście między rzędami, jednocześnie grzebiąc w swoim telefonie jedną ręką. Kilka osób witało się z nim i przystawał na chwilę, by wymienić uścisk dłoni, po czym w końcu zajął miejsce gdzieś mniej więcej po środku. Odwrócił głowę i kiwnął Silvii na powitanie, kiedy wypatrzył ją w tłumie.
– Jego żona kandyduje do rady, a to on zachowuje się jakby był burmistrzem, co za tupet! – warknęła sama do siebie pani Guzman, rozglądając się wokół w poszukiwaniu jego małżonki. – Marlena jeszcze się nie pokazała?
– Raczej nie przyjdzie. – Romero sprowadził ją na ziemię. – Dziś jest msza święta w intencji rodziców i opiekunów. Znasz Marlenę, nie przegapi okazji, by zmówić różaniec na pokaz. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
– Widocznie jest pewna wygranej, skoro wolała to odpuścić. – Silvia wzrokiem wyłowiła wszystkich swoich Avengersów. Na szczęście usłuchali jej rady i przyszli się pokazać. Jedynie Adam Castro się ociągał, a ona zaczynała się niecierpliwić, nie widząc go wśród zebranych.
– Widocznie zeszła ze sceny, żeby Adria mógł zrobić show – poprawił ją Armando, który z ciekawością przypatrywał się staremu znajomemu. – Słyszałem, że wykupuje nieruchomości w okolicy. Plotki głoszą, że ma monopol na pół San Nicolas, ale z Pueblo de Luz nie będzie tak łatwo. Jimena Bustamante to twardy przeciwnik.
– Nie na długo. – Silvia tym razem wolała nie mieć racji, ale niestety musiała wyjść na czarnowidza. – Adria zawsze znajdzie kruczki prawne i skrzętnie je wykorzysta. Jeśli do tej pory nie ma nic na Jimenę, to na pewno niedługo będzie miał, jestem tego pewna.
– Twierdzisz, że pani burmistrz jest w coś umoczona? – Romero uniósł teatralnie brwi. Prawdę mówiąc, nie bardzo go to dziwiło, bo znał bardzo dobrze historię tej okolicy i każdy burmistrz bez wyjątku miał swoje tajemnice.
– Mieszkamy w Pueblo de Luz, Armando, tutaj każdy ma coś na sumieniu…
Nie było jej dane dokończyć, bo pani burmistrz pojawiła się za specjalnym pulpitem, by poprowadzić dzisiejsze spotkanie i w sali zapanowała cisza, kiedy zaczęła przedstawiać dzisiejszy porządek obrad. Chwilę później skrzypnięcie wejściowych drzwi sprawiło, że Silvia zmroziła wzrokiem przybyłego, którym okazał się Adam Castro. Bezgłośnie wyartykułowała pytanie „Gdzie ty, do cholery, byłeś”, a on tylko pokręcił głową i usiadł na wolnym krześle koło Antonia Moliny. Postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi.
– A teraz przejdźmy do kolejnego punktu obrad czyli wniosków mieszkańców. – Jimena zacisnęła mocniej wargi, kiedy zerkała na swoje notatki znad okularów. Adriano Mengoni powoli zaczynał poważnie ją irytować, zgłaszając się ze swoim wnioskiem. – Pan Echeverria, występuje pan w imieniu swoim i sąsiada, pana Gandii, zgadza się?
– Tak, pani burmistrz. Musimy coś z tym wreszcie zrobić, bo to już przechodzi wszelkie pojęcie. – Starszy mężczyzna wstał z oburzeniem, spoglądając po wszystkich radnych, jakby ich prowokował. – Do tej pory nie uzyskałem żadnej rekompensaty za utratę plonów. Żądam wyegzekwowania zapłaty za stracone żniwa.
– Panie Echeverria, wie pan bardzo dobrze, że nie jesteśmy ministerstwem rolnictwa i nie ponosimy odpowiedzialności za niewłaściwe stosowanie nawozów i środków ochrony roślin. – Jimena bardzo starała się brzmieć uprzejmie, ale widok wzburzonego starca, który wręcz jej rozkazywał, był niebywale irytujący, kiedy ona miała związane ręce. – Proponuję zgłosić się do prawnika i wszcząć postępowanie przeciwko firmie produkującej chemię rolniczą, którą pan stosował.
– A kogo w dzisiejszych czasach stać na prawnika, pani burmistrz? Za co mam za niego zapłacić, kiedy nie mam żadnych dochodów. To karygodne.
– Zgadzam się, ale niestety wykracza to poza moje kompetencje.
Conrado Saverin ze swojego miejsca po prawicy Jimeny przysłuchiwał się temu wszystkiemu z uwagą. Bustamante była twarda jak skała, nieustępliwa i zdecydowanie nie brakowało jej asertywności. Nie miała jednak empatii, którą on akurat dysponował. Poprosił więc o zabranie głosu.
– Panie Echeverria, mogę pana zapewnić, że jesteśmy głęboko zaniepokojeni sprawą plonów i niestrudzenie próbujemy wypracować rozwiązanie, które zadowoliłoby wszystkich i mieściło się w granicach prawa. Jednak jak wspomniała pani burmistrz Bustamante, w tym przypadku należy wyjaśnić sprawę u samego źródła. Z mojej strony mogę zaproponować bezpłatne porady prawne w naszej poradni. Ulotki dostępne są przy gablocie w atrium ratusza. W razie pytań proszę zwrócić się do mecenasa Aidana Gordona lub pani mecenas Normy Aguilar, na pewno odpowiedzą na wszelkie pytania.
– To miłe z pana strony, Saverin, ale skąd, u licha, mamy wiedzieć, że to felerne nawozy? – Gandia odezwał się nagle, wzbudzając powszechne zainteresowanie. – Ja osobiście skłaniam się ku temu, że ktoś mi plony po prostu zatruł.
– Przepraszam, zatruł? – Conrado nie do końca rozumiał, co rolnik chciał przedstawić. – Kto?
– Jak to kto? Cyganie oczywiście! – Mężczyzna uderzył dłonią w stolik, co spotkało się z reprymendą pani Burmistrz. Szybko przeprosił i przeszedł do rzeczy, ale bardziej niż do włodarzy miasteczka zdawał się zwracać do swoich kolegów z branży rolniczej, którzy przyszli na obrady. – Chodzą po gospodarstwach, włamują się i kradną co popadnie – a to ziemniaki, a to marchew, a to jeszcze co innego. I twierdzą, że im się należy, że to ich ziemia! Uprawiam tę ziemię od trzydziestu lat, wcześniej robił to mój ojciec, a wcześniej jego ojciec i oni mają czelność uważać, że im się cokolwiek należy?
– Czy ty czasem nie zatrudniałeś Romów? – zapytała drobniutka starsza pani zaczepnie, czym zasłużyła sobie na morderczy wzrok pana Gandii. – Tak tylko mówię, że jakoś nie przeszkadzali ci Romowie, kiedy pracowali za półdarmo na roli. Ja tam się nie dziwię, że odbierają swoją zapłatę.
– Stara wariatko, co ty możesz wiedzieć? No tak, ale sama wychowałaś złodzieja, więc czego ja się po tobie spodziewam? – Gandia prychnął i zrobiło się małe zamieszanie.
– Dosyć, drodzy państwo, bo będę musiała państwa wyprosić. – Jimena Bustamante żałowała, że nie ma młotka niczym sędzia. Obrady miasteczka czasami przypominały wybieg w cyrku. – Jeżeli podejrzewa pan wtargnięcie i kradzież…
– Nie podejrzewam, ja to wiem!
– W takim razie chyba nie muszę tłumaczyć, że powinien pan to zgłosić odpowiednim służbom? Jestem pewna, że szeryf Molina będzie zachwycony – dodała już z lekkim uśmieszkiem na ustach. Wszyscy, którzy znali Ivana wiedzieli, że nie cierpiał Barona i jego ludzi, więc chętnie przyskrzyniłby kilku złodziei ziemniaków tak dla zasady. – Przejdźmy proszę do kolejnego wniosku. Pani Romero – czy pani również chce żądać rekompensaty za zniszczone plony? – zapytała z lekką ironią.
– Nie, pani burmistrz, nie używam tego świństwa z DetraChemu i jemu podobnych. Nawozimy tylko naturalnie i używamy sprawdzonych produktów. – Alona Romero nie pozostawiła wątpliwości, co sądzi o chemicznych gigantach, którzy niszczyli lokalne rolnictwo. – I właśnie dlatego ubiegam się o dotację z budżetu miasta. Poprzedni rok był bardzo skąpy w plony nie tylko ze względu na te wszystkie chemiczne świństwa, mieliśmy też naprawdę prawdziwe huśtawki temperatur. Ta okropna pogoda znad Valle de Sombras uderzyła i w nas i wie pani jak wyglądały moje warzywa? O tak! Mogę? – Podeszła do pulpitu, kiedy uzyskała zgodę Jimeny, po czym położyła jej przed nosem zdjęcia. – Moja cebula przestała rosnąć w wyniku podtopień. A pomidory, z których zawsze byłam tak dumna? Niestety większość poszła na karmę dla świń don Pedra z Valle de Sombras.
– Rozumiem, ale mam władzę nad miasteczkiem, pani Romero, a nie nad pogodą. – Jimena pokazała fotografie Conradowi, który przyjrzał im się z uwagą. Starsza pani mimo wieku nadal pracowała na roli i wkładała całe serce w uprawę warzyw, ale niestety natura miała dla niej przykrą niespodziankę.
– Nad pogodą nie, ale nad budżetem tak. – Alona Romero podparła się pod boki, bo już zaczynały ją boleć plecy od tego stania i przemawiania. – Wnioskuję o przywrócenie dotacji dla lokalnych rolników, którzy starają się produkować dobrą, zdrową żywność. Tymczasem miasto od kilku lat skupiło się na promowaniu zagranicznych koncernów. Nie chcę kupować tych zafoliowanych warzyw w supermarkecie, nie podałabym ich na obiad wnukowi. Żeby odpowiednio zabezpieczyć uprawy przed nadchodzącym sezonem będą nam potrzebne środki z budżetu miasta, które kiedyś bezprawnie nam odebrano.
– Co to znaczy bezprawnie, czyżby pani coś sugerowała? – Jimena uniosła jedną brew, a policzek jej zadrżał, bo kobieta brzmiała tak, jakby ją oskarżała.
– Ja tam nic nie sugeruję, ale wiem, że jednego dnia pieniądze były, a drugiego już nie, bo woleliście dopłacać do inwestycji, z których nic teraz nie mamy. Obiecaliście nam centrum handlowe, wielki kurort turystyczny, kiedyś mówiono nawet o lotnisku! – Pani Romero parsknęła takim śmiechem, że nie pozostawiła wątpliwości, co o tym wszystkim myśli. – Gruszki na wierzbie, pani Bustamante. Od takiego wielkiego centrum handlowego to ja wolę zjeść moje, zdrowe gruszki. Do San Nicolas jest rzut beretem – tam dzieciaki niech sobie hulają, ile trzeba, ale nasze Pueblo de Luz od zawsze było znane z rolnictwa i sadownictwa. Żałuję, że czasy świetności już przeminęły. Burmistrz Serratos zawsze wspierał nas, rolników. Był najlepszym burmistrzem…
– No i zobacz jak skończył, Alono! – Pan Echeverria pokręcił głową rozzłoszczony. – Hańba! Te pieniądze, które nam dawał, były zapewne kradzione. Dlatego po jego śmierci już nam nic nie dano, bo trzeba było łatać dziurę w budżecie, którą on spowodował.
– Nieprawda, wiem na pewno, że starał się o dotacje w ministerstwie rolnictwa! – Alona zacisnęła poznaczone bliznami palce na swoich notatkach. – Ubiegam się o dotację dla mojego gospodarstwa. Jak nie chcesz, to nie korzystaj, ale ja swoje wiem – miasto musi mieć dla nas pieniądze.
– Dziękuję, pani Romero. Weźmiemy to pod uwagę przy planowaniu budżetu na nowy rok – oznajmiła Jimena, notując coś na kartce. Conrado zerknął w jej zapiski i skrzywił się, kiedy zauważył słowo „pomylona” obok nazwiska petentki i jej sprawy. – Jak tylko nowi radni zostaną wybrani i zaprzysiężeni, natychmiast zabierzemy się do przygotowania planów finansowych. A tymczasem dziękuję państwu za udział w dzisiejszych obradach i przejdźmy do podsumowania.
– Przepraszam, Jimeno. To znaczy pani burmistrz. – Adriano Mengoni uniósł lekko dłoń i wstał z miejsca, zapinając marynarkę, by wyglądać bardziej elegancko. – Chyba uciekła ci informacja o moim wniosku – złożyłem go dziś rano za pośrednictwem mojego asystenta, więc może stąd ta pomyłka – dodał, choć przecież oczywiście wiedział, że celowo próbowała go wykluczyć, bo nie podobały mu się jego intencje.
– Ach, Adria, przepraszam. Zapewne stąd to zamieszanie – zwykle petenci składają wnioski osobiście.
– Zrobiłbym to również, ale niestety pracuję w tych godzinach. Dlatego chciałbym jeszcze raz gorąco podziękować panu burmistrzowi Saverinowi, że przychylił się do mojej prośby o przełożenie porannych obrad na dziś wieczór. – Mężczyzna kiwnął głową w podzięce Conradowi, a Jimena miała ochotę wywrócić oczami, słysząc to lizusostwo. – Myślę, że warto rozważyć, by obrady odbywały się w innych godzinach, ponieważ w przeciwnym razie uczciwie pracujący ludzie nie mogą w nich uczestniczyć, choć bardzo chcą. Myślę, że pani Romero, pan Echeverria, Gandia i wielu innych również by to docenili. Praca na roli nie jest łatwa, nie każdy ma czas w ciągu dnia, by biegać po urzędach. Podobnie jak przedstawiciele wielu innych zawodów.
– A więc złożyłeś wniosek. – Jimena przerwała mu, czując okropny niesmak. Mężczyzna stał na sali obrad i czekał cierpliwie, aż zapozna się z dokumentami. – I propozycję rewitalizacji.
– Owszem. – Adriano chętnie przestąpił kilka kroków i zwrócił się do zebranych radnych. – Pueblo de Luz to piękne miasteczko i żal patrzeć, jak te wszystkie urokliwe budynki popadają w ruinę, kiedy wystarczy się nimi dobrze zająć.
– Przemawia przez ciebie deweloper.
– Przemawia przeze mnie romantyk, Jimeno. – Mengoni uśmiechnął się promiennie, roztaczając swój czar. Silvia prychnęła głośno, stukając ołówkiem o notes. Ciche skrzypnięcie drzwi sprawiło, że odwróciła się w stronę wejścia i szczęka prawie jej opadła, kiedy zobaczyła swojego męża. Fabian stanął pod ścianą z tyłu sali i ze zmarszczonym czołem słuchał przemówienia Adriana, który kontynuował: – Wychowałem się w tym mieście i cenię wszystkie jego skarby, a tak się składa, że architektury może nam pozazdrościć większość miasteczek w Nuevo Leon.
– Wnosisz o rozpisanie przetargu na sprzedaż „Olimpo”? – Bustamante wolała się upewnić. Nie miała pojęcia, po co temu mężczyźnie kolejny budynek, kiedy miał ich mnóstwo w San Nicolas, ale ten najwidoczniej się nie poddawał.
– Tak, chciałbym przywrócić temu miejscu dawną wartość kulturową, ale z nowoczesnym zapleczem. Załączyłem plan zagospodarowania, mam nadzieję, że przejrzysz go w wolnej chwili. Domyślam się, że dziś byłaś bardzo zajęta.
– Jest mnóstwo innych budynków, dlaczego akurat Olimpo?
– Mam sentyment.
– Pierwsza randka?
– Po prostu mam miłe wspomnienia związane z tym miejscem. – Adriano zaśmiał się po absurdalnym wywiadzie Jimeny, która próbowała złapać go na jakimś kłamstwie. – Jest własnością miasta od 2012 roku i dziwię się, że jeszcze nikt nie pomyślał o tym, by jakoś zagospodarować tę przestrzeń. Uważam, że zajmę się tym najlepiej.
– Masz mnie za idiotkę, Adriano? – Jimena nie wytrzymała. Saverin posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, więc nieco złagodniała. – Znam wielu deweloperów i zwykle macie jeden cel – kupić tanio, odnowić i sprzedać za kilkukrotność ceny. „Olimpo” nie jest na sprzedaż, to własność komunalna.
– Tak i trafiła do miasta po śmierci ostatniego właściciela czyli Ulisesa Serratosa. Bardzo liczyłem na ingerencję ratusza, by wyremontować to miejsce, więc wyobraź sobie, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy odkryłem, że taka piękna nieruchomość stoi bezczynnie i służy narkomanom za noclegownię.
– Zajęliśmy się już tą sprawą.
– Tak, nie wątpię, ale nadal szpeci okolicę, a to samo centrum miasteczka.
– Nie sprzedam ci „Olimpo”, Adria. – Bustamante aż się zatrzęsła ze złości. Zupełnie zapomniała o obecnych na sali, którzy obserwowali tę wymianę zdań z zapartym tchem.
– Nie proszę cię, żebyś sprzedała go mnie. – Mengoni ponownie uśmiechnął się w ten swój irytujący uprzejmy sposób. – Proszę jedynie o zorganizowanie przetargu i niech wygra ten, kto przedstawi najlepszy projekt.
– Powiedziałam już ostatnie słowo.
– A mi się wydaje, że lepiej będzie najpierw skonsultować się z doradcą, ponieważ według mojego stanu wiedzy urzędujący burmistrz ma w obowiązku przyjąć wniosek i przegłosować go na obradach rady miasta. Jeśli radni przyjmą uchwałę o ogłoszeniu przetargu, należy go rozstrzygnąć. Mylę się, Fabianie? Ty tutaj jesteś specjalistą od prawa. – Niespodziewanie zwrócił się do Guzmana, na co wszyscy obrócili głowy w stronę drzwi wejściowych.
– Jeżeli załączyłeś plan rewitalizacji i jasno wskazałeś, jaki jest cel zakupu nieruchomości, ratusz ma w obowiązku poddać uchwalę pod głosowanie. – Zastępca gubernatora zachował profesjonalizm, mimo iż wcale nie podobała mu się ta perspektywa.
– Proszę o zaprotokołowanie. – Mengoni zwrócił się uprzejmie do protokolanta. – Skoro Fabian tak twierdzi, nie mam żadnych wątpliwości. Poza tym wydaje mi się, że miasto musi również organizować przetargi na dzierżawę komunalnych budynków, zgodzisz się, Fabianie?
Anita poruszyła się niespokojnie w fotelu. Wiedziała, że ten facet będzie jej to wypominał. Nie mógł dostać El Gato Negro, sięgał zatem po Olimpo. Miał albo wielkie imperialistyczne zapędy deweloperskie albo po prostu upatrzył sobie wszystkie dawne nieruchomości Serratosów, a trochę ich było w okolicy. Vidal nie miała wątpliwości, że Mengoni czyni aluzję do ich rozmowy i pewnie z chęcią podkablowałby panią burmistrz, która nielegalnie wynajęła Anicie miejsce na bar.
– Każda transakcja zakładająca dzierżawę lub zakup własności należącej do miasta musi być objęta przetargiem. Są jednak okoliczności, które zwalniają burmistrza z tej konieczności. – Guzman mówił rzeczowo, ale ciężko było bronić tej sprawy, skoro sam uważał, że Anita i Jimena zagrały nieczysto.
– Okoliczności takie jak bliska znajomość z panią burmistrz? Jeśli tak, to myślę, że mogę ją nazwać bliską znajomą. Oczywiście żartuję. – Adriano obrócił wszystko w żart, ale kto miał go zrozumieć, ten go zrozumiał. Potrafił szantażować, wcale się nie starając.
– Mówię o umowie administracyjnej w trybie nadzwyczajnym. Nie ma wtedy obowiązku uchwalania przetargu, następuje bezpośrednie porozumienie z gminą. Dopuszcza się negocjacje bezprzetargowe w przypadku zagrożenia dla ciągłości działalności interesu publicznego. – Zastępca gubernatora odparł niemal beznamiętnie, a Adria pokiwał głową, jakby bardzo go to fascynowało. Anita natomiast siedziała jak na szpilkach – była pewna, że Fabian nagiął prawdę, żeby jakoś uratować jej tyłek, więc była mu wdzięczna. Na szczęście Adriano miał teraz inne zmartwienia.
– Świetnie więc się składa, że w przypadku „Olimpo” nie ma zagrożenia tej ciągłości, to miejsce wymarłe od lat. Liczę zatem na informację, kiedy mam się stawić, by przedstawić dokładną ofertę. – Spojrzał na Jimenę i czekał na jakieś zapewnienie z jej strony. – Wiem, jak przywrócić temu miejscu dawną świetność. Myślę, że mieszkańcy to docenią.
– Niniejszym zamykam tę sesję. Kolejny termin zostanie opublikowany na stronie internetowej i wywieszony w gablocie niezwłocznie po sporządzeniu planu. – Jimena rzuciła ostatnie wściekłe spojrzenie Adrianowi i wyszła bocznym wyjściem.
– Co jest grane? – Silvia od razu podeszła do męża, który ze zmarszczką na czole nie spuszczał wzroku z Mengoniego. – Wiem, że znasz kodeksy na pamięć, ale dlaczego to brzmiało tak, jakbyś się tłumaczył?
– Idzie tutaj, uspokój się – szepnął tylko wypranym z emocji głosem, kiedy Adria do nich podszedł. Uścisnęli sobie sztywno dłonie. – Można wiedzieć, skąd to nagłe zainteresowanie „Olimpo”? I wolałbym usłyszeć konkrety, a nie bajki o sentymentalnym przywiązaniu.
– Daj spokój, Fabian, chodziliśmy do „Olimpo” bez przerwy. – Mengoni klepnął go w ramię w przyjacielskim geście, ale zastępca gubernatora nie miał nastroju na męskie zaczepki. – Chodziłeś tam na randki, to była najlepsza miejscówka, Ulises o to zadbał. Poza tym ta nieruchomość należała kiedyś do rodziny mojej żony, chciałbym, żeby wróciła we właściwe ręce – ręce ludzi, którzy już nigdy nie pozwolą, by popadła w ruinę.
– Stek bzdur. – Guzman miał na języku o wiele mocniejsze słowa, ale mocno się powstrzymywał, by nie powiedzieć mężowi Marleny prosto w twarz, co sądzi o tym fałszu. – Coletti nigdy nie dbał o to miejsce tak jak Ulises, a ciebie guzik obchodzi wuj twojej żony, chcesz po prostu zagarnąć najlepsze lokalizacje w mieście – najlepsze i najdroższe. To najstarszy budynek w mieście i ty o tym dobrze wiesz.
– Oczywiście, jestem miłośnikiem pięknej architektury.
– Och, na litość Boską! – Silvia nie wytrzymała już tych głupich komentarzy faceta w modnym garniturze. Nadal irytowały ją jego odsłonięte kostki i designerskie mokasyny. – Jimena ma rację – chcesz kupić tanio, a sprzedać kilka razy drożej.
– Czuję się urażony, Silvio. Poza tym takie praktyki stosuje twój ojciec, a nie ja. – Zwrócił jej uwagę, teraz udając, że jest wstrząśnięty jej insynuacjami. – Chcę mieć jakieś dziedzictwo, chcę coś zostawić synowi. A jeśli będzie mogło posłużyć za kulturową mekkę w Pueblo de Luz – tym lepiej dla wszystkich. Miło się rozmawiało, ale muszę już lecieć. Fabian, odezwij się czasem – nadal czekam na to zaproszenie na strzelnicę.
Uśmiechnął się i zniknął, a Silvia nadal z oburzeniem patrzyła to na wyjście z ratusza, to na męża.
– Ma dobry styl, ale jest śliski jak wąż – stwierdził bez skrępowania Javier, który podszedł do zbiorowiska. – Dlaczego wyczuwam napięcie?
– Rywale ze strzelnicy – wyjaśniła sucho dziennikarka, ze złością wiążąc włosy i spinając je ponownie ołówkiem. – Jak Jimena ogłosi przetarg, to Adria wygra go na bank i pewnie zrobi tam kolejny klub nocny.
– Nie zrobi tego – odpowiedział jej szybko Fabian Guzman. – Nie pozwolę mu na to. Cokolwiek kombinuje, nie ujdzie mu to płazem.
– Co planujesz?
– To miejsce ma rodowód. Złożę wniosek o objęcie go ochroną zabytkową, to wstrzyma wszystkie inne procesy. Miasto nie będzie mogło go sprzedać. – Umysł zastępcy gubernatora już pracował na szybszych obrotach, szukając rozwiązania. – Idziemy? – zwrócił się do żony, która przygryzała nerwowo dolną wargę, nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.
– Wracasz do domu? – Zdziwiła się, kiedy mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki kluczyki do auta. Zwykle się rozmijali, bo oboje pracowali do późna.
– Muszę wystosować pismo jak najszybciej. Adria wiedział, co robi, poruszając temat tuż przed weekendem – w sobotę i niedzielę ratusz nie przyjmie żadnych wniosków.
– Nie panikuj, mamy dwa dni na zastanowienie się, co z tym zrobić, a przede wszystkim odkrycie, dlaczego Adrii tak zależy na majątku Serratosa.
– Pieniądze, prestiż, władza – to niewystarczający powód? – Javier przysłuchiwał się ich dyskusji z zaciekawieniem. Poznał pana Mengoni, byli nawet razem na rejsie don Mariana, ale miał w sobie tę dziwna podejrzaną cechę. – Chyba za bardzo się wkręciliście w tę wojnę z Marleną i jej mężem. Nie wiem, co tam między wami jest i nie wnikam, ale wyluzujcie trochę, bo z tego co widzę, Jimena nie jest chętna na takie negocjacje.
– Jimena stąpa po cienkim lodzie i prawdę mówiąc, utrzymała się na stołku tylko dlatego, że Saverin jest obcy dla tych ludzi, nie ufają mu na tyle, by powierzyć mu władzę nad miastem – poinformował go Guzman.
– Co sugerujesz?
– Że to kwestia czasu, kiedy Jimena dostanie wotum nieufności i gwarantuję ci, że pierwszymi, którzy rzucą kamieniem będą właśnie Mengoni. – Fabian westchnął z lekką irytacją na samą myśl. Nie był wielkim fanem Jimeny, ale pod wieloma względami była gwarantem zrównoważonych rządów. Powrót skrajnej prawicy do władzy odczuliby boleśnie wszyscy, a on jako przedstawiciel gubernatury jeszcze bardziej. – Trzeba działać jak najszybciej. Obecna rada miasteczka może odrzucić uchwałę, ludzie Jimeny mają większość. Jeśli natomiast wstrzymamy się do wyborów, a podejrzewam, że taki też jest cel Adriana, nie wiadomo jak to się może skończyć. Ilu ludzi siedzi w kieszeni Marleny? Pojęcia nie mam.
– Czy żona może głosować w sprawie wniosku złożonego przez męża?
– Nie ma przeciwwskazań. Znając ją, ona umyje ręce, podkreślając na każdym kroku, że działa w imieniu miasteczka i chce jego dobra. Ale to jej sprzymierzeńcy odwalą całą robotę za nią. Nie pozwolę jej położyć łapsk na „Olimpo”. Chodź, Silvio, późno już.
Pożegnał się i wyszedł z żoną cały czas pogrążony w myślach.
– Dlaczego mu tak zależy? To tylko budynek. – Javier przekrzywił lekko głowę, chyba pierwszy raz widząc kuzyna żony tak zdeterminowanego. Nie rozumiał, o co tyle krzyku.
– Może Fabian podobnie jak Adriano ma coś z romantyka – podsunął Armando Romero, po czym poklepał go po ramieniu i zniknął.

***

Dziwnie było siedzieć w kościelnej ławce z pochyloną głową i dłońmi złożonymi do modlitwy, kiedy wiedziała, że codziennie fantazjuje o rzeczy, która sprowadziłaby ją natychmiastowo do piekła. Nie, Olivia Bustamante nie miała zboczonych myśli jak większość jej rówieśników – ona rozmyślała o różnych sposobach zamordowania swojego oprawcy i mówiąc całkiem szczerze, chyba tylko dzięki temu jeszcze całkowicie nie oszalała. Marzyła o tym, by zobaczyć Olivera Bruniego w trumnie albo jeszcze lepiej – poćwiartowanego w jakimś rowie. Czasem nawet jej się to śniło – stała nad ciałem Olivera, śmiejąc się do rozpuku. Czasami zabijała go sama, ale w przeważającej większości ktoś ją wyręczał. Za każdym razem budziła się z uczuciem okropnego rozczarowania, kiedy jej budzik informował ją, że już czas przygotować się do szkoły, a gosposia Gilda wołała ją na śniadanie. Czuła się zatem jak hipokrytka, udając, że się modli, kiedy tak naprawdę prosiła Boga tylko o jedno – żeby zesłał na Olivera karę gorszą od Potopu. Nie znała Biblii, więc nie wiedziała, co może być gorszego, może plagi egipskie? Wszystko jej było jedno – ważne, żeby cierpiał.
– Jorge, tutaj! – Pomachała dłonią koledze, który przestąpił próg kościoła i poszukiwał wolnego miejsca gdzieś wśród swoich kolegów. Postawiła go tym samym przed faktem dokonanym, bo ostentacyjnie poklepała miejsce obok siebie i nie miał już wyboru, musiał je zająć, żeby nie robić scen w Domu Bożym. – Poznałeś już mojego tatę? Jeronimo Bustamante. – Przedstawiła mu ojca, który z uprzejmym uśmiechem podał dłoń nastolatkowi. Ochoa trochę się zmieszał, bo kilka matek z pierwszego rzędu spojrzało na nich, oskarżając o robienie hałasu. Żałował zatem, że nie udało mu się wślizgnąć niezauważonym. – To Jorge Ochoa, kolega ze szkoły.
– Jesteś synem Gideona i Lucii, zgadza się? – Jeronimo zwrócił się uprzejmie do nastolatka, ciesząc się, że jego córka ma w mieście dużo przyjaciół.
– Tak, proszę pana.
– Przekaż rodzicom pozdrowienia, dawno się z nimi nie widziałem.
– Tata jest bardzo zajęty. Jest przedstawicielem handlowym dla wielkiego giganta w Monterrey. – Olivia wyjaśniła koledze, dlaczego tak rzadko widuje się z tatą. – Prawdę mówiąc, jestem zdziwiona, że udało mu się wyrwać tym razem, żeby zobaczyć moje mecze. Przepraszam, że tak mało grałam – dodała już w stronę ojca, teraz po raz pierwszy czując z tego powodu wstyd. Wcześniej cieszyła się, że Bruni posadził ją na ławce, bo przynajmniej nie musiała się z nim użerać i mogła wyobrażać sobie makabryczne scenariusze jego śmierci, obserwując tył jego głowy, ale teraz uderzyło ją, że jej tata specjalnie przyjechał, by jej kibicować, a nie miał ku temu okazji.
– Oliwka, przestań. Świetnie się bawię, spędzając z tobą czas. – Mężczyzna poklepał ją po kolanie i skupił się na grupce uczniów ze szkół w Nuevo Laredo, którzy stanęli koło ołtarza w rzędach, by wykonać jakiś religijny utwór.
– Tata zna się z tatą Izzie Gomez, świat jest mały, nie? Byliśmy razem na obiedzie – wytłumaczyła Jorge, który próbował schować się w tłumie, ale ona znalazła wolnego słuchacza i już ciężko jej było siedzieć cicho. – Izzie jest w porządku, ale gada jak najęta.
– Skąd ja to znam? – Ochoa zacisnął usta w wąską kreskę, nie chcąc się kłócić w kościele. Wzrokiem wyłowił starszego księdza, który sprawował nabożeństwo. – Ariel nie odprawia dziś mszy? Mówił, żebyśmy przyszli…
– No chyba nie, też przyda mu się wolny wieczór, nie uważasz? Facet jest ledwo po dwudziestce, powinien korzystać z życia, a nie wdychać kadzidła i słuchać spowiedzi starych pryków. – Olivia nie miała co do tego wątpliwości. – Ma na pewno lepsze plany na spędzenie piątku. Poza tym słyszałam, że jego tata jest w miasteczku, więc pewnie tak jak ja, chciał spędzić trochę czasu ze swoim staruszkiem.
– Pewnie tak. Ale nie mów tak o Arielu.
– Jak?
– Jakby był… facetem.
– Przecież jest facetem. – Blondynka spojrzała na kolegę, nie rozumiejąc, co mu chodzi. – Ach, masz na myśli, że jest księdzem tak? Nic nie poradzę, że uważam to za marnotrawstwo.
– Uważasz, że powołanie powinni mieć tylko starzy i ponurzy ludzie?
– Nie bądź niemądry, Jorge. – Olivia parsknęła cichutko, korzystając z głośnej muzyki, która ją zagłuszała. – Uważam, że księżmi powinni zostawać tylko ludzie brzydcy. A Ariel nie jest brzydki. Daleko mu do brzydala.
– Jesteś niemożliwa. – Ochota pokręcił głową, nie bardzo wiedząc, co na to powiedzieć. Ariel Bezauri był dla nich bardziej jak kumpel niż kapłan, nie dało się tego ukryć. Grał w piłkę z chłopakami, z dziewczynami odbijał siatkę, a na lekcjach religii czy etyki wdawał się w długie filozoficzne rozważania i nigdy nikogo nie skrytykował, jeśli miał inną opinię. Był w porządku gościem, odwiedził go nawet, kiedy leżał w szpitalu i odbyli pogawędkę o ich wspólnej przypadłości, jaką było ADHD. Ariel wydawał się mieć poukładane w głowie.
– Prędzej czy później odejdzie – szepnęła konspiracyjnie blondynka, a kiedy on zmarszczył czoło, nie wiedząc, co ma na myśli, wytłumaczyła: – Do stanu świeckiego. Nie wierzę, że ktoś taki jak Ariel byłby w stanie żyć całe życie w celibacie, to po prostu niemożliwe. Zakocha się w końcu, tak jest zawsze.
– Człowieku małej wiary. – Jorge zacytował grobowym tonem, bo trochę speszyła go swoimi prognozami. – Dlaczego z góry tak zakładasz? Nie wszyscy faceci są tacy sami, niektórzy naprawdę mają powołanie. Wydaje mi się, że Ariel jest jednym z takich ludzi.
– Nie twierdzę, że jest złym człowiekiem albo że mniej wierzy w Boga, ale po prostu ciało ludzkie rządzi się swoimi prawami. Ciało i serce – dodała dla jasności. – Może wcześniej wydawało mu się dobrym pomysłem wstąpienie do seminarium i przyjęcie święceń kapłańskich, ale widać zresztą po ojcu Horacio, że nie każdy się do tego nadaje. Ja tam mu kibicuję – dodała na koniec, żeby nie wyglądało to tak, jakby oskarżała Bezauri’ego. – Uważam, że powinien się wyrwać, póki może. Kościół katolicki jest pełen zakłamania, a on jest ponad to. Życzę mu szczęścia.
– Tak, na pewno ci podziękuje, kiedy będzie trzymał swoje dzieci do chrztu. Olivio, naprawdę… – Jorge zacmokał cicho, a ona już się nie odezwała, bo rzeczywiście brzmiało to dziwnie.
Starszy kapłan, który odprawiał mszę trochę ją uśpił i musiała na chwilę odpłynąć, bo nawet nie zarejestrowała, kiedy nabożeństwo w intencji rodziców i opiekunów się skończyło. Dopiero ojciec wyrwał ją z letargu.
– Idę się przywitać z tatą Izzie, Oliwciu, zaraz wracam. – Jeronimo raz jeszcze uśmiechnął się do Jorge i odszedł, zostawiając dzieciaki same.
– Twój tata jest całkiem w porządku – stwierdził Ochoa, kiedy razem wyszli na rześkie wieczorne powietrze. Stanęli na parkingu, czekając na ojca Olivii.
– No… – przyznała, nie bardzo wiedząc, jak inaczej ma zareagować. Ostatnie lata tak rzadko widywała tatę, że czasem miała wrażenie, że wcale go nie zna. Miło było jednak spędzić czas z kimś, kto słuchał, co się do niego mówiło i kto interesował się jej życiem. Mama zawsze była zajęta i zwykle zbywała ją, sądząc, że Olivia znów ma jakieś zachcianki. Dziewczyna zawsze obwiniała matkę o rozwód. To pogoń Jimeny za karierą i niezależnością doprowadziła do tego, że ona i Jernonimo się rozeszli. – To jeden z tych rodziców, któremu nie można nic zarzucić poza tym, że rzadko się go widuje. Mógłby już podstawić samochód, bo robi się zimno – rzuciła i spojrzała wymownie na Ochoę, który stał obok z wciśniętymi w kieszenie rękami. – To byłby ten moment, kiedy zaproponujesz mi swoją kurtkę, bo marznę.
– Chcesz moją kurtkę? – zapytał, unosząc brwi sceptycznie, a ona machnęła na niego ręką.
– Tak tylko mówię. Nie chcę twojej kurtki, bo tata jeszcze pomyśli, że ze sobą chodzimy. Wiesz jak to jest w małych miasteczkach, jak dziewczyna przyjaźni się z chłopakiem, to zaraz coś jest na rzeczy. Mój tata jest starej daty.
– Nie jest wcale taki stary. A poza tym, czy to nie ty zawsze mówisz, że przyjaźń damsko-męska nie istnieje? – Jorge przypatrywał jej się z lekkim rozbawieniem, bo wydawała się oburzona jego słowami.
– Oczywiście, że istnieje, mam na to dowody – mam mnóstwo przyjaciół-chłopaków – dodała, zadzierając wysoko podbródek, jakby się tym szczyciła.
– Marcus Delgado na przykład?
– Na przykład.
– Ten sam Marcus, w którym kochałaś się od przedszkola?
– Och, zamknij się, Jorge. – Machnęła na niego ręką, bo miał w końcu rację i nie podobało jej się wracanie do przeszłości. – Nie kocham się już w Marcusie, Adora o tym wie.
– Tak, na pewno jest wdzięczna, że usunęłaś się dla niej w cień. – Ochoa nie mógł się powstrzymać od żartu. – A tak z ciekawości, dlaczego nagle ci przeszło? Kiedyś robiłaś maślane oczy, kiedy przepuszczał cię w drzwiach do sali lekcyjnej.
– Dorosłam, Jorge.
– Masz siedemnaście lat, nie ściemniaj.
– Okej, skoro już musisz wiedzieć, to po prostu mam teraz inne priorytety. – Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok, bo ciężko jej było o tym mówić. – Marcus jest świetnym przyjacielem, mogę mu powierzyć wszystkie sekrety i wiem, że mnie nie zdradzi, ale dla niego zawsze byłam tylko dobrą koleżanką. Częścią dojrzewania jest zdanie sobie sprawy, kiedy coś jest z góry przegraną sprawą. Apropos, co u ciebie i Rory?
– Dlaczego wymieniłaś akurat ją przy „z góry przegranej sprawie”? To był cios poniżej pasa – zauważył lekko naburmuszony. Tez spuścił głową i wpatrzył się w brukową kostkę, bo temat był świeży i dosyć skomplikowany. – Rory i ja przyjaźnimy się.
– Ach ta przyjaźń damsko-męska, prawda? – Olivia ponownie zerknęła na niego wymownie.
– Nawet nie wiecie, jakie macie szczęście, że chodzicie do koedukacyjnej szkoły! – Izzie Gomez dopadła do nich z szerokim uśmiechem na twarzy i wyraźnie ucieszona tematem ich rozmowy. – W mojej szkole jak dziewczyna rozmawia z chłopakiem, to już jest źle widziane przez nauczycieli.
– A czy czasem chłopaki nie mają szkoły zaraz obok? Ci siatkarze? – przypomniała jej Olivia, a Izzie musiała się z nią zgodzić.
– No tak, widujemy się też na porannych nabożeństwach i apelach, ale jednak cały dzień spędzamy wśród swoich. Nie ma mowy o jakichś szkolnych dyskotekach czy czymś takim. Dlatego u was w Pueblo de Luz naprawdę macie luksusy. Słyszałam, że macie różne potańcówki i imprezy w szkole.
– Ostatnio z tymi imprezami to kiepsko – zauważył Jorge, który jednak nie był pewny, czy chciałby imprezować – ostatni bal bożonarodzeniowy nie skończył się zbyt dobrze. – Ciekawe czy w tym roku będzie impreza walentynowa.
– Nie będzie – odpowiedziała mu od razu Olivia i słychać było, że czuje z tego powodu niesprawiedliwość. – Pytałam Sarę, ona zawsze się tym zajmowała. Teraz, kiedy samorząd się rozwiązał i czekamy na wybór nowego przewodniczącego, nie możemy podejmować takich decyzji, nie mamy też budżetu – tym zawsze zajmował się Marcus.
– Ale Sara jako pełniąca obowiązki przewodniczącego do czasu wyboru nowego szefa rady uczniowskiej chyba może coś zorganizować? Możecie zrobić zrzutkę czy coś takiego, skoro szkoła nie ma pieniędzy – zauważyła Isabella a oczy jej zaświeciły na samą myśl, bo w liceum katolickim imienia świętego Judy Tadeusza uczennice mogły tylko marzyć o takich atrakcjach.
– Nie możemy. Sara powiedziała, że ona niczego nie będzie robić w akcie protestu za wyrzucenie Marcusa ze stanowiska. – Bustamante prychnęła, bo chociaż sama również stała murem za przyjacielem, uważała to za okropne marnotrawstwo. – Ostatni rok liceum spędzimy zatem zakuwając do egzaminów i wysyłając podania na studia. Pewnie nawet nie będzie balu na koniec szkoły, co za koszmar! – Jęknęła i w teatralnym geście dotknęła czoła wierzchem dłoni, udając, że słania się na nogach. Widać było jednak, że naprawdę jej to doskwiera.
– Nie przesadzaj, zaraz będą nowe wybory i nowy przewodniczący zorganizuje bal i to pewnie nie jeden. – Jorge nie rozumiał tej dramaturgii związanej z licealnymi potańcówkami i uważał, że reakcja koleżanki jest mocno przesadzona.
– Żartujesz sobie? – Olivia odzyskała rezon, patrząc na niego tak, jakby oszalał. – Czy ty widziałeś, jakich mamy kandydatów do samorządu? Czy któreś z nich wygląda na taką osobę, której priorytetem było organizowanie w szkole eventów? Pomyślmy… – Udała, że głęboko to rozważa. – Lidia pewnie całą energię przekieruje na pomaganie uczniom z biednych rodzin i postawi na swoją „politykę prospołeczną”, cokolwiek to znaczy. Quen bredził coś o marnowaniu jedzenia w stołówce, to podobno nowa inicjatywa Lidii, żeby temu zapobiec. Nie będzie miała głowy do imprez. A Daniel? Uwielbiam go, ale on stawia na naukę i kluby dyskusyjne, warsztaty ze specjalistami z różnych dziedzin, więc jego imprezy będą wyglądać jak spotkania klubu książki…
– Albo kółka różańcowego – dodał Jorge, z trudem powstrzymując się od śmiechu na widok oburzenia na twarzy Olivii. Powszechnie bowiem wiadomo było, że Daniel Mengoni pochodzi z bardzo tradycyjnej, katolickiej rodziny. – Ale zawsze mamy Nacha, nie?
– Nie rozśmieszaj mnie. – Teraz blondynka wyglądała już na totalnie zrezygnowaną. – Jego idea imprez zakłada nawalenie się i spanie pod stołem, no i kąpanie nago w basenie jego rodziców. Ja za takie atrakcje podziękuję. A poza tym Ignacio nie ma szans, żeby wygrać, nie oszukujmy się.
– Jordan coś wam zorganizuje – odezwała się Izzie, uśmiechając się radośnie, kiedy ten pomysł wpadł jej do głowy. Oboje Olivia i Jorge roześmiali się melodyjnie, jakby się zmówili.
– Niezły żart. Jego na imprezy trzeba zaciągać siłą. – Olivia machnęła ręką na Isabellę. – Zimno się robi, dzwonię po tatę, bo tu zamarznę. Ktoś nie chciał mi dać kurtki. – Rzuciła ostrzegawcze spojrzenie koledze, ale tylko się zgrywała, kiedy wybierała numer ojca i przykładała słuchawkę do ucha. – O, tam jest. – Dziewczyna usłyszała sygnał dzwoniącego telefonu niedaleko na parkingu, więc cała trójka udała się w tamtym kierunku, gdzie pan Bustamante stał przy swoim samochodzie.
Olivia szybko pożałowała swojej decyzji. Telefon wypadł jej z rąk i stuknął głucho o asfalt parkingu, kiedy gapiła się z otwartymi ustami na ojca w towarzystwie pana Gomeza. Nic nie jest w stanie przygotować dziecka na taki widok, a przynajmniej ona nigdy nie spodziewała się, że może czegoś takiego doświadczyć.
– Tato? – Izzie odezwała się pierwsza, również blada jak ściana, patrząc jak jej ojciec wyrywa się w pośpiechu z objęć pana Jeronimo. Obaj mężczyźni wyglądali na przerażonych i całkiem słusznie, bo pewnie nie chcieli w ten sposób obnosić się ze swoją relacją.
– To nie tak, Isa, wszystko ci wytłumaczę. – Pan Gomez próbował coś powiedzieć i przekroczył nawet kilka kroków w stronę córki, ale ona się odsunęła.
– Wytłumacz mamie. Ja… muszę iść do pensjonatu. Jutro mam mecz.
Szybkim krokiem ruszyła jak najdalej kościoła, a jej ojciec odprowadził ją zbolałym wzrokiem. Olivia nie była tak miła.
– Oliwko? – Jeronimo spróbował przemówić do swojej córki, która otępiała gapiła się na niego jakby zobaczyła ducha. – Oliwciu, porozmawiajmy.
– Nienawidzę, kiedy ktoś mówi do mnie „Oliwka” – powiedziała, trzęsąc się teraz ze złości. – Ja też idę, mam jutro mecz. I lepiej żeby cię na nim nie było – dodała, bo czuła, że nie ma ochoty go oglądać.
– Odprowadzę je – zaoferował się Jorge, kiedy obie dziewczyny zniknęły im z oczu. Panowie zmieszani sytuacją podziękowali mu, a on pozbierał roztrzaskany telefon Olivii i truchtem dobiegł do obu dziewcząt, które wyglądały, jakby właśnie wyszły z salonu strachu.
– Mogłam się domyślić – mówiła Izzie, która wydawała się być w jakimś transie. Powłóczyła nogami, kierując się przed siebie, jakby nawet nie zdawała sobie sprawy, dokąd idzie. – ciągle jeździł na ryby z kolegą z pracy, a nigdy nic nie przywoził. Mówił, że nie było brania.
– Branie miał gdzie indziej – rzuciła oschle Olivia, która bardziej niż w szoku była teraz wściekła. Żałowała, że nie powiedziała ojcu do słuchu, ale nie miała ochoty go widzieć ani teraz ani już nigdy więcej. – Jak mogli tak po prostu obmacywać się na parkingu i to przed kościołem, czy oni nie mają wstydu?! Twoja mama o tym wie?
– Nie. – Izzie zbladła jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. – Chyba nie. Nie wiem. Zapisał się też na siłownię, ale wcale nie poprawił kondycji – mówiła dalej, jakby analizowała całą sprawę i szukała jakichś logicznych argumentów.
– Czym zajmuje się twój tata?
– Pracuje w firmie farmaceutycznej w Nuevo Laredo.
– Mój ojciec jest przedstawicielem handlowym dla tej firmy… – Olivia poczuła się tylko gorzej, miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
– Powinnam powiedzieć mamie? – Izzie rzuciła to pytanie w eter, nie bardzo wiedząc, czy rzeczywiście oczekuje odpowiedzi. – Po tylu latach małżeństwa takie rzeczy chyba się czuje? Ale ja nic nie wiedziałam… Powinnam z nim porozmawiać i go wysłuchać – stwierdziła nagle, sama sobie odpowiadając.
– Nie wiem, Izzie, jak chcesz to sobie gadaj ze swoim starym, ja mojego nie chcę widzieć. Do zobaczenia jutro. – Olivia machnęła jej ręką i skręciła w drugą stronę, zmierzając powoli do domu.
Jorge pożegnał się z Izzie, która dogoniła koleżanki ze szkoły i skierowała się na wzgórze El Tesoro, po czym podbiegł truchtem do Olivii, która wyglądała, jakby zaraz miała kogoś ukatrupić.
– Czy to takie straszne, że jest gejem? – zapytał nieśmiało, trochę bojąc się jej reakcji. Wydawało mu się jednak, że słowa, które usłyszał jej tata były za ostre.
– A jest? Czy tylko obłapia kolegów z pracy dla rozrywki? – Prychnęła, sama nie wiedząc, co o tym myśleć. – Wcale nie o to chodzi, Jorge. Mam w nosie, że jest gejem, nic nie mam do gejów.
– Więc co się dzieje?
W ostatnim czasie zakolegowali się i wydawało mu się, że potrafi dostrzec, kiedy coś ją trapiło. Zwykle udawała, że wszystko jest okej, ale czasami na jej twarzy pojawiał się ten dziwny cień, którego nie rozumiał – zupełnie, jakby zakładała maskę, ale nawet ją to męczyło i potrzebowała chwili wytchnienia.
– Obwiniałam ją. – Głos jej się załamał, kiedy wypowiedziała te słowa. Nie zamierzała płakać, tak po prostu wyszło. Ta złość, frustracja, poczucie niesprawiedliwości – wszystko się skumulowało. – Obwiniałam ją, a to nie była jej wina.
– O czym ty mówisz? Hej, spokojnie. – Ochoa wyprzedził ją i zagrodził jej drogę, by zmusić ją do zatrzymania się i uspokojenia. – Kogo obwiniałaś?
– Moją mamę – jęknęła, czując się potwornie żałośnie, ale taka była prawda. – O rozwód. To był jej pomysł, chciała robić karierę, a on nie radził sobie z taką niezależną, pewną siebie kobietą – tak to zawsze widziałam. Nie raz jej to wyrzucałam, że to ona zostawiła ojca, by skupić się na polityce. A ona musiała tak bardzo cierpieć…
– Może nie wiedziała… – podsunął cichutko, ale ona tylko parsknęła śmiechem przez łzy.
– A poznałeś Jimenę Bustamante? Ona wie wszystko, ma jakiś radar czy coś. Była z jednym facetem od czasu liceum, myślisz, że nie wiedziała, że gustują w tych samych facetach? Boże, ja byłam pewna, że on kogoś ma w Monterrey, bo rzadko go widuję i nigdy nie chciał, żebym przyjeżdżała, bo ciągle pracował. Ale pewnie po prostu bał się, że odkryję jego drugie życie i to, że wykorzystuje służbowe podróże do romansowania z innymi ojcami. Ten człowiek nie ma wstydu…
– Ten człowiek jest dorosły i to twój ojciec – przypomniał jej delikatnie, ale ona odbiła piłeczkę.
– Ty swojej mamie wybaczyłeś sypianie z wuefistą czy tam ogrodnikiem? No właśnie. – Sama sobie odpowiedziała, czując, że kto jak kto, ale akurat Jorge powinien ją zrozumieć – jego rodzice też byli po rozwodzie i można by rzecz, mieli sporo problemów. – Cały czas mnie chroniła, nie chciała, żebym się dowiedziała, dźwigała to całkiem sama. Tak jak ja. Ja też chcę ją chronić, dlatego jej nie powiem. Nigdy jej nie powiem.
– Czego jej nie powiesz? – Uniósł brwi zmartwiony nagłą paniką w oczach Olivii. – Oli?
– Już późno, Jorge, wracaj, bo jutro jest mecz. – Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywdziała na twarz swój zwykły uśmiechnięty wyraz, a właściwie pozę głupiej blondynki, w którą od zawsze celowała. Poklepała go kilka razy po ramieniu, chcąc dać mu znać, że na niego już czas, bo dotarli do domu Bustamante.
– Dopiero o trzynastej – przypomniał jej, w lekkim szoku przyglądając się tej huśtawce nastrojów.
– No ale wcześniej gramy w siatkę, więc przyjdziesz obejrzeć. A poza tym ja muszę wstać z samego rana, bo mam kółko ONZ. Dobranoc, Jorge. – Pocałowała go szybko w policzek i zniknęła w domu, zatrzaskując za sobą drzwi i opierając się o nie plecami. Trzy głębokie wdechy i tak nic jej nie dały.
– Zebranie rady trwało do późna? – zagadnęła Jimenę, która zajmowała stół jadalny z laptopem, rozłożonymi papierami i zimną już kolacją, o której chyba całkowicie zapomniała.
– Nic mi nie mów, banda prawicowców nie daje mi żyć. Dobrze się bawiłaś z tatą? – Pani burmistrz zbyt była przejęta dokumentacją, by skupić się na tym, co ta mówiła.
– Yhmm – mruknęła tylko i zanim Jimena zdążyła o cokolwiek innego zapytać, podbiegła do niej szybko i uściskała ją mocno. – Kocham cię, mamo.
– Ja ciebie też? – Jimena zdumiona zsunęła z nosa okulary, patrząc jak jej córka biegnie schodami na górę. – Skąd te nagłe czułości? Byłaś u spowiedzi u Ariela?
– Dobranoc, mamo!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:48:12 04-11-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 088 cz. 1
KAI/AXEL/FELIX/YON/ELLA/JORDAN/QUEN/ARIANA/LIDIA


Żaden uczeń nie lubił zostawać w szkole po lekcjach, tym bardziej w piątkowe popołudnie, a Kai Romero nie należał do wyjątków. Choć uważał, że kara była niesprawiedliwa i kompletnie mu się nie należała, przyjął ją jednak z pokorą, bo nie widział sensu w dyskutowaniu. Dino Reyes nazwał to „mentalnością ofiary” i wydawał się zły na przyjaciela, który nie walczył o siebie bardziej i może miał rację, może Kai rzeczywiście wolał schodzić ludziom z drogi i nadstawiać drugi policzek. Podświadomie wciąż czuł, że musi zadośćuczynić grzechom rodziców i chyba dlatego zgadzał się na takie traktowanie. Dino kazał mu się urwać ze sprzątania szkoły i przyjść obejrzeć chociaż kawałek meczu, w którym miał dzisiaj zagrać przeciwko dziewczynom z Nuevo Laredo, ale Kai wiedział, że raczej marne były na to szanse – Giacomo Mazzarello sztywno trzymał się regulaminów i pilnował, by jego uczniowie wykonywali polecenia, a on nie chciał robić sobie kłopotów.
Zajął więc miejsce w pustej klasie, gdzie nauczyciel włoskiego kazał im przyjść po lekcjach i czekać na instrukcje. Żeby zabić czas, wyciągnął książkę i zagłębił się w lekturze. Udał, że nie słyszy głośnego trzasku drzwi i pomstowania pod nosem, kiedy do sali wszedł kolejny delikwent. Poczuł, jak Axel Pardo kopie nogę od jego krzesła, siadając tuż za nim.
– To wszystko twoja wina, Romero. Zawsze sprowadzasz na wszystkich nieszczęścia – warknął brunet, próbując na kogoś zwalić winę. – Masz pojęcie, jakie to uwłaczające siedzieć tu z tobą w jednej klasie? Miałem plany!
– Mogłeś nie odzywać się niepytany – odparł tylko, przewracając stronę książki i skupiając się dalej na tekście.
– Nie moja wina, że urządzaliście cyrki na środku korytarza! Potem wszyscy mówią, że nasza klasa jest niewychowana, nawet nam dali żołnierza na wychowawcę, żeby nas utemperować. Boże, jak ja cię nie cierpię. – Axel odchylił głowę do tyłu, wydając z siebie okrzyk pełen frustracji. – Kiedy przyjdzie ten bałwan? Im wcześniej zaczniemy, tym szybciej skończymy.
– Nie ma jeszcze Amelii – zauważył Kai, sam zerkając na zegarek. Jak na zawołanie córka gubernatora weszła do pomieszczenia z miną, jakby szła na ścięcie. Na widok Kaia zacisnęła odruchowo ręce w pięści. Nie rozumiał, o co tyle krzyku – Maya przeprała jej koszulę w łazience i wyglądała jak nowa, była jedynie lekko pognieciona. Może córki polityków już tak miały, że patrzyły na wszystkich z góry.
– O, ktoś zechciał nas zaszczycić swoją obecnością. Siedzimy w tym przez ciebie, księżniczko, więc mam nadzieję, że umiesz polerować podłogi – zwrócił się do niej Axel, bo skoro obwinianie Kaia nie przynosiło rezultatu, miał nadzieję chociaż w niej obudzić jakieś wyrzuty sumienia.
– Polerować podłogi? – Mia wyglądała, jakby ktoś ją uderzył w twarz. – Oszalałeś? W życiu nie polerowałam podłóg.
– Spoko, parobek to ogarnie. – Axel kopnął raz jeszcze krzesło Malachaia. – Co za kaszana!
– Przestań tak jęczeć, zachowujesz się gorzej jak baba. – Nawet nastolatka musiała to stwierdzić. Okej, oberwało mu się rykoszetem, ale to nie powód, by tak biadolić.
– Czy ty w ogóle wiesz, dziewczynko, co narobiłaś? Przez was będę miał kłopoty! Kto to widział spędzać piątkowe popołudnie w szkole jak jakiś przegryw? – Chłopak nie pozostawił cienia wątpliwości, że uważa ich oboje za ofiary losu. Jego telefon rozdzwonił się nagle, sprawiając, że podskoczył w miejscu. Odebrał słuchawkę z przerażeniem na twarzy. – Nie mogę dzisiaj, wyskoczyła mi pilna sprawa. Nie, naprawdę, nie zmyślam. Jestem w szkole. – Po jego słowach Amelia zarechotała złośliwie, słysząc wzburzony dziewczęcy głos po drugiej stronie słuchawki. Axel zrobił się czerwony ze złości. – To już się więcej nie powtórzy, obiecuję. Serio, Cloe, nie przesadzaj. Jak to znajdziesz sobie innego? Halo? Halo!
– Ojojoj. – Mia zaświergotała, wyciągając z torebki pilniczek do paznokci i zajmując się złamanym przez tych idiotów paznokciem. – Twoja dziewczyna chyba już ma cię dość.
– Spadaj. To wszystko twoja wina! Robisz z siebie jakąś primadonnę, bo jesteś córką gubernatora. Wszyscy muszą chodzić wokół ciebie na palcach. Boże, niech ten Mazzarello już przyjdzie, bo nie wytrzymam z wami. – Opadł na ławkę, uderzając w nią czołem. Jak zwykle spotykały go same nieszczęścia, a nawet nie miał na to wpływu. Liczył, że uda mu się udobruchać Cloe, ale po tylu wpadkach było to raczej marzenie ściętej głowy.
– Dzień dobry, kochani! – Od progu sali usłyszeli radosny głos Leticii Aguirre, która weszła do środka, uśmiechając się do nich. – Co znów zmalowaliście?
– To wszystko nie fair, ja nic nie zrobiłem! – Axel od razu przeszedł do obrony, Amelia zaczęła gorliwie się tłumaczyć, chcąc wzbudzić litość w nauczycielce hiszpańskiego, natomiast Kai odłożył książkę i czekał na przydział zadań ze spokojem. – Zaraz, ale gdzie jest Gorgonzola?
– Profesor Mazzarello poprosił mnie o zastępstwo, miał pilną sprawę do załatwienia, a mi to na rękę, bo dzięki wam mam dodatkowe godziny. – Leticia uśmiechnęła się, wyciągając plik kartkówek z drugiej klasy, które miała nadzieję sprawdzić podczas dyżuru.
– No to idealnie. – Axel wstał z miejsca, odsuwając gwałtownie krzesło i podszedł do biurka Leticii, niemal się na nim kładąc i zamiatając rzęsami. – Leti, nie będziesz tutaj chyba trzymała swojego ulubionego ucznia, co? Odwalę dyżur innym razem i skoczę po twoje ulubione czekoladki, ale dziś serio nie mogę. Dobrze? Proszę. – Złożył ręce jak do modlitwy, ale kobieta tylko się roześmiała.
– Przykro mi, Axel, mam polecenie służbowe i do dziennika poszły już uwagi, profesor Mazzarello bardzo tego pilnuje. A ja nie mam ulubionych uczniów, wszystkich was lubię tak samo – dodała, żeby była jasność.
– Też mi profesor. – Pardo prychnął tylko na wzmiankę o nielubianym belfrze. – Przecież on ma ledwo magistra, bijesz go na głowę, Leti – swoją urodą, wdziękiem i inteligencją. Jesteś mądra i wiesz, że w piątkowe popołudnie nie ma sensu sprzątać szkoły, kiedy zaraz ta banda piłkarzy i ich fanek i tak zrobią bałagan. Posprzątam w poniedziałek.
– Proszę. – Leticia wręczyła mu do ręki klucze, którym przyjrzał się skonfundowany. – To do składziku z miotłami i mopami. Pan woźny musiał wymienić drzwi po tym jak ktoś przebił drzwi pięścią dwa tygodnie temu. Wiecie coś na ten temat?
– Co złego to zawsze my? Nie, nic nie wiem. Co za oszołom wyłamuje drzwi do kanciapy woźnego? – Axel prychnął tylko, ale nie mógł się już dłużej kłócić, bo Leticia, choć była miła, również przestrzegała regulaminu. I tak dobrze, że trafili na nią, a nie na Giacomo, który przeczołgałby ich po całej szkole i kazał jeszcze sprzątać toalety. – Biorę gabloty z nagrodami! – zaklepał szybko najłatwiejszą robotę do wykonania i ruszył w stronę drzwi. – Mia, możesz łapać domestosa i lecieć posprzątać kible.
– Chyba cię coś boli! Ja będę wycierać kurze. – Dziewczyna zrobiła się czerwona z oburzenia, biegnąc za nim, by upewnić się, że nie zostanie jej przydzielona najgorsza praca.
– Okej, to Romero zostają kible. – Axel zaśmiał się gardłowo, niemal zderzając się z Amelią w drzwiach.
– Wszystko w porządku, Leti? – Kai nie spieszył się, pozwolił kolegom na ich docinki. Podszedł do biurka nauczycielki, która trzymała się za brzuch. – Niedobrze ci?
– Poranne mdłości są nie tylko poranne, nikt mnie nie uprzedził – zażartowała, uśmiechając się blado. – Nic mi nie jest, Kai. Idź przypilnuj kolegów, bo znając ich, mogą coś zaraz przeskrobać i trzeba będzie wzywać ekipę remontową, a nie chciałabym się tłumaczyć dyrektorowi Torresowi, że stało się to na mojej warcie.
Romero pokiwał głową nadal jednak lekko zaniepokojony jej samopoczuciem, ale dołączył do kolegów, którzy rzeczywiście wyrywali sobie miotłę w składziku. Stanął ponad nimi i wyciągnął im ją z ręki.
– Ja zmywam podłogi, Amelia zbiera papierki i ozdoby, które pospadały z szafek, a ty myjesz szyby w gablotach. Tylko użyj tego środka i najpierw tą ścierką, a potem tą, żeby nie było zacieków – poinstruował wszystkich, wciskając im potrzebne sprzęty w ręce. – I weź drabinę, bo nie dosięgniesz.
– Nie denerwuj mnie, Romero. – Axel szarpnął za ścierkę i wcisnął ją sobie do tylnej kieszeni spodni. Nie był przecież taki niski, ale Kai ze swoim wysokim wzrostem górował nad nimi i rozkazywał jak jakiś wielki pan, co go zdenerwowało. Podział ról był jednak sprawiedliwy, więc nikt nie oponował. – Hej, nie powinniśmy tego ściągnąć? – zapytał po jakimś czasie, stojąc na drabince i polerując szkło gabloty upamiętniającej sukcesy koła Małego Biologa. – Przecież Dick Perez to zwyrol, po co on tutaj w pamiątkach? To jakaś kpina.
– Dlaczego? – Amelia odłożyła miotełkę i szufelkę, którymi zamiatała opadły z szafek brokat i podeszła bliżej, zadzierając głowę, by widzieć, o czym mówił. – To w końcu nauczyciel i były dyrektor.
– No i? – Axel nie widział związku. – Facet jest jakimś zboczeńcem, nie słyszałaś tych plotek, które o nim krążą? No i na dodatek pozbawili go funkcji dyrektora, to chyba logiczne, że coś jest na rzeczy, nie? Tylko spójrz na niego. – Wskazał palcem na starą fotografię, na której Ricardo Perez z dumą spoglądał na swoich uczniów z kółka biologicznego, którzy właśnie wygrali olimpiadę. – Pewnie zmacał połowę tych uczennic, obrzydliwość.
– Tego nie wiesz. – Amelia zwróciła mu uwagę, całkiem słusznie zresztą, ale on nic sobie z tego nie robił.
– Albo tutaj – „Uczeń liceum Pueblo de Luz, Ricardo Perez, laureatem olimpiady biologicznej 1966”. Laureat! – Axel odchylił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. – Lepiej brzmi „laureat” niż „zdobywca drugiego miejsca, bo przegrał z romską dziewczyną”. Patrzcie, o niej ledwo wspomnieli, bo była Romką i w dodatku kobietą, więc wszyscy mieli ją gdzieś. – Chłopak pokręcił głową z dezaprobatą. – Powinni się chyba pochwalić, że ich uczennica wygrała olimpiadę, co nie? Ale nie, oni dali tylko ten wycinek z gazety, gdzie jest wzmianka o Marii Rosalindzie de la Rosa, a resztę zajmuje wielkie zdjęcie Ricky-Ticky.
– Dlaczego Ricky-Ticky? – Amelia skrzywiła się, słysząc to głupie słowo.
– Nie wiem, wygląda jak głupek. Zdejmuję to – oświadczył, sam podejmując nagle tę decyzję. – Wyciągnął klucze od Leticii i otworzył gablotę, by wyczyścić ją od środka, ale odpiął też przypięte pinezkami wycinki z gazet o sukcesach biologa. – Zapytam Leticię, czy ma niszczarkę.
– Axel. – Kai skarcił go, kiedy ten mijał go na korytarzu w drodze do klasy.
– Co? Może chciałbyś powiesić na tym miejscu fotki swoich rodziców? Pewnie, zróbmy z tego całą kronikę kryminalną – warknął Pardo, wyminął go i wbiegł do klasy Leticii. – Hej, Leti, ty też uważasz, że możemy zdjąć pamiątki po Dicku, nie? To stary zgred, wszyscy mają go już gdzieś. Leti?
Zmarszczył brwi, kiedy nie zobaczył nauczycielki przy biurku. Serce podeszło mu jednak do gardła, kiedy zauważył jej buty między ławkami. Rzucił ścinki o Ricardzie Perezie i dopadł spanikowany do nauczycielki, która leżała na podłodze, krzywiąc się z bólu.
– Leti, nic ci nie jest? Nie ruszaj się. Hej, Romero! – Krzyknął głośno, by zwabić kolegę z klasy, bo bał się sam ruszać nauczycielkę. – Co ci do głowy strzeliło, żeby stawać na krześle? Mogłaś powiedzieć, że trzeba coś sięgnąć, niech ten długas Kai się na coś przyda. Cholera, Leti.
– Nic mi nie jest, tak tylko… zakręciło mi się w głowie – mruknęła, a jego przeraziło to, jak słabo zabrzmiał jej głos. Wszystkie pomysły wyparowały mu z głowy i momentalnie zbladł, nie wiedząc, co robić.
– Romero, do jasnej cholery! – wydarł się na całe gardło i już po chwili Kai i Amelia wbiegli do klasy.
– Zadzwonię po karetkę – oświadczył Kai, a on po raz pierwszy poczuł do niego wdzięczność, bo sam miał tak okropną pustkę w głowie, że nic nie przychodziło mu na myśl.
– Nie, nie karetkę. Nic mi nie jest. – Pani Aguirre próbowała ich uspokoić, ale ciężko jej to wychodziło, bo oczy same jej się zamykały, jakby miała zaraz odpłynąć.
– Co jej jest? – Amelia uklękła przy nauczycielce i położyła sobie jej głowę na kolanach. Była równie blada jak Axel, a tylko bardziej się przeraziła, kiedy Leticia zamknęła oczy. – Nie zasypiaj, Leti.
– Karetka już jedzie, ułóżmy ją w pozycji bezpiecznej. – Kai odstawił krzesła i zrobił miejsce, sprawdzając puls kobiety.
– Ona jest w ciąży – przypomniał mu Axel, jakby obawiał się, że ten szczegół mógł mu umknąć.
– Wiem. Zaraz tu będą.

***

Mecz trwał w najlepsze, ale Yon nie był już w stanie się na nim skupić. Po raz pierwszy myślał o wszystkim innym, tylko nie o piłce nożnej. Kiedy wracał na trybuny, wpadł na Veronicę i poczuł się parszywie, bo jej twarz wyrażała litość. Nie chciał litości od Veronici Serratos, już wolałby, żeby udawała, że go nie widzi. Na dodatek telefon nadal milczał, jeśli chodziło o wiadomość od Cilii, a on żałował, że nie ma opcji cofnięcia wysłania wiadomości. Za to powiadomienia z instagrama niemal ześwirowały – ktoś co chwilę do niego pisał i oznaczał go pod jakimś postem, a on chyba wolał nie wiedzieć, co to takiego, więc po prostu wyciszył telefon i schował go do kieszeni. Wystukiwał butem rytm, wpatrując się w rząd, w którym siedział Daniel Mengoni. Jeśli rzeczywiście był stalkerem Dalii, zamierzał sprać go na kwaśne jabłko – nieważne, że gość miał czarny pas w karate, Yon był w stanie zaryzykować. Castellano zdawał się być pewny swego, kiedy przedstawiał mu swój punkt widzenia, a on o dziwo mu zaufał.
– Mógłbyś? – Ruby zwróciła mu uwagę, wzrokiem wskazując na jego nogę, która podrygiwała nerwowo i wkurzała ją od dobrych kilku minut. Patricio skupił się na meczu, więc tego nie dostrzegał, ale ją zaczynało to mierzić.
– Sorry. – Wywrócił teatralnie oczami, pochylając się do przodu i opierając łokcie na kolanach. Ten turniej sportowy to była jedna wielka żenada. Nie widział sensu gry, jeśli nie można było nic wygrać, nie było też szans na obecność skautów na trybunach. Już byli w tej okolicy i raczej taka okazja nieprędko się powtórzy. Wmawiał sobie, że może miał jeszcze szansę na meczu wyjazdowym, ale podświadomie czuł, że jego pięć minut minęło. – Grają jak ciamajdy, Izzie załatwi ich z palcem w tyłku – zauważył, machając niedbale ręką w stronę boiska. – Delgado wygląda, jakby z nimi tańczył, a nie grał.
– Może jest dżentelmenem – podsunął Felix, popijając swój napój przez słomkę. Nie był wielkim fanem piłki nożnej, ale zawsze kibicował przyjacielowi. Co prawda ostatnio ich relacja była dosyć napięta, ale i tak uważał, że wypada przyjść.
– To jest sport, Felix, a nie herbatka u królowej, tutaj dżentelmeństwo nie powinno grać roli. Piłka to piłka – nieważne czy grasz z chłopakami czy z dziewczynami. Daje im fory, przez co wygląda żałośnie. – Yon nigdy nie przepadał za Marcusem, więc nie odczuwał krępacji, wypowiadając się o nim w ten sposób. – Tylko spójrz, sfaulowała go baba! – Wskazał ręką na scenę, która rozgrywała się w dole.
Barbara Urquiza wpadła na wysokiego piłkarza z wielkim impetem, zwalając go tym samym z nóg. Przeturlali się razem po murawie, a na końcu wylądowała na nim okrakiem z pełną premedytacją i uśmiechem na twarzy.
– Ona jest poj**ana – stwierdził Yon bez ogródek. Kiedy Felix skarcił go wzrokiem, dodał: – Serio ci mówię, ma nierówno pod sufitem. Musimy dorwać tego Mengoniego, bo u nich to chyba rodzinne.
Felix nie zdążył zapytać Yona, co miał na myśli, bo jego telefon zawibrował w kieszeni. Odebrał szybko, widząc kontakt ojca. Zatkał drugie ucho palcem, by lepiej słyszeć w tym gwarze. W miarę słuchania, minę miał coraz bardziej poważną.
– Coś się stało? – Abarca porzucił swój złośliwy ton, widząc panikę w oczach pofarbowanego na platynowy blond znajomego.
– Moja macocha zasłabła, jest w szpitalu – powiadomił go, przepraszając Pata i Ruby, bo musiał już iść. – Muszę odebrać siostrę ze szkoły, ma zajęcia dodatkowe. Nie chcę, żeby była sama w domu.
– Podwiozę cię. – Abarca sam siebie zaskoczył swoją dobrocią. Mecz i tak go znudził, więc nie miał nic lepszego do roboty. Chwilę później siedzieli już w jego niebieskiej Hondzie Civic. – To coś poważnego?
– Ojciec mówił, że mam się nie martwić i zostać z Ellą w domu, ale wolę się upewnić. Mamy historię chorób w rodzinie, nie powinien być sam w szpitalu, coś wiem na ten temat.
– Jasne. – Chłopak pokiwał tylko głową i zaparkował przed podstawówką, która znajdowała się niedaleko liceum. Sam był jedynakiem, więc nie wiedział, jak to jest, ale mama zawsze opowiadała mu o więzi między rodzeństwem. Wydawało mu się, że to bujda, bo nigdy nie była przesadnie blisko z ciotką Juliettą. Z Joelem tak, ale z nim z kolei nie widywali się tak często, jakby chcieli ze względu na jego pracę. Yon ngdy nie czuł się pokrzywdzony, że nie ma wokół siebie wielkiej gromadki dzieciaków, bo miał Patricia, Dalię, innych kumpli – to mu zwykle wystarczyło. Dziwnie było widzieć Castellano zachowującego się jak starszy brat. Chyba nabrał do niego jakiegoś szacunku.
– Od kiedy kumplujesz się z Yonem Abarcą? – Ella zapytała zdziwiona, ocierając z oczu łzy, kiedy wsiadała do auta. Łypnęła na chłopaka wrogo.
– Nie kumpluję się, po prostu się znamy i Yon był tak miły, że zaoferował podwózkę, więc nie marudź, El. – Castellano przeprosił Abarcę zawstydzonym uśmiechem, ale on machnął ręką, zawracając w bramie i kierując się w stronę ulicy Spokojnej. Dobrze, że wyszli w trakcie meczu, bo dzięki temu uniknęli korków.
– Nie lubię cię. – Ella nie omieszkała powiedzieć tego na głos. Była zła i przestraszona, a Abarca był dobrym celem.
– Kolejna zwolenniczka Guzmana, co? – warknął kierowca, krzywiąc się na samą myśl. Co one wszystkie miały do tego lalusia, że stawały w jego obronie?
– Jordi to mój przyjaciel. A Veda to moja przyjaciółka – dodała już z prawdziwą wściekłością. – I to, jak ją wczoraj potraktowałeś na El Tesoro, było poniżej pasa. Wstydź się, Yonatanie Francisco Abarca.
– Skąd wiesz, jak mam na drugie?
– Śledzę cię na instagramie, ale chyba przestanę. – Dla podkreślenia swoich słów wyciągnęła z plecaka komórkę i ostentacyjnie kliknęła „przestań obserwować” tak, by widział to w lusterku wstecznym. – I teraz dowie się też cały Internet, jak wielkim dupkiem jesteś. Strasznie mi szkoda Vedy, bo widać, że cię lubi, ale nie mam pojęcia dlaczego. Jesteś przystojny, okej masz też kaloryfer, ale poza tym? Pusto w głowie, a co najważniejsze – masz serce z kamienia.
– Czy ja nadal jestem częścią tej konwersacji? – Yon zwrócił się bardziej do Felixa, by przetłumaczył słowa siostry. On jednak nie wiedział, co jest grane. Wyłączył powiadomienia z mediów społecznościowych, więc nie widział, że niektórzy żarliwie dokumentowali wczorajszą integrację na hacjendzie El Tesoro.
– Chyba chodzi o to, że Veda ostro cię wczoraj pojechała – że bawisz się uczuciami innych. Wyszedłeś na dupka.
– I ludzie o tym gadają? Hmm… dlatego się tak gapili w szkole?
– Nie widziałeś na instagramie?
Właściwie to nie widział, bo czekał tylko na esemesa od Cilii, a wszystko inne zablokował i może to był błąd. Ale właściwie mało go obchodziło, co o nim mówili, w końcu i tak miał już reputację bad boya. Było mu jednak żal Vedy, która wczorajszego wieczora zniknęła nagle i sam szeryf musiał przyjechać jej szukać. Przez chwilę naprawdę sądził, że ktoś urwie mu jego ulubioną część ciała. Podrapał się nerwowo za uchem i przy sadzie Delgado skręcił w ulicę prowadzącą do domu Castellanów. Po drodze minęli rezydencję Serratosów, ale nie zwrócił na nią uwagi.
– Czy z Vedą wszystko okej? – zapytał i odkaszlnął lekko, żeby nie wyjść na zbyt gorliwego. Może rzeczywiście przesadził, może nie powinien w ogóle z nią rozmawiać, bo każdy akt dobroci mylnie interpretowała jako jego zainteresowanie jej osobą w sensie romantycznym. No ale przecież sam chciał ją wczoraj pocałować. A może nie? Był zły, był zraniony, szukał pocieszenia i tak, przeszło mu to przez myśl, ale przecież nie zrobił tego. Znalazł ukojenie w Cilii i było mu z tym dobrze do czasu tego felernego zdjęcia, które wysłał i którego żałował. Nie powinien dawać Vedzie złudnej nadziei.
– Oczywiście, że nie jest okej. Ivan dał jej szlaban, choć nie zrobiła nic złego. Jej jedyną winą jest to, że polubiła nie tego chłopaka, co trzeba. Mam nadzieję, że przejrzy na oczy i da szansę Wolfowi, to fajny chłopak.
– Coś ty powiedziała? – Abarca odwrócił się gwałtownie, szarpiąc kierownicą. Jeszcze czego, żeby był porównywany z tym flecistą, co za zniewaga!
Zajechał pod dom Castellanów, który wyróżniał się bujnym ogrodem, więc ciężko go było przegapić. Trzynastolatka wyskoczyła z samochodu i pobiegła do domu, by przytulić się do swojego psa i dać upust emocjom, a Felix raz jeszcze przeprosił Abarcę wzrokiem – choć Ella miała sporo racji, nie powinna tak na niego naskakiwać.
– Dzięki, Yon – mruknął, schylając się jeszcze do otwartego okna.
– Spoko. – Wzruszył tylko ramionami, bo przecież nic go to nie kosztowało.
Kiedy Castellano zniknął wraz z siostrą w domu, sięgnął do schowka w aucie i wyciągnął z niego bransoletkę, która odpięła się Vedzie poprzedniego wieczora. Miał identyczną – „Jego pierwszy samolot”. Parsknął cicho, bo ta dziewczyna miewała czasem dziwne pomysły, ale gest był uroczy, nawet on musiał to przyznać. Nie sądził, by chciała ją z powrotem, ale poczuł się osobiście odpowiedzialny, by jej ją zwrócić. Zawrócił samochód i pojechał w stronę nowego osiedla w Pueblo de Luz, gdzie mieszkał szeryf Molina. Pomyślał, że wchodzi do paszczy lwa i sam nie mógł uwierzyć, że to robi, ale matka nauczyła go, że kobietom należał się szacunek. Nie zawsze stosował się do tej zasady, ale czasami trzeba było schować dumę do kieszeni.
– Raz kozie śmierć – mruknął sam do siebie, po czym zapukał do drzwi i czekał, po cichu licząc, że nikt mu nie otworzy. Niestety się rozczarował, bo chwilę później zobaczył rosłą sylwetkę Ivana Moliny.
– Czego? – warknął policjant, opierając się o uchylone drzwi i przewiercając go wzrokiem.
– Jest Veda? – zapytał, od razu żałując swoich słów.
– Dla ciebie nie.
– Wczoraj na imprezie zostawiła bransoletkę.
– I?
– Chciałem jej oddać. – Yon pokazał mu własność dziewczyny, starając się nie patrzeć facetowi w oczy. Poczuł się poirytowany, przecież serio nie zrobił nic złego, a był traktowany jak jakiś przestępca. – Możesz mnie wpuścić?
– Do szeryfa San Nicolas de los Garza też mówisz na „ty”? – Molina obnażył groźnie zęby.
– Nie, ale do rodziców kolegów owszem – usprawiedliwił się, dzielnie wytrzymując to wrogie spojrzenie.
– Wszyscy rodzice twoich kolegów są szeryfami?
– Nieeee.
– A więc dla ciebie – szeryf Molina.
– Dobrze… szeryfie – poprawił się, teraz już czerwony ze złości. – Odda pan Vedzie jej bransoletkę? – Wyciągnął w jego stronę dłoń, na której spoczywała bransoletka z zawieszką w kształcie samolotu. W duchu podziękował sobie, że jego własna bransoletka zawieszona była na drugim nadgarstku, bo policjant chyba by go wykastrował, gdyby zobaczył, że mają takie same. Na szczęście nic nie podejrzewał – wziął od niego ozdobę i przyjrzał się jej uważnie, jakby węszył podstęp, a następnie zmierzył Abarcę od stóp do głów. – I powie pan Vedzie, żeby się odezwała, jak przejdzie jej foch?
– Foch? Słuchaj no, gówniarzu. – Molina przestąpił z jednej nogi na drugą i zahaczył kciuk o szlufkę dżinsów. Mimo że nie miał odznaki, efekt był taki sam. – Masz szczęście, że jeszcze nie pourywałem ci nóg z tyłka. Radzę ci grzecznie się odwrócić, zjechać windą na dół, wsiąść do tej swojej niebieskiej Hondy o numerze rejestracji NLZ-17-89 i odjechać do San Nicolas. Tak, znam twój adres, więc nie łudź się, że gdziekolwiek przede mną uciekniesz. Znajdę cię. Kapujesz?
– Kapuję, Jezu. – Yon skrzywił się, rozumiejąc doskonale przekaz. Chciał po prostu upewnić się, że z Vedą wszystko okej, a jak zwykle mu się obrywało. – Chciałem tylko sprawdzić, jak ona się czuje.
– Lepiej, kiedy ciebie nie widzi. Dzięki za troskę, a teraz żegnam.
Zatrzasnął Yonowi drzwi przed nosem, odczuwając satysfakcję i lekką dumę, że nie dał się ponieść i nie wytarmosił go za uszy.
– Kto to był? – Veda wyjrzała podejrzliwie ze swojego pokoju. Nie było to trudne, bo aktualnie nie miała drzwi.
– Pomyłka. – Mężczyzna dał za wygraną, kiedy spojrzała na niego tymi wielkimi sowimi oczami. Nie mógł jej odmówić. Podał jej bransoletkę z cichym westchnięciem. – To chyba twoje.

***

Quen zerkał na swój telefon, czekając na jakieś wieści od Felixa, ale ten milczał jak zaklęty. W piątek wieczorem pojawił się na progu domu Guzmanów, prosząc o przypilnowanie Elli, bo sam jechał do szpitala dowiedzieć się, co z jego macochą. Karetka zabrała Leticię ze szkoły późnym popołudniem i wszyscy bardzo się przestraszyli, a już szczególnie Ella nie mogła się uspokoić. Zanosiła się płaczem i pomstowała na brata, który nie chciał zabrać jej ze sobą, ale Ibarra uważał, że to była dobra decyzja – szpitale to nie miejsca dla dzieci, a trzynastolatka spędziła w nich już aż zbyt dużą część swojego życia. To normalne, że martwiła się o Leticię, ale w tej chwili najważniejsze było zachować spokój. Quen nie musiał się nawet zastanawiać – jak tylko przyjaciel poprosił go o przysługę, od razu odwołał plany z Barbarą i został w domu, by posiedzieć z Ellą. Nie miał jednak pojęcia, jak może jej poprawić humor. Włączył jej Harry’ego Pottera, a sam gapił się w przestrzeń. Czuł jednak, że ona też patrzy na film, ale tak naprawdę go nie widzi, a przecież uwielbiała „Więźnia Azkabanu”.
Dziadek Polo zabrał Nelę do kościoła i długo nie wracali, a on podejrzewał, że zostali pewnie na występach dziecięcego chóru z Juarez. Wujostwa również nie było, więc z ulgą powitał swojego kuzyna, który stanął w progu salonu, zdziwionym wzrokiem omiatając otoczenie, by rozeznać się w sytuacji.
– Co się stało? – Jordana od razu zaniepokoił widok Elli, która skulona na kanapie nawet nie mrugnęła, kiedy Draco Malfoy na ekranie zaczepiał Hardodzioba. Zawsze w tym miejscu wygłaszała żarliwą mowę o znęcaniu się nad zwierzętami, więc to do niej niepodobne.
– Leti zasłabła w szkole – wyjaśnił Quen, przedstawiając krótko sytuację i tyle wystarczyło.
– Zadzwonię do szpitala, Dolores mnie lubi, więc może się czegoś dowiem. – Guzman zwrócił się do Elli, która popatrzyła na niego z wdzięcznością. Wyszedł do kuchni, by po chwili wrócić z informacjami. – Doktor Pardo ma dyżur na oddziale ginekologicznym, Leticię zostawią na całonocnej obserwacji. Zauważyłaś, żeby ostatnio mało jadła? Podejrzewam, że jest osłabiona – zapytał sąsiadkę, a ta blada jak ściana zaniosła się płaczem.
– Nie wiem, nie zwróciłam uwagi – wyznała ze skruchą, bo tak pochłonęła ją myśl o posiadaniu młodszego rodzeństwa, że nie zdawała sobie sprawy, że Leticia musi również zadbać o siebie. – Powinnam jej więcej pomagać w domu, a ona wszystko robiła sama – gotowała, prała, sprzątała, no i ciągle brała dodatkowe godziny w szkole. Na pewno nie miała nawet czasu zjeść. Nie pomyślałam, jestem taka głupia…
– Hej, to nie twoja wina. Tak się czasem zdarza. – Jordan przysiadł przy niej na kanapie i zapewnił ją, że nie powinna obarczać siebie winą. – To normalne w pierwszym trymestrze, Leti ma nudności, pewnie niewiele może przełknąć.
– Ale nie powinna tyle pracować! – Ella przyjęła od niego paczkę chusteczek i wydmuchała głośno nos.
– To prawda, nie powinna się przemęczać – przyznał jej rację Jordan. – Ale nie ma co martwić się na zapas. Lekarze zrobią jej potrzebne badania, podadzą kroplówkę i zalecą specjalną dietę. Pewnie spadło jej ciśnienie, dlatego ją zamroczyło. Będziecie to musieli monitorować. Wiesz, jak mierzyć ciśnienie, prawda? Będziesz mogła jej pomagać i zapisywać, żeby była gotowa na kolejną wizytę u lekarza.
– To żadna pomoc. – Ella pociągnęła głośno nosem, bo doskonale wiedziała, co Jordan próbował zrobić – odwrócić jej uwagę i dać jej jakieś zadanie, ale ona wiedziała, że nawaliła. Powinna bardziej zadbać o macochę.
– Zrobię kakao – zaproponował tylko, widząc, że dziewczynce przyda się coś ciepłego do picia. Ella się wykręcała, mówiąc, że wcale nie ma na nie ochoty, ale została postawiona przed faktem dokonanym, kiedy Jordan wyszedł do kuchni, a Quen podreptał za nim, chcąc dowiedzieć się dokładnie, co takiego dolega wychowawczyni. Guzman zamyślił się, przeszukując półki i szafki. – Gdzie jest kakao? – zapytał z lekko irytacją, kiedy nie mógł znaleźć tego, czego szukał.
– Tutaj, dziadek Polo robił z nudów porządki i zakupy – poinformował go Ibarra, sięgając do odpowiedniej szafki i podając kuzynowi puszkę. – Stwierdził, że w tym domu nic nie ma i pytał, czy ktokolwiek uzupełnia zapasy.
– A dziadek i Nela jeszcze nie wrócili? Msza już się chyba skończyła. – Syn Fabiana zabrał się za podgrzewanie mleka, zastanawiając się, dlaczego Ibarra został sam w kryzysie – kiepsko sobie radził w takich momentach.
– Zostali pewnie na koncercie dziecięcego chóru. Ty też byłeś na mszy? W ogóle co tak wcześnie wróciłeś do domu? Teraz, kiedy masz tego holtera, nie możesz za bardzo broić, co? Doktor Bezauri od razu będzie widział, że coś jest nie tak, więc się oszczędzasz. – Enrique prychnął złośliwie, wskazując palcem na wystającą spod bluzy chłopaka elektrodę, którą ten schował ze złością.
– A ty? Piątek wieczór spędzasz w domu, a nie na imprezowaniu z Theo i Remmym? – odgryzł się Guzman, pozostawiając bez komentarza wzmiankę o holterze, który już zaczynał go denerwować, mimo że nie upłynęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, odkąd go nosił.
– Nieeee. – Quen oburzył się trochę, słysząc tę pogardę w głosie kuzyna. Co mu przeszkadzało, że trochę imprezował? Miał w końcu osiemnaście lat i mógł wykorzystywać ten czas jak chciał. – Dla twojej wiadomości, miałem plany, ale z nich zrezygnowałem. Przecież nie zostawiłbym Elli samej.
– Jakie to wspaniałomyślne z twojej strony. Ty tak na poważnie? – Jordan czekał aż mleko się podgrzeje i przypatrywał się kuzynowi ze zmarszczonym czołem. – Barbara Urquiza, serio?
– Serio, serio. Co ci do tego? Co takiego niby jest z nią nie tak? – Obruszył się, szukając pianek marshmallow, które mogliby dodać do kakao. Wiedział, że Nela i Ella je uwielbiały.
– Od czego by tu zacząć? Chyba widziałeś, co odwalała na wczorajszej integracji, nie? – Na twarzy Guzmana pojawił się krzywy grymas na wspomnienie poprzedniego nieprzyjemnego wieczoru. Nadal czekał na jakieś wieści od Vedy, ale Ivan zabrał jej telefon i nie zanosiło się, żeby prędko oddał. Może dobrze jej zrobi chwila odpoczynku. – Twoja nowa dziewczyna próbowała wszystkich ze sobą skłócić, wymyślając tę głupią grę w „Jeszcze nigdy”. Świetnie się przy tym bawiła.
– No i? Wszyscy chcieli w to grać. I nie zachowuj się jak niewiniątko, bo to ty prawie pobiłeś się z Mengonim – przypomniał mu Ibarra, czując się niesprawiedliwie. Jordan wszystkich krytykował, a nie widział winy w sobie. Sam też nie zachowywał się przecież jak wzór cnót, więc to czysta hipokryzja zwracać komuś uwagę.
– Proszę cię. – Szatyn prychnął na samą myśl. – Myślisz, że zniżyłbym się do takiego poziomu?
– Skakaliście sobie do gardeł cały wieczór. Też nie lubię tego całego Daniela, to beksalala, ale nie zrobił nic złego, a ty go oskarżyłeś publicznie o ćpanie.
– Wiem, co widziałem.
– Może widziałeś, jak brał te żelki z melatoniną.
– Nie mylę się co do takich rzeczy. – Jordan ukrócił temat. Nie cierpiał, kiedy ktoś mu wmawiał zwidy. Miał stuprocentową pewność, że Mengoni coś ukrywał. – A poza tym ja to ja. Nie kumam, co ty robisz z Barbarą, skoro ewidentnie kochasz Carolinę. Zdajesz sobie sprawę, że przekreślasz swoje szanse na każdym możliwym kroku?
– Jakie szanse? Caro mnie rzuciła, dała mi jasno do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego, więc ja ruszyłem dalej. Tak jak radził Theo.
– Jeśli słuchasz rad Theo w relacjach damsko-męskich, to gratuluję – daleko zajdziesz. – Młody Guzman zirytował się na samą myśl. – Nie podoba mi się to.
– Co takiego?
– Że się z nim zadajesz.
– Jest asystentem trenera i moim kumplem.
– Nie jest twoim kumplem, jest… – Sam nie wiedział, co chce powiedzieć. „Jest mordercą Jonasa Altamiry” a może „myślę, że zabił Jonasa”? Obie opcje były równie kiepskie, bo przecież nie miał stuprocentowej pewności, choć na samą myśl dreszcz przechodził mu po plecach, a mało rzeczy w życiu go przerażało. – Theo nie wie, co mówi. Widziałeś go kiedyś w poważnym związku? On nie ma pojęcia o relacjach damsko-męskich.
– A ty masz? – Quen roześmiał się na widok miny kuzyna. – Bez obrazy Jordan, ale branie od ciebie rad w kwestiach romantycznych jest jak pytanie o radę ojca Horacia w sprawie dziesięciu przykazań – raczej nie jesteś specjalistą, biorąc pod uwagę twoją historię. Ile dziewczyn miałeś? Nie poznałem ani jednej, nie przypominam sobie, żebyś przyprowadził jakąś na wigilię albo chociaż na herbatę do dziadków. Nawet z Dalią nigdy cię nie widziałem.
– To co innego.
– Nie, to dokładnie to samo. Sorry, ale nie wiesz, co przeżywam. Ja Carolinę kocham, ty nigdy nikogo nie kochałeś. A kiedy ktoś, kogo kochasz, łamie ci serce, nie idzie tak po prostu wybaczyć. Nie wiesz, jak to jest.
– Może nie – przyznał, czym trochę zaskoczył Quena, który chyba sądził, że kuzyn będzie się z nim wykłócał. – Ale na pewno uciekanie w seks z przypadkowo poznaną laską nie wyleczy twojego złamanego serca. Powiedz chociaż, że się zabezpieczasz…
– Fuj, Jordan, to nie twoja sprawa. – Ibarra skrzywił się na samą myśl. – Barbara jest na tabletkach, nastoletnia ciąża nam nie grozi.
– Zapomnij o nastoletniej ciąży, to będzie twój najmniejszy problem. Słyszałeś kiedyś o chorobach wenerycznych? Twoja nowa „przyjaciółka” nieźle sobie poczynała w całym San Nicolas, więc po prostu miej to na uwadze. – Jordan schował dumę do kieszeni i dał mu dobrą radę.
– Brzmisz jak Yon Abarca.
– Abarca to debil, ale w tym jednym się z nim zgodzę. Poza tym dla ciebie to w ogóle nie jest dziwne? – Jordan zajął się wyciąganiem kubków i przygotowaniem ciepłego napoju. Był zaintrygowany zachowaniem kuzyna. – Ja bym tak nie mógł. Kodeks przecież zobowiązuje…
– Jaki znowu kodeks? – Quen zmarszczył nos, obserwując szerokie plecy młodszego od siebie chłopaka, który stał do niego odwrócony tyłem.
– No przecież ona chodziła z… czekaj, ty nie wiesz? – Jordan w porę zorientował się, że Ibarra był jeszcze mniej świadomy, niż wyglądał. – Nie powiedziała ci?
– Czego mi nie powiedziała? – Teraz Enrique był już totalnie zniecierpliwiony. Nie lubił dowiadywać się o czymś jako ostatni.
– Wydawało mi się, że spotykała się z Marcusem – przyznał w końcu Jordan, drapiąc się po skroni, jakby zastanawiał się, czy na pewno ma odpowiednie informacje. – Jakieś dwa lata temu czy coś koło tego.
– I mówisz mi o tym dopiero teraz?! – Prawie zbił kubek, kiedy dopadł do niego z pretensjami. – Gdzie tu solidarność kuzynów?
– Nie ma czegoś takiego.
– Och, a braterski kodeks to taka świętość, tak? Nie rozśmieszaj mnie. – Ibarra poczuł się zdradzony po raz kolejny. – Musiałeś mieć niezłą frajdę patrząc, jak ja robię z siebie idiotę, umawiając się z dziewczyną, którą bzykał mój kumpel, tak?
– Nie bądź dla siebie zbyt surowy, kuzynku, ty też tylko się z nią bzykasz, bo chyba o głębokim związku nie ma tu mowy, co? – Jordan nalał napój do kubków, nawet nie patrząc na Quena. Poczuł, że powinien trzymać gębę na kłódkę. O wiele lepiej wychodził na tym, kiedy w ogóle się nie odzywał. Ciężko jednak było patrzeć, jak Quen płaszczył się przed dziewczyną, która owinęła go sobie wokół palca, nie oferując nic w zamian. No chyba że seks mu wystarczył.
– Nie wkurzaj mnie, Jordan. Nie dość, że bratasz się z Ignaciem, który odbił mi dziewczynę, to jeszcze to. Gadaj, co wiesz!
– Hola, hola. Wcale nie bratam się z Ignaciem – postanowił wyrazić się w tej sprawie jasno. Nie bratał się z nikim i nie zamierzał tego zmieniać. Quen jednak był innego zdania.
– Nie? Więc dlaczego ciągle was razem widzę? Ty, Nacho i Lidia coś kombinujecie i nie mam pojęcia co, ale wkurza mnie to, bo nikt mi nic nie mówi.
– Co kombinujemy? Jesteśmy kandydatami na przewodniczącego szkoły – omawiamy kwestie związane z wyborami. Wybacz, że nie wtajemniczamy w to ciebie, wielmożny panie. – Guzman zrobił niewinną minkę, ale poczuł się głupio. Quen rzeczywiście wyczuwał coś podejrzanego i trochę żal mu było znów robić z niego głupka, ale niestety nie mógł mu przecież powiedzieć wszystkiego. – Słuchaj, to nie moja sprawa. Ale po prostu lepiej dmuchaj na zimne i zakładaj płaszczyk, okej?
– Płaszczyk? – Ella weszła do kuchni, sprawiając, że obaj podskoczyli w miejscu z zaskoczenia. Jordan wylał trochę kakao, więc sięgnął po papierowy ręcznik. – Jordi ma rację, Quen, teraz już nie jest zbyt ciepło, więc lepiej noś grubszą kurtkę, żeby się nie przeziębić – stwierdziła rzeczowo, sadowiąc się na wysokim kuchennym stołku.
Quen miał ochotę zamordować kuzyna, który połykał uśmiech, stawiając przed dziewczynką wielki kubek z napojem. Potem łaskawie dał mu drugi, z którego połowa się wylała. Na więcej życzliwości raczej nie mógł liczyć.
– Leticii nic nie będzie, El. – Guzman zwrócił się do siostry Felixa, która wgapiła się smętnym wzrokiem w blat. – Rośnie w niej mały człowiek – one potrafią czasem wysysać z ciebie energię, a Leti nigdy nie zwalnia – ostatnio wciąż wymyśla jakieś inicjatywy w szkole, nie ma odpoczynku. Basty na pewno się wkurzy i każe jej zostać w domu, więc trochę się zregeneruje.
– Każe zostać żonie w domu? A gdzie się podział feminizm? – Ibarra prychnął lekko, bo jakoś ciężko mu było uwierzyć, że Leticię można przekonać do zrezygnowania z pracy. – Leti jest uparta, uwielbia uczyć i na pewno zaraz wróci do szkoły, nie znasz jej?
Jordan skarcił kuzyna wzrokiem, bo podczas gdy on próbował uspokoić Ellę, Quen patrzył na sytuację bardziej realistycznie. Na szczęście trzynastolatka już ich nie słuchała.
– Ten doktor Pardo jest w porządku? Dobry jest? – zapytała dla pewności, już wyszukując w Internecie opinie na jego temat.
– Tak, jest okej i znają się z Bastym ze szkoły, więc zajmie się nimi po znajomości, nie martw się – zapewnił ją, a ona pokiwała głową.
– I na pewno nic nie będzie jej i dzidzi?
– Gdyby było coś nie tak, Felix już dałby ci znać, nie zostawiłby cię bez informacji. – Jordan nie miał co do tego wątpliwości. Castellano dbał o młodszą siostrę i zrobiłby wszystko, by ją ochronić, ale starał się też być z nią szczery i nie traktował jej jak dziecko.
– Belinda Conde mówi, że dzieciątko może być… chore. – Ella wyglądała tak, jakby bała się o to zapytać. Dręczyło ją to od pewnego czasu i wolała nie wspominać o tym przy tacie, ale przy nich czuła, że może. – No wiecie… że może być takie jak ja.
– Nie ma drugiej takiej jak ty, tylko ty jesteś tak upierdliwa – rzucił ze śmiechem Quen, za co oberwało mu się pianką do kakao. – To raczej mało prawdopodobne, żeby też miało mukowiscydozę. Co sądzisz, Jordan?
Guzman wyciągnął z szuflady notes i długopis, po czym pochylił się nad blatem, rozrysowując schemat mutacji genowej.
– Mukowiscydoza to choroba dziedziczona autosomalnie recesywnie, a to znaczy, że musisz mieć dwie wadliwe kopie genu, żeby zachorować – wyjaśnił, zapisując wszystko i pokazując Elli, by lepiej to zrozumiała. – Osoby, które mają jedną mutację, są nosicielami, czyli same są zdrowe, ale mogą przekazać mutację dziecku.
– Więc ja mam dwie wadliwe kopie, tak? Wygrałam na loterii. – Nastolatka parsknęła ponurym śmiechem, bo nie dało się ukryć, że miała pecha. – Ale mama i tata są zdrowi, więc wychodzi na to, że są tylko nosicielami, tak? Muszą być, skoro przekazali mi po jednej kopii.
– Dokładnie. Dlatego teraz wszystko zależy od tego, czy Leticia też jest nosicielką. Jeśli nie ma mutacji, dziecko będzie zdrowe, ewentualnie zostanie nosicielem, dziedzicząc wadliwy gen od Basty’ego. Szanse to 50/50. Ale na pewno nie będzie miało mukowiscydozy. Natomiast jeśli Leti też jest nosicielką jak Basty i Anita, wtedy jest 25% na chorobę, 25% że będzie zdrowe, a 50% że zostanie nosicielem. – Jordan rozpisał wszystko starannie, mając nadzieję, że trochę rozjaśnił tym w głowie spanikowanej dziewczynki. – Rozumiem twoje obawy, El, ale te szanse są naprawdę dobre. W Meksyku około 3% populacji jest nosicielami, więc prawdopodobieństwo, że Leticia również jest bardzo znikome – dodał dla uspokojenia. Swego czasu sporo czytał, próbując zrozumieć chorobę sąsiadki, a kiedy zaproponował dziadkowi, by sfinansował badania kliniczne we współpracy ze szpitalem John Hopkins, odświeżył wiedzę, by być na bieżąco.
– A Felix może być nosicielem? Jest zdrowy, ale może też to w nim gdzieś siedzi – odezwała się, nagle kojarząc fakty. Kiedy była mała, wszyscy przyjęli do wiadomości jej chorobę, ale nikt nie zadawał sobie trudu, by zrozumieć to wszystko.
– Może być, zgadza się. Teraz macie szansę wszyscy się przebadać w nowym Centrum Leczenia Mukowscydozy w San Nicolas – przypomniał jej o inicjatywie wspieranej przez Mariana Olmedo. – Fundacja „Nowa Nadzieja” zapewnia kompleksową opiekę dla osób dotkniętych mukowiscydozą i członków ich rodzin, a to znaczy, że Basty, Felix, Leticia – wszyscy możecie przebadać się całkiem za darmo. Jak chcesz to umówię wam termin.
– Dzięki, Jordi, czułabym się spokojniejsza. Tata i tak ma sporo na głowie. Kiedy ja się rodziłam, nikt nie myślał o tych wszystkich badaniach, w Meksyku to nadal mało popularne testy, no i nierefundowane. To miłe, że twój dziadek tak się zaangażował i sponsoruje te badania kliniczne. Nie lubiłam go, ale to jednak dobry człowiek. Jestem mu mega wdzięczna, bo dzięki niemu nie musimy sprzedawać domu, a ja nie muszę jeździć do Baltimore. Don Mariano to jest jednak gość – stwierdziła z taką powagą, że Jordan zacisnął usta tak mocno, że aż mu pobielały, bo nie chciał się roześmiać.
Kiedy dopadały go wątpliwości i zaczynał pomstować na dziadka, który – jak się właśnie dowiedział – załatwił mu kolejną randkę w ciemno z jakąś nudziarą, przypominał sobie, dla kogo to robi i od razu odczuwał ulgę. Było warto poświęcić się dla Elli. Cóż, dla Castellanów był gotów skoczyć w ogień, ale przecież nie powiedziałby tego na głos.
– Tak, dziadek ma gest – przyznał tylko, bo chociaż stary Olmedo robił to z niewłaściwych pobudek i chodziło mu głównie o pokazanie siebie jako wielkiego filantropa, to jednak cel był szczytny i Jordan był mu za to wdzięczny.
– Gdyby życie było takie proste i każdy problem można było rozwiązać krzyżówką genetyczną. – Quen westchnął cicho i popił swoje kakao, przy czym oparzył się w język, bo było gorące. – Gdyby można było poznać na przykład biologicznych rodziców, rozpracowując prosty schemat.
– Można sprawdzić grupę krwi – podsunęła Ella, bo nic innego nie przychodziło jej do głowy. – Chyba robi się coś takiego na biologii, nie? Jak wiesz, jaką grupę krwi mają rodzice, możesz się dowiedzieć, jaką grupę będzie miało dziecko. Nie wiem, do czego to potrzebne, ale pewnie można sprawdzić, czy nie jest się adoptowanym, co? – zwróciła się do Jordana, wiedząc, że biologia nie była mu obca. – Ja nawet nie wiem, jakie grupy krwi mają mama i tata.
– Ja wiedziałem całe życie, z ojcem oddawaliśmy krew regularnie i co? Nie skumałem, że nie może być moim ojcem. – Quen zaśmiał się sam z siebie. Czuł się jak totalny kretyn, ale kiedyś nawet by mu to nie przeszło przez myśl. – A ty wiedziałeś i mi nie powiedziałeś – zwrócił się do kuzyna z pretensją. Przyzwyczaił się już, że Jordan nie mówił mu wszystkiego, ale to akurat nadal bolało. – Mówiłeś, że domyśliłeś się, kiedy w Veracruz nie było mojego aktu urodzenia. To było lata temu, kiedy pojechałeś tam z Fabianem po akt Gracie. Miałeś wiele okazji, żeby mi powiedzieć.
– To były tylko podejrzenia – wyjaśnił Jordan, obracając w rękach kubek. Nie patrzył na kuzyna. – Potem trochę pobawiłem się krzyżówkami i wiedziałem już na pewno. Dziwię się, że ty nie połączyłeś faktów – uczymy się tego na najbardziej podstawowej biologii. Jeśli ktoś ma grupę AB, nie może mieć dziecka z grupą 0. Tak samo jeśli oboje rodzice są Rh+ , a żadne z nich nie ma ukrytego allelu Rh-, to też odpada. Rafael jest honorowym dawcą krwi i ma grupę krwi AB Rh+, a ty 0Rh-. Więc twoi biologiczni rodzice musieli przekazać ci po jednym genie 0 i jednym Rh-. Najprostsze rozwiązanie – oboje mieli 0Rh- tak jak ty.
– Ale to przecież rzadka grupa, nie? Dlatego mogłem oddawać krew przed osiemnastką, tak mi powiedzieli w szpitalu – że jestem uniwersalnym dawcą i potrzebują mojej krwi w banku – przypomniał sobie słowa pielęgniarki. – Julian przetoczył moją krew Hugowi, kiedy potrzebował pilnej transfuzji. Uratowałem mu dzięki temu życie.
– Jesteś bohaterem. – Jordan zacisnął palce na swoim kubku. Wzmianka o Delgado sprawiła, że ciśnienie mu się podniosło. – Tak, jest dość rzadka, w Meksyku ma ją jakieś 5% populacji, więc to ma sens, żebyś ją oddawał, bo można ją przetoczyć w nagłych sytuacjach. Problem pojawi się dopiero, kiedy ty będziesz potrzebował transfuzji.
– Zawsze mogę poprosić Saverina. – Enrique zaśmiał się na tę myśl. – Też ma 0Rh-, oddawaliśmy razem na wielkanocnej zbiórce w zeszłym roku. Co za zrządzenie losu, nie?
Jordan zakrztusił się kakao, kompletnie się tego nie spodziewając. Wytarł brodę wierzchem dłoni, ale bardziej od słów kuzyna przestraszył go wzrok Elli, która rozdziawiła szeroko oczy po jego reakcji. Na całe szczęcie w tym całym zamieszaniu komórka Quena zawibrowała, przez co skupił się na niej, zamiast na kontynuowaniu tej rozmowy.
– To dziadek, znów nie działa brama do garażu. Prosi, żeby wyjść i otworzyć. – Westchnął i odszedł w stronę drzwi prowadzących do garażu.
– Dlaczego dzwoni do ciebie, a nie do mnie? – zapytał ze zdumieniem, w końcu to jego dom, więc myślałby kto, że raczej lepiej się na tym zna.
– Bo ciebie nigdy nie ma w domu, geniuszu – odparł tylko Ibarra, wywracając oczami.

*

Zwykle zasypiał od razu, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki, ale tego wieczora było inaczej. Po raz pierwszy od bardzo dawna dom tętnił życiem – nawet rodzice wrócili wcześniej i w dodatku wspólnie, a to nie zdarzało się często. Właściwie to nie zdarzało się nigdy, a przynajmniej tak się Jordanowi wydawało, bo sam też nie ciągnął do domu zbyt prędko i rzadko się z nimi widywał. Pod wieloma względami przyjazd dziadka Leopolda był zatem potrzebny rodzinie Guzmanów, bo chyba dzięki niemu zyskali trochę normalności, ale to miało się niedługo skończyć – dziadek zaraz po weekendzie i badaniach u doktora Bezauri miał wracać do Veracruz. Zapewne za chwilę wrócą do ich zwykłej codzienności i każdy znów będzie martwił się tylko o siebie.
Ciche pukanie do drzwi wyrwało go z rozmyślań. Poprawił się na posłaniu, podciągając wyżej poduszkę i mruknął ciche „proszę”, domyślając się, kto to taki. Musiała bardzo się pilnować i ugryźć się w język, by nie powiedzieć przy dziadku i Quenie tego, co naprawdę chodziło jej po głowie.
– Nie śpisz? – Ella wślizgnęła się do jego pokoju, zamykając za sobą cichutko drzwi. W szparze w drzwiach przemknął razem z nią czarny pies Syriusz, który bez krępacji wskoczył na łóżko Jordana i ułożył się w jego nogach. – Syriusz, złaź stąd, on tego nie lubi! – warknęła na psa, patrząc na sąsiada przepraszającym wzrokiem.
– W porządku, przeżyję – odparł tylko, machając na to ręką. Nie miał nic przeciwko zwierzętom, ale nie w jego czystej pościeli. Podrapał jednak labradora retriever za uchem.
– Syriusz cię lubi. Niewielu osobom pozwala się głaskać. – Ella była z tego faktu niezmiernie zadowolona.
– Bo Syriusz zna się na ludziach – szepnął z samozadowoleniem Guzman, woląc nie zaczynać sam tematu. Wiedział, że Ella zaraz sama do tego nawiąże.
– Na Fabiana przestał już warczeć. Przekonał się do niego, od kiedy zawiózł mnie do szpitala.
– No cóż, nawet Syriusz nie jest nieomylnym sędzią charakteru – dodał z przekąsem, ale Ella wiedziała swoje.
– Fabian jest całkiem w porządku. Wiem, co mówię. Gdyby było inaczej, mama nie wybrałaby go na mojego ojca chrzestnego. – Dziewczynka również sięgnęła drobną dłonią, by połaskotać swojego pupila.
– Nie mogłaś zasnąć w pokoju Neli? Ona pewnie myśli, że źle się czujesz, lepiej już wracaj.
– Nie ściemniaj mnie, Jordan, nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. – Panienka Castellano usiadła po turecku na jego łóżku i w ciemności jej oczy zabłyszczały, przypominając Zgredka, który odwiedził Harry’ego. Chyba zdawała sobie z tego sprawę. – To wielka rzecz!
– Co jest wielką rzeczą? – Udał, że nie wie, o czym mówią, a ona się zirytowała. Po raz pierwszy zapomniała o swojej macosze, bo nowe odkrycie tak wytrąciło ją z równowagi.
– Och, nie udawaj! Chodzi o Quena i jego tatę. Boże, Jordi, umiesz świetnie kłamać, ale ja cię tak dobrze znam, że wiem, że twoje oczy nigdy nie kłamią. Jak to w ogóle możliwe? Nie, mam lepsze pytanie. – Trzynastolatka sama sobie przerwała, bo w emocjach ciężko jej było skupić myśli. – Dlaczego mu nie powiedziałeś, że pan Saverin jest jego tatą? Przecież on tak bardzo tego potrzebuje, musi wiedzieć! Ucieszy się…
– A ty byś się ucieszyła, wiedząc, że twój biologiczny ojciec jest w mieście od roku i nie pisnął ani słowem tylko pozwolił ci myśleć, że twoi starzy to jacyś narkomani, którzy sprzedali własne dziecko za działkę? – Jordan zabrzmiał brutalnie, ale rzeczywistość taka właśnie była. Nie miał złudzeń, że jego kuzyn – nawet jeśli twierdził inaczej – chciałby poznać prawdę. Problem polegał na tym, że prawda by go wykończyła. – Poza tym to nie jest moja rola, El. Nie powinien dowiedzieć się tego ode mnie, nie sądzisz?
– No… chyba nie – przyznała, sama nie wiedząc, co o tym myśleć. – Ale może lepiej by to zniósł, gdyby powiedział mu to ktoś bliski. Zaraz, zaraz – czy Felix wie? A to małpiszon, nic mi nie powiedział!
– Nie, Fel nie wie. – Gorzka nuta w głosie Jordana od razu zakłuła ją w uszy. – Znasz swojego brata – gdyby o tym wiedział, jego moralność nie pozwoliłaby mu milczeć. Powiedziałby mu i wszyscy by cierpieli. To skomplikowane, Ello, naprawdę.
– Jak bardzo skomplikowane może być powiedzenie „Cześć, Quen, to ja Conrado, jestem twoim ojcem”. Nawet Darth Vader przyznał się Luke’owi Skywalkerowi, prawda? – Ella wydawała się mierzyć prawdziwe życie miarą fikcyjnych postaci.
Chłopak nie miał serca tłumaczyć jej, że w grę wchodził wieloletni konflikt między Saverinem a Barosso, morderstwo Andrei Bezauri i porwanie dziecka. Acha, no i Quen zakochał się w córce Mercedes Nayery, której śmierć była bezpośrednią przyczyną zamordowania matki Quena. Tak, zdecydowanie słowo „skomplikowane” było tutaj na miejscu.
– Kto jeszcze wie oprócz nas? – Ella zniżyła głos do szeptu, co zabrzmiało złowieszczo w pustym pomieszczeniu. Mimo swojego oburzenia, czuła się mile połechtana, że znalazła się w tak wąskim gronie wybrańców. Mina jej jednak zrzedła, kiedy Jordan wymienił sporo osób.
– Saverin oczywiście, Debora, księżulek, na pewno ciotka Prudencja i Astrid, moi rodzice, ciotka Ofelia…
– Przerwę ci – czy wiedzą wszyscy oprócz samego zainteresowanego? – Teraz wyglądała już na wściekłą. – Kto ze szkoły?
– Tylko ja, Montes i chyba Marcus, bo dziwnie się zachowuje. Aha, no i Carolina – dodał po chwili wahania. Nie miał pewności, ale zerwała z Quenem w tak beznadziejny sposób, że mógł domyślić się, co było tego powodem.
– Boże, on was wszystkich znienawidzi – wyrwało się jej, kiedy kręciła głową z niedowierzaniem. – Tak nie można, Jordi. Trzeba mu powiedzieć. Ty byś nie chciał wiedzieć, gdyby się okazało, że twój tata nie jest twoim tatą?
– Żartujesz? Oszalałbym ze szczęścia, gdyby ktoś przekazał mi tę radosną nowinę. – Jordan zaśmiał się jak hiena, ale ona wiedziała, że tylko się zgrywa.
– Tak tylko mówisz, ale to nieprawda – Fabian jest twoim tatą, obojętnie jaki by nie był, to jednak tata i cię kocha. Nie okazuje tego często, ale kocha i ciebie, i Nelkę. – Ella spuściła wzrok, jakby przez chwilę się wahała, po czym w końcu odważyła się powiedzieć to na głos. – Fabian zawsze was chroni.
– Niby w jaki sposób?
– Powiedział mamie, że nie pozwoliłby ci zeznawać w sprawie dziadka Valentina.
– Co? – Jordan poruszył się niespokojnie na łóżku, nie wiedząc, do czego dziewczynka zmierzała. – Co masz na myśli?
– List pani Angelici. – Ella teraz mówiła już tak cicho, że musiał mocno się nachylić, by ją zrozumieć. – Mama chciałaby wszcząć śledztwo w sprawie nieudzielenia pomocy dziadkowi przez Dicka Pereza i ojca Horacio, ale Fabian powiedział, że sprawa za chwilę się przedawni, a poza tym jedynym świadkiem jesteś ty i on nie będzie ryzykował, że Perez i proboszcz będą chcieli cię sprzątnąć.
– Mój ojciec użył takich słów? – Brew Jordana powędrowała wysoko do góry, bo jakoś ciężko mu było w to uwierzyć.
– Nie do końca, ale sens jest ten sam. Pani Angelica kazała ci milczeć, kiedy byłeś dzieckiem nie bez powodu. Ona też wiedziała, że tych dwóch drani mogłoby z łatwością cię uciszyć, gdyby tylko chcieli, a po latach, jeśli wyczują zagrożenie, też nie będą mieli oporów. Fabian kategorycznie odmówił.
– Nie może za mnie podejmować takich decyzji. – Jordan się zirytował. Po raz kolejny nikt nawet nie zapytał go o zdanie. Ojciec w ogóle z nim nie porozmawiał na ten temat. I tak dość, że domyślił się prawdy. Przecież sam Jordan nigdy mu o tym nie powiedział, to pani Angelica musiała zdradzić wszystko na krótko przed swoją śmiercią. W liście pożegnalnym skłamała, że słyszała przechwałki Dicka i Hernana w kościele, ale tak naprawdę znała całą prawdę od swojego ulubionego ucznia, który tamtego dnia przeżył traumę w szkole, próbując ratować konającego nauczyciela.
– Mówię tylko jak jest, Jordi. Fabian cię kocha, jesteś jego synem. I myślę, że mówisz te rzeczy, bo tak jest łatwiej, ale byłoby ci przykro, gdybyś się dowiedział, że to nie jest twój biologiczny tata. Ale to ci akurat nie grozi – dodała szybko, parskając krótkim śmiechem. – Przekazał ci dobre geny.
– Kilka złych też się znajdzie – mruknął, zerkając w dół na swoją klatkę piersiową. Pod białą koszulką widać było wybrzuszenia od elektrod. Nadal ubolewał, że nie może wziąć normalnego prysznica przez trzy dni.
– Więc co będzie z Quenem? – zagadnęła w końcu, ale chyba oswoiła się z faktem, że chłopak nie powinien dowiedzieć się prawdy od nich. Bolałoby bardziej, a ona nie chciała przekreślać szansy Enrique na normalną relację z Conradem. – Pozwolimy mu tak po prostu żyć w błogiej nieświadomości.
– Uwierz mi, El, on naprawdę jest głupkiem, jeśli jeszcze się nie domyślił. Au! – Zrobił wielkie oczy, kiedy mała piąstka Elli uderzyła go w kolano. – Pozwolimy dorosłym załatwić to w ich stylu. To nie nasza decyzja, nie będziemy brać za nich odpowiedzialności. Poza tym obróciłoby się to tylko przeciwko nam, wiem coś o tym. Niektóre rzeczy lepiej przemilczeć.
– Może masz rację. – Ella pokiwała głową, bo nie miała nic więcej do zaproponowania. Humor miała kiepski przez cały dzień, ale przynajmniej na chwilę mogła oderwać myśli od swojej rodziny. – Pójdę już spać, Nela pewnie kręci się i nie wie, co ze sobą zrobić. Nie ma tak mocnego snu jak ty. Powiedz mi coś fajnego na dobranoc.
– Co takiego?
– Nie wiem, cokolwiek. Coś zabawnego.
Jordan chwycił w dłonie swój telefon i po chwili Ella dostała powiadomienie na swojej komórce. Wzięła ją do ręki zdumiona, co takiego chłopak mógł jej wysłać. Nie była to jednak żadna wiadomość, a powiadomienie z instagrama.
– Jesteś pierwszą osobą, którą śledzę na instagramie. Czujesz się zaszczycona? – zagadnął, mając ochotę się roześmiać na widok jej wielkich oczu, kiedy sprawdzała, czy to aby na pewno jego prawdziwy profil.
– Założyłeś insta, serio? Ale przecież ty nie cierpisz takich rzeczy. – Teraz dziewczynka wyglądała już na uradowaną. – Nie masz żadnych zdjęć.
– Pracuję nad tym.
– Okej, w takim razie będę pierwszą osobą, która je polubi. – Wstała z jego łóżka i zacmokała cicho, by zwabić Syriusza. – Choć, Syriusz, bo obślinisz pościel Jordi’ego. On pewnie chce już spać.
– Zostaw go, niech leży. – Jordan sam się sobie zdziwił, że zezwolił zwierzęciu na takie spoufalanie. Nie był jednak zmęczony.
– Nie kładziesz się?
– Poczekam jeszcze na wiadomość od Felixa. Ty się niczym nie martw. Dobranoc, El.
– Dobranoc, Jordi. Karaluchy pod poduchy.
– Oby nie.
Ella zachichotała, pomachała mu ręką i zamknęła za sobą cichutko drzwi. Guzman i tak nie miał nic lepszego do roboty, więc zajął się poznawaniem mediów społecznościowych. Wreszcie miał platformę to sprawdzenia Mengoniego. Skoro ten gość miał taką bazę obserwujących na insta, znalezienie na niego brudów nie mogło być przecież takie trudne, prawda?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:53:17 04-11-25    Temat postu:

cz. 2

Czekanie go dobijało. Nie chciał zostawiać Elli samej, ale tata utknął w korku z Monterrey, a nie chciał, żeby Leticia była sama, więc poprosił Quena, by przypilnował jego siostrę w domu Guzmanów, a sam wsiadł na rower i pojechał do kliniki Valle de Sombras, by dowiedzieć się czegoś o macosze. Może nie był do tego uprawniony, ale liczył, że Osvaldo pociągnie za sznurki, jak to już nieraz mu się zdarzało.
– Doktorze Pardo – zwrócił się do mężczyzny, który w białym kitlu dawał jakieś instrukcje dyżurującej pielęgniarce. – Felix Castellano, moją macochę, Leticię Aguirre, przywieźli na oddział dziś po południu. Tata był służbowo w Monterrey, niedługo tu będzie.
– Tak, Felix, oczywiście, że cię pamiętam. Rozmawiałem z Bastym, wszystko wiem. Zapraszam. – Mężczyzna schował długopis do kieszonki na piersi i wskazał chłopakowi odpowiedni korytarz, prowadząc go do sali szpitalnej. – Napędziła nam wszystkim niezłego stracha, ale nic złego się nie stało – ani jej ani dziecku nic nie zagraża. Chciałbym jednak wykonać kilka testów dla pewności. Czekam na wyniki badania krwi, ale według mnie ma najprawdopodobniej anemię. Takie zasłabnięcia mogą się zdarzyć przy intensywnym trybie życia, szczególnie u kobiet, które pracują zawodowo. Jako nauczycielka na pewno ma mnóstwo na głowie. Ale myślę, że jej uczniowie jej to wynagradzają, widać, że jest przez wszystkich otoczona dobrą opieką.
– Co ma pan na myśli? – Felix odczuł ulgę, słysząc wytłumaczenie lekarza, ale nie do końca rozumiał, dopóki ten nie otworzył drzwi do sali i ukazał im się przedziwny widok – Leticia Aguirre leżała na szpitalnym łóżku podłączona do kroplówki, podczas gdy Amelia Estrada zwinęła się w kłębek na fotelu, jedną ręką ściskając jej dłoń, jakby chciała się upewnić, że nikt jej nie zabierze. W nogach łóżka coś co Felix początkowo wziął za czarną włochatą poduszkę okazało się być głową Axela Pardo, który drzemał z czołem opartym o materac na chybotliwym krześle, które sobie przysunął. Dziwnego obrazka dopełniał Kai Romero, który siedział w rogu pokoju, podpierając głowę na ręce i czuwając z lekko przymkniętymi powiekami.
– Zaopiekowali się nią i przywieźli do szpitala, to dobre dzieciaki.
– Tak. – Felix pokiwał głową, czując ogromną ulgę, że te nastolatki z klasy niżej zachowali trzeźwość umysłu. Kiedy Kai usłyszał, że nie są w pomieszczeniu sami, poderwał się z miejsca, momentalnie wyrywając się z drzemki. – Znam cię. – Castellano uścisnął mu dłoń, dziękując za przywiezienie Leticii do szpitala. Kai cały się spiął, jakby rozmawiał z dorosłym, więc uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. – Pracowałeś latem u Guzmanów w Veracruz, zgadza się?
– Tak. Pomagam też na El Tesoro – wyjaśnił, przepraszając lekarza i kolegę z klasy wyżej za scenę, której byli świadkiem. – Będziemy się już zbierać, na pewno przeszkadzamy.
– Ja nigdzie nie idę – mruknęła cicho Amelia, nie otwierając nawet oczu. Nie było możliwości stwierdzić, czy w ogóle kontaktowała, czy mówiła przez sen, ale dłoni Leticii nie puściła nawet na sekundę.
– Dajmy im chwilę. – Doktor Pardo połknął uśmiech na widok miny Felixa i wyprowadził go na korytarz, gdzie pięć minut później pojawił się Basty. Wszyscy wyglądali tak, jakby im ulżyło.
– Dziękuję, Jose. – Basty uścisnął znajomemu dłoń i poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Pójdę sprawdzić, czy są już wyniki.
Basty wszedł przywitać się z żoną i wyglądał na tak samo skołowanego jak Felix, kiedy zobaczył jej towarzystwo. Leticia była ulubioną nauczycielką wielu uczniów i to był kolejny dowód na to, jak wspaniałą osobą była.
– Przyniosę panu kawę, pewnie jest pan skonany – zaproponował Kai, który jako jedyny się rozbudził i poczuł się zawstydzony, że przeszkadzają w tym rodzinnym spotkaniu. Basty podziękował mu i odprowadził go wzrokiem, siadając w poczekalni.
– Wracaj do domu, Felix, musisz być zmęczony – poprosił syna, kiedy ten wydobywał z kieszeni monety, by kupić jakieś przekąski w automacie. – Ella nie powinna być sama.
– Jest u Guzmanów, nic jej nie będzie. Pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo. – Chłopak uśmiechnął się tylko, wzruszając ramionami.
– To miłe, ale naprawdę nie ma potrzeby. Słyszałeś Jose – wszystko jest w porządku, Leti zostanie tu na noc, bez sensu, żebyśmy obaj zarywali nockę.
– Nie mam z tym problemu.
– Felix.
– Tato. – Nastolatek spojrzał na ojca wzrokiem, który nie znosił sprzeciwu. Czasami bardzo przypominał swoją matkę i Basty nie miał siły mu odmawiać. – Nie możesz sam siedzieć po nocach w szpitalu, od tego zaczyna mieszać się w głowie, wiem co mówię.
Szybko pożałował swoich słów, widząc zbolałą minę ojca. Nie było go, kiedy jego dzieci najbardziej go potrzebowały i teraz musiał to sobie wyrzucać. W przeszłości Felix często miał o to pretensje, jakaś część jego była zła, że zostawił ich z tym wszystkim i wyjechał do armii, ale z perspektywy czasu wiedział już, że tata zawsze robił wszystko dla rodziny.
– Pomyślałem, że poproszę Ingrid o podwyżkę. Kilka godzin więcej w redakcji nie powinno robić różnicy, mam w końcu prawie osiemnaście lat – zagadnął go Felix, ale ojciec nawet nie chciał o tym słyszeć. – Leti nie może brać dodatkowych zajęć w szkole, ona się wykończy.
– Wiem, Felix, porozmawiam z nią o tym, ale ty masz się uczyć. I redakcja to staż, żebyś zdobywał doświadczenie, a nie pełny etat. Jesteś dzieckiem i to nie jest twoja rola, żeby dokładać się do rachunków. Jak założysz własną rodzinę, wtedy będziesz się o to martwił. Mam nadzieję, że niezbyt prędko – dodał szybko na wszelki wypadek, żeby synowi nie przychodziły do głowy jakieś dziwne pomyły.
– To nie jest problem, mogę zatrudnić się w pizzerii, szukali dostawcy…
– Felix, powiedziałem ci – nie. Załatwimy to sami, dobrze? Ja to załatwię. Ja jestem rodzicem, nie ty. – Mężczyzna poklepał miejsce obok siebie, sygnalizując mu, by usiadł i przestał go denerwować, szeleszcząc paczką po chipsach, a nastolatek usłuchał, częstując go przekąskami. Basty wrzucił sobie do ust kilka chipsów, głośno chrupiąc.
– Jak poszło w Monterrey? Komendant wzywał cię osobiście, brzmiało poważnie – zauważył w końcu chłopak, próbując zmienić temat. Tata wyglądał na wykończonego i nie tylko ze względu na stan zdrowia żony. – Aż tak źle?
– Nie, nic z tych rzeczy. – Poklepał syna po kolanie, chcąc go uspokoić. – Stary Montero mnie lubi, dziadek zawsze szepcze mu o mnie miłe słówka.
– To chyba dobrze? Opłaca się mieć ojca na komendzie głównej, zgadza się? Dobrze, że dziadek Gabriel jest zastępcą komendanta.
– Ano opłaca się. Chyba. – Basty przez chwilę przeżuwał powoli chipsy, by w końcu się odezwać. – Zaproponowali mi stanowisko na komendzie głównej. Dobrze płatne, ze świetnym socialem i dodatkami, może nawet z wcześniejszą emeryturą.
– To świetnie! – Felix ucieszył się, ale po minie ojca poznał, że to wcale nie była taka dobra wiadomość. – Jest jakiś haczyk, tak?
– To papierkowa robota głównie za biurkiem, kompletnie nie w moim stylu.
– Ivan powiedziałby, że to w sam raz dla ciebie – uwielbiasz protokoły, zawsze je za niego wypełniałeś.
– Robiłem to, bo on nigdy tego nie robił, jest różnica. Nie jestem aż takim sztywniakiem, żeby kochać tabelki i sprawozdania. – Basty udał, że jest urażony tą insynuacją. Chłopak poczuł jednak, że trapi go coś jeszcze. – Komendant Montero jest dosyć specyficznym facetem. Nie bez powodu wezwał mnie na rozmowę. Ostatnio reputacja policji znacznie podupadła, a to mu się nie podoba.
– On poluje na Łucznika Światła – dopowiedział sam sobie Felix, kiwając głową, kiedy połączył fakty. – Wydał list gończy, zaangażował specjalną jednostkę do spraw karteli, ale chce też znaleźć Łucznika – wydaje mu się, że wtedy policja odzyska dobre imię? To niedorzeczne. Czy on obiecał ci stanowisko w zamian za schwytanie El Arquero de Luz?
– Można tak to ująć. – Zastępca szeryfa westchnął cicho, przechylając paczkę chipsów i wsypując sobie resztę do ust. Był zmęczony i nie zdążył tego wszystkiego jeszcze przemyśleć.
– To brzmi jak łapówka – zauważył Felix zirytowany postawą komendanta, którym był dziadek Laury. Wydawało mu się, że to porządny facet, ale może po prostu dbał jedynie o swój własny tyłek. – Chcą, żebyś znalazł i wydał im Łucznika, a w zamian dadzą ci awans. To jakiś absurd!
– Też mu tak powiedziałem. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
– Dlaczego?
– Ciepła posadka by się przydała, Felix. Bywałbym częściej w domu, odciążyłbym Leticię, moglibyśmy wreszcie skupić się na leczeniu Elli, teraz kiedy dostała się do tych badań klinicznych w San Nicolas… byłoby prościej.
– Ale nie byłbyś sobą, gdybyś to zrobił. – Felix nie miał wątpliwości, że ojciec podejmie słuszną decyzję. Był dobrym człowiekiem, może nawet najlepszym, jakiego znał i ufał mu. Wiedział, że nigdy nie będzie musiał się za niego wstydzić tak jak niektórzy często wstydzą się za wybory swoich rodziców. – Tato… chyba nie zamierzasz wydać im Ivana?
– Oczywiście, że nie, Felix, nie upadłem na głowę. – Mężczyzna pokręcił lekko głową, nie wierząc, że w ogóle o tym wspomniał.
– To dobrze, bo to nie on. – Nastolatek odetchnął z ulgą.
– Dobrze, Felix.
– Mówię poważnie.
– Ja też. – Kąciki ust Sebastiana powędrowały w górę. – Im dłużej o tym myślę, tym bardziej absurdalne mi się to wydaje i dochodzę do wniosku, że wolę nie wiedzieć, kto kryje się za maską. Nie pochwalam wszystkich jego działań, ale ma dobre pobudki, więc… – Wzruszył ramionami, chcąc pokazać, że nie zamierza nic z tym zrobić.
– Też bym go nie wydał. Nawet gdybym wiedział, kto nim jest, nie wydałbym go. Robi więcej niż policja w ostatnim czasie. Bez obrazy, tato. – Skruszony wpatrzył się w czekoladowego batonika, którego ściskał w dłoniach.
– W porządku, już nam się oberwało z powodu niekompetencji. Myślisz, że dlaczego mamy specjalną jednostkę do rozbicia zorganizowanych grup przestępczych? Montero powołał specjalny skład, by zajął się tym, co przez ostatnie miesiące, a może i lata, totalnie nam nie wychodziło. Lucas bardzo się zaangażował, może coś z tego będzie. – Castellano pokiwał głową, czując, że może ta zmiana wyjdzie im na dobre. – I niechętnie to mówię, ale współpraca z El Arquero de Luz może nam tylko pomóc. Jest kluczowym świadkiem, był obecny w El Paraiso podczas strzelaniny zeszłej jesieni i widział twarze członków Los Zetas – to więcej niż może powiedzieć o sobie ktokolwiek z nas.
– Chcecie mu nadać status świadka koronnego? Wydacie na niego tylko większy wyrok. Los Zetas już pewnie ostrzą sobie na niego zęby! – Felix rozdziawił oczy ze zdziwienia.
– Uspokój się, Felix, też uważam, że nie tędy droga i Hernandez chyba też zmienił zdanie. Nie wiem, co on kombinuje i chyba lepiej wolę nie wiedzieć. Im mniej wiem, tym lepiej dla mnie.
– Tym mniej możesz zdradzić komendantowi – dopowiedział za niego syn, a Basty pokiwał głową. – Montero dostałby zawału, gdyby wiedział, że specjalnie powołany przez niego skład do badania przestępczości w okolicy tak naprawdę planuje bratać się z Wrogiem Numer 1.
– Montero nie musi wszystkiego wiedzieć – takiego zdania jest Lucas, a ja to podtrzymuję.
– Zaraz, ale czy to znaczy, że Hernandez kontaktował się z El Arquero?
– Tego nie wiem, ale dałem mu namiary na pewną dziennikarkę, która zdaje się mieć bliskie kontakty z podejrzanym.
– Silvia?
– Dała mi do zrozumienia, że spotkała już El Arquero i nawet z nim rozmawiała.
– Nie ufałbym Silvii Olmedo w tak delikatnej kwestii. – Felix skrzywił się na samą myśl. – Lepiej byłoby pogadać z kimś, kto ma jakąś bliższą relację z Łucznikiem…
– Czy ty, Felix, wiesz coś na ten temat? – Głowa Basty’ego obróciła się gwałtownie w jego stronę. – Bo jeśli wiesz i spotykasz się z Łucznikiem w ramach jakiejś dziwacznej wymiany informacji…
– Nie, nic z tych rzeczy, to nie ja! – zaprzeczył szybko ku uldze ojca. – Ale być może znam pewną osobę, która być może ma sposób na kontaktowanie się z El Arquero bez wzbudzenia niczyich podejrzeć. Być może – dodał szybko, spoglądając na ojca wymownie.
– Jeśli tak jest – czysto hipotetycznie – Basty postanowił to zaznaczyć, żeby nie było niedomówień – to powinieneś też wiedzieć, co grozi osobie, która celowo zataja ważne dla śledztwa informacje i która ma kontakt z podejrzanym, ale nie zgłosiła tego policji. Taka osoba byłaby uznana za wspólnika.
– Tak, wtedy byłby niezły ambaras. Na szczęście dyskutujemy tylko czysto hipotetycznie.
– Na szczęście. – Mężczyzna mruknął tylko, uważnie obserwując syna, który rozpakował papierek i wgryzł się w batona. – Felix, nie muszę chyba przypominać, że prosiłem cię, byś się nie mieszał, prawda?
– Nie robię nic niebezpiecznego. Na twoim miejscu martwiłbym się o siebie. – Kiedy tata nie rozumiał, co ma na myśli, westchnął cicho, próbując przedstawić to jakoś łagodnie. – Słyszałem przecież nagrania z podsłuchu, który Ivan podłożył ci w gabinecie. Ty też stąpasz po cienkim lodzie, szpiegując Templariuszy z Dante Gomezem.
– Ciszej, Felix, jeszcze pielęgniarka Clementina cię uszyły – wysyczał przez zaciśnięte zęby ojciec, ale chłopak wiedział, że są bezpieczni.
– Ja robię głupoty, tato, ale ty igrasz z ogniem. Joaquin Villanueva jest niebezpieczny. Myślisz, że ze spokojem przyjmie informację o tym, że ma kreta w kartelu? Może i jest teraz zajęty wyborami i ślubem, ale to nadal gangster i ma nie po kolei w głowie.
– Naprawdę, Felix, nie ucz księdza pacierza, wiem co robię.
– Mam nadzieję. – Pokiwał głową, woląc chyba nie wnikać w metody Basty’ego. Może policji tak bardzo nie można było ufać, że nawet tata – ostatni ze sprawiedliwych – musiał uciec się do akcji na własną rękę.
Nie dane im było kontynuować tej rozmowy, bo doktor Pardo wrócił z wynikami, informując ich, że jego podejrzenia okazały się słuszne. Leticia miała obniżone ciśnienie i lekką anemię z niedoboru żelaza. Zapisał jej witaminy i odpoczynek. W tym czasie Kai Romeo przyszedł wręczyć policjantowi kubek z gorącą kawą. Weszli do sali, gdzie Leticia w pozycji półleżącej patrzyła z wdzięcznością po wszystkich swoich uczniach, którzy tak się o nią martwili.
– Felix, odwieziesz młodych do domów. – Basty wyciągnął z kieszeni kluczyki i wręczył synowi. – Już długo się nasiedzieli, pewnie nic nie jedli. Wstąpcie po drodze po pizzę czy jakiegoś innego fast fooda. Trzymaj. – Wcisnął mu jeszcze kilka banknotów.
– Nie ma mowy, zostaję z wami. – Chłopak pokręcił swoją farbowaną blond grzywą.
– Nie kłóć się, Felix. Zawsze marudzisz, że nie daję ci prowadzić, więc dzisiaj masz okazję, korzystaj.
– Ale…
– Żadnego „ale”, Felix, tata ma rację – wróć do domu i odpocznij, Ella na pewno strasznie się boi. Chciałam do niej napisać, ale nie mogę znaleźć komórki. – Leticia odzyskała już nieco koloru i była w stanie żartować. Amelia mocno trzymała ją za rękę, udaremniając jej swobodne ruchy.
– Rozumiem. – Doktor Pardo połknął uśmiech i położył dłoń na ramieniu nastolatki, która wzdrygnęła się i przebudziła, patrząc po wszystkich nieprzytomnym wzrokiem. Szybko odnalazła Leticię i upewniła się, że nic jej nie jest.
– Kochanie, wracaj do domu. Byłaś dziś bardzo dzielna, ale już możesz odpocząć, jutro masz mecz siatkówki. – Leticia pogładziła ją dłonią po policzku, chcąc ją jakoś pocieszyć.
Felixa rozczuliła postawa Leticii. Nie była jeszcze mamą, a przynajmniej nie w pełnym tego słowa znaczeniu, ale miała rozwinięty instynkt macierzyński. Dla niego i Elli zawsze była dobra niemal jak mama, a Amelia musiała bardzo przeżyć dzisiejszy dzień. Straciła matkę w młodym wieku i wyglądało na to, że bardzo się bała o nauczycielkę, która napędziła wszystkim stracha. Panienka Estrada pociągnęła tylko nosem i pokiwała głową, pozwalając Basty’emu zdjąć sobie koc z pleców. Przetarła zmęczone oczy, nadal patrząc na nauczycielkę, jakby chciała się upewnić, że wszystko z nią będzie w porządku. Doktor Pardo zwrócił się następnie do chłopaka drzemiącego z czołem w nogach pacjentki.
– Axel, już czas – szepnął, ale chłopak tylko poruszył się nieznacznie. – Axel, Felix odwiezie cię do domu.
– Axel, skarbie , miażdżysz mi stopę – szepnęła ze śmiechem Leticia i chłopak poderwał się z miejsca momentalnie, patrząc na nauczycielkę ze strachem, jakby obawiał się, że zrobił jej krzywdę. Przez ostatnią godzinę trzymał ją za stopę, jakby była kotwicą, a ona nie miała serca mu powiedzieć, że trochę zdrętwiały jej już przez to kończyny.
– Przepraszam – wymamrotał nieprzytomnie, delikatnie przykrywając jej nogi kołdrą.
– Dziękuję wam, ale już czas, żebyście wyspali się we własnych łóżkach. – Poprosiła ich, gestem prosząc Felixa, by odwiózł ich bezpiecznie do domu. – I nie martw się, Axel, nie musisz odrabiać szlabanu, porozmawiam z panem Mazzarello.
– Jakby to teraz było ważne. – Szesnastolatek prychnął ze złością, że w ogóle mogło jej to przyjść do głowy. Oczy miał dziwnie wilgotne i cieszył się, że w sali było już ciemno i nikt tego nie widzi.
Felix wyprowadził całą trójkę z sali, prosząc ojca, by dał mu znać, jeśli coś się zmieni. Jose zaproponował, by Basty zajął drugie szpitalne łóżko i został z żoną na noc.
– Odwiozę ich i wrócę, przywiozę ci jakieś rzeczy, szczoteczkę do zębów, coś do jedzenia… – Felix już wszystko sobie zaplanował w głowie, ale Basty tylko go uściskał.
– Nic mi nie przywoź, wszystko jest w szpitalnym sklepiku, a poza tym spałem już w gorszych warunkach bez zmiany bielizny, więc chyba sobie poradzę.
– Okropność. – Amelia Estrada wzdrygnęła się, co wszyscy powitali z ulgą, widząc, że ta zaczyna wracać do siebie.
– Dziękuję wam. Kai, pozdrów babcię – zwrócił się jeszcze Basty do młodego Romero, a ten pokiwał głową i ruszył za Felixem do auta.
– Co z wami wszystkimi jest nie tak? – zagadnął ich młody Castellano, zapinając pas bezpieczeństwa. Amelia zajęła miejsce obok kierowcy, bo kategorycznie odmówiła dzielenia tylnego siedzenia z którymkolwiek z kolegów. Felixowi chwilę zajęło rozeznanie się w działaniu maszyny, której do tej pory mógł używać jedynie sporadycznie. – Wszyscy troje mieliście szlaban u Mozarelli? Nie wiecie, że jemu nie wolno podpadać?
– To nie była moja wina! To on mnie oblał kawą! – zaczęła się tłumaczyć nastolatka, Axel też zaczął się usprawiedliwiać, więc przekrzykiwali się jeden przez drugą, podczas gdy Kai drzemał na tylnej kanapie z ramionami zaplecionymi na piersi, jakby w ogóle nic go już nie interesowało.
– Boże, a myślałem, że to moja klasa sprawia same problemy – mruknął sam do siebie Felix, kręcąc głową ze śmiechem, po czym odpalił silnik i odjechał spod szpitala.

***

Prowadziła już zajęcia klubu dyskusyjnego, które odbywały się w sobotnie poranki, ale zawsze był z nią profesor Guzman, który wszystko nadzorował. Zresztą niewiele musiała robić, bo tylko przedstawiała tematy do obrad, dawała uczniom do wylosowania jakieś hasło i pilnowała, by nie skoczyli sobie do gardeł. Nie było to wcale trudne – kiedy miała tyle lat co oni, sama brała udział w symulacjach obrad ONZ razem z Lucasem. Radziła sobie całkiem nieźle, ale jej nauczycielka mówiła jej, że jest za miękka. Za to Hernandez wymiatał na każdych debatach – umiał przemawiać i miał szeroką wiedzę z zakresu geopolityki. Tutejsze dzieciaki też miały sporo do powiedzenia, ale Santiago odnosiła wrażenie, że większości z nich nie interesuje polityka i zapisali się do kółka tylko dlatego, że przynależność miała im zapewnić wycieczkę do Nowego Jorku. Guzman już uprzedził Arianę, jak powinna postępować, kiedy dzieciaki ją o to wypytują, więc była przygotowana, ale i tak zdarzało się, że ktoś wziął ją z zaskoczenia i zapominała języka w gębie.
Tym razem jednak Fabian zostawił ją z tym samą i nie wiedziała, czy ma się czuć mile połechtana, że jej zaufał, czy może powinna się bać, bo obserwowało ją sokole oko Michaela McConville’a. Usiadł z boku klasy jako konsultant do spraw merytorycznych i przeglądał listę z tematami, którą otrzymał od kolegi po fachu. Mógł nie przepadać za byłym chłopakiem Normy, ale wzajemny szacunek w społeczności akademickiej musiał obowiązywać i gdyby jakikolwiek inny nauczyciel poprosił go o zastępstwo i konsultację, pewnie również by się zgodził. Może z wyjątkiem Olivera Bruniego.
– Omawialiście kwestie konfliktów zbrojnych na Bliskim Wschodzie, zgadza się? – zwrócił się do Ariany McConville, kiedy uczniowie powoli schodzili się do klasy. – Profesor Guzman zadbał o tematy na czasie, widzę też kwestie związane z prawem do posiadania broni, to ostatnio burzliwa dyskusja za amerykańską granicą. Ale to nie są oficjalne tematy z zawodów.
– To prawda, doktor Guzman aktualizuje je na bieżąco. Twierdzi, że młodzież musi wiedzieć, co się dzieje na świecie, a nie tylko wyuczyć się na pamięć gotowych formułek. Ostatnio mieliśmy pogadankę o ataku terrorystycznym w San Bernardino w grudniu. Często mamy „speed rundę”, podczas której doktor Guzman zadaje szybkie pytania każdemu uczestnikowi klubu, który ma minutę na odpowiedź. – Ariana wytłumaczyła mu metody działania nieobecnego nauczyciela, który często łapał w ten sposób uczniów na nieprzygotowaniu do zajęć. Kilka osób musiało opuścić klasę, kiedy nie potrafiło powtórzyć najnowszych wydarzeń ze świata. – Nie pobłaża uczniom.
– Widać – zauważył Michael, z ciekawością analizując listę nie tylko tematów, ale też członków klubu. W przeważającej większości byli to wybrańcy – dobrzy uczniowie z ambicjami. Zdziwił go trochę widok Anny Conde, który nigdy nie przejawiała większego zainteresowania nauką, a przynajmniej takie odniósł wrażenie po tym, co słyszał w pokoju nauczycielskim. Również brak Marcusa rzucał się w oczy – Michael uważał, ze syn Adriana świetnie odnalazłby się na tych zajęciach, bo był inteligentny, oczytany i miał szeroką wiedzę, nie brakowało mu też zdolności krasomówczych. Nie wiedział, co jest powodem jego nieobecności, ale mógł się domyślać, że prowadzący Guzman nie przypadł mu do gustu. Poza tym kto chciałby chodzić do szkoły w sobotę? Chyba tylko osoby, które naprawdę potrzebowały tych punktów do świadectwa. Michaeł wątpił, by kogokolwiek z tych uczniów interesowały walki w Aleppo, które w ostatnich dniach przybrały na sile. Fabian chyba też zdawał sobie z tego sprawę, bo pozostawił młodzieży pole do popisu, skupiając się raczej na samej idei konfliktu zbrojnego i angażowania w niego cywilów, aniżeli rozkładaniu na czynniki pierwsze wojny w Syrii.
McConville zdążył już przeanalizować skład klubu i doszedł do wniosku, że z taką ekipą dyskusje mogą być na wysokim poziomie, jeśli tylko uczniowie wykażą się inicjatywą i zaangażowaniem. Daniel Mengoni zdawał się być zafascynowany zajęciami i skrupulatnie robił notatki, punktując to, do czego chciałby się odnieść w debacie jeden na jeden. Syn Marleny zdążył się już pokazać nauczycielowi historii z dobrej strony – zawsze przygotowany do zajęć i gotowy do nauki, bystry chłopak o zdolnościach analitycznych. Miał smykałkę do zarządzania i gdziekolwiek się udawał, zawsze towarzyszyła mu grupka jego wiernych znajomych. Uczeń był lubiany, czemu Michael wcale się nie dziwił, bo miał życzliwe usposobienie i empatyczną naturę, nie był przesadnie pewny siebie, ale też nie zamykał się w sobie, stroniąc od ludzi – stanowił idealną równowagę i można by rzecz wzór ucznia. Nie należał do najwybitniejszej grupy w liceum pod względem stopni, Michael zdążył też zauważyć, że pomimo przynależności do klasy o profilu nastawionym na biologię i chemię, lepiej radził sobie z matematyką i wiedzą o społeczeństwie, a Conrado Saverin na zebraniach rady pedagogicznej nie omieszkał pochwalić siedemnastolatka za jego projekt na koło przedsiębiorczości.
– Danielu, wylosujesz temat? – Ariana podała chłopakowi koszyk z karteczkami, na których wydrukowane były hasła do debaty. Z tyłu klasy dało się słyszeć jednak ostentacyjne westchnięcie. – Tak, Jordan? – Spojrzała na chłopaka, który wywracał oczami wyraźnie zirytowany.
– Dlaczego znów on losuje, mamy tu pomrzeć z nudów? – zapytał, wzrokiem szukając sprzymierzeńców, ale reszcie kolegów Mengoni ewidentnie nie przeszkadzał.
– Daniel wygrał poprzednią debatę, więc przysługuje mu wybór kolejnego tematu i może zdecydować, po której stronie się opowie. – Ariana trochę się zmieszała i zerknęła w swoje notatki, ale nie było mowy o pomyłce – takie wytyczne stosował też zawsze Fabian.
– Kto twierdzi, że on wygrał debatę? Na jakiej podstawie?
– Na takiej, że zmiażdżył konkurentkę argumentami. Bez obrazy, Olivio. – Kevin Del Bosque stanął w obronie przyjaciela, ale uśmiechnął się przy tym życzliwie w stronę blondynki.
– Nie przyjęta, mało wiem o Bliskim Wschodzie i Daniel zasłużył na wygraną – przyznała, sama z kolei posyłając uśmiech Danielowi.
Jordanowi zrobiło się niedobrze od tego słodzenia, jakby wszyscy podlizywali się Mengoniemu, nie widząc, co z niego za ziółko. Zdenerwowało go to.
– Nie chodzę na kółko, żeby słuchać politycznych pamfletów i ładnych słówek bez konkretów, tylko żeby przygotować się do oficjalnych zawodów, które nie są takie łaskawe. Ty w ogóle wiesz, Donatello, jak te debaty wyglądają? To jest wyścig szczurów, a nie grzeczne wymienianie się argumentami. Olivia mogła odpuścić, ale gwarantuję ci, że goście ze stolicy cię zmiażdżą, że też nie wspomnę o tych gogusiach ze Stanów.
– A ja myślałem, że chodzi o kulturalną wymianę zdań, mój błąd. – Daniel zacisnął mocno usta, jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś przykrego. Nawet to zirytowało Jordana.
– To źle myślałeś. Te zawody to praca zespołowa – jak uśpisz jurorów swoją paplaniną, to wszyscy będziemy mieli przekichane. Co za frajer – dodał już ciszej, bardziej do siebie. Po prostu go nie cierpiał, nie znosił całego jego jestestwa i sam fakt, że musiał przebywać w jednym pomieszczeniu, szczególnie po ich spięciu na integracji w czwartek, był nie do wytrzymania.
– Czyżby to było wyzwanie? – Olivia uśmiechnęła się złośliwie pod nosem, widząc wzburzoną postawę Guzmana. – Ty, Jordan, od kiedy jesteś specjalistą od merytorycznej dyskusji? Zawsze wolałeś raczej używać perswazji w postaci pięści. Ale skoro taki z ciebie znawca, to zmierz się z Danielem i niech wygra najlepszy.
– Nie przejmuj się, Olivio, to nic takiego.
Mengoni zwrócił się do koleżanki tak, jakby bagatelizował sprawę, ale przez to syn Fabiana tylko bardziej się odpalił. Cóż, nie znosił przegrywać. Wstał ze swojego miejsca z tyłu i usiadł na środku klasy naprzeciwko Daniela, który już wylosował kolejny temat do dyskusji. Jordan nie miał nawet ochoty udzielać się w tym klubie, zgłosił się tylko dlatego, że chciał pojechać na zawody do Nowego Jorku, które, jak pamiętał z San Nicolas, zwykle odbywały się w tym samym czasie co przesłuchania na żywo w NYU, więc było to dla niego wygodne. Teraz jednak nie mógł się tak łatwo poddać.
– „Cel uświęca środki w walce ze zorganizowaną przestępczością i terroryzmem”. – Daniel przeczytał na głos zawartość wylosowanej karteczki.
– Bronisz tezy czy jesteś przeciwny? – Ariana mimo że nie powinna, sama zaciekawiła się obrotem spraw i usiadła za biurkiem z długopisem i podkładką do notowania, gdzie zapisywała punkty.
– Jestem za – oświadczył Mengoni, co sprawiło, że Jordan zmarszczył brwi. – Zdziwiony?
– Biorąc pod uwagę twoje dotychczasowe wystąpienia niczym kaznodzieja przy ambonie, bardzo – odparł, prychając lekko. W gruncie rzeczy cieszył się z obrotu spraw, bo znacznie trudniej byłoby bronić tezy, w którą nie wierzył.
– Na razie macie po dziesięć punktów do rozdysponowania – powiedziała Ariana, pokazując uczniom arkusz z rubrykami. Wszyscy uczestnicy kółka mogli oceniać debatujących i przyznawać im punkty w różnych kategoriach takich jak argumentacja, znajomość tematu, a także język i słownictwo. – Każdy może przyznać je wybranemu uczestnikowi w tych kategoriach. Oceniacie, czy argumentacja była logiczna, czy osoba odniosła się do tematu i go pogłębiła, czy znała kontekst, używała przykładów i realnych danych, czy mówiła płynnie i z zachowaniem kultury wypowiedzi. Czy wszystko jasne? No to zaczynajmy.
Włączyła zegar, który zaczął odliczać pięć minut. Czuła, że ta dyskusja powinna trwać dłużej, ale szczerze powiedziawszy wolała nie ryzykować. Michael również robił notatki z boku klasy. Tak jak wcześniej przyjrzał się Mengoniemu i pochwalił jego dyplomatyczną postawę, tak musiał stwierdzić, że jego oponent był kompletnym przeciwieństwem. Jordan Guzman odpowiadał raczej emocjonalnie – nie dystansował się od tematu, raczej przeżywał go na własnej skórze. Dało się odczuć od niego niechęć, może nawet agresję i nauczyciel już czuł, że za kategorię „kultura wypowiedzi” otrzyma on zero punktów, bo nie na tym ta zabawa miała polegać. Od razu po rozpoczęciu debaty widać było dysproporcję między nastolatkami. Jeden mówił spokojnie, wyważonym tonem i w bardzo podręcznikowym stylu. Natura Daniela wzięła górę i skupił się na liczbach, statystykach, danych, które łatwo przeanalizować, czyli między innymi na suchych faktach. Z kolei drugi nie dbał o strukturę wypowiedzi, zdawał się kpić z niektórych przytoczonych dowodów i często stosował charakterystyczny dla siebie sarkazm, którym próbował zagiąć przeciwnika. Miało się wrażenie jakby obaj panowie reprezentowali dwa różne obozy polityczne i może coś w tym było, skoro obaj kandydowali do rady uczniowskiej. „Rozważny i romantyczny” – Michael nie mógł powstrzymać tego skojarzenia, kiedy tak przysłuchiwał się żarliwej wymianie zdań.
– Cel uświęca środki w walce ze zorganizowaną przestępczością i terroryzmem. – Daniel powtórzył temat, jakby chciał dać sobie chwilę na uporządkowanie myśli. – W mojej opinii, jeśli państwo ma chronić swoich obywateli, to musi być gotowe na podjęcie każdych kroków, byleby tylko ukrócić taką działalność. Musi sięgnąć po każdą metodę, która okaże się być skuteczna.
– Każdą? – Jordan uniósł brwi, ale Ariana położyła sobie palec na ustach, jakby chciała mu zasygnalizować, że teraz nie jest jego kolej i powinien słuchać.
– Tak. – Mengoni nie dał się wytrącić z równowagi. – Bo przemoc zna tylko przemoc. Z przestępcami nie można negocjować, tak samo jak ze zbrodniarzami wojennymi, terrorystami. Ludzie, którzy mordują, handlują bronią i narkotykami nie negocjują ze zwykłymi cywilami, więc dlaczego my mielibyśmy to robić z nimi? Uważam, że w tym przypadku obowiązuje zasada, że trzeba ich powstrzymać, zanim oni powstrzymają nas. Wiesz jak to działa na wojnie – zabij albo sam zgiń.
– Brzmi jak hasło z „Call of Duty” – mruknął Jordan, najwyraźniej się z niego naigrywając.
– Ty wiesz lepiej, sam grasz w takie gry, prawda?
– To jakaś aluzja?
– Nie, to nie jest miejsce na personalne wycieczki. – Daniel postanowił ukrócić temat. Chciał podjąć dojrzałą rozmowę, a nie praktykować przepychanki słowne. – Chcę tylko powiedzieć, że czasem trzeba pobrudzić sobie ręce, nawet kosztem… – zawahał się, szukając właściwego słowa – …pewnych zasad.
Kilka osób w klasie pokiwało głowami, jakby doskonale rozumieli, co miał na myśli. Olivia zrobiła to najbardziej gorliwie i miała mu ochotę przyklasnąć. Właśnie tak sobie wyobrażała zemstę na Oliverze.
– Twoją definicją jest oko za oko? – Jordan prychnął pogardliwie. Ariana zaczęła zaznaczać na kartce kreski za każdym razem, kiedy to robił. Minusowych punktów dawać nie mogła. – Czyli zabijmy wszystkich, żeby żyło się bezpieczniej. – Podsumował z ironią, kiedy przyszła jego kolej. – Genialne. Zawsze mnie bawi, kiedy ktoś taki jak ty gada o „konieczności”. Łatwo się mówi z perspektywy ciepłego wyrka w wielkiej rezydencji. Największe wojny zawsze były wywoływane przez najbardziej wpływowych i najbogatszych. Plebs walczył w ich imieniu, a oni rozkoszowali się widokiem i po wygranej ogłaszali się zwycięzcami. Ale tak naprawdę ci, którzy wygrywają wojny, nigdy z nich nie wracają. Ciekawe dlaczego, co?
– To trochę bardziej skomplikowane.
– Co jest bardziej skomplikowanego w zabijaniu niewinnych ludzi?
– Nie mówię o zabijaniu niewinnych, mówię o eliminowaniu terrorystów.
– Nie, mówisz o tym, że czasem trzeba poświęcić jednostkę dla dobra ogółu. Czasem trzeba poświęcić wioskę dla dobra kraju. Czasem trzeba zrzucić bombę czy dwie, żeby trochę nastraszyć przeciwnika. Co tam cywile? To straty, które jesteś w stanie ponieść.
– Przekręcasz moje słowa…
– „Państwo musi sięgnąć po KAŻDĄ metodę, która okaże się być skuteczna” – przypomniał mu jego własne słowa. – Mówisz jak każdy wielki wódz i każdy wielki dyktator tego świata.
– A ty nie uważasz, że jeśli na szali leży upragniony pokój i nareszcie koniec wojny, to nie warto spróbować? – Daniel twardo obstawał przy swoim zdaniu. Mieli w klasie żołnierza, który znał to wszystko z autopsji. – Są bohaterowie, którzy są w stanie się poświęcić właśnie w imię tego większego dobra.
– To nie są bohaterowie. – Jordan patrzył na Daniela pogardliwie, a na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek, kiedy zdał sobie sprawę, że Mengoni to kolejny głupiec, który nie rozumiał świata. – To ofiary. Wojna to nie jest miejsce dla bohaterów, tylko dla tchórzy, którzy wybierają łatwiejszą drogę. Przemoc jest po prostu wygodna – łatwiej pociągnąć za spust, niż pomyśleć, jak to wszystko naprawić od środka. Nie mówiąc już o gigantycznych sumach pieniędzy, które są z tym związane. Ktoś musi na tym zarobić, dlatego wojny są tak powszechnie promowane.
– Uważasz, że łatwo jest kogoś zabić? – Syn Marleny wydawał się być teraz w szoku.
– A ty nie? – Jordan odparł, przedrzeźniając jego ton głosu. – Każdy głupek potrafi chwycić za broń. Każdy słabeusz.
– Ludzie, którzy chwytają za broń są dla ciebie słabeuszami? – Mengoni wydawał się skonfundowany tym punktem widzenia. Jordanowi udało się go wybić z rytmu. – A więc wszyscy żołnierze, wszyscy ci, którzy codziennie walczą za naszą wolność, którzy zapewniają nam bezpieczeństwo… – Mimowolnie obrócił głowę w stronę nauczyciela historii, jakby chciał się upewnić, że Guzman wie, kto siedzi w klasie. – Uważasz, że są słabi?
– Tak. – Jordan nie odczuł krępacji. W nosie miał, czy w klasie siedział kombatant wojenny, zwykły belfer czy agent pokroju Jamesa Bonda – nie wstydził się mówić tego na głos. – „Prawdziwa siła nie polega na tym, że możesz zabić. Polega na tym, że wiesz, jak tego nie robić.” – przypomniał sobie słowa zmarłego mentora. Ulises Serratos odpaliłby się podobnie jak on, gdyby usłyszał te brednie Mengoniego. Zawsze był zagorzałym przeciwnikiem wszelkich wojen.
Veronica poruszyła się niespokojnie w miejscu po jego słowach. Dzisiaj był szczególny dzień i każda wzmianka o ojcu sprawiała, że za chwilę mogła zalać się łzami, a tak się złożyło, że Ulises był kopalnią wielu mądrości życiowych, które jego uczniowie przekazywali sobie dalej. Zawsze ją to wzruszało, bo znaczyło to, że mimo wszystko jej tata wywarł na ludziach jakiś wpływ, że mimo wszystko zrobił coś dobrego.
Kilku uczniów obracało głowy od jednego chłopaka do drugiego i zastanawiali się, kto będzie miał tutaj ostatnie słowo. Lidia również słuchała z uwagą, bo dziwnie było widzieć zamianę ról – Daniel, który zwykle odpowiadał dobrocią na zaczepki i który nie dawał się sprowokować, teraz bronił tezy, że czasem trzeba było ponieść przypadkowe ofiary dla ogólnego dobra. Natomiast Jordan, który używał pięści zamiast rozmowy przy każdej lepszej okazji, uważał, że wojna to narzędzie ludzi słabych. Mengoni musiał naprawdę zajść mu za skórę, skoro nawet w zwykłej debacie w szkole stawał przeciwko niemu.
– Mówisz tak, bo nie byłeś w sytuacji, kiedy decyzja zapada w sekundę. – Daniel zmarszczył czoło, bezwiednie stukając długopisem w swoje notatki. Ciężko rozmawiało się z kimś, kto często w ogóle nie przyjmował do siebie kontrargumentów i wszystko odbijał sarkastycznymi ripostami. – Czasem, żeby ochronić stu ludzi, musisz poświęcić jednego. Inaczej się nie da.
– I to ty masz prawo decydować, kto zginie? – Guzman spojrzał mu prosto w oczy, miotając iskry. – Nie jesteś Bogiem, chociaż mamusia pewnie wychowywała cię w przeświadczeniu, że jesteś jakimś wybrańcem i masz jakąś wielką władzę.
– Jordan. – Ariana upomniała chłopaka, bo miało nie być personalnych docinek. Bała się, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli i zerknęła z ukosa na Michaela, ale ten słuchał tylko z uwagą, od czasu do czasu stawiając punkty obu debatującym.
– Nie chodzi o władzę, tylko o odpowiedzialność. – Mengoni nie dał się sprowokować, ale widać było, że trochę się zirytował. – W naszej okolicy tyle się dzieje złego i zawsze było na to przyzwolenie – od miasta, od policji, od ludzi. Wychowałeś się tutaj, więc wiesz, o czym mówię. Czy uważasz, że można to tolerować? Kartele na każdym kroku, nielegalny handel, ludzie znikający z dnia na dzień – mężowie niewracający do żon, dzieci niewracające do matek…
Nic tak bardzo nie rozzłościło tego dnia Jordana, jak właśnie to ostatnie zdanie. I gdyby padło ono z ust kogokolwiek innego, pewnie puściłby to w niepamięć, ale nie z ust członka rodziny Mazzarello. W jednej chwili miał ochotę złapać go za koszulkę i przerzucić sobie przez ramię, tak bardzo się wściekł.
– Masz tupet mówić o takich rzeczach, skoro to twoja rodzina współodpowiada za większość z tych rzeczy – warknął przez zaciśnięte zęby.
– Słucham? – Mengoni zamrugał nieprzytomnie powiekami, nie wiedząc, jak się do tego ustosunkować. – Co to ma znaczyć?
– Zapytaj dziadunia, ile strzelanin w mieście sprowokował. Ile ludzi przez niego zginęło. Ile dzieci.
– Mówisz od rzeczy, Jordan. – Daniel uśmiechnął się nerwowo, jakby nie miał pojęcia, jak inaczej mógł na to zareagować.
– „Cel uświęca środki” to chyba motto twoich starych, Donatello. Macie to w herbie rodowym? Praktykujecie codziennie.
– Jordan, wystarczy.
Fabian Guzman stanął w progu sali akurat, kiedy nastawiony zegar obwieścił, że czas na debatę się skończył. Wyglądał na niezadowolonego z przebiegu tych zajęć, mimo że usłyszał tylko ich urywek.
– Przepraszam… panie profesorze. – Jordan wysyczał ostatnie słowo z ironią. Jeszcze czego, żeby własny ojciec zwracał mu uwagę, jak ma się zachowywać w takiej sytuacji. Jego tam nie było, nie wiedział, jak to jest. Nie widział, jak Gracie ginie na jego oczach. Może dlatego go to nie ruszało. Ale on nie zamierzał wybaczyć. Mazzarello może i byli tchórzami i specjalizowali się w szpiegowaniu, ale ich mataczenie i nastawianie przeciwko sobie kilku karteli doprowadziło do wielu tragedii. Daniel był głupi, jeśli nie wiedział, czym zajmował się jego dziadek. Guzman był w stanie uwierzyć, że Marlena raczej nie wciągała syna w swoje pokątne interesy, więc może stąd ta ignorancja. Był tak rozzłoszczony, że nawet nie słuchał ojca, który dziękował McConville’owi za ocenę debaty.
– Czy są jakieś pytania? – zapytał na koniec Fabian, zbierając karty z punktami, które uczniowie uzupełniali podczas zajęć. Kilka osób podniosło dłonie do góry, więc poczuł się w obowiązku, by dopowiedzieć: – Pytania, które nie są związane z zawodami w Nowym Jorku.
Wszystkie ręce opadły na dół. Zaczynał wątpić, by ta grupa była gotowa na poważne debaty w stylu oxfordzkim. Za jego czasów było łatwiej – uczniowie nie byli przesiąknięci mediami społecznościowymi, wiedzę czerpali z autentycznych, sprawdzonych źródeł i rzeczywiście interesowali się tym, co działo się na świecie. Dzisiejsza młodzież zdawała się odrobinę odrealniona. Kiedy wszyscy zaczęli opuszczać klasę, Fabian posłał synowi wymowne spojrzenie, jakby upominał go za utratę panowania nad sobą.
– Och, daj spokój. Kazałeś mi nie prowokować Marleny, o jej synu nie wspominałeś – rzucił tylko krótko nastolatek, po czym sam czmychnął z sali, nie mając ochoty na kolejne umoralniające pogadanki.
– Co się stało, Jordi? Masz dziwną minę. – Alessandra De Lorente czekała na niego pod klasą i teraz przypatrywała mu się trochę zaniepokojona. Jej kuzyn Daniel opuścił pomieszczenie razem z Kevinem Del Bosque, ale nie omieszkał zmierzyć Jordana chłodnym spojrzeniem, więc od razu się domyśliła, że coś jest na rzeczy. – Znów się pokłóciliście?
– Mieliśmy burzliwą dyskusję na kółku – wytłumaczył Jordan, zaciskając niekontrolowanie dłonie w pięści. – Wiem, że to twój kuzyn, ale sorry, po prostu nie trawię gościa. Autentycznie go nie cierpię.
– Naprawdę widziałeś, że coś brał na integracji? – zapytała, spuszczając wzrok, jakby wstydziła się za Mengoniego. Nie była to przecież jej wina, nie miała wpływu na to, z kim jest spokrewniona i Jordan nawet jej współczuł.
– Tak, nie ściemniałem. Twój kuzynek brał jakieś tabletki, zresztą nie pierwszy raz. Wiesz co jest z nim grane? – zagadnął, nie mogąc powstrzymać ciekawskiej nuty. – Mówił, że to żelki z melatoniną, ale nie kupuję tego ani trochę.
– Och, no w sumie to wiem, że ma problemy ze snem… – Alex zawahała się, bo jednak rozmawianie o rodzinie należało do krępujących, kiedy wchodziły w grę prywatne sprawy.
– Przepraszam, nie powinienem cię o to pytać. – Młody Guzman szybko się zreflektował. – To nie w porządku wobec ciebie. Po prostu ten cały Michelangelo mnie wkurza, to wszystko. Albo zgrywa niewiniątko albo naprawdę jest takim frajerem i nie mam pojęcia, co jest bardziej wkurzające.
– Wymyka się w nocy z domu – szepnęła nagle Alessandra, jakby walczyła sama ze sobą, czy w ogóle powinna to powiedzieć. – Znika gdzieś i wraca czasem nad ranem.
– Nie brzmi to jak zachowanie kogoś, kto rzekomo łyka melatoninę, by móc zasnąć. – Jordan prychnął pod nosem, przypominając sobie słowa Ignacia, który również obserwował Daniela i twierdził, że sąsiad często wybywał z rezydencji Mengonich. Dokąd znikał? Guzman mógł się tylko domyślać.
– Jak mówiłam, nie jesteśmy ze sobą zbyt blisko. – Zrobiła przepraszającą minę, że nie mogła za bardzo pomóc w dochodzeniu, ale przecież Jordan nie miał do niej pretensji. Po prostu zaczynało go to coraz bardziej intrygować i obiecał sobie, że odkryje sekret Daniela za wszelką cenę. Alessandra czekała jednak na niego nie po to, by pogawędzić o członkach swojej rodziny i zamierzała mu właśnie o tym przypomnieć: – Pomyślałam, że moglibyśmy zająć się teraz twoim instagramem – założyliśmy profil, ale jeszcze go nie zaktualizowaliśmy. Potrzebujemy kilku zdjęć, żeby stworzyć ci atrakcyjny feed. Proponuję coś w stylu minimalistycznym, to dokładnie twoja estetyka. Mniej znaczy więcej – nie chcemy zbombardować potencjalnych wyborców informacjami, naszym celem jest pozostawienie niedosytu, żeby dali ci „follow” i czekali na więcej, podbijając zasięgi. Najlepiej zróbmy coś niepozowanego, powinno wyjść naturalnie, bo tak też najlepiej do ciebie pasuje. – Jej policzki lekko poróżowiały, kiedy zdała sobie sprawę, że mówiła to wszystko na głos na jednym wydechu. Włożyła sporo pracy w tę kampanię i liczyła, że się opłaci.
– Alex, zdaję się na ciebie – wiesz, że nie mam głowy do social mediów, nie lubię tych bzdur. Ale tak, wolę coś naturalnego. Przeraża mnie ilość filtrów i koloryzowania u innych dzieciaków. Ale może moglibyśmy zrobić fotki innym razem? Teraz miałem akurat iść obejrzeć mecz. – Przeprosił ją wzrokiem, bo bardzo starała się mu pomóc w kampanii, a on słabo się przykładał i zdawał sobie z tego sprawę.
– Ale mecz jest dopiero o trzynastej – zauważyła, przypominając sobie terminarz spotkań, który ksiądz Ariel rozwiesił w szkolnej gablocie, zachęcając wszystkich do kibicowania, bo tego dnia drużyny miały zostać wymieszane, by jeszcze bardziej zintegrować młodzież.
– Miałem na myśli mecz siatkówki – dopowiedział, sam zerkając na wysłużony zegarek Ulisesa Serratos, który wskazywał, że dochodziła dziesiąta rano. – Hej, chcesz wybrać się razem? Zdjęcia możemy zrobić po drodze albo na sali gimnastycznej, wyjdzie naturalnie. „Kandydat Guzman wspiera młodzieżowe inicjatywy” – zmienił głos, naśladując spikera w telewizji i sam parsknął śmiechem, kiedy zdał sobie sprawę z tego absurdu. – Boże, zaczynam brzmieć jak moja matka.
– Twoja mama jest świetną dziennikarką – stwierdziła blondynka, kiwając głową i zapisując sobie na smartfonie jego pomysł.
– Zdefiniuj, co masz na myśli przez „świetna” – zbierająca kliknięcia w Internecie czy niszcząca reputacje? – Guzman skrzywił się, nie wiedząc, co tutaj bardziej pasuje. Nie chciał być ani jak matka, ani jak ojciec i często krzywdzące były porównania do rodziców, które czynili mu inni.
– Uważam, że wykonuje kawał dobrej roboty. Nie jest przekupna jak niektórzy redaktorzy, no i wydaje się obiektywna…
– Obiektywizmu to akurat jej brakuje w wielu sprawach, ale racja, przekupna nie jest. O mojej rodzinie można powiedzieć wiele, ale nie że się sprzedaje – dodał już nieco poważniejszym tonem, bo akurat to zawsze była domena Guzmanów. Dziadek Polo również zawsze powtarzał, że do wszystkiego doszli w życiu sami ciężką pracą, nic nie dostali za darmo. Nawet Silvia musiała utorować sobie ścieżkę kariery, rozpychając się łokciami – w końcu dziadek Mariano chciał, by została lekarką, a nie pisała do gazet, więc w spełnianiu marzeń znane nazwisko akurat jej się nie przydało.
– W „Bella Notte” przyjmują anonimowe notki za grube pieniądze – poinformowała go konspiracyjnym tonem Alessandra, jakby chciała podkreślić, że jego mama jest naprawdę porządną kobietą z prawdziwą dziennikarską etyką.
– Mam się bać, że wiesz takie rzeczy? – Jordan udał, że jest zszokowany, ale w gruncie rzeczy wcale go to nie dziwiło. – Redaktor Gaudini z „Bella Notte” jest bliskim znajomym twojej ciotki, prawda?
– Włosi w San Nicolas to jedna klika – wyjaśniła, nie pozostawiając złudzeń. – Ciotka Marlena ma naprawdę mnóstwo kontaktów, ma ludzi wszędzie – w prasie, w telewizji, w nieruchomościach, w farmacji… Kobieta orkiestra.
Jordan słuchał z uwagą, bo te informacje były na wagę złota. Oczywiście domyślał się już, że pani Mengoni jest o kilka kroków przed wszystkimi właśnie dzięki swoim kontaktom, a także starym wpływom zdobytym przez ojca-mafioso. W okolicy na pewno nadal żyło dużo ludzi, którzy gotowi byli dostarczyć odpowiednie dane przez wzgląd na stare lata. „Jedna wielka szajka kapusiów” – pomyślał, ale pozostawił te myśli dla siebie.
– Więc jak, idziemy? Możesz zrobić relację z meczu. Tutaj nic się nigdy nie dzieje, więc dzieciaki będą interesować się turniejem – wystarczy dodać jakieś głupie hashtagi związane z siatkówką czy piłką nożną, algorytm połączy mój profil z profilami tych gości z Nuevo Laredo i reszty z San Nicolas, oni będą klikać, a nasz profil zostanie wypromowany. Dobrze kombinuję?
– Mniej więcej – przyznała, bo nie chciała go zanudzać. Sama idea prowadzenia mediów społecznościowych wydawała mu się zniechęcająca i doskonale go rozumiała – zawsze stronił od tego wszystkiego, nie lubił udostępniać wizerunku publicznie, ale pech chciał, że zwykle i tak zwracał na siebie uwagę zupełnie nieświadomie. Strach pomyśleć, co się stanie, kiedy jego profil zacznie być powszechnie promowany. – Wiesz co, to może być trochę zbyt wiele jak na pierwszy raz – wyjdzie zbyt sztucznie. Wolałabym najpierw złapać ciebie w akcji, żebyś zaprezentował wyborcom, kim ty jesteś.
– Jeśli chciałaś mi porobić zdjęcia na murawie, to niestety będziesz musiała trochę poczekać. Oliver zabronił mi grać. – Rozłożył ręce bezradnie, bo chociaż sam nad tym ubolewał, nie zamierzał płaszczyć się przed Brunim.
– No tak, potrafi być okropny, prawda? Ta jego mania wyższości, za kogo on się uważa? – Blondynka prychnęła zupełnie nie w swoim stylu, czym trochę go zdziwiła.
– Dobrze go znasz? – zapytał zaintrygowany. W końcu Marlena blisko współpracowała z członkiem Los Zetas, więc może siłą rzeczy Alex coś na ten temat wiedziała. – Twoja ciotka jest z nim blisko.
– Blisko? – Alex zamyśliła się nad tym. – Marlena nie romansuje z Oliverem, jeśli to sugerujesz…
– Tak, twoja ciotka raczej nie wpasowuje się w typ Olivera. – Zacisnął mocno usta, by nie dodać, że trener woli raczej wysokich blondynów o jasnych oczach i jasnej karnacji. – Chodziło mi bardziej o sprawy zawodowe. Często widzę, jak dyskutują w szkole, wstawiła się za nim, kiedy pozbawił Marcusa funkcji kapitana, no i głównie przez nich Delgado przestał być przewodniczącym.
– Chyba imponuje jej jego autorytet w szkole. Uważa, że to jeden z nielicznych nauczycieli, którzy pielęgnują wartości i dyscyplinę w uczniach. – Blondynka zamyśliła się nad tym, szukając odpowiedzi. Doszła do wniosku, że właśnie o to chodziło. – Ale zdaje się, że to wuj Adria zna się z Oliverem bliżej.
– Och, doprawdy? – Guzman zainteresował się tematem. To że pan Mengoni dobrze znał się z trenerem było mu już wiadome, w końcu razem prowadzili interesy w „Supernovie”. Domyślał się już wtedy razem z Lidią, że w tych klubach odbywa się nielegalny handel, a towar pochodził właśnie od Los Zetas. Teraz jednak skłaniał się również ku temu, że Marlena dostarczała nowe receptury kartelowi.
– Także dzisiaj odpuśćmy sobie te zdjęcia, muszę przemyśleć, jak to załatwimy. – Nastolatka wróciła do poprzedniego tematu, nie węsząc żadnego ukrytego motywu w pytaniach kolegi. – Wrócę do domu i ustalę plan działania, na początek wystartujemy profil w jakimś tajemniczym stylu, żeby zainteresować potencjalnych obserwujących. Niech się domyślają, czy to rzeczywiście twój profil. Pewnie wielu z nich nie uwierzy, ale będą nam podbijać zasięgi.
– Oddaję się w twoje ręce. – Jordan dał jej wolną rękę w tej sprawie. – Ale na pewno nie chcesz iść na mecz?
– Właściwie to nie przepadam za żeńską siatkówką, niewiele się w niej dzieje – przyznała zgodnie z prawdą, poprawiając sobie torbę z aparatem na ramieniu.
– Normalnie bym się z tym zgodził, ale dzisiaj grają w mieszanych składach. Ci goście z Nuevo Laredo są całkiem nieźli, więc może gra będzie bardziej dynamiczna. Chociaż właściwie ostatnio nie jest aż tak źle z naszym teamem. Jest kilka zawodniczek, które dają radę – przyznał, przypominając sobie ostatnie rozgrywki. W porównaniu z treningami, zawodniczki Olivera i Huga zdawały się radzić sobie coraz lepiej.
– Jak Veronica Serratos, prawda? – Alex pokiwała głową, bo dobrze znała Veronicę – w końcu była najpopularniejszą dziewczyną, gdziekolwiek się udała. Zarówno w San Nicolas jak i w Pueblo de Luz biła na głowę resztę rówieśniczek, doprowadzając je wszystkie do kompleksów. Alessandra nie należała do wyjątków.
– Tak, Vero gra od dziecka – przyznał, bo akurat była to święta prawda. Naturalne warunki fizyczne bardzo jej ułatwiły grę w siatkówkę, bo od zawsze była smukła i miała długie kończyny niemal stworzone do odbijania piłki i skakania do bloku. Kiedy razem dorastali, przez dłuższy czas była wyższa od niego, co często go peszyło, ale na szczęście szybko z tego wyrósł. – Ale Montes też jest dobra, a piłkę atakuje jak jakiś Rambo – coś o tym wiem. – Zaśmiał się na wspomnienie swojego bliskiego spotkania z diabelskim serwisem Lidii. Spoważniał jednak i rozejrzał się po korytarzu, jakby bał się, że ktoś go usłyszy. Odetchnął z ulgą, kiedy się upewnił, że są sami. – Tylko jej tego nie przekazuj – nie dałaby mi żyć, gdyby wiedziała, że to powiedziałem.
– Spoko, nie rozmawiam z nią. Nie przyjaźnimy się. Poza tym jest twoją konkurencją w wyborach, prawda?
– Słusznie. Jak wyglądają sondaże? – zapytał, z ciekawością zerkając na aplikację, którą blondynka stworzyła specjalnie na tę okazję. – Że też sama na to wpadłaś… robi wrażenie.
– Naprawdę tak uważasz? – Wyglądało na to, że nie jest pewna swoich umiejętności, a komplement trochę podbudował jej ego.
– Żartujesz? To jest genialne, Alex. Pewnie myślisz o MTI, co? – zagadnął z ciekawością, odczuwając lekką satysfakcję, kiedy dostrzegł, że wyprzedza w rankingach Daniela Mengoniego – nieznacznie, ale zawsze. Jego ego zostało mile połaskotane.
– Sama nie wiem, to trochę skomplikowane. To daleko i strasznie ciężko się dostać… A ty na jaką uczelnię idziesz? – Odwróciła kota ogonem, bo chyba peszyło ją mówienie o niej samej.
– Jeszcze nie wiem, mam kilka opcji. – Zdecydował się na dyplomatyczną odpowiedź. Dla niego od lat liczyło się tylko NYU i tylko teatr muzyczny, tylko o tym marzył i nie brał pod uwagę niczego innego, ale okoliczności nie sprzyjały i musiał mieć jakiś plan B na wszelki wypadek. – Na pewno nie chcesz iść na mecz?
– Nie, popracuję nad naszą kampanią, jest sporo do zrobienia – oznajmiła, wskazując na torbę z laptopem, którą miała przewieszoną przez drugie ramię.
– Okej, ale nie przepracowuj się w sobotę, odpocznij też trochę.
– Lubię być zajęta, wtedy mniej myślę. – Alex uśmiechnęła się nieśmiało i pomachała mu ręką na pożegnanie.
Jordan uznał, że jeśli Alessandra trzymała rękę na pulsie, był o krok do przodu. Na samą myśl, że mógłby przegrać z Danielem Mengonim dostawał białej gorączki, więc liczył, że jego kuzynka naprawdę ma jakąś strategię, bo tego by nie zniósł.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:11:21 05-11-25    Temat postu:

TEMPORADA IV, CAPITULO 089 cz. 1
LIDIA/THEO/ANITA/JOEL/DEBORA/NORMA/JORDAN/LILY/JULIETTA/FABIAN


Sobotnie mecze siatkówki cieszyły się większą popularnością niż te, które odbywały się w tygodniu. Miało się wrażenie, że ludzi nie bardzo interesowała żeńska siatkówka, a może po prostu nie mieli czasu w dni powszednie. W sobotę szóstego lutego na sali gimnastycznej Pueblo de Luz zaroiło się jednak od kibiców, którzy byli ciekawi pojedynku w mieszanych składach. Po każdym meczu w tygodniu wyłonieni zostali najlepsi zawodnicy – zarówno siatkarze jak i piłkarze. Każdy z graczy, którzy otrzymali tytuł MVP, mógł skompletować swoją własną drużynę, dobierając zawodników z innych teamów. Wśród piłkarzy i piłkarek byli to Remy Torres, Izzie Gomez i Patricio Gamboa, natomiast w siatkówce nie było niespodzianek. MVP zostali Iker Savedra z Nuevo Laredo, Marta Landeros z San Nicolas de los Garza oraz Veronica Serraos z Pueblo de Luz. Ta ostatnia wiadomość nie była zbyt szczęśliwa dla Lidii, ale sama musiała przyznać, że Vero na to zasłużyła. W poprzednich meczach grała bardzo dobrze i zdobyła wiele punków dla ich zespołu. Mina jednak lekko jej zrzedła, kiedy Serratosówna wybrała ją do swojego składu.
– Przepraszam, Lidio, jeśli nie chcesz być ze mną w drużynie… – Wysoka szatynka zarumieniła się, widząc niezadowoloną minę Montes. Chciała się jedynie zaprzyjaźnić i nie wiedziała, co robiła nie tak, ale wszyscy zdawali się jej nienawidzić.
– Nie, jest w porządku – mruknęła szybko brunetka, woląc nie wdawać się w dyskusje. Z trojga złego wolała być w drużynie Vero niż u szczerzącego zęby kolesia albo eksdziewczyny Daniela. Nie przepadała za Veronicą, ale ta opcja była najbezpieczniejsza.
Na trybunach robiło się coraz bardziej gwarno, a ona wyciągała szyję, by zobaczyć Conrada. Obiecał, że przyjdzie. Jak do tej pory nie przegapił żadnego meczu, ale akurat tego dnia wolałaby chyba, żeby go nie było. Wieczorem czekało ją spotkanie z Łucznikiem Światła, którego nie mogła się doczekać i czuła, że Saverin domyśliłby się czegoś, gdyby widział ją taką rozentuzjazmowaną. Dostrzegła go kątem oka na górnej trybunie i uśmiechnęła się, machając mu dłonią. Było to nawet urocze, że mimo wszystko znajdował na to czas. Nikt nigdy nie przychodził jej kibicować. Mama rzadko miała sposobność urwać się z pracy, by przyjść posłuchać jej występów w podstawówce, co zawsze jej doskwierało. Magdalena Onetto robiła to, kiedy tylko mogła, ale praca na kilka etatów często zbierała swoje żniwo.
Jęknęła cicho, kiedy Iker wybrał do swojego teamu Rose, a tym samym rozdzielił ją z przyjaciółką. Primrose posłała jej przepraszające spojrzenie, ale żadna z nich nie miała przecież wpływu, do kogo trafią. To tylko zabawa – tak powtarzał im ksiądz Ariel, ale sportowcy lubią rywalizować, a ona wcale się od nich nie różniła. Kochała wygrywać – czy to na boisku, czy to w szkole, czy to w wyborach do samorządu. I chyba właśnie dlatego zirytował ją widok Guzmana i Nacha na trybunie siedzących obok siebie. Czuła, że ta dwójka zawiązała jakąś dziwną koalicję przeciwko niej i Danielowi. Zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna zaproponować Daniemu, żeby razem również coś uknuli. Nie było to jednak w jej stylu, więc szybko zrezygnowała z tego pomysłu.
Mecz w mieszanych składach się zaczął i nie było już czasu na rozmyślania. Z uwagi na ograniczenia czasowe, parte zostały skrócone, dzięki czemu wszystkie trzy zespoły miały szansę zagrać jednego dnia. Lidia uważała, że to trochę nie fair – jakoś nikt nie mówił piłkarzom, że ich mecze zostaną ograniczone. Jedynie siatkówka miała obcięty czas, a to już jawna dyskryminacja. Chciała pokazać się z dobrej strony przed trenerem Brunim, żeby nie mógł jej nic zarzucić, więc skupiła się na grze i już w ogóle przestała myśleć o czymkolwiek innym. Szybko jednak okazało się, że nie wszyscy koledzy i koleżanki z mieszanej drużyny mają taką samą koncentrację. O dziwo Veronica potykała się o własne nogi i traciła punkty zupełnie bez powodu, co było dla Lidii niezrozumiałe, bo w końcu ostatnim razem zdobyła tytuł MVP. Tym razem jednak zdzierała sobie kolana na parkiecie i wyglądała na totalnie wytrąconą ze zwykłego rytmu.
– Wszystko okej? – zapytała ją Montes, postanawiając schować dumę do kieszeni. Ciężko jej się patrzyło, jak którykolwiek współzawodnik miał kłopoty. – Potrzebujesz chwili, mamy wziąć czas?
– Nie, nie, wszystko gra. – Serratosówna przykleiła sobie do buzi sztuczny uśmiech, ale – choć ładny – nie zwiódł Lidii, która wiedziała, że coś jest nie tak.
– Dlaczego Veronica gra jak sierota? – Ignacio skrzywił się, kiedy dziewczyna po raz kolejny straciła punkt. Po drugiej stronie siatki Iker i jego drużyna cieszyli się, robiąc przejście pod siatką. Nie chciał kibicować temu chłopakowi, więc skupił się na tym drugim zespole.
– Dziś są urodziny Ulisesa – szepnął mu w odpowiedzi Jordan, sam gapiąc się na boisko ze zmartwioną miną. Veronica zdecydowanie nie była sobą i to nie pierwszy raz.
Zwykle musiał zmuszać się do przyjścia na salę, by obejrzeć mecz siatkówki. Dalia Bernal wyrzuciła mu kiedyś, że nie interesuje się swoją dziewczyną, więc starał się wpadać od czasu do czasu, by pokazać, że jej kibicuje. Kiedy zbliżała się rocznica urodzin lub śmierci Ulisesa, od razu widać było spadek formy u Veronici. Nie radziła sobie ze stresem i emocjami, zawsze tak było. Jordan westchnął tylko, bo to nie była jego rola, by ją pocieszać – zawsze musiał sobie o tym przypominać. Wiele razy miał ochotę wejść na boisko i ją przytulić, kiedy działo się coś podobnego, ale rozsądek zawsze był silniejszy. Nie przyjaźnili się już – tak sobie powtarzał. Ale chyba tylko oni dwoje tak przeżywali śmierć Ulisesa. Ona – bo ciężko jej było przyjąć do wiadomości, że jej ukochany tata byłby zdolny do takich rzeczy, a on – bo wiedział, jak naprawdę zginął i musiał to zostawić tylko dla siebie. Czasem żałował, że nie ma nikogo, z kim mógłby o tym porozmawiać. No tak, ale przecież z Vero też nie mógł być szczery. Musiał to dusić w sobie, innego sposobu nie było.
– Przyjdziesz obejrzeć nasz mecz? Będzie lepszy od tego pośmiewiska. – Ignacio prychnął, wskazując na żałosny wynik mieszanych drużyn siatkówki i opuszczające boisko koleżanki ze szkoły. – Może Bruni pozwoli ci grać.
– Nie pozwoli. Holter, pamiętasz? – Guzman wywrócił oczami, pokazując mu elektrody pod koszulką. – Nie wiem, czy mam ochotę was oglądać. Mam mnóstwo na głowie.
– Czyżby kolejna randka od dziadunia? – Nacho uśmiechnął się złośliwie, mając niezłą frajdę, kiedy mógł się z niego ponabijać. Zawiesili topór wojenny i było mu z tym nawet dobrze, ale to nie znaczyło, że zrezygnowałby z takiej okazji.
– Właściwie to tak, miło że pytasz. – Jordan udał, że jest wzruszony jego zainteresowaniem. – Hej, wiesz co? Może poproszę dziadka, żeby zorganizował nam podwójną randkę? Ja, moja nudziara, ty i ten goguś od siatki?
– Goguś od siatki jest za. – Iker Savedra przechodził akurat koło nich i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ignacio miał ochotę zamordować Guzmana.
– Zabiję cię kiedyś, Jordan. Pójdziesz do piekła, nie żartuję – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
– Więc nie prowokuj mnie, bo zapomnę o zakopanym toporze. Na razie. – Machnął mu ręką na odchodnym, zostawiając go sam na sam z Ikerem pośród zmierzających do wyjścia kibiców.
– Więc co z tą randką? – Kapitan drużyny Nuevo Laredo oparł się o barykadę odgradzającą boisko od trybun, ale Nacho wydmuchał tylko głośno powietrze i uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Dziewczyny zdążyły się już przebrać i opuścić szatnię, ale Lidia się ociągała. Nie byłaby sobą, gdyby to zignorowała – była wrażliwa na cudzą krzywdę, nawet tych osób, których nie lubiła. Kiedy ostatnia osoba wyszła już w pełni przebrana, poszła do toalety i zapukała cicho do drzwi zamkniętej kabiny. Widziała tenisówki Veronici, więc wiedziała, że siedzi tam sama i się ukrywa.
– Chcesz tabletkę na ból brzucha? – zapytała, drapiąc się po głowie, bo nie miała pojęcia, co innego może powiedzieć.
– Nie boli mnie brzuch. – Usłyszała zza drzwi płaczliwy głos panienki Serratos. – Przepraszam, że grałam jak ciamajda.
– To mecz o ziemniaka, nic się nie stało.
– Stało. Ty lubisz wygrywać.
– Chyba każdy lubi, prawda? – Montes była pewna, że ma rację. No tak, ale nie każdy miał tak niezdrowe podejście do wygrywania jak ona. – Chcesz… pogadać? – zaproponowała, wychodząc ze swojej strefy komfortu. Zdziwiła się, kiedy drzwi do kabiny się uchyliły i stanęła w nich Veronica. Kurczę, nawet jak płakała to była śliczna. Lidia zazdrościła jej tej figury modelki, długich nóg i twarzy, która nie potrzebowała makijażu. Takie dziewczyny nie musiały się o nic w życiu martwić. No tak, ale to Vero siedziała w toalecie, płacząc, a nie ona, więc to chyba mówiło samo przez siebie. – Już w porządku. Nic się nie stało. – Poklepała ją lekko ramieniu, by ją uspokoić, ale czuła, że tu wcale nie chodzi o mecz.
– Miałby dzisiaj urodziny – szepnęła cichutko Veronica, pociągając raz po raz nosem. – Mój tata.
– Och. – Lidia nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała jednak, jak to jest stracić rodzica, więc rozumiała ten ból. Ona w okolicach urodzin mamy też robiła się drażliwa. Tylko że w jej przypadku urodziny mamy przypadały również w jej datę śmierci, co za ironia.
Posiedziała jednak z Veronicą w pustej toalecie i pobyła z nią w ciszy, kiedy ta musiała sobie popłakać. Czasami nie trzeba było nic mówić i wystarczyło właśnie takie nieme wsparcie. Czasami żałowała, że ona nigdy tego nie miała.
– Dziękuję, Lidio – odezwała się w końcu Serratos, kiedy już wypłakała to, co musiała. – Wiem, że mnie nie lubisz…
– Co? Nieprawda – próbowała zaprzeczyć, ale nie było sensu. Pokazała już w końcu swoją niechęć wiele razy.
– Nie musisz kłamać, wiem o tym. Nie tylko ty mnie nie lubisz, reszta dziewczyn też krzywo patrzy. Nie mogę sprawić, żebyś mnie polubiła, ale chciałabym, żeby dobrze nam się razem współpracowało na treningach. Nie chcę zabierać ci pozycji, przysięgam. – Położyła dłoń na sercu, chcąc pokazać, że mówi szczerze. Lidia jej wierzyła. Problem w tym, że Vero nie musiała się starać, a i tak dostawała wszystko – na tym polegała między nimi różnica.
– Co jest, dlaczego zniknęłaś po meczu?
Montes wzdrygnęła się, słysząc głos Theo Serratosa, który wparował do łazienki z zatroskanym wyrazem twarzy. To rodzeństwo było dosyć specyficzne i brunetka nie rozumiała, jak to możliwe, że on był taki zarozumiały, a ona taka uległa. Oboje jednak zawsze szczycili się popularnością w szkole, więc prawdę powiedziawszy, ich charaktery chyba nie miały tu nic do rzeczy.
– Theo, to damska łazienka. – Dziewczyna skarciła go, czując się zawstydzona, że Lidia musiała być świadkiem jej załamania nerwowego. Wstała z miejsca i Lidię uderzyło to, że była prawie tego samego wzrostu co jej brat. Musiał mieć nieco poniżej metra osiemdziesięciu, ale jego postawione czarne włosy dawały iluzję, że jest wyższy niż w rzeczywistości.
– I co z tego? Martwiłem się. Źle się czujesz? – zapytał, dokonując bliższych oględzin siostry. Lidia pomyślała, że mimo wszystko to miłe z jego strony, że się zmartwił. Nieważne co o nim myślała, rodzina zdawała się być dla niego ważna.
– Nic mi nie jest. Zmienię buty i możemy jechać do domu.
– Nie chcesz zostać obejrzeć piłki nożnej?
– Nie, nie mam ochoty.
– Dziwne. – Theo podrapał się po lekkim zaroście, odprowadzając siostrę do drzwi. Kiedy Lidia zdała sobie sprawę, że została z nim sam na sam, poczuła gęsią skórkę na plecach. Chciała go wyminąć i opuścić łazienkę, bo czuła się niezręcznie w jego towarzystwie. – Hej, Lidia, dzięki, że jej pomogłaś.
– Drobiazg. – Spuściła głowę, by nie widział jej przerażonego spojrzenia. Być może rozmawiała właśnie z mordercą Jonasa Altamiry i chciała stąd czmychnąć, gdzie pieprz rośnie, ale on jej nie pozwalał.
– Nie, serio, dzięki. – Serratos trochę zdziwił się jej postawą. – Wysoko skaczesz, nie chciałabyś dołączyć do drużyny lekkoatletycznej?
– Wolę siatkówkę – przyznała, bo jeszcze czego, żeby miała z nim spędzać więcej czasu.
– W porządku, ale jakby co to mieliśmy dziś rano sprawdziany. Jeśli będziesz chciała się zgłosić, daj znać, to wcisnę cię jeszcze do składu.
– Okej. – Lidia minęła go i szybciutko dopadła do klamki.
– A w sprawie tego wywiadu… – Zacisnęła mocno powieki, czekając, co ma jej do powiedzenia. Nagle zebrało mu się na rozmowy, kiedy ona chciała już stąd odejść. – No wiesz, wywiady kandydaci na przewodniczącego kontra kandydaci do rady Pueblo de Luz, możesz wysłać mi wcześniej pytania, a ja dam ci odpowiedzi, żeby wyeliminować niepotrzebny stres. To pójdzie na żywo w radiowęźle, więc po co sobie utrudniać życie, co?
– No… chyba tak – przyznała zdziwiona jego propozycją. – Ale czy to nie oszustwo? – zapytała dla pewności. Właściwie to wolała mieć to przygotowane i po prostu odczytać, żeby nie musieć go znosić i martwić się, czy czymś jej nie zaskoczy.
– Dlaczego? Myślę, że ten układ jest fair – oboje zyskujemy w oczach wyborców. – Theo nie widział w tym nic złego. – Możemy sobie nawzajem pomóc.
– No nie wiem…
– Hej, nie wiem, co ci o mnie nagadał Jordan, ale naprawdę nie jestem taki zły. – Serratos po raz pierwszy się uśmiechnął i trochę zbił ją z tropu. Miał normalny uśmiech trochę zbyt pewnego siebie kolesia, ale wydawał się sympatyczny. Na pewno nie był to uśmiech seryjnego mordercy. A może Lidii całkowicie już się poprzestawiało w głowie.
– Nic mi nie nagadał, nie wiem, o czym mówisz – sprostowała, żeby nie robić problemów sobie i Guzmanowi. I tak Theo domyślał się pewnie, że coś kombinowali. – Przekażę pytania Veronice, a ty dasz jej odpowiedzi, może być?
– Nie, przekażę ci osobiście. Po co angażować Veronicę, jeśli jest w sztabie Jordana? To ryzyko, że konkurent będzie chciał sabotować twoją kampanię. – Theo zaśmiał się na widok jej miny. – Serio, Lidio, nie gryzę. A jeśli się mnie boisz, zostaw pytania w kopercie w pokoju nauczycielskim. – Wydawał się być rozbawiony jej reakcją, kiedy żegnał się i wychodził.
Lidia przez chwilę stała jak zamurowana. Sama już nie wiedziała, co jest prawdą, a co fałszem.

***

Norma i Anita wzięły na siebie przygotowania do spotkania na El Tesoro – miało to być zwykłe sympatyczne spotkanie starych znajomych. Kiedyś, kiedy Ulises Serratos jeszcze żył, często spotykali się przy ognisku i wspominali stare czasy. Kiedy hacjenda popadła w ruinę i ostatni właściciel, Leon de la Vega, zmarł bezdzietnie, również tu przychodzili, trochę igrając z prawem. Nikt jednak nie interesował się tą ziemią niczyją, choć wielu chciało położyć na niej swoje łapska. Teraz dona Prudencja i Astrid zadbały, by El Tesoro zyskało dawną świetność. Pensjonat tętnił życiem, a zmarły burmistrz uwielbiał to miejsce, więc wydawało się oczywiste, by właśnie tutaj urządzić wieczorek wspominkowy.
Anita myślała o słowach Theo i o tym, że Valentina nie miała ochoty pomóc w organizacji. Siostra nic na ten temat nie mówiła, ale rzeczywiście wydawała się być jakąś przygaszona. Uśmiechała się, gadała jak najęta, często nawet trochę ją irytując, bo wciąż czyniła aluzje do Ivana, ale bywały momenty, kiedy zapadała się w sobie i kobieta martwiła się o nią, bo kompletnie nie wiedziała, co jest grane.
– Arielu, pomożesz? – Właścicielka El Gato Negro zwróciła się do młodego kapłana, który rozmawiał ze swoim ojcem niedaleko i poprosiła go o pomoc w przygotowaniu kiełbasek na grilla. – Rozmawiałeś może z Tiną?
– Nie, nie miałem okazji. Coś się stało? – Młody mężczyzna zatroskał się na widok jej strapionej miny.
– Po prostu powinna tutaj być, ale mówiła, że coś jej wypadło. Nigdy nie przegapiała takich imprez. Uwielbiała Ulisesa. – Vidal przygryzła policzek od środka, zastanawiając się, co jest powodem nieobecności jej siostry. – Przyjaźnicie się, myślałam, że może ci się zwierzyła.
– Przykro mi, Anito, ale niestety nic na ten temat nie wiem. Może nie chciała przebywać ze starszyzną? – podsunął z lekkim śmiechem na widok udawanego oburzenia Anity. – Średnia wieku to 40 plus. Młodzi mają swoje sposoby na spędzanie weekendów.
– Tak, słyszałam już o ich sposobach. Twój turniej sportowy przerodził się w integrację z prawdziwego zdarzenia z napojami wyskokowymi i innymi substancjami – poinformowała go, choć tak naprawdę wcale go nie obwiniała. On jednak wyglądał na skruszonego.
– Słyszałem o tym i jest mi bardzo przykro z tego powodu. Już porozmawiałem z dyrektorem Torresem i przeprosiłem za to czwartkowe nieporozumienie. Powinienem był przypilnować młodzieży.
– Daj spokój, Ariel, sam byłeś kiedyś w ich wieku. Sam jesteś młody – dodała, bo przecież był on praktycznie w wieku jej siostry i bliżej mu było do nastolatków niż do starych pierników, którzy gawędzili o tym, co ich boli i jakie badania ostatnio wykonali. – Nie możesz pilnować dzieciaków przez całą dobę, one zawsze znajdą sposób, żeby wykręcić jakiś numer. Wiem, co mówię, bo sama miałam kiedyś naście lat i odwalałam naprawdę straszne głupoty. A ty chciałeś pewnie spędzić czas z tatą. To on, prawda? Jesteście podobni. – Wskazała palcem na Arcadia Bezauri, który z ciekawością rozglądał się po El Tesoro.
– Sam nie wiem, może trochę – przyznał, przekrzywiając głowę i analizując urodę ojca. Obaj byli wysocy i postawni, ale Cardo miał szpakowate włosy i zarost, podczas gdy on cieszył się jeszcze czarną czupryną i dbał o to, by nie straszyć dzieciaków w szkole swoją nieogoloną szczęką. Poza tym mieli podobne oczy o niecodziennym kolorze – coś pośredniego między piwnym a zielonym. Mama zawsze mówiła, że są orzechowe, ale on tego nie widział. Nigdy specjalnie nie przywiązywał wagi do wyglądu, co niektórym wydawało się dziwne, bo uważali go za przystojnego. Już dawno przestał zwracać uwagę na to, jak wygląda w lustrze, może to kwestia wieku a może wiary, sam nie wiedział. – Poznałaś go już?
– Tak, miałam okazję pomówić z nim przez chwilę. To bardzo miły człowiek. Na długo zostanie w mieście?
– Tego nie wiem, ale na pewno na jakiś czas. Ma już całkiem pokaźną grupkę pacjentów.
– Ach, tak, słyszałam o tym. Kto wie, może i ja się do niego wybiorę – zażartowała ze śmiechem, a Ariel się zaintrygował.
– Masz jakieś problemy z sercem?
– Och, kochany, nie masz pojęcia – mruknęła, nie mogąc się powstrzymać. Miała poważne problemy z sercem, ale chyba jeszcze większe z głową. Musiała oszaleć, skoro fantazjowała na temat szeryfa. – Ale chyba skorzystałabym prędzej z jego wiedzy psychiatrycznej. Nie łatwo jest o dobrego psychiatrę w tych stronach. Może i ma specjalność dziecięcą, ale ja czasami mam wrażenie, że drzemie we mnie wielkie dziecko. Myślisz, że twój tata pomoże?
– Nie zaszkodzi spróbować. Ale wiesz, Anito, jeśli potrzebujesz porozmawiać, zapraszam też do siebie.
– Dziękuję, ale nie jestem pewna, czy kościół przyjmuje takich grzeszników. – Gorzka nuta w jej głosie nie pozostała niezauważona. Ariel zmarszczył brwi, a w jego oczach dostrzegła współczucie. Na pewno słyszał już wiele o szalonej Anicie Vidal, która próbowała zabić siebie i własne dziecko.
– Mój szef zawsze chętnie wysłucha każdego. A jeśli nie on, ja to zrobię w jego imieniu – zapewnił ją, a ona mimo iż nie przepadała za takim patosem, poczuła, że robi jej się lżej na sercu. Może właśnie dlatego Tina tak bardzo lubiła Ariela – wiedział co i kiedy powiedzieć, żeby kogoś uspokoić.
Arcadio tymczasem kręcił się po hacjendzie, próbując przemyśleć kilka spraw. Nie sądził, że przyjeżdżając do tak małego miasteczka w odwiedziny do syna i na prośbę Debory, która prosiła o konsultację, spotka nie jednego, a dwoje swoich dawnych znajomych, którzy w dodatku bardzo dobrze się znają. Kiedy na rejsie zobaczył tę małą dziewczynkę, która walczyła ze swoimi demonami, pomyślał, że gdzieś już ją widział. I nie chodziło tylko o jej buzię, ale też maniery, to samo spojrzenie. „Jaka matka, taka córka” – takie powiedzenie zwykle się sprawdzało, choć nie w przypadku Emily i jej rodzicielki, Camille. Wiedział co nieco o tej kobiecie i zastanawiał się, jak to się stało, że jej córka wylądowała w Meksyku, w dodatku wyszła za mąż za człowieka, który przyjaźnił się z jego byłym zięciem. Świat był mały, Arcadio nie miał co do tego wątpliwości.
– Deb, masz chwilkę? – zapytał przyjaciółkę rodziny, która oderwała się od rozmowy z Ursulą Duarte i przeszła z nim kilka kroków, by móc w spokoju porozmawiać pod drzewem. – Znasz Emily? Nazywa się McCord, ale być może zmieniła nazwisko po mężu.
– Tak, znam. Wyszła za mąż za Fabricia Guerrę. Skąd ją znasz?
– Ze starych czasów, to dobra znajoma. – Mówił szczerą prawdę. Emily mogła być jego pacjentką czy podopieczną, ale pod wieloma względami była jak członek rodziny. – Chciałbym się z nią spotkać, ale telefon po tylu latach wydaje się strasznie bezpłciowy. Z drugiej strony pojawienie się bez zapowiedzi na progu jej domu też nie należy do zbyt grzecznych. Pomyślałem, że mogłabyś mi pomóc, wiesz gdzie ona mieszka?
– Pewnie, dam ci na nią namiary, ale… – Debora zawahała się przez chwilę, jakby oceniała sytuację. – Wiesz, że ona mieszka obok Conrada? Dosłownie to dom bliźniak. Jeśli nie chcesz na niego wpaść…
– Debbie, proszę cię, jesteśmy dorosłymi ludźmi. Chyba przeżyję. – Uśmiechnął się lekko, jakby chciał ją zapewnić, że przecież nie zamierzał zachowywać się jak dziecko. Deb zapewniła go, że oczywiście przekaże mu kontakt do Emily i nie zadawała już więcej pytań. Zbił ją jednak z pantałyku, kiedy zmienił temat. – Co mam jutro przynieść?
– Przynieść? – Deb nie miała pojęcia, o czym lekarz mówi.
– Na kolację. Quen zaprosił mnie i Ariela do domu twojego brata. – Zmarszczył czoło, zastanawiając się, dlaczego Deb wygląda tak, jakby zaraz miała zemdleć. – Jeśli nie chcesz, żebym przychodził…
– Cardo, nie wygłupiaj się, po prostu jestem zdziwiona i tyle. – Zaśmiała się nerwowo, w duchu obiecując sobie, że zamorduje siostrzeńca, który wymyślał takie rzeczy za jej plecami. – Quen ma dziwne pomysły. Nie wiem, czy Fabian i Silvia będą mieli czas…
– Rozmawiałem dzisiaj z twoim bratem, kiedy przyszedł do mnie na badania i potwierdził zaproszenie. Chciał zrobić rezerwację w restauracji, ale wasz ojciec uznał to za kompletny nonsens i mówił, że spotkamy się w rodzinnym domu jak pan Bóg przykazał.
– Tak, cały tata. – Deb uszczypnęła się w nogę, żałując, że jej ojciec nie jest mniej towarzyski. Zdziwiło ją, że Fabian przystał na ten pomysł. Może nie miał siły się z nimi kłócić. – Nie musisz nic przynosić, znając moją bratową i tak przygotuje coś kupnego, nie ma potrzeby się kłopotać.
– Przyniosę więc wino. – Cardo sam sobie odpowiedział na pytanie, a ona pokiwała głową, dając mu sygnał, że to świetny pomysł. – Ariel co prawda miał sprawować jutro mszę, ale chyba urwie się trochę wcześniej. Naprawdę, Deb, wszystko okej?
– Tak, tak, chyba zaszkodziła mi kiełbaska – stwierdziła, machając ręką w stronę przekąsek, które przygotowywała Anita z Arielem.
– Jeszcze nie rozpaliliśmy ogniska…
– Zjadłam surową. Przepraszam na chwilę, pójdę do toalety.
Zapowietrzyła się, kiedy zniknęła mu z oczu. Musiała iść na tę kolację, nie było innego wyjścia, musiała pilnować, by nikt nie palnął czegoś głupiego. Nie potrafiła pojąć, jak to możliwe, że Fabian się zgodził na tę maskaradę. Może chciał, by Quen spędził trochę czasu z dziadkiem, a może to jakaś próba wybadania sytuacji. Znając szczęście jej brat w ogóle się na tej kolacji nie pojawi i tylko ona będzie musiała się z tym zmierzyć.
– O Boże – wyrwało jej się, kiedy zdała sobie sprawę, że Enrique planował przecież zaprosić również Saverina, by jakoś połączyć rodzinę po latach. – Za chwilę to ja będę potrzebowała kardiologa.

***

Nie sądził, że ucieszy się, przekraczając próg restauracji „Gra Anioła”. Te randki w ciemno, które serwował mu dziadek Mariano, wykańczały go, bo musiał zabawiać rozmową naprawdę nudne panny z dobrych domów. Nie szukał dziewczyny, ale dziadek uważał, że warto już zacząć powoli wyrabiać sobie renomę na rynku matrymonialnym. Może to tylko niezobowiązujące spotkania towarzyskie między dziećmi wpływowych ludzi, ale i tak go to mierziło. Jordan grał w tę grę dla dobra Elli i nowego centrum diagnostyki mukowiscydozy, więc teraz nie mógł się już wycofać.
Tym razem jednak kamień spadł mu z serca, kiedy zobaczył, z kim go umówiono i kto zajął miejsce we wskazanym mu przez kelnera kącie restauracji.
– Lily, nie masz pojęcia, jak się cieszę! – Przywitał się z dziewczyną, siadając naprzeciwko niej przy stoliku z wielką ulgą wymalowaną na twarzy.
– Naprawdę? – Panienka Paredes zarumieniła się po jego słowach, bo poczuła się mile połechtana.
– Pewnie, że tak! – Jordan odetchnął głęboko z ulgą. – Nawet nie wiesz, co odwala mój dziadek. Jak dobrze dla odmiany zjeść kolację w towarzystwie przyjaciółki, a nie kolejnej nudziary, z którą nie mam nawet o czym porozmawiać.
Wcześniej jej serce wykonało fikołka, ale teraz coś ciężkiego opadło jej gdzieś na dno żołądka, a ona zmarkotniała. Jedno słowo „przyjaciółka” powiedziało jej wszystko, co musiała wiedzieć. To nie była żadna randka, tylko zwykłe spotkanie z przymusu, do którego został zobligowany przez don Mariana, a ona poczuła się jak totalna idiotka.
– Nie wierzę, że udało mu się zmusić do tego i ciebie, ale dla mnie to super, bo przynajmniej nie umrę z nudów. Wybrałaś już coś z karty? – zagadnął ją nieświadomy tego, co działo się w jej głowie. Sam zabrał się za oglądanie menu.
– Jeszcze nie. – Lily całą siłą woli starała się nie rozkleić. Skupiła wzrok na pozycjach w menu, chcąc wybrać coś dziewczęcego i eleganckiego, podczas gdy Jordan już miał w głowie steka. – Zamówimy też od razu deser? – zaproponowała, by czymś zająć myśli i nie dać mu zobaczyć swojego rozczarowania. Przecież on nigdy nie zaprosił jej wprost, to Victor zrobił to przez don Mariana, a Jordan nie miał o tym nawet pojęcia. To nie była jego wina, ale i tak zrobiło jej się przykro.
– A może podarujemy sobie i skończymy szybciej? Właściwie to mam coś do załatwienia, więc spadłaś mi z nieba. – W oczach Guzmana dostrzegła wdzięczność, ale miała nadzieję, że on nie widzi wymalowanego na jej twarzy zawodu.
– Och, dobrze, możemy tak zrobić. Dużo masz tych randek? – zagadnęła, nie bardzo wiedząc, co innego jej pozostało. Może spieszył się na kolejną, może don Mariano umówił go z kilkoma dziewczętami jedna po drugiej? – To znaczy spotkań towarzyskich – poprawiła się, bo słowo „randka” źle brzmiało. Na randkę chodziło się z własnej woli.
– Zgodziłem się na pięć, ale dziadek, jak to dziadek, próbuje wmanewrować mnie w więcej. Jest uparty. – Jordan skrzywił się na samą myśl. Prawię odbębnił swoją część umowy i liczył, że ojciec matki da mu w końcu spokój.
– Więc nie szukasz dziewczyny? – zapytała żartobliwym tonem, a przynajmniej miała nadzieję, że tak to właśnie zabrzmiało. Zaśmiała się, jakby ją również ten pomysł bardzo bawił, bo w końcu mieli po siedemnaście lat i chyba nie tak powinno się zaczynać związek, ale nie ukrywała, że perspektywa zostania jego dziewczyną była kusząca.
– Nie, oczywiście że nie. I na pewno nie w ten sposób. To dziadek Mariano ma dziwne pomysły, przepraszam cię, że zostałaś w to wciągnięta. Ale hej – przynajmniej możemy spędzić razem trochę czasu. W szkole nie ma nigdy chwili, żeby pogadać. Co u ciebie?
Lily pokiwała głową. Nie było czasu pogadać, bo sam Jordan zwykle był nieobecny – przerwy spędzał samotnie, jadał samotnie, znikał w trakcie zajęć albo spał z głową na opasłym tomie do biologii. Głupio było jej się przyznać, ale czasem gapiła się na niego, kiedy drzemał w ten sposób na lekcji. Kiedy wuj Victor powiedział jej, że don Mariano organizuje wnukowi randki w ciemno, by zapoznać go z młodymi damami z dobrych rodzin, pytając, czy nie byłaby zainteresowana (oczywiście już znał odpowiedź, bo doskonale wiedział, że Lily czuje miętę do Jordana), zgodziła się bez wahania. Jej szafa wołała o pomstę do nieba, bo przetrząsnęła całą garderobę w poszukiwaniu najlepszej kreacji, decydując się w końcu na stylizację rodem z „Wakacji w Rzymie”. Jordanowi podobał się styl Audrey Hepburn, więc dużo wysiłku włożyła, by i dzisiaj się nim zainspirować. Biała bluzeczka z kołnierzykiem, rozkloszowana spódnica w kolorze pastelowego błękitu, do tego pasek, by podkreślić talię. Chciała założyć też elegancką apaszkę, by dodać sobie nieco paryskiego szyku, ale uznała, że to przesada. Jordi wyglądał na kogoś, kto lubił minimalizm, więc nie chciała go odstraszyć. Kusiło ją, by pobawić się włosami, ale uznała, że prostota zawsze sprawdza się najlepiej, więc postawiła na zwyczajny kucyk bez żadnych ekscesów. Zrobiło jej się przykro, bo naprawdę się przyłożyła, ale nic nie powiedziała.
– Musisz być głodny, jedz – poprosiła, kiedy kelner przyniósł jego danie, a on taktownie czekał, aż ona również dostanie swoją pozycję. – Moje zamówienie zajmie chwilę dłużej. Przepraszam.
– Za co? – Guzman popatrzył na nią zdziwiony. To że mu ulżyło wydawało się ciosem w jej serce, ale chyba nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Mogłam wziąć coś szybszego, chcesz już się urwać, a ja niepotrzebnie cię spowalniam…
– Nie wygłupiaj się, nie wypuszczę cię głodnej, Lily. – Jordan zaśmiał się, kiedy zdał sobie sprawę, że zwracała uwagę na takie rzeczy. – I raz jeszcze przepraszam cię za dziadka, naprawdę nie powinien proponować ci takich rzeczy, tym bardziej kiedy razem z mamą próbujecie się odnaleźć w nowym miejscu. Musi ci być ciężko po śmierci taty.
– Nic się nie stało, lubię przebywać wśród ludzi. – Lily posłała mu delikatny uśmiech, wcale zresztą nie kłamiąc. Lubiła towarzystwo i była ciekawa wszystkiego co nowe, ale prawdą było, że chciała spędzić z nim czas, a perspektywa randki wydała jej się strasznie romantyczna. Gdyby tylko wiedziała, że Jordan wcale nie aprobował tej inicjatywy, pewnie nigdy by się nie zgodziła.
Wieczór upłynął szybko i Jordan był bardzo miły, zabawiając ją uprzejmą rozmową. Chwilami zapominała, że to naprawdę nie była randka, bo okazywał jej zainteresowanie i słuchał z uwagą tego, co mówiła. Większość synów dygnitarzy, z którymi ją umawiano, kiedy mieszkała w Brazylii czy Argentynie, potrafiła mówić tylko o sobie, o swoich osiągnięciach i swoich ambicjach, więc była to cudowna odmiana. Ale nie potrafiła się tym cieszyć w pełni, kiedy na każdym kroku oczywistym było, że traktował ją tylko jak dobrą koleżankę. Dlatego kiedy odprowadził ją do domu, pożegnała się z nim z godnością i dopiero, kiedy zniknął za rogiem, wybuchła płaczem i wbiegła po schodach do swojego pokoju.
– Liliana? Lily, co się dzieje? – Julietta Santillana dostrzegła ją kątem oka, kiedy wyjmowała naczynia ze zmywarki i poszła zobaczyć, co się stało. Cichutko zapukała do drzwi pokoju nastolatki i kiedy usłyszała grzeczne „proszę”, przestąpiła próg ze zmarszczką na czole. – Źle się czujesz, Lily?
– Nie, nie, wszystko w porządku, może to alergia. – Jak zwykle robiła dobrą minę do złej gry, nie chcąc nikogo urazić czy obarczyć swoimi problemami. – Nie przejmuj się mną, naprawdę.
– Masz napuchnięte oczy, płakałaś, nic nie jest w porządku. Czy on… do czegoś cię zmuszał? – Santillana gotowa była dzwonić po policję. Nastolatka szybko ją uspokoiła, ciągnąc za rękę na dół, by usiadła koło niej na łóżku.
– Nie, Julie, on nie jest taki, nigdy by tego nie zrobił. Och, Julie! – Jęknęła żałośnie, czując, że nie dałaby rady opowiedzieć tego własnej mamie. Lubiła Juliettę, czuła, że może jej zaufać i właśnie dlatego opowiedziała jej wszystko, co zaszło, nie pomijając żadnych szczegółów.
– Bardzo go lubisz, prawda? – Nauczycielka wydmuchała cicho powietrze w akcie zrozumienia. Nastoletnie miłostki bywały skomplikowane, a kiedy do tego dochodził brak wzajemności, tragedia murowana.
– To moja wina, nie powinnam była się na nic nastawiać. Co ja, głupia, sobie wyobrażałam? – Dziewczyna stuknęła się piąstką w głowę, jakby chciała sobie wybić te bzdurne pomysły.
– To bardzo nieuczciwe z jego strony tak cię zwodzić – skwitowała Julietta, prosząc ją, by się nie obwiniała, ale w odpowiedzi Liliana tylko głośniej zaniosła się płaczem.
– Kiedy on mnie nie zwodził, on po prostu nie myśli o mnie inaczej jak o koleżance, nigdy nie myślał. Jordi nie szuka dziewczyny, to jego dziadek chciał, żeby pokazał się w towarzystwie. Ja bywałam już na takich spotkaniach, ale myślałam, że to będzie prawdziwa randka. Na takiej nigdy nie byłam.
– Jeszcze będziesz miała okazję, jestem przekonana. – Julietta poklepała ją nieśmiało po dłoni. – Jesteś śliczną, młodą dziewczyną, jeszcze wszystko przed tobą. Chłopcy będą się do ciebie ustawiać w kolejce. Zawody miłosne są niestety częścią dorastania. A czasem i dorosłości – dodała po chwili zastanowienia.
– Kiedy ja go tak strasznie lubię, Julietto – wyznała siedemnastolatka, kładąc sobie dłonie na sercu, jakby chciała to podkreślić. – Nigdy nie poznałam nikogo takiego.
– Jeszcze poznasz, zobaczysz. Jest wielu chłopaków, którzy docenią cię i polubią taką, jaką jesteś. Zapomnisz o nim szybciej, niż myślisz.
– Nie sądzę. – Lily pociągnęła nosem i przyjęła z wdzięcznością chusteczkę od przyszłej żony wuja. – Mówią na niego „trójkąt bermudzki”. Jak raz wpadniesz, to nie ma ucieczki.
– Większej bzdury w życiu nie słyszałam.
– A ja w to wierzę. Jordan jest wyjątkowy, zupełnie jak jego ojciec. Victor mówił, że Fabian przyciąga kobiety, choć wcale się nie stara. Może to u nich rodzinne.
Julietta odkaszlnęła, woląc tego nie komentować. W końcu udało jej się trochę uspokoić dziewczynę i zaproponować jej relaksującą kąpiel. Kiedy zamykała drzwi do łazienki, wpadła na Victora, który z prawdziwą uciechą czekał na plotki.
– Mówiłam ci, że to zły pomysł. – Oskarżyła go, wymijając na korytarzu i kierując się do ich sypialni. – Ten chłopak to same kłopoty. Zupełnie jak jego ojciec – dodała po cichu, nie wierząc, że ten argument Lily jakoś do niej przemówił. Sama w końcu przekonała się na własnej skórze o uroku Fabiana Guzmana, więc jeśli jego syn był choć odrobinę podobny, wierzyła, że Liliana długo będzie leczyła złamane serce.
– Więc o to cały czas chodziło? Julie, wiem, że nie przepadasz za Fabianem, ale naprawdę musisz wziąć na wstrzymanie – on zyskuje przy bliższym poznaniu. – Estrada uklęknął przy niej koło jej toaletki, kiedy zaczęła czesać włosy, by czymś zająć ręce i pogłaskał ją czule po kolanie. – Fabian jest moim przyjacielem, będziesz go często widywała, więc lepiej się przyzwyczajaj. Może zaaranżuje mecz tenisa?
– Nie. – Julietta nawet nie chciała o tym słyszeć. Na samą myśl przeszedł ją dreszcz. Zaczęła czesać włosy coraz gwałtowniej. Natrafiła na wyjątkowo uparty kołtun. Nie cierpiała wilgoci, jej włosy zaczynały żyć własnym życiem bez odpowiednich kosmetyków. – To twój przyjaciel, wiem o tym, ale nie ma między nami odpowiedniej chemii. Nie muszę się z nim przyjaźnić, mogę go tolerować.
– Okej, to jest fair – przyznał, dając za wygraną. – Ale gdybyś go bliżej poznała, zobaczyłabyś, że macie wiele wspólnego. W każdym razie, świetnie sobie poradziłaś z Lily. – Pocałował ją w czubek głowy i odszedł kawałek, by przygotować się do spania. – W ogóle świetnie sobie radzisz z Romeem i Amelią, naprawdę ci za to dziękuję. Jesteś dla nich opoką i przyjaciółką i wiem, że o lepszą matkę nie mógłbym prosić.
– Co powiedziałeś? – Przestała czesać włosy, a grzebień utknął gdzieś pomiędzy pasmami, kiedy odwróciła się do niego gwałtownie. – Victorze…
– Wiem, wiem, nie powinienem tak mówić, nikt nie zastąpi Mariny. Ale Julie, jesteś naprawdę tym, czego oni potrzebują. I wiem, że będziesz cudowną mamą, kiedy będziemy mieli własne.
– Co proszę? – Julietta teraz już spanikowała. Myślała, że wyraziła się jasno, dała mu to do zrozumienia już wielokrotnie, ale widocznie albo jej nie słuchał albo po prostu nie chciał słuchać. – Victor, mówiłam ci przecież, że nie chcę mieć dzieci. Podoba mi się tak, jak jest.
– Joel mówił mi, że raczej nie myślisz o macierzyństwie, ale może z biegiem czasu zmienisz zdanie.
– Że co proszę? – Odłożyła z trzaskiem przybory do czesania na blat toaletki. Była wściekła. – I jakim prawem rozmawiasz z Joelem o naszych prywatnych sprawach?
– To twój brat.
– To nie znaczy, że możesz mu wyjawiać nasze intymne szczegóły. Victor! – Kobieta nie wierzyła własnym uszom. Czuła się po prostu oszukana nie tylko przez narzeczonego, ale też brata, który rozpowiadał takie rzeczy za jej plecami. – Mówiłam ci, kiedy się poznaliśmy, że zakładanie rodziny nigdy nie było moim priorytetem, nigdy nie było moim marzeniem. Nigdy nie chciałam być mamą i nie chcę nią być. Pokocham twoje dzieci, bo kocham ciebie, mogę być dla nich macochą, ciocią, przyjaciółką i nauczycielką, ale nie będę ich matką, bo jedną już miały i nie zamierzam jej zastępować, bo po pierwsze – to okropne i nie przystoi, a po drugie – nie chcę tego. Nie rozumiesz?
– Rozumiem doskonale. – Victor wyglądał, jakby dostał po twarzy. Takiej zbolałej miny nie miał chyba nigdy, odkąd się poznali. – Więc nigdy nie zamierzałaś nawet spróbować?
– Spróbować czego, zmuszać się do macierzyństwa, żebyś ty mógł spełnić swoją fantazję o drużynie piłki nożnej biegającej po ogródku? Victorze, ja mam czterdzieści lat. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– To nie jest wymówka – zwrócił jej uwagę, teraz już nieco zły.
– Nie, to zdrowy rozsądek. Nie potrzebuję wymówek, bo wiem, czego chcę i czego nie chcę.
– Nie chcesz mieć ze mną dzieci?
– Chcę mieć z tobą rodzinę.
– Nie o to pytałem.
– A ja już ci odpowiedziałam. – Wściekła odwróciła się z powrotem do lustra i zaczęła nakładać krem. Trochę zbyt gwałtownie zaczęła wklepywać substancję, bo poczuła jak pali ją skóra pod palcami, ale może to rumieniec złości. – I nie chodzi tylko o to, że nie chcę dzieci, choć to powinno ci wystarczyć, ale ja ich mieć nie mogę. Miałam podwiązane jajowody, lata temu.
– I nie raczyłaś mi o tym powiedzieć? Boże, Yon miał rację.
– Czy ty rozmawiałeś na nasze prywatne tematy nie tylko z moim bratem, ale też nieletnim siostrzeńcem? Nie wierzę. – Kobieta zacisnęła palce na krawędzi toaletki. Czara goryczy się przelała.
– A z kim miałem rozmawiać, jeśli ty ewidentnie nie chcesz tego robić? – Teraz Victor podniósł głos. Był sfrustrowany, zraniony, zawiedziony – wszystko w jednym.
– W tej chwili nie mam też ochoty na ciebie patrzeć – rzuciła w jego stronę, chwyciła klucze i wyszła, trzaskając drzwiami.

***

Norma nie namawiała go, by wziął udział w spotkaniu z jej starymi znajomymi, ale wcale nie musiała, bo Joel lubił spędzać z nią czas i lubił też jej przyjaciół. Doktor Osvaldo Fernandez siedział w kurtce softshell i szaliku, czym trochę go rozbawił, bo zwykle widywał go w garniturze lub białym kitlu. Ordynator był jednak miłym gościem, bardzo towarzyskim i miał duszę romantyka, co od razu rzucało się w uszy, bo wspominał zmarłego burmistrza z prawdziwą sentymentalną nutą w głosie. Fabian Guzman nie pojawił się jednak na El Tesoro, by powspominać Ulisesa, a Joel wydawał się tym faktem zaintrygowany. Jak bardzo trzeba być zajętym, żeby nie znaleźć nawet pół godziny, by wpaść i się przywitać? Dla niego to dziwne, ale Norma usprawiedliwiała swojego byłego, twierdząc, że ma na głowie cały stan Nuevo Leon.
– No nie wiem, Normo, może twój eks ma lepsze rzeczy do roboty w sobotni wieczór – podsunął, targając ze sobą beczkę El Lobo. Zaangażował się w Stary Browar i promował ten trunek, gdziekolwiek się dało. Wierzył w tę markę i Victoria chyba to doceniała. – Może woli biegać w ciemnościach w ciasnych spodniach.
– Jesteś niemożliwy, Joel. – Kobieta wybuchła śmiechem, kręcąc głową po jego słowach.
– Nie powiesz, że nie przeszło ci to przez myśl.
– Szczerze? Owszem, ale tylko przez sekundę. – Wydawała się być rozbawiona jego podejrzeniami, przez co on trochę się naburmuszył. – Znam Fabiana od lat i to kompletnie nie w jego stylu.
– Może zmienił styl.
– Nie sądzę. On nigdy nie złamał żadnego regulaminu, a Łucznik Światła łamie zasady na każdym kroku.
– Ale robi to w szczytnym celu, zgadza się? Były prokurator wymierzający sprawiedliwość tym, którzy wymigali się od kary – według mnie brzmi to jak scenariusz do kiepskiego filmu, ale takie się sprzedają. – Joel pokiwał głową, jakby sam siebie pochwalił za ten pomysł. – Z kimkolwiek nie rozmawiałem, wszyscy mówili mi, że Guzman jest mistrzem łucznictwa.
– Bo jest, ale to nie znaczy, że zakłada maskę jak Zorro i biega nocami po mieście. Joel, proszę cię. – Norma cmoknęła go krótko w usta, jakby chciała ukrócić ten nonsens. – Poza tym nie wiedziałam, że ciebie tak bardzo interesuje El Arquero de Luz.
– Lubię miejskie legendy. – Wzruszył ramionami, bo w gruncie rzeczy nie liczyło się dla niego, kto posyła strzały z cytatami z Biblii. Bardziej podziwiał z daleka, że komuś udaje się grać na nosie całemu systemowi i do tej pory nie został schwytany. – A ciebie to nie ciekawi? Jesteś prawniczką, a z punktu widzenia prawa, Łucznik jest chyba kryminalistą.
– Uważam, że to naciągane.
– Wyznaczono nagrodę za jego głowę – przypomniał jej.
– Za mordercę Jonasa Altamiry, nie za Łucznika per se – sprostowała, ale prawdą było to, co mówił Joel. – Rzeczywiście nasz system kuleje. Komendant Montero bardzo nie chce wyjść na niekompetentnego głupka, ale słabo mu się to udaje. Od kiedy stoi na czele policji Nuevo Leon, raczej wciąż ma pod górkę. Lokalna policja też nie pomaga.
– Szeryf Molina to niezły gagatek – zgodził się z nią Joel, który miał okazję poznać faceta i ten trochę go przeraził. Veda jednak go ubóstwiała, więc może wcale nie był taki zły. – Może temu miasteczku jest potrzebny właśnie ktoś taki jak Łucznik. Niechętnie to mówię, ale Guzman by się nadawał.
– Fabian nie jest jedynym utalentowanym łucznikiem w okolicy. – Norma szepnęła to niemal konspiracyjnym tonem. Kiedy jej partner nachylił się nad nią, czekając na więcej, podbródkiem wskazała gości na El Tesoro, którzy powoli zbierali się przy ognisku. – Chcesz wiedzieć, kto jest Łucznikiem, Joel? Rozejrzyj się dobrze.
– To ktoś z nich, serio? – Santillana sądził, że się przesłyszał, ale Norma rzadko w ten sposób mówiła. Słyszał pewność w jej głosie i postanowił jej zaufać.
– To ktoś z uczniów Ulisesa, nie mam co do tego wątpliwości. Ma jego styl. Wiesz, z czego słynął Serratos? Prowadził klub przetrwania, zabierał dzieciaki na te wszystkie obozy w góry i do lasu, gdzie panowały ekstremalne warunki. Zdobywali sobie sami jedzenie, uczyli się wiązać liny…
– Trochę jak skauci? – podsunął jej, marszcząc czoło. Kiedy ona pokiwała głową, przypomniał sobie, że przecież ona również bywała na takich biwakach i wcale jej się to nie podobało. – I twierdzisz, że któryś z jego uczniów postanowił kontynuować jego dzieło?
– Ulises zawsze miał bardzo rozwinięte poczucie sprawiedliwości. Kiedy był nauczycielem, wiedzieliśmy, że nic nam nie grozi, zawsze wstawiał się za uczniami i mogliśmy na niego liczyć. Uwielbiałam go, naprawdę.
– Kochałaś się w nim – przypomniał jej, a ona machnęła ręką ze śmiechem.
– Każda nastolatka przechodzi przez tę fazę zauroczenia młodym profesorem. Twoja siostra coś na ten temat wie.
– Auć. – Joel pomasował sobie klatkę piersiową w teatralnym geście. Myślał, że będzie bardziej niezręcznie, ale od kiedy Norma wiedziała, że Julietta miała romans z Fabianem, obracała to czasem w żart, a on właśnie za to ją uwielbiał, za ten dystans. Zaczynał się w niej zakochiwać i trochę go to przerażało. – Więc niby cię to nie interesuje, ale dobrze to sobie przeanalizowałaś…
– Nie przeczę, że przyszło mi co nieco do głowy. – Na jej ustach pojawił się wyraz samozadowolenia. – Nie próbuję dowiedzieć się prawdy, ale ciekawość zawsze się tli. Od dziecka uwielbiałam krzyżówki i rebusy, różne zagadki. Jest kilku panów, których podejrzewam. Jeden z nich właśnie rozmawia z Osvaldem. – Wskazała konspiracyjnie na mężczyznę, który witał się z ordynatorem.
– Czekaj, to chłopak Anity, ten agent nieruchomości. – Joel podrapał się po głowie. – Gianluca Mazzarello, był w drużynie łuczniczej Ulisesa Serratosa.
– Tak i w jego klubie przetrwania również. Nastoletni chłopcy ciągnęli do Ulisesa jak ćmy do lampy. Nie mieli tego w domu.
– Czego, męskiego wzorca?
– Tak, kogoś kto byłby jak typowy facet, ale też kto pozwalałby im być tym, kim chcą i pokazywałby, że okazywanie emocji też jest w porządku. – Norma zamyśliła się nad tym. To były inne czasy, ale zawsze podziwiała za to Serratosa. – Był idealnym przykładem na to, że mężczyzna nie musi obowiązkowo budować własnoręcznie domu, sadzić drzewa i płodzić syna, by być uznanym za męskiego. Uli był silny, sprawny, wysportowany, ale kochał też sztukę, teatr, fantastyczne historie i nade wszystko był po prostu romantykiem. Dla nich wszystkich był nie tylko wzorem, ale też przyjacielem i prawdziwym mentorem – pomagał odkryć siebie. Mnie również – dodała, czym trochę zdziwiła Joela. – Cały czas uczyłam się, żeby iść na medycynę, ale po rozmowie z nim zaczęłam bardziej ciągnąć w stronę prawa. Podobało mi się to, co robił i wiedziałam, że chciałabym też nauczać tak jak on. Marisa zaczęła swój biznes krawiecki właśnie dzięki niemu, bo poprosił, by zaprojektowała stroje dla jego klubu i czymś się zajęła. Teraz jest znaną projektantką i jej malutka firma to teraz wielkie przedsiębiorstwo. Ulises miał wielkiego ducha, ale niestety – choć pomagał innym – nikt nie potrafił pomóc jemu.
– Przykro mi. – Joel pogładził ją po ramieniu, widząc, że się zasępiła. – Właśnie po to jest ten wieczór, żeby powspominać wszystkie dobre chwile, a nie skupiać się na tych negatywnych, prawda?
– Zgadza się. – Norma raz jeszcze omiotła wzrokiem wszystkich przybyłych. Gabriel Nunez z żoną rozmawiali z jakimiś znajomymi, a ona trochę się zasępiła. Tych, których wszyscy najbardziej podziwiali i kochali, już nie było wśród nich – Valentina Vidala, Ulisesa Serratosa i dwóch jej drogich mężów – ukochanego Adriana i wiernego przyjaciela Gilberta. Wszyscy wieli zdolności przywódcze i każdy z nich był wzorem z innych powodów. To okrutne, że los ich tak wcześnie zabrał do siebie i poczuła smutek, kiedy zdała sobie sprawę, że straciła ich wszystkich. Nadal miała Marcusa, miała rodzinę i przyjaciół, ale jakaś pustka pozostawała. Cieszyła się zatem, że mają możliwość usiąść razem choć na chwilę i wspomnieć stare czasy. Uśmiechnęła się na widok znanej jej sylwetki przemykającej cichutko na El Tesoro i unikającej największych gaduł, by nie dać się zamęczyć. Cały Adam Castro. Pochyliła się do Joela i szepnęła mu do ucha: – Jest i on, srebrny medalista uniwersyteckich mistrzostw Meksyku z 1989 roku. – Wskazała zamaszystym gestem na Adama Castro, który zmierzał szybkim krokiem ścieżką i witał się po drodze ze starymi znajomymi.
– Mecenas Castro, serio? – Joel parsknął śmiechem, kiedy zrozumiał, co sugerowała. – Twierdzisz, że on jest Łucznikiem?
– Mógłby nim być. Zawsze był dobry w strzelectwie, ale przy Fabianie ciężko się było przebić. Adam jest cichy i niepozorny, ale jest diabelnie dobrym specem od prawa karnego i ma haki na największe szychy w okolicy, sam ich zresztą bronił. Nigdy nie przegrał żadnej sprawy. Nie uważasz, że to idealny materiał na człowieka, który nocą przywdziewa maskę i dopełnia dzieła? – Kobieta uniosła brwi, jakby prowokowała swojego chłopaka do kłótni.
– Spryciula z ciebie. – Santillana pokiwał głową z uznaniem dla jej dedukcji.
– Lubię myśleć, że jestem spostrzegawcza – Norma zaśmiała się cicho, kiedy zdała sobie sprawę, że zachowała się trochę arogancko. – Kobiety w ogóle mają ten dar, powinni zatrudniać więcej kobiet jako śledczych. Sprawdziłybyśmy się – ja i Ursula.
– Dlaczego Ursula?
– Widziała Łucznika z bliska. Po jej opisie doszłyśmy do tej samej konkluzji.
– Czyli?
– Że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Słucham? – Joel nie zrozumiał, co miała na myśli, ale nie zdążył ją wypytać, bo wśród gości dostrzegła już Carlosa Jimeneza, który przyprowadził znajomych. – Miło, że wpadliście. Hugo, cieszę się, że znalazłeś czas. Wiem, że nie znałeś Ulisesa, ale będzie sympatycznie, poznasz trochę więcej ludzi. Marcus mówił, że rzadko wychodzisz z domu.
Hugo Delgado próbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko krzywy grymas. Gdyby wiedział, że Jimenez zaprasza go na jakiś memoriał Serratosa, w życiu by się na to nie zgodził. On jednak mówił, że na El Tesoro będzie grill i alkohol, opisując to jako męski wieczór, więc przyszedł, bo miał ciężki tydzień. Czuł się tak, jakby ktoś przywalił mu w brzuch z całej pięści – wokół starzy uczniowie zmarłego burmistrza i on – jego morderca. Koń by się uśmiał.
– Chodź, Hugo, przedstawię cię kilku osobom. – Carlos poklepał go po plecach swoją wielką grabą, a on miał ochotę mu przyłożyć, ale jakoś się powstrzymał przez wzgląd na Normę i pracę jaką włożyła w to przedsięwzięcie. – Gianlucę znasz, Adama też. Juliana i Ingrid raczej przedstawiać nie muszę…
– Co ty tu robisz? – Ingrid ze zdumieniem powitała przyjaciela, który miał minę, jakby ktoś podstawił mu pod nos coś bardzo brzydko pachnącego. – Nawet nie znałeś Serratosa. Czy może to twoja próba zadośćuczynienia?
– Zadość-co? – Delgado oblał się zimnym potem, kiedy Lopez wyszczerzyła zęby, dając mu znać, że trochę się z niego nabija.
– Poznałeś jego córkę na Kupidynie, myślę, że wypadałoby się wyspowiadać. Dobrze, już nie będę ci więcej dokuczać – zapewniła, unosząc wysoko ręce, kiedy zobaczyła, że chyba przesadziła z tym swoim czarnym humorem. – Gdyby Ulises żył i wiedział, że całowałeś się z jego nieletnią córką, pewnie dostałby zawału.
Julian pokręcił głową z dezaprobatą, sam nie wiedząc, czy bardziej ze względu na ponure żarty żony czy może błąd, który jakiś czas temu popełnił jego przyjaciel. Hugo próbował o tym zapomnieć i wykasował aplikację randkową, więc nie było o czym mówić, ale Ingrid lubiła mu z tego powodu dokuczać.
– No, a tego gościa przedstawiać chyba nie muszę, co? – Sierżant Jimenez nieświadomy konwersacji, która rozgrywała się tuż obok, parsknął krótko na widok krzywej miny Delgado i wskazał ręką na mężczyznę, który stał niedaleko. – Sergio Sotomayor to twój były szwagier, nie?
– Tak, Carlos, nie trzeba przedstawiać. – Hugo wywrócił oczami. Lubił Jimeneza, ale bywał męczący. Kiedy ten odszedł przywitać się z jakimiś kumplami, on sam zwrócił się do Sergia, który również wydawał się być tutaj za karę. – Co ty tu robisz, Sergio?
– Dostałem zaproszenie.
– A po kiego grzyba przylazłeś?
– Żeby oddać szacunek? – Sergio nie rozumiał, dlaczego jest o to pytany. Miał prawo tutaj być. – A ty?
– Ja zapytałem pierwszy.
– Ulises był moim nauczycielem.
– Co, serio? Och – wyrwało mu się, kiedy przypomniał sobie, że eksmąż jego siostry wychował się w domu dziecka w Pueblo de Luz. Dopiero w późniejszych latach wyjechał do Monterrey, gdzie trafił do rodziny zastępczej. Serratos udzielał się jako wychowawca w domach poprawczych i prowadził zajęcia w domach dziecka, a także pomagał w opiece społecznej. Widocznie wywarł na Sergiu duży wpływ, skoro tak go zapamiętał.
– Gdzie Ivan? – Osvaldo Fernandez rozglądał się z szerokim uśmiechem po wszystkich obecnych, wyraźnie ucieszony, że są razem i mogą nadrobić towarzyskie zaległości.
– Ma areszt domowy. – Anita otuliła się szczelniej szalikiem, bo wieczór był dosyć chłodny. Wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni, więc oderwała wzrok od swojego kubka z ciepłą herbatą i wytłumaczyła: – Veda ma areszt domowy, a on jej pilnuje niczym Cerber.
– Cały Molina. – Ordynator zacmokał cicho, ale wydawał się być rozbawiony tym faktem. – Ale zrozumieją go tylko ci, którzy mają córki. Moje jeszcze są w takim wieku, że nie mam tego problemu, ale Bóg mi świadkiem, jak zaczną chodzić na imprezy to… Julian, musimy się na to przygotować – zwrócił się do Vazqueza, który na samą myśl zacisnął palce na swoim kubku. Na szczęście Lucy jeszcze nie dokazywała w ten sposób, za to Ruby to już inna historia i miał zamiar się tym porządnie zająć. Ingrid chyba widziała, co się dzieje w jego głowie, więc spojrzała po reszcie towarzystwa.
– Zasępca gubernatora nie zaszczycił nas obecnością? – zagadnęła, nigdzie nie widząc poważnej twarzy Guzmana.
– Fabian to głupek – stwierdził Aldo, wzdychając tylko przepraszająco w imieniu przyjaciela. – Takie spotkania nigdy nie były jego mocną stroną.
– A jednak był ulubionym uczniem Ulisesa, prawda?
– Polemizowałbym. – Fernandez udał, że bardzo się nad tym zastanawia. – Myślę, że jego własny syn go zdetronizował. W gruncie rzeczy Fabian i Ulises byli jak woda i ogień, ale to prawda – łączyła ich silna więź. – Doktor pokiwał głową, dumając przez chwilę nad tym wszystkim. Taki wieczór był mu potrzebny, żeby trochę się zrelaksować. Proponował Gideonowi, żeby wpadł na chwilę, ale rozumiał, że ojciec Glorii miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie i powinien być z rodziną. Rozejrzał się wokół, uśmiechając się z nostalgią do wszystkich dawnych przyjaciół, ale mina mu zrzedła, kiedy zobaczył bruneta z ręką w kieszeni, który stanął nad ogniskiem z tym swoim pyszałkowatym wyrazem twarzy. – Chyba sobie jaja robisz, Adria – rzucił w stronę pana Mengoniego, który nie rozumiał, skąd to oburzenie. – Masz tupet przychodzić tutaj po tym, co zmalowałeś wczoraj na spotkaniu rady miasteczka.
– Nie wiedziałem, że to taki wielki grzech udzielać się społecznie. – Adriano miał niewinną minę, kiedy spoglądał to na Alda, to na jego byłą żonę. – O co tyle krzyku?
– Jak to o co? O to, że chcesz wykupić „Olimpo” i sprzedać za kilkukrotność ceny, żeby na tym zarobić. Nie zależy ci na tym miejscu. Jestem święcie przekonany, że wszyscy tutaj obecni zrobiliby lepszy użytek z tego budynku niż ty.
– Więc niech staną do przetargu, w czym problem? – Mengoni spojrzał tym razem na Normę i Adama, jakby liczył, że przedstawią prawny aspekt sprawy.
– Dobrze wiesz, że gdyby kogokolwiek z nas było na to stać, nie miałbyś szans. – Osvaldo przeklął pod nosem. To miał być miły wieczór, a jednak sam widok Mengoniego zepsuł mu humor. – To zabytek. Śmiem twierdzić, że potroił swoją wartość, od kiedy Ulises kupił go od Colettich.
– Jak to sprzedają „Olimpo”? Pierwszy raz się tam całowałam, to miejsce to kopalnia wspomnień z dzieciństwa. – Marisa spoglądała to na jednego, to na drugiego nie wiedząc, co jest grane. Jej były mąż był jednak bardzo wzburzony i to jej wystarczyło. – Ja je kupię.
– Nie kupisz. – Aldo prychnął po tej absurdalnej propozycji.
– Ile coś takiego może kosztować? Mam pieniądze.
Osvaldo nachylił się nad nią i szepnął jej orientacyjną kwotę do ucha. Kobieta oblała się grzanym winem, przeklinając podobnie jak on.
– Nie masz wstydu, Adria – stwierdziła, miotając z oczu iskry. W złości zaczęły jej napływać do oczu łzy.
– Naprawdę wydaje mi się, że przesadzacie. Ja też uwielbiam „Olimpo” i właśnie dlatego chce mu przywrócić dawną świetność. Jeśli ktoś z was ma lepszą ofertę, zapraszam do przetargu. Pani burmistrz jest zobowiązana zwołać specjalne posiedzenie rady, podczas którego przegłosujemy temat. – Mengoni wydawał się być pewny siebie.
– Dobrze wiesz, że nikt z nas nie ma takich środków. – Norma załamała ręce, widząc postawę dawnego znajomego.
– Jesteś bardzo skromna, Normo. Wiem na pewno, że twoi rodzice odpowiednio cię zabezpieczyli na przyszłość. Ale rozumiem cię – budynek zawsze będzie dla niektórych tylko budynkiem i wydawanie takiej absurdalnej kwoty na zwykłe mury, nie każdemu wydaje się dobrym pomysłem. Zgodzisz się, Tereso? – Spojrzał na wdowę po Ulisesie, która stała z boku i przysłuchiwała się temu wszystkiemu w ciszy. Obok stał Cerano Torres również zaintrygowany, ale nie wdawał się w dyskusję.
– Nie waż się do niej zwracać w taki sposób. – Aldo pogroził Adrianowi palcem. – Wiesz, ile „Olimpo” znaczyło dla Ulisesa.
– Wiem. Teresa też wie, prawda? – Mengoni skinął jej lekko głową, ale ona niewzruszona przypatrywała się mu, woląc nie strzępić sobie języka. – Widzisz, Teresa uważa podobnie jak ja, że ktoś inny zrobi z tego miejsca lepszy użytek. – W głosie Adriana pobrzmiewała jawna ironia, a Aldo miał ochotę wstać i mu przywalić. – Uspokój się, Aldo, takie zachowanie nie przystoi ordynatorowi. Przyznaję, to dobry biznes, ale to nie zmienia faktu, że za dzieciaka uwielbiałem „Olimpo”, to było ukochane miejsce Ulisesa zaraz obok El Tesoro. Może warto przywrócić jego dziedzictwo? Choć oczywiście w mieście i tak zostanie zapamiętany jako złodziej, który napychał sobie kieszenie z naszych podatków.
– Adria, chyba już wystarczy.
Wszyscy odwrócili się zdziwieni w stronę tajemniczego głosu dochodzącego spod drzewa. Z cienia wyłonił się wysoki mężczyzna, który przestąpił kilka kroków w stronę ogniska.
– Cholera, Nerio. – Osvaldo odstawił swój kubek z grzańcem i poszedł uściskać dawnego przyjaciela. – Nie wiedziałem, że wróciłeś?
– Nie wychylam się. – Nerio Coletti poklepał Alda po policzku jak starego druha i uśmiechnął się do Marisy i Normy. Adriana potraktował jednak chłodnym spojrzeniem.
– Nerio, miło cię widzieć. Myślałem, że jesteś we Włoszech. – Wydawało się, że pewność siebie Adriana nieco wyparowała, kiedy zobaczył krewniaka żony. – Tak sobie właśnie wspominamy Ulisesa. Dziwię się, że przyszedłeś.
– A to dlaczego? – Coletti wyglądał tak, jakby prowokował męża swojej kuzynki. – Ulises był też moim przyjacielem.
– Niech ci będzie. – Adriano wolał tego nie komentować. Złośliwy uśmieszek zagościł jednak na jego ustach. – Będę się już zbierał, wpadłem tylko się przywitać i liczyłem spotkać Fabiana, ale jak widać, ma ważniejsze zobowiązania. Bawcie się dobrze.
– Adriano? – Nerio zwrócił się do dewelopera, kiedy ten go mijał, kierując się do wyjścia. – Dasz mi znać, kiedy odbędą się te obrady w sprawie przetargu? Chętnie się na nich pojawię.
– Chyba nie zamierzasz brać udziału w przetargu? – Mengoni teraz już wyglądał na oburzonego.
– Dlaczego nie? „Olimpo” było dawniej własnością mojej rodziny. To byłoby idealne zwieńczenie jego historii, gdyby po latach wróciło do prawowitego właściciela, nie uważasz?
– Mój asystent skontaktuje się z twoją sekretarką – obiecał Mengoni, choć zęby zacisnął, jakby dostał szczękościsku.
– Wolałbym bezpośredni telefon od ciebie. Od kiedy to rodzina musi się komunikować przez pracowników? – Nerio nie pozostawił cienia wątpliwości, jaki ma stosunek do Adriana. Ten tylko pokiwał głową i odszedł.
– Nerio, błagam, powiedz, że ustawisz go do pionu. Marlena i Adriano panoszą się w mieście, chcą mieć chyba monopol na każdą możliwą dziedzinę życia. Powiedz, że wróciłeś na stałe. – Aldo wyglądał tak, jakby miał ochotę złożyć ręce do modlitwy. Jego przyjaciel tylko uśmiechnął się lekko.
– Wpadłem tylko dzisiaj, przypadkiem dowiedziałem się o uroczystości. – Spojrzał po wszystkich, kiwając im głową na powitanie. – Sergio. – Przywitał się uściskiem dłoni z ministrem Barraganem.
Było to lekko niezręczne, bo wszyscy stali jak kołki i nikt nie wiedział, co powiedzieć. Aldo zaproponował mężczyźnie grzańca, ale ten wymówił się faktem, że prowadził.
– Fabian? – Nerio zwrócił się szeptem do Normy, kiedy się z nią witał i kiedy wszyscy w końcu wrócili do swoich spraw.
– Zajęty – odparła lakonicznie, kręcąc głową przepraszająco. – Jak dzieci?
– Chyba dobrze.
– Chyba?
– Cóż, gdyby odbierali ode mnie telefony, byłoby dużo łatwiej sprawdzić. – Pan Coletti uśmiechnął się smutno, woląc nie zanudzać Normy i jej towarzysza swoimi problemami. Uścisnął dłoń Joela i ponownie zwrócił się do starej przyjaciółki: – Przykro mi z powodu Gilberta. Czuję się okropnie, że nie było mnie na pogrzebie. Wiele wycierpiałaś.
– Nie przejmuj się tym, byłeś tam duchem, a to najważniejsze.
– Nieprawda, ty byłaś przy mnie, kiedy straciłem żonę. Chciałbym zrobić dla ciebie choć ułamek tego, co ty zrobiłaś dla mnie i moich dzieci. Jesteś jak siostra, pamiętaj o tym.
– Adrian był dla ciebie jak brat.
– To prawda, tęsknię za nim każdego dnia – przyznał, ale nie było sensu się smucić w takim dniu. Złapał Normę za dłonie i uścisnął je lekko. – Jeśli spotkasz Fabiana, daj mu proszę znać, że chętnie się z nim spotkam.
– Tak zrobię.
Nerio odszedł, pożegnawszy się ze wszystkimi, a kiedy zniknął, Joel zaszedł Normę od tyłu i szepnął jej do ucha.
– Co to za gość, który wygląda jak cień? Trochę to upiorne – przyznał, kiedy czarny płaszcz Neria zatrzepotał na wietrze w oddali.
– Nerio Coletti, syn doni Valerii, brat Pameli – zaczęła wymieniać, ale Joelowi nic to nie mówiło. – Kuzyn Marleny Mengoni.
– I chyba nie jest z kuzynką blisko?
– Jak widzisz, raczej nie.
– A dlaczego wszyscy gapili się na niego jak na upiora? To było niezręczne – przyznał Santillana, bo rzeczywiście dało się odczuć napięcie.
– Cóż… jego historia z Ulisesem jest dosyć burzliwa – poinformowała go delikatnie, nie bardzo wiedząc, jak to ugryźć.
– Kocham burzliwe historie. Koniecznie musisz mi ją opowiedzieć.
– Lubisz plotki, Joel, prawda? Nigdy cię o to nie posądzałam.
– Wcale nie lubię plotek, tylko lubię być na bieżąco. – Joel wygiął usta lekko naburmuszony, ale nie było sensu się gniewać. Pobyt w Pueblo de Luz dostarczał mu dużo wrażeń i miał dziwne przeczucie, że jeszcze nie raz mu ich dostarczy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5936
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:15:28 05-11-25    Temat postu:

cz. 2

Zastępca gubernatora słynął ze swojej dobrej pamięci – w końcu jako prawnik miał w małym paluszku treść konstytucji, ustaw, kodeksów i rozporządzeń. Był w stanie przytoczyć odpowiedni paragraf nawet obudzony w środku nocy, ale jeśli chodziło o daty, nigdy specjalnie nie przywiązywał wagi do czegoś tak trywialnego jak urodziny. Fabian w ostatnim czasie był tak zajęty, że po prostu zapomniał i sam się sobie dziwił. Jak mógł zapomnieć o urodzinach Ulisesa? Może po prostu stracił poczucie czasu i nie spodziewał się, że luty nadejdzie tak szybko. W tym roku mijały cztery lata od śmierci Ulisesa, a jego życie zmieniło się diametralnie. Przeprowadził się do innego miasta, objął urząd burmistrza, a następnie znów wrócił na stare śmieci i zarządzał biurem gubernatora. Jego kariera nie zwalniała, choć niektórzy złośliwcy mogliby tak twierdzić. Natrafił raz w gazecie na wzmiankę o tym, jakoby burmistrz San Nicolas de los Garza, profesor Fabian Guzman, zadowolił się małą posadką w gubernaturze. Plotkarskie portale mogły wyczuć sensację, ale ci, którzy choć trochę znali się na polityce, wiedzieli, że była to decyzja strategiczna i dokładnie przemyślana. Choć nigdy nie powiedział tego wprost, chyba każdy domyślał się, że celuje w najwyższy urząd w Nuevo Leon, ale w odróżnieniu od swoich kolegów po fachu, on dochodził do tej pozycji małymi kroczkami, zbierając po drodze nie tylko doświadczenie, ale też poparcie i zaufanie. Niektórzy rzucali się na głęboką wodę, startując w wyborach i próbując swoich sił, bo „a nuż się uda”, ale on uważał, że to głupota. Tak mogli postąpić tylko nowicjusze na lokalnej scenie politycznej, którzy chcieli zdobyć trochę rozpoznawalności przed kolejnym pójściem do urn, ale Fabian uważał, że ludzie już zawsze zapamiętaliby taką osobę jako przegranego. On do przegranych nie należał.
Lubił wygrywać i robił to od dziecka. Zawsze pierwszy na listach w szkole, pierwszy na egzaminach końcowych, był też tym absolwentem, który wygłaszał mowę na absolutorium. Wygrał w swoim życiu wiele konkursów, olimpiad i zawodów łuczniczych, wygrywał wybory, dostając się do rady miasta, a potem na urząd burmistrza. Fabian był przyzwyczajony do wygrywania, ale to nie znaczyło, że brał zwycięstwo za pewnik. On na nie zawsze ciężko pracował i nigdy nie zwalniał. Był zdania, że wystarczy jeden moment zawahania, jedno krótkie odprężenie i wszystko mogło się posypać jak domek z kart. Dlatego nigdy nie spoczywał na laurach i nie dawał uśpić swojej czujności – musiał być w gotowości, bo chwilowe kłopoty przeciwnika wcale nie oznaczały dla niego żadnej przewagi.
Stanął nad grobem zmarłego przyjaciela i wyciągnął z kieszeni marynarki zakupioną dopiero co paczkę papierosów. Odwinął powoli folię i wyciągnął jedną fajkę. Zapalniczka słabo już działała, więc musiał mocno się namęczyć, by w ogóle zapalić, ale jakoś się udało. Zaciągnął się, omiatając wzrokiem okolicę. Tu i ówdzie dostrzegał znane mu nazwiska – w Pueblo de Luz i Valle de Sombras wszyscy dobrze się znali, więc często przy okazji zostawiali małą lampkę na grobach przyjaciół. On przyszedł bez niczego, więc ten jeden papieros musiał wystarczyć.
– Nie wiedziałam, że palisz.
– Bo nie palę – odparł beznamiętnie, zerkając z ukosa na blondynkę, która zmierzała w jego stronę. Victoria Diaz de Reverte stanęła obok niego z naręczem świeżych białych róż i wysoko uniesionymi brwiami, bo papieros między jego palcami świadczył coś zupełnie odwrotnego.
– Twoja praca musi być stresująca – mruknęła cicho, domyślając się, że ktoś taki jak on – kto zawsze trzymał emocje na wodzy i nigdy nie tracił nad sobą panowania – musi mieć jakieś swoje sposoby na radzenie sobie z presją. Nie wyglądał na kogoś, kto zajada stres ani też na kogoś, kto wyładowywałby się poprzez boks. Palenie, choć złe, może dawało mu chwilową ulgę.
– Wypalam kilka w roku. To urodzinowa tradycja – wyjaśnił, właściwie nie wiedząc, po co się tłumaczy. Wpatrzył się w nagrobek, na którym połyskiwały daty urodzin i śmierci. – Taki pakt, żeby ograniczyć palenie.
– Coś mi mówi, że to nie był twój pomysł. – Victoria nie miała co do tego wątpliwości. Fabian Guzman nie należał do osób, które wymyślały takie inicjatywy. Jego mina tylko jej to potwierdziła. – Byliście ze sobą blisko, prawda? – Wskazała palcem nagrobek, nad którym stał i wypalał powoli papierosa w geście jakiegoś dziwnego przypływu nostalgii. – Był twoim mentorem.
– Był przyjacielem – sprostował, bo słowo „mentor” nie zawsze oddawało dobrze ich relację. – Był nauczycielem, trenerem, współpracownikiem, ale przede wszystkim przyjaźniliśmy się.
– I dzieliliście pasję do polityki – dopowiedziała za niego blondynka, a kiedy spojrzał na nią z ukosa, uśmiechnęła się lekko. – Współtworzyłeś z nim projekt wysiedlenia Romów z okolicy. Siedzę w lokalnej polityce od niedawna, ale takie rzeczy to podstawa.
– Szkoda, że nie dotarłaś do projektów ustaw zakładających asymilację romskiej ludności, które redagowałem albo do rozporządzenia o powołaniu przytułku dla cygańskich matek i ich dzieci. Zdaje się, że przeglądałaś je wybiórczo. – W głosie Fabiana słychać było ironię. – Będziesz miała teraz mnóstwo czasu do zapoznania się z dokumentacją. Polityka prospołeczna to twój konik, może Barosso zrobił ci przysługę tą degradacją.
– Tak uważasz? – Victoria z trudem powstrzymała parsknięcie. Fernando nie wiedział nawet, w co się wpakował, a ona zamierzała mu udowodnić, jak wielki błąd popełnił. – Ostrzegałeś mnie przed tym, więc musisz być teraz bardzo z siebie zadowolony. Mówiłeś, że właśnie tak będzie.
– Zwykle się nie mylę co do takich rzeczy, choć czasem bym wolał. – Guzman posłał jej szybkie spojrzenie, jakby analizował jej postawę. Nie wyglądała na zrezygnowaną, wiedział, że ma już swoje plany i na pewno nie da Fernandowi satysfakcji. – Zwracaj uwagę na to, kogo zatrudniasz – nawet jeśli ktoś wydaje ci się godny zaufania, przemyśl to dwa razy. I zdecydowanie uważaj komu udzielasz wywiadów. Zbyt częste spotkania z moją żoną mogą wzbudzić podejrzenie.
– Czy ty właśnie dajesz mi dobre rady? – Myślała, że się przesłyszała. Nie była pewna, czy ma się ucieszyć czy może zaniepokoić, że wreszcie zaczynał współpracować.
– Wiem, jak działa Barosso, zresztą nie on pierwszy i nie ostatni pozbywa się niewygodnych ludzi z ratusza. Ma swoje pionki wszędzie, ty też musisz o to zadbać. Ale coś mi mówi, że już poczyniłaś odpowiednie kroki.
– Nie jestem głupią blondynką, za którą niektórzy zapewne mnie mają. Fernandowi może się wydawać, że skazał mnie na banicję, ale ja zamierzam to dobrze wykorzystać.
– I słusznie. Ale prowokowanie go w mediach społecznościowych to nie jest dobry pomysł. Victor pełni poważny urząd i pomimo tego całego „rozłamu w ratuszu Valle de Sombras”, ty nadal jesteś kojarzona jako prawa ręka Barosso. Nie muszę ci chyba przypominać, że niektórzy wprost zarzucali romans tobie i burmistrzowi, nie mówiąc już o innych relacjach. Nie chcę, żeby gubernator był z tym powiązany.
– Myślisz, że to był mój pomysł, by wrzucać do sieci filmiki ze wspólnego remontowania mojego nowego biura? – Żona Javiera pokręciła lekko głową. – Nie chcę cię zmartwić, kuzynie, ale może nie masz takiej kontroli nad Estradą, jakby ci się wydawało. To dobry facet, ale chyba też lubi grać na nosie Barosso. Brakuje mu twojego opanowania i chłodnej kalkulacji. Jest w tym wszystkim autentyczny i właśnie dlatego wygrał wybory, a ja chyba właśnie dlatego go lubię.
– Tak, ja też, Victora łatwo polubić. Jest aktorem – dodał, spoglądając na nią spode łba, jakby coś jej sugerował. – Rola gubernatora to rola jego życia. Jest dobrym człowiekiem i chce dużo zmienić na lepsze, ale piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Czasami one nie wystarczą. Prowokowanie Fernanda i to w taki sposób może obrócić się przeciwko wam.
– Chciałeś powiedzieć „nam” – poprawiła go, bo przecież grali do tej samej bramki. – Czy może niczym święty Piotr wyprzesz się Estrady, kiedy zrobi coś, czego opinia publiczna nie pochwali.
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Nie zaprzeczył, a to ją zaintrygowało. Nie podejrzewała kuzyna o niecne zamiary, wydawał jej się lojalnym człowiekiem, ale może miał takie ambicje, że gotów był wygryźć Victora ze stanowiska, jeśli tylko nadarzyłaby się taka okazja. Victoria ponownie zerknęła na nagrobek Ulisesa Serratosa. Przypomniała sobie historię burmistrza.
– Jego też się wyparłeś? – Wskazała brodą datę urodzin. Musiał być mu bliski, skoro odwiedzał go w tym szczególnym dniu. Jakoś nie podejrzewała, by kuzyn bywał tutaj częściej. – Ulises Serratos umarł jako najbardziej skorumpowany burmistrz Pueblo de Luz, to był wielki skandal. Okradał miasto przez lata, sprzedawał je kartelom. Czy to nie w jego nieruchomościach Templariusze urządzili sobie obóz? Był na wojennej ścieżce z Romami, a w końcu nie wytrzymał już tego dłużej i strzelił sobie w głowę. Napisał list pełen skruchy, a także testament, w którym oddawał wszystkie swoje ziemskie majątki w posiadanie miasta. Czytałam fragmenty tego listu, do dziś nie wiem, jakim cudem gazety weszły w jego posiadanie.
– Naprawdę nie wiesz czy tylko udajesz? – Fabian uniósł brew, dając jej znać, że odpowiedź jest prostsza, niż jej się wydaje.
– Silvia?
– Nie przegapiła żadnej sensacji.
– Musiało być ci ciężko – zauważyła, bo choć udawał takiego obojętnego, musiało to jakoś na niego wpłynąć. – Nie podejrzewam byś wiedział o jego przekrętach. Wydaje mi się, że byś go wydał, gdybyś miał dowody.
– Ciężko było w to uwierzyć, przyznaję. To trochę tak, jakby nagle okazał się zupełnie innym człowiekiem.
– Mimo wszystko, był twoim przyjacielem. Jego śmierć musiała być bolesna. Miał swoje problemy, od których wreszcie chciał się uwolnić. Żałował tego, co zrobił.
– Tak. Wybrał łatwiejszą drogę, zamiast przyjść z tym do mnie i znaleźć rozwiązanie. – Tym razem Fabian prychnął pod nosem. Nie wierzył, że właśnie prowadził tę dyskusję z Victorią Diaz. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz rozmawiał tak szczerze o Ulisesie. – Ulises stchórzył i nigdy mu tego nie wybaczę.
– Nie wybaczysz mu, że wolał się zabić, niż przyjść po pomoc do ciebie?
– Nie wybaczę tego, że zamiast zabić się jak mężczyzna, zrobił to w ratuszu na oczach mojego dziecka.
Victoria zamilkła na chwilę, dając mu moment na wyrażenie swojej frustracji. Ze złością zaciągnął się po raz ostatni papierosem i zgasił go butem.
– Ulises Serratos był jak dwie osoby w jednym ciele – jedną z nich był człowiek, który wiele mnie nauczył i któremu wiele zawdzięczam, niemal członek rodziny. Drugą jednak był facet, którym targały zbyt silne emocje, z którymi nie mógł sobie poradzić. Facet, który nie był w stanie zrezygnować z zemsty i ktoś, kto był w stanie poświęcić jednostkę dla „większego dobra”. Ten drugi miał zakuty łeb i często nie słuchał moich rad.
Fabian zerknął na zegarek. Nie powinien tu tak długo siedzieć, już i tak pozwolił sobie na zbyt wiele. Jego wzrok padł na metalową tabliczkę z odznaczeniem za zasługi od Ministerstwa Rolnictwa. Wziął ją do rąk i przetarł dłonią, by odczytać napis.
– Nie wiedziałam, że jesteś też wandalem. Jesteś pełen niespodzianek, kuzynie – zwróciła się do niego, widząc, że bierze tabliczkę ze sobą.
– Zabieram to tam, gdzie powinno się znaleźć.
– Wisiało chyba przy bilboardzie Marleny Mengoni. Komuś chyba nie spodobało się przypisywanie sobie zasług, które należą się Serratosowi.
– Ten ktoś to mój krnąbrny syn, który podobnie jak ty i Victor nie wie jeszcze, że prowokacje w polityce to nie jest dobry pomysł.
– Dokąd ją zabierzesz? – zapytała, wskazując na tabliczkę.
– Do ratusza. Ulises działał w imieniu miasta, zasługi należą się całemu Pueblo de Luz. Nie chcę, żeby Marlena wykorzystywała to w kampanii, ale fakty są takie, że zasiadała w komisji, kiedy Serratos ubiegał się o dotacje i kiedy próbował pobudzić do życia lokalne rolnictwo i sadownictwo. Nie musisz iść za mną – dodał, widząc, że ona zmierza powoli jego śladami, wymijając sprawnie groby.
– Nie tylko ty przyszedłeś odwiedzić bliskich. – Wskazała na kwiaty w swoich ramionach. Chwilę później stanęli nad grobem jej zmarłego brata bliźniaka. Była tam też tabliczka upamiętniająca nienarodzoną córeczkę i pluszowa maskotka. Victoria zajęła się układaniem kwiatów w wazonie, a Fabian stał w ciszy, dając jej moment. Nie lubił przeszkadzać ludziom w intymnych momentach, ale ona chyba się cieszyła, że mieli okazję do szczerej rozmowy. Na pewno zauważyła jego minę, kiedy przypatrywał się zdjęciu na nagrobku. – Wiem, o czym myślisz. Podobieństwo do Alejandra jest uderzające, prawda? Jak ludzie mogli się nigdy nie domyślić? Oni wiedzą – dodała gorzko, prostując się i również skupiając wzrok na fotografii chłopczyka. Nie wykpiłby się pokrewieństwa z rodziną Barosso. – Wiedzą lub się domyślają, ale nikt o tym nie mówi otwarcie. Wolą plotkować, że jestem kochanką Fernanda. To jest większy skandal.
– Planujesz to wyjawić? – zapytał po raz pierwszy autentycznie ciekawy. Udowodniła już, że bywa nieprzewidywalna, więc wcale by go to nie zdziwiło.
– Na razie delektuję się jego strachem. Widzi we mnie moją matkę, nie będę mu więc przeszkadzała. Idziemy? – zapytała, wskazując ścieżkę, która prowadziła do wyjścia z cmentarza.
Zmierzali alejką, gdzie wszędzie roiło się od grobów dzieci. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale Victoria pokonywała tę drogę już tyle razy, że zdawała się być uodporniona, a może po prostu dobrze się maskowała. Fabian był raczej skłonny twierdzić, że ta druga opcja była bardziej prawdopodobna. Minęli nagrobki ze świeżymi kwiatami i zapalonymi zniczami, które oświetlały jego rodowe nazwisko. Fabian zwolnił na chwilę, wzrokiem omiatając niezapominajki w wazonie Gracie Moliny Guzman, a następnie przeniósł wzrok na nowszy grób, na którym ludzie zostawiali listy i pamiątki. Nie pamiętał, kiedy tu ostatnio był, chyba wyparł ostatni rok z pamięci, bo wydawało mu się, że to mógł być pogrzeb i potem ani razu jego noga tu już nie postała.
– Potrzebujesz chwili? – Victoria zatrzymała się, patrząc na kuzyna, który zaciskał dłonie w pięści, spoglądając na grób własnego syna, jakby wahał się czy podejść. On jednak pokręcił głową.
– Nie, chodźmy już.

***

Joel znalazł sobie miejsce pod ogrodową altanką na El Tesoro, skąd mógł podziwiać spokojny krajobraz. Goście już zwinęli się do domu, Norma odwiozła Osvalda i Marisę, a on miał chwilę dla siebie. W oddali pasły się konie, on miał w dłoni kufel wybornego piwa ze Starego Browaru i mógł delektować się życiem. Nigdy nie sądził, że spodoba mu się spokój i cisza na wsi, bo zwykle przyzwyczajony był to ryku silników i pikania kontrolek w kokpicie. Mieszkanie tutaj dawało mu jednak podobny rodzaj wolności co latanie. Spokój ten został jednak zmącony przez pojawienie się rozjuszonej siostry.
– Spokojnie, lwico, o co chodzi? – Zaśmiał się na widok jej spuszonych włosów, które przysłoniły mu księżyc. Kiedy zobaczył jej minę, uśmiech zszedł mu jednak z twarzy. – Co jest?
– Coś ty nagadał Victorowi i dlaczego wplątałeś w to Yona? Macie niezłą frajdę, mieszając się do mojego prywatnego życia, nie ma co! A tak się dziwiliście, dlaczego nikomu nie powiedziałam o zaręczynach. Właśnie dlatego!
– Hej, uspokój się. Siadaj i powiedz, co jest grane. – Wskazał jej krzesło, a ona po dłuższej chwili zrezygnowana sama na nie opadła. Nie mogła powstrzymać gwałtownych emocji.
– Powiedziałeś Victorowi, że nie chcę mieć dzieci.
– Powiedziałem nieprawdę? Przecież nie chcesz.
– Nie chcę, ale to nie jest twoja rola, Joel. – Powoli odetchnęła głęboko, uspokajając rytm serca. Takie wybuchy złości do niej nie pasowały, to Joel zwykle ryczał, kiedy nie dostał tego, czego chciał, to on był tym wrażliwym dzieckiem, ona natomiast ostoją spokoju. – Victor sądził, że zmienię zdanie i będę chciała urodzić mu całą gromadkę albo adoptować.
– Absurdalny pomysł, wiem. – Joel pokiwał głową, dobrze wiedząc, że nie powinien w tej chwili przytulać siostry czy jej pocieszać w podobny sposób, bo nigdy tego nie lubiła. To on lubił kontakt cielesny, przytulanie i słowa otuchy. Ona wolała, kiedy zostawiło się ją w spokoju. Kiedy zobaczył jej uniesione brwi, sam uniósł swoje. – Jesteś moją siostrą, wyszliśmy z tego samego łona w krótkim odstępie czasu. Znam cię, Julie, nawet jeśli dobrze się maskujesz. Nigdy nie chciałaś mieć dzieci, to było oczywiste. Nawet lalkami się nie bawiłaś.
– Więc jestem potworem, tak? Bo nigdy nie miałam instynktu macierzyńskiego?
– Nie powiedziałem tego. – Pokręcił głową, bo zrobiło mu się przykro, że mogła go posądzić o takie myśli. – Wiem po prostu, że miałaś inne priorytety. Dlatego dziwiłem się, jak mogłaś związać się z kimś takim jak Victor – on kocha dzieci, sam ma dwójkę i chce więcej. Marzy o wielkim domu z gromadką pociech. Musiałaś o tym wiedzieć, kiedy go poznałaś, a jeśli nawet nie wtedy, to na pewno jak się zaręczaliście.
– Mówił, że chce się skupić na Amelii i Romeu, że potrzebują ojca i że musi im zapewnić dom. Podobała mi się taka perspektywa – on ma swoje dzieci, praktycznie odchowane, były zresztą w szkole z internatem…
– I sądziłaś, że tam zostaną, a ty będziesz gubernatorową i mamą na weekendy? – Joel nie chciał, żeby to zabrzmiało tak, jakby ją oskarżał, ale niestety trochę tak wyszło.
– Pogodziłam się z tym. Miałam plan, mieliśmy plan – poprawiła się, kiwając głową, by zapewnić o tym i jego i siebie. – Mieliśmy być rodziną. Ale potem Victor zechciał przeprowadzić się do Pueblo de Luz i sprowadzić dzieciaki, a następnie przyjęliśmy nawet Francescę i Lilianę. Dostał swój duży dom pełen ludzi, choć plany tego nie zakładały. Podobnie jak mnie w bólach porodowych.
– Victor mówi o adopcji…
– Victor może sobie gadać – warknęła, a ze złości jej dłonie same zacisnęły się na jej kolanach. – Tak bardzo mnie to frustruje, Joel. Dlaczego faceci myślą, że do nich należy ostatnie słowo? Dlaczego uważają, że mogą decydować za nas? Co z wami nie tak?
– Hej, ja jestem niewinny. – Upił łyk piwa, umywając od tego ręce. – Nie twierdzę, że Victor robi dobrze, ale ty też zrobiłaś źle, nie będąc z nim całkowicie szczera i nie mówię tu tylko o twoim zegarze biologicznym, który nigdy nawet porządnie się nie rozpędził – dobrze wiesz, o czym mówię. On jest jego przyjacielem, Julietto.
– Teraz już za późno, ustaliliśmy, że będziemy milczeć.
– Ustaliliście? Kto, ty i Fabian? – Upewnił się, a kiedy nie dostał odpowiedzi, zacisnął mocno żuchwę. – Ja nadal nie mogę tego pojąć.
– Tego, że twoja dziewczyna i Fabian to gołąbeczki ze szkoły?
– Tego, jak mogłaś w taki sposób wbić klin w rodzinę. – Joel nie wytrzymał i pokręcił głową z dezaprobatą. – Wiesz, co robiła mama, wiesz jak bardzo nam to przeszkadzało. A zrobiłaś dokładnie to samo, a nawet gorzej. Kiedy my dorastaliśmy, tata ciągłe był poza domem, on i mama praktycznie już ze sobą nie byli, mimo że formalnie nadal mieli obrączki. Nikogo niespecjalnie dziwiło, że w końcu się rozwiedli. Ty za to z premedytacją wdałaś się w romans z żonatym facetem. Nie pojmuję.
– Nie musisz wszystkiego rozumieć.
– Ale chciałbym, Julie, chciałbym cię zrozumieć, bo czasami nie wiem, kim ty właściwie jesteś. Jesteś moją siostrą, ale chwilami jak obca osoba. Wytłumacz mi to – poprosił, bo naprawdę nie ogarniał już tego wszystkiego. – Ile to trwało?
– Jakiś rok – wyznała po chwili ciszy, dając w końcu za wygraną. Santillana ukrył twarz w dłoniach. – Nie planowałam tego. Byłam młoda i głupia.
– Byłaś dorosła, powinnaś wiedzieć lepiej. Zdałaś do tych wszystkich szkół, wszyscy zawsze mówili, jaka ta Julietka jest mądra, jak przeskoczy kilka klas, a Joel to głupek, który marzy o niebieskich migdałach, dosłownie. – Mężczyzna parsknął krótko, bo teraz wydało mu się to ironią losu. Rzeczywiście marzył o przestworzach i bujaniu w chmurach. – Okej, rozumiem, że ci zaimponował – facet był starszy, doświadczony, inteligentny, pewnie i przystojny w pewnych kanonach…
– Joel. – Julietta przymknęła powieki, kiedy zdała sobie sprawę, że brat zaczyna trochę płynąć z fantazjami. – Nic na to nie poradzę. Zakochałam się.
– Kochałaś go? – Zagwizdał cicho, bo tego się nie spodziewał. Jego siostra zakochana? Nie widział jej nigdy nawet zauroczonej, a przynajmniej nie pamiętał. Nie rozumiał, co takiego Fabian Guzman w sobie miał, że działał na kobiety jak magnes, ale może lepiej żeby się tego nie dowiadywał, dla dobra własnego i jego związku z Normą. – Poderwałaś go czy on ciebie?
– To po prostu jakoś się stało. Byliśmy podobni, mieliśmy podobne spojrzenie na świat, dużo rozmawialiśmy, ja obserwowałam go na sali sądowej i uwierz mi, nie było trudno się zakochać. Był inny.
– Co to znaczy?
– Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale był inny niż wszyscy faceci, których znałam. Był dojrzalszy, z jasno określonymi celami, z silnym poczuciem sprawiedliwości. Sama nie wiem, ale chyba po prostu czułam się przy nim bezpieczna. Po raz pierwszy w życiu.
Joel nic nie powiedział. Zacisnął palce na kuflu i słuchał dalej z uwagą.
– Wiedziałam, że ma żonę, ale jakoś nigdy tego nie kwestionowałam. On nigdy nie był z nią blisko, to było widać. Małżeństwem byli tylko na papierze, więc nie czułam, że rozbijam rodzinę.
– Miał dziecko – synka, Franklina – przypomniał jej, sam trochę markotniejąc, bo Nela opowiadała mu o zmarłym bracie, a jako że sam był wrażliwą duszą, przejęła go ta historia.
– Tak, to prawda. Ale kiedy jest się zakochanym, nie myśli się o takich rzeczach. Po prostu to kontynuowałam, choć powinnam przerwać. Nie chciałam tego kończyć, właściwie to liczyłam, że zostawi dla mnie żonę. Chciałam mieć dom, chciałam tej stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa, a Fabian mógł mi to zapewnić. – Zawiesiła głos, nie wiedząc, jak przejść dalej. Ciężko było o tym mówić, ale skoro już zapytał, zasłużył na wyjaśnienie. – Więc kiedy zaszłam w ciążę…
Joel spojrzał na nią tak gwałtownie, że wykręcił sobie szyję. Nie przerwał jej, ale miał ochotę zadać milion pytań.
– Kiedy zaszłam w ciążę, myślałam, że tak właśnie będzie – że wreszcie się rozwiedzie i ożeni się ze mną. Byłam naiwna. Nigdy nie chciałam mieć dzieci, nie myślałam o tym nawet przez sekundę, ale w tamtej chwili, to był ten jeden jedyny raz, kiedy wydawało mi się, że mogłabym to zrobić i jeśli już mam zakładać rodzinę, to tylko z nim. Jak się domyślasz, nie wyszło tak, jak oczekiwałam. Dowiedziałam się, że jego żona też jest w ciąży. Co za ironia losu, prawda? – Julietta spróbowała się uśmiechnąć, ale jej nie wyszło. – Więc kogo wybierze taki facet – ciężarną żonę, małe dziecko, dom, karierę, reputację i wpływowego teścia czy może zwykłą doktorantkę, którą przypadkowo zapłodnił, sypiając z nią po godzinach pracy?
– Jezu, Julie. – Joel nie wiedział, co powiedzieć. Bał się usłyszeć dalszego ciągu historii, ale chyba już znał zakończenie. – Czy on… kazał ci się pozbyć dziecka?
– Dał mi pieniądze i namiary na klinikę w Monterrey. Jego przyjaciel, Osvaldo, miał kontakty. – Julietta teraz mówiła już wypranym z emocji głosem. Jakby chciała mieć to z głowy i wyrzucić z siebie wszystko, póki miała okazję, by później nie musieć już do tego wracać.
– Nie pojechał z tobą? Sukinsyn…
– Dobrze, że tego nie zrobił. Gdyby tak było, pewnie straciłabym resztki godności i błagałabym go, żeby wybrał mnie. Jak jakaś cholerna „pick-me-girl”, którą zresztą byłam przez cały nasz związek, z braku lepszego słowa. – Julietta nie ukrywała, że ponosiła dużą część winy w ten całej sprawie. – Dostałam stypendium, wyjechałam, nie oglądałam się za siebie, skupiłam się na nauce i pracy i znów na nauce. Macierzyństwo nie było dla mnie, Joel.
– Dlatego nigdy nawet nie odwiedziłaś Ramony? Wiesz, jak przeżywała, kiedy nie było cię w San Nicolas, kiedy rodził się Yon? Cały czas myślałaś o własnym dziecku…
– Nie, Joel, to nie tak. – Julietta pokręciła głową. – Nie nadawałam się na matkę i niczego nie żałuję. Nie przyjechałam, bo po prostu nie chciałam was widzieć.
– Auć, to zabolało. – Nie ukrywał, że jej słowa raniły.
– Taka jest prawda. W domu zawsze czułam, że coś mnie ogranicza – bez obrazy, ale ty, Ramona, mama… Chciałam skupić się na sobie. Przy Fabianie czułam się tak, jakbym mogła dla niego rzucić wszystko i złamać moje ideały. Nie chciałam być tą dziewczyną, chciałam być sobą. Poświęcenie wszystkiego dla faceta to kompletnie nie mój styl. Potem, lata później, poznałam Victora i on również zapewnił mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Miałam prospekty naukowe i społeczne z nim u boku, więc oto jestem. Nie sądziłam, że zatoczymy takie koło i że znów wpadnę na Fabiana. Nie w taki sposób.
– To pokręcone – przyznał jej brat, czując się okropnie, że przez te wszystkie lata musiała znosić to całkiem sama. Mówiła, że wszystko okej, że jej to nie rusza, ale on czuł, że głęboko w środku to przeżywa. Kiedy kogoś się kocha, nie idzie ot tak o nim zapomnieć. – Fabian nie wracał do tego?
– Nie. Mamy umowę, że nie rozmawiamy o tym, nikomu nie mówimy. Także dziób na kłódkę, Joel.
– Milczę jak grób. Ale chwila… Wiesz ty, wie Fabian, wie jak zakładam doktor Osvaldo Fernandez, a teraz także i ja, ale co z Silvią? Jego żona cię nienawidzi, to widać gołym okiem. – Nie było sensu tego ukrywać – Silvia Guzman złamała nawet kciuka, kiedy uderzyła Juliettę, ale o tym wiedzieli również nieliczni.
– Wie o wszystkim. Ona i Fabian nie mają przed sobą sekretów.
– To okropne, że ona z nim wytrzymała tyle lat. Z tą pieprzoną łachudrą…
– Joel. Już dosyć, co było – minęło. Powiedziałam ci, zapomnij o tym i więcej nie pytaj. Umowa stoi?
– Stoi.
Nie do końca mówił prawdę. Kiedy pożegnał się z Juliettą, długo nie mógł zasnąć, a kolejnego dnia stwierdził, że ciąży na nim obowiązek brata, nawet jeśli odrobinę młodszego. Pożyczył samochód od Astrid, podjechał pod biuro zastępcy gubernatora i poprosił jego asystentkę o spotkanie. Kiedy zobaczył gębę Fabiana, po prostu przyłożył mu z prawego sierpowego. Lepiej wychodziło mu machanie kijem baseballowym, ale swego czasu zdarzało mu się też czasem użyć pięści.
Fabian zatoczył się w swoim gabinecie i złapał się za obolałą szczękę. Jeśli był w szoku, to nie dał tego po sobie poznać. Właściwie to wyglądał tak, jakby nie obszedł go wcale ten nagły akt agresji, więc Joel zapragnął mu przyłożyć raz jeszcze.
– Mogę wiedzieć za co? – Fabian zapytał wypranym z emocji tonem, rozmasowując obolałe miejsce.
– Już dobrze wiesz za co, sukinsynu. Trzymaj się z dala od mojej siostry.
– Uwierz mi, nie mam najmniejszej ochoty przebywać w bliskim towarzystwie twojej siostry nawet przez sekundę. – Guzman sprawiał teraz wrażenie lekko zirytowanego. – Coś jeszcze?
– Właściwie to tak. – Santillana uznał, że może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zamachnął się raz jeszcze, czego Fabian również się nie spodziewał. – A to za Normę. Żegnam.


***

W jej szafie znajdowała się tylko jedna sukienka – biała, urocza i dziewczęca, którą miała na sobie podczas balu bożonarodzeniowego, a którą wybrała dla niej wtedy na zakupach Emily. Lidia była podekscytowana, kiedy szukała stroju na wieczór i teraz stała przed lustrem, sprawdzając, czy może się tak pokazać publicznie. Dlaczego tak bardzo jej zależało, by ładnie wyglądać? Nie szła przecież na randkę. To niedorzeczne, że tak się stroiła, ale nie mogła się powstrzymać. Kiedy El Arquero zaprosił ją na spotkanie i wspomniał o starym kinie, które od dawna było nieczynne, w głowie miała wizję romantycznej schadzki. Musiało jej się chyba coś poprzestawiać w głowie, ale dotarło to do niej dopiero wtedy, kiedy we włosy wpięła świeży kwiat frezji zostawiony przez jej zamaskowanego przyjaciela. To nie była randka, więc dlaczego wystroiła się tak, jakby umawiała się z chłopakiem? Zawstydziła się, kiedy usłyszała ciche pukanie do drzwi.
– Chwileczkę! – krzyknęła i obawiając się, że to Conrado, w pośpiechu wypięła z włosów kwiat i wrzuciła pod poduszkę, udając nonszalancką pozę. – Proszę!
– Wow, idziesz na randkę?
Na szczęście na progu jej pokoju nie znajdował się Conrado, a Emily. Weszła powoli do pomieszczenia, przyglądając się nastolatce z wyrazem dumy i lekkiej podejrzliwości zarazem.
– Co? Skąd! – zaprzeczyła szybko, prosząc, by kobieta odpięła jej zamek z tyłu. – Przymierzam i sprawdzam, czy mieszczę się jeszcze w te ubrania. Nie noszę tej sukienki, chyba powinnam ją komuś wydać. Mam kilka niepotrzebnych ubrań.
– Kobieta powinna mieć w swojej garderobie przynajmniej jedną sukienkę na czarną godzinę – poinformowała ją blondynka z błyskiem w oku, jakby doskonale wiedziała, co ta próbuje przed nią ukryć. – Zamawiamy jedzenie na kolację, masz ochotę na coś konkretnego?
– Właściwie to miałam zamiar skoczyć do biblioteki i trochę się pouczyć. Bazyliszek zapowiedziała test z historii i krążą plotki, że ma to być najtrudniejszy sprawdzian w tym roku – oświadczyła, udając, że ubolewa nad tym faktem.
– Przecież masz szlaban. – Emily uniosła jedną brew podejrzliwie.
– Ale Conrado pozwolił mi chodzić do biblioteki. Przecież to nie tak, że dzieciaki w moim wieku spędzają sobotnie wieczory nad książkami…
Emily pokiwała głową, choć jej instynkty nie dały się oszukać. Lidia umiała doskonale wciskać kit, po mistrzowsku wplatała w swoje kłamstewka odpowiednią ilość szczegółów, by ktoś to kupił, ale pani Guerra zbyt długo pracowała w wywiadzie, by mogła ją tym przekonać.
– Zostaw tę sukienkę. Wybierzemy się niedługo na zakupy, kupimy coś nowego. – Uśmiechnęła się jeszcze, zanim zamknęła za sobą drzwi, a Lidia poczuła się jak klaun.
Podeszła do lustra i chwyciła chusteczkę, przecierając mocno po powiece i ścierając cień do powiek. Sukienka wylądowała w kącie, a ona sama wsunęła na siebie zwykłe czarne dżinsy i sweter. Co ona sobie w ogóle myślała, próbując takich zabiegów? Przecież to było niepoważne. Zerknęła na zegarek i przestraszyła się, że się spóźni, więc spakowała dla niepoznaki książki, wzięła kilka przekąsek i wyszła, kierując się niby do biblioteki. Kiedy jednak była pewna, że nikt już nie może jej zobaczyć z okna, zboczyła z trasy i udała się w stronę nieczynnego kina, całą drogę pokonując prawie biegiem.
Było już ciemno, kiedy czekała na El Arquero przed wejściem do „Olimpo”, zastanawiając się, co takiego dla niej przygotował. W pewnym momencie ciężkie drzwi otworzyły się z głośnym zgrzytem, sprawiając, że podskoczyła w miejscu, ale wtedy jej oczom ukazała się ciemna sylwetka, która gestem zaprosiła ją do środka.
– Od dawna nikt tutaj nie sprzątał, jest też trochę duszno, ale myślę, że nie powinno to przeszkadzać – poinformował ją, prowadząc w stronę sali kinowej. – Uwaga, stopień – ostrzegł ją w samą porę, by się nie wywróciła, kiedy nie dostrzegła schodka.
Serce zabiło jej szybciej, kiedy złapał ją delikatnie za przedramię, by się nie przewróciła. Nie było w tym nic romantycznego, ot zwykły gest godny dżentelmena, ale i tak wywołał u niej tę niekontrolowaną reakcję. Dała się posadzić na miejscu gdzieś po środku rzędu krzeseł. Obite materiałem składane foteliki były zakurzone, podarte i naznaczone zębem czasu, ale Łucznik chyba pokusił się o wysprzątanie miejsca, w którym ją ulokował, bo miała wrażenie, że tam gdzie usiadła jest nieco czyściej.
– Mam przekąski – oznajmiła, kiedy cisza była zbyt długa i już nie mogła znieść tej antycypacji. – Przyniosłam też herbatę. Pamiętam, że nie lubisz imbiru, więc tym razem tylko z miodem i cytryną.
Łucznik przyjął od niej termos i udał się kilka rzędów wyżej. Zrobiło jej się przykro, że nie usiądzie koło niej, ale uznała, że to zbyt wiele wymagać od niego takiego zaufania. Poza tym jeśli chciał wyświetlić jakiś film, musiał obsługiwać maszynę, która ulokowana była u szczytu sali.
– Jak się udało to zorganizować? – zapytała z ciekawością, patrząc się w ekran, który teraz rozbłysnął światłem projektora. W pewnym momencie zapaliła jej się w głowie czerwona lampka. – To twoja kryjówka… – Wyjąkała, rozdziawiając usta ze zdumienia po tym odkryciu. – Mówiłeś, że masz też inne miejscówki oprócz chatki Gastona, ale nie spodziewałam się, że to tutaj… Jest idealna. To miejsce zamknięte na wszystkie spusty, ludzie omijają je szerokim łukiem, bo boją się czymś zarazić, myśląc, że Templariusze roznosili tu jakieś choroby. Jeśli powiesz, że masz tutaj piwnicę z całym arsenałem łuków i strzał, to padnę. – Roześmiała się, a kiedy on nic nie odpowiedział, przełknęła głośno ślinę. – Poważnie?!
– Masz ochotę na film? – zapytał, pozostawiając jej spostrzeżenia bez komentarza, więc spróbowała poskromić trochę swoją ciekawość.
– Co obejrzymy?
Łucznik nie odpowiedział, tylko odpalił początkowe napisy. Lidia roześmiała się w głos, otwierając paczkę z gotowym popcornem o smaku karmelowym. „Narzeczona dla Księcia” była ich wspólną lekturą, a teraz chciał podzielić się też ekranizacją. Nie mogło być lepiej.
– Jeśli podobała ci się książka, film spodoba ci się jeszcze bardziej. – Pokusił się o to śmiałe stwierdzenie i było to niezwykle urocze, bo wydawał się być pewny co do swojej opinii.
– Mam go na DVD. – Lidia chciała być z nim szczera, ale trochę rozbawiła ją jego reakcja.
– Och – wyrwało mu się, jakby był lekko zawiedziony. Wydało jej się to całkiem urocze.
– Ale nie oglądałam – przyznała się szybko, żeby go nie zniechęcić. Dostała płytę z filmem jako świąteczny prezent od Santosa, ale jakoś nie zdobyła się jeszcze, by go obejrzeć. Może jakaś część jej liczyła właśnie, że kiedyś to Łucznik jej go pokaże, a może zaczynała już popadać w obłęd. – Chętnie go z tobą obejrzę. Ty pewnie znasz go na pamięć. Przyznaj się, ile razy go widziałeś?
– Wracam do niego co roku.
– I dziś akurat jest ten dzień w roku? – zachichotała, ale spoważniała po jego kolejnych słowach.
– Dokładnie dzisiaj.
Łucznik zajął się obsługą projektora i po raz pierwszy od kiedy go znała, wydawał się podekscytowany. Tak trywialna rzecz jak zwykły przygodowy film, w dodatku starej daty, sprawiał mu wiele radości, a ona nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu na twarzy, kiedy zdała sobie z tego sprawę. El Arquero de Luz był człowiekiem jak każdy inny. Mógł sprawiać wrażenie gburowatego mściciela, ale tak naprawdę miał też swoje zainteresowania, rzeczy które lubił i których nie cierpiał, a jej podobało się odkrywanie nowych warstw jego osobowości.
– Będziesz siedział w masce? – zapytała trochę zmartwiona. W kinie było dosyć duszno i unosił się tutaj pył i kurz, bo od lat miejscówka była nieczynna. Nie chciała, żeby musiał się przez nią kisić pod kominiarką. – Nie będę patrzyła, możesz ją zdjąć, będzie ci wygodniej oddychać.
– Już zdjąłem.
Zdziwił ją swoimi słowami, ale nic nie powiedziała. Choć wrodzone wścibstwo i instynkt nakazywały jej się odwrócić i wytężyć wzrok w ciemności, by dostrzec jego twarz, tak rozsądek mówił jej, że to byłby najgorszy błąd. Szanowała go i respektowała też jego granice. Poczuła ciepło rozlewające się na sercu, kiedy zdała sobie sprawę, że czuł się przy niej na tyle bezpiecznie, by odsłonić swoją twarz, nawet jeśli tylko w ciemności, gdzie nadal mógł zachować anonimowość. Ufał jej, a to był największy komplement, jaki mógł jej dać. Rozsiadła się więc wygodnie i pozwoliła mu włączyć film. Bawiła się przednio, śmiejąc się w głos i ciesząc się, kiedy słyszała, że siedzący kilka rzędów za nią El Arquero również miał ubaw w tych samych momentach, mimo że film znał już pewnie na pamięć. Miał rację – mimo że książka była wciągająca i utrzymana w zabawnym stylu, to film wywarł na niej jeszcze lepsze wrażenie. Nie była to pozycja dla każdego, ale Lida zrozumiała, dlaczego ta opowieść jest uznawana za klasyk. Mimo upływu niemal trzydziestu lat, wydawała się być tak samo na czasie. Kiedy na ekranie wyświetliły się napisy końcowe, a Łucznik wyłączył projektor, odważyła się w końcu zadać pytanie, które chodziło jej po głowie od początku wieczora.
– Dlaczego tak bardzo lubisz „Narzeczoną dla Księcia”? – zadała to pytanie z czystej ciekawości. Jej samej tematyka i humorystyczna oprawa przypadły do gustu, ale była ciekawa opinii zamaskowanego Strzelca.
– Bo to epicka opowieść o miłości, przyjaźni i zemście. No i są piraci, trucizny, pojedynki i olbrzymi grzmotoludzie. Czego tu nie lubić? – Udał, że nie rozumie jej pytania. Lidia rzuciła w niego popcornem przez ramię, a on uśmiechnął się, choć ona nie mogła tego zobaczyć. Postanowił odpowiedzieć szczerze: – Wracam do tego filmu, bo to nie jest bajka dla dzieci. To bajka dla ludzi, którzy wiedzą, że życie to nie bajka. – Tym razem jego ton był poważny, naprawdę miał to na myśli. Lidia tak się zasłuchała w jego wypowiedź, że nie rejestrowała już niczego innego. – Ma wszystko to, co powinna mieć idealna historia przygodowa – niezwyciężonego bohatera, piękną księżniczkę, złego księcia, zemstę, ucieczkę i miłość silniejszą niż śmierć. Każdy element klasycznej opowieści układa się pozornie w spójną całość, ale tylko po to, by wszystko wywrócić do góry nogami. Film nie naśmiewa się z przygodowych baśni, ale pokazuje ich schematy, stereotypy postaci i po prostu je łamie, bawi się tą konwencją. Można traktować to na poważnie, ale wtedy przegapisz prawdziwy sens. – Łucznik urwał na chwilę, jakby zastanawiał się, czy powinien powiedzieć więcej. Ten film był dla niego ważny i dzielił się nim nie bez powodu. – Bo to historia, która mówi, że bajki kłamią – ale nie do końca. Mówi, że życie jest niesprawiedliwe – ale wciąż warto próbować. Że bohaterowie nie są niezwyciężeni – ale i tak walczą. To hołd dla klasycznych historii, ale w zupełnie innym ujęciu. Dlatego mimo upływu lat bawi tak samo, bez względu na to, kto jest odbiorcą.
– Nie myślałam o tym w ten sposób – przyznała zgodnie z prawdą, przypominając sobie pierwszy raz, kiedy czytała książkę. Ubawiła się wtedy z absurdalnych losów bohaterów, dlatego rozpatrywała całość bardziej w kategoriach komedii. Łucznik zdawał się dogłębniej przeanalizować swój ulubiony film. – To ironia współczesnych czasów. Trochę jak nasze życie w Pueblo de Luz. Tutaj też absurd goni absurd, a my jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że często po prostu romantyzujemy te nasze realia.
– Robisz tak?
– Czasami. – Lidia wzruszyła ramionami. Było jej trochę wstyd. – Kiedy budzisz się rano i znów słyszysz, że kogoś znaleziono z kulką w głowie, kolejna kobieta została wykorzystana, jeszcze ktoś inny przedawkował jakieś dziwne substancje albo twoja sąsiadka zniknęła tak po prostu z powierzchni ziemi, masz już tego po prostu dosyć. Zaczynasz dopatrywać się małych rzeczy, które choć trochę zmniejszą stres. Szukasz czegoś lub kogoś, kto choć odrobinę zmieni tę smutną i okrutną rzeczywistość w coś, co da ci motywację do działania, by coś zmienić.
– Ja jestem taką rzeczą dla ciebie? – zapytał i chyba wprawił ją tym pytaniem w zażenowanie, bo zapadła się niżej w fotel. – Przepraszam, nie musisz odpowiadać. Po prostu jestem ciekawy.
– Nie, w porządku, masz rację. – Lidia pokiwała głową, choć cały czas była odwrócona do niego plecami i ukryta w fotelu, więc nie mógł tego widzieć. – Kiedy pojawiłeś się w miasteczku, chyba robiłam to nieświadomie, ale przylepiłam ci etykietkę bohatera, który zbawi to miejsce. I nie możesz mnie za to winić – dodała szybko, poruszając się gwałtownie w miejscu i odwracając głowę w stronę, gdzie siedział. Nie chciała, żeby źle ją zrozumiał. – Byłeś jedyną osobą, która sprzeciwiła się temu całemu złu, które nas otacza. W mojej głowie na początku było to bardzo romantyczne, w stylu niczym z powieści przygodowych, ale teraz widzę w tym pewną ironię. – Lidia teraz była już pewna swoich słów. Zdążyła trochę poznać jego charakter i choć nie rozgryzła go jeszcze całkowicie, wydawało jej się, że akurat to na pewno o nim wie. – W „Narzeczonej dla księcia” mamy olbrzyma Fezzika, który na pierwszy rzut oka wydaje się silniejszy od kogokolwiek innego na świecie i teoretycznie powinien budzić grozę, ale tak naprawdę jest łagodny jak baranek. To troskliwy głuptas, który uwielbia rymować i martwi się o przyjaciół. Mamy niepokonanego szermierza Inigo, który jest mistrzem fechtunku, pokonałby każdego z zawiązanymi oczami i jedną ręką, ale tak naprawdę jest smutnym pijaczkiem, pełnym obsesji, którego powoli zżera żądza zemsty, a kiedy w końcu tę zemstę realizuje, nie ma już żadnego innego celu w życiu. Vizzini natomiast jest mózgiem całej operacji i to on dowodzi misją uprowadzenia panny młodej, jest piekielnie bystry, czym w kółko się chwali, wyzywając innych od głupków, ale przecież prawdziwie inteligentni ludzie nie muszą chwalić się swoją mądrością wszem wobec. Dla Vizziniego wszystko jest „nie do pomyślenia” albo „niewyobrażalne”. Tak naprawdę ma dosyć ograniczony umysł, skoro w ogóle nie wziął pod uwagę, że ktoś mógłby odkryć jego zamiary. Tak bardzo chce zwyciężyć w pojedynku umysłów z Człowiekiem w Czerni, że ucieka się do podstępu, nie przewidując, że tak naprawdę od początku był przegrany. Piękna Buttercup z kolei nie jest klasyczną damą w opałach, mogłaby sobie poradzić sama, potrafi być cyniczna i trochę marudna, daleko jej do perfekcyjnej niewiasty. A zły książę Humperdinck? Nie jest wielkim wojownikiem ani strategiem, nie jest też zakochanym głupcem, który pożąda księżniczki jako swojej żony. Jest tchórzem, który osiąga cele, manipulując innymi, a ślub z Buttercup traktuje jako pretekst do wywołania wojny i sam zleca jej uprowadzenie i zabicie, żeby obwinić o to swojego wroga politycznego. No i na koniec filmowy Człowiek w Czerni, Westley, wygrywa wcale nie dlatego, że był silniejszy czy odważniejszy, a dlatego że sprawił, że książę się bał. – Lidia streściła charakterystykę bohaterów, próbując dowieźć swojej racji. Uważnie obserwowała mowę ciała Łucznika, ale on wydawał się słuchać jej z uwagą, mając lekko przekrzywioną głowę i odchylając się do tyłu w fotelu. – Ty robisz to samo co Westley, Łuczniku, grasz na ludzkich emocjach, podchodzisz przestępców psychologicznie i blefujesz. Wcale nie jesteś silniejszy od nich, zresztą tutaj nie chodzi o to, żeby fizycznie pokonać przeciwnika, a żeby złamać jego ducha. Dokładnie taki efekt osiągasz swoimi cytatami z Biblii – to nie są zwykłe groźby, ale psychologiczna gra, dzięki której ci, którzy mają coś na sumieniu, drżą na samą myśl o tobie, zanim strzała w ogóle ich dosięgnie. Jesteś jak on, tylko że on miał miecz, a ty masz łuk. – Lidia zakończyła swój wywód z wymalowaną na twarzy dumą. Wydawało jej się, że utrafiła w punkt.
– Parobek Westley jest żałosny, nie porównuj mnie do niego. – El Arquero udał oburzenie. Wiedziała, że trochę się nabija, kiedy wzdrygnął się ostentacyjnie, ale i tak ciekawiło ją, co chciał jej przekazać. – Proszę cię, to tragiczny kochanek, który wszystko zrobiłby dla miłości, nawet dla dziewczyny, której wystarczyło podejrzenie, że nie żyje i już poszła pocieszyć się w ramionach innego.
– Dobrze wiesz, że wcale tak nie było, Buttercup była zdruzgotana, kiedy myślała, że Westley nie żyje! Sama powiedziała, że już nigdy nikogo nie pokocha. – Lidia wykrzywiła się w oburzeniu. Jej rozmówca był ukryty w ciemności, ale mogła sobie wyobrazić, że patrzy na nią z rozbawioną miną. – Westley zrobił wszystko, by ją ochronić i przypłacił to nawet… cóż, życiem. – Montes podrapała się po głowie, kiedy zdała sobie sprawę, że rzeczywiście absurdalne rozwiązania w filmie mogły być trochę mylące dla zwykłego odbiorcy, który nie był zaznajomiony z konwencją.
– Niezbyt to wielka ofiara, skoro został przywrócony do życia. – Łucznik wtrącił swoje trzy grosze, a zaraz potem dodał: – Poza tym Max Cudotwórca stwierdził przecież, że Człowiek w Czerni był tylko „prawie martwy”, a nie całkowicie martwy, a to wielka różnica. – Sprawiało mu dziwną radość takie dyskutowanie na temat fabuły, która dla nich była świetną rozrywką, a dla innych, którzy nie znali tej opowieści, pewnie brzmiała jak stek bzdur.
– Och, daj spokój, wrócił prawie jako warzywo, ledwo kontaktował!
– A jednak udało mu się pokonać Humperdincka.
– Sprytem i blefem, przecież mówiłam! – Lidia zgarnęła garść popcornu i ponownie w niego rzuciła. On położył sobie dłoń na piersi i odchylił się w fotelu, śmiejąc się w głos. Pierwszy raz słyszała taki radosny dźwięk z jego ust. – Wolisz, żebym porównała cię do Iniga? Montoya szukał mordercy ojca, sześciopalczastego hrabiego Rugena. Ty wspomniałeś kiedyś, że wszyscy ci, którzy od ciebie dostali strzałę z cytatem, narazili ci się w przeszłości i mają coś na sumieniu. Znalazłeś ich, masz ich w garści, niektórzy jak Jonas Altamira albo Jose Balmaceda już dostali za swoje. Twoja zemsta się dopełniła. Co więc jeszcze pozostało?
– Zemsta nigdy się nie kończy. – Zamaskowany Strzelec zgarnął ze swoich kolan kilka ziaren karmelowego popcornu, który posłała w jego stronę i odłożył na bok do śmieci, jakby chciał zająć czymś ręce. Może nie chciał też strzępić sobie języka, usprawiedliwiając się.
– Bzdura. Zależy ci. – Tym razem to Lidia uśmiechnęła się w zarozumiałym geście. Czuła, że powoli zaczyna go rozgryzać. – Mówisz, że nie wierzysz w bajki, ale ja myślę, że gdzieś w głębi serca chcesz w nie wierzyć. Chcesz wierzyć, że miłość jest silniejsza od śmierci, chcesz wierzyć, że nawet człowiek, który stracił wszystko, łącznie z celem w życiu, w końcu odnajdzie się na nowo. Wychowałam się w tej okolicy, przeżyłam wiele złego, wiele straciłam i nadal chcę wierzyć, że w tym wszystkim jest jakiś sens. Mimo całego otaczającego nas zła wierzymy, że dobro jeszcze istnieje i że czasem też zwycięża. Pod tym względem jesteśmy więc dokładnie tacy sami.
El Arquero de Luz zamilkł, rozmyślając nad jej słowami. Odwrócił wzrok i wpatrzył się gdzieś w przestrzeń, krzyżując ramiona na piersi. Nie wiedziała, czy tak go skłoniła do refleksji czy może po prostu go zdenerwowała. To milczenie trwało zdecydowanie zbyt długo, a ona nie była w stanie rozszyfrować jego emocji, więc w końcu odezwała się ponownie.
– Wiesz, Łuczniku, klasyczny z ciebie tsundere.
– Co takiego?
– Tsundere, to taki archetyp postaci z japońskich komiksów – wytłumaczyła, przypominając sobie słowa Izzie Gomez. Czuła, że ten termin idealnie opisywał charakter Łucznika i chciała się tym z nim podzielić.
– Dziwna jesteś – mruknął.
– Nie jestem taka głupia, jak myślisz.
– Nigdy nie powiedziałem, że jesteś głupia.
– Powiedziałeś.
– To się nie liczy, zrobiłem to, by cię chronić. – Łucznik wyprostował się w miejscu, chcąc nadać sobie poważniejszego charakteru. Po jej słowach jego postawa przypominała bardzo defensywną. Nie chciał, żeby myślała, że uważa ją za kogoś gorszego, głupszego czy nierozgarniętego. Tak naprawdę sądził, że jest bardzo bystra, a jedynie lekkomyślna, bo wciąż wplątywała się w niebezpieczne przygody. Jemu to pasowało, to był jego żywioł, ale nie chciał mieć jej na sumieniu, dlatego czasami musiał ją ustawić do pionu.
– A jednak. – Lidia uśmiechnęła się sama do siebie. – Zależy ci. Udajesz zimnego i cynicznego, ale naprawdę masz złote serce. Mówisz, że nienawidzisz tych wszystkich ludzi i że sami są sobie winni, że spotkało ich tyle złego, skoro są hipokrytami przymykającymi oko na zbrodnie w miasteczku, a jednak nadal wychodzisz i ochraniasz ich pod osłoną nocy, czuwasz. Wychodzisz na ulice z łukiem, strzałami i cytatami z Biblii. Udajesz, że ci nie zależy, ale gdyby tak nie było, nie robiłbyś tego, nie ryzykowałbyś tyle razy. Wiesz, że gra jest warta świeczki, nie chodzi już tylko o zemstę. Chcesz, żeby to miasto było inne, żeby ludzie przestali krzywdzić się nawzajem i żeby nie czuli się już tak bezkarnie. Jakaś część ciebie wierzy, że dobro może wygrać, może nie tak spektakularnie jak w filmie, ale po trochu, na twoich własnych zasadach.
Nie widziała tego, ale on zadumał się, patrząc na nią, jakby widział ją po raz pierwszy. Powtarzała mu to już wielokrotnie i chociaż to niełatwe, coraz częściej łapał się na tym, że zaczyna sam w to wierzyć.
– Przyjaciele mogą sobie chyba mówić takie rzeczy, prawda? – zagadnęła cichutko, kiedy on nie odzywał się przez dobrych kilka minut. Nie miała pojęcia, co chodziło mu po głowie.
– Uważasz, że jesteśmy przyjaciółmi?
– Myślę, że sporo już razem przeżyliśmy i chyba zasłużyłam sobie na ten tytuł. – Lekko się naburmuszyła. – Znasz Harry’ego Pottera, prawda? Lubisz fantastykę, więc musisz znać, więc na pewno wiesz, w jaki sposób Harry, Ron i Hermiona się zaprzyjaźnili – zaczęło się od pokonania trolla górskiego w łazience na pierwszym roku w Hogwarcie. Ty i ja też mieliśmy kilka takich trolli – jednym z nich był mój ojciec, spotkaliśmy się na El Tesoro i ochroniłeś mnie przed nim. Byli też członkowie kartelu Los Zetas, którzy szukali cię w sadzie Delgado i przed którymi wspólnie się chowaliśmy. No i włoska mafia, ludzie Marleny, którzy zabili Eloya. Mamy razem sporo wspólnego, Łuczniku. Więc jak będzie? – Rzuciła mu takie spojrzenie, jakby wyzywała go na pojedynek. Bywała niezłym uparciuchem i nie dawała sobie przemówić do rozsądku, kiedy już coś sobie postanowiła. – Mogę nazywać cię swoim przyjacielem?
Wstrzymała oddech trochę zawstydzona, że w ogóle odważyła się o to zapytać. On milczał, ale tylko przez chwilę. Odpowiedział jej, używając słynnych słów z filmu „Narzeczona dla Księcia”, czym sprawił, że uśmiechnęła się promiennie, oddychając z ulgą:
– Jak sobie życzysz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 69, 70, 71
Strona 71 z 71

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin