Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 17, 18, 19 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:46:44 02-03-15    Temat postu:

190. Greta

Lekka strużka dumy wiła w powietrzu niezrozumiałe dla niej kształty, po czym znikała bezpowrotnie. I każda następna zachowywała się dokładnie w ten sam sposób. Znowu siedziała na łóżku. Jakby każdy jej dzień zamykał się w kole. A ona bezmyślnie po nim krążyła, codziennie zasiadając na pościeli, bezsensownie analizując jeden raz i kolejny dokładnie te same sprawy, dokładnie te same zdarzenia, jakby chcąc dojść do jeszcze dziwniejszych, mniej zrozumiałych wniosków niż chwilę wcześniej. Czasami, a żeby choć przed samą sobą być szczerą, ostatnio bardzo często dochodziła do przykrego wniosku, że to wszystko ją przerasta, że jest zbyt naiwna i po prostu głupia, by zrozumieć cokolwiek z tego miliona rzeczy, które kierowały działaniem jej matki. Albo raczej te które jasno wytyczały drogę jej postępowania. Pieniądze - o tym zawsze była święcie przekonana. Ale ostatnio zaczęła myśleć, że może w tym wszystkim było coś jeszcze. Coś czego ona tak po prostu nie rozumiała bądź nie była wstanie zrozumieć czy zobaczyć. A wszystko przez to, że znalazła się w mieście Cieni, gdzie wszelkie demony krążyły za Tobą, goniły, dopadały, aż w końcu doprowadzały do utraty zmysłów. A już zwłaszcza jej. Jakby zaczynała widzieć coś czego po prostu nie ma, a ona stara się to sobie wmówić. Jak dziwne zachowanie Ivana, jego słowa, reakcję na to co ona mówi. A teraz jeszcze to - pomyślała kwaśno, odkładając na bok, żarzącego się nadal papierosa i chwytając delikatnie w dłonie białą kartkę.

    Każde popełnione przestępstwo jest zasadniczo szare, bo każdy człowiek rzuca cień...który go ściga
    Pamiętaj - zawsze tam, gdzie się zawahasz, tam gdzie popełnisz błąd, ja tam będę. Aż w końcu zdasz sobie sprawę, że zaufanie to rzecz względna. Tylko, że wtedy będzie już za późno


I może ten tajemniczy list sam w sobie, nie budziłby jej niepokoju, gdyby miał inną formę. Ten człowiek - kimkolwiek był, kobietą czy mężczyzną, wiedział co chce osiągnąć. Nie był to typowy list z pogróżkami, z głupim tekstem typu: "Strzeż się. Nadchodzę", wklejony literkami wyciętymi ze zwykłej gazety. Nie. To było coś więcej. To cienkie, przekrzywione, odręczne pismo już samo w sobie budziło lęk. Obracała w dłoniach kartkę papieru, a milion myśli jak zawsze przelatywało jej przez głowę, czyniąc wszelkie spustoszenie w jakichkolwiek spekulacjach.
- Stało się coś? - spytał Ivan cicho, zagadkowym wzrokiem wpatrując się w nią, jakby czekając na jej odpowiednią reakcję. Albo po raz kolejny widzi coś czego nie ma. Jest najzwyczajniej w świecie przewrażliwiona. Potrzebuję odpoczynku, słońca, morza, spokoju i samotności.
- Nic, nic. Wszystko w porządku - odparła mu po chwili, chwytając ze stolika złotą zapalniczkę, z tajemniczymi inicjałami na spodzie, którą znalazła w rzeczach matki. Odpaliła ją z charakterystycznym kliknięciem, przykładając ogień do kartki. Zawahała się przez chwilę, patrząc wprost na płomień, starający się liznąć rąbek papieru. Sekundę później, kartka zajęła się ogniem, a ona czekała aż cała spłonie, jakby ignorując namacalną obecność Ivana w pokoju.
- Powiesz mi o co chodzi? - spytał po chwili, siadając na przeciwko niej, a raczej opierając się o stolik z ciemnego dębu, stojący na wprost jej łóżka
- A o co dokładnie pytasz - odrzekła swobodnie, wstając z gracją i odkładając zapalniczkę do szkatułki stojącej na toaletce, nie chcąc jej zgubić.
- Zaczynając od tego całego Ruiza - powiedział, niemal wypluwając nazwisko Ericka, chwytając ją za przegub, gdy po raz kolejny chciała go zgrabnie wyminąć i udać się nie wiadomo gdzie, kolejny raz zawieszając ich rozmowę w próżni - Kończąc na tym pieprzonym liście, który właśnie spaliłaś i na fakcie, że cały czas uporczywie twierdzisz, że nic się nie dzieje - dodał na końcu, ostatnie słowa wypowiadając wprost do jej ust, które znalazły się niespodziewanie blisko, po tym jak w dość nerwowy sposób przyciągnął ją do siebie, a ona nie chcąc stracić równowagi, oparła dłonie na jego torsie, wyczuwając mocno bijące w piersi serce. Starała się złapać oddech, odwróciła wzrok nie chcąc spoglądać w jego ciemne, niemo żądające odpowiedzi oczy.
- Możesz mnie już puścić? - spytała impertynencko, mając dość dużą nadzieję, że to go zbiję z pantałyku i będzie mogła uciec.
- Coś Ci przeszkadza - odparł wyzywająco, przyciągając ją jeszcze bliżej, działając kompletnie na przekór jej oczekiwaniom - Lubisz bawisz się w króliczka, który ucieka - dodał po chwili szeptem, prosto w jej usta, tak że mogła niemal spić te słowa.
- Wolę gonić króliczka - powiedziała, wpierw chrząkając lekko, czując jak z ledwością jakiekolwiek słowa przechodzą przez jej suche gardło.
Schylił głowę w dół, dosięgając jej ust. Już niemal czuła jak nakrywa jej wargi swoimi, jak robi coś na co nigdy nie powinna mu była pozwolić, choć - co paradoksalne - już ze sobą spali. Ale ona zawsze wszystko robi nie w tej kolejności.
- Chyba to jednak nie byłby dobry pomysł - powiedział po chwili, kolejny już raz z rzędu wyrywając ją ze stanu błogiej rozkoszy wprost na pole pełne pokrzywy. Spojrzała na niego wściekła, a na jego twarzy lśnił cwany i bezczelny uśmiech faceta, przypominający jej uśmiech dziecka, które właśnie znalazło schowany przez mamę słoik z ciasteczkami - Też wolę gonić króliczka - dodał w tonie wyjaśnienia, cmokając ją w policzek, po raz kolejny prowokacyjnie blisko ust, zostawiając ją samą z mętlikiem w głowie.

Chwyciła stojąca po środku stołu butelkę, wlewając prosto do gardła spory łyk taniej whiskey. Sekundę później poczuła jakby żywy ogień wypalał jej wnętrze.
- Chcesz mi, więc powiedzieć, że ona nie była Twoją matką
- Dokładnie - odparł swobodnie, jakby to była jedna z najnaturalniejszych rzeczy pod słońcem.
- Oświeć mnie więc - odrzekła wzburzona i mocno zirytowana nie tyle jego słowami, co bijącą z nich nonszalancją, która po raz kolejny - choć nie pierwszy już raz - doprowadzała ją do szału - Kim do cholery była?!
- Moją macochą. I jedną z Barossów - dodał spokojnie, świadomy tego jaki efekt wywoła ta informacja. Greta z wrażenia usiadła z powrotem na krześle, choć nie bardzo pamiętała kiedy dokładnie się z niego podniosła.
- Była, więc siostrą Fernanda i Gerarda Barosso?! - odparła zdumiona, jakby nie mogąc uwierzyć, że to co myślała, że jest prawdą, rzeczywiście nią jest.
- Była - powiedział enigmatycznie, przypalając wetkniętego w usta papierosa, z tajemniczym i lekko ją niepokojącym uśmiechem czającym się na ustach.
- O czym mi jeszcze nie powiedziałeś? - spytała szorstko, wstając z miejsca i stając na przeciwko niego.
- Cara - wyrzekł cicho, przerywając na moment, by zaciągnąć się papierosem - Nie mogę podać Ci wszystkiego na złotej tacy - dodał po chwili bezczelnie. Wyprowadził ją z równowagi, sprzedał rewelację, o których tak naprawdę nie sądziła, że mogą stać się prawdą, choć w jej głowie wszystko do siebie pasowało, a teraz tak po prostu wyprasza ją z tej jednoosobowej imprezy, którą sobie urządził. Zabawy jej kosztem. Miała ochotę mu przywalić. I to chyba pierwszy raz w swoim życiu. W większości innych przypadków, by się w jakiś sposób opanowała. Wzięła głęboki oddech i nie pokazała, że w jakikolwiek sposób ją to obeszło. Tym razem jednak ... było cholernie ciężko powstrzymać świerzbiącą rękę. Wyciągnęła mu więc z ust palącego się papierosa, zaciągając tak głęboko, jakby właśnie wydostała się z płonącego domu i mogła oddychać świeżym powietrzem.
- Przyjemniej zabawy. Szkoda tylko, że wystraszyłam Twoją dzisiejszą towarzyszkę - dodała na odchodnym słodkim głosem, cmokając go w policzek i wychodząc z głową pełną pytań


Nigdy nie powinien był się tego dowiedzieć. Miał to zrobić. Miał po prosu ją zabić. Bez żadnych wyrzutów sumienia. Z zimną krwią. A potem patrzeć jak powoli, sekunda po sekundzie z jej ciała uchodzi życie. A ona błaga. Błaga jego o litość. Choć w całym swoim marnym życiu, sama litości nigdy nie okazała. Ale teraz? Teraz wiedział za dużo. Czuł za dużo. Coś czego tak naprawdę czuć nie chciał. Jak w ogóle mógł ją zrozumieć?! Miał zdobyć jej zaufanie. Miał ją oszukać. A potem zabić. Tak po prostu zabić. A on tymczasem zaczynał jej współczuć?! To jakaś chora paranoja. Rzucił pustą butelkę o ścianę, patrząc jak rozpada się na tysiąc drobnych kawałków. Może jednak powinien do niej zadzwonić?! Może powinna tu przyjechać. Teraz, gdy wszystko wymyka mu się spod kontroli. NIE! Wyśmieję go. Nie zrozumie tego. Ona nie jest wstanie pojąć tego wszystkiego. On jest. I tylko on może to skończyć. Wyrwał białą kartkę papiery, składając ją uroczyście w niewielki prostokąt i wkładając do koperty. Popatrzył się na swoje dzieło z lekkim wahaniem. Zagryzł z wściekłości wargę i z tą samą wściekłością napisał na wierzchu: Greta Ortiz.

Wiedziała, że ktoś musi to wiedzieć. Sęk tkwił tylko w tym: kto?! A skoro przystojny pan adwokat nie bardzo wiedział o istnieniu ciotki, to raczej nie będzie też wiedział czemu nikt o niej nie słyszał. Stary Barosso nasuwał się sam, ale nie była jeszcze idiotką, by samej sobie strzelać w stopę i iść do niego, tak po prostu żądając odpowiedzi. Byłoby to zresztą za proste. Przesunęła niepewnie czarnego pionka na jedno z wolnych pól, jakby na raz prowadząc dwie gry. Szachy - jak zawsze zresztą, pozwalały jej się rozluźnić, zrelaksować, oczyścić umysł ze wszystkich niepotrzebnych informacji. Teraz, tocząc walkę z Tony'm, którego tak naprawdę nie znała za dobrze i mówiąc szczerze, poznać nawet nie chciała, czuła się o wiele lepiej. Nawet pomijając fakt, że zaczynał on mieć nad nią niewielką przewagę sytuacyjną. Westchnęła lekko, dochodząc do wniosku, że powinna jeszcze raz w skupieniu przejrzeć wszystkie rzeczy matki. Choć dla niej, kolejną prawdziwą zagadką, była zapalniczka z tajemniczymi inicjałami.
- Greta? - spytał niepewnie Tony, zwracając jej uwagę na swoją osobę i toczącą się pomiędzy nimi rozgrywkę na planszy.
- Dokończymy później - zdecydowała szybko, podnosząc się z miejsca i wychodząc z pokoju, chcąc jak najszybciej rozwiązać kwestię nieżyjącej siostry braci Barosso, o której nikt w Valle de Sombras nie słyszał.
Prawie nikt

Zsiadła ze swojego czarnego niczym smoła motoru, zdejmując od razu kask i przebierając splątane włosy dłonią. Z niesmakiem zlustrowała motel, w którym się zatrzymał. Czemu ją to wcale nie zdziwiło, że znalazł się w tak obskurnym miejscu, by nie musieć zbytnio pokazywać się innym. A przede wszystkim nie zwracać uwagi samego Fernando Barosso na swoją małą znaczącą osobę. Rozpięła skórzaną kurtkę, czując jak świeże powietrze dociera do jej ciała. Miała swoje własny sposoby na to, by dowiedzieć się w recepcji jaki pokój zajął, nie musiała, więc poświęcać na to specjalnie dużo czasu. Zastukała cicho, opierając się swobodnie o ścianę z boku drzwi, czekając aż jej otworzy.
- Jak zawsze masz swój sposób na przywitanie gości - mruknęła cicho, gdy wychylił się zza drzwi, przed którymi - ku swojej irytacji - nie znalazł nikogo.
- [link widoczny dla zalogowanych] - odparł, uśmiechając się bezczelnie, odsuwając się od drzwi, by mogła wejść do środka,
- Och, widzę, że na wiele sobie pozwalasz - mruknęła swobodnie, podnosząc opróżnioną do połowy butelkę whiskey, wzrokiem napotykając na 3 inne choć puste i niezliczoną ilość niedopałków, walających się w prowizorycznej popielniczce
- A co Cię sprowadza? - spytał cicho, zapinając guzik spodni, które przed otwarciem drzwi, zdążył jedynie wciągnąć na nogi.
- Cóż ... - odparła miękko, zbliżając się do niego i rysując palcem wskazującym niezrozumiałe dla niego kształty na nieokrytej klatce piersiowej - Chyba czas wprowadzić wszystko na kolejny poziom, nie sądzisz?! - dodała spokojnie, patrząc mu się prosto w oczy, świdrującym wzrokiem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:22:09 08-03-15    Temat postu:

191. COSME / ETHAN / ORSON / OJCIEC JUAN / SAMBOR

- O moim ojcu? – powtórzył po nim Cosme. Nie dało się ukryć, że słowa Ethana wywarły na nim wrażenie, Zuluaga cofnął się o krok, jakby broniąc się przed samym dźwiękiem imienia rodzica. Nawet El Gato poruszył się nerwowo na rękach właściciela

- Musimy pana ostrzec – powiedział Crespo, za wszelką cenę próbując nie dopuścić do tego, iż właściciel El Miedo całkowicie straci do nich zaufanie. On i Orson przybyli tutaj, żeby pomóc, a nie wzbudzić jeszcze większy strach. – Mitchell coś planuje, nie znam szczegółów, ale jego prawa ręką, którą był mój tata...

- Chwileczkę – Cosme wszedł Ethanowi w słowo, mimowolnie zaciskając palce na ciele kota, co ten skwitował cichym warknięciem. – Chcesz powiedzieć, że siedzący w samochodzie człowiek...

- Owszem – westchnął niebieskooki mężczyzna, czując się co najmniej źle jako posłaniec takich wieści. – Panie Zuluaga, zdaję sobie sprawę, że ani ja, ani Orson nie wyglądamy na kogoś, komu można uwierzyć, ale jeżeli chociaż odrobinę zależy panu na rodzinie – a domyślam się, że tak, to proszę nas wysłuchać.

Cosme zmrużył oczy, machinalnie głaszcząc kota – po części w formie przeprosin, ale również i w instynktownym geście obrony, zaznaczenia, że co prawda tylko z kotem, ale nie jest tu sam i w razie potrzeby nie zawaha się go użyć.

- Oczywiście, że mi zależy. Widzę, że jesteście świetnie poinformowani, a to znaczy, że naprawdę wiecie, kim jest Mitchell. Problem tylko, czy znacie go jako waszego wroga, czy może...szefa?

- Szefa? – tym razem to Ethan powtórzył poprzednio wypowiedziane przez rozmówcę słowa. – Ten drań...to bydlę, potwór z piekła rodem zabił moją ukochaną, tylko dlatego, że się ze mną związała i ktoś taki miałby...- Crespo znienawidził samego siebie za okazywanie słabości przed obcą osobą, ale na samo przypuszczenie, że mógłby mieć coś wspólnego ze starszym Zuluagą, zrobiło mu się niedobrze i stanęły łzy w oczach.

- Hm. Mój ojciec ma różne grzeszki na sumieniu, ale mordować kogoś, bo zakochał się w niewłaściwym mężczyźnie? Dziwne. On jest ponad to, nie zajmuje się takimi sprawami. Chyba, że...nie jesteś takim zwykłym facetem, a faktycznie jesteś w jakiś sposób z nim powiązany. Ty, lub twoja zmarła dziewczyna.

- Panie Zuluaga...- Ethan spuścił ramiona, całkowicie przygnębiony wspomnieniami, nagle wracającym bólem, faktem, że ta rozmowa okazuje się dużo trudniejsza, niż mógł się spodziewać. – Kochałem Lydię. Kochałem ją ponad wszystko. Umarła na moich oczach, w moich ramionach, z jednego powodu – nie wykonała jego polecenia. Bez mrugnięcia okiem wydał rozkaz zamordowania własnej córki, ponieważ zamiast użyć mnie do kontrolowania mojego ojca, obdarzyła mnie szczerą miłością. Tak naprawdę, to ja stałem się przyczyną jej śmierci

- Własnej córki? – Cosme zwilżył wargi, zaskoczony, jak bardzo historia młodzieńca przypomina mu jego własną i tym, kim naprawdę była narzeczona Crespo. – Czy mówisz, że Lydia...

- Tak. Była pańską siostrą.

***
Zuluaga kurczowo trzymał na kolanach swojego kota, kiedy Toyota Tercel powoli zbliżała się do miasteczka. Gdzieś w połowie drogi łyknął małą tabletkę z niewielkiego pojemnika, który Ignacio swego czasu nakazał mu mieć zawsze przy sobie, po czym popił ją wodą z na wpół opróżnionej butelki stojącej w przeznaczonym na nią miejscu, tuż przy siedzeniu Ethana. Crespo nie skomentował tego faktu, kilka łyków wody nie było aż tak ważne, aby je wspominać, tym bardziej, że domyślił się już, iż Cosme ma problemy z sercem. Niezależnie od wszystkiego musiał jednak dokończyć swoją misję i powiedzieć to wszystko, z czym przyjeżdżał do Valle de Sombras. Zrobić to dla ojca i – po części – dla samego siebie.

Orson nie odzywał się praktycznie wcale aż do bram miejscowości, zauważył jednakże, że właściciel El Miedo co rusz spogląda w przednie lusterko i w ten sposób obserwuje ojca kierowcy. Nie przeszkadzało mu to ani trochę, sam byłby ciekaw na miejscu Zuluagi, o co tutaj w ogóle chodzi i kim są obcy wspominający imię jednego z największych potworów meksykańskiej ziemi.

- Kot – przerwał w pewnym momencie ciszę Ethan. Nie mogli przecież rozmawiać o ważnych sprawach podczas drogi, a milczenie sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej nieswojo. Nie często przecież wybiera się w podróż do kogoś po to, by mu oświadczyć, jakich zbrodni będzie próbował dokonać ktoś bliski. – Do miasteczka jest jeszcze parę kilometrów. Szukał pan go aż tak daleko od domu?

Zuluaga drgnął, słysząc nagle czyjś głos, po czym spojrzał ostrożnie na młodszego Crespo. Za nic im nie ufał, ani ojcu, ani synowi, ale to, co wiedzieli na temat jego i jego rodziny dało mu do myślenia i spowodowało, że zgodził się wsiąść do ich pojazdu i w ten sposób wrócić do Valle de Sombras. A nuż naprawdę mieli coś interesującego do przekazania?

- Wyprowadził mnie na spacer – mruknął w odpowiedzi, pochwytując zdziwione spojrzenie Orsona w lusterku. – Tak, nie ja jego, a on mnie. W pewnym momencie po prostu wyszedł za drzwi El Miedo i zaczął wściekle miauczeć, jakby mnie wołał. Podążyłem za nim i trafiłem na was. Nie mówię, że ma szósty zmysł, bo to w końcu tylko zwierzę, ale w przypadku El Gato wszystko jest możliwe. Czasami myślę, że to jakiś człowiek, zaklęty od wieków w skórze zwierzęcia. Jest zbyt mądry, żeby być tylko kotem.

Jako twardo stąpający po ziemi mężczyzna Orson nie skwitował wyrażenia Cosme na temat tajemniczego przekształcenia się kota zwanego Kotem, ale wyraz twarzy mówił sam za siebie.

- Przecież nie sądzę tak na serio! – bronił się syn Mitchella, orientując się, jakie wrażenie wywarły jego słowa.

Dalsze rozważania na temat Kota nie będącego kotem musiały zejść na dalszy plan, bo samochód wtoczył się powoli na drogę prowadzącą do El Miedo. Mieli o tyle szczęścia, że ciemne chmury i siąpiący coraz bardziej deszcz przykrył ich przybycie zasłoną wody, dzięki czemu nie zwrócili uwagi mieszkańców miasteczka. Jedna, czy dwie osoby obejrzały się za poobijanym pojazdem, ale raczej ze względu na budzący zdumienie fakt, że ktokolwiek pragnął dostać się do zamku, niż na to, w jakim stanie była Toyota, czy jeden z jej pasażerów.

Ethan wysiadł z wysłużonego pojazdu, to samo zrobił Zuluaga. Orson, odpocząwszy w trakcie dosyć długiej podróży, o własnych siłach podreptał z nimi. Niedługo potem, przemoknięci do ostatniej nitki, wchodzili już do tego, co pozostało z wiekowej budowli po pożarze.

- Siądźcie...gdzie chcecie – zawahał się na moment właściciel. Po rezygnacji Ariany z pracy i tym wszystkim, co się wydarzyło w jego życiu, Cosme na dłuższą chwilę stracił ponownie zapał do sprzątania i chociaż obiecywał sobie, że zajmie się tym chociażby dlatego, że musi mieć gdzie przyjmować Dolores – jak już się pogodzą, rzecz jasna – to wciąż nie mógł się do tego zabrać. Orson, wciąż bez wypowiedzenia zbędnych słów, zasiadł na jednym z dosyć wygodnych foteli, odmawiając ruchem głowy udania się do dalszej części zamczyska i skorzystania z jednego z łóżek. Były ważniejsze rzeczy od wygody, czy od komfortu.

Ethan rozejrzał się po pokoju, do którego ich wprowadzono i wybrał dosyć skromne krzesło stojące w jednym z kątów pomieszczenia. Nie potrzebował nic więcej. Cosme za to wypuścił wreszcie z rąk El Gato, który natychmiast popędził w sobie tylko znanym kierunku, a Zuluaga – jako ostatni - zajął swój ulubiony fotel i zagaił:

- Gdyby to była kurtuazyjna wizyta, zaproponowałbym wam coś do picia i tak dalej, ale domyślam się, że spieszycie się, aby przekazać mi wieści, więc...

- Owszem – odezwał się w końcu Orson. – Ma pan rację, czas nagli, chętnie skorzystam z wody, jeżeli będzie pan tak uprzejmy i napoi prawą rękę swojego największego wroga, ale dopiero po tym, jak pan nas wysłucha.

- Rozumiem, że zdarzyło się coś, co kazało panu zdradzić mojego ojca i poinformować mnie o tym, co planuje ten starzec. A jeżeli tak, nie zamierzam pozostawić pana w potrzebie. Otrzymacie tutaj – obaj, pan i pański syn – należną opiekę i schronienie na czas pobytu w Valle de Sombras – zastrzegam jednak, że jeżeli to pułapka, nie zamierzam...

- Nadia jest w niebezpieczeństwie – przerwał mu Ethan, chcąc jak najszybciej ostrzec Cosme i w końcu zaopiekować się ojcem. – Oraz pan i pański wnuczek, a zarazem syn Nadii, Miguel. Mitchell umyślił sobie, że porwie ich oboje, spotka się z panem po wyjściu z więzienia i osobiście zadba o to, żeby sprawić panu jak najwięcej bólu – i nie mówię tu o bólu fizycznym. Dopiero potem zwróci panu ich pokiereszowane ciała, a później...domyśla się pan, co zrobi i z panem.

- Owszem. Mój ojciec jest zdolny do wszystkiego – odparł Zuluaga, blednąc w tej samej sekundzie, w której niebieskooki przybysz wspomniał imię jego córki i odruchowo chwytając się za pierś. – Widzę jednak, że jest źle poinformowany, bo Miguel de Macedo nie jest moim wnukiem i nigdy nim nie był. Nastąpiła pewna...pomyłka.

- To nie ma znaczenia – wtrącił się Orson. – Jeżeli nawet to prawda, El Diablo gotów jest zabić chłopca tylko dlatego, że ktoś podał mu złe dane na temat jego pochodzenia. Nie zawaha się też przed zemstą zarówno na tym, kto posłał go do więzienia, jak i całej jego rodziny. Antonietta Boyer, kochanka Mitchella...

- Momencik! – wszedł mu w słowo Zuluaga, wyraźnie wstrząśnięty, z wrażenia aż lekko podnosząc się z fotela. – Ta...paniusia jest kochanką mojego ojca?

- Od wielu lat – mruknął zniesmaczony tym faktem starszy Crespo. – Knują z pańskim ojcem od tak dawna, że ja sam nie pamiętam zbyt dobrze, kiedy to się zaczęło.

- Czy mogło...czy to...- właściciel El Miedo opadł na siedzenie, jakby nagle uszły z niego wszystkie siły -...trwać już...ponad dwadzieścia pięć lat?

- Z tego, co mi wiadomo, wszystko zaczęło się odkąd El Diablo wysłał do miasteczka swojego człowieka, Manolo i...

- Manolo...Chryste Panie...- Cosme wyglądał teraz bladziej od samej Śmierci. – Ten człowiek...on był...

- Fakt, że Mitchell siedzi w więzieniu, nic nie zmienił, on nadal kieruje całą swoją organizacją, robił to między innymi za moją pomocą. Póki nie powiedział mi, że zamierza skrzywdzić małe, niewinne dziecko. Na to już nie mogłem pozwolić, udałem się do kościoła i porozmawiałem z ojcem Juanem, spowiednikiem Mitchella, ale nie byłem pewien, czy tutaj dotarł, dlatego sam...

- Juan...ten ksiądz zna mojego ojca? Przyjaźni się z nim? – Zuluaga praktycznie wykrztusił to pytanie, czując, że w jego płucach nie pozostał już ani jeden gram powietrza, ani jeden oddech.

- Nie przyjaźni. Tylko i wyłącznie go spowiada, pod groźbą śmierci. Zresztą duchowny nie miał nic do powiedzenia, Mitchell wybrał go jako człowieka, któremu powierzy wszystkie tajemnice, a który jest związany tajemnicą spowiedzi i nie może nic zrobić. Kiedy jednak Juan dowiedział się ode mnie o planie wymierzonym w Miguela i Nadię, złamał przysięgę, jaką złożył Kościołowi i obiecał mi pomóc, panu pomóc. Tak samo, jak wtedy, kiedy wyznał Ignacio, gdzie jest pańska córka.

- Muszę z nim porozmawiać i to jak najszybciej – uświadomił sobie pan na El Miedo. – Wy wszyscy, w trójkę...Boże. Co ja mam teraz zrobić? El Diablo, który kiedyś był mężem mojej matki, wychodzi z więzienia, chociaż został skazany na dożywocie, na dodatek przybywa tutaj i grozi moim bliskim. Jestem gotów stanąć naprzeciwko niego, użyć mojej strzelby, ale na co to się zda? Założę się, że ma tutaj swoich ludzi i...

W tym momencie Cosme wyglądał nie na swoje pięćdziesiąt cztery lata, a na sto pięćdziesiąt cztery. Przejechał dłonią po twarzy, niesamowicie zmęczony i zdruzgotany wieściami, jakie mu przyniesiono.

- Zadzwonię też do Ignacio, niech strzeże Miguela. Jeżeli coś stanie się temu chłopcu, tylko dlatego, że...Nigdy bym sobie tego nie wybaczył! Nigdy!

- Chwileczkę...- dodał za moment, po krótkiej chwili namysłu. – Przecież Mitchell robi to wszystko z mojego powodu. Jeżeli mnie zabraknie...

- Ty tchórzu! – w milczeniu, jakie nagle zapadło, rozległ się głos Ethana, któremu z ledwością udało się powstrzymać od krzyku. – Ty piekielny tchórzu! Wolisz osierocić swoją córkę, którą niedawno odnalazłeś, pozbawić Christiana i Laurę jedynej rodziny, jaką mają, nie dosyć ci, że Mitchell nie tak dawno zamordował ich ojca! Do tego swoich przyjaciół, wszystkich tych, którzy cię kochają i...

- Przyjaciół?! Ludzi, którzy mnie kochają?! – wybuchnął Cosme. – Nie masz pojęcia, o czym ty mówisz, gołowąsie! Tutaj, w tym przeklętym miasteczku, praktycznie wszyscy poza wymienionymi przez ciebie osobami życzą mi śmierci, zapewne najbardziej bolesnej, jak tylko się da. Gdyby tylko mogli – nie, żeby nie próbowali! – ukamienowaliby mnie na miejscu. I to tylko za to, że moim ojcem jest szanowany przed największe szumowiny Meksyku niejaki El Diablo!

- Praktycznie wszyscy – powtórzył za nim Ethan, wciąż zaciskając pięści i kompletnie ignorując wściekłe spojrzenie, jakie rzucił mu Orson. – Sam pan jednak powiedział, że jest ktoś, kto płakałby po pana śmierci. Takie wyjście to po prostu ucieczka, to po prostu...

- Śmierci? Miałem na myśli wyjazd z miasteczka – zdziwił się Zuluaga. – Chyba nie podoba mi się tor, jakim podążają twoje myśli, chłopcze.

- To nic nie da – zastopował go starszy Crespo. – Mitchell dopadnie pana, gdziekolwiek pan się nie znajdzie. Jedynym wyjściem jest pozostanie tutaj i obrona bliskich i mienia. Jestem gotowy panu pomóc, mam dosyć człowieka, który urządza polowania na ludzi i jeszcze go to bawi. To właśnie spotkało mnie, kiedy po torturach nie zdecydowałem się wyznać jednemu z jego ludzi, co powiedziałem ojcu Juanowi.

- Byłeś torturowany? Tato...- Ethan spojrzał na ojca z dziwnym wyrazem twarzy, coś w jego oczach zmieniło się nieodwracalnie, po czym przypadł do fotela Orsona i chwycił go za rękę.

- Sługusy El Diablo nie tylko biją, synu. Oni katują ludzi. Tak samo było i ze mną. Wciąż mam na plecach ślady po przypalaniu papierosem, blizny po pejczu, krwawe wylewy po kopniakach na całym ciele, siniaki na brzuchu...a to tylko zasługa jednej nocy spędzonej z wiernym sługą Mitchella Zuluagi...Żeby jednak moje poświęcenie nie poszło na marne, musimy coś przedsięwziąć. Pan Zuluaga przez przypadek poddał mi pewien pomysł. Co zrobić aby morderca odczepił się od rodziny Cosme? Kością niezgody jest pan na El Miedo, prawda? A więc musimy go zabić...

***
Kiedy wszystkie szczegóły metody, za pomocą której Zuluaga przeniesie się na tamten świat, zostały omówione, Ethan poczuł się chory. Temat, jaki poruszał Cosme z jego ojcem, przyprawił go o mdłości. Do tego fakt, co tak naprawdę przeżył Orson, żeby uratować być może życie zupełnie w sumie dla niego obcych ludzi, to, że dopiero teraz syn zdał sobie sprawę, ile wycierpiał starszy członek rodziny Crespo, informacje o Lydii, które wciąż tkwiły w umyśle młodzieńca – wszystko to skumulowało się w jedno i pozbawiło Ethana zdolności jasnego myślenia. Kotłowało mu się w głowie pragnienie ucieczki z przesiąkniętego rozpaczą domu – każdy jego nerw odczuwał żal i ból, jakie towarzyszyły Cosme przez ponad dziesięć lat spędzonych w zamknięciu – a do tego również i własne problemy i zmartwienia, setki przemyśleń dusiły potomka Crespo coraz mocniej i mocniej. Zostawił pogrążonego w rozmowie z Zuluagą ojca i po prostu wyszedł z El Miedo, z zamku, powoli, krok za krokiem stawiając stopy na prastarym wzgórzu, schodząc w dół, w stronę domów rozsianych po okolicy. Nie miał pojęcia, czego będzie szukał w Valle de Sombras, nie chciał nikogo spotykać, zapoznawać się z nikim, potrzebował jedynie dowodu na to, że świat bez przestępstw, bez rozlewu krwi, normalny świat jeszcze gdzieś istnieje – chociażby tylko maleńki jego skrawek. Gdzieś muszą być ci, którzy darzą bliskich miłością, którzy o siebie dbają, ludzie, którzy nie tracą ukochanych z jakichś idiotycznych powodów, rozumianych tylko i wyłącznie przez samego zabójcę.

Deszcz padał mu na twarz, nie zniechęcając go jednakże do odbycia tej niezwykłej wędrówki. Ze względu na dosyć późną porę i ponurą pogodę okolica była opustoszała, mógł więc spróbować osiągnąć wewnętrzny spokój – przynajmniej na moment, bo wiedział, że na zawsze nigdy nie będzie mu to dane.

Aż nagle to zobaczył. Maleńkie, chyboczące światełko gdzieś w oddali. Dobrze wiedział, że oczy go mylą, bo przecież rozblask, jaki daje żarówka, nigdy się nie porusza, taki efekt sprawiały gałęzie co rusz przesłaniające mu widok i szarpane wiatrem. Widok ten przywiódł mu na myśl tunel, ciemną linię metra, otaczającą go ze wszystkich stron, a na jej końcu płomyk stojącej na ziemi świeczki, powoli duszony przez wicher nadjeżdżającego pociągu. Zbliżył się do tego źródła jasności, prowadzony dziwną ciekawością – zdawał sobie sprawę, że na końcu drogi znajdzie po prostu zwyczajny dom, w którym ktoś włączył lampę, ale wszędobylskie ciemności były tak przygnębiające, że po prostu pragnął stanąć przy oknie – niewidoczny dla mieszkańców i zobaczyć to, co się świeciło, z bliska, nawet, jeżeli to po prostu mała, stojąca przy czyimś łóżku lampka nocna.

Postąpił jeszcze parę kroków i nagle zatrzymał się gwałtownie. Usłyszał coś. Wyraźnie, jakby ktoś szeptał mu te słowa prosto do ucha.

„Ethan”.

Ktoś wymawiał jego imię.

Rozejrzał się po pustkowiu, wokoło były może ze trzy domy, ale dosyć od niego oddalone, do tajemniczego światła miał jeszcze daleko, dość powiedzieć, że w pobliżu nie było żadnych zabudowań, ani żywej duszy, nikogo, kto mógłby cokolwiek powiedzieć.

„Ethan”.

Znowu to samo. Cichy, przejmujący szept w jego głowie.

Drgnął lekko, obawiając się, że traci zmysły.

- Kim jesteś? – krzyknął w ulewę, ale nikt mu nie odpowiedział. W pewnym momencie do głowy przyszła mu kuriozalna, niemożliwa do spełnienia, do bycia prawdą myśl.

- Lydia? To ty?

Wiedział, że ona nie żyje. Trzymał jej stygnące zwłoki w ramionach. Ale to...?

Tam, przy tamtym drzewie najwyraźniej ktoś był. Zobaczył go w ten samej chwili, kiedy istota się poruszyła. Crespo był obserwowany, jakby obcy nie chciał zdradzić swojej tożsamości, ale odczuwał przyjemność w śledzeniu jego kroków.

Pobiegł, coraz szybciej i szybciej, w tamtym kierunku, zostawiając gdzieś po lewej stronie dom ze światłem, które przywiodło go w tą okolicę. Kimkolwiek była kobieta, która wołała – bo, że to była kobieta, miał stuprocentową pewność – musiał to być ktoś, kto Ethana znał. Wiatr i deszcz tłumiły wszelkie odgłosy, miałby więc problem z rozpoznaniem nawet własnego głosu, ale coś w sercu mówiło mu, że powinien sprawdzić, co się tutaj działo, inaczej będzie tego żałował do końca życia.

Dotarł do drzewa i rozejrzał się rozpaczliwie, nikogo bowiem tam nie zastał. Przeklinał samego siebie, fakt, że dał się zwieść, słyszał zapewne dźwięki wiatru, szept wichury, kołysanych nią konarów, a jemu zdawało się, że...

- Boże, jaki idiota ze mnie...- szepnął sam siebie, walnął pięścią w pień drzewa i powoli, opierając się plecami o korę, zsunął się na podłoże. Siedząc, szarpał palcami trawę, wyrywał jej kępki razem z ziemią, targał ją nienawistnie, jakby to właśnie zielone listowie było winne jego cierpieniu. Sam już nie wiedział, czy to, co płynęło mu po policzkach, było mokrymi pocałunkami od chmur, czy kroplami łez. Miał ochotę zanurzyć się w tą ziemię, w tą czerń i po prostu przestać myśleć, przestać wspominać, przestać widzieć martwą twarz Lydii nawet pod zamkniętymi powiekami.

Jedno uderzenie serca. Tyle minęło od czasu, kiedy Ethan nieświadomie wypowiedział na głos swoje pragnienie do chwili, gdy – zupełnie niespodziewanie, nawet dla niego samego – zostało ono spełnione i to w dość gwałtowny sposób. Uderzenia nawet nie poczuł. Jeszcze trzy sekundy temu rozpaczał nad śmiercią ukochanej dziewczyny, a teraz leżał bez czucia z rozbitą głową na brudnej ziemi.

Cienka, czerwona strużka sączyła mu się z rany na głowie, barwiąc teren jak delikatne pociągnięcia pędzlem.

***
Sambor Medina miał problem i miał go sam ze sobą. Oczywiście wciąż planował porwanie Antonietty Boyer za pomocą Alejandro Barosso i w ten sposób zemszczenie się na dziwce, która zabiła mu brata. Nie zrezygnował również z planu wrobienia we wszystko córki Cosme Zuluagi, Nadii – jednakże tylko w oczach syna Fernando, bo tak naprawdę nigdy nie miał zamiaru wciągać w to tej kobiety. Coś jednak Alexowi musiał powiedzieć wtedy, nad rzeką, a potem przy ich drugim spotkaniu.

To właśnie Nadia była tym kłopotem i to wcale nie dlatego, że Barosso się czegokolwiek domyślił. Sambor nie potrafił po prostu przestać myśleć o brunetce. Zaskoczyła go w parku parę godzin temu, w ogóle nie powinna go zobaczyć, ale był zbyt nieostrożny i dał się podejść. Śledził ją, owszem, musiał przecież jakoś dopracować swój plan na tyle, by Alejandro uwierzył, że Nadia może być podejrzaną o porwanie matki. Miał jednak pecha i de la Cruz zauważyła go bez problemu, a co gorsza, nie tylko spoliczkowała, ale i uszkodziła mu lekko jedno z jego najcenniejszych dla każdego mężczyzny na świecie miejsc. Medina przyznał się jednak, że to, jak został potraktowany, wzbudziło w nim jeszcze większy szacunek i podziw dla Nadii, niż ten, jaki miał jeszcze dzień wcześniej. Ale to nie wszystko – oto teraz, słuchając wciąż padającego za oknem deszczu, zamiast dokończyć planowanie swojej zemsty, on siedział tutaj i rozmyślał o wspaniałych chwilach, jakie spędził z Nadią. Bo niezależnie od kopniaka, jakiego otrzymał, pocałunki, jakie wymienili – Sambor zdążył posmakować jednego, kiedy córka Cosme na sekundę straciła nad sobą kontrolę – były tak słodkie i tak przyjemne, jak żadne w jego życiu.

- Zaczynam mieć w stosunku do ciebie coraz bardziej grzeszne myśli - mruknął sam do siebie. - Może powinienem się wyspowiadać. W sumie to nie taki zły pomysł, przy tym, co planuję, naprawdę będę potrzebował Opatrzności.

Wyszedł ze swojej kryjówki i nerwowo rozglądając się na boki udał się szybkim krokiem w stronę kościoła. Nawet, jeżeli wyzna wszystkie swoje grzechy duchownemu, ten i tak będzie zmuszony dochować tajemnicy spowiedzi, Sambor był więc bezpieczny.

Kościelna wieża, widoczna z daleka w słoneczne dni, tym razem była przykryta chmurami i mgłą, stwarzając iście upiorne wrażenie. Medina zadygotał w duchu i to nie tylko z zimna. Nie należał do ludzi strachliwych, ale to, co zobaczył, przeraziłoby z pewnością każdego. Na dodatek przez opary dobiegł do niego dźwięk dzwonów, stłumiony poprzez szum deszczu. Przez krótką chwilę brat Asdrubala wahał się, czy aby na pewno chce udać się do przybytku Bożego właśnie dzisiaj, ale potem przyspieszył kroku i nieco raźniej udał się w wybranym kierunku.

Był gdzieś w połowie drogi, kiedy przez ścianę ulewy zagłuszającą praktycznie każdy inny odgłos, coś posłyszał. Zszedł na pobocze, gdzie zatrzymał się, nie do końca przekonany, czy nie ma omamów, tym bardziej, że cichy jęk nie powtórzył się ponownie. Na wszelki wypadek postał jeszcze kilka minut w tym samym miejscu, a potem wrócił na biegnącą do budynku z wieżą ścieżkę.

Drzwi do kościoła zaskrzypiały lekko, kiedy je uchylił, wpuszczając je do środka. Sambor rozejrzał się nieufnie, ale nic nie kryło się w czeluściach budowli. Nie to, że nie ufał domom Pana, po prostu nauczył się być - czasem nawet przesadnie - ostrożnym i wolał wiedzieć, czy nikt na niego nie czyha w mroku. Postąpił do przodu i dopiero wtedy zauważył, że przed ołtarzem ktoś klęczy. Ciemna postać podniosła się powoli, jakby przytłoczona obowiązkami i grzechami owieczek z parafii i obróciła w jego stronę.

- Wejdź, wejdź - odezwał się ksiądz, zaskakująco ciepłym głosem. - Schroń się przed ulewą. Kiedy tutaj przyjeżdżałem, nie sądziłem, że będzie ta zimno i tak ponuro, nie przez większość dni. Ale widocznie, zgodnie ze swoją nazwą, Valle de Sombras to prawdziwe Miasteczko Cieni.

Duchowny zbliżył się z wyciągniętą ręką, Sambor był w końcu w stanie dostrzec jego dosyć młodą jeszcze twarz, chociaż ksiądz musiał mieć co najmniej pięćdziesiąt lat.

- Nie znam tutaj jeszcze wszystkich parafian, mogę się więc mylić, ale chyba nie spotkaliśmy się jeszcze. Jestem ojciec Juan, a ty? W którym domu mieszkasz?

Medina nie za bardzo mógł odpowiedzieć na to pytanie, bąknął więc coś pod nosem i zadał własne:

- Czy mógłbyś mnie wyspowiadać? To znaczy....ja...

- Ależ oczywiście - odparł spokojnie, wciąż tym samym tonem, Juan. - Wolisz, abym uczynił to w konfesjonale, czy tutaj, w jednej z ławek? Poza nami nikogo tutaj nie ma, nikt nie usłyszy twojego wyznania, a mnie zarówno tam, jak i tutaj, obowiązuje tajemnica spowiedzi, nie musisz się więc o nic martwić.

- Może tutaj...- Sambor przełknął ślinę. Wiedział, że księża z natury są sympatyczni - przynajmniej powinni - ale takiej życzliwości się nie spodziewał.

Poły stroju duchownego zaszeleściły lekko, kiedy ten zasiadał na wybranym miejscu, wcześniej przynosząc Medinie gorącą herbatę.

- Jesteś przemoknięty - zagaił ojciec Juan. - Nie chcę cię wypytywać, ale wydaje mi się, że szedłeś z daleka, a to by oznaczało, że nie jesteś mieszkańcem miasteczka. Dobrze ci z oczu patrzy, a kościół jest dosyć duży. Jeżeli chcesz, a nie masz innego miejsca do zatrzymania się...- znacząco zawiesił głos. - Nie musisz nawet mówić, co cię sprowadza do Valle de Sombras, po prostu zostań na trochę, zagrzej się, a potem zobaczymy.

Drżące ręce praktycznie bezdomnego Sambora świadczyły za wystarczającą odpowiedź. Skinął tylko głową na znak, że przyjmuje propozycję księdza, wypił jeszcze kilka łyków napoju i pozwolił się prowadzić do jednej z niewielu maleńkich klitek, jakie służyły duchownym za mieszkania.

- Tutaj jest łóżko, dostęp do wody i trochę mebli. Mój pokój jest tuż obok, mam dokładnie taki sam, mój poprzednik mieszka trochę dalej, możesz zwracać się zarówno do niego, jak i do mnie, jeżeli będziesz czegoś potrzebował. Przyjdę za kilka godzin, wtedy porozmawiamy - o ile oczywiście nadal będziesz tego chciał.

Z tymi słowami ksiądz opuścił pomieszczenie, pozostawiając zamyślonego Sambora samego sobie. Gdyby nie fakt, że pod czaszką Mediny wciąż kłębiły się myśli i rozważania dotyczące nie tylko jego misji, pomszczenia brata, ale również pewnej pięknej kobiety, z pewnością zastanowiłby się, czy to właśnie nie jest dla niego najlepsze rozwiązanie - pozostanie tutaj, w tym budynku, nie jako gość, ale jako służący Bogu.

***
Sam nie wiedział, co było straszniejsze – dudnienie w uszach, czy też te straszliwe zawroty głowy. Jęknął paręnaście razy, zanim w ogóle udało mu się ruszyć, ale zaraz ponownie opadł na błoto, twarzą prosto we wciąż rosnącą kałużę. Ziemia weszła mu do nosa, zasłoniła oczy, ale nie miał siły przesunąć się ani o milimetr, obserwował jedynie, jak jego własna krew miesza się ze łzami nieba, stając się brunatna po zmieszaniu z podłożem. Potworny ból rozsadzał mu czaszkę, nawet przełykanie śliny sprawiało, że mdlał kilka razy, bo nie mógł go wytrzymać. W końcu, po co najmniej pół godziny od...wypadku? próby morderstwa?...sam nie wiedział, co właściwie mu się stało, choć rozum podpowiadał, że ktoś próbował go zabić – przeczołgał się kilka centymetrów w stronę, gdzie – jak zapamiętał – jakiś czas temu widział migoczące światełko. Wiedział, że jeżeli ktoś jest w tamtym domu, z pewnością się wystraszy, ale jakie miał inne wyjście? Umrzeć tutaj, jak żebrak, krwawiąc, marznąc na brudnej ziemi, czy raczej spróbować tam dotrzeć i poprosić, błagać o pomoc? Tym bardziej, że przecież pamiętał, w jakim stanie znajduje się jego ojciec – czy miał zostawić Orsona na pastwę losu, pozwolić ludziom Mitchella go dopaść i tak po prostu zabić, szczególnie teraz, gdy już dowiedział się prawdy o śmierci pochodzeniu Lydii?

Wyjąc w duszy z bólu – nie mógł wydobyć z siebie głosu – zaczął uparcie, wbrew własnemu organizmowi, który domagał się odpuszczenia i najzwyklejszego zapadnięcia w sen – pełznąć w kierunku wybawienia, chatki, w której – miał nadzieję – mieszkał nie jego niedoszły morderca, ale ktoś, kto się nad nim ulituje, opatrzy ranę, a potem zawiadomi Orsona.

Jakieś kolejne trzydzieści – a kto wie, może nawet i znacznie więcej – minut dotarł wreszcie do malutkiego budynku, położonego na skraju Valle de Sombras, zdążył jeszcze dostrzec w oknie poruszającą się postać jakiejś kobiety, która pochylała się nad stołem kuchennym i coś do kogoś mówiła, po czym ponownie stracił przytomność, będąc tak blisko ratunku, tak blisko pomocy, że praktycznie mógłby dotknąć dłonią tylniej ścianki domku. Nim opadła go ciemność, zobaczył w umyśle obraz Lydii, wyciągającej do niego rękę, uśmiechniętej, wołającej go do siebie. Była tak kusząca, tak przekonywująca, że chętnie poddał się tej sugestii i pozwolił sercu zwolnić, umysłowi oczyścić ze wszystkich myśli, a sile woli i życia powoli gasnąć.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 19:23:11 08-03-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:21:25 12-03-15    Temat postu:

192. Jose / Marisol

Przełknęła ostatni kęs obiadu i wywróciła oczami czując, że jeśli wciśnie w siebie, choć widelec więcej, zwyczajnie pęknie z przejedzenia. Odłożyła sztućce, które zabrzęczały na porcelanowym talerzu i sięgnęła po szklankę z sokiem upijając kilka sporych łyków, jednocześnie zerkając przelotnie na zdobiący ścianę zegar. Skrzywiła się widząc nieubłaganie przesuwające się wskazówki, po czym wstała od stołu i odstawiła talerz, z na wpół zjedzoną porcją, na kuchenny blat.
- Mario Soledad Ramirez! – usłyszała za plecami grzmiący, kobiecy głos, więc pokręciła tylko głową z rozbawieniem i odwróciła się do babci stojącej w progu z surową miną i rękami wspartymi na biodrach. – Znowu nie zjadłaś obiadu do końca – zauważyła strofującym tonem przechodząc przez kuchnię i zerkając wymownie na prawie pełny talerz stojący za plecami wnuczki. Marisol uśmiechnęła się szeroko i wzruszyła nonszalancko ramionami.
- Gdybyś nakładała mi odrobinę mniej – zauważyła i demonstrując, o co jej chodzi złączyła palec wskazujący z kciukiem tak, że pojawiła się między nimi jedynie kilkumilimetrowa szczelina. – To pewnie wtedy zjadłabym wszystko – zaśmiała się, przekrzywiając głowę na bok i wpatrując się w poważną minę Doni Raquel roześmianymi, zielonymi oczami. – Poza tym przypominam ci, że nie mam już pięciu lat, babciu. Nie musisz wpychać we mnie jedzenia na siłę – dodała unosząc brew, a kiedy Raquel wywróciła teatralnie oczami, Sol uśmiechnęła się promiennie i ucałowała kobietę w policzek, by ją udobruchać. – Było przepyszne jak zawsze.
- Nie podlizuj się moja panno, bo to i tak ci nie pomoże – stwierdziła pani Ramirez zasadniczym tonem i skierowała się do holu, zapinając po drodze guziki przeciwdeszczowego płaszcza, który miała już na sobie.
- Nie śmiem nawet o tym marzyć – odparła Marisol ściągając na siebie rozbawione spojrzenie babci, która pogroziła jej tylko palcem i pokręciła głową z niedowierzaniem, a widząc na twarzy dziewczyny typową dla niej minę niewiniątka, parsknęła po chwili wesołym śmiechem.
- Co ja się z tobą mam, to ja ci mówię – westchnęła. Wyciągnęła duży parasol ze stojaka mieszczącego się pod ścianą przy drzwiach i posłała wnuczce pogodne spojrzenie ciemnych tęczówek.
- Może jednak cię podwiozę, babciu? – zasugerowała dziewczyna przygryzając policzek od wewnątrz i zerkając niepewnie w stronę okna, gdzie o szybę wciąż rytmicznie bębnił rzęsisty deszcz. – Naprawdę się rozpadało.
- Dajże spokój Sol, przecież idę tylko do sąsiadki obok. Nie opłaca mi się nawet pakować do tego twojego autka – stwierdziła machając lekceważąco dłonią, po czym rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu kluczy od domu. – Nie jestem przecież z cukru, nie roztopię się od tej odrobiny wody, która leci z nieba – zażartowała, marszcząc brwi i klepiąc się po kieszeniach płaszcza. – No gdzie te cholery są, do diabła? – mruknęła pod nosem bezradnie i otworzyła szufladę w komodzie, przeszukując szybko jej zawartość.
Marisol uśmiechnęła się, z rozbawieniem obserwując poczynania babci i zagryzając dolną wargę ruszyła do kuchni, by po chwili znów pojawić się w holu z kluczami zawieszonymi na palcu wskazującym.
- Tego szukasz? – zagadnęła ze śmiechem ściągając na siebie zirytowane już spojrzenie ciemnowłosej kobiety. Raquel wyrzuciła ręce do góry i prychnęła głośno dając upust frustracji.
- Dlaczego nigdy ich nie ma tam, gdzie je odkładam! – bardziej stwierdziła niż zapytała, a Marisol na te słowa wybuchła niekontrolowanym, radosnym śmiechem, bo doskonale wiedziała, że babcia ma tendencję do pozostawiania kluczy w różnych dziwnych miejscach, a później zawsze traci mnóstwo czasu na odszukanie swojej zguby. Wciąż chichocząc zasłoniła usta dłonią, kiedy Donia Raquel posłała jej ganiące spojrzenie, które mimo wszystko jednak bardzo szybko złagodniało. Uśmiechnęła się ciepło, po czym ujęła wnuczkę delikatnie za głowę i ucałowała ją w czoło. – Dziękuję. Uważaj na siebie kochanie, jak będziesz jechała do gospody, dobrze? – poprosiła troskliwie wpatrując się uważnie w jej duże zielone oczy, jakby chciała wymusić na niej jakąś szczególną ostrożność.
- Dobrze – zgodziła się przypieczętowując swoje słowa uspokajającym uśmiechem. Raquel skinęła głową z aprobatą i ruszyła do drzwi.
- Diego mówił, o której wrócą? – zapytała jeszcze trzymając dłoń na klamce i wpatrując się w Marisol wyczekująco.
- Nic konkretnego. Mają pojechać z Leti na USG, a później muszą odebrać Sofię od koleżanki i Oscara ze szkoły, bo ma jakieś dodatkowe zajęcia, kółko matematyczne zdaję się – wytłumaczyła wsuwając dłonie do tylnych kieszeni spodni. Donia Ramirez zerknęła na zegarek zdobiący jej nadgarstek i ze zmarszczonymi brwiami odliczała coś przez chwilę w myślach.
- Powinnam zdążyć przed nimi w takim razie. Dobra idę, bo i tak jestem spóźniona. Pa, Słoneczko – rzuciła uśmiechając się serdecznie i zanim zniknęła za drzwiami, Sol pomachała jej szybko szczupłymi palcami.
Kiedy została już sama posprzątała szybko po swoim obiedzie, pogasiła światła, zostawiając jedynie lampkę w salonie i ściągnęła z wieszaka ciemnozieloną parkę zarzucając ją na siebie zwinnym ruchem. Zakręciła wokół szyi ulubioną kwiecistą chustę, chwyciła torbę na długim pasku i sprawdzając czy ma w kieszeni telefon, nasunęła na głowę kaptur, po czym wyszła z domu, zamykając pospiesznie wszystkie zasuwy. Przebiegła kawałek dzielący ją od [link widoczny dla zalogowanych] stojącego tuż przy garażu, pod specjalnym daszkiem, który całkiem niedawno kazał dobudować Diego. Wytarła wierzchem dłoni krople deszczu z nosa i otworzyła samochód pilotem wiszącym przy kluczykach jednak, kiedy miała wsiąść do środka, jej uszu dobiegł jakiś dźwięk do złudzenia przypominający stłumiony ludzki jęk. Odruchowo cała się spięła i czujnie rozejrzała się po okolicy, uważnie nasłuchując, a gdy stęknięcia się powtórzyły, tym razem zdecydowanie wyraźniej, zmarszczyła brwi i odwróciła głowę w kierunku tylnej części domu skąd, jak jej się wydawało, dobiegały specyficzne odgłosy. Zagryzła dolną wargę i instynktownie sięgnęła do torby, po gaz pieprzowy, który przezornie nosiła zawsze przy sobie. Rzuciła torbę na siedzenie kierowcy i ostrożnie postąpiła kilka kroków w stronę ogrodu ciesząc się, że jej kuzyn postanowił obsadzić go niskimi lampkami, które choć odrobinę oświetlały teren w taki zachmurzony wieczór jak dzisiejszy. Zmrużyła oczy usiłując zlokalizować źródło kwilenia w panującym dookoła półmroku, wciąż kurczowo ściskając fiolkę z gazem w dłoni. Zatrzymała się nagle w pół kroku, gdy światło z ogrodu i z kinkietu wiszącego pod daszkiem, padło na coś, a raczej na kogoś, leżącego tuż pod tylną ścianą budynku.
- Jezu Chryste … - szepnęła i w jednej chwili podbiegła do mężczyzny, klękając przy jego boku i krzywiąc się z przerażeniem, gdy jej wzrok momentalnie zatrzymał się na zakrwawionej głowie i części twarzy. – Cholera… - mruknęła pod nosem, chowając do kieszeni kurtki gaz pieprzowy, po czym chwyciła rannego za ramię i delikatnie potrząsnęła. – Hej …. Słyszysz mnie? – zapytała omiatając jednocześnie skupionym wzrokiem całą jego sylwetkę w poszukiwaniu innych obrażeń. Stęknął głucho i poruszył się z trudem, usiłując niezdarnie unieść się z mokrej ziemi. – Ostrożnie … - poprosiła cicho i chwyciła go pod ramię pomagając się podnieść, ale szło to dość opornie, bo mężczyzna był dobrze zbudowany, a ona zbyt drobna, by sobie z nim poradzić w pojedynkę zwłaszcza, kiedy przelewał jej się przez ręce niczym szmaciana lalka. – Wszystko pięknie, ale musisz mi pomóc kolego… - powiedziała bezradnie, a nieznajomy na dźwięk jej słów, zacisnął zęby i z grymasem bólu na twarzy, w końcu usiadł nieporadnie. Marisol kucnęła przy nim opierając go ostrożnie o ścianę budynku, zasłoniętą daszkiem i zatroskanym spojrzeniem zajrzała mu w twarz, gdzie krew zmieszała się już z deszczem i błotem. Bez zastanowienia ściągnęła z szyi ulubioną chustę i pochyliła się do przodu by zmoczyć materiał pod kranikiem, do którego zazwyczaj Donia Raquel podłączała ogrodowego węża. – Otwórz oczy i popatrz na mnie … – poprosiła łagodnie, ale stanowczo przykładając wilgotny materiał do jego twarzy i skrupulatnie ją obmywając. – Wiem, że to trudne, ale musisz na mnie popatrzeć, nie wolno ci zasnąć, rozumiesz? – ponagliła ujmując go delikatnie za podbródek i wciąż obmywając skórę, aż zamiast zlepku błota i krwi dostrzegła przystojne rysy i cień zarostu. Jego powieki drgnęły i powoli uniosły się, a Sol w jednej chwili zatonęła w odmętach jasnych tęczówek w niesamowitym kolorze bezchmurnego nieba, wpatrujących się w nią z ulgą i niepewnością jednocześnie. W tym spojrzeniu zamigotała w jednej chwili cała masa sprzecznych uczuć i emocji, a sposób, w jaki niestrudzenie badał każdy centymetr jej twarzy, by po chwili wwiercić się wzrokiem w jej duże, intensywnie zielone oczy sprawił, że poczuła się tak, jakby przez jej ciało ktoś przepuścił elektryczne prądy. Nie wspominając już o tym, że jej serce nagle przyspieszyło gubiąc po drodze swój stały rytm, a ona najzwyczajniej w świecie zapomniała, że powinna jeszcze oddychać, podczas gdy nieznajomy przyglądał jej się niezmordowanie, iskrzącym się wzrokiem. Zamrugała energicznie, usiłując się opamiętać i przestać się w końcu gapić, po czym zrobiła głęboki wdech i wysiliła się na promienny uśmiech. – No nareszcie … - odezwała się, dziękując w duchu, że udało jej się jakimś cudem powstrzymać drżenie w głosie. - Pamiętasz, co się właściwie stało? – spytała i uniosła się lekko, oceniając fachowym okiem ranę na jego głowie.
- Wyszedłem na spacer…. - odezwał się niskim, lekko schrypniętym głosem błądząc niespokojnym wzrokiem dookoła. - Zobaczyłem światło… dom, a potem chyba ….. biegłem – dodał niepewnie. Zmarszczył brwi jakby sobie o czymś przypomniał i odruchowo sięgnął dłonią w kierunku rozbitej głowy, ale Marisol powstrzymała go, chwytając zdecydowanie za nadgarstek.
- Nie dotykaj, chyba dostałeś czymś w głowę – wyjaśniła rzeczowym tonem pochwytując jego zdezorientowane spojrzenie, które po chwili przesunął na jej dłoń wciąż ciasno obejmującą jego przegub. Odchrząknęła cicho, szybko cofając rękę i zakładając wilgotne pasma włosów za ucho, ponownie zwilżyła chustę pod wodą. – Wiesz gdzie jesteś? – spytała przerywając ciszę między nimi i próbując oszacować, czy przynajmniej cokolwiek pamięta, bo w przeciwnym razie mogą mieć poważny problem. Siąknęła cicho nosem i skupiła całą uwagę na tym by zmyć posokę z jego włosów i oczyścić odrobinę skórę wokół rany.
- Valle de Sombras… - odparł cicho. Pokiwała głową i odsunęła na moment dłoń z mokrym materiałem, po czym wywinęła go na drugą, czystszą stronę i wróciła do poprzedniej czynności, przelotnie zerkając w jego jasne oczy, których spojrzenia ani na moment nie oderwał od jej twarzy. Przygryzła nerwowo policzek od wewnątrz, umykając wzrokiem i czując jak na policzki mimowolnie zaczyna wypływać jej rumieniec. W duchu dziękowała bogu, że było już na tyle ciemno, a on dość mocno zamroczony i nie mógł zauważyć jej zakłopotania.
- Nie ruszaj się, przyniosę apteczkę, żeby to opatrzyć – poinformowała, a kiedy bez słowa skinął głową na zgodę, wstała i pospiesznie ruszyła do samochodu. W mgnieniu oka znalazła się ponownie u jego boku, przeszukując zawartość apteczki, którą bez zastanowienia ułożyła na jego wyciągniętych nogach. Założyła jałowe rękawiczki, które znalazła w apteczce, nasączyła gazik środkiem dezynfekującym i przysunęła się odrobinę, skupiając wzrok na jego obrażeniach, które na szczęście nie były aż tak poważne, jak początkowo zakładała. – Może trochę zapiec – uprzedziła, a kiedy dotknęła gazikiem rozcięcia, syknął i lekko skrzywił się z bólu, zaciskając przy tym zęby. – Przepraszam … - szepnęła ze skruchą. Uniósł powoli ten swój cudownie jasny wzrok, natychmiast wyłapując jej głębokie, zatroskane spojrzenie i uśmiechnął się uspokajająco.
- Jak masz na imię? – spytał przymykając jedno oko, gdy znów poczuł nieprzyjemne pieczenie w miejscu, które starannie opatrywała.
- Marisol – odparła odkładając zakrwawiony gazik na bok i sięgając po kolejny, nasączyła go szybko wracając do przerwanej czynności.
- Ethan – przedstawił się po dłuższej chwili, ściągając na siebie jej przenikliwe spojrzenie. Odchrząknęła cicho i uśmiechnęła się łagodnie, mrużąc oczy i starając się skupić uwagę na tym, co robiła, a nie na jego hipnotyzujących oczach, którymi zaciekle ją obserwował. – To twój dom?
– Właściwie babci i kuzyna. Przyjechałam tu niedawno – wyjaśniła sięgając po jałowy opatrunek, który przyłożyła do rany, a następnie delikatnie obwiązała jego głowę bandażem. - Gotowe, ale lepiej jak zawiozę cię do szpitala, bo powinien to zobaczyć lekarz. Pewnie zrobią prześwietlenie, a poza tym nie jestem pewna, czy oby nie trzeba tego szyć – zasugerowała zdecydowanie i spojrzała mu w twarz natychmiast pochwytując jego błyszczące spojrzenie.
- Nic mi nie jest. A ja muszę ….
- Sądzę, że dyskusja ze mną nie ma sensu, Ethan – przerwała mu tonem jasno sugerującym, że jakiekolwiek próby wymigania się absolutnie nie wchodzą w grę, a ona nie da się przekonać. – Spróbujesz się podnieść? – spytała całkowicie ignorując jego protest, a kiedy skinął głową, wyprostowała się i chwyciła go pod ramię, pomagając na tyle na ile była w stanie. Ethan wsparł się dłonią o mur za plecami i przenosząc całkowicie ciężar ciała na swoje nogi, tak by w jak najmniejszym stopniu obciążać drobniutką dziewczynę u jego boku, z wysiłkiem w końcu się podniósł, niemal natychmiast wpadając ramieniem na mur, gdy niespodziewanie zakręciło mu się w głowie. Zrobił głęboki wdech i przymknął powieki czekając, aż świat przed oczami przestanie mu szaleńczo wirować.
- Wszystko w porządku? – spytała Marisol melodyjnym głosem pełnym troski. Ethan pokiwał niewyraźnie i powoli otworzył powieki, uśmiechając się przy tym krzywo.
- Czuje się jak na diabelskim młynie – przyznał usiłując żartować, a Sol parsknęła cichym śmiechem i zarzuciła sobie jego ramię na szyję. Objęła go mocno w pasie, odruchowo opierając dłoń na jego torsie, w miejscu, gdzie rytmicznie biło jego serce. Spiął się gwałtownie i poczuła pod palcami grę twardych mięśni skrytych pod bawełnianym podkoszulkiem, a gdy uniosła wzrok na jego bladą twarz, po raz kolejny zatonęła w jasnych oczach, które teraz zdawały się być ciemniejsze niż wcześniej. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund wpatrywali się tak w siebie zupełnie nic przy tym nie mówiąc, aż w końcu to Marisol pierwsza odwróciła głowę uśmiechając się nieśmiało pod nosem.
- Dasz radę przejść do auta?
- Jasne – odparł swobodnie Ethan i wspierając się dłonią o ścianę domu, pozwolił by poprowadziła go do wozu. Otworzyła drzwi od strony pasażera i pomogła mu wygodnie usiąść, po czym bez słowa obeszła samochód i wsunęła się za kierownicę, zerkając ukradkiem w jego stronę.
- Wszystko gra? – zapytała dla pewności widząc, że wygląda coraz bardziej niewyraźnie, ale nie uspokoiła się wcale, gdy pokiwał głową i uśmiechnął się do niej szeroko.
- Na tyle na ile to możliwe po oberwaniu w czaszkę – mruknął przymykając powieki i ściskając nasadę nosa palcami. Marisol przyglądała mu się podejrzliwie jeszcze przez chwilę, ale w końcu odpaliła silnik i zwinnie manewrując autem wyjechała na ulicę, kierując się prosto do miejscowego szpitala. W milczeniu sięgnęła do kieszeni kurtki po telefon i wybierając właściwym numer, przystawiła aparat do ucha, przelotnie zerkając we wsteczne lusterko.
- Cześć Theo, tu Sol, słuchaj przepraszam cię, ale trochę się spóźnię… - powiedziała do kogoś po drugiej stronie linii, marszcząc uroczo brwi i zerkając na zegarek, który zdobił jej szczupły nadgarstek. – Wiem, ale muszę po prostu zawieść kogoś do szpitala – wyjaśniła poważnym tonem, ostrożnie skręcając kierownicą i ani na moment nie odrywając skupionego wzroku od drogi. – Nie, nie chodzi o Leti…. Możesz zostać godzinę dłużej w gospodzie? Postaram się przyjechać tak szybko jak to możliwe….. Dziękuję! – rzuciła do słuchawki uśmiechając się promiennie. – Jesteś wielki! Postawię ci piwo, albo wezmę za ciebie wieczorne zmiany do końca tygodnia….. Jasne, do zobaczenia – zaśmiała się, po czym rozłączyła i wrzuciła komórkę z powrotem do kieszeni. Ściskając kurczowo kierownicę zerknęła czujnie na Ethana, który przez cały czas uparcie milczał, wspierając bezwładnie głowę o zagłówek i spod wpół przymkniętych powiek wyglądając przez boczną szybę. – Tylko nie zasypiaj – poprosiła łagodnie, przerywając ciszę, jaka zapadła między nimi i pochwytując jego bystre spojrzenie, gdy powoli odwrócił głowę w jej stronę.
- Narobiłem ci tylko kłopotu … – zauważył, ale wywróciła oczami i pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie przesadzaj, co? Gdyby tylko takie kłopoty istniały w życiu, to ten świat wyglądałby zdecydowanie lepiej – mruknęła z goryczą, spoglądając we wsteczne lusterko i przygryzając policzek od środka.
- Mimo wszystko dziękuję za ….
- Nie dziękuj mi Ethan. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo, więc nie ma, o czym mówić – przerwała mu stanowczo, skręcając w kolejną wąską uliczkę i przelotnie zawieszając wzrok na jego zmęczonej twarzy. Jednak, kiedy otworzył usta by znów zaoponować, zgromiła go błyszczącym spojrzeniem i pokręciła głową. – Nawet nie zaczynaj ze mną dyskusji, bo z góry jesteś na przegranej pozycji – zaśmiała się wesoło, wracając wzrokiem na drogę i wspierając dłoń na skrzyni biegów. Ethan szczerze rozbawiony jej bojową postawą uniósł brew i mimo bólu wygiął usta w łobuzerskim półuśmiechu, nie mogąc oderwać od niej oczarowanego spojrzenia. Gdy Marisol nie doczekała się żadnej reakcji z jego strony, niepewnie na niego zerknęła napotykając na swojej drodze prawdziwie wesoły uśmiech i wpatrzone w nią jasne oczy, które w tej chwili błyszczały wręcz chłopięcą radością.
- Wybacz, ale chyba wylazł ze mnie temperament Ramirezów – wytłumaczyła odrobinę zakłopotana. Potarła palcami czoło, a potem machinalnie założyła kosmyk wilgotnych jeszcze włosów za ucho, wciąż czując na sobie świdrujące spojrzenie tych niesamowicie błękitnych oczu. – Zwykle nie jestem taka ….
- Urocza? – zagadnął cicho, a kiedy spojrzała na niego zaskoczona tymi słowami, szybko odwrócił wzrok obserwując mijane po drodze budynki i uśmiechając się pod nosem jednym kącikiem ust. Sol zagryzła dolną wargę czując wyraźnie jak po raz kolejny na jej policzki wypełzają dziś kłopotliwe rumieńce. Ukryła twarz za kaskadą ciemnych włosów, wbijając spojrzenie w przednią szybę i nie mogąc dłużej się powstrzymać uśmiechnęła się do siebie szeroko.
Resztę drogi do szpitala oboje pokonali w całkowitym milczeniu, a na miejscu wszystko potoczyło się w mgnieniu oka i Ethan natychmiast został przyjęty na ostry dyżur. Tak jak podejrzewała Sol, dyżurująca tego dnia doktor Santos zleciła tomografię głowy, by wykluczyć najgorsze opcje, a rana na głowie kwalifikowała się do szycia. Cierpliwie, więc zaczekała, aż lekarka upora się zabiegiem i czterdzieści pięć minut później, Ethan pojawił się w drzwiach gabinetu, w którym zniknął dobrą już chwilę temu, a za nim wyszła doktor Santos. Marisol podniosła się z plastikowego krzesła stojącego w korytarzu i uśmiechnęła się do niego łagodnie, kiedy niepewnie zajrzał jej w oczy.
- Gdyby poczuł się pan gorzej, albo jeśli pojawią się, mdłości, wymioty, zawroty i bóle głowy, utrata ostrości widzenia, a w najgorszym przypadku utrata przytomności, to proszę się niezwłocznie do nas zgłosić – powiedziała rzeczowo lekarka zwracając się bezpośrednio do Ethana. – Proszę na siebie uważać, odpoczywać i zbytnio nie forsować, panie Crespo – dodała, ostrzegawczo spoglądając mu w oczy.
- Dobrze, dziękuję.
-Nie ma za co, to moja praca – odparła uśmiechając się łagodnie. - A teraz proszę wybaczyć, ale pacjenci czekają. Do widzenia – pożegnała się zerkając jeszcze na Marisol, która uprzejmie kiwnęła jej głową, po czym ruszyła korytarzem, po chwili całkiem znikając im z oczu.
- To dokąd cię zawieść? – zapytała Sol, chwytając swoją torbę leżącą na krześle i kierując się do wyjścia, spojrzała na mężczyznę przez ramię.
- Wydaje mi się, że narobiłem ci dość problemów. Jakoś trafię … - zaczął niepewnie, ale Sol zatrzymała się gwałtownie, stając z nim twarzą w twarz i wbiła w niego przenikliwe spojrzenie, dużych zielonych oczu, skutecznie odbierając mu zdolność wyartykułowania, choć słowa więcej.
- Mam jeszcze piętnaście wolnych minut, więc Ty możesz z tego skorzystać, a ja mogę pobawić się w szofera – zażartowała uśmiechając się promiennie i odważnie wytrzymując jego badawczy wzrok, dostrzegła jak trybiki w jego głowie pracują na zwiększonych obrotach analizując jej słowa. – Słuchaj, czas ucieka, a to małe miasteczko i uwierz mi, że nie masz zbyt wielu opcji do wyboru. Autobus, tramwaj, metro, taksówka, a nawet porzucony rower są tutaj tak samo osiągalne, jak wyprawa na księżyc, więc chyba jesteś na mnie skazany – dodała mrugając do niego przyjaźnie i ostatecznie pozbawiając go większości argumentów. Parsknął cichym śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem, pocierając palcami piekące oczy.
- Poddaje się – jęknął z rezygnacją, bo był zbyt zmęczony i zbyt obolały by sprzeczać się z kimkolwiek i o cokolwiek. – Wiesz gdzie jest taki okazały, stary budynek wyglądający jak średniowieczny zamek? – spytał, a Marisol chwyciła go za nadgarstek i bez ceregieli wyciągnęła z izby przyjęć, wciąż uśmiechając się szeroko.
- Pewnie, każdy to wie!

***

Poprawił czarne, treningowe rękawice przy obu dłoniach i stanął pod drążkiem, przechylając głowę na boki, by rozruszać mięśnie. Zrobił głęboki wdech, po czym złapał drążek „podchwytem”, zgiął nogi w kolanach, skrzyżował w kostkach i wykonał kilka pierwszych systematycznych podciągnięć, czując jak mięśnie się rozgrzewają i zaczynają pracować przy każdym kolejnym ruchu.
Miał nadzieję, że kiedy spędzi trochę czasu na swojej prywatnej siłowni i wyleje z siebie wiadra potu, całe napięcie z niego zejdzie. Niestety nie pomogło. Nieprzespana noc, kotłujące się po głowie wspomnienia i wciąż dzwoniące w uszach słowa Barosso, nie dawały mu spokoju. Wyraz oczu Alexa i sposób, w jaki wypluwał z siebie groźby, nie pozwalały mu nawet mieć złudzeń, że ten sukinsyn teraz tak po prostu odpuści. Był mściwy, a świadomość, że uderzył w słaby punkt Torresa, dodawała mu tylko brawurowej odwagi by bez wahania wykorzystać to co wie, jeśli nadarzy się ku temu okazja. Jose jednak nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby powtórzyć się historia sprzed lat, nie mógł pozwolić na to by Vivi skrzywdzono. Stała się dla niego siostrą i jak do tej pory była jedyną osobą, która tak naprawdę dobrze go znała; troszczyła się o niego; wyciągała go z dołków, a kiedy trzeba potrafiła wylać mu kubeł zimnej wody na łeb i opieprzyć, jeśli uważała, że powinna. Wiele razem przeszli, a to tylko umocniło ich relacje i choć nie łączyły ich żadne więzy krwi, byli dla siebie jak rodzeństwo. Po dziś dzień Jose pamiętał, jak wielokrotnie Vivi usiłowała przedostać się przez jego pancerz, który tkał sobie przez lata i z czasem w końcu odniosła niepodważalny sukces, a on nawet nie wiedział, kiedy i jak jej się to udało…

Usiadł w ogrodzie pod drzewem, którego pień był na tyle gruby, że bez problemu mógł dać mu schronienie przed bystrymi spojrzeniami aktualnych opiekunów, po czym sięgnął do kieszeni szerokich, spranych jeansów po paczkę papierosów i wsunąwszy jednego do ust, odpalił go zaciągając się mocno nikotynowym dymem. Przymknął powieki, wsparł głowę o pień za plecami, a przedramiona o zgięte kolana i rozkoszował się ciszą oraz samotnością. Powinien się cieszyć, bo wyglądało na to, że los znów się do niego uśmiechnął, ale przywykł do tego, że nic nie trwało wiecznie i wolał żyć ze świadomością, że lada chwila ta sielanka się skończy, a on wróci tam skąd przyszedł. Trzymanie się na dystans, nie przywiązywanie się do niczego, ani nikogo i opryskliwość, były dla niego jednym sposobem na to by poradzić sobie z odrzuceniem, którego doświadczył w życiu wystarczającą ilość razy, by uparcie bronić się przed tym rękami i nogami. Kolejna rodzina zastępcza, kolejny dom, kolejne miesiące pozornego poczucia przynależności gdziekolwiek i na co to wszystko? Dlaczego tym razem miało by być inaczej niż dotychczas? Miał szesnaście lat i do tej pory zawsze prędzej czy później trafiał z powrotem do domu dziecka, słysząc za plecami wciąż te same teksty; że trudno z nim pracować, a tym bardziej rozmawiać; że nie chce się uczyć; ucieka z domu; jest zamknięty w sobie, obojętny, opryskliwy, a nawet agresywny, nie w stosunku do opiekunów, bo nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, ale to była jego jedyna linia obrony, której nikt nie potrafił i nie chciał zrozumieć. Nie wierzył, że tym razem będzie inaczej, więc po co miał się starać.
Zaciągnął się znów, zdecydowanym ruchem ręki wsuwając kaptur bluzy na głowę i wypuszczając z ust chmurę dymu patrzył jak znika w chłodnym, wieczornym powietrzu. Nagle jak spod ziemi wyrosła przy nim jedenastoletnia, ciemnowłosa dziewczyna i bez słowa klapnęła na ziemię obok niego, wspierając plecy o gruby pień. Uniósł brew wpatrując się w nią uporczywie, jakby samym spojrzeniem próbował powiedzieć jej, żeby sobie poszła i zostawiła go w spokoju, bo nie ma ochoty na niczyje towarzystwo. Ona tymczasem siedziała po turecku, z zamkniętymi oczami, a w uszach miała swoje ulubione niebieskie słuchawki, z których bębniła jakąś potwornie głośna muzyka. Jose chwycił fajka między zęby i wysunął jej jedną słuchawkę z ucha, natychmiast zwracając tym jej uwagę, bo wbiła w niego duże orzechowe oczy.
- Co? – zapytała marszcząc brwi i wpatrując się w niego z oburzeniem, że w ogóle śmiał jej przerwać.
- To moja miejscówka, więc zwijaj się mała razem z tą swoją badziewną muzyką i daj mi odetchnąć w spokoju, co? – rzucił beznamiętnie wypuszczając z dłoni słuchawkę, która bezwładnie zawisła przy jej szyi, po czym wsparł znów głowę o konar za sobą i zaciągnął się papierosem.
- Po pierwsze nie widzę tabliczki z napisem „Własność Jose Torresa”, a po drugie czym ty chcesz oddychać? Tym dziadostwem? – skrzywiła się wskazując ruchem głowy na dopalonego do połowy papierosa. Jose wywrócił oczami i pokręcił głową z irytacją.
- Nie twój interes. Zmiataj do domu, bo się przeziębisz, a to ja będę miał później suszoną głowę – burknął pod nosem nawet na nią nie patrząc. Vivi wyjęła drugą słuchawkę z ucha i przyjrzała mu się uważnie bystrymi dziecięcymi oczami.
- Nie musisz taki być – powiedziała w końcu ściągając na siebie jego lodowato niebieskie spojrzenie, które już wówczas sprawiało, że ludzie czuli niepokój w kontaktach z nim, a w ich mniemaniu chłód i ostrość bijące z jego oczu tylko potwierdzały, że są z nim same problemy.
- Niby jaki? – spytał opryskliwie, patrząc na nią obojętnie, ale Vivi tylko wzruszyła ramionami i spojrzała przed siebie, jakby nad czymś się zastanawiała.
- Dobrze wiesz i nie zgrywaj durnia, Jose – fuknęła pochwytując jego zdumione spojrzenie. Prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, że ta smarkula ma na tyle odwagi by mówić do niego w ten sposób. – Słyszałam jak rodzice rozmawiali w kuchni. – dodała po chwili przyglądając mu się uważnie, kiedy zaciągnął się papierosem i wciąż ukryty pod kapturem sprawiał wrażenie jakby zupełnie nie interesowało go, co ona ma do powiedzenia. -Oni nie są tacy jak reszta rodzin zastępczych, nie zostawią cię, bez względu na to jak bardzo będziesz się starał – powiedziała cicho, a Jose na dźwięk tych słów poruszył się niespokojnie i zacisnął tylko mocniej zęby, znów wsuwając papierosa do ust.
- Nie masz o niczym pojęcia – warknął ostrzej niż zamierzał łypiąc na nią gniewnie na krótki moment, po czym rzucił peta na trawnik, przydeptał go butem i schował do kieszeni bluzy, żeby nie zostawiać po sobie śladów.
- Bo mam jedenaście lat? – zagadnęła odważnie, przekrzywiając głowę i przyglądając mu się uważnie spod zmrużonych powiek. – Nie jestem taka głupia jak myślisz, wiesz? – dodała z urazą w głosie, ściągając na siebie jego lazurowe spojrzenie. Uśmiechnął się niewyraźnie i zmierzył ją rozbawionym wzrokiem, zatrzymując się na moment na niebieskim pasemku zdobiącym jej grzywkę.
- Jesteś za to potwornie upierdliwa, Smerfie – odparł parodiując jej ton sprzed chwili i wywołując tym jej szeroki uśmiech, ale szybko przybrał na twarz obojętną maskę i pokręcił głową z rezygnacją. – Dlaczego nie możesz dać mi spokoju? – zapytał zmęczonym głosem.
- Bo jesteś moim bratem – odparła szybko i na tyle pewnie, że znów na nią spojrzał bystrym lodowatym wzrokiem, a ona jak gdyby nigdy nic zwyczajnie się do niego uśmiechnęła i sprawiła tym, że w jego sercu, do tej pory szczelnie zamkniętym na otoczenie, coś nagle się poruszyło. Przełknął ogromną gulę ściskającą jego gardło i odwrócił gwałtownie głowę, mrugając energicznie, kiedy poczuł, że wilgotnieją mu oczy.
- Mówił ci ktoś, że jesteś pyskata, gadatliwa …. – zaczął wymieniać, ale wywróciła oczami i pokiwała głową nagle mu przerywając.
- …. Upierdliwa, bezczelna, wścibska, denerwująca, hałaśliwa, kłótliwa – wyliczyła kolejno na palcach i spojrzała na niego znacząco. – Tak, słyszałam to wszystko. Ze sto razy od ciebie i kolejne sto od kilku koleżanek w szkole, czasem tata mówi mi to samo, ale zazwyczaj, kiedy zaczynam go przegadywać w jakieś kwestii, ale mama mówi za to, że jestem inteligentna, bystra, wrażliwa, ambitna, zaradna, urocza i cierpliwa. Jak widzisz mam wady i zalety, tak jak ty, Ponuraku – odparła uśmiechając się do niego ciepło i wywołując tym jego gromki śmiech. Vivi pokręciła lekko głową z rezygnacją i sięgnęła do kieszeni swojej bluzy wyciągając dwa duże ciastka czekoladowe, które chwilę wcześniej mama zdążyła wyjąć z piekarnia i podała jedno Jose. – Jedz póki mama się nie zorientowała, że je zwinęłam przed kolacją – zażartowała patrząc mu głęboko w oczy. Przygryzł policzek od wewnątrz wyciągając jej z dłoni ciastko i przez chwilę przyglądając mu się, jakby na nim wypisane były odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania. Wykrzywił usta w grymasie, który zapewne miał być czymś na kształt uśmiechu i zerknął na Vivi, która pałaszowała już swoją porcję.
- Dzięki – mruknął pod nosem i odgryzł kęs, a dziewczyna szturchnęła go łokciem i mrugnęła do niego przyjaźnie.
- Jesteśmy rodziną, nie zostawimy cię – zapewniła swobodnie i zajęła się jedzeniem, a Jose przez krótką chwilę przyglądał jej się uważnie i zastanawiał się, czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z tego jak wielką wagę mają dla niego te słowa, która ona wypowiedziała w taki sposób jakby to była oczywistość. Spojrzał na swoje nadgryzione ciastko i przymknął powieki czując ukłucie w sercu. Naprawdę chciał wierzyć w jej słowa…


I uwierzył, ani przez moment tego nie żałując, nawet wtedy, gdy los po raz kolejny okrutnie z niego zakpił, odbierając mu dom. Rok – tyle czasu minęło od tamtej rozmowy pod drzewem, kiedy cały ich pozornie bezpieczny świat w jednej nieubłagalnej chwili legł w gruzach. Znów czuł się tak jakby życie dotkliwie skopało go po d***e, z tą tylko różnicą, że tym razem bolało bardziej niż zwykle i nie chodziło już tylko o niego. Przez drzwi cierpienia, rozgoryczenia, żalu i tęsknoty nie przechodził już sam, a u jego boku stała dwunastoletnia wówczas dziewczynka, która czuła się bardziej zagubiona i samotna niż on. To właśnie wtedy w życiu obojga nadszedł moment, z którym przyszło im się zmierzyć, musieli sobie jakoś poradzić i wspierać się nawzajem, a ich przyjaźń przerodziła się w więź tak mocną, że gotowi byli wskoczyć za sobą w ogień. Vivi miała na świecie tylko jego i nie mógł jej zawieść. Lata temu złożył Komuś obietnicę, że bez względu na wszystko będzie się nią opiekował i chronił. Zamierzał dotrzymać słowa i nie pozwoli by spadł jej, choć włos z głowy, bez względu na to, co ona o tym sądzi. Po prostu nie mógł jej stracić …
Wykonał ostatnie podciągnięcie i puścił drążek, rozluźniając wszystkie mięśnie i stwierdzając, że dalsze katowanie się na siłowni i tak na niewiele się już zda. Szybkim ruchem odpiął rzepy przy treningowych rękawiczkach i ściągnął je, rzucając na pobliską ławkę, po czym zawiesił na kark zwinięty frotowy ręcznik i sięgnął po butelkę wody stojącą pod ścianą. Opróżniając na raz niemal całą zawartość, przeszedł leniwym krokiem przez salon w swoim mieszkaniu i skierował się prosto na balkon, pozwalając by poranny rześki wiatr i ciepłe promienie słoneczne otuliły jego wilgotne jeszcze po wysiłku ciało. Odstawił butelkę na betonowy murek, który zabezpieczał balkon, tak jak zazwyczaj robią to metalowe barierki, wsparł o niego dłonie i zwiesił głowę przymykając powieki i usiłując uspokoić wciąż buzujące w nim emocje. Westchnął ciężko, kiedy do jego uszu dobiegł szczęk otwieranego zamka w drzwiach wejściowych, a po chwili kroki, które ucichły kilka metrów za jego plecami.
- Co się dzieje, Johny? – zapytała Vivi przerywając nieznośną ciszę panującą dookoła i podeszła powoli do Jose, który wciąż tkwił w bezruchu i nie odezwał się ani słowem. – Jose? – ponagliła zatroskanym tonem. Torres wyprostował się powoli i przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, opierając się biodrami o murek, na którym chwilę wcześniej wspierał dłonie. W końcu spojrzał na nią udręczonym, lodowato niebieskim wzrokiem, przez chwilę siłując się z nią na spojrzenia, jakby odbywali rozmowę i wcale nie potrzebowali do tego słów. – Nie podoba mi się to twoje milczenie – odezwała się Vivi marszcząc brwi i krzyżując ręce na piersi.
- Gdybym cię poprosił, żebyś jeszcze dzisiaj się spakowała i wróciła do Miami, choć ten jeden raz mnie posłuchasz? – spytał cichym schrypniętym głosem, wlepiając zbolały wzrok prosto w jej orzechowe oczy, w taki sposób jakby samym spojrzeniem starał się wymusić na niej zgodę. Znał ją jednak i wiedział, że to marzenie ściętej głowy, a przeprawa z Vivi może być trudniejsza niż wyprawa na biegun.
- Zapytam raczej, kto był na tyle głupi by mi grozić – odparła poważnie przyglądając mu się czujnie, a Jose odwrócił wzrok i zacisnął zęby tak mocno, że na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek. – Barosso … - bardziej stwierdziła niż zapytała jakby czytała w nim jak w otwartej księdze, choć w tym przypadku nie trzeba było być geniuszem by na to wpaść. Przeczesała włosy palcami i niemal natychmiast pochwyciła lazurowe spojrzenie Jose, które na samą wzmiankę tego nazwiska pociemniało z gniewu.
- Nauczyłem się przez lata, że lekceważenie kogokolwiek, to przejaw skrajnej głupoty. Alex może jest kretynem, który niewiele ma do powiedzenia bez aprobaty ojca, ale nie zaryzykuję Vivi i nie dam mu okazji do tego by spełnił swoje groźby – powiedział zdecydowanie, wpatrując się w jej błyszczące inteligentnie tęczówki, którymi odważnie świdrowała jego napiętą twarz.
- Dobrze wiesz, że jeśli będzie chciał mnie dorwać, zrobi to bez względu na to, czy zostanę tu, czy wyjadę do Miami. Ucieczka nic nie da, Johny – odparła, bezradnie kręcąc głową i wpatrując się w niego niestrudzenie. Jose ścisnął nasadę nosa palcami i zrobił głęboki wdech powstrzymując się jedynie siłą woli, by w coś nie przywalić. Wiedział, że ona ma trochę racji. Nawet jeśli wyjedzie nikt nie da mu gwarancji, że Barosso nie zasięgnie swoich kontaktów i tylko po to by udowodnić coś Torresowi, tym bardziej dopadnie Vivi.
- Ale w Miami będzie to trudniejsze niż tutaj – stwierdził zdecydowanym tonem, posyłając jej ostre spojrzenie, które momentalnie rozbłysło niebezpiecznie. - Nie zmuszaj mnie, bym zrobił coś, czego za chwilę mi nie wybaczysz – poprosił wpatrując się w nią błagalnie. Nie chciał uciekać się do ostateczności, ale jeśli Vivi nie da mu wyboru, będzie musiał postąpić, tak jak będzie uważał za słuszne, nawet kosztem tego, że ona się do niego więcej nie odezwie.
Zrobiła głęboki wdech, pocierając palcami czoło i starając się zachować spokój, stanęła przed nim, spoglądając mu prosto w oczy.
- Jose, kiedy przyjęłam tę robotę doskonale wiedziałam, na co się piszę, znałam ryzyko i zrobiłam to świadomie – powiedziała wyważonym tonem, ani na moment nie odrywając wzroku od jego zaciętej miny. Torres pokręcił głową z rezygnacją i odwrócił wzrok, zaciskając nerwowo palce na betonowym murku, o który się opierał. Miał wrażenie jakby dopadło go pieprzone deja vu. Już raz przez to przechodził tylko, że wtedy źle się to skończyło, a on po dziś dzień żył ze świadomością, że nie zrobił nic, choć może powinien, i nie zapobiegł tragedii.
Vivi zdecydowanie ujęła jego podbródek zmuszając go by na nią spojrzał. – Wiem, że się o mnie martwisz, ale nie możesz trzymać mnie pod kloszem Johny. Wybrałam taką, a nie inną pracę, jestem dorosła i sama podejmuję decyzję. Nie mam zamiaru podstawiać się Alexowi, ale nie będę też uciekać, bo to niczego nie zmieni. – dodała słusznie siłując się z nim na spojrzenia, jakby toczyli między sobą jakąś walkę, której zasady są znane tylko im.
- Obiecałem przy łóżku twojej babci, że się tobą zaopiekuję i będę cię chronił, ale za cholerę nie mogę tego zrobić, bo mi na to nie pozwalasz! – warknął ostrzej niż zamierzał, a kiedy dziewczyna się skrzywiła, szybko tego pożałował. Nigdy nie krzyczał na Vivi, ale teraz niewiele było mu trzeba, żeby wyprowadzić go z równowagi. Odetchnął głęboko i wykrzywił usta w gorzkim grymasie, spoglądając na nią ze skruchą. – Przepraszam …. Niewiele jest na świecie spraw, na których mi zależy, a kiedy już coś takiego się trafi, łapię się wszystkiego by to chronić – wyznał cicho, przymykając powieki i pocierając kark.
- Wiem, ale nie urwałam się z choinki Jose i siedzę w tym wystarczająco długo, by wiedzieć jak unikać kłopotów – odparła patrząc na niego znacząco, kiedy w końcu uniósł na nią wzrok. Wiedział, że nie zdoła jej przekonać do swoich racji i zdawał sobie sprawę z tego, że Vivi również miała sporo racji. Jeśli faktycznie Alex się na nią uparł, nie będzie miało znaczenia czy zostanie w Valle de Sombras, czy wyjedzie do Miami, bo on i tak zrobi wszystko by ją dopaść i zemścić się za obitą gębę. Niepodważalnym faktem było jednak to, że jeśli Vivi zostanie na miejscu, to zarówno Torres jak i Fabian będą mogli mieć na nią oko i zainterweniować w razie konieczności; gdy wyjedzie, nie będą mieli tej przewagi.
Westchnął ciężko i pokręcił głową z rezygnacją, pocierając palcami oczy, po czym posłał jej twarde spojrzenie.
- Obiecasz mi coś w takim razie – odezwał się w końcu, pochwytując jej zaciekawiony wzrok, którym się w niego wpatrywała spod uniesionej brwi. – Zainstalujesz GPS w telefonie i w jakiejś części garderoby, którą zawsze masz przy sobie. Chce mieć połączenie z nadajnikiem w laptopie i mojej komórce – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, wbijając w nią nieustępliwe i silne spojrzenie, jasno sugerujące, że nie żartuje, a słowa, które po chwili padły z jego ust, tylko to potwierdziły: - Albo zgadzasz się na moje warunki, albo w przeciągu dwudziestu czterech godzin wpakuje cię w samolot i odtransportuję do Miami – rzucił chłodno, krzyżując umięśnione przedramiona na piersi. Vivi wywróciła oczami i pokręciła głową, ale uśmiechnęła się do niego łagodnie.
- W porządku, jeśli ma cię to uspokoić – stwierdziła wzruszając ramionami, a Jose odetchnął z wyraźną ulgą, nieco się rozluźniając. Pokiwał głową z aprobatą i odepchnął się od murku, ujmując ją za kark i całując w czoło.
- Dziękuję – szepnął marszcząc brwi, po czym nie mówiąc już nic więcej, wyminął ją i skierował się pod prysznic, bo czuł, że jeśli nie ostudzi emocji i nie nabierze dystansu, to za chwilę zwyczajnie wybuchnie.


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 15:44:16 12-03-15, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:33:41 12-03-15    Temat postu:

193. CHRISTIAN / Flor & Mauricio

Przekręcił manetkę z gazem i na pełnej szybkości wszedł w zakręt. Adrenalina jaką czuł, mknąc opustoszałymi ulicami na swoim Suzuki, nie mogła się równać z niczym innym. Kochał to i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miał z tego zrezygnować z własnej, nieprzymuszonej woli. To było jak nałóg. Kiedy wygrał pierwszy raz, chciał sprawdzić czy to był przypadek, czy po prostu miał fart, czy naprawdę był w tym dobry; potem jego pewność siebie rosła z każdą kolejną wygraną, a on czuł potrzebę startowania kolejny raz i kolejny, byle tylko udowodnić innym, że jest niepokonany i nie ma sobie równych. Adrenalina była czymś, czego potrzebował niemal jak tlenu. Żył w zasadzie od wyścigu do wyścigu, a biorąc w nich udział śmiał się śmierci prosto w twarz, jadąc zawsze na pełnym ryzyku. Często igrał z ogniem, ale nie czuł strachu, bo przecież nie miał nic do stracenia. Siostra nie chciała go znać, a innej rodziny nie miał.
Obejrzał się dyskretnie za siebie. Czarno–niebieska [link widoczny dla zalogowanych] cały czas trzymała się tuż za nim. Nie znał tej maszyny ani jej kierowcy, choć wiele wyścigów miał już za sobą, a w każdym przewijali się niemal ci sami uczestnicy. Krąg osób biorących udział w nielegalnych wyścigach był zamknięty i sporadycznie zdarzało się, że do wyścigu przystępował ktoś nowy, a jeszcze rzadziej, że ten ktoś szedł łeb w łeb z wielkim El Vengadorem, który miał już wyrobioną pozycję i swoistą renomę w tym światku. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu, kiedy to o mały włos a przegrałby z Kylie. Powiedziała mu wprawdzie później, że pozwoliła mu wygrać, bo chciała zwrócić na siebie jego uwagę, ale on wolał myśleć, że był zwyczajnie lepszy, bo przecież nie przegrałby z kobietą.
Gdy Yamaha niespodziewanie zajechała mu drogę, przeklął szpetnie pod nosem. Stało się jasne, że jej kierowca, również stawia wszystko na jedną kartę, nie zważając ani na bezpieczeństwo swoje, ani tym bardziej rywali. Yamaha po wewnętrznej stronie łuku drogi pomknęła przodem, a Christian, którego niespodziewany manewr rywala zmusił nie tylko do przyhamowania, ale też odbicia na zewnątrz, mógł tylko patrzeć, jak Yamaha, o kilka metrów przed jego ukochanym Suzuki przekracza linię mety.
Zatrzymał się obok Leo, ścignął kask i bez słowa zsiadł ze swojego motoru, zamierzając bliżej zapoznać się ze zwycięzcą. Nie znosił przegrywać, ale musiał przyznać uczciwie sam przed sobą, że zwyczajnie zlekceważył rywala, który trzymając się cały czas o kilka metrów za nimi, uśpił jego czujność, pozwalając mu wierzyć, że po raz kolejny bez trudu sięgnie po zwycięstwo i zaatakował w najmniej spodziewanym momencie, nie pozostawiając praktycznie żadnych szans na odparcie ataku.
– Niezły jest – mruknął Leo, a w jego głosie wyraźnie dało się słyszeć podziw. Christian posłał mu mordercze spojrzenie, ale wtedy, młody Sanchez wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Lepiej miej się na baczności, stary, bo ten gagatek zgarnie ci sprzed nosa nie tylko kasę, ale też wszystkie panny – dodał rozbawiony Leo, klepiąc przyjaciela w pokrzepiającym geście w ramię. Christian przewrócił oczami z irytacją, a kiedy Sanchez wzrokiem dał mu znać, by obejrzał się za siebie, leniwie zerknął przez ramię. Zacisnął dłonie mocniej na kasku, gdy zobaczył Kylie, uwieszoną na szyi blondyna i szepczącą mu coś do ucha. Wyglądało jakby doskonale się znali. Mężczyzna odsunął ją od siebie na odległość ramion i przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się szeroko. Christian odwiesił kask na kierownicę Suzuki, oparł się biodrami o siedzisko i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ani na moment nie odrywając oczu od rozgrywającej się kilka metrów przed nim sceny. Sam nie wiedział czemu poczuł w sercu ukłucie zazdrości na ten widok, przecież niczego sobie z Kylie nie obiecywali, oboje byli wolni i mogli robić co i z kim im się podobało.
– Wiem, że to dla ciebie jak nokaut, ale jeśli chcesz zachować twarz, lepiej idź do niego i mu pogratuluj – usłyszał obok siebie Leo.
– A jeśli ty chcesz zachować twarz, lepiej przestań gadać bzdury – upomniał, posyłając mu mordercze spojrzenie i zaciągając się nikotynowym dymem.
– Może w końcu dotrze do ciebie, że wcale nie jesteś taki wspaniały, bo zaczynałeś już gwiazdorzyć jak jakiś pieprzony celebryta znany z tego, że jest znany. Przyda ci się taki kubeł zimnej wody na łeb, wiesz?
– A czy tobie przypadkiem nie przyda się cios, po którym będziesz do garści zbierał swoje białe ząbki, które teraz tak wdzięcznie suszysz?
– No już, nie denerwuj się tak primadonno – zaśmiewał się Leo. – Złość piękności szkodzi.
– Żeby twojej zaraz nie zaszkodziła – mruknął Christian, rzucając ledwo co nadpalonego papierosa na ziemię i przydeptując go butem. Odchrząknął lekko i pewnym krokiem ruszył w stronę Kylie i tryumfatora wyścigu.
– Chris – zawołała rozpromieniona jeszcze zanim zdążył do nich podejść. Wyciągnęła do niego rękę, a gdy ją chwycił, niemal natychmiast przylgnęła do niego całą sobą, oplatając go w pasie ramionami i całując w kącik ust. – Chciałabym, żebyście się poznali – powiedziała. – Chris to jest Johny, Johny, to Chris, mój… – zawahała się przez chwilę i spojrzała na napiętą twarz Suareza, przygryzając policzek od środka. – Chłopak – dokończyła w końcu, a na usta Christian wypełznął pełen satysfakcji, arogancki uśmieszek.
– Gratuluję – powiedział Suarez, chwytając dłoń swojego rywala. Johny, odwzajemniając uścisk dłoni, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, unosząc wyzywająco brew i siłując się z nim na spojrzenia, a kąciki jego ust drgnęły nieznacznie w bezczelnym uśmiechu…


Dokładnie ten sam wyraz twarzy mężczyzny zobaczył, kiedy z rozmysłem wyjechał wprost przed maskę jego Mitsubishi. Czekał kiedy Johny, czy też raczej Jose Torres, jak mówił o nim Nacho, wyskoczy zza kierownicy i staną w końcu oko w oko, ale ten tylko wpatrywał się w niego czujnie i zupełnie jak wtedy po wyścigu, z pokerową twarzą czekał na jego kolejny ruch.

* * *

Obudziła się w wyjątkowo dobrym humorze. Mauricio kolejny raz sprawił, że na krótką chwilę zapomniała o bożym świecie, zupełnie poddając się niecierpliwemu, kojącemu dotykowi jego sprawnych palców i czułym, namiętnym pocałunkom, jakimi obsypywał każdy centymetr jej skóry. Był nie tylko świetnym kochankiem, ale też po prostu fantastycznym człowiekiem; ideałem, w którym niejedna kobieta mogła zakochać się na zabój. Każda. Z wyjątkiem niej. Jej ciągle w tym wszystkim czegoś brakowało, jakiegoś maleńkiego puzzla, którego brak szpeci cały obraz. A może tylko szukała dziury w całym ze strachu, że to mogłoby się udać i mogłaby być naprawdę szczęśliwa? Może powinna dać szansę swojemu mężowi, a przede wszystkim sobie?
Westchnęła cicho i skuliła się, wtulając twarz w poduszkę, kiedy usłyszała jak drzwi sypialni otwierają się, a zaraz potem zamykają z trzaskiem. Nie poruszyła się jednak ani gdy usłyszała stłumiony odgłos kroków Mauricia na miękkim dywanie, ani gdy z brzdękiem postawił tacę na nocnej szafce, ani nawet, kiedy materac za nią ugiął się pod jego ciężarem.
– Flor… – szepnął jej do ucha, przesuwając nosem po jego krawędzi. – Wiem, że nie śpisz, Kwiatuszku – dodał, kładąc dłoń na jej biodrze i delikatnie odwracając w swoją stronę. Laura westchnęła cicho, a widząc rozpromienią twarz Mauricia, poczuła się winna. Przygryzła policzek od środka i podciągnęła się na łokciach do pozycji siedzącej, opierając się plecami o poduszki i z całej siły przyciskając do nagich piersi narzutę.
– Śniadanie do łóżka? – spytała, unosząc podejrzliwie brwi.
– Nie miałem zamiaru z niego wychodzić i zostawiać cię samej, ale muszę na chwilę pojechać do firmy, a nie chciałbym zastać pustego mieszkania, gdy wrócę zwłaszcza, że chyba mamy do pogadania, prawda?
– Chciałam to zrobić gdy tylko wróciłam – przypomniała z wyrzutem.
Mauricio westchnął ciężko i spojrzał jej w oczy, wsuwając silną dłoń pod jej włosy i delikatnie gładząc kciukiem okolice ucha.
– Posłuchaj, Flor. Za nic w świecie nie zamierzam cię do niczego zmuszać i nie chcę żebyś czuła się w jakikolwiek sposób wykorzystana. Zawarliśmy pewien układ i nie pobraliśmy się z miłości, ale może… – urwał i przysunął się bliżej, tak, że na twarzy poczuła jego gorący oddech, a jego usta niemal ocierały się o jej wargi. – Może jednak powinniśmy przynajmniej spróbować, choćby po to, żeby potem niczego nie żałować… Przemyśl to, proszę – dodał cicho, odsuwając się od niej na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy po czym pocałował ją w czoło, zatrzymując usta na jej skórze o wiele dłużej niż to było konieczne.
Laura przygryzła policzek od środka i bez słowa wpatrywała się w męża, który wstał z łóżka, zapiął spinki do mankietów i sprawnymi ruchami zawiązał krawat. Biała, dopasowana koszula ładnie podkreślała jego lekką opaleniznę, uwydatniając szerokie ramiona i wysportowaną sylwetkę, a szare, eleganckie spodnie w seksowny sposób opinały jego wąskie biodra i zgrabny tyłek. Oblizała spierzchnięte wargi i zrezygnowana opadła na poduszki. Dlaczego jej mąż, do cholery, musiał być tak nieprzyzwoicie seksowny?
– Mauricio – zaczęła niepewnie, a kiedy spojrzał na nią przez ramię, posyłając jej zniewalający uśmiech wcale nie była pewna czy chce zadać pytanie, które właśnie przyszło jej do głowy.
– Co jest, Kwiatuszku? – zapytał, sięgając po swoją marynarkę.
– Co ty właściwie zamierzasz z całym tym spadkiem?
– Jeszcze nie wiem, ale proponuję byś zaczęła pakować nasze rzeczy. W drodze powrotnej z firmy zamierzam odwiedzić mojego drogiego wuja i obwieścić mu, że wprowadzamy się do rezydencji.
– Żartujesz?
Mauricio pokręcił przecząco głową.
– A jeśli nasze małżeństwo nie przetrwa tyle ile trzeba, by ten spadek…
– Wtedy nie będę go miał ani ja, ani mój wuj, ani nikt. W testamencie jest klauzula w jednoznaczny sposób określająca, że w takim przypadku, cały majątek zostanie zlicytowany i przekazany na cele charytatywne. Ale dlaczego pytasz?
– Bo Alex… – urwała i odwróciła wzrok, uciekając przed przenikliwym spojrzeniem Mauricia. – Znam go i wiem, że nie odpuści. Nawet jeśli teraz potulnie się spakował i ustąpił ci miejsca w gabinecie, wróci i zaatakuje kiedy będziesz się tego najmniej spodziewał. Poza tym on… – zamilkła i spojrzała w oczy Mauricia, który nawet nie zauważyła kiedy zdążył usiąść obok niej na łóżku i wpatrywał się w nią teraz szczerze zaniepokojony. – Twój kuzyn to gnojek jakich mało – dokończyła w końcu, opuszczając głowę i nerwowo skubiąc narzutę palcami.
– Kwiatuszku… – szepnął, wsuwając palec pod jej brodę i zmuszając, by na niego spojrzała. – Poradzę sobie z nim. Wiem czym się zajmuje i z jakimi ludźmi się zadaje. I wiem, że to głupek, którego prędzej czy później zgubi pycha i zbytnia pewność siebie.
Laura pokręciła głową z rezygnacją i przymknęła powieki robiąc głęboki wdech.
– Zaczekasz tu na mnie? – spytał łagodnie, uśmiechając się lekko, gdy przytaknęła skinieniem głowy. – Wrócę najdalej za dwie godziny i postaram się rozwiać wszystkie twoje wątpliwości. Na pewno razem coś wymyślimy – zakończył, całując ją grzecznie w kącik ust.

* * *

Nad Valle de Sombras powoli zapadł zmierzch, kiedy wyszła ze swojego mieszkania, ściągając jasne włosy w wysoki kucyk i narzuciwszy na głowę kaptur sportowej bluzy, ruszyła truchtem wąską ścieżką w stronę mieszkania Christiana. Nie miała dla niego dobrych wiadomości. Okazało się, że mail ze zleceniem zabójstwa został wysłany przez kogoś kto dobrze znał się na rzeczy, bo nim wiadomość trafiła do skrzynki Nadii de la Cruz, obiegła niemal cały świat. Wyglądało to na robotę fachowca, który doskonale wiedział, jak to zrobić, by nie zostać złapanym. Pętla przekierowań wiadomości była tak skonstruowana, że nie bez specjalistycznego sprzętu i równie dobrego fachowca, jak nadawca wiadomości, nie sposób było dociec konkretnego miejsca, z którego mail został wysłany, a już tym bardziej osoby, która go nadała. Istniało też duże prawdopodobieństwo, że ta sama osoba jest autorem wiadomości pozostawionej na ścianie w salonie Suareza. Ktoś miał na niego oko i z całą pewnością nie życzył mu dobrze, co wcale nie było takie dziwne, biorąc pod uwagę to, czym Christian zajmował się do tej pory i z jakimi ludźmi miał do czynienia.
W mgnieniu oka pokonała schody, dzielące ją od mieszkania Christiana i zapukała do drzwi. Otworzył jej po chwili, z jednym ręcznikiem przewieszonym przez szyję i drugim owiniętym wokół bioder.
– Cześć – przywitał się, otwierając drzwi szerzej. Livia uśmiechnęła się lekko, przygryzając dolną wargę i mierząc go pożądliwym spojrzeniem. W końcu weszła do środka celowo ocierając się przy tym ramieniem o jego nagi, wilgotny jeszcze tors. – Co cię sprowadza? – spytał, zamykając za nią drzwi.
– Nie znajdziemy nadawcy tego pieprzonego maila – powiedziała prosto z mostu. – To fachowiec, który dobrze wie co robi i jak zacierać za sobą ślady. Zastanawiałeś się komu mogłeś aż tak zaleźć za skórę?
Christian parsknął śmiechem i spojrzał na nią wymownie, opierając się plecami o kuchenną ladę i jak gdyby nic wycierając twarz i włosy ręcznikiem.
– Lista moich wrogów jest dość długa – mruknął, spoglądając na nią z rozbawieniem.
Livia spojrzała na jego twarz, a gdy jej wzrok mimowolnie zsunął się niżej, po jego nagim torsie, zatrzymując na newralgicznym wybrzuszeniu pod ręcznikiem, Christian uśmiechnął się półgębkiem, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, jak musi działać na nią widok, który miała właśnie przed oczami.
– Ale komuś musiałeś zaleźć za skórę bardziej niż innym – stwierdziła.
Christian zmarszczył czoło, zaciskając dłonie na krawędzi kuchennego blatu po obu stronach swoich bioder. W tym momencie do głowy, oprócz Alexa, który zapewne chciał się na nim odegrać dla samej zasady, przychodził mu jedynie Jose Torres. Jego pojawienie się w Valle de Sombras nie mogło być przypadkowe, tak samo jak nie była przypadkowa jego znajomość z Kylie. Nigdy nie dowiedział się wprawdzie co łączyło tę dwójkę, ale ich relacja wyglądała na dość zażyłą i zdecydowanie wykraczała poza zwykłe kumpelstwo.
Odepchnął się od kuchennej lady, zgarnął ze szklanego stolika papierosy, odpalił jednego i podszedł do okna. Otworzył kwaterę i oparł się przedramieniem o ścianę. Sam nie wiedział już co powinien o tym myśleć. Zaciągnął się nikotynowym dymem i zatrzymał go w płucach o wiele dłużej niż to było konieczne.
– O kim pomyślałeś? – spytała Livia, stając tuż za jego plecami i kładąc dłonie na jego biodrach. Christian wypuścił smużkę dymu z ust, zmrużył oczy i przez chwilę patrzył jak rozpływa się w chłodnym, wieczornym powietrzu.
– To niedorzeczne – odparł cicho, bijąc się z własnymi myślami. Nie znał go wprawdzie, ale Jose Torres nie wyglądał na faceta, który w ten sposób załatwia sprawy. Jedyną osobą, która mogła rozwiać bądź potwierdzić jego wątpliwości w tej kwestii był agent Brenner.
– Christian… – szepnęła Livia, chwytając go za ramię i zmuszając, by odwrócił się przodem do niej. Spojrzała mu w oczy, a gdy oparł się biodrami o parapet, strzepnęła jakieś niewidzialne pyłki z jego nagiego torsu, przenosząc wzrok na jego usta i przysuwając się do niego tak blisko, że między ich ciałami nie było nawet milimetra przestrzeni. Christian wsadził papierosa w usta i przez chwilę wpatrywał się w jej niebieskie tęczówki, niemal tak samo lodowate, jak tęczówki Torresa. Westchnął cicho i chwycił ją za nadgarstki, stanowczym ruchem odsuwając od siebie.
– Nie rób tego więcej – rzucił oschle i wyminął ją. Livia uniosła brwi niemal pod samą linię włosów i skrzyżowała dłonie na piersiach, przysiadając na parapecie. – Jestem ci naprawdę wdzięczny za pomoc, przyjaźnimy się i chcę żeby tak zostało, ale nic poza tym – wyjaśnił tonem nieznoszącym sprzeciwu nawet na nią przy tym nie patrząc.
– Mam więc rozumieć, że nici z przyjacielskiego, niezobowiązującego seksu od czasu do czasu – bardziej stwierdziła niż spytała, ściągając na siebie jego spojrzenie. – Coś mi mówi, że jakaś panna zawróciła ci w głowie. Czy to aby nie jest ta blondynka z ośrodka Sancheza?
Christian uśmiechnął się niewyraźnie i sięgnął do lodówki po wodę mineralną. Nie zamierzał się tłumaczyć.
– Chcę być uczciwy wobec niej, wobec ciebie i siebie.
– Ty się naprawdę zmieniłeś – powiedziała Livia, podchodząc do niego i zatrzymując się za jego plecami. – Cóż, nie będę po tobie płakać, ale nie ukrywam, że liczyłam po cichu na ten przyjacielski seks – dodała, uśmiechając się promiennie i chwytając go za tyłek. – Gdybyś kiedyś zmienił zdanie, wiesz gdzie mnie znaleźć – szepnęła mu do ucha, chwytając płatek zębami i mocniej zaciskając dłoń na jego pośladku. – Wpadnę, jak dowiem się czegoś więcej – dodała, jak gdyby nigdy nic kierując się w stronę drzwi. Christian uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Livia – zawołał za nią, gdy stała już w drzwiach, a gdy spojrzała na niego przez ramię, dodał: – Dziękuję.
Blondynka uśmiechnęła się, bez słowa zamknęła za sobą drzwi i zbiegła na dół. Nigdy nie przywiązywała się do nikogo ani niczego, ale Christian był jej naprawdę dobrym znajomym, na którego mogła zawsze liczyć, kiedy jeszcze oboje mieszkali w Stanach, nie mówiąc już o tym co wyczyniali razem w łóżku, gdy zdarzało się im zapomnieć na chwilę, a najbardziej w ich relacji podobało jej się to, że żadne niczego nie oczekiwało, nie snuło planów na przyszłość i ciągle potrafili zachowywać się jak najlepsi kumple.
Westchnęła cicho, włożyła w uszy maleńkie słuchawki i pobiegła w stronę parku. Gdy na jednej z ławek dostrzegła znajomą, męską sylwetkę, rozmyślania o tym co było między nią a Suarezem i co jeszcze mogło być, a czego pewnie nigdy już nie będzie, natychmiast zeszły na dalszy plan. Zatrzymała się przed mężczyzną, który siedział zgarbiony, opierając się łokciami o kolana i tępym wzrokiem wpatrując w szklanką butelkę, schowaną w szarej, papierowej torbie, którą ściskał w dłoniach.
– Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery? – spytała, chwytając się pod boki. Mężczyzna uniósł na nią zbolały wzrok i pokręcił niewyraźnie głową jednocześnie wzruszając ramionami. Livia niewiele myśląc, wyrwała mu butelkę z rąk. Uniosła ją do nosa, a gdy poczuła ohydny zapach alkoholu, natychmiast wylała całą jej zawartość na trawnik, a opróżnione szkło wrzuciła do pobliskiego śmietnika. – Oszalałeś? Ogarnij się wreszcie! – wrzasnęła, ale na mężczyźnie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
– Po co? – spytał. – Nic już nie mam. Ani nikogo – wybełkotał, ukrywając twarz w dłoniach.
– Alkohol chyba wyżarł ci resztki mózgu, skoro tak myślisz – fuknęła wojowniczo Livia, klękając przed nim na ziemi i zmuszając, by na nią spojrzał. – Masz córkę – powiedziała cicho, gdy udało się jej pochwycić smutne spojrzenie jego niebieskich tęczówek. Odchrząknęła lekko i na moment odwróciła wzrok, przełykając łzy. – Córkę, która niebawem wychodzi za mąż i dla której jesteś i pewnie już zawsze pozostaniesz jedynym ojcem, jakiego miała. Jesteś jej potrzebny. Kto poprowadzi ją do ołtarza jeśli nie ty? – Mężczyzna pokręcił niewyraźnie głową w jakimś niemym proteście, ale Livia nie pozwoliła mu dojść do słowa. – Zachowujesz się jakby ci na niczym nie zależało, jakby jedynym twoim celem było to, żeby zapić się na śmierć. Naprawdę tego chcesz? – spytała, chwytając go za brodę pokrytą kilkudniowym zarostem i wpatrując się w jego oczy. – To ty powinieneś rządzić i dzielić w tym pieprzonym miasteczku, a nie jakaś cholerna rodzinka Barosso. Jesteś szefem miejscowej policji, do cholery, więc zachowuj się jak na szefa policji przystało, a nie jak ostatnia, parszywa gnida, którą każdy może bez problemu rozdeptać na chodniku jak nędznego karalucha.
– Livia… – jęknął, a po jego policzkach spłynęły łzy. – Sam sobie nie poradzę…
– Pomogę ci! – zapewniła, ujmując jego twarz w swoje dłonie. – Pomogę, ale najpierw ty sam musisz tego chcieć… Chcesz? – spytała, starając się wyłowić jego spojrzenie, a kiedy skinął twierdząco natychmiast objęła go za szyję, tuląc mocno do siebie…

* * *

Zapukał do drzwi jej pokoju, a gdy odpowiedziała mu cisza, uchylił je ostrożnie.
– Lia? Mogę? – spytał. – Spóźnimy się, jeśli się nie pospieszysz – dodał rozbawiony, wchodząc do środka. Gdy wychyliła się zza drzwi szafy, w [link widoczny dla zalogowanych], z którą fantastycznie kontrastowały, okalające jej drobną twarz, długie, lśniące, jasne jak len włosy, dosłownie oniemiał z zachwytu. Całości dopełniał delikatny makijaż oczu i błyszczące usta, pociągnięte pomadką w tym samym odcieniu, co jej czerwone szpilki. Gdy zerknęła przelotnie na swoje odbicie w dużym, stojącym w kącie lustrze, otaksował ją gorącym spojrzeniem i poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć w jego żyłach. Zupełnie nie znał tej strony jej osobowości – kobiecej, zmysłowej, seksownej i na swój sposób, trochę niepewnej. Patrząc na nią teraz, miał wrażenie jakby zbudził się do życia po długim śnie. Wszystko to, co pogrzebał w zimnym grobie razem z Kylie, czego miał już nigdy w życiu nie poczuć, teraz wróciło z pełną mocą, niemal zwalając go z nóg.
– I jak? – spytała, przygładzając jakieś niewidzialne fałdy materiału na brzuchu, jakby nie do końca była pewna czy wybrała właściwą kreację i wygląda w niej wystarczająco dobrze. Wystarczająco dobrze dla… niego? Pokręcił głową, odrzucając tę, jak mu się wydawało, niedorzeczną myśl.
Lia powoli podniosła wzrok, prześlizgując nim po ciele Christiana, który w [link widoczny dla zalogowanych] wyglądał jak model żywcem wyjęty z jakiegoś magazynu z modą dla panów. Przygryzła dolną wargę, nie mogąc oderwać od niego wzroku, choć jakiś głos w jej głowie uparcie krzyczał, żeby się opamiętała albo przynajmniej zaczęła oddychać. Nie było to takie proste, bo Suarez okazał się stworzony do chodzenia w garniturach, a przynajmniej w tym jednym, który leżał na nim, jakby był szyty na miarę; jakby był jego drugą skórą.
– Pomożesz mi? – wyrwał ją z otępienia, chwytając za końce przewieszonego przez szyję krawata.
– Nie umiesz wiązać krawatów? – zaśmiała się, przypatrując mu się podejrzliwie i starając zachowywać swobodnie.
Christian opuścił ręce wzdłuż tułowia i wzruszył bezradnie ramionami, po czym wsunął dłonie w kieszenie eleganckich spodni, wciąż nie mogąc oderwać od niej oczu; od jej kuszących bioder, ciasno opiętych czarnym materiałem sukienki i zgrabnych nóg, które wydały mu się teraz dłuższe niż zwykle. Odchrząknął lekko, gdy zbliżyła się do niego.
– Może nie wyglądam, ale naprawdę nie potrafię wszystkiego, nie jestem bogiem – powiedział cicho, przenosząc wzrok na jej usta, które nagle znalazły się zdecydowanie zbyt blisko jego własnych, wodząc na pokuszenie i wystawiając jego silną wolę i opanowanie na naprawdę ciężką próbę. Kiedy przykryła jego dłonie swoimi, wyswobadzając krawat spomiędzy jego palców, a jej piersi delikatnie otarły się o jego tors, przez chwilę poczuł się tak, jakby kopnął go prąd. Nie rozumiał co się z nim dzieje i jak to możliwe, że Lia bez większego wysiłku obudziła drzemiące w nim do tej pory pierwotne instynkty i poruszyła wszystkie uśpione struny w jego sercu. Przez chwilę obserwował jak Lia, przygryzając dolną wargę, w skupieniu przygląda się krawatowi, jakby sama nie miała pojęcia co z nim zrobić. W końcu sapnęła cicho, sięgnęła do kołnierzyka koszuli i rozpięła dwa guziki pod szyją.
– Myślę, że nie będzie ci potrzebny – powiedziała w końcu, układając kołnierzyk. – To nie jest żaden zjazd sztywniaków z wyższych sfer, a profesor… zresztą sam zobaczysz – dokończyła, uśmiechając się lekko i spoglądając w jego rozognione zielone tęczówki spod wachlarza ciemnych rzęs. Christian z rozmysłem położył dłonie na jej biodrach i zmniejszył dystans między nimi, a kąciki jego ust drgnęły w lekkim uśmiechu.
– Jak bardzo mam się wczuwać w rolę, żeby ten palant dał ci spokój? – spytał cicho, zbliżając twarz do jej twarzy.
Lia wciągnęła powietrze w płuca, odruchowo przesuwając językiem po spierzchniętych wargach. Przez chwilę wpatrywali się w siebie bez słowa jak zahipnotyzowani.
– Nie znam go, ale w ciemno stawiam, że zalicza się do tych, którzy myślą, że mają cały świat u stóp, a wszystkie panny mogą mieć na pstryknięcie palcem – dodał po chwili Christian, uśmiechając się gorzko.
– Nie mów tak o nim – poprosiła Lia, strzepując jakieś niewidzialne pyłki z klapy jego marynarki.
– Kiedy to prawda.
– Czyżby przemawiała przez pana zazdrość, panie Suarez? – spytała, podnosząc wzrok i jednej chwili zatapiając się w jego błyszczącym spojrzeniu.
Christian przewrócił oczami i uśmiechnął się półgębkiem.
– Po prostu wolałbym, żeby trzymał siebie i swoje lepkie łapska jak najdalej od ciebie – przyznał szczerze, zakładając jej pasmo włosów za ucho. – Gdy odwiózł cię po tym wernisażu, wyglądał jakby za chwilę miał zamiar rzucić się na ciebie z łapami.
Lia westchnęła cicho i pokręciła głową z dezaprobatą, zgrabnie wyswobadzając się z objęć Christiana i odsuwając się nieznacznie w tył.
– Nie patrz tak na mnie, po prostu mówię, co widziałem – usprawiedliwił się.
– Charlie jest niegroźny – powiedziała, ale w jej głosie nie było słychać nawet odrobiny przekonania.
– A jednak z jakiegoś powodu chciałaś, żebym ci towarzyszył – zauważył, wpatrując się intensywnie w jej błyszczące, ciemne oczy. – I coś mi mówi, że ten powód nazywa się Charlie.
– Zawsze z taką łatwością odwracasz wszystko na swoją korzyść? – zagadnęła, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jego błyszczących tęczówek.
Christian mrugnął do niej rozbawiony, uśmiechając się łobuzersko.
– Przeważnie – przyznał nieskromnie. – Mam coś dla ciebie – dodał po chwili, sięgając do kieszeni eleganckich spodni. – Odwróć się – polecił, kiedy spojrzała na niego, podejrzliwie unosząc brew. – No już – ponaglił.
Lia przewróciła oczami i westchnęła ciężko, posłusznie wykonując polecenie, a kiedy Christian stanął tuż za nią, tak blisko, że wyraźnie poczuła na sobie ciepło jego ciała, jej serce na chwilę zamarło.
Suarez odgarnął jej długie włosy z pleców, upajając się wdzierającym się w nozdrza zapachem owocowego szamponu, połączonym z delikatną orzeźwiającą nutą jej perfum. Kiedy drgnęła pod jego dotykiem, choć ledwie musnął opuszkami palców odsłoniętą, gładką skórę, spojrzał jej w oczy w lustrze. Lia szybko opuściła wzrok, skupiając go na małym, [link widoczny dla zalogowanych], które właśnie zawisło na jej szyi, na srebrnym łańcuszku.
Gdy odsunął się od niej, wsuwając dłonie w kieszenie spodni, odwróciła się do niego przodem i pytająco spojrzała mu w oczy.
– Kupiłem go dawno temu – zaczął, starając się brzmieć jak najbardziej luzacko. – To trochę mało męska błyskotka, więc leżała i kurzyła się na dnie szuflady, ale dzięki tobie, w końcu może błyszczeć pełnym blaskiem.
– Christian…
– Po prostu to weź – powiedział cicho, wlepiając w nią przenikliwe spojrzenie.
– Dziękuję – szepnęła i zaskakując samą siebie, musnęła wargami jego policzek tuż obok ust, po czym niepewnie spojrzała mu w oczy i wycofała się szybko, wysilając się na beztroski uśmiech. – Chyba cię umalowałam – dodała, kciukiem ścierając pomadkę z jego skóry.
Christian uśmiechnął się wesoło, ale widziała, że uśmiech ten nie dociera do jego oczu. Strzepnęła jakieś niewidzialne pyłki z jego marynarki i poprawiła poszetkę wsuniętą górną kieszonkę.
– Jesteś pewna, że chcesz tam iść? – spytał, wyciągając dłoń i odgarniając jej pasmo włosów za ucho.
– Nie mam powodu, żeby nie iść – odparła, odruchowo kładąc dłoń na jego dłoni.
– W takim razie – zaczął, unosząc jej dłoń do swoich ust. – Pozwoli panienka, że będę jej towarzyszył tego wieczora? – spytał, uśmiechając się szarmancko i podając jej czerwony płaszcz, który leżał na łóżku.
Lia parsknęła śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Christian Suarez miał jeszcze sporo twarzy, których nie znała.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 20:14:26 12-03-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:22:32 12-03-15    Temat postu:

194. NADIA / DIMITRIO / PATRIC

Absolutnie nikt – poza trzema najbliższymi osobami oraz kilkorgiem tajnych agentów – nie wiedział o jej istnieniu. Bo i skąd? Skoro wszystkie ślady, które mogłyby wskazywać jakoby ona kiedykolwiek się urodziła, zostały tak perfekcyjnie zatarte przez służby specjalne. Przez długie sześć lat czuwali oni nad dzieckiem na warunkach podyktowanych przez jej biologicznego ojca. Potem jednak byli zmuszeni odstąpić od umowy, gdy okazało się, że dalsze życie małej wisi na włosku. W pierwszej kolejności odizolowali ją więc od rodziny, a dla dorastającej dziewczynki był to prawdziwy dramat. W prawdzie zrobili to dla jej dobra, po to, żeby ją chronić, ale Estrella wcale nie czuła się bezpieczna, nie mając przy sobie kochających rodziców, a jedynie tylko jedną bliską osobę, której praktycznie nie znała. Był to bowiem ostatni warunek, na jaki agenci przystali, choć zrobili to niechętnie, ale z uwagi na fakt, by dziecko nie wychowywało się u obcych ludzi, po zaciekłych negocjacjach w końcu wyrazili na to zgodę. Mimo to dziewczynka bardzo tęskniła za swoją mamą, która oczywiście kontaktowała się z nią na różne sposoby, tak często jak tylko mogła i przede wszystkim wtedy, kiedy miała całkowitą pewność, że w żaden sposób nie naraża swojej jedynej córeczki na gniew samego Lucyfera, ale to jednak nie wystarczało. Nawet trzydzieści listów tygodniowo ani nawet cztery rozmowy telefoniczne na miesiąc z zaszyfrowanego numeru, nie było w stanie zaspokoić tęsknoty córki za matką i na odwrót. Wystarczył jednak jeden nieostrożny ruch, by wszystkie lata pracy skupiającej się głównie na zapewnieniu bezwzględnego bezpieczeństwa Estrelli Madrigal, bezpowrotnie lgnął w gruzach. W każdej bowiem chwili sytuacja mogła się wymknąć spod kontroli i ci ludzie, którym zależało, by odkryć całą prawdę na temat tajemniczego zniknięcia potomka swojego największego wroga z łona matki, mogli trafić na jej trop, dlatego dziewczynka chwilowo została odcięta od świata. Niewykluczone więc, że niedługo będzie musiała zacumować w innym, bardziej odległym regionie świata. Bo choć w świetle prawa nie istnieje, to dla gangsterów zwyczajnie nie ma rzeczy niemożliwych… Zawsze dostają to, czego chcą! A chcieli zemsty, w której głównym pionkiem miało zostać niczemu niewinne dziecko…

*****

Usiadła bezradnie na ławce w kaplicy, ukrywając twarz w dłoniach, a następnie składając je jak do modlitwy, podparła nimi czoło. Jej oczy błysnęły niebezpiecznie, kiedy skierowała wzrok ku górze. Dimi jednak dostrzegł coś więcej w jej spojrzeniu; nadchodzącą nieuchronnie chwilę słabości, zaczątki łez, doskonale widoczne w świetle jarzeniówki. Nadia za wszelką cenę starała się zapanować nad dławiącym jej wnętrze płaczem, ale było to ponad jej siły. Wkrótce potem rozpłakała się więc na dobre, chcąc tym zagłuszyć łomoczące w piersi własne serce, jak i miliony nasuwających się pytań. Zupełnie nieoczekiwanie mąż pochylił się nad nią i zamknął jej drżące ciało w swoich objęciach. Początkowo kobieta będąc zaskoczoną takim obrotem spraw, zaczęła się szarpać i bić go pięściami w tors, ale kiedy po upływie kilku sekund zrozumiała, że z nim nie wygra, poddała się i dobrowolnie wtuliła w jego opiekuńcze ramiona. Przez chwilę trwali tak we wspomnianej wyżej pozie i gdyby ktoś obserwował ich wtedy z daleka, bez wątpienia stwierdziłby, że to jakiś dziwny kolorowy posąg, a nie dwoje żywych ludzi. Dopiero gdy brunet wnętrzem dłoni pogładził plecy Nadii, ona nagle opamiętała się i jak oparzona odskoczyła na bok. Zmieszana ukryła wzrok za kurtyną gęstych rzęs, a Dimitrio jak na zawołanie przybrał oficjalny ton.
- Teraz musisz być bardziej ostrożna – powiedział z powagą, siadając w ławce naprzeciwko żony. – Nie możesz już tak często kontaktować się z Camilą – dokończył, chwytając ją za podbródek i wymuszając spojrzenie.
- Nie przyjmuję tego do wiadomości – odparła hardo, podrywając się gwałtownie z miejsca, które zajmowała. – Ona czeka na każdy mój telefon… na to, kiedy ją odwiedzę… na…
- Nadia – mężczyzna wszedł jej w słowo. – Zrozum, że Alejandro tylko czeka, aż nadarzy się okazja, by Ci dokopać, a to będzie dla niego doskonały pretekst – próbował tłumaczyć, ale po niewyraźnej minie de la Cruz wyczuł, że wcale nie pójdzie mu tak łatwo. – Nie powinnaś tak narażać ani siebie, ani tym bardziej Camili – dodał na koniec.
- Ja po prostu nie daję już rady – westchnęła załamana. Jego słowa dotarły więc do niej szybciej, niż się spodziewał. – A Ty… widziałeś się z nią? – zapytała niepewnie po krótkiej pauzie.
- Przelotnie, ale… – zaczął, lekko się wahając czy powinien mówić dalej. – Ona i Virgina są bezpieczne – sam nie wiedział czy próbował ją tym uspokoić, czy tak bardzo chciał w to wierzyć. W każdym razie nie do końca była to prawda.
- Modlę się, by móc ją jeszcze kiedyś zobaczyć – wyznała ostatkiem sił, po raz kolejny pozwalając popłynąć łzom.
- Zobaczysz – odparł z niezwykłą pewnością, że tak się właśnie stanie i miał nadzieję, że nastąpi to już niedługo. – Oboje zobaczymy – dodał, chwytając w dłonie smutną twarz kobiety i nie wiedzieć czemu, kiedy spojrzał jej w oczy, zapragnął znów posmakować jej słodkich ust. Zrobił to, ale zaraz potem tego pożałował.
- Odbiło Ci?! – uniosła głos, kompletnie zapominając, gdzie obecnie się znajdują. – Przypominam Ci, że rok temu rzuciłeś mnie dla innego faceta!
Po tych słowach wytarła usta z obrzydzeniem.
- Rozstałem się z nim – wyznał, obserwując reakcję brunetki.
- I teraz szukasz pocieszenia? – zadrwiła. – Sorry, ale nie u mnie. Nawet przez wzgląd na nasze kilkuletnie małżeństwo, nie dorobię sobie dla Ciebie fiuta – mówiąc to, rozłożyła ręce w geście bezradności. – Jasne? – zapytała dla pewności.
- Jak słońce – odparł, a jego kamienna mina nie zdradzała absolutnie nic.
- W ogóle to jesteś mi winien wyjaśnienia – Nadia zmieniła nagle temat. – Jakim cudem przeżyłeś ten wypadek?
- Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie – odpowiedział tajemniczo i już chciał odejść, ale córka Zuluagi go zatrzymała.
- Skontaktujesz się ze mną? – spytała z determinacją.
- Włącz wiadomości dzisiaj o osiemnastej. Może cię zainteresować to, co w nich usłyszysz.


Siedziała w swoim gabinecie w wydawnictwie już od dobrych pięciu godzin. Ostatnio naprawdę mocno zaniedbała pracę, a więc teraz planowała nadrobić ten stracony czas. Tym bardziej, że była na dzisiaj umówiona z Viktorią Diaz w sprawie strony internetowej, którą kobieta przygotowała dla niej na specjalne zlecenie. Przez całe to zamieszanie w jej życiu, cudem nie zapomniała o tym spotkaniu. Jednak od samego początku, kiedy otworzyła firmę, zaczęła też prowadzić kalendarz, w którym zapisywała wszystkie ważne terminy, dzięki czemu miała zawsze starannie uporządkowany plan dnia. Nadia, mimo że miała pełne ręce roboty, to w danej chwili nie była w stanie całkowicie utonąć w papierach, bo w głowie wciąż jawił jej się obraz scenki w kaplicy, kiedy to Dimitrio pozwolił sobie na zbyt wiele w stosunku do niej. Poza tym myślała również o Camili i o tym czy mąż aby na pewno był z nią absolutnie szczery w kwestii bezpieczeństwa dziewczyny. Czuła bowiem, że prawda bardzo mijała się z tym, co tak rozpaczliwie pragnęła usłyszeć z ust bruneta i co na dobrą sprawę usłyszała. Pytanie tylko za jaką cenę?
Nieoczekiwanie rozległo się pukanie do drzwi, które wytrąciło brunetkę ze wszelkich rozmyślań. Czyżby panna Diaz pomyliła godziny? Zapytała w duchu siebie samej, jednocześnie zapraszając swojego gościa do środka krótkim „proszę”. Swoją drogą to powinna chyba zatrudnić nową sekretarkę, gdyż poprzednia jak tylko łaskawie raczyła pojawić się w firmie, wręczyła jej własnoręcznie napisane wypowiedzenie z zawartą klauzulą „ze skutkiem natychmiastowym”, tłumacząc się nagłym wyjazdem za granicę wraz z rodziną. Choć wydawnictwo nie przynosiło już takich zysków jak kiedyś, to de la Cruz nie zamierzała nikogo zwalniać. Wręcz przeciwnie. Potrzebowała bowiem jak najwięcej ludzi do pracy, by móc poszerzyć swoją działalność o dodatkową specjalność. Mianowicie planowała wydać gazetę codzienną o nazwie "Hora de la verdad", co w tłumaczeniu znaczyło "Godzina prawdy", a bez dziennikarzy śledczych jej pomysł po prostu nie miał racji bytu.
- Przepraszam, że nie zaproponuję Pani nic do picia, ale niestety zepsuł mi się ekspres do kawy, a fachowiec jeszcze nie zdążył tutaj dotrzeć, by się tym zająć. Nie mam nawet głupiej wody mineralnej, żeby Panią poczęstować, bo zwyczajnie nie zrobiłam zakupów.
Nadia uśmiechnęła się słabo, nie próbując w żaden sposób usprawiedliwiać faktu, że zapomniała kupić napoje. Musiała sama rozwiązać swoje problemy osobiste, a wtajemniczanie w nie osób trzech – w dodatku całkiem obcych – kompletnie nie było w jej stylu. Nadal wahała się też czy powinna ufać Viktorii, mając na uwadze wcześniejszą współpracę dziewczyny z Alejandrem, ale po namyśle uznała, że przyda jej się jeszcze jedna wtyka w Grupo Barosso – niezależnie od tego czy Alex nadal jest tam prezesem, czy już nie.
- Nic nie szkodzi – odparła blondynka, zajmując miejsce na kanapie w rogu gabinetu, które wskazała jej właścicielka wydawnictwa.
- Pokręciłam coś czy faktycznie byłyśmy umówione na tę godzinę? – zapytała brunetka, nie mogąc się powstrzymać. Przecież nie mogło być z nią aż tak źle! Boże… A co jeśli to początki Alzheimera?! Przestraszona ową perspektywą aż usiadła.
- Przyznaję, że przyszłam nieco przed czasem, ale to wszystko przez te przygotowania do ślubu. Słowo daję, cały czas muszę gdzieś latać i coś załatwiać. W prawdzie narzeczony wziął na siebie większość formalności, ale niektóre sprawy wymagają mojej obecności. Na przykład na przymiarce sukni ślubnej nie może zjawić się Javier, bo wyglądałby dość komicznie w mojej kreacji. Rozumie pani?
Kobieta tak się zapędziła w swoich opowieściach, że nawet Nadię udało jej się przy tym rozśmieszyć. Broń Boże, nie dlatego, że Vicky za dużo gadała. Prawdziwym powodem odzyskania przez nią dobrego humoru było to, że wyobraziła sobie Javiera „Magika” Reverte w białej sukience, czekającego przy ołtarzu na Viktorię Diaz ubraną w jego ślubny garnitur. To dopiero byłby ciekawy ślub z nieoczekiwaną zamianą ról.
- Oczywiście, że rozumiem – odezwała się de la Cruz, wesoło uśmiechając się pod nosem. – Wspaniale, że wychodzisz za mąż – dodała po chwili, pozwalając sobie na tę poufność, by zwrócić się do blondynki na „Ty”.
- Naturalnie jest pani zaproszona – powiedziała, unosząc kąciki ust w szerokim uśmiechu. – Nie przyjmuję odmowy – zastrzegła.
- Z przyjemnością przyjdę, dziękuję – odparła Nadia, starając się, by jej głos brzmiał w miarę swobodnie, gdyż córka Pabla bardzo ją zaskoczyła. – No, ale pogawędki pogawędkami, a praca sama się nie wykona – mówiąc to, przybrała bardziej oficjalny ton. – Przejdźmy więc już lepiej do interesów.
Vicky odpaliła swojego laptopa i pokazała żonie Dimitria trzy najciekawsze propozycje szaty graficznej dla strony internetowej wydawnictwa „Atrapar los sueños”. Ostatecznie brunetka wybrała tę, gdzie dominował kolor zielony w bardzo jasnych odcieniach, a boki zdobił jakiś bliżej nieopisany, choć całkiem ładny szlaczek. Informatyczka obiecała więc, że najpóźniej do wieczora wrzuci stronę na serwer, zaś druga z kobiet obiecała, że jeszcze dziś przeleje jej pieniądze na konto.
- Mam nadzieję, że jest pani zadowolona? – zapytała blondynka po chwili milczenia.
- Pewnie, że tak – uśmiechnęła się Nadia. – A już na pewno byłabym w siódmym niebie, gdyby udało mi się jeszcze znaleźć jakiegoś dziennikarza śledczego do nowej gazety.
- A to się świetnie składa, bo moja przyjaciółka Ingrid właśnie szuka pracy – palnęła bezmyślnie, nie wiedząc właściwie czy córka Petera Pana będzie chciała przyjąć ową robotę.
- Zna się na tym?
- To jej zawód.
- Jeśli więc będzie zainteresowana, niech przyjdzie na rozmowę kwalifikacyjną jutro o czternastej – zaproponowała de la Cruz, podnosząc tyłek z fotela i podchodząc w pośpiechu do biurka. – Oto moja wizytówka – dodała, podając dziewczynie mały tekturowy prostokąt ze swoim numerem telefonu i adresem firmy.
- W porządku, przekaże jej – zgodziła się panna Diaz, chowając kartonik do bocznej kieszonki czarnej torebki.
Potem obie kobiety pożegnały się i Nadia została sama. Zarówno w gabinecie, jak i w całym budynku, gdyż było już grubo po siedemnastej, a więc zapewne wszyscy pracownicy porozchodzili się do swoich domów.

*****

Wszedł do głównej siedziby Telemundo, czyli jednej z najbardziej popularnych stacji telewizyjnych w Meksyku i udał się na piętro, gdzie odbywały się wszelkiego rodzaju nagrania. Tam bez większego trudu odnalazł człowieka, z którym rozmawiał przez telefon kilka godzin wcześniej, a który po krótkiej wymianie zdań skierował go do kierownika planu. Dimitrio przywitał się z nim jak ze starym dobrym znajomym i już po chwili siedział na wysokim krześle obok reportera prowadzącego i opowiadał swoją historię.
- Jak pewnie wszyscy doskonale wiecie, nazywam się Dimitrio Gustavo Soler Barosso i jestem synem Fernanda Orestes Negrete Barosso – powiedział na wstępie starszy brat Alexa. – Domyślam się jednak, że nie lada zaskoczeniem jest dla was fakt, że zmartwychwstałem – mężczyzna mówił dalej, patrząc prosto w obiektyw kamery. – Otóż, ja nigdy nie umarłem – wyznał po krótkiej pauzie. – Owszem, w tamtym wypadku na autostradzie zginęły dwie osoby, ale ja nie byłem żadną z nich. Zaszła bowiem pewna koszmarna pomyłka, w wyniku której moja żona Nadia de la Cruz otrzymała bolesną wiadomość o mojej rzekomej śmierci. W rzeczywistości nie rozbiły się wtedy dwa pojazdy tylko trzy. Mój samochód nie zderzył się z tirem, bo w ostatniej chwili wyhamowałem i gwałtownie skręciłem, wypadając tym samym z trasy. Auto sturlało się do przepaści i utonęło w rzece. Dość szybko odzyskałem przytomność, dzięki czemu miałem jeszcze szansę się uratować, co jak widać udało mi się – Dimitrio uśmiechnął się półgębkiem. – Jednak podczas spadania w dół mocno uderzyłem głową w kierownicę, przez co straciłem pamięć na kilka miesięcy. Między innymi dlatego nie mogłem skontaktować się z rodziną, by poinformować ją, że nic mi nie jest – akurat w tej kwestii perfidnie skłamał. Wcale nie cierpiał na amnezję, ale nie mógł przecież publicznie wyznać swoich prawdziwych zamiarów w stosunku do ojca oraz braci, a właściwie jednego z nich. Chociaż w sumie cała reszta również była zmyślona na poczekaniu od początku do samego końca. Mocno naginał fakty i doskonale o tym wiedział, ale przecież nie przyszedł tutaj po nic. Miał jeden konkretny cel. Musiał chronić Nadię, nieważne za jaką cenę. To był jego priorytet. – Zostałem więc uznany za zmarłego i przez pewien czas posługiwałem się innym imieniem i nazwiskiem, a jestem tutaj dzisiaj po to, by odzyskać swoją prawdziwą tożsamość oraz by cały świat dowiedział się, iż Dimitrio Barosso powrócił do Valle de Sombras i już nigdy nie odejdzie – wydawać by się mogło, że brunet skończył już swoje przemówienie, kiedy nagle znowu się odezwał. – Z tego miejsca chcę też z całego serca przeprosić moją żonę. Nadio, jeśli mnie teraz oglądasz, proszę, wybacz mi, że nie potrafiłem być mężem, na jakiego zawsze zasługiwałaś. Wybacz, że tak bardzo cię zraniłem, a przede wszystkim uwierz, że nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, bo naprawdę cię kochałem. Nadal kocham – wyznał na jednym tchu, po czym dodał. – Chciałbym też pozdrowić mojego brata, Alejandra, który w tym momencie na pewno mnie słucha i szlag jasny go trafia na samą myśl, że żyję i mam się dobrze. Ostrzegam cię, Alex, że wiem o każdej kamerze w mieszkaniu Nadii, jak i o tym, że podrzuciłeś jej pluskwę, więc jeśli planujesz zrobić na nią jakiś kolejny cholerny zamach, to odpuść sobie. Mojej żonie ma nie spaść z głowy ani jeden wł0s, zrozumiałeś śmieciu? Inaczej policzę się z Tobą i do końca życia nie wyjdziesz z pierdla. Na razie nie wniosę oskarżenia, ale będę miał cię na oku – Dimi dokończył swoją wypowiedź i po chwili program dobiegł końca.
Dziennikarze codziennie zabijali się o jakiś mocny temat, a ten niewątpliwie do takich należał i młody Barosso doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Swoim wystąpieniem wzbudził sensację nie tylko w całym miasteczku, ale również w Monterrey, a Alejandra naraził na bezustanne prześladowanie przez tłumy reporterów. Bowiem ktoś, kto nosił nazwisko Barosso, musiał mieć naprawdę niemałe powody, jeśli w telewizji rzucał tak poważnymi oskarżeniami przeciwko własnemu bratu. Prasa nie miała więc wątpliwości, że to wszystko prawda.

*****

Wyłączył telewizor i z furią cisnął pilotem o ścianę, wypluwając jednocześnie wszystkie przekleństwa pod adresem Dimitria, jakie w danej chwili przyszły mu do głowy. Wiedział, że mężczyzna żyje. Dowiedział się z nagrania, które zarejestrowały kamery zamontowane w mieszkaniu de la Cruz. Dał się podejść jak małe dziecko, jeśli sądził, że jego starszy brat pomoże mu się na niej zemścić. Alex nie mógł znieść myśli, że Dimi odważył się ośmieszyć go publicznie i to w tak podły sposób, a najbardziej był wściekły za to, że miał teraz związane ręce w sprawie Nadii. Gdyby ją zabił, momentalnie wina spadłaby na niego, a ostatnia rzecz jakiej pragnął, to zgnić w pudle. Rodzina Barosso była potężna i miała wiele do powiedzenia w tym miasteczku, a Dimitrio niestety do niej należał. Alejandro nienawidził go, odkąd pamiętał, a głównym sporem braci była miłość do tej samej kobiety. Jedna prawdziwa, druga zaś obsesyjna.
- Ty przeklęty skurwielu! Zapłacisz mi za wszystko! – krzyczał brunet, nie wiedząc, że ktoś mu się przygląda od dobrych kilku minut.
- Auććć… Po co takie mocne słowa, braciszku? – zapytał Dimitrio, wchodząc w głąb pomieszczenia z cynicznym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. – Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – zakpił.
- Jasne, wręcz usychałem z tęsknoty za Tobą – odgryzł się tamten, piorunując wzrokiem niespodziewanego gościa.
- To dobrze, bo teraz będę miał cię na oku, Alex – ostrzegł brunet, dzielnie wytrzymując spojrzenie brata. – I nie próbuj wynajmować żadnych płatnych zabójców, żeby się mnie pozbyć, bo doskonale wiesz, że zawsze byłem pupilkiem tatusia, a ktoś życzliwy posiada pewien list, który po mojej ewentualnej śmierci ma mu przekazać do rąk własnych – blefował, ale lepsze to niż dać się zabić takiemu śmieciowi jak Alejandro. – Jest w nim napisane, że mnie zabiłeś i musisz ponieść za to karę. I jak myślisz? Komu ojciec uwierzy? Mnie, będącemu już trzy metry pod ziemią czy Tobie, obibokowi, który żeby zdobyć kasę na przemyt narkotyków, obrabował mu firmę? – zaśmiał się szyderczo. – Bo że do Nadii masz się nie zbliżać, to już ustaliliśmy, prawda?
Gdyby wzrok zabijał, najmłodszy syn Fernanda byłby już martwy.
- Eres un maldito traidor, Dimitrio – wydusił brunet w swoim ojczystym języku, nazywając brata zdrajcą.
- Warto było tutaj przyjść, żeby zobaczyć Twoją bezradną minę, Aleksiu – uśmiechnął się rozbrajająco żonaty mężczyzna, zabawnie mierzwiąc włosy rywalowi. Brunet natychmiast odskoczył na bok, wściekle zrzucając jego rękę ze swojej głowy. Dimi zaśmiał się półgłosem.
- Dimitrio, synku mój – nagle do pokoju wszedł nie kto inny jak Fernando Barosso we własnej osobie. Senior rodu zamknął ukochanego syna w niedźwiedzim uścisku, po czym dodał. – Widziałem cię w telewizji. Brawo, synu. Trzeba mieć jaja, żeby coś takiego zrobić. Ktoś w końcu musiał pokazać temu darmozjadowi jego miejsce – mówiąc to, zmierzył swoje najmłodsze dziecko srogim, ojcowskim wzrokiem. – Widać, że płynie w Tobie moja krew – zwrócił się z powrotem do Dimiego, szczerze się uśmiechając.
- Wiedziałem, że będziesz ze mnie dumny – odparł, odwzajemniając uśmiech.
- A powiedz mi, gdzież to podziała się moja piękna synowa? – zapytał stary Barosso, rozkładając ręce w geście niewiedzy. – Może wpadlibyście jutro razem na obiad? Uczcilibyśmy Twój powrót do miasta i oczywiście sam fakt, że żyjesz – zaproponował niespodziewanie.
- Skończcie już to wzruszające przedstawienie, bo zaraz się k***a popłaczę – rzucił z ironią Alejandro, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.
- Biedak jest zbyt wrażliwy – skomentował Dimitrio z kpiącym uśmieszkiem na ustach. – A co do Twojej propozycji, tato, to ja i Nadia rozstaliśmy się tuż przed moim wypadkiem – dodał z powagą.
- Jak ona mogła cię zostawić? – oburzył się Fernando.
- To ja ją porzuciłem, tato – wyznał.
- To nieważne, synu. Po prostu musisz ją odzyskać – zabrzmiało jak rozkaz i na dobrą sprawę rozkazem było.
- Nie sądzę, że ona kiedykolwiek mi wybaczy – mężczyzna nadal oponował. – Dlaczego tak nalegasz? – spytał w końcu.
- Uważam, że pasujecie do siebie i tyle – odpowiedział wymijająco senior, chcąc jak najszybciej skończyć ten temat. Bez wątpienia coś ukrywał i Dimitrio miał zamiar dowiedzieć się co to takiego i dlaczego ma związek z Nadią…

*****

Nie wiedziała, co ją przywiodło aż tutaj, ale po tym co usłyszała z ust męża w telewizji, musiała pobyć chwilę sama ze sobą i zastanowić się nad wieloma sprawami, a przede wszystkim pomodlić się. Życzenie jednak nie spełniło się, bo tuż za nią do kościoła wszedł Patric i poprosił o kilka minut rozmowy. Nadia była rozdarta pomiędzy nim a Dimitriem, miotała się jakby była uwięziona w jakiejś niewidzialnej gołym okiem sieci. Z dnia na dzień coraz gorzej się czuła i powoli zaczynała snuć domysły czy aby na pewno nie jest w ciąży. Nie miała odwagi pójść do apteki po test ciążowy, bo bała się, że jej obawy mogą się potwierdzić. Zawsze chciała zostać matką, marzyła o tym momencie, a kiedy już się tak stało, nie potrafiła zatrzymać przy sobie żadnego ze swoich dzieci. Ciągle je traciła. Nie zniosłaby więc myśli, jeśli i tym razem musiałaby przechodzić przez takie samo piekło. Tak, piekło. Bo życie bez ukochanych dzieci tym właśnie dla niej było. Piekłem! Doskonale też wiedziała, jak to jest dorastać bez kochających rodziców, nie mieć nic własnego i czuć nienawiść do całego świata. Nie życzyła tego nawet najgorszemu wrogowi, a co dopiero swoim bliskim. Była przy nadziei już dwa razy. Najpierw przez tego przeklętego gwałciciela, którego tożsamości nawet nie znała, potem zostało poczęte dziecko jej i Dimiego, a teraz tak bezmyślnie dała się zapłodnić detektywowi? Boże, w jakim świetle ją to stawiało? Nie była przecież żadną cholerną puszczalską!
- Musimy pogadać – rzucił Patric zaraz na wstępie, nie zawracając sobie głowy uprzednim przywitaniem się z brunetką.
- Nie mamy o czym – odparła szybko, wymijając go, a on niczym niewzruszony chwycił ją za rękę, powstrzymując tym samym od odejścia.
- To ważne – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Dobra, czego chcesz?! – zaatakowała go, pocierając nerwowo czoło.
- Pomyślałem, że powinnaś o czymś wiedzieć – zaczął niepewnie, mierzwiąc dłonią krótkie blond włosy. – Złożyłem na komendzie doniesienie na Cosme Zuluagę i Dolores Lozano za składanie fałszywych zeznań – dokończył, niemal wypluwając każde słowo.
- Że przepraszam, co zrobiłeś?! – Nadia wkurzyła się nie na żarty. – Upadłeś na głowę, Martinez?! – po raz pierwszy zwróciła się do przyjaciela po nazwisku.
- Moja matka przez niego wylądowała w wariatkowie! – uniósł się mężczyzna.
- Dobrze wiesz, że to nie jego wina – de la Cruz zawzięcie broniła właściciela El Miedo, pomimo konfliktu, który niedawno zrodził się między nimi. – Lupe od dawna miała problemy ze swoją psychiką i nie zaprzeczaj, bo widziałam kiedyś na własne oczy jak robiła jakieś czary mary w garnkach i wypowiadała przy tym dziwne zaklęcia!
- To jeszcze nie dowodzi, że zwariowała – jak zawsze, Patric był po stronie matki. – Może po prostu interesuje się czarami. Nie pomyślałaś o tym?
- Wiesz co? – Nadia uniosła wysoko brwi, nie dowierzając w naiwność szanowanego detektywa. – Ty naprawdę jesteś ślepy – osądziła surowo.
- Możliwe, ale to jednak moja matka.
- Gratuluję, ale mojego ojca w to nie mieszaj, jasne?! – zgromiła go wściekłym spojrzeniem. – Wycofaj oskarżenie.
- Może się nad tym zastanowię, jeśli ładnie poprosisz – w tym momencie blondyn przygwoździł Nadię do ściany i oparł ręce po obu stronach jej głowy, torując jednocześnie ewentualną drogę ucieczki. – Zostań moją żoną – wyszeptał tuż przy jej ustach.
- Czy Ty mnie szantażujesz? – spytała dla pewności.
- To nie szantaż tylko propozycja – sprostował.
- Wsadź ją sobie w dupę i mocno zaciśnij, żeby nie wypadła! – krzyknęła. – Ja już mam męża.
- Racja – westchnął. – No cóż, w takim razie zostań moją kochanką.
Brunetka przez chwilę stała nieruchomo, wpatrując się w twarz Patrica, która nie wyrażała żadnych emocji. Potem głośno się zaśmiała.
- Chcesz, żebym Ci się sprzedała za wolność mojego ojca? – zapytała raz jeszcze, nie będąc pewną czy dobrze zrozumiała.
- Nawet nie wiesz czy naprawdę nim jest – zauważył Martinez.
- Jest!
- Nieważne – odparł krótko. – Więc jak będzie, prześpisz się ze mną czy nie? – mówiąc to, złapał ją ciasno za nadgarstek.
- Puść mnie – poprosiła początkowo grzecznie. – Puszczaj, do cholery!
- Zostaw ją! – nagle oboje usłyszeli czyjś męski głos. Nadia natychmiast poznała, do kogo należał.
- A kim Ty jesteś, żeby mi rozkazywać?! – obruszył się detektyw, puszczając żonę Dimitria, żeby policzyć się z człowiekiem, który ośmielił się im przerwać tę romantyczną chwilę.
- Facetem tej cudownej kobiety – powiedział Sambor, gasząc tymi słowami wszystkie zapędy Patrica. Wyprowadzony z równowagi mężczyzna opuścił kościół, a dwudziestopięciolatka zemdlała z nadmiaru wrażeń, lądując w ramionach Mediny.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 12:45:57 06-06-15, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 7 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:42:50 13-03-15    Temat postu:

195. Victoria/Julian/Javier/Peter/Mario/Fausto/Inez

Victoria stała przed ścianą, do której Julian i Ingrid przyczepili serię fotografii informacji zdobytych o Inez, z puszki Pandory. Z rękoma założonymi na biodrach sunęła między jednym końcem a drugim usiłując ogarnąć to wszystko, co się wokół niej działo. Naiwnie sądziła, że wiadomość o jej ukrywanej przez lata prawdziwej tożsamości to jedyne, co może ją zaskoczyć. Los bywa jednak przewrotny.
Ile jeszcze krwi ma na rękach Inez? Czy zabicie jej braciszka to mało? Ile okrucieństwa jest w tej kobiecie? Te i inne pytania mogła sobie zadawać. Spędzać długie godziny na rozmyślaniu o tym jak podłą kobietą jest Inez Romo jednak, po co? To nie przywróci nikomu życie. Nie odda Victorii lat, które jej odebrano. Blondynka przesunęła dłonią po włosach czując jak dobrze zna dłoń owija się wokół jej tali. Głowę oparła na jego ramieniu z wdzięcznością przyjmując kubek gorącej kawy.
- Co o tym sądzisz?
- Nie wiem- upiła mały łyczek gorącego napoju przymykając powieki. Była zmęczona, Ostatnie tygodnie były wyczerpująco psychicznie. Vicky na głowę zwalił się cały świat. Teraz musiała poskładać go w jedną całość. – Jaką rolę w tym całym palnie zemście miałby odegrać ja?- Zapytała odwracając do tyłu głowę. Z nad ramienia Javiera spojrzała na przyjaciół.
- Ty masz pojawić się w odpowiednim momencie zwalić swoją mamusię z nóg i nakłonić ją do tego, aby przyznała się do wszystkiego- powiedział z uśmiechem Julian.
- Cały nagrany materiał zostanie przekazany do prokuratury, która przygotuje odpowiednie dokumenty oskarży Inez o to i o tamto i do końca życia będzie gniła w więzieniu- dokończyła za Juliana siedząca na stole Ingrid.- To chyba jasne i logiczne.
- Ok ja, co się stanie z „Dwoma różami”, kiedy Inez nie będzie u władzy? Przejmie ją Giovanni?
- Nie. On ma swój biznes, z którego czerpie korzyści jego nie będziemy mieszać w nasze sprawy. – Odpowiedział na jej pytanie Julian spoglądając na Ingrid, która pokiwała twierdząco głową.
- Giovanni ma swój świat i swoje kredki kochanie- szepnął do ucha Vicky Javier wywołując na jej twarzy lekki uśmiech.- Nie chcę kredek Inez.
- Javier ma rację- mruknął brunet biorąc ze stolika kieliszek z czerwonym winem.- Zejdź ze stołu - zwrócił się do Ingrid, która przewróciła oczami nie ruszając się z miejsca.- Mówię poważnie dzieciaku.
- Wygodnie mi tutaj- odparła machając nogami niczym mała dziewczynka. Julian położył dłoń na jej kolanie spoglądając jej w oczy- Zabierz łapę.
- Zejdź ze stołu.
- Nie- zadarła do góry podbródek spoglądając mu w oczy. Poczuła jak dłoń Juliana swobodnie wędruje w górę. Drugą rękę oparł na krawędzi stołu, na którym siedziała. Pochylił się do przodu kładąc dłoń na biodrze Ingrid. – Wygodnie mi tutaj.
Julian uśmiechnął się pod nosem jednym ruchem przyciągając ją do siebie. Szatynka palce kurczowo zacisnęła na jego podkoszulku. Jedną nogę miała owiniętą wokół jego biodra.
- Nie przeszkadzam?
Głos Petera Pana wyrwał ją z zadumy. Oderwała wzrok od oczu Juliana spoglądając na ojca, który splótł ręce na piersiach nie patrząc na córkę lecz na Juliana który posłał mu niepewny uśmiech.
- Tato- Ingrid pewnie stanęła na nogach. Wyślizgnęła się z objęć bruneta podchodząc do ojca. – Nie wiedziałam, że przyjedziesz. – Zrzuciła mu ręce na szyję przytulając go. Wargami musnęła jego policzek. Peter Pan przytulił do siebie córkę nadal mając spojrzenie utkwione w Julianie, który sięgnął po kieliszek z winem wypijając duszkiem zawartość. – Julian nic nie mówił, że cię zaprosił- powiedziała odsuwając się od Petera.
- Nie zaprosił. Przyjechałem, bo mam pewne informacje, które mogą was wszystkich zainteresować.
- To może porozmawiamy o tym przy kolacji?- Zasugerowała Victoria, która odniosła wrażenie, że odkąd Peter Pan wszedł do mieszkania atmosfera panująca w pomieszczeniu nagle zgęstniała.- Javier upiekł, tiramisu.
- Dobrze.
Kolacja przebiegła bez zakłóceń a głównym tematem rozmów był zbliżający się ślub Javiera i Victorii. Ingrid obserwowała jednak Juliana, który odkąd Peter przekroczył próg salonu stał się spięty i rzadko się odzywał grzebiąc smętnie w sałatce.
- Co to za informacje miałeś nam przekazać?- Zawróciła się bezpośrednio do niego Ingrid. Wstała od stołu zabierając za sobą talerz. – Julian- położyła mu dłoń na ramieniu. Brunet przeniósł wzrok to na rękę szatynki to na jej twarz.- Tak możesz to zabrać- powiedział. Zdjęła rękę z jego ramienia sięgając po talerz.- Wszystko w porządku?- Zapytała marszcząc brwi.
- Tak.
Nie wierzyła mu ani o jotę jednak pokiwała głową kierując swoje kroki do kuchni. Z szafki wyciągnęła kubki i talerzyki. Julian i Peter wyraźnie coś ukrywali. Po upływie dziesięciu minut, kiedy weszła do salonu z napojami Peter przyglądał się informacjom zamieszonym na ścianie. Z kubkiem kawy podeszła do ojca.
- Myślałem, że z tym skończyłaś po wyjeździe do Stanów- powiedział biorąc od niej kubek. Upił łyk spoglądając w oczy córki.
- Moja przeszłość jest jak nałóg. Trudno z nią zerwać. – Odpowiedziała spoglądając na podziurawioną fotografię Inez.- Zapłaci za wszystko i to szybciej niż sądzi.
- Co zrobiliście?- Zapytał Javier, który znał na tyle dwójkę przyjaciół, aby wiedzieć, iż nie jest to czcze gadanie.
- Zostawiliśmy jej wiadomość. – Powiedział Julian wbijając widelczyk Petr łypnął na niego groźnie. To nie uszło uwadze jego córki.
- Jesteśmy jak cień podążający twoją ścieżką usłaną trupami. – Powiedziała spokojnym wypranym z jakichkolwiek emocji Ingrid- To na twoich rękach spoczywa jego krew. – Urwała spoglądając wymownie w stronę Juliana, który dokończył za nią
-Tak skończy każdy, który będzie chciał skrzywdzić nas. Przemyśl czy opłaca Ci się droga Inez Romo ścigać demony przeszłości, kiedy tak wiele otacza cię w teraźniejszości?
- Pozdrawiamy nieznani sprawcy. – Odrzuciła na koniec uśmiechając się pod nosem.
Victoria zmarszczyła brwi wpatrując się z niedowierzaniem to w Ingrid to w Juliana, których najwyraźniej ta sytuacja bardziej bawiła niż martwiła. Drżącą dłonią odstawiła na stolik pusty kubek po kawie podnosząc się powoli z miejsca. Podeszła do okna wzdychając.
- Dlaczego to zrobiliście?- Zapytała dłonie płasko opierając na parapecie. Wpatrywała się dłuższą chwilę w pogrążoną w ciszy ulice.
- Twoja matka jest paranoiczką- zaczął Julian, - jeżeli poczuje zagrożenie zacznie popełniać błędy. I to będzie jej koniec. Co miałeś nam powiedzieć?- Zawrócił się do Petera Pana
- Mario jest w Meksyku. To kwestia dni może nawet godzin kiedy tutaj przyjedzie.
***
Jesteśmy jak cień podążający twoją ścieżką usłaną trupami. To na twoich rękach spoczywa jego krew. Tak skończy każdy, który będzie chciał skrzywdzić nas. Przemyśl czy opłaca Ci się droga Inez Romo ścigać demony przeszłości, kiedy tak wiele otacza cię w teraźniejszości?

Pozdrawiamy nieznani sprawcy
Fakt, iż przyszła do niego z nic nieznaczącą wiadomością znalezioną przy jakimś karaluchu, który sam nie potrafił o siebie zadbać świadczyło o jednym; pozycja Inez Romo w „dwóch różach” nie była tak niezachwiana jak na to wskazywała jej pewność. Fausto ani trochę nie był zaskoczony takim obrotem spraw. Odkąd Inez przejęła władzę „Dwie róże” zamiast zyskiwać traciły. Odsunęła od władzy przed laty Williama było jej gwoździem do trumny. Wbijany był bardzo powoli, lecz skutecznie. O ile zabójstwo wynajętego na zlecenie mordercy nie wzbudziło i nie powiązało Inez z nim to karteczka wsadzona w kieszeń kurtki doprowadziła policjantów prowadzących dochodzenie wprost do jej drzwi. Nieznani sprawcy nie mogli wybrać lepszego momentu. Miał ochotę zatrzeć z uciechy ręce jak dziecko, które pod choinkę dostało wymarzony prezent.
- Histeryzujesz- powiedział ze stoickim spokojem wstając. Podszedł do swojej szwagierki chwytając ją za nadgarstek. Przyciągnął ją do siebie zamykając w swoich ramionach. Inez szamotała się tylko przez chwilę. – Weź głęboki oddech- tuż przy swoim uchu słyszał jak ze świstem wciąga w płuca powietrze. – Wszystko będzie dobrze musisz tylko zachowywać się jak gdyby nic się nie stało- gładził ją po plecach.- Wrócisz teraz do domu.
- Nie. Chcę tu zostać- mruknęła obejmując go ciaśniej.
- Nie możesz tutaj zostać- odsunął ją do siebie. Dłonie oparł na jej ramionach. – To moja droga wzbudziłoby podejrzanie i plotki a nie chcesz, aby ta wiadomość dotarła do Giovanniego prawda?
Skinęła głową spoglądając mu w oczy. Przesunęła dłońmi po jego guzikach jego koszuli. Uśmiechnęła się blado rozpinając pierwszy z nich.
- Nie- ujął ją za nadgarstek kręcąc głową. – Jesteśmy wspólnikami moja droga nie kochankami.
- Kiedyś nimi byliśmy.
- To była jedna noc- pogładził ją po policzku- chyba nie sądziłaś, że kiedykolwiek coś dla mnie znaczyłaś?- Zapytał przechylając na bok głowę. Uśmiechnął się szeroko widząc jak mruży groźnie oczy.- Byłaś chętna i pod ręką
- Ty bydlaku! - Inez wymierzyła mu siarczysty policzek.
- Dziękuje za komplement- mruknął w odpowiedzi otwartą dłonią pocierając zaczerwienianą skórę.- A teraz zmykaj za nim sam cię nie wyrzucę.
Wrzasnęła głośno i piskliwie sprawiając, że Fausto zaczął się śmiać. Popadanie ze skrajności w skrajność Inez, jej obsesja na punkcie szpiegów i intryg, którzy chcą ją strącić z piedestału będzie jej gwoździem do trumny. Dumnie uniosła do góry głowę szybkim krokiem wymaszerowując z gabinetu Fausto. Guerra podszedł do okna zauważając ją po upływie zaledwie kilku sekund. Była wściekła. I bardzo dobrze, pomyślał. Popełni więcej błędów.
Za swoimi plecami usłyszał cicho zamykane drzwi.
- Sądzisz, że powinienem ci przyłożyć? – Zapytał przewrotnie Mario wsuwając dłonie w kieszenie ciemnych dżinsów. Stanął obok barta patrząc jak czarna limuzyna powoli odjeżdża.
- Śmiało- zachęcił go z uśmiechem na ustach.- Inez zapewne by się ucieszyła, że jej rozwiązłość nadal cię obchodzi. Słyszałeś?
- Każde słowo. Masz kandydatów na to, kim są nieznani sprawcy? – Podszedł do biurka otwierając szufladę. Wyciągnął z niej przyniesioną przez Inez wiadomość. – To nie Victoria?
- Pytasz czy stwierdzasz fakt?.- Zapytał nie odwracając się.- Nie to nie ona. Nie skrzywdziłaby nawet muchy nie mówiąc już o zabiciu człowieka, ale nieznani sprawcy dla niej nie są tajemnicą.
- Myślisz, że kazała im to zrobić?- Mario usiadł na krześle jeszcze raz czytając wiadomość skierowaną do Inez.
- Nie. Nie jest do tego zdolna. Jest zbyt łagodna, ale w jej otoczeniu są ludzie, który są dla niej gotowi na wszystko. – Odparł podchodząc do barku. Nalał szkockiej do dwóch kryształowych szklanek.- Nie możemy zapominać, z kim dorastała Victoria. To wśród nich należy szukać nieznanych sprawców- podszedł do brata stawiając przed nim alkohol.- Namierzymy ich.
- Zabijemy ich czy podziękujemy?
- To zależy po czyjej będą stronie. – Odpowiedział na jego pytanie Fausto uderzając szklaneczką o szklaneczkę. Miał swoje typy, które na chwilę obecną wolał zachować dla siebie, bowiem Mario od powrotu z Europy mówił tylko i wyłącznie o spotkaniu z córką. Fausto doskonale go rozumiał, ale wiedział także, że Victoria nie przywita go z szeroko otwartymi ramionami. Nie była już małą dziewczynką, lecz dorosłą kobietą, którą to czyny ojca doprowadziły do miejsca, w którym obecnie się znalazła. I raczej mu nie podziękuje. A ich pierwsze spotkanie do przyjemnych należeć na pewno nie będzie.
- Wracam do Valle de Sombras- powiedział Mario- Najwyższa pora skończyć to raz na zawsze.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:45:28 13-03-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:56:30 14-03-15    Temat postu:

196. HUGO/LUCAS/ARIANA/CONRADO

Mexico City, rok 2009

- Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem.
- Wyznaj swe grzechy, synu, a ja ci udzielę rozgrzeszenia.
- Nie jestem pewny, czy za to, co zrobiłem mogę je otrzymać.
- Powiedz mi, co cię gnębi.
Hugo klęczał w konfesjonale, nie bardzo wiedząc, czemu ma to służyć. Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, komu mógłby się wyżalić. Z oczywistych powodów nie mógł podzielić się swoimi troskami z bliskimi, a Fernando Barosso zwyczajnie by go wyśmiał. No tak... Ale ten człowiek był diabłem w ludzkiej skórze. Delgado poczuł jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach.
- Chłopcze?
Głos kapłana wyrwał go z rozmyślań i sprowadził z powrotem do kościoła. Nie wiedział jednak, jak zacząć. Jakich słów użyć? Czy istnieje odpowiedni sposób, by wyznać, że kogoś się zamordowało?
- Ja... Jestem złym człowiekiem - wymamrotał tylko.
- Wszyscy błądzimy, synu. Ale Bóg jest miłosierny i przebacza tym, które odczuwają skruchę.
- Nawet mordercom?
Zapadła cisza. Hugo wpatrywał się w twarz ojca, która stężała za kratką w konfesjonale. Chyba nie wiedział, co powiedzieć. Nagle te całe brednie o przebaczeniu i nawróceniu przestały mieć znaczenie. Bo czy istnieje jakiekolwiek usprawiedliwienie dla człowieka, która pozbawia bliźniego życia? Hugo znał odpowiedź na to pytanie. I był pewny, że kapłan uważa podobnie.
- Mordercom? - powtórzył ksiądz. - Chcesz mi powiedzieć, że kogoś zabiłeś?
- Owszem, ojcze. I to nie jedną osobę.
Przed oczami wciąż miał obraz tych wszystkich ofiar, które z jakichś powodów stały na drodze Fernandowi Barosso i dlatego musiały zginąć. Widział ich twarze zastygłe w wyrazie przerażenia na chwilę przed śmiercią. W głowie kołatały mu nazwiska: Sergio Contreras, Manuel Gandia, Bernardo Vincente... Pamiętał każdy szczegół. Ale bynajmniej nie dlatego, że nie mógł zapomnieć swoich zbrodni. Chciał je pamiętać. Chciał zachować w pamięci każdy, najdrobniejszy detal. Bo dopóki odczuwał ból i wyrzuty sumienia - nadal był człowiekiem.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - Ksiądz przeżegnał się szybko, wznosząc oczy ku niebu. - Mówisz o tym z takim spokojem?!
- Nic więcej mi nie pozostało, ojcze. Nie mogę cofnąć czasu.
- Dlaczego to zrobiłeś, synu? Dlaczego? Odebranie komuś życia to najgorsza ze zbrodni. NAJGORSZA!
Hugo pomyślał o ojcu, który jakiś czas temu wyszedł z odwyku i otworzył kawiarnię w miasteczku. Pomyślał o Leonor i swoich siostrzeńcach, którzy wreszcie wiedli normalne życie. Pomyślał o Lorim, który miał zapewnioną najlepszą opiekę medyczną. Wszystko, co robił, robił właśnie dla nich. Nie chciał jednak, by byli oni usprawiedliwieniem dla jego zbrodni. Dla faktu, że stał się mordercą. Nie mógł obarczać ich tą winą. To był jego wybór. I jeśli miał być szczery przed samym sobą - gdyby znów był zmuszony wybierać, podjąłby dokładnie taką samą decyzję. Życie jego rodziny w zamian za życie wrogów Fernanda. Bawił się w Boga i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pomagała mu jednak myśl, że jeśli ktoś miał coś wspólnego z jego pracodawcą, oznaczało to, że nie jest święty. Ci wszyscy ludzie, których zabił mieli na sumieniu o wiele więcej istnień niż on.
- Dlatego, że w dzisiejszych czasach nie istnieje granica między dobrem a złem - odpowiedział, tępo wpatrując się w ojca, który na chwilę zamilkł, zdziwiony tym spostrzeżeniem.
- Jak możesz tak mówić?! Zawsze jest wybór...
- Nie zawsze. - W oczach Huga zapłonęły iskry. - Dobrych ludzi spotykają złe rzeczy. Dlaczego?
- Nieznane są wyroki Nieba.
- Łatwo jest tak mówić, kiedy nigdy nie zaznało się prawdziwego nieszczęścia. Wy, kapłani, potraficie mówić tylko zagadkami. Twierdzicie, że Bóg jest sprawiedliwy i miłosierny. - Chłopak prychnął, nie mogąc się dłużej powstrzymać. - Cóż, według mnie to kawał niezłego sukinsyna. Siedzi sobie tam, na górze i przygląda się jak te wszystkie okropności przytrafiają się zwykłym, niewinnym ludziom. Ojciec powinien dbać o swoje dzieci, a tymczasem on ma nas wszystkich głęboko gdzieś.
Kapłan wstał gwałtownie z miejsca. Teraz Hugo nie widział jego twarzy, ale mógł sobie wyobrazić malującą się na niej nienawiść.
- Precz stąd, pomiocie szatana! Wynoś się! Jak śmiesz pojawiać się w Domu Bożym i mówić takie rzeczy?! Nie dostaniesz rozgrzeszenia, diable! Będziesz się smażyć w piekle!
Hugo pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie odczuł zawodu, nie poczuł nawet złości. Doskonale wiedział, że nie może otrzymać przebaczenia za to, co zrobił. Chciał tylko z kimś porozmawiać.
- Być może ma ksiądz rację - powiedział, wstając z klęczek i ponownie spoglądając na kapłana, który czerwony na twarzy, trzymał się za serce oddychając ciężko. - Ale to tylko kwestia wiary. Skąd pewność, że niebo i piekło nie są w rzeczywistości miejscami na ziemi?


Hugo westchnął ciężko, przechadzając się po gabinecie swojego pracodawcy. Wydawało mu się, że upłynęły wieki od kiedy podpisał cyrograf z Fernandem. Tak nazywał ich układ, bo był on równoważny z zaprzedaniem duszy. Nie miał pojęcia, dlaczego Barosso wezwał go do siebie. Czyżby miał dla niego kolejne zlecenie? Ostatnimi czasy nie miał zbyt wiele do roboty. Instynktownie czuł, że pojawienie się w miasteczku Mauricia Rezende wszystko zmieni. Adwokat był jego szansą na uwolnienie się od Fernanda raz na zawsze. Wiedział jednak, że jego szef nie podda się bez walki. Będzie zaciekle bronić rodzinnego majątku i prędzej czy później Rezende pożałuje, że w ogóle z nim zadarł.
Chłopaka nie bardzo obchodził los mecenasa. Bardziej martwiło go to, że teraz Fernando był zdesperowany, a to oznaczało, że był gotów wyciągnąć ciężką artylerię byleby tylko osiągnąć swój cel.
- Nareszcie jesteś, Delgado. - Z rozmyślań wyrwał go znajomy głos i trzask zamykanych drzwi.
- Chciałbym powiedzieć, że miło cię widzieć, Alex, ale w dzieciństwie nauczono mnie, by nigdy nie kłamać. - Hugo uśmiechnął się do najmłodszego z Barossów i założył ręce na piersi, mierząc go wzrokiem. - Czego chcesz? Jestem umówiony z Fernandem, więc się streszczaj.
- To nie on cię wezwał, tylko ja. - Alejandro przeszedł obok chłopaka i zajął miejsce w fotelu za biurkiem, gdzie zwykle siadywał jego ojciec. - Muszę przyznać, że trudno jest się z tobą skontaktować. Naprawdę nieźle się ukrywasz. Nie powiem, nie tęsknię za twoją obecnością w tym domu, ale...
- Czego chcesz? - powtórzył Hugo, nie mając zamiaru wdawać się w dyskusję z tym rozkapryszonym paniczykiem. Nawet kiedy mieszkał w rezydencji Barossów unikał kontaktu zarówno z nim, jak i z Nicolasem - nigdy nie przepadał za żadnym z nich.
- Mam dla ciebie zadanie.
- Chyba zapominasz, że nie pracuję dla ciebie, Alex.
Alejandro zdawał się puścić tę uwagę mimo uszu.
- Zapewne słyszałeś już o cudownym zmartwychwstaniu mojego ukochanego przyrodniego braciszka, prawda?
- Mówisz o tym bracie, który oskarżył cię publicznie o zamach na życie jego żony, czy nie tak? - Hugo udał, że się nad czymś usilnie zastanawia, a widząc jak żyła na czole Alexa zaczyna pulsować poznał, że osiągnął zamierzony cel. - Wybacz, Al, ale mam ciekawsze rzeczy do roboty niż mieszanie się w rodzinne porachunki.
- Dimitrio drogo mi za to zapłaci. On i ta dzi**a Nadia. A Nicolas...
- Spokojnie, kowboju, bo nieco się pogubiłem. A co z tym wszystkim ma wspólnego ta kobieta i Nico?
- Wszystko. - Lakoniczna odpowiedź Alejandra sprawiła, że Hugo zmarszczył brwi, nie wiedząc, co o tym sądzić. - Ty nie znasz Dimitria, Hugo. Ten skurczybyk spiskował z Nicolasem za moimi plecami. A Nadia...
- Wiem, że Nico nie jest święty, ale szczerze wątpię, by jego życiowym celem było zatruwanie tobie życia. Mało ci wrogów, Alex? Chcesz też mieć nieprzyjaciół wśród braci?
Alejandro parsknął śmiechem. Jego relacje z Dimim zawsze były dalekie od braterskich i to w głównej mierze przez Nadię, ale myślał, że chociaż Nico stanie po jego stronie. Tymczasem ten łajdak poinformował ich przyrodniego brata o kamerach, które Alex zainstalował w mieszkaniu Nadii, by mieć na nią oko. Tego mu nie daruje.
- Moje życie prywatne nie powinno cię obchodzić, Delgado - wycedził tylko przez zaciśnięte zęby.
- I nie obchodzi - odpowiedział zgodnie z prawdą Hugo. Nie chciał mieć nic wspólnego zarówno z samym Alejandrem, jak i z jego brudnymi interesami czy konfliktami z braćmi. - Ale wyraźnie czegoś ode mnie oczekujesz, więc zastanawiam się, jaki związek z tą całą sprawą mam ja. Mam nadzieję, że i w moim mieszkaniu nie zainstalowałeś żadnych pluskw. Cenię sobie prywatność i jakkolwiek pochlebia mi twoje zainteresowanie moją osobą, jest ono również niepokojące...
- Przestań błaznować, Hugo!
- Więc powiedz mi wreszcie, po co mnie tutaj wezwałeś?
- Musisz pozbyć się Dimitria.
Takiego obrotu spraw Hugo się nie spodziewał. Przez chwilę panowało milczenie, a potem nie wytrzymał i roześmiał się w głos. Alejandro cierpliwie czekał, aż ten nagły atak wesołości mu przejdzie, ale wcale się na to nie zanosiło.
- Czekaj... - Hugo złapał się za brzuch, nie mogąc przestać się śmiać. - Mógłbyś powtórzyć?
- Chcę, żebyś zlikwidował Dimiego. - W oczach Alejandra pojawił sie złowrogi błysk, ale nie przekonał on Huga.
- To żart, prawda?
- Czy wyglądam jakbym żartował?
- Właściwie to zawsze wyglądasz komicznie, Al. A już szczególnie z tą żądzą mordu wymalowaną na twarzy. - Hugo uśmiechnął się kątem ust, a zaraz potem został zmuszony, by gwałtownie się odsunąć, bo Alejandro zamachnął się na niego pięścią. - Spokojnie, bo jeszcze sobie zrobisz krzywdę.
- Przestań sobie kpić, Delgado. Mówię poważnie. Myślisz, że jestem głupi?
- Naprawdę mam odpowiedzieć na to pytanie? - Hugo uniósł wysoko brew, a Alejandro ponownie zacisnął pięści ze złości.
- Myślisz, że nie wiem, co robisz dla mojego ojca? Doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Hugo spoważniał i zmierzył Alejandra wzrokiem. Był pewien, że Fernando nigdy nie wyjawił synom, czym zajmuje się Delgado, ale nie ulegało wątpliwości że pomimo niskiej inteligencji, najmłodszy z Barossów zdołał się wszystkiego domyślić.
- A więc powinieneś wiedzieć, że ze mną nie można zadzierać. - Groźna nuta zabrzmiała w głosie Huga, ale Alejandro tylko się uśmiechnął - udało mu się przestraszyć pracownika ojca, a o to właśnie mu chodziło.
- Nie boję się ciebie, Hugo. Wiem, że w głębi jesteś łagodny jak baranek. Dlatego początkowo nie mogłem uwierzyć, że mojemu ojcu udało się ciebie skłonić do współpracy. Teraz już wiem jak tego dokonał i muszę przyznać, że rozegrał to po mistrzowsku.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz, Alejandro. Przestań bredzić i powiedz, o co tak naprawdę ci chodzi.
- Już mówiłem. Pozbądź się Dimitria, a twojej rodzinie włos z głowy nie spadnie.
Hugo przełknął ślinę. Czuł jak serce podchodzi mu do gardła. Miał wielką nadzieję, że Alex blefował. Przecież bardzo się pilnował, uważał, by nikt nie dowiedział się o jego związku z Camilem i Leonor. Jeśli Alejandro rzeczywiście odkrył prawdę, jego rodzina była w niebezpieczeństwie.
- Uroczą masz siostrzyczkę, Hugo. Naprawdę piękna z niej kobieta - bardzo w moim typie. A jej dzieci - dwa łobuziaki. Jak myślisz, chcieliby poznać wujka Alexa?
- Trzymaj się od nich z daleka skurczybyku albo przysięgam - będziesz zbierał zęby z podłogi połamanymi palcami!
- Spokojnie, Hugo. Nie denerwuj się. Na razie nic nie zrobię. Ale wiedz, że to ja rozdaję karty w tej grze.
- Jesteś porąbany, Alex. Powinieneś się leczyć! - Na te słowa Alejandro uśmiechnął się tylko krzywo. - Niby dlaczego to ja mam zająć się twoim bratem? Skoro taki z ciebie chojrak, załatw to sam. To twoja sprawa. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Nawet nie znam Dimitria.
- Właśnie dlatego - on też cię nie zna. Zdobądź jego zaufanie, zbliż się do niego - bo ja wiem. Dowiedz się, co planuje, a potem go sprzątnij.
Hugo od zawsze wiedział, że Alex nie jest całkiem normalny. Teraz był całkowicie pewien, że jest on obłąkany.
- Będziemy w kontakcie, Hugo. A tymczasem, do zobaczenia. - Alejandro poklepał chłopaka po ramieniu, po czym wyszedł z gabinetu z wyrazem samozadowolenia na twarzy.
Dimitrio pożałuje, że nie zginął wtedy, w wypadku. Nikt nie będzie zadzierał z Alejandrem Barosso. Nikt.

***

Lucas czuł, że w miasteczku dzieje się coś niedobrego. Od kiedy tu przyjechał nie opuszczał go niepokój. Czarne chmury wiszące nieustannie nad Valle de Sombras tylko potęgowały jego ponury nastrój.
Nie zajmował się już sprawą Guadalupe Martinez, ale bynajmniej nie przestał się nią interesować. Ariana zdawała się bardzo przejmować losem tego całego Cosme Zuluagi i wierzyć w jego niewinność, a to mu wystarczyło. Jednak Patric Martinez najwyraźniej uważał, że wszystkiemu jest winny właśnie on - właściciel El Miedo. Lucas widział syna Guadalupe, kiedy odwiedzał Pabla Diaza kilka dni temu. Miał on zamiar oskarżyć Cosme i Dolores o składanie fałszywych zeznań. Hernandez nie był głupi i doskonale zdawał sobie sprawę, że Diaz nie jest bezstronny w tej sprawie. Najwidoczniej miał jakiś osobisty uraz do Zuluagi i postanowił za wszelką cenę go zniszczyć, a spiskowanie z Martinezem tylko potwierdzało tę tezę.
W ostatnim czasie stosunek Pabla do Lucasa nie zmienił się ani na jotę. Diaz sprawiał, że misja w Valle de Sombras coraz mniej zaczynała się Lucasowi podobać. Na każdym kroku podważał jego decyzje. Wypuszczenie z aresztu tego całego Huga Delgado było po prostu niedorzeczne, szczególnie że ten pirat drogowy był w jakiś sposób powiązany z szefem miejscowej policji. "Ten chłopak jest nietykalny" - tak mu wtedy powiedział Pablo. A to tylko dlatego, że pracował dla miejscowej szychy, Fernanda Barosso, w którego kieszeni siedział sam Diaz, Lucas był tego pewny.
W dodatku ten Delgado wydał się młodemu policjantowi podejrzany. Tatuaż Templariuszy, który zauważył u niego na ramieniu, dał mu sporo do myślenia. Był pewien, że to ten sam znak, którym słynny kartel narkotykowy naznaczał swoich ludzi. Swego czasu sporo interesował się kartelami, a było to jeszcze za czasów pobytu w Akademii.
Nie wiedział, co o tym myśleć. Wiedział, że Pablo Diaz jest skorumpowanym człowiekiem, ale nie chciało mu się wierzyć, że ma on też coś wspólnego z przemysłem narkotykowym. Znajomość z Delgado wskazywała by jednak, że jest on w to wszystko zamieszany.
Tak się zamyślił, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś usilnie próbuje się do niego dodzwonić. Rzucił się w kierunku komórki, która spoczywała na biurku, ale nie zdążył odebrać. Lucas spojrzał na wyświetlacz i zobaczył, że jego przełożony z San Antonio zostawił mu wiadomość na automatycznej sekretarce.
- Witaj, Lucas. Otrzymałem twój raport. Muszę przyznać, że nieco mnie zaskoczył. Wydawało mi się, że masz poważne wątpliwości co do etyki zawodowej Diaza. Cieszę się, że sytuacja nie jest jednak tak straszna jak nam się wydawało. Dam znać Montero o wszystkim, czego się dowiedziałem. Nadal donoś mi o wszystkim, co wyda ci się dziwne. Miłego dnia.
Lucas musiał odsłuchać wiadomość kilka razy, żeby zrozumieć jej sens. Jak to, Jason otrzymał jego raport? Przecież nie wysłał żadnego raportu! Miał zamiar to zrobić dopiero pod koniec tygodnia, a tym czasem wszystko wskazywało na to, że ktoś go w tym uprzedził. Poza tym, wszystko wskazywało na to, że opis Pabla Diaza zaprezentowany w rzeczonym dokumencie był zdecydowanie pozytywny, co nie tylko nie pokrywało się ze zdaniem Lucasa o szefie miejscowej policji, ale też daleko mijało się z prawdą.
- A to drań! - wrzasnął Hernandez, uderzając otwartą dłonią w blat biurka.
- Coś się stało? - zapytał jeden z dyżurnych policjantów, wychylając się z pomieszczenia obok.
- Nie, zupełnie nic... - Lucas zacisnął zęby ze złości, po czym postanowił upewnić się, że ma rację. - Czy w ostatnim czasie Diaz wysyłał jakieś faxy?
- Faxy? - Dyżurny policjant wzruszył ramionami, próbując sobie przypomnieć. - Tak, chyba dzisiaj rano coś wysyłał.
- Jesteś pewien?
Policjant pokiwał głową, a Lucas pozwolił mu odejść. A więc miał rację. Przeklęty Diaz postanowił za wszelką cenę zachować posadę w Valle de Sombras. Nie miał oporów przed brudnymi zagrywkami.
- A więc dobrze, Pablo, skoro tak chcesz rozegrać tę grę... - Hernandez sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej turkusową wizytówkę, którą otrzymał od ekscentrycznego mężczyzny w ośrodku Ignacia Sancheza.
Szybko wbił numer w komórkę i odczekał aż usłyszy w niej głos blondyna.
- Halo?
- Javier Reverte? Dzień dobry, mówi Lucas Hernandez. Poznaliśmy się u Ignacia w...
- Tak, tak, pamiętam. Oficerze Hernandez, czemu zawdzięczam tę przyjemność?
- Chciałbym porozmawiać. O... o Pablu Diazie. Możemy się spotkać?
- Jak najbardziej. Może być za dwie godziny w kawiarni Camila? Wiesz, gdzie to jest?
- Doskonale. Do zobaczenia.
Po tych słowach rozłączył się i odetchnął głęboko. Pablo Diaz wygrał bitwę, ale nie wojnę.

***

Ariana jechała swoim volkswagenem przez miasteczko. Camilo prosił ją, by pojechała do Monterrey po nową dostawę. Sam miał ostatnimi czasy dużo na głowie. Zgodziła się bez wahania, bo oznaczało to możliwość spotkania z Massi.
Choć kuzynka Oscara potrafiła być irytująca, była również najbardziej pozytywnie zakręconą osobą, jaką Ariana znała. Panna Santiago potrzebowała odskoczni, dlatego odwiedziła koleżanką na planie sesji zdjęciowej i świetnie się razem bawiły. Massi była naprawdę dobra w swojej pracy i czystą przyjemnością było obserwowanie jej.
Jednak do Valle de Sombras Ariana wracała już w gorszym humorze. Massi wymogła na niej obietnicę, że porozmawia z Lucasem i zaprosi go na kolację, którą mieli zjeść wspólnie we trójkę przed wyjazdem panny Fuentes do Chile. Nie uśmiechała jej się rozmowa z byłym chłopakiem, ale ostatecznie Massimiliana była kuzynką jego najlepszego przyjaciela i wypadałoby powiedzieć mu o tym, że zawitała ona w Meksyku.
Dziewczyna tak się zamyśliła, że w ostatniej chwili ostro zahamowała przed mężczyzną, który przemierzał ulicę.
- O Boże! - wrzasnęła, widząc, że pieszy się przewrócił. - Zabiłam go!
Wybiegła z samochodu i uklękła przed przechodniem, który zwijał się na ulicy, klnąc pod nosem.
- Uważaj jak jeździsz, kobieto! Chcesz kogoś zabić?
- Przepraszam, nie zauważyłam pana! - Ariana pobladła i nachyliła się nad swoją niedoszłą ofiarą, by pomóc jej wstać, dopiero wtedy ją rozpoznając. - To ty!
- A niech to! Nie dość, że mnie prześladujesz, to teraz czyhasz też na moje życie?
- Wcale cię nie prześladuję! A poza tym, nic ci się nie stało. Tylko lekko cię stuknęłam...
Hugo podniósł się powoli z asfaltu, pocierając obolałe ramię i klnąc pod nosem. Ariana nie była już blada tylko czerwona - ze wstydu i złości.
- Lekko stuknęłam... - Delgado prychnął, przedrzeźniając ją. - Ty sama jesteś stuknięta, dziewczyno!
- Wypraszam sobie! Poza tym, sam wepchnąłeś mi się pod koła! Trzeba było patrzeć, gdzie leziesz!
- Słuchaj, gringa, bardzo chętnie bym pogawędził, ale tak się składa, że mam coś do załatwienia, więc...
- Jaka gringa, Hugo? Na pewno dobrze się czujesz? Przypadkiem nie uderzyłeś się w głowę? - Ariana spróbowała dotknąć chłopaka, by sprawdzić, czy ten nie ma przypadkiem jakichś obrażeń, ale szybko się cofnął, nadal masując sobie obolałe ramię, więc zrezygnowała z tego pomysłu. - Ja również się spieszę. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie uczciwą pracą, więc wybacz, ale... CO?!
Urwała, widząc jak Hugo jej się przypatruje. Nie wiedziała, czy uraziła go tą aluzją o uczciwej pracy. Ostatecznie nie miała pojęcia, czym Delgado się zajmuje, ale fakt, że wszyscy robili z tego wielką tajemnicę mógł świadczyć tylko o czymś nielegalnym. Wbrew pozorom, nie to zaintrygowało Huga.
- Jedziesz do pracy? - zapytał, zmieniając nagle ton na łagodniejszy.
- Przecież mówię.
- Jadę z tobą.
- Mowy nie ma! - wrzasnęła dziewczyna, widząc jak Hugo pakuje się na przednie siedzenie jej wozu. - Wysiadaj!
- Tylko mnie podwieziesz. To niedaleko.
- Czy ja wyglądam na idiotkę? Wynocha z mojego wozu! Fuera!
- Słuchaj, nadal boli mnie to ramię. Mogę mieć jakiś wewnętrzny krwotok czy coś w tym rodzaju. Ale jak mnie podwieziesz, to zapomnę o całej sprawie. - Hugo zamrugał oczami, ale Ariana nie była przekonana.
- Udajesz - stwierdziła, zakładając ręce na piersi, ale w tym momencie Hugo zaczął jęczeć, że kona, więc zmuszona była spełnić jego prośbę, by uniknąć ciekawskich spojrzeń ulicznych przechodniów.
Wsiadła do auta i ruszyła, wściekła na chłopaka i samą siebie. Kiedy dojechali pod kawiarnię, dziewczyna zgasiła silnik i gestem ręki wskazała Hugowi drzwi.
- Jesteśmy na miejscu, jaśnie panie.
- Słuchaj... - zaczął chłopak, nie patrząc na nią, tylko wpatrując się w oszklone drzwi kawiarni. - Mogłabyś sprawdzić czy u Camila wszystko w porządku? U niego i Leonor.
- Co? Brałeś coś czy jak? O co ci chodzi?
- Po prostu tam wejdź i sprawdź czy wszystko gra! - warknął Hugo, czując, że traci cierpliwość.
- A co miałoby nie grać?
- Po prostu to zrób i nie zadawaj pytań!
- O, przepraszam! - Ariana poczuła się dotknięta. - Oczekujesz, że będę ślepo wykonywała twoje polecenia? Nawet cię nie znam, człowieku! Jesteś jakimś typem spod ciemnej gwiazdy, nie chcesz mi powiedzieć co cię łączy z tą rodziną i z Fernandem Barosso, a teraz chcesz, żebym coś dla ciebie zrobiła?! Wybacz, mój królu, ale to tak nie działa.
- Więc czego chcesz? - Hugo zacisnął pięści z bezsilnej złości. Ta dziewczyna była niezmiernie irytująca i zaczynał mieć jej już dość.
- Odpowiesz na moje pytania. Tym razem szczerze.
- Jasne, cokolwiek chcesz...
- Mówię poważnie! Utniemy sobie pogawędkę i powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, zrozumiano?
- Ugh! - Hugo zakrył twarz dłońmi i zaklął cicho. - Dobra! Tylko upewnij się, że wszystko w porządku z Camilem i jego rodziną.
Ariana spojrzała na chłopaka podejrzliwie, węsząc podstęp. Ciekawiło ją, dlaczego tak się zachowuje. Czyżby Camilo był w niebezpieczeństwie? I dlaczego aż tak go to obchodziło? Miała nadzieję, że niedługo się tego dowie.
- Ok. Zaczekaj w aucie - powiedziała, trochę zbyt agresywnym tonem niż zamierzała. - Tylko go nie ukradnij! - zawołała jeszcze zanim weszła do kawiarni.
- Tak, moim życiowym marzeniem jest posiadanie takiego grata! - odgryzł się Hugo, co nie było do końca prawdą, bo po renowacji jaką zafundował staremu volkswagenowi Cosme Zuluaga, auto było w całkiem niezłym stanie.
Ariana pozostawiła tę uwagę bez komentarza i weszła do budynku. Dzwonek przy drzwiach rozdzwonił się i po chwili za ladą ukazał się Camilo.
- Jesteś! Nie miałaś żadnych problemów z dostawą? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
- Nie, wszystko odbyło się bez przeszkód. Nie widziałeś może Leonor?
- Leonor? Jest w pracy, dlaczego pytasz?
- Bez powodu. A dzieciaki?
- Jaime jest w szkole, a Lori na górze. Kiepsko dziś oddychał, więc wolałem, żeby nie wychodził dziś z domu. Później przyjdzie doktor Juarez, by sprawdzić czy wszystko w porządku. - Camilo zmierzył swoją pracownicę spojrzeniem. - Wszystko w porządku? Wyglądasz na zdenerwowaną.
- Nie, wszystko gra. Po prostu jestem zmęczona.
- Aha... - Camilo nie wyglądał na przekonanego, ale nie drążył tematu.
W kawiarni siedział tylko jeden klient. Wysoki blondyn popijał kawę i sprawdzał coś na swoim tablecie, co jakiś czas spoglądając przez okno. Po chwili dał się słyszeć ponownie dzwonek u drzwi i do środka wszedł młody mężczyzna w policyjnym uniformie. Ariana spojrzała na niego krótko, po czym szybko odwróciła wzrok. Ostatnio spędzili ze sobą miły wieczór, kiedy odprowadził ją pod kamienicę, ale zaraz potem miało miejsce porwanie, które jak się okazało zaaranżowała Massi i wybiło Arianie z głowy wszystko, co się przedtem wydarzyło.
Lucas posłał jej spojrzenie zbitego szczeniaczka, po czym udał się w stronę stolika, przy którym siedział samotnie blondyn.
- Zaraz wracam - rzuciła Ari w stronę Camila. - Przyniosę dostawę.
- Pomogę ci - zaoferował się mężczyzna, ale ona pokręciła głową, nie chcąc, by zobaczył Huga w jej aucie. - Dam sobie radę. Ty obsłuż klienta. - Wskazała głową Hernandeza i wyszła na zewnątrz.
- I? - zapytał Hugo, gdy tylko wsiadła do samochodu.
- Wszystko z nimi w porządku - uspokoiła chłopaka, a on odetchnął głęboko.
- Jesteś pewna?
- Tak. Camilo twierdzi, że Leonor jest w pracy, a Jaime w szkole. Lori został dziś w domu.
- Co z nim? Źle się czuje? - w głosie Huga słychać było ojcowską troską, co ponownie skłoniło dziewczynę do myślenia, że Delgado jest ojcem dzieci Leonor. On sam temu zaprzeczył, ale fakt, że tak się o nich wszystkich martwił był dość podejrzany.
- Miał problemy z oddychaniem, ale już wszystko w porządku. Lekarz później go zbada.
- Dzięki - wymamrotał Hugo, a Ariana pokiwała głową.
- Więc kiedy możesz się ze mną spotkać?
- Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie jestem zwolennikiem tego typu relacji... Auuu! - Chłopak oberwał po głowie za pajacowanie, więc postanowił się już więcej nie odzywać. - Kiedy zechcesz. Księżniczko... - dodał, ostatnie słowo wymawiając najbardziej jadowitym tonem na jaki było go stać.
- Świetnie. Dziś wieczorem. To mój adres. - Dziewczyna naskrobała kilka słów na kartce papieru i wręczyła ją Hugowi. - Mam nadzieję, że się pojawisz, bo jak nie...
- ...to znów rozjedziesz mnie swoim piekielnym autem?
- ...to następnym razem nie zahamuję!
- Dobra, dobra. Nie denerwuj się. Przyjdę. - Chłopak chwycił karteczkę z adresem i westchnął ciężko. - Ty nigdy nie dajesz za wygraną?
Panna Santiago nie odpowiedziała na to pytanie, tylko uśmiechnęła się zagadkowo i z powrotem ruszyła w stronę kawiarni.
Camilo zdążył już podać Lucasowi kawę, za co była mu niezmiernie wdzięczna. Nie miała ochoty teraz rozmawiać ze swoim byłym. Poza tym, wydawał się być dość zajęty rozmową ze swoim towarzyszem.
- Cieszę się, że zadzwoniłeś - oświadczył Javier, odkładając na bok tablet i wpatrując się w swojego rozmówcę. - Mam wrażenie, że wiele nas łączy.
- Chce pan raczej powiedzieć, że łączy nas niechęć do Pabla Diaza. - Lucas zmarszczył brwi, próbując rozszyfrować intencje tego człowieka.
- Mówiłem ci, byś mówił mi po imieniu lub nazywał mnie Magikiem. Wszyscy przyjaciele się tak do mnie zwracają.
- I ja jestem jednym z nich?
- Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, czy nie tak?
- A Diaz jest pana wrogiem? - Lucas uśmiechnął się. To była bardzo dziwna rozmowa.
- Może to za dużo powiedziane. Powiedzmy, że nie jestem jego największym fanem. I ty również, jak mniemam.
- Pablo Diaz jest skorumpowanym, pozbawionym skrupułów i moralności człowiekiem, który nie wiedzieć czemu sprawuje w tym miasteczku największą władzę.
- Skucha! - Javier zaśmiał się melodyjnie. - Tak między nami, największą władzę w miasteczku sprawuje Fernando Barosso - wyszeptał konspiracyjnie, a Lucas poczuł przemożną ochotę, by się roześmiać. Ten człowiek budził jego sympatię.
- O nim też chciałem porozmawiać. Mam powody, by sądzić, że współpracuje razem z Diazem.
- To bardzo ciekawa teoria. - Magik upił łyk kawy, a Lucas odniósł wrażenie, że ten celowo nie mówi mu wszystkiego.
- Myślę też, że Diaz jest powiązany z pewnym kartelem narkotykowym. Wiesz coś na ten temat?
- Oficerze Hernandez. Ja wiem bardzo dużo na temat tego człowieka.
- Dlaczego mam wrażenie, że za informacje o Diazie oczekujesz czegoś w zamian?
- Wystarczy mi twoja przyjaźń. W tym miasteczku na palcach jednej ręki można policzyć osoby, którym można zaufać.
- I ja jestem jedną z nich? - Lucas nie wiedział, co o tym sądzić. Ten człowiek wcale go nie znał, a mimo to sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście mu zaufał.
- Tak, oficerze Hernandez. Zwykle trafnie odczytuję ludzi. Sądzę, że jesteś jedną z tych niewielu osób...

***

Z okna hotelu rozciągał się widok na tętniące życiem ulice Londynu. Przechodnie kłębili się jak mrówki, spiesząc do pracy, do codziennych obowiązków. Turyści robili sobie zdjęcia w każdym możliwym zakamarku miasta, a Conrado obserwował to wszystko z niewzruszoną miną. Oni wszyscy żyli, jak gdyby nigdy nic. On nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Nie dopóki Fernando Barosso żyje i ma się dobrze.
Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w przyprószonych siwizną włosach. W rękach trzymał jakąś teczkę. Nie odzywał się przez dłuższy czas, nie chcąc przeszkadzać Conradowi. W końcu nie wytrzymał i odkaszlnął, dając mu znać o swojej obecności.
- Ach, Octavio. Masz to, o co cię prosiłem?
- Tak, wszystko jest tutaj. - Mężczyzna nazwany Octavio podał mu teczkę. - Mogę cię o coś zapytać? Po co ci to?
- Ponieważ mam swoje podejrzenia.
- Aha... - Octavio wywrócił teatralnie oczami. - Ale dlaczego dopiero teraz?
- Bo dopiero teraz nastąpił odpowiedni moment.
- Ty i te twoje lakoniczne odpowiedzi, Conrado... Londyn sprawił, że jesteś jeszcze bardziej markotny niż zwykle.
Saverin uśmiechnął się, po czym odszedł od okna i stanął twarzą w twarz ze swoim przyjacielem i prawą ręką.
- A więc pewnie ucieszy cię fakt, że nie zagrzejemy tu dłużej miejsca.
- O czym ty mówisz? - Octavio uniósł brwi, nie wiedząc, co o tym myśleć.
- Chyba już pora, by wrócić do Meksyku.
- Naprawdę? Conrado, to najlepsza wiadomość od kilku miesięcy!
- Cieszę się, że jesteś do tego entuzjastycznie nastawiony. Najpierw jednak zahaczymy o Chile. Mam tam coś do załatwienia. Zamów dwa bilety. Jutro o tej porze będziemy w domu.
- A co z twoją narzeczoną?
- Co z nią?
- Nie zamierzasz najpierw jej odwiedzić?
- Dołączy do nas później. Teraz mam ważniejsze sprawy na głowie.
- Jasne. Pewnie myślisz o Fernandzie Barosso, prawda? Zastanawiasz się, jaką minę zrobi, kiedy dowie się, że żyjesz?
- Nie. Bardziej się boję jak zareaguje, kiedy dowie się, że nigdy nie umarłem.
Po tym zagadkowym stwierdzeniu wyszedł z pokoju, pozostawiając przyjaciela z mętlikiem w głowie.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 12:01:30 16-03-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:43:56 16-03-15    Temat postu:

197. LIA

Ulubiona restauracja Sage’a, do której zostali zaproszeni na kolację, mieściła się w samym centrum miasta i wbrew pozorom nie należała do tych snobistycznych, pięciogwiazdkowych lokali, w których ludzie wyglądali jak żywcem wyciągnięci z arystokratycznych dworów, siedzący sztywno jakby połknęli kije i obserwujący innych gości krytycznym okiem, krzywiąc się przy tym z niesmakiem za każdym razem, gdy ktoś w jakikolwiek sposób odbiegał od ich standardów.
Dlatego właśnie znając Salvadora i jego podejście do własnej sławy, można było się spodziewać raczej cichej i eleganckiej knajpy z przyjemnym klimatem, a tym bardziej stolika zarezerwowanego w najbardziej odległym krańcu sali, z dala od wścibskich spojrzeń i odgłosów rozmów prowadzonych przy sąsiednich stolikach. Ich miejsca oddzielone były od reszty niewysokim murkiem pełniącym rolę parawanu i tworzącym coś na kształt boksu, który czynił atmosferę bardziej prywatną i swobodną.
Lia rozejrzała się dyskretnie, kiedy rozmowa prowadzona przy przystawkach na moment ucichła, a kelner, który pojawił się przy stoliku zaczął właśnie podawać danie główne. Podziękowała mu cicho i uśmiechnęła się uprzejmie, po czym sięgnęła po kieliszek napełniony wodą i upiła łyk czekając, aż mężczyzna obsłuży wszystkich siedzących przy stole.
Po chwili ciszę przerwał Sage, przelotnie kiwając kelnerowi w podziękowaniu, gdy ten ustawił przed nim talerz.
- Długo się znacie z Christianem? – zwrócił się do Lii, wodząc wzrokiem od blondynki do siedzącego u jej boku Suareza i uśmiechając się do nich ciepło, sięgnął po leżącą przy zastawie serwetkę. Zdjął ozdobną, srebrną obręcz odkładając ją na stół, a następnie rozłożył materiał na kolanach i chwycił swoją szklankę ze szkocką.
- Zależy jak na to spojrzeć, właściwie to minęło już … - urwała nagle, czując przemożną potrzebę spojrzenia w te piękne zielone tęczówki, których palące spojrzenie wyczuwała wyraźnie na sobie. Uniosła wzrok i niemal natychmiast zatonęła w intensywnej zielonej głębinie, kiedy Christian wpatrywał się w nią z wyczekiwaniem i jakimś błyskiem, którego właściwie nawet nie była w stanie rozszyfrować. - …. Trzynaście lat – dodała uśmiechając się lekko i przygryzając policzek od wewnątrz, sięgnęła po widelec skupiając jednocześnie całą uwagę na zawartości talerza. Sage zagwizdał cicho w odpowiedzi i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Faktycznie kawał czasu, a jak się właściwie poznaliście? – zagadnął swobodnie, zabierając się za swoją stygnącą już porcję jedzenia.
- Na sali treningowej – wtrącił Christian uśmiechając się szeroko i pochwytując zaciekawione spojrzenie Salvadora, który przekrzywił lekko głowę i ponaglił go wzrokiem, przeżuwając w milczeniu. – Wychowaliśmy się w tym samym miasteczku, a Valle de Sombras to mała mieścina. Któregoś dnia Lia po prostu pojawiła się w ośrodku dla młodzieży, prowadzonym przez naszego wspólnego przyjaciela, gdzie ja sam spędzałem większość swojego wolnego czasu, głównie trenując boks – wytłumaczył z lekkim uśmiechem na wspomnienie tamtych, beztroskich jeszcze czasów, a Sage, który ani na moment nie oderwał od niego przenikliwego spojrzenia, uniósł pytająco brew i przełknął.
- Sądząc po talencie Lii, jej zapale i miłości do sztuki, które miałem okazję zaobserwować na studiach, spodziewałbym się raczej, że spotkałeś ją przy sztalugach, a nie na sali treningowej – zauważył Salvador uśmiechając się życzliwie i spoglądając na dziewczynę radosnymi, ciemnymi oczami. Wzruszyła nonszalancko ramionami odkładając widelec, po czym sięgnęła po kieliszek z wodą i upiła łyk.
- Miałam zaledwie dwanaście lat, byłam dzieckiem, które dopiero zaczyna odkrywać swoje prawdziwe zdolności i usiłuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Boks na swój sposób mnie ukształtował i był pierwszą rzeczą, której bezwarunkowo oddałam serce. Po raz pierwszy poczułam, jakbym wśród rozsypanych wokół mnie kawałków, odnalazła ten właściwy, idealnie pasujący by stworzyć całość, którą dzisiaj jestem – wyznała całkowicie szczerze, wpatrując się w delikatnie zdobione szkło, które przez cały czas powoli obracała w palcach.
- To się nazywa pasja, Lia – odezwał się Sage głębokim głosem pełnym zrozumienia, pochwytując jednocześnie jej spojrzenie, w którym pojawił się ten wyraźny, niedający się z niczym pomylić, błysk potwierdzający tylko jego słowa.– Nie każdy ma w życiu to szczęście, by znaleźć coś, co w tak intensywny i wręcz dosadny sposób wypełnia jego świat.
- Moje szczęście polegało raczej na tym, że los postawił na mojej drodze ludzi, dzięki którym poznałam siebie i którym naprawdę wiele zawdzięczam – przyznała cicho i przygryzając policzek od środka, uniosła niepewnie wzrok, spoglądając wprost w roziskrzone kocie oczy. Christian przewiercał ją tym spojrzeniem niemal na wskroś, a ona miała wrażenie, że w tej chwili niemalże zagląda w głąb jej duszy, zwiedzając ciemne i najbardziej zakurzone kąty w jej sercu. Uśmiechnął się do niej w ten cholernie zniewalający sposób, a Lia była pewna, że gdyby nie miała pod tyłkiem krzesła, osunęłaby się na podłogę, bo nogi miała jak z waty.
- Nigdy nie rozumiałem jak kobieta może lubić tak brutalny sport jak boks – wtrącił nagle Charlie, który do tej pory w milczeniu przysłuchiwał się całej rozmowie, a twarze całej trójki zwróciły się w jego stronę. Christian spojrzał na niego beznamiętnie, jakby dopiero teraz zauważył jego obecność i zmierzył go twardym spojrzeniem.
- Trenujesz coś? – zagadnął mrużąc oczy i wpatrując się w niego uważnie, a jego twarz w tej chwili nie zdradzała zupełnie niczego, jakby Charlie rozmawiał z odlanym z brązu posągiem. Lia zesztywniała, na moment zatrzymując powietrze w płucach i niespokojnie przyglądając się tej wymianie zdań, która z całą pewnością nie była czymś swobodnym i niewinnym, tym bardziej, że niemal instynktownie wyczuwała w głosie Christiana wrogą nutę kierowaną do jej znajomego ze studiów. Nie wiedziała, o co chodzi, ale atmosfera między nimi gęstniała za każdym razem, gdy Charlie otwierał usta by coś powiedzieć.
- Nie – odparł krótko unosząc wyzywająco podbródek i przelotnie zerkając na Lię iskrzącym się gniewnie wzrokiem.
- Tak właśnie myślałem – odparł Suarez unosząc kąciki ust w kpiącym uśmieszku i upił łyk swojej wody, zerkając na wściekłego mężczyznę znad kieliszka.
- O co ci chodzi? – spytał hardo Charlie zaciskając zęby tak mocno, że na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek.
- O twój sposób myślenia. Tylko ktoś, kto nie ma bladego pojęcia, czym jest sport potrafi wysunąć tak idiotyczne wnioski – stwierdził swobodnie, świdrując Ross’a błyszczącym złowrogo spojrzeniem pociemniałych z gniewu tęczówek. – Boks to nie bezsensowne tłuczenie w worek, to walka z samym sobą i przełamywanie własnych ograniczeń; sport, który czyni nas silnymi wewnętrznie, uczy pokory i cierpliwości, ale nie każdy jest w stanie to zrozumieć – dodał kąśliwie, spoglądając na niego z wyzwaniem w pięknych oczach.
Wyczuwając niemal namacalnie, rosnące wokół napięcie i dostrzegając przelatujące nad stołem iskry pomiędzy Christianem, a swoim asystentem, Sage odchrząknął wodząc czujnym wzrokiem od jednego do drugiego swojego gościa.
- Nasza Lia wydaje się taka krucha i delikatna, nie potrafię sobie jej wyobrazić tłukącej z furią w skórzany worek – powiedział unosząc widelec do ust, jednocześnie zupełnie ignorując wrogie spojrzenia, jakie rzucali sobie nad stołem mężczyźni i starając się rozluźnić atmosferę, pokierował rozmowę na, jak mu się wydawało, bezpieczne tory. Uśmiechnął się krzepiąco do Lii, która ze zmarszczonymi brwiami obserwowała przyjaciela, a Christian jak gdyby nigdy nic odwrócił wzrok od Charlie’go i uśmiechnął się.
- To tylko pozory – odparł, natychmiast pochwytując błyszczące bojowo spojrzenie dziewczyny, wpatrującej się w niego z uniesioną wymownie brwią. – Lia wcale nie jest taka słodka i niewinna, na jaką wygląda. Przynajmniej nie zawsze – mruknął umyślnie ściszając głos i ani na moment nie odrywając płonącego spojrzenia od jej sarnich oczu, wyciągnął dłoń i założył jej pasmo jasnych włosów za ucho, celowo przesuwając kciukiem po jej skórze na policzku, a kiedy odruchowo zagryzła dolną wargę jego wzrok mimowolnie zsunął się na jej usta, a po chwili znów powoli wrócił do oczu.
- Jakbyś nie zauważył ja wciąż tu jestem Suarez i wszystko słyszę – upomniała uśmiechając się zadziornie i odważnie wytrzymując łakome spojrzenie, jakim ją w tej chwili raczył. Instynktownie zwilżyła spierzchnięte wargi językiem i kręcąc głową z dezaprobatą, ukradkiem popatrzyła na Salvadora, który przysłuchiwał im się z rozbawieniem wyraźnie wymalowanym na twarzy.
- Boks to coś, czym zarabiasz na życie, Christian? – zapytał swobodnie, manewrując sztućcami przy swoim daniu, po czym wsunął kolejny kęs do ust i zerknął na niego wyczekująco. Christian pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie jednym kącikiem ust.
- Chciałbym, ale na razie to raczej hobby.
- W takim razie, czym się właściwie zajmujesz? – zagadnął Salvador szczerze zaciekawiony, uśmiechając się serdecznie i bacznie mu się przyglądając. Christian odchrząknął cicho i nawet, jeśli krępowało go to pytanie, nie dał po sobie niczego poznać.
- Chwilowo pomagam w szkole tańca u przyjaciela i w ośrodku dla dzieciaków – przyznał, spoglądając odważnie w oczy profesora, w których nie było ani cienia dezaprobaty, czy krytyki, a jedynie wyraźnie bijąca z nich życzliwość i wyrozumiałość. - Poza tym wróciłem do Valle de Sombras, żeby poukładać rodzinne sprawy i po prostu staram się zacząć życie od nowa – dodał po chwili poważnie z cieniem smutku w głosie, który ścisnął Lię za serce. Bez zastanowienia wyciągnęła rękę i zdecydowanie ujęła jego dłoń spoczywającą swobodnie na udzie, po czym jeden po drugim splotła z nim palce. Odwrócił głowę i natychmiast zatonął w jej głębokim, pełnym blasku spojrzeniu, którym zaciekle się w niego wpatrywała, zupełnie nic przy tym nie mówiąc. Uśmiechnęła się tylko i czule przesunęła kciukiem po ciepłej skórze jego dłoni, a w jego cudownie zielonych tęczówkach rozpalił się ten dobrze jej znany ogień, który wywoływał szybsze bicie serca i sprawiał, że nie była w stanie oderwać wzroku od jego hipnotyzujących oczu.
- Chcesz nam powiedzieć, że właściwie jesteś bezrobotny? – powiedział drwiąco Charlie, brutalnie przerywając ciszę, jaka zapadła przy stole i ściągając na siebie uwagę całej trójki. – Nie uważasz, że taki dorosły facet jak Ty powinien mieć do zaoferowania coś więcej, zwłaszcza, jeśli ma u boku …
- Charlie! – warknęła Lia przerywając jego tyradę zanim się na dobre zaczęła, mrożąc go przy tym wściekłym spojrzeniem. W tej chwili jak nigdy miała ochotę wstać i strzelić go w gębę za to, co właśnie powiedział. Z całego serca nienawidziła, kiedy ktoś oceniał innych, nie mając pojęcia o ich życiu. – Chyba się zapędziłeś, nie uważasz? – wycedziła przez zęby siłując się z nim na spojrzenia przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund. Ross wytrzymał jej wzrok, ale ani przez moment nie wyglądał na skruszonego, a wręcz przeciwnie. Przeniósł kpiące spojrzenie na Christiana i uśmiechnął się szyderczo, jawnie go tym prowokując. Lia nie była głupia, doskonale wiedziała, co usiłuje zrobić Charlie i w duchu modliła się, by Suarez nie stracił panowania nad sobą. Wiedziała, że hamuje się jedynie ze względu na nią, ale jeśli jej kolega ze studiów przebierze miarę kolacja skończy się w mgnieniu oka. Uścisnęła delikatnie jego dłoń mając nadzieję, że zrozumie ten uspokajający gest i odetchnęła z ulgą, kiedy w odpowiedzi poczuła delikatny dotyk kciuka, którym leniwie kreślił kółka na jej skórze.
- Kobieta staje w twojej obronie? – zaśmiał się Ross unosząc wymownie brew i sięgając po swoją szkocką, upił łyk walcząc na spojrzenia z Christianem, którego twarz nie zdradzała w tej chwili kompletnie żadnych emocji. Zanim jednak którekolwiek z nich zdążyło się ponownie odezwać, Sage postanowił zainterweniować i uciąć nieprzyjemną wymianę zdań, prowadzącą właściwie tylko do jednego.
- Dość, Charlie – rzucił stanowczo, mrużąc oczy i posyłając asystentowi nieustępliwe spojrzenie, jasno sugerujące, że jeśli powie, choć słowo więcej, inaczej porozmawiają. Ross skinął potulnie głową i odchrząknął zerkając przelotnie na Lię, która westchnęła tylko z rezygnacją i przymykając powieki, potarła palcami czoło.
Przez kilka najbliższych minut wszyscy kończyli kolację w całkowitym milczeniu, a kiedy kelner zaczął zbierać talerze po posiłku, Sage w końcu popatrzył niepewnie na swoją dawną studentkę, która wyłapała jego skruszony wzrok i uśmiechnęła się łagodnie.
- A co słychać u Ciebie Lia? Zawsze się zastanawiałem, w którym kierunku pójdzie twoja kariera, gdy już skończysz studia, bo przecież masz ogromny talent – powiedział uśmiechając się szeroko, a w jego bystrych, ciemnych oczach zamigotała prawdziwa duma. Lia założyła włosy za ucho i upiła łyk swojej wody, celowo odwlekając w czasie odpowiedź, bo wiedziała, że profesorowi może nie spodobać się to, co usłyszy, ale nie zmierzała się kryć z tym, że robiła to, co kochała.
- Mam warsztat – odparła, a Salvador uniósł pytająco brew i pokiwał głową z aprobatą obracając w dłoni szklaneczkę ze szkocką.
- Dziwne, że nigdzie o tobie nie słyszałem, zazwyczaj uważnie śledzę losy moich studentów. Nie wystawiasz swoich prac? – zagadnął marszcząc brwi i wbijając w nią zaciekawione spojrzenie, uniósł szkło do ust i upił łyk.
- Nie słyszał pan, profesorze, bo to warsztat samochodowy – powiedziała przygryzając policzek od wewnątrz i zerkając na niego niepewnie, akurat w momencie, kiedy wybałuszył oczy i zakrztusił się alkoholem, aż w oczach momentalnie stanęły mu łzy. Charlie pochylił się i bez zastanowienia klepnął go w plecy, a Salvador w odpowiedzi łypnął na niego wściekle i przeniósł zdumiony wzrok na Lię.
- Warsztat samochodowy? Żartujesz dziewczyno? – spytał wpatrując się w nią przenikliwie, w sposób, przez który niejednokrotnie truchleli studenci, ale ona jedynie pokręciła głową, wciąż czujnie mu się przyglądając.
- Robię to, co kocham… - zaczęła, ale Sage prychnął pod nosem przerywając jej i rzucił w jej stronę gniewne spojrzenie.
- I marnujesz swój talent? Lia przecież uwielbiasz malować, widziałem to w twoich oczach przez lata studiów. Widziałem jak się rozwijasz, jak z roku na rok jesteś coraz lepsza, a teraz co, rzucasz to wszystko? Wyrzucasz do kosza lata swojej ciężkiej pracy, z której jesteś nie mniej dumna niż ja? – powiedział rozżalonym głosem, marszcząc brwi i uparcie świdrując ją wzrokiem pełnym bólu i zawodu, który ciężko było znieść. Przymknęła powieki i zagryzła dolną wargę, gdy poczuła jak wilgotnieją jej oczy, a w sercu coś zakuło na mocne słowa profesora.
- Niczego nie wyrzucam do kosza i nigdy nie przestałam rysować, bo to uwielbiam. Tak samo mocno kocham grzebać pod maską samochodu, tak samo kocham boks, motory i tatuowanie. Nie mogę robić wszystkiego w równym stopniu, ale mogę to jakoś pogodzić – wytłumaczyła z nadzieją w głosie, bo naprawdę chciała by jej profesor przynajmniej postarał się ją zrozumieć. Wiedziała, że nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, bo znała jego podejście do „marnowania” talentu, ale nie zamierzała rezygnować ze swojego życia, lubiła je takim jakie było, przynajmniej tę jego część…
- Nie wyrzucasz talentu do kosza, ale chowasz go w szkicowniku na dnie szuflady? To, to samo Lia. Zabijasz swój potencjał. – odparł kręcąc głową z dezaprobatą. Zacisnął palce na szklance z alkoholem, którą przechylił na raz i od razu skrzywił się czując jak wódka nieprzyjemnie pali go w gardło. – Skończyłaś studia z wyróżnieniem, a potem wróciłaś do jakiegoś maleńkiego, dawno zapomnianego przez boga miasteczka, po to by zaszyć się w warsztacie i zmarnować coś tak cennego? To nie zdarza się codziennie, tego się nie dostaje na pstryknięcie palcem, a ty wolisz skończyć umorusana smarem, zamiast farbą? – zagrzmiał oskarżycielsko, wpatrując się w nią twardym jak stal spojrzeniem. Lia uniosła gwałtownie wzrok, niemal natychmiast napinając się jak struna, na ostre słowa, które padły z ust Salvadora i ton jakim wypluwał z siebie krytykę. Tego było za wiele, potrafiła go zrozumieć owszem, ale wszystko miało swoje granice, a on tak naprawdę nic o niej nie wiedział.
- Pan wybaczy profesorze, ale nie mam zamiaru tłumaczyć się z moich życiowych wyborów – wycedziła przez zęby, odkładając na stół serwetkę, którą trzymała na kolanach i zaciskając na niej drobne palce. – Cenię pana i szanuję, ale wydaje mi się, że ja zasługuję na to samo. To moje decyzje i nie ma pan prawa mnie za nie krytykować tylko, dlatego, że ma pan inne podejście do pewnych spraw. Nie zna pan mojego życia, nie wie jak wyglądało i z czym musiałam sobie poradzić, więc niech pan nie feruje tak łatwo wyroków. Myślę, że kolacja dobiegła właśnie końca! – warknęła, gwałtownie odsuwając krzesło i wstając od stołu, a w jej ślady natychmiast poszli towarzyszący jej mężczyźni.
- Lia … - odezwał się cicho Charlie. Chcąc załagodzić sytuację zrobił krok w jej stronę, odruchowo wyciągając ku niej dłoń, ale napotkał na swojej drodze potężne ciało Christiana, który wyrósł przed nim w mgnieniu oka, posyłając mu mordercze wręcz spojrzenie.
- Zabieraj łapy – warknął groźnie, ale na tyle cicho, że nikt oprócz ich dwóch nie był w stanie tego usłyszeć. Szybkim ruchem położył mu dłoń na ramieniu i naciskając zdecydowanie zmusił, by Ross opadł na pobliskie krzesło.
Lia wcale nie zauważyła tego co się rozgrywało tuż przy jej boku, bo w uszach wciąż dzwoniły jej okrutne słowa Sage’a, które mimo wszystko mocno zabolały. Pochwyciła zbolałe spojrzenie profesora, ale zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, uprzedziła go unosząc dłoń.
- Być może pana zawiodłam, przykro mi, jeśli pan tak to odbiera, ale w życiu musiałam radzić sobie sama i zarobić jakoś na swoje utrzymanie, podobnie jak na studia. To dzięki mojemu warsztatowi byłam w stanie zapłacić za czesne i tylko dzięki temu byłam w stanie się rozwinąć, więc niech mnie pan nie obraża i nie krytykuje moich decyzji, których nie uważam za błędy. Nie mam bogatych rodziców, którzy utrzymają mnie, kiedy ja będę próbowała swoich sił na rynku artystycznym. Zna pan ten świat i doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak trudno jest się wybić nawet, jeśli ma się talent. Nie boje się ciężkiej pracy, ale nie mogę sobie pozwolić na to by z miesiąca na miesiąc nie zarabiać nic i czekać, aż uśmiechnie się do mnie szczęście, bo być może nigdy to nie nastąpi. – dodała wzruszając bezradnie ramionami i powstrzymując cisnące się do oczu łzy, natychmiast odwróciła głowę i zagryzła boleśnie dolną wargę. Zanim jednak, wiedziona instynktem zdążyła, choć pomyśleć o tym by wybiec z restauracji niczym tornado, Christian bez słowa chwycił ją za rękę, więc tylko spojrzała na niego błagalnie – i to w zupełności wystarczyło. Nie musiała mówić zupełnie nic, by Suarez przejął inicjatywę.
- Dziękujemy za zaproszenie, ale lepiej będzie, jeśli już pójdziemy. Dobranoc – rzucił uprzejmie i nie czekając na reakcję któregokolwiek z nich, poprowadził Lię do wyjścia.
Jak w amoku chwyciła po drodze swój płaszcz i zarzuciła go na ramiona, wychodząc pospiesznie na zewnątrz, tak jakby brakowało jej tlenu i potrzebowała rozpaczliwie zaczerpnąć tchu. Ani razu nie odwróciła się już za siebie, a słysząc za sobą kroki Christiana, skierowała się na parking i zatrzymała dopiero przed pożyczonym samochodem. Bez zastanowienia szarpnęła za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, a ona miała ogromną ochotę w nie kopnąć, dając upust narastającej w niej frustracji i rozgoryczeniu.
- Otworzysz? – zapytała ostrzej niż zamierzała, ale kiedy zamiast odpowiedzi poczuła ciepło drugiego ciała tuż za plecami, zmarszczyła brwi i przymknęła powieki, nerwowo podrygując nogą. Christian ostrożnie chwycił ją za ramiona, a potem powoli zsunął ręce niżej, nakrywając jej dłonie własnymi i kolejno splatając z nią palce. Skrzyżował jej przedramiona na brzuchu i otaczając silnymi ramionami jej drżące z emocji ciało, przytulił ją do siebie mocno. Odruchowo oparła głowę o jego ramię pozwalając by kołysał ją uspokajająco i starając się ze wszystkich sił nie rozpłakać, odetchnęła głęboko kilka razy, wbijając zaszklony wzrok w ciemne niebo nad głową.
- Pamiętaj, że ja jestem z ciebie dumny, Lia – szepnął wprost do jej ucha, wsuwając nos w jej gęste, blond włosy, a ona właśnie w tej chwili całkiem się rozleciała nie mając siły dłużej powstrzymywać łez. – Chochliku … - jęknął, delikatnie odwracając ją przodem do siebie, a kiedy uniosła na niego zaszklone spojrzenie, wsunął dłoń pod jej włosy i bez zastanowienia przygarnął ją do siebie ponownie. Odruchowo wsunęła dłonie pod jego marynarkę, oplatając go ciasno w pasie i zaciskając palce na koszuli na plecach, przylgnęła do niego całym ciałem, zupełnie jakby w jego ramionach chciała się schować przed całym światem.

***

Nie mogła przestać się śmiać. Dawno tak się nie ubawiła jak dzisiejszego ranka, a dzięki temu kiepski nastrój spowodowany wczorajszą, nie do końca udaną kolacją z profesorem, gdzieś wyparował. Kiedy wieczorem wrócili z Monterrey nie miała nawet ochoty posiedzieć z Leo i Christianem, tylko od razu się pożegnała i poszła do siebie, a dzisiaj wstała z takim samym podłym humorem, z jakim się położyła. Wciąż w uszach dźwięczały jej okrutne słowa Salvadora i wyraz jego oczu, z których bił zawód i żal. Wiedziała, że nie chciał sprawić jej przykrości, a wszystko, co powiedział było spowodowane jedynie jego podejściem do talentu i sztuki. Chciał dla niej jak najlepiej, przecież przez lata studiów robił, co mógł by pomóc jej się rozwinąć, poświęcał jej czas i pracował z nią tak długo, aż sama nie uwierzyła we własne możliwości, więc po części rozumiała jego wczorajszy wybuch. Mimo wszystko słowa jakie z siebie wyrzucał z taką łatwością, podziałały na nią jak płachta na byka i nie potrafiła przejść obok nich obojętnie i biernie przyjmować takiej krytyki.
Sądziła, że przez cały dzień będzie miała fatalne samopoczucie, ale wszystko zmieniło się w mgnieniu oka, kiedy idąc popracować do warsztatu, natknęła się przed ośrodkiem na Jose, który podjechał swoim Mitsubishi i jak gdyby nigdy nic wręczył jej kubek z kawą.
Teraz siedziała z nim na schodach ośrodka i niemal płakała ze śmiechu, po tym, co od niego właśnie usłyszała.
- Poważnie? – zapytała unosząc brew i wpatrując się w niego błyszczącymi radośnie sarnimi oczami.
- Tak i wolałbym, żebyś zabrała tą informację do grobu – mruknął, starając się zachować powagę, ale gdy Lia, która wciąż z zaciekawieniem mu się przyglądała, parsknęła wesołym śmiechem, natychmiast przeniósł na nią rozbawiony wzrok, a jego usta mimowolnie wygięły się w szerokim uśmiechu.
- Wybacz, ale wciąż mam przed oczami obraz ciebie w …. – zaczęła, ale kiedy posłał jej ganiące spojrzenie, zachichotała zakrywając usta wierzchem dłoni.
- To wcale nie jest śmieszne! – zaoponował gorliwie, jednak sam nie mógł przestać się śmiać widząc jej rozbawienie i płynące po policzkach łzy. Starła je wierzchem dłoni i zrobiła głęboki wdech, łapiąc się odruchowo za obolały od śmiechu, brzuch.
- Owszem, jest! – rzuciła przygryzając policzek od środka i siłując się z nim na spojrzenia. W końcu westchnął z rezygnacją i pokręcił głową, uśmiechając się jednym kącikiem ust. – Zastanawiam się, jakim sposobem Vivi zdołała przekonać takiego faceta jak ty, do czegoś tak komicznego – zapytała wpatrując się w niego błyszczącymi wesoło brązowymi oczami.
- Nie znasz Vivi, ona jest w stanie przekonać ludzi do wszystkiego – stwierdził mrugając do niej przyjaźnie i upijając łyk swojej, już zdecydowanie, zbyt chłodnej kawy. – Owija sobie ludzi wokół palca zbytnio się przy tym nie wysilając i zanim się obejrzysz tańczysz jak ona ci zagra – zaśmiał się wzruszając beztrosko ramionami i przenosząc na nią łagodny lazurowy wzrok.
- Dlatego nie da się jej nie lubić – przyznała szczerze, uśmiechając się promiennie na wspomnienie jej pierwszego spotkania z Vivianą, podczas którego szatynka zbombardowała ją całkowicie swoją bezpośredniością i spontanicznością. – Chyba długo się znacie, co? – zagadnęła upijając łyk kawy i wpatrując się w przystojny profil Jose, który uśmiechnął się smutno i wbił wzrok w swoje dłonie obejmujące kubek.
- Pół życia – odparł krótko starając się by zabrzmiało to beztrosko, ale wyraz jego oczu, gdy na nią spojrzał dał jej jasno do zrozumienia, że on i Vivi mają jakąś wspólną i niezbyt przyjemną historię, nie zamierzała jednak o nic wypytywać, bo to w gruncie rzeczy nie była przecież jej sprawa. Uśmiechnęła się tylko ze zrozumieniem i odwróciła wzrok, rozglądając się po okolicy, a cisza, jaka nagle między nimi zapadła, wbrew pozorom wcale nie okazała się być niezręczna, a nawet było w niej coś, na swój sposób, kojącego. Przesunęła kciukiem po zdobiącym kubek logu kawiarni, w której Jose kupił kawę i przygryzła policzek od środka, po czym powoli uniosła na niego wzrok.
- Dziękuję, Jose – powiedziała cicho, ściągając na siebie jego przenikliwe lodowato niebieskie spojrzenie, które złagodniało jak zawsze, gdy na nią patrzył.
- Za co? – spytał swobodnie ani na moment nie odwracając wzroku od jej twarzy. Założyła włosy za ucho i uśmiechnęła się cierpko, skubiąc paznokciami spód papierowego kubka po kawie.
- Za to, że poprawiłeś mi humor. Tak po prostu, o nic nie pytając – odparła zaglądając mu prosto w oczy. Jose uśmiechnął się łobuzersko i dopił swoją kawę.
- Cała przyjemność po mojej stronie i polecam się na przyszłość – rzucił całkowicie szczerze i znów na nią popatrzył tylko, że tym razem w jego jasnych oczach zamigotało milion maleńkich, ciepłych iskierek, które rozświetliły w jednej chwili jego zazwyczaj zimne tęczówki. – Gdybyś chciała kiedyś pogadać …. – urwał odwracając głowę i umykając przed jej świdrującym spojrzeniem, którym w tak łatwy sposób potrafiła go całkowicie rozbroić i uśmiechnął się pod nosem. – Wiem, że masz przyjaciół, ale czasem dobrze jest pogadać z kimś obcym – dodał cicho, mrużąc oczy i wbijając wzrok w jakiś niewiadomy punkt przed sobą.
Lia przyglądała mu się czujnie jeszcze przez chwilę, jakby starała się cokolwiek wyczytać z jego pokerowej twarzy, ale było to tak samo możliwe, że jak to, że z nieba spadnie zaraz meteoryt.
- Dziękuję – powiedziała tylko, a Torres pokiwał głową i przenosząc na nią łagodne spojrzenie, mrugnął przyjaźnie.
- Nie masz, za co, Lia. Czas na mnie – rzucił i wyjmując jej z rąk pusty już kubek po kawie, podniósł się ze schodów i wyrzucił oba do kosza. Podszedł do niej, kiedy sama również zdążyła już wstać i wsunął dłonie w kieszenie jeansów.
- Kiedy mam się znów spodziewać Ciebie i porannej dawki kofeiny? – zapytała z rozbawieniem, przekrzywiając lekko głowę na bok i mierząc go bystrym spojrzeniem. Wzruszył ramionami i wyszczerzył się od ucha do ucha jak małe dziecko.
- Niebawem, Lia – rzucił, zerkając ponad jej ramieniem na wychodzącego z ośrodka Christiana, którego zielone tęczówki momentalnie błysnęły czymś dzikim i niebezpiecznym.
Zarzucił marynarkę na ramię, stanął tuż za plecami Lii i objął ją ciasno ramieniem, podarowując jej przelotnego całusa w policzek.
- Dzień dobry – przywitał się, a gdy spojrzała na niego przez ramię, marszcząc czoło, przeniósł wzrok na jej towarzysza i mocniej przygarnął ją do siebie, jakby w typowo samczy sposób chciał mu dać do zrozumienia, że to jego własność. Lia przez chwilę wpatrywała się w Suareza zaskoczona jego zachowaniem, a kiedy zerknęła na Jose i zobaczyła, że wykrzywia usta w ledwo zauważalnym, cierpkim uśmiechu, przygryzła policzek od środka.
- Poznajcie się – powiedziała w końcu, chyba tylko po to by przerwać tę nieznośną, elektryzującą ciszę, jaka nagle zapadła. – To jest ….
- Johny Torres – wszedł jej w zdanie Christian, nawet na moment nie odrywając spojrzenia od lodowatych tęczówek stojącego naprzeciw niego mężczyzny, którego uśmiech nieznacznie się poszerzył, gdy usłyszał swoje nazwisko z ust Suareza, jakby miał z tego jakąś satysfakcję.
- Chyba powinienem już iść – mruknął Torres nawet nie wysilając się na zbędne uprzejmości. – Do zobaczenia, Lia – dodał, zupełnie ignorując obecność Christiana i skierował się do swojego Mitsubishi.
- Możesz mi powiedzieć, o co tu chodzi, do cholery? – spytała Lia, odwracając się przodem do Suareza i krzyżując przedramiona na piersiach w wojowniczej pozie.
Christian uśmiechnął się półgębkiem, odprowadzając Torresa wzrokiem do jego wozu. Dopiero, kiedy zatrzasnął za sobą drzwi i odjechał spod ośrodka z piskiem opon, przeniósł na nią spojrzenie.
- Czy to nie był ten typ, z którym przegrałeś? – zapytał Leo, który wyrósł za nimi nagle jak spod ziemi, drapiąc się w czubek głowy. – Na szczęście tylko na torze – dodał, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. – Planujecie jakiś rewanżyk?
- Rewanżyk? – podjęła Lia, unosząc pytająco brew i wodząc czujnym wzrokiem od rozbawionego Leo do Christiana, który wygiął usta w lekkim uśmiechu i wzruszył obojętnie ramionami, jakby to było coś mało istotnego, ale błysk, jaki Lia dostrzegła w jego oczach, zdradzał coś zupełnie innego. – Chyba całkiem was bóg opuścił! Wybijcie sobie z głowy takie brawurowe akcje, życie wam niemiłe? – spytała mrużąc groźnie oczy, ale wcale nie czekała na odpowiedź, tylko przeniosła bojowe spojrzenie na wyraźnie rozbawionego Sancheza. – A ty go nie podpuszczaj Leo, bo przysięgam, że skopię ci tyłek – powiedziała poważnie mierząc palcem w przyjaciela, którego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej na dźwięk tych słów.
Wywróciła oczami z irytacją i pokręciła głową zupełnie zrezygnowana, spoglądając wprost w błyszczące zielone tęczówki Christiana. Kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły ku górze, gdy jego spojrzenie spoczęło właśnie na wiszącym na jej szyi, bursztynowym serduszku, jakie jej wczoraj podarował, a którego do tej pory nie zdjęła.
- Czego on tu chciał? – spytał w końcu kiwając głową w stronę, gdzie chwilę temu odjechało czarne Mitsubishi i sprawnie odwracając tym uwagę Lii od kwestii rewanżu z Torresem.
Zmarszczyła brwi wpatrując się w niego czujnie, bo wcale nie podobało jej się, że tak zwinnie zmienia niewygodny dla niego temat. Znała go jednak i wiedziała, że jeśli podjął już decyzję to i tak jej nie posłucha i zrobi, co będzie chciał. Nie miała przecież prawa ingerować w jego życie nawet, jeśli zwyczajnie się o niego martwiła.
Westchnęła ciężko i przesunęła dłonią po długich blond włosach, wzruszając swobodnie ramionami.
- Wpadł z kawą – wyjaśniła uśmiechając się lekko i odważnie wytrzymując jego wnikliwy wzrok, kiedy ani na moment nie oderwał go od jej twarzy.
- Tak po prostu wpadł wypić z tobą kawę? – zapytał mrużąc podejrzliwie oczy.
- A to jakaś zbrodnia?
- On mi się nie podoba Lia i powinnaś się trzymać od niego z daleka – powiedział poważnie, patrząc jej głęboko w oczy w taki sposób jakby samym spojrzeniem próbował wymusić na niej, że potulnie go posłucha. Ona jednak wywróciła oczami i prychnęła pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Wczoraj słyszałam coś podobnego o Charlie’m. Daj spokój Christian, to tylko kawa – jęknęła z rezygnacją, siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia.
Leo, który przysłuchiwał się w milczeniu tej wymianie zdań, wodził rozbawionym wzrokiem po przyjaciołach, aż w końcu zaśmiał się wesoło i klepnął Suareza po przyjacielsku w ramię.
- Poczekam w aucie – poinformował, po czym bez słowa pokonał stopnie niewysokich schodków i ruszył do swojego samochodu.
- Lia … - odezwał się Christian stanowczym tonem, robiąc krok w jej stronę i pochwytując spojrzenie jej wielkich sarnich oczu. – Po prostu bądź ostrożna, jeśli chodzi o Torresa. Nic o nim nie wiesz – zauważył słusznie, lustrując jej twarz intensywnym wzrokiem, a Lia odniosła wrażenie, że Suarez wie o Johny’m zdecydowanie więcej, niż głośno przyznaje. Zanim jednak zdążyła o cokolwiek zapytać, Christian wyciągnął rękę i założył jej pasmo włosów za ucho, a po napięciu, które wyraźnie zarysowało się wokół jego ust, gdy zacisnął nerwowo szczęki, nie było śladu. Teraz uśmiechał się do niej beztrosko niczym mały chłopiec, jednak w jego cudownych oczach nadal czaił się niepokój, którego nie mogła tak po prostu zignorować. – Uważaj na niego, proszę cię – dodał jeszcze, a Lia westchnęła cicho i przymykając powieki, pokiwała głową.
- Dobrze – odparła łagodnie, dostrzegając ulgę wyraźnie malującą się na jego twarzy. - Widzimy się w szkole tańca? – spytała po chwili zaglądając mu w oczu i spychając tym sposobem temat Jose na dalszy plan.
- Tak, Leo odwiezie mnie do domu, bo muszę się tego pozbyć – odparł ze śmiechem zerkając na swój garnitur. Zagryzła dolną wargę i zmierzyła go błyszczącym spojrzeniem, a kiedy powoli powróciła do jego pięknych oczu, natychmiast zatonęła w zielonej głębinie rozpalonych tęczówek. Uśmiechnęła się zalotnie, ale podobnie jak wczoraj, nie odezwała się słowem by skomentować jego strój. Zresztą wcale nie musiała tego robić, w zupełności wystarczył subtelny sposób, w jaki pożerała go wzrokiem, a to mówiło w zasadzie samo za siebie.
Suarez wyszczerzył się w seksownym uśmiechu, a Lia umkneła szybko spojrzeniem czując, że na policzki wypływają jej rumieńce. Pokręciła głową z dezaprobatą, po czym wyjęła komórkę z tylnej kieszeni spodni i zerknęła na wyświetlacz sprawdzając godzinę.
- Zmykam popracować trochę przy mercedesie Cosme, a później pojadę od razu na zajęcia i tam się spotkamy – rzuciła chowając telefon z powrotem do kieszeni, a Christian skinął jedynie głową na zgodę. Jednak, kiedy ruszyła w stronę zaparkowanego przed ośrodkiem Kawasaki, chwycił ją jeszcze za dłoń, zatrzymując w pół kroku.
- Wszystko w porządku, Lia? – spytał z troską zaglądając jej w oczy i kciukiem delikatnie gładząc skórę jej dłoni. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, wysilając się na blady uśmiech. Wiedziała, o co tak naprawdę pytał, ale nie chciała tego już dzisiaj roztrząsać i znów psuć sobie humoru, więc skinęła niewyraźnie głową.
- Jasne. – rzuciła, niepewnie zaglądając mu w oczy, gdy wpatrywał się w nią zaciekle jakby nie do końca był pewien, czy powinien wierzyć jej słowom. - Dziękuję, że tam ze mną wczoraj byłeś Christian, w przeciwnym razie … - urwała robiąc głęboki wdech, po czym powoli znów przeniosła na niego smutny wzrok. – Po prostu dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób i mrugnął do niej. – Dobra, lecę – pożegnał się trącając jej nos palcem wskazującym, po czym zbiegł ze schodów kierując się prosto do samochodu Leo, który siedział na miejscu kierowcy i szczerzył się jak głupek od ucha do ucha.
Lia skrzyżowała ręce na piersi i uśmiechnęła się promiennie, kiedy Christian otworzył drzwi auta i wysłał jej jeszcze buziaka w powietrze, po czym wsiadł o obaj odjechali z piskiem opon.

***
Diego Ramirez był bezkonkurencyjnym mistrzem w wypompowywaniu z ludzi ostatków sił i robieniu tego w taki sposób, że człowiek jak narkoman chciał więcej i więcej, czując przy tym przyjemne i pełne satysfakcji zmęczenie, zupełnie nie zwracając uwagi na cokolwiek innego. Zarażał uśmiechem i emanował energią, która udzielała się wszystkim na zajęciach, a najbardziej widać to było po dzieciakach, które spędzając dwie godziny na sali, wyglądały tak jakby bez trudu mogły spędzić tu kolejne dwie, mimo bólu, jaki niejednokrotnie towarzyszył treningom.
Lia uśmiechnęła się szeroko do Oscara, który zadowolony szedł z kolegą w stronę, gdzie ojciec zebrał podopiecznych, by dać im kolejne instrukcje dotyczące pokazu.
Stanęła przy oknie i szybkim ruchem uwolniła z upięcia gęste włosy, które natychmiast rozsypały jej się falami na ramiona. Wsunęła frotkę na nadgarstek i kilkoma sprawnymi ruchami znów ściągnęła kosmyki w wysoki kucyk, po czym odruchowo sięgnęła ręką do pleców, rozmasowując napięte i obolałe mięśnie.
Drgnęła lekko, gdy niespodziewanie tuż za nią pojawił się Christian i podał jej butelkę z wodą. Uśmiechnęła się do niego łagodnie i zmarszczyła brwi czując dyskomfort promieniujący z lędźwi.
- Dziękuję – rzuciła cicho, upijając kilka sporych łyków i wędrując wzrokiem do Marisol, która siedziała na ławce pod ścianą z gitarą na kolanach i zapisywała coś na leżących obok niej kartkach.
Lia uśmiechnęła się w myślach na ten widok i niemal zakrztusiła się wodą, gdy poczuła jak Christian kładzie ciepłą dłoń w miejscu, które sama przed momentem rozmasowywała.
- Boli? – spytał cicho, pochylając się nad jej uchem i pieszcząc oddechem skórę.
- Nic mi nie jest – odparła. Poruszyła się niespokojnie chcąc jak najszybciej się odsunąć, ale Christian przezornie położył jej dłoń na biodrze i zatrzymał ją w miejscu.
- Nie ruszaj się – polecił, a ona odwróciła głowę i spojrzała przez ramię, prosto w jego roziskrzone, zielone oczy. Kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły ku górze, kiedy Lia, czując wędrującą po jej ciele silną dłoń, odruchowo przesunęła językiem po dolnej wardze, a później prowokująco ją przygryzła. Suarez zatrzymał rękę na jej plecach u źródła wciąż ćmiącego bólu i delikatnie ucisnął, kciukiem rozmasowując napięte mięśnie.
Lia przymknęła powieki i rozluźniła się odrobinę, rozkoszując kojącym zabiegom jego sprawnych dłoni.
- Miałaś nie forsować kręgosłupa, uparciuchu – mruknął jej do ucha strofującym tonem, ani na moment nie przerywając uzdrawiającego masażu. Lia jednak nie odpowiedziała całkowicie odpływając pod wpływem jego zbawiennego dotyku, a gdy, być może całkiem nieświadomie mruknęła z aprobatą, zaśmiał się cicho. – Jęczysz, Lia – szepnął rozbawiony, natychmiast wyrywając ją z odrętwienia.
- Nieprawda! – zaoponowała gorliwie, rzucając mu skonsternowane spojrzenie. Christian wyszczerzył się od ucha do ucha jak małe dziecko, a Lia szybko umknęła wzrokiem, kiedy poczuła jak na policzki wypływają jej rumieńce.
- Owszem prawda, ale to jest urocze – stwierdził zwiększając ostrożnie siłę nacisku i skutecznie odbierając jej w ten sposób, zdolność wyartykułowania choćby jednego logicznego zdania. Myśli Lii w jednej chwili rozpierzchły się na wszystkie strony, zostawiając po sobie całkowitą pustkę i przyjemność rozlewającą się falami po całym ciele.
Z błogostanu wyrwał ją jednak ciepły głos Diego, przedostający się przez pobrzękiwanie gitary i śmiechy dzieciaków. Uniosła ciężkie powieki i przygryzła policzek od wewnątrz czując jak ból stopniowo ustępuje.
- Widzimy się jutro o tej samej porze, a teraz zmykać do domów! – powiedział Ramirez i kiwnął uprzejmie głową kilkorgu uczniom, którzy pożegnali się i dołączywszy do kolegów, pospiesznie opuścili salę.
- Lepiej? – spytał Christian, delikatnie głaszcząc Lię po plecach. Spojrzała na niego przez ramię roześmianymi, sarnimi oczami i uśmiechnęła się promiennie.
- Mam głośno przyznać, że masz magiczne dłonie? – zażartowała unosząc pytająco brew. Christian zachichotał typowo męskim, pełnym satysfakcji śmiechem i zajrzał jej głęboko w oczy.
- Byłoby miło – odparł przenosząc gorące spojrzenie na jej kusząco rozchylone wargi będące zdecydowanie zbyt blisko jego własnych.
- Niedoczekanie! – rzuciła rozbawiona, a Suarez parsknął wesołym śmiechem i pokręcił głową z rezygnacją. – Dziękuję – dodała jeszcze cicho, ściągając na siebie jego intensywny zielony wzrok.
- Mieliście nosa moi drodzy – przyznał Diego przerywając ciszę, jaka nagle między nimi zapadła. Przystanął przed przyjaciółmi i uśmiechnął się szeroko, krzyżując umięśnione przedramiona na piersi.
- W jakiej sprawie? – spytał Christian z zaciekawieniem, ani przez chwilę nie przestając gładzić Lii po plecach.
- Ali. Zmiana miejsca w choreografii to był strzał w dziesiątkę – zauważył z aprobatą. – Teraz radzi sobie zdecydowanie lepiej i przestała się tak stresować. Świetna robota – pochwalił wywołując tym szeroki uśmiech na ich twarzach.
- Po prostu świetny z nas team – zaśmiała się, zerkając ponad ramieniem na stojącego za nią Christiana, który na dźwięk tych słów uśmiechnął się łobuzersko i mrugnął do niej.
- Diegito, możesz zerknąć? – wtrąciła Marisol, podchodząc do kuzyna z nosem utkwionym w kartkach, które trzymała w dłoniach. – Czy nie lepiej będzie, jeśli najpierw zagramy ten numer, a dopiero później przejdziemy do tego? – zagadnęła wodząc palcem wskazującym po treści wypisanej na papierze. Diego potarł w zamyśleniu brodę i zmrużył oczy wyraźnie się nad czymś zastanawiając. – Dzięki temu będzie łatwiej przygotować sprzęt i będziemy mieli więcej czasu na rozstawienie rekwizytów – dodała zerkając na niego niepewnie.
- Chyba masz rację. Dobrze zróbmy tak, jak mówisz i tak pewnie zrobimy jeszcze próbę generalną, żeby zobaczyć jak nam to wychodzi w praktyce, ewentualnie wtedy będzie kombinować – stwierdził zaglądając jej pytająco w oczy, a Marisol pokiwała głową i uśmiechnęła się promiennie, po czym przeniosła wzrok na Lię.
- Wiadomo, co z pianinem? Pan Zuluaga dał ci już odpowiedź czy zagra na pokazie? – zapytała odruchowo wsuwając kosmyk włosów za ucho. Lia pokręciła głową i podrzuciła delikatnie butelkę wody, którą wciąż trzymała w dłoni.
- Zgodzi się – wtrącił pewnie Christian uśmiechając się uspokajająco do Ramirezów. – W końcu najlepszy sernik w mieście skusi ka….
- Cześć pracusie! – przerwał mu Leo, który jak gdyby nigdy nic wparował do sali niczym tornado, uśmiechając się w typowy dla siebie chłopięcy sposób i w mgnieniu oka ściągając na siebie uwagę wszystkich zebranych w pomieszczeniu.
- Ktoś musi pracować, żeby ktoś mógł odpoczywać – powiedziała roześmiana Lia, a gdy Sanchez posłał jej urażone spojrzenie, pokazała mu język i wywołała tym spontanicznym zachowaniem, głośny śmiech przyjaciół.
- Przedstawiłbyś się gamoniu – powiedział strofująco Christian, klepiąc Leo w plecy trochę mocniej niż to było zamierzone.
- Bo ci oddam – burknął szatyn i wywrócił oczami widząc pełny powątpienia wzrok Suareza, po czym przeniósł spojrzenie na stojącą u boku Diego, Marisol. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i zmierzył ją błyszczącym, typowo samczym spojrzeniem od stóp po czubek głowy.
- Leo Sanchez – przedstawił się wyciągając dłoń i zaglądając w jej intensywnie zielone oczy.
- Marisol Ramirez – uśmiechnęła się promiennie podając mu drobną dłoń, po czym przeniosła figlarny wzrok na Lię i parsknęła cichym śmiechem.
- A ciebie, co tu przygnało? – spytał rozbawiony Christian szturchając łokciem Leo i brutalnie odrywając go od gapienia się na Sol. Spoważniał jednak szybko, kiedy w oczach przyjaciela miejsce psotnego błysku, zastąpił prawdziwy niepokój.
- Musimy pogadać – rzucił, nerwowo przygryzając policzek od wewnątrz i uśmiechając się niewyraźnie do Lii, która świdrowała go czujnym spojrzeniem sarnich oczu.
- Wszystko w porządku, Leo? – zagadnęła zatroskanym tonem, a kiedy wzruszył nonszalancko ramionami, była niemal pewna, że jego beztroska jest jedynie pozorna, a on ma jakiś poważny problem, o którym nie chce głośno mówić.
- Dobra, zaraz kończę i pogadamy. Zaczekasz? – spytał Suarez obserwując uważnie napiętą twarz przyjaciela, który skinął głową i w milczeniu przysiadł na drewnianej ławce kilka metrów dalej. Christian zmarszczył brwi i odprowadził go spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na Lię, a widząc nieme pytanie w jej oczach, wzruszył tylko ramionami, bo sam nie bardzo wiedział, co jest grane.
- Jeszcze jedna sprawa – odezwała się po chwili Sol, pochwytując pytające spojrzenie kuzyna. – Nie wiem, czy sobie tego nie odpuścimy, potrzebna byłaby nam dodatkowa gitara, a najlepiej dwie, ale …. – urwała nagle, kiedy do jej uszu dobiegły znajome dźwięki. Zmarszczyła brwi i odwróciła się za siebie patrząc prosto na Leo, siedzącego na ławce z jej gitarą na kolanach. Skrzyżowała ręce na piersi i podeszła powoli, zatrzymując się dokładnie naprzeciw niego, a Sanchez gwałtownie uniósł wzrok i uśmiechnął się głupkowato, pocierając w zakłopotaniu kark.
- To twoja? – bardziej stwierdził niż zapytał, a kiedy Sol skinęła głową przyglądając mu się z zaciekawieniem, zabębnił palcami w pudło i ostrożnie odłożył instrument z powrotem na ławkę. – Wybacz.
- Grasz na gitarze? – spytała przekrzywiając lekko głowę na bok i obserwując go czujnie spod zmrużonych powiek., gdy wzruszył ramionami drapiąc się po policzku.
- Kiedyś próbowałem …
- Zaczekaj – przerwała mu i nagle wybiegła z sali, by za moment wrócić z drugą gitarą klasyczną w ręce. Bez słowa wcisnęła oszołomionemu Sanchez’owi instrument w dłoń i przejrzała plik kartek, który chwilę temu trzymała w dłoniach. – Umiałbyś to zagrać? – zapytała w końcu, podsuwając mu pod nos jedną z nich. Przełknął nerwowo ślinę i niepewnie zerknął na treść zapisaną na papierze.
- Ale ja nie umiem … - zaoponował, zadzierając głowę i patrząc jej głęboko w oczy, jakby samym błagalnym spojrzeniem starał się ją odwieść od tego, jak mu się zdawało szalonego pomysłu.
- Śmiem wątpić. Widzę jak trzymasz gryf, więc nie wciskaj mi takiego kitu. Trzymaj – poleciła zdecydowanym tonem, a Leo posłusznie chwycił kartkę między palce i przesunął po niej przerażonym wzrokiem. Marisol usiadła na ławce obok niego i szturchnęła go butem, by wyrwać go z odrętwienia. – Nie gap się jak sroka w gnat, tylko graj – poprosiła uśmiechając się do niego promiennie.
Leo wypuścił ze świstem powietrze z płuc i zacisnął dłoń w pięść, a po chwili rozluźnił ją, po czym pewnie chwycił gryf i zagrał kilka przypadkowych akordów, by sprawdzić instrument.
- Gotowy? – zagadnęła po krótkiej chwili Sol, a kiedy skinął głową wyginając usta w krzywym uśmiechu, wygrała pierwsze dźwięki. Leo przyłączył się do niej początkowo dość niepewnie, a gdy pochwycił jej zachwycone spojrzenie i szeroki uśmiech, zaczął grać już decydowanie odważniej.
- Wygląda na to, że jednak nie do wszystkiego Leo ma dwie lewe ręce – stwierdził Christian ze śmiechem i stojąc wciąż za plecami Lii, swobodnie objął ją ramieniem za szyję. Spięła się odruchowo i przygryzając dolną wargę, spojrzała na niego spod uniesionej pytająco brwi, ale wzruszył tylko ramionami i uśmiechnął się do niej zadziornie.
- Dużo macie jeszcze tych nieoszlifowanych diamentów w zanadrzu? – zapytał Diego wskazując ruchem głowy na grającego Sancheza, a Lia i Christian parsknęli niekontrolowanym, wesołym śmiechem na słowa, które padły z ust Ramireza.
- Dobra Leo, teraz to w ogóle nie ma opcji, żebyś tego ze mną nie zagrał na pokazie – powiedziała Marisol odkładając instrument z powrotem na ławkę i wpatrując się w mężczyznę nieugiętym spojrzeniem. – Musimy tylko znaleźć trzecią gitarę i być może kogoś, kto zaśpiewa.
- Może ktoś taki się znajdzie – odezwał się niepewnie Leo, przesuwając dłonią po włosach. – Rozumiem, że ja raczej nie mam już nic do powiedzenia w tej kwestii? – zapytał niepewnie, wodząc bezradnym wzrokiem po zgromadzonych w sali.
- Nie! – krzyknęli wszyscy zgodnym chórem, więc pokręcił głową z rezygnacją i westchnął ciężko, bo zanosiło się na niezłe jaja…

***

Krążyła po sali wśród tańczących par, co jakiś czas pomagając kursantom, kiedy zaczynali gubić rytm czy zwyczajnie mylić kroki. Uśmiechnęła się do starszego małżeństwa, które zapisało się na zajęcia zaraz po emeryturze, nie chcąc zasiedzieć się w domu, a trzeba było przyznać, że całkiem nieźle im szło mimo podeszłego wieku.
Przeszła na początek sali i mrugnęła do Diego, który ustawiał właśnie jedną z młodych par, coś zawzięcie im tłumacząc, a sama stanęła obok kolejnej małżeńskiej pary i poprawiła ustawienie rąk mężczyzny, który widząc ganiące spojrzenie żony, jedynie sapnął cicho i wywrócił oczami z irytacją. Lia stłumiła śmiech i przeszła znów do kolejnego rzędu, zawieszając wzrok na tańczących przy końcu Vicky i Javierze. Kiedy zobaczyła ich dzisiaj razem na kursie była lekko zaskoczona, bo wciąż miała w pamięci jak jeszcze całkiem niedawno natknęła się na pannę Diaz w towarzystwie tego bydlaka Alexa Barosso. Jak widać Viktoria okazała się mądrzejsza od niej i szybciej zorientowała się, z jakim draniem ma do czynienia, a teraz wyglądała na szczęśliwie zakochaną kobietę, która niebawem stanie na ślubnym kobiercu. Javier był przezabawnym i bezpośrednim facetem, którego naprawdę nie dało się nie lubić, a co najważniejsze, z całą pewnością bardzo kochał swoją narzeczoną i to było widać w każdym jego spojrzeniu czy geście kierowanym do Vicky.
Lia uśmiechnęła się do siebie i podeszła do nich, akurat w momencie, kiedy Viktoria po raz kolejny nadepnęła Magikowi na stopę, powodując, że na jego usta wykrzywiły się w grymasie bólu.
- Przepraszam – mruknęła opuszczając ramiona. Zagryzła dolną wargę i popatrzyła na niego ze skruchą w jasnych oczach, a Javier tylko zaśmiał się cicho i pokręcił głową z rezygnacją, spoglądając błagalnie na Lię, która pojawiła się u ich boku.
- Ustawcie się jeszcze raz – poprosiła łagodnie, wspierając dłonie na biodrach i ponaglając ich spojrzeniem, gdy żadne z nich się nie poruszyło. – Śmiało.
- Następnym razem lepiej zabezpieczę swoje nogi – burknął rozbawiony Magik. Vicky posłała mu urażone spojrzenie, ale zanim zdążyła się odezwać, pocałował ją delikatnie w nos, więc jedynie westchnęła ciężko w odpowiedzi.
- Rozluźnij się Vicky – poprosiła Lia, kładąc jej dłoń na plecach i delikatnie przysuwając bliżej narzeczonego. – Jak się będziesz spinać, nic z tego nie będzie. Taniec to nie tortura – dodała uśmiechając się do niej łagodnie.
- Zależy dla kogo – odezwał się Javier przymykając powieki, po czym zrobił głęboki wdech i wyprostował się. Lia zachichotała pod nosem i stanęła za plecami Viktorii, dotykając jej bioder.
- A teraz spokojnie, zaczniemy jeszcze raz. Vicky…. – dodała strofującym tonem i zdecydowanie ujęła jej podbródek, unosząc go nieznacznie ku górze, kiedy ta wpatrywała się w podłogę pod ich stopami. – Tam nie ma nic ciekawego. Masz patrzeć Javierowi w oczy i słuchać muzyki, nic innego cię nie interesuje, tak? – spytała. Złotowłosa westchnęła ciężko i pokiwała głową w odpowiedzi, a Lia po chwili całkowicie skupiła się na swoim zadaniu. Wciąż trzymając dłonie na biodrach Vicky i poruszając się razem z nią, starała się kierować jej ruchami w taki sposób, by pokazać jak powinna tańczyć, by nie deptać Javiera po palcach. Na szczęście udało im się dobrnąć do końca zajęć bez kolejnej serii nieprzyjemnych spotkań butów Viktorii ze stopami Magika.
- Dobrze kochani, koniec na dzisiaj. Dzięki i widzimy się na kolejnych zajęciach - poinformował Ramirez klaszcząc w dłonie. Uśmiechnął się szeroko do swoich kursantów i sięgając dłonią do magnetofonu, wyłączył muzykę, a salę w jednej chwili wypełniły szmery rozmów i śmiechy klientów, którzy leniwie zaczęli opuszczać pomieszczenie.
- Zaczekaj kochanie, zamienię kilka słów z Diego – powiedział Javier całując narzeczoną przelotnie w usta i uśmiechając się serdecznie do Lii, ruszył szybkim krokiem przez salę. Vicky odprowadziła go wzrokiem i odetchnęła głęboko wspierając dłonie na biodrach.
- Beznadziejny ze mnie przypadek, prawda? – bardziej stwierdziła niż zapytała, spoglądając niepewnie na idącą powoli u jej boku Lię.
- Nie jest tak źle jak ci się wydaje – stwierdziła szczerze, uśmiechając się krzepiąco i sięgając dłonią do obolałych lędźwi, które po dzisiejszym wysiłku znów boleśnie dawały o sobie znać.
- Poruszam się jak słonica, albo co gorsza kawałek drewna, zaczynam wątpić, czy cokolwiek z tego będzie – przyznała z rezygnacją Viktoria, wzruszając bezradnie ramionami i zerkając na narzeczonego pogrążonego w rozmowie z Ramirezem. Lia uśmiechnęła się ciepło i trąciła ją zaczepnie ramieniem.
- Z każdego drewienka można coś wyrzeźbić, a Diego ma do tego talent. Poza tym naprawdę nie przesadzaj, dobrze ci idzie. Nie bądź dla siebie, aż taka krytyczna, to przecież dopiero pierwsza lekcja, z każdą kolejną będzie tylko lepiej – odparła pewnie, pochwytując jasne spojrzenie Viktorii, którym ta wpatrywała się w nią z powątpieniem.
- O ile Javier i jego palce to wytrzymają.
- Niech się cieszy, że nie miałaś na sobie szpilek, bo odczułby to zdecydowanie boleśniej – zażartowała mrugając do niej przyjaźnie, a Viktoria w odpowiedzi parsknęła wesołym śmiechem - Mam prośbę, Vicky – odezwała się po chwili Lia zatrzymując się przy ławkach i sięgając po dwie butelki wody stojące na parapecie, podała jedną dziewczynie.
- Dziękuję. O co chodzi? – zagadnęła blondynka odkręcając korek i upijając kilka sporych łyków, ani na moment nie oderwała od niej zaciekawionego spojrzenia.
- Nie licz kroków, kiedy tańczysz – poprosiła łagodnie Lia. Vicky potarła palcami czoło lekko zakłopotana i przymykając jedno oko, spojrzała jej odważnie w oczy.
- Widziałaś? – spytała śmiejąc się z samej siebie.
- Trudno było nie zauważyć – odparła rozbawiona Lia. Uśmiechnęła się do niej z sympatią i przygryzła policzek od wewnątrz nad czymś się zastanawiając. – Wiem, co mogłoby ci pomóc.
- Co takiego? – spytała Viktoria podejrzliwie jej się przyglądając, jakby nie była do końca pewna, czy spodoba jej się to, co za chwilę usłyszy.
- Przyjdźcie z Javierem do gospody któregoś wieczora. Taka potańcówka w zatłoczonym lokalu, dobrze ci zrobi przed publicznym wystąpieniem na weselu. Potrzebujesz się rozluźnić, wczuć w muzykę i pozbyć tremy – zauważyła słusznie Lia, uśmiechając się do niej zachęcająco i bawiąc się etykietą swojej butelki.
- Sama nie wiem – odparła Viktoria zakładając kosmyk włosów za ucho. Przygryzła dolną wargę i oparła się plecami o ścianę przy oknie.
- Przecież nic nie tracisz. Sama często tam bywam z przyjaciółmi i nie widzę problemu byście dołączyli. Im nas więcej tym lepiej, a wam – wskazała szyjką od butelki na Vicky, a później na wciąż rozmawiającego z Diego, Javiera. – Taki wypad się przyda. Zastanówcie się po prostu i dajcie znać, gdybyście chcieli wpaść i mieli ochotę na pokręcone towarzystwo – dodała jeszcze ze śmiechem, widząc wciąż wahanie w jasnych oczach dziewczyny.
- Dzięki za zaproszenie Lia – odezwała się w końcu panna Diaz, uśmiechając się do niej serdecznie, a Lia tylko wzruszyła beztrosko ramionami.
- Nie ma za co. W ogóle to gratuluję ślubu, na kiedy wyznaczyliście datę? – zagadnęła swobodnie pocierając dłonią zmęczone mięśnie karku.
- Na czternastego lutego. To urodziny Javiera – wyjaśniła Viktoria z uśmiechem, zerkając na narzeczonego, który wyraźnie zadowolony podał właśnie rękę Diego, jakby przypieczętowywał z nim jakąś umowę.
- Ślub w Walentynki? Też sobie wybrał dzień, żeby przyjść na świat – zażartowała Lia, uśmiechając się promiennie do blondynki.
- Nie lepszy niż ja. Wigilia – wytłumaczyła, kiedy napotkała pytające spojrzenie sarnich oczu. Lia zaśmiała się wesoło i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- A czym jedziecie do ślubu? – zapytała szczerze zaciekawiona, wrzucając butelkę do otwartej sportowej torby.
- Właściwie to mamy na razie problem z listą gości, która wciąż jest zdecydowanie zbyt długa – jęknęła bezradnie, wywracając oczami z irytacją. – Poza tym musimy najpierw załatwić lokal i liczę na to, że uda się w gospodzie – przyznała podrzucając w dłoni butelkę z wodą.
- Obie znamy Valle de Sombras, tutaj rzadko ktokolwiek organizuje takie weselicha, więc o termin nie musicie się martwić, a jestem pewna, że Diego się zgodzi - powiedziała Lia. Oparła stopę o ławkę i ściągnęła getry najpierw z jednej, a później z drugiej łydki, po czym przykryła nimi plastikową butelkę z wodą. – Gdybyście potrzebowali pomocy przy znalezieniu auta … -zaczęła i marszcząc brwi przerzuciła zawartość torby w poszukiwaniu swojego portfela. Kiedy w końcu udało jej się go znaleźć, otworzyła boczną kieszonkę i wyjęła z niej jedną z niewielu wizytówek, które jeszcze zachowała. – Zadzwońcie. Siedzę w biznesie samochodowym i mam kumpla, do którego w razie, czego mogę się zwrócić w takiej sprawie. Załatwi wam każdy samochód – dodała i podała blondynce skromnie wykonany, kremowy kartonik z chabrowymi napisami, jeszcze z czasów, kiedy mieszkała w San Antonio i szukała pracy.
- Dziękuję Lia – uśmiechnęła się Viktoria, jednak zanim Lia zdążyła powiedzieć cokolwiek u boku złotowłosej pojawił się Diego i Javier, który objął ją ramieniem w pasie i pocałował w skroń.
- Kochanie wygląda na to, że mamy załatwiony lokal na wesele – zakomunikował z ulgą w głosie pochwytując jej błyszczące jasne spojrzenie, gdy wtuliła się w niego mocniej.
- Przynajmniej jeden problem z głowy – stwierdziła Viktoria zmęczonym głosem, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Lią, która uśmiechnęła się rozbawiona i chwyciła swoją torbę leżącą na ławce.
- Ze względu na nadchodzący pokaz, szkoła pochłania większość mojego wolnego czasu, więc nie ma mnie w gospodzie tak często jak zwykle, ale na miejscu urzęduje moja kuzynka Marisol – podjął Diego uśmiechając się szeroko i wsuwając dłonie do kieszeni czarnych spodni treningowych. - Zdecydowanie lepiej radzi sobie z organizacją takich imprez, niż ja, więc bez problemu możecie uzgodnić z nią wszystkie szczegóły. Pogadam z nią dzisiaj, więc będzie wiedziała, w czym rzecz. Wpadnijcie jutro wieczorem, o ile to nie koliduje z waszymi planami. – powiedział wodząc ciemnym spojrzeniem od dziewczyny do jej narzeczonego.
- Przyjdziemy najszybciej jak to możliwe. Jeszcze raz dziękuję, Diego – odezwał się Magik, uśmiechając się ciepło, po czym spojrzał narzeczonej w oczy. – A my się już zbieramy Dzwoneczku, tak? – spytał uśmiechając się do niej łagodnie.
- Szczerze mówiąc marzę tylko o ciepłej kąpieli w pianie – zaśmiała się Viktoria, przymykając ciężkie powieki i wspierając głowę na ramieniu Reverte.
- Ja też już zmykam. Widzimy się jutro Diego – bardziej stwierdziła niż zapytała, uśmiechając się promiennie i powoli wycofując w kierunku wyjścia.
- Jasne – odparł wesoło Diego mrugając do niej, a Lia posłała mu buziaka w powietrze i spojrzała jeszcze na Viktorię.
- Przemyśl, co Ci powiedziałam Vicky. Trzymajcie się – rzuciła na odchodne, a kiedy oboje z Javierem pomachali jej na pożegnanie, odwróciła się i już jej nie było…


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 1:42:10 09-05-15, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:54:18 16-03-15    Temat postu:

198. Wszyscy po trochu ;P


Nicolas siedział w niewielkim, obskurnym pomieszczeniu, przy starym, drewnianym stoliku, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w małe, zakratowane okno. Nie wiedział jak ma sobie z tym wszystkim poradzić. Najchętniej wyjechałby na drugi koniec świata i zostawił wszystko za sobą, a w szczególności ojca i cały ten bajzel, w którym siedzieli od dawna. Zasada jednak była prosta: jeśli raz wejdziesz w ten interes, zostajesz w nim na zawsze. On, rodząc się w takiej, a nie innej rodzinie, z góry był skazany na szemrane interesy i jeszcze bardziej szemrane towarzystwo, co nie zmieniało faktu, że jedynym, co ciągle trzymało go w sennym miasteczku była Irina, choć może dla nich obojga naprawdę byłoby lepiej, gdyby zniknęli wszystkim z oczu. Gdyby nie ona już dawno postawiłby wszystko na jedną kartę i mając głęboko w d***e zdanie ojca, po prostu zostawiłby go z tym wszystkim i z jego dwoma ukochanymi synami – Alejandrem i Dimitriem. Wszyscy trzej byli siebie warci, a Nicolas teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, zatęsknił za normalnym, nudnym życiem, które nigdy miało nie być jego udziałem.

Gdy otworzył drzwi do mieszkania, w środku panowały egipskie ciemności, a grobową ciszę zakłócało jedynie bębnienie deszczu o parapet i ciche szlochanie. Wszedł do środka i nie zapalając światła skierował się do salonu. Kiedy kilkadziesiąt minut temu odebrał telefon od Tomasa, który bez zbędnych wstępów kazał mu jechać do Iriny i zrobić co trzeba, po czym rozłączył się bez słowa wyjaśnienia, poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Teraz, widząc ją skuloną na kanapie, z jakąś pomiętą kartką na kolanach, był już niemal pewien, że jego przyjaciel podjął właśnie kolejną, zapewne dosyć drastyczną, próbę odsunięcia dziewczyny od siebie. Nie podobało mu się to, w jaki sposób jego przyjaciel postępował z Iriną, ale jedyne co mógł teraz zrobić, to po prostu być przy niej i nie pozwolić jej się poddać, choć Tomas zdawał się oczekiwać chyba czegoś wprost przeciwnego i dosłownie wpychał ją w jego ramiona.
– Irina? Co się dzieje? – spytał łagodnie, klękając przed nią na miękkim dywanie i starając się wyłowić w ciemności jej spojrzenie. Dziewczyna bez słowa podała mu kartkę papieru, na której Nicolas bez trudu rozpoznał charakter pisma Tomasa.
– Dwa dni temu pojechałam do więzienia, żeby się z nim zobaczyć, ale znów nawet do mnie nie wyszedł. Strażnik powiedział, że źle się poczuł… – załkała, wycierając mokre policzki wierzchem dłoni. – A dziś przyszło to – dodała po chwili, wlepiając wzrok w kartkę, którą wciąż między palcami trzymał Nicolas. – Wiesz co napisał? Że nie życzy sobie, żebym go odwiedzała, nie chce mnie więcej widzieć i mam raz na zawsze zniknąć z jego życia, jeśli nie chcę mieć kłopotów.
– Irina… – jęknął Nicolas, zmniejszając dystans między nimi. Wsunął dłoń po jej włosy i pogładził kciukiem wrażliwe miejsce w okolicy ucha, gdy instynktownie nachyliła twarz ku jego dłoni. – Nie możesz się poddać – powiedział cicho, opierając się czołem o jej czoło i z trudem zwalczając w sobie pokusę zrobienia czegoś, na co miał ochotę już od dawna. – To dla niego trudne chwile, potrzebuje czasu, by odnaleźć się w nowej sytuacji. Jak my wszyscy…
– Ja… nie mam już siły, żeby o niego walczyć, Nick – wyszeptała niemal wprost w jego usta, delikatnie przesuwając opuszkami palców po jego policzku pokrytym kilkudniowym zarostem. – Nie wiem czy chcę… –
– Nie mów tak – poprosił, zamykając dłoń na jej szczupłym nadgarstku i całując przegub. – Po prostu daj mu trochę czasu…

Ciężkie kroki na korytarzu, brzęk łańcucha kajdan, a zaraz potem zgrzyt otwieranych drzwi, wyrwały go z rozmyślań. Nie podniósł się jednak nawet ze swojego miejsca, gdy do pokoju został wprowadzony Tomas. Skuty jak najgorszy przestępca, w pomarańczowym kombinezonie, w niczym nie przypominał już wesołego, beztroskiego chłopaka, którym był jeszcze pięć lat temu; który dosłownie promieniał szczęściem przy Irinie.
Nicolas kiwnął na strażnika, dając mu znać, by rozkuł Tomasa.
– Na co czekasz? – warknął oschle, gdy strażnik popatrzył na niego z powątpiewaniem. – I poczekaj za drzwiami – dodał, gdy mężczyzna w końcu rozkuł jego przyjaciela. Tomas roztarł nadgarstki i rozsiadł się wygodnie po przeciwnej stronie stolika.
– Widziałem wystąpienie twojego brata – mruknął, wpatrując się w oczy Nicolasa z kpiącym uśmieszkiem na ustach. – Zawsze sądziłem, że to Alex jest największym kretynem w waszej rodzinie – dodał, odwracając na chwilę wzrok od swojego rozmówcy. – Ale Dimitrio okazał się wcale nie lepszy. Co mu strzeliło do łba, żeby odpierdalać takie przedstawienie i przed całym Meksykiem, publicznie odgrażać się bratu?
Nicolas wzruszył bezradnie ramionami i uśmiechnął się kwaśno.
– Głupek właśnie założył sobie na szyję pętlę, na której zawiśnie, jeśli Alexowi choćby włos spadnie z głowy.
– Nie przyszedłem tu rozmawiać o moich braciach – uciął krótko Nicolas i poprawił się na krześle, opierając się przedramionami o blat stojącego między nimi kwadratowego stolika.
– Więc o czym? – zagadnął cicho Tomas, pochylając się w stronę przyjaciela. – Stęskniłeś się tak bardzo, że nie mogłeś poczekać już tych paru dni, dopóki w końcu stąd nie wyjdę? A może stary cię tu przysłał, bo się boi, że spierdolę.
– Nie przeceniaj się, Tom – upomniał Nico surowym tonem. – Mój ojciec zapomniał, że kiedykolwiek dla niego pracowałeś i nawet palcem nie kiwnie by ci pomóc. Chcesz spędzić resztę życia za kratami? Dlaczego ciągle bez mrugnięcia okiem jesteś na każde jego pierdnięcie i włazisz mu do d**y na każdym kroku? Dlaczego zgodziłeś się na ten wariacki pomysł i chcesz to zrobić?
– A dlaczego ty nie chcesz żebym to zrobił?
– Bo jesteś moim kumplem i żal mi dupę ściska, gdy patrzę na to co robisz ze swoim życiem, jak bardzo zawierzyłeś mojemu ojcu i pozwoliłeś mu wyprać sobie mózg – wyrzucił z jadem.
– A może zwyczajnie masz wyrzuty sumienia? – zagadnął Tomas, pochwytując jego spojrzenie. Nicolas spiął się odruchowo i prychnął pod nosem, starając się zachowywać swobodnie. – W końcu to ty powinieneś siedzieć teraz na moim miejscu, prawda? W sumie… – urwał i zaśmiał się gorzko. – W pewnym sensie jesteś na moim miejscu. Niemal na tacy podałem ci przecież moją kobietę.
Nicolas zacisnął szczękę, wstał ze swojego miejsca i podszedł do zakratowanego okna, wsuwając dłonie w kieszenie eleganckich spodni.
– Nie mam kontaktu z Iriną – powiedział cicho, uporczywie wpatrując się w widok za oknem, jakby obserwowanie pałętającej się beze celu po spacerniaku grupy więźniów było czymś niezwykle pasjonującym. Przymknął na chwilę powieki i uśmiechnął się do siebie pod nosem. Przecież nie było to wcale tak dalekie od prawdy. – Zastanów się zanim zrobisz coś głupiego, czego będziesz żałował do końca życia – zmienił temat, odwracając się przodem do przyjaciela i spoglądając mu prosto w oczy. – Mój ojciec nie kiwnął palcem pięć lat temu, żeby ci pomóc, więc tym razem też tego nie zrobi, choćbyś dla niego sprzedał swoją duszę samemu diabłu.
– Męczy cię sumienie, co? – zakpił Tomas. Nicolas pokręcił głową z rezygnacją i podszedł do drzwi, w które kilka razy energicznie uderzył pięścią.
– Strażnik! – zawołał po czym jeszcze raz spojrzał na przyjaciela. – Przejrzyj w końcu na oczy, Tomas – rzucił na odchodne i zniknął za drzwiami.

* * *

Włożyła w uszy małe słuchawki i wsunąwszy telefon do wewnętrznej kieszeni swojej bluzy, zasunęła ją pod szyję i naciągnęła na głowę kaptur. Biegła przed siebie. Musiała wyjść z domu, przestać myśleć i pozbyć się poczucia, że drepcze w miejscu i jeśli się nie ruszy, to za chwilę bagno w którym stała, wciągnie ją na samo dno. Po stokroć przeklinała dzień, w którym poznała El Panterę.

– Hola, chiquita – wysoki, dobrze zbudowany brunet, przysiadł obok niej na ławce. Gdy odwróciła głowę w jego stronę, lustrował jej sylwetkę pożądliwym spojrzeniem, uśmiechając się przy tym bezczelnie. Zignorowała go zupełnie, poprawiła sznurówkę i pobiegła dalej. Zdążyła zrobić jednak zaledwie kilka kroków, kiedy postawiła stopę na jakiejś nierówności i noga jej ujechała.
– Cholera jasna – mruknęła pod nosem, jedną ręką opierając się o pobliskie drzewo, a drugą chwytając się za obolałą kostkę.
– Wszystko w porządku? – brunet w sekundę znalazł się przy niej. Bez pytania o pozwolenie objął ją silnym ramieniem w pasie i pomógł usadowić się wygodnie na trawie. – Pokaż mi to – powiedział i bez ceregieli położył sobie jej łydkę na kolanach, podciągając do góry nogawkę dresowych spodni i rozwiązując buta. Dotyk jego szorstkich palców na jej gładkiej skórze, przyprawił ją o dreszcze a serce gwałtownie przyspieszyło. Przygryzła policzek od środka i skrzywiła się lekko, gdy ściągnął jej buta. Obrzucił jej kostkę fachowym spojrzeniem i zerknął na jej twarz, wprost w cudowne, błyszczące, orzechowe tęczówki. – Wygląda na skręconą – oznajmił. – Mam tu niedaleko samochód, podwiozę cię do szpitala.
– Nie trzeba – wykrztusiła z siebie. – Poradzę sobie sama.
Mężczyzna zmarszczył czoło i uśmiechnął się szeroko.
– Estaban – przedstawił się, podając jej rękę.
– Laura – odparła, szybko umykając przed jego świdrującym spojrzeniem. Nie była przyzwyczajona do takich spojrzeń, do tego, że obcy mężczyzna bez skrępowania jej dotykał.
– To jak? Pozwolisz sobie pomóc? – zagadnął, przyglądając się jej z rozbawieniem, a kiedy w końcu skinęła głowa niepewnie, pomógł jej wstać i zaprowadził do swojego samochodu…

Dalej wszystko toczyło się jak w jakimś romansie. Kolejne, niby przypadkowe spotkania, pierwszy pocałunek, kwiaty, czekoladki, prezenty, romantyczne randki. Nim się spostrzegła sprawił, że uzależniła się od niego, wierzyła w każde jego słowa, zupełnie nie dostrzegając przy tym jego wad i tego, jak nią manipulował. To przez niego była tym, kim była i tkwiła w samym środku jakichś ciemnych porachunków, między ludźmi, których w ogóle wolałaby nie spotkać.
Gdyby nie ten drobny szczegół z jej życia w postaci – jak się okazało – niefortunnej znajomości z El Panterą, być może dziś wiodłaby spokojne życie, nie martwiąc się o to, że ktoś lada chwila rozpozna w niej Laurę Suaraez i że ona sama zakocha się we własnym mężu, który przecież miał być jej mężem jedynie na papierze. Na domiar złego, niebawem miała wejść do ula pełnego os, chyba, że w jakiś cudowny sposób zdoła odwieźć Mauricia od absurdalnego pomysłu wprowadzenia się do rezydencji Barossów.
Westchnęła cicho i przystanęła przy ławce. Upiła łyk wody mineralnej z małej butelki, którą zabrała ze sobą. Zakręciła ją, odstawiła na ławkę i oparła stopę o oparcie ławki, wykonując kilka skłonów, by rozciągnąć mięśnie. Zmieniła nogi i powtórzyła ćwiczenie, po czym odwróciła się na pięcie, by obiec grube drzewo i z powrotem wbiec na wąską ścieżkę. Gdy z rozpędem uderzyła w przeszkodę, która niespodziewanie przed nią wyrosła, przeklęła pod nosem. Podniosła wzrok, by sprawdzić, kto ośmielił się stanąć jej na drodze i jeśli trzeba zrugać ów osobnika, ale gdy jej oczy napotkały na swej drodze lodowate, lazurowe ślepia, a silne ramiona otoczyły jej wątłą talię, słowa uwięzły jej w gardle. Tylko jego brakowało jej w tym momencie do pełni szczęścia. Mężczyzny, z którym spędziła prawdopodobnie najbardziej szaloną noc w swoim dotychczasowym życiu. Westchnęła cicho, instynktownie opierając dłonie na jego twardym torsie. Naprawdę wolałaby, żeby jej nie poznał i niczego od niej nie chciał. Jej sytuacja życiowa była w tym momencie już wystarczająco pokręcona , nie potrzebowała kolejnych atrakcji, zmartwień i kłopotów.
– Przepraszam – wychrypiał ciągle, trzymając dłonie na jej lędźwiach i uporczywie świdrując ją lodowatym spojrzeniem. – Powinienem bardziej uważać – dodał, a jego usta drgnęły nieznacznie w seksownym uśmieszku.
– Rzeczywiście – przyznała, odsuwając się o dwa kroki w tył i omiatając wzrokiem jego wysportowaną sylwetkę. Pokręciła głową z dezaprobatą i pobiegła dalej. Musiała jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od niego, z wielu różnych powodów. Nie wiedzieć czemu, zatrzymała się jednak na moment i obejrzała przez ramię. Mężczyzna stał, tam gdzie go zostawiła. Opierał się plecami o drzewo, zza którego tak niefortunnie wybiegła, wpadając wprost w jego ramiona i wyciągał właśnie z kieszeni dresowych spodni papierosy. Po spływających niemal ciurkiem po odkrytych ramionach kropelkach potu, mogła wywnioskować, że ćwiczył naprawdę intensywnie, tym bardziej więc nie rozumiała jak można jednocześnie dbać o siebie i truć się jakimś gównem.
Odkręciła butelkę i upiła łyk wody podczas, gdy on przyglądał się jej niestrudzenie spod zmrużonych powiek, wypuszczając z ust smużkę dymu, która na chwilę zamgliła jej obraz jego przystojnej twarzy. Gdy poczuła, że robi się jej gorąco, rozsunęła suwak bluzy i zdjęła ją, obwiązując sobie ją wokół bioder. Szybkim ruchem poprawiła wysoki kucyk i pobiegła dalej nie oglądając się już więcej za siebie.

* * *

Mauricio zatrzymał samochód na podjeździe przed rezydencją wuja. Musiał przyznać, że w całym swym majestacie imponowała wielkością i przytłaczała przepychem z jakim została urządzona. Mecenas uśmiechnął się pod nosem, zatrzasnął drzwi swojego samochodu i ruszył w stronę wejścia. Miał już chwycić za mosiężną, bogato zdobioną kołatkę, kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich jego młodszy kuzyn.
– Witaj, Alejandro – przywitał się Mauricio, przyklejając na twarz wystudiowany, sztuczny uśmiech.
– Czego tu? – fuknął młody Barosso. – Życie ci niemiłe?
– Nie rozśmieszaj mnie, Alex. Zupełnie nie pasuje ci ta poza wielkiego macho, wiesz? Jesteś w tym po prostu śmieszny.
– Za to tobie wybitnie pasuje poza klowna.
– Jaki dowcipny – zaśmiał się Mauricio. – A sądziłem, że to ty pełnisz w rodzinie rolę naczelnego błazna. Wpuścisz mnie czy będziemy rozmawiać w drzwiach? – spytał już poważnie, gdy Alejandro poczerwieniał na twarzy ze złości.
– Nie mamy o czym rozmawiać – wycedził przez zęby Alex.
– Wybacz kuzynie, ale nie ty będziesz o tym decydował. Jest Fernando?
Alejandro nerwowo zacisnął szczęki i umyślnie szturchając ramieniem Mauricia, wyminął go bez słowa, zostawiając otwarte drzwi. Rezende westchnął cicho i pokręcił głową z rezygnacją.
– Rozumiem, że mogę wejść – bardziej stwierdził niż zapytał. – Alex! – zawołał za zmierzającym w stronę swojego auta kuzynem. – Mam nagrania z monitoringu – oznajmił, siłując się z nim na spojrzenia. – Z tego dnia, gdy rzekomo napadł cię Suarez – wyjaśnił, gdy Alex zmarszczył czoło, jakby nie rozumiał o czym mowa. – Jeśli nie wycofasz zeznań i nie będziesz się trzymał z daleka od Suareza i swojej bratowej, zapewniam cię, że wkrótce ujrzą światło dzienne nie tylko te nagrania, ale też inne twoje brudy.
– Grozisz mi?
– Tylko uczciwie ostrzegam – odparł Mauricio, uśmiechając się szeroko. – W końcu jesteśmy rodziną, prawda?
Alejandro zaklął szpetnie pod nosem, wsiadł w swój samochód i odjechał z piskiem opon, a Mauricio pewnym krokiem wkroczył do rezydencji. Wnętrze, urządzone na bogato, przytłaczało jeszcze bardziej niż to, co widział z zewnątrz. Fernando nie oszczędzał na wystroju. A może… to był jego sposób na zainwestowanie całkiem sporej części brudnych pieniędzy? Na ścianach wisiały naprawdę dobre podróbki znanych dzieł sztuki, na meblach rozstawiona była droga porcelana, a na podłogach rozciągnięte perskie dywany.
– Kogóż widzą moje stare oczy? – dobiegł go schrypnięty, męski głos, a gdy odwrócił się za siebie, na szerokich schodach zobaczył swojego wuja.
– Dzień dobry – przywitał się Mauricio uprzejmie. Fernando skinął mu głową i uśmiechnął się cynicznie jednym kącikiem ust. Pokonał kilka ostatnich stopni i podszedł do stolika z alkoholami.
– Przyszedłeś sprawdzić ile kasy wart jest ten dom i czy warto mnie z niego wyrzucić? – zapytał prosto z mostu Fernando, odwracając się przodem do swego bratanka i odważnie spoglądając mu w oczy.
– Nie mierz mnie swoją miarą, wuju – odparł Mauricio, uśmiechając się pod nosem. – Dom jest na tyle duży, że mogłaby w nim zamieszkać co najmniej połowa tego zapyziałego miasteczka.
– Chcesz się wprowadzić?
– Być może – odparł Mauricio nie spuszczając wzroku z wuja, który jednym haustem opróżnił zawartość swojej szklanki i z trzaskiem odstawił ją na stolik. Przez cały czas wpatrywał się przy tym w bratanka, usiłując zachować pozory swobody, ale na jego twarzy i tak Mauricio dostrzegł wyraźnie malującą się przemożną chęć mordu.
– Zaprosiłem na kolację Dimitria i moją uroczą synową – zakomunikował nagle Fernando. – Może dołączysz do nas ze swoją małżonką? Skoro mamy mieszkać pod jednym dachem, to chyba powinniśmy się wszyscy lepiej poznać…

* * *

Wkurzało go to jak profesor potraktował Lię, choć rozumiał co nim kierowało, gdy wyskoczył z pretensjami do swojej byłej podopiecznej; wkurzał go zadufany w sobie asystent Sage’a, niejaki Charlie Ross i to jak gapił się na Lię, ale jeszcze bardziej wkurzał go fakt, że Johny Torres kręcił się koło niej. Teraz oliwy do ognia dolał Leo.
– Leo, powiedz, że się przesłyszałem albo, że to tylko twój kolejny głupi żart – powiedział Christian, uporczywie wpatrując się w przyjaciela, który pokornie zwiesił głowę, wsuwając dłonie w kieszenie spodni i wlepiając wzrok w chodnik pod swoimi stopami.
– Chciałbym… – mruknął, nie mając odwagi spojrzeć Christianowi w twarz. – Wiem, że masz mnóstwo własnych problemów, ale tylko ty możesz mi pomóc.
– Zdurniałeś do reszty – zganił go Christian, nerwowo przeczesując włosy palcami. – Gdzie ty miałeś rozum?
– Musisz kopać leżącego? – jęknął rozżalony Leo, uśmiechając się krzywo.
– Co ty sobie w ogóle myślałeś? Przecież oni nie odpuszczą dopóki nie spłacisz im wszystkiego co do ostatniego, cholernego centa! Naprawdę sądziłeś, że nigdy cię nie znajdą?
Leo wzruszył ramionami, wpatrując się w złowieszczo błyszczące, zielone tęczówki przyjaciela.
– Nacho wie? – spytał Christian, a gdy młody Sanchez pokręcił przecząco głową, wyciągnął z kieszeni papierosy i od razu wsadził sobie jednego do ust i odpalił, opierając się plecami o stojące tuż za nim drzewo.
– Miałeś nie palić – przypomniał Leo.
– Ty też miałeś z czymś skończyć – fuknął Suarez, wypuszczając z ust smużkę dymu – więc lepiej się nie odzywaj.
– To znaczy, że mi pomożesz?
– Powinienem najpierw skopać ci dupę, żeby mózg ci wskoczył na właściwe miejsce – mruknął Christian, z trudem powstrzymując uśmiech cisnący się na usta na widok przyjaciela, który miał minę jak dziecko, korzące się właśnie przed surowym rodzicem.
– Jesteś wielki! – ucieszył się Leo i rozpostarł szeroko ramiona, zamierzając zamknąć w nich Christiana.
– Lepiej stój, tam gdzie stoisz – upomniał surowym tonem Suarez, wyciągając dłoń przed siebie, by w razie czego przytrzymać Leo na dystans.
– Nie wstydź się okazywać uczuć – zachichotał Sanchez. – To nic strasznego.
– Więc niczym strasznym nie będzie, jeśli przywalę ci zaraz w gębę za twoją głupotę.
Leo uniósł dłonie w geście poddania na te słowa, uznając, że lepiej nie drażnić Suareza.
– Ten chłystek pod ośrodkiem – zaczął po chwili, ściągając na siebie spojrzenie Christiana, który zupełnie pogrążył się we własnych myślach, wpatrując w papierosowy dym rozpływający się w powietrzu. – Wiesz czego tu szuka?
– Nie mam pojęcia – przyznał Suarez, strzepując popiół z papierosa na ziemię. – Nie podoba mi się, że tu jest, że kręci się koło Lii i że Nacho go zna.
– Ojciec? – Christian skinął twierdząco głową, a Leo zmarszczył podejrzliwie czoło. – A może to arcydzieło na ścianie w twoim salonie to jego sprawka?
Suarez spojrzał na przyjaciela i podrapał się w głowę, zastanawiając czy to w ogóle możliwe, kiedy ciszę przerwał dzwonek jego komórki. Wyciągnął ją z kieszeni i zerknął na wyświetlacz, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Co jest, Lali? – rzucił do aparatu, ostatni raz zaciągając się papierosem po czym rzucił go na chodnik i przydeptał butem. – Pewnie, że możemy się spotkać…


* * *

Lenny siedziała w maleńkim pokoju, który jeszcze niedawno był składzikiem na narzędzia, a który zaoferował jej Diaz na czas, gdy będzie pracowała nad sprawą Zuluagi. Nie były to zbyt komfortowe warunki, ale przecież nie spodziewała się luksusów. Zresztą, nie zamierzała siedzieć całymi daniami za biurkiem. Otworzyła teczkę z dokumentami dotyczącymi sprawy Cosme Zuluagi. Lekarska obdukcja obrażeń panny Lozano potwierdzała zeznania kobiety i wyjaśnienia Zuluagi. Do kompletu brakowało tylko opinii o stanie zdrowia Guadelupe Martinez, ale na to trzeba było poczekać. Teraz w pierwszej kolejności powinna przesłuchać jeszcze jej syna, w sprawie pozostawienia niezabezpieczonej broni i zastanowić się nad wszczęciem postępowania nie tylko o cofnięcie mu pozwolenia na posiadanie broni, ale też pozbawienia go licencji detektywa. Gdy spotkała go w szpitalu wyglądał na inteligentnego, rozsądnego i twardo stąpającego po ziemi mężczyznę. Zmieniła jednak o nim zdanie, gdy rozjuszony wparował na komisariat, oskarżając Zuluagę i pannę Lozano o fałszywe zeznania, jakby nie miał pojęcia, że takie zarzuty może postawić jedynie prokurator.
Uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową z rezygnacją, wzdychając ciężko. Być może Patric Martinez w genach po matce oddziedziczył jakieś pierwiastki szaleństwa, które właśnie teraz zaczęły się uaktywniać. Jego sprawa jednak musiała poczekać, bo teraz, umysł Lenny zajmowało zupełnie coś innego. Sprawa Cosme Zuluagi sprzed dziesięciu lat, w której został oskarżony o zamordowanie niejakiej Antonietty Boyer. Tej samej, która jak Lenny przekonała się na własne oczy będąc rankiem na miejscowym targowisku, była teraz główną atrakcją miasteczka, jako cudownie zmartwychwstała. Kto więc leżał w jej grobie? I gdzie kobieta była przez tyle lat? Bo o tym, że teraz pomieszkiwała w ośrodku należącym do mężczyzny, który uprzejmie pomógł jej zmienić koło, wiedziała już z targowiska, które okazało się prawdziwą skarbnicą wiedzy i o mieszkańcach i o tym, co działo się w mieście. To właśnie tam dowiedziała się też o innym zmartwychwstaniu i o tym, że cud ten dotknął rodzinę lokalnej szychy, Fernanda Barosso, a ściślej rzecz ujmując, jego syna z nieprawego łoża, Dimitria.
Chwyciła swój telefon komórkowy i z pamięci wybrała właściwy numer.
– Antonietta Boyer – rzuciła krótko do słuchawki. – Chcę wiedzieć o niej wszystko, co robiła, głównie od 2004 roku, z kim się spotykała, gdzie mieszkała. Na wczoraj – zakończyła, przerywając połączenie. Po chwili wybrała w telefonie inny numer. Tym razem z listy kontaktów. – Trzeba zlecić ekshumację grobu Antonietty Boyer… Nie, nie zostawię tego – zaprotestowała stanowczo, zaciskając wolną dłoń w pięść. – Ktoś zginął tylko po to, żeby ona mogła udawać martwą… Tak, wiem, że świadek koronny… Gabe – jęknęła, przewracając oczami z irytacją. – Wyjaśnijmy to od początku do końca i niech winni w końcu poniosą karę… Świetnie – ucieszyła się. – Nie wiem, kiedy uda mi się stąd wyrwać. Wpakowałeś mnie w niezłe szambo, przysyłając do tej mieściny, więc teraz musisz swoje odcierpieć – zakończyła rozbawiona, po czym zebrała rozłożone dokumenty do teczki, którą zaraz schowała do swojej skórzanej aktówki i wyszła ze swojego „gabinetu”. W korytarzu prowadzącym do wyjścia z budynku, minęła się z Lucasem, który skinął jej uprzejmie głową. – Oficerze Hernandez – zawołała za nim, a gdy odwrócił się, przez chwilę bez słowa siłowali się na spojrzenia. Lenny zrobiła krok w jego stronę, by nieco zmniejszyć dystans. – Proszę odpuścić sprawę z Diazem – powiedziała prosto z mostu, ani na moment nie opuszczając wzroku z jego oczu. Lucas zmarszczył czoło i otworzył usta by coś powiedzieć, ale panna Brenner nie pozwoliła mu dojść do głosu. – Po prostu mu odpuść i nie zadawaj pytań – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu i już jej nie było.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 22:30:44 16-03-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 7 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:42:45 16-03-15    Temat postu:

199. Julian/Ingrid/Javier/Victoria
Medycyna była pierwszą i jedyną miłością jego matki. Poświęcała każdą wolną chwilę swoim małym pacjentom, których kochała mocnej niż trójkę własnych dzieci. Najmłodszy syn Isabelli Vázquez, który poszedł w ślady matki nigdy nie żałował podjętej decyzji. Co prawda patrząc na niego i jego działanie nikt nie przypuszczałby, że jest pediatrą.
Julian lubił jednak zastawiać nie tylko siebie, ale także innych. Ingrid Lopez, z którą musiał mieszkać przez najbliższe miesiące na widok plakietki z jego nazwiskiem milczała dobrych kilka minut wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Nie tego się przecież spodziewała po seryjnym mordercy. Los bywa jednak przewrotny a jego droga do bycia lekarzem małych pacjentów była bardziej przewrotna niż ktokolwiek byłby przypuszczać.
Zatrudnienie się w klinice w Valle de Sombras było jego obecnie jedyną zawodową opcja. Zrezygnował z pracy w Chicago wrócił do Meksyku, ale absolutnie nie zamierzał rezygnować z pracy zawodzie. Zdobycie etatu w szpitalu nie było trudne. Braki kadrowe ułatwiły mu zadanie.
W płuca wciągnął specyficzny szpitalny zapach czując jak serce zaczyna bić mu szybciej. Szpitale korytarze, sale pacjentów czy sala operacyjna były jego drugim domem. Spędzał tutaj czas z matką. Tylko na oddziale dziecięcym, wśród małych chorych dzieci, z którymi mógł bawić się godzinami matka zwracała na niego uwagę. To na jedynym z takich oddziałów poznał rodzinę Romo.
Brunet zatrzymał się przed drzwiami gabinetu dyrektora i zapukał. Po usłyszeniu cichego „proszę” nacisnął klamkę i wszedł do środka. Cicho zamknął za sobą drzwi podchodząc do biurka. Zachęcony ruchem dłoni dyrektora zajął miejsce w wygodnym fotelu
- Dzień dobry panie Vázquez napije się pan czegoś?- zapytał z uprzejmym uśmiechem dyrektor.
- Nie dziękuje. – Odparł Julian rozsiadając się wygodnie w fotelu.
- Cieszę się, że zdecydował się pan dołączyć do naszego zespołu. – Powiedział poważnym tonem.- Przyznam się szczerze, że byłem zaskoczony, iż wybrał pan nasza klinikę a nie swojej matki.
Julian z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami. Wczorajszego dnia kiedy przeprowadzano z nim rozmowę kwalifikacyjną przez cały czas zastanawiał się kiedy padnie wspomnienie Izabeli Vázquez. Uśmiechnął się jednak uprzejmie.
- Chcę kierować swoją karierą na własnych warunkach- powiedział opanowanym głosem- skłamałbym mówiąc, iż nazwisko mi nie pomogło.
- Tak oczywiście- pokiwał z powagą dyrektor- Panie Vázquez pokażę panu szpital i przedstawię zespołowi.
Pokiwał głowę podnosząc się z miejsca. Wraz z dyrektorem placówki wjechali na piąte piętro gdzie mieścił się oddział dziecięcy. Juliana w momencie otworzenia windy przywitały postacie z bajek wymalowane na kolorowych ścianach. Uśmiechnął się lekko.
Tęsknił za pracą od dnia, w której z niej zrezygnował. Nie miał jednak wyboru zaś praca w Szpitalu dziecięcym w Chicago była nie tylko spełnieniem jego marzeń, ale i była to ciężka harówka. Mimo to uwielbiał spoglądać na te uśmiechnięte buzie, które mimo ciężkich chorób nadal był słodkie i niewinne. Juliana jednak najbardziej zadziwiała wola życia takich maluchów. Poznawał małych pacjentów, ich rodziny czując, że wreszcie jego życie wracało do normy. Po dwudziestu minutach zszedł na dół na Izbę przyjęć.
- Proszono o konsultacje pediatryczną.
Pielęgniarka siedząca za pulpitem zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu. Zmarszczyła brwi.
- Nie wygląda pan na lekarza?
- Ale nim jestem- odparł uprzejmym tonem.- Doktor Julian Vázquez- powiedział wyciągając w kierunku kobiety dłoń.- Jestem tutaj nowy.
- Tak., Tak dyrektor coś wspominał- kobieta podniosła się z miejsca- Proszę mi mówić Clemientina
- Oczywiście to gdzie mały pacjent?
- Pacjentka. Przyszła z matką i niedane się zbadać dyżurnemu lekarzowi. Nie ma doktor Santos- zerknęła na idącego obok Juliana- pani doktor ma świetne podejście do dzieci, ale dziś ma wolne. Panu może się poszczęści. – Wskazała dłonią łóżko, na którym siedziała mała jasnowłosa dziewczynka.
- Ty musisz być naszym nowym nabytkiem. Powiedział- Carlos Velazquez . Witamy na pokładzie. – Wyciągnął w jego stronę dłoń
- Julian Vázquez. Kim jest nasza mała pacjentka?
- Ma na imię Gloria. Matka przywiozła ją godzinę temu z silnymi bólami brzucha i wymiotami. Nie dała mi się zbadać.
Julian spojrzał na małą jasnowłosą dziewczynkę z dwoma wysokimi kucykami. Uśmiechnął się szczerze po raz pierwszy od dawna.
- Dzień dobry- przywitał się z kobieta. – Hej.
Dziewczyna przyjrzała mu się nieufanie dużymi ciemnymi oczyma. Przyklęknął przy małej dziewczynce.
- Mam na imię Julian- powiedział wyciągając w jej stronę dłoń. Dziewczyna przyglądała się jej dłuższą chwilę po chwili delikatnie wzięła go za rękę.
- Gloria a to jest Lola- potrząsnęła Julianowi szmacianą lalką przed nosem.
- Cześć Lola- potrząsnął szmacianą rączką lalki.- To Lola jest chora?- Zapytał. Dziewczynka pokręciła przecząco głową.
- Mama mówi, że ja. Ale ja czuje się dobrze. Nic mnie już nie boli. – Dziewczyna drżące usteczka zacisnęła w wąską kreskę kiwając główką. Lalkę przycisnęła do siebie. – Nie dam się zbadać- pisnęła.
- A może chcesz zamienić się ze mną rolami?- Zapytał łagodnie. Gloria zmarszczyła nosek natomiast brunet wyciągnął z kieszeni swój stetoskop zawieszając go małej na szyi. – Przez godzinę będziesz moim lekarzem.
Zgodziła się. Po dwudziestu minutach zabawy w panią doktor Julianowi wreszcie udało się nakłonić małą do badania. Gloria musiała jednak dotknąć wszystkiego swoimi małymi rączkami i bystrymi oczami przyglądała się jego poczynaniom. Julian pozwolił jej nawet wykonać badanie USG na sobie samym, aby przekonała się, iż nie jest to nic strasznego.
- Wyrostek- powiedział, do pielęgniarki, kiedy podała mu w wyniki badań dziecka.. – Zabiorę ją do siebie na oddział.
- Ok. Chcę na razie wziąć na oddział. Na obserwację.
- Ok. Gdzie pan doktor pracowałeś wcześniej?- Zapytała Clemientina oddając mu wyniki badań. Julian usiadł za biurkiem zaczął z przyzwyczajenia wypełniać braki w dokumentacji.
- W szpitalu dziecięcym w Chicago. – Odpowiedział grzecznie Julian wyciągając z kieszeni swoją pieczątkę. Przybił ją w odpowiednim miejscu.
- Dlaczego zamienił pan Chicago na małą mieścinę w Meksyku?
- Z powodów osobistych- odparł kończąc wypełniać papierki.- Przyjmę Glorię na oddział na obserwację. Mam nocny dyżur.
- Ok, nie widzę problemów. – Odparła pielęgniarka wyraźnie niezadowolona, iż nie udało jej się wyciągnąć niczego ciekawego z nowego lekarza.
Julian opuścił gabinet pielęgniarek zostawiając Clementinę samą. Swoje kroki skierował na dół na izbę przyjęć. Uśmiechnął się lekko pod nosem. Julian nie mógł powiedzieć Wranie wścibskiej pracowniczce resortu zdrowia. iż o jego przeprowadzce zadecydowały czynniki zupełnie od niego niezależne. Miał powiedzieć, iż wszystko przez kobietę, która zdecydowała o jego zawodowym losie. Nie byłby go w Chicago gdyby nie Ingrid i obietnica złożona przed laty najlepszemu przyjacielowi.
Przyjął małą Glorię na oddział. Dziewczyna o złotych włosach i brązowymi wielkimi oczami okazała się być uroczym brzdącem. Julian, który ku własnemu zaskoczeniu miał spokojny dzień w pracy postanowił poznać swoich małych pacjentów.
Zawsze odgadywał się lepiej z dziećmi. To zadziwiało nie tylko ludzi w jego otoczeniu, ale i jego samego. Mali pacjenci mieli niezwykły dar zarażania go pozytywną energią. Nawet, jeśli miał gorszy dzień to sprawiły, że się uśmiechał.
On sam nie jednokrotnie odebrał drugiemu człowiekowi życie. Niejednokrotnie ratował życie innym. Był pod tym względem hipokrytą, który bawi się w Boga. Nigdy jednak tego nie ukrywał ani przed Peterem ani przed kimkolwiek z Nibylandii. Szefowi jednak nie zawsze jego metody działania podobały się. Mimo to wykorzystywał Juliana do brudnej roboty. Brunet często sprzątał jego bałagan lub jego córki. Peter Pan oczywiście nie wiedział albo nie chciał wiedzieć, iż jego mała córeczka nie jest tak grzeczną dziewczynką jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.
Brunet westchnął cicho spoglądając na małą śpiącą jasnowłosą dziewczynkę. Gloria, którą przyjął na oddział parę godzin temu spała zwinięta w kłębek z kciukiem w buzi. Z zadumy wyrwał go wibrujący w kieszeni fartucha telefon. Bezszelestnie opuścił salę wychodząc na korytarz. Wyciągnął z kieszeni telefon zerkając na ekranik. Zmarszczył brwi na widok znanego numeru telefonu. Nacisnął zieloną słuchawkę.
- Słucham
- Musimy porozmawiać- Spokojny głos Ingrid sprawił, że mimowolnie uśmiechnął się. Usiadł na jednym z krzeseł zakładając nogę na nogę, W tle słyszał muzykę. - Jestem w pracy Ingrid
- To nie ma nic do rzeczy. Musimy porozmawiać- powiedziała z uporem pociągając kolejny łyk swojego drinka. Zaczęła bawić się wykałaczką, na której znajdowały się trzy zielone oliwki. – Chodzi o ciebie i mojego ojca.
Julian wzniósł oczy do nieba. Głupi był licząc, iż Ingrid nie wyczuje napiętej atmosfery, która jest między nim a Peterem.
- Między nami wszystko jest ok- powiedział bez przekonania powstrzymując westchniecie.
- Julian- powiedziała zjadając pierwszą oliwkę.- Ty nawet na odległość nie umiesz mnie okłamać.- Mruknęła wzdychając-, Co jest?- Zapytała- I nie mów „nic”
- Właściwie to gdzie ty jesteś?- Zapytał
- Zmieniasz temat. Nieładnie.- Odpowiedziała mu zjadając kolejną oliwkę. Upiła łyk wytrawnego Martini czując jak alkohol łaskocze jej podniebienie.
- Odpowiedź- odparł z uporem Julian przewracając oczami.
- W El paraiso wpadłam na drinka. – Mruknęła obracając palcami szklankę z alkoholem.
- Ingrid, ty nie pijesz. – Zauważył nadal mając w pamięci wieczór, kiedy Ingrid przesadziła z bąbelkami. Tamten wieczór i noc wolał wymazać ze swojej pamięci
- Ależ oczywiście, że piję- oburzyła się szatynka demonstracyjnie upijając kolejny mały łyczek alkoholu. Łokieć oparła na barze smętnym wzrokiem wpatrując się w ustawione na półce butelki z różnorakimi alkoholami. – Pokłóciłam się z ojcem. – Powiedziała w końcu.
- Dzwonisz do mnie żeby się zwierzyć?- Zapytał kpiącym tonem.
- Dzwonie- powiedziała urażonym tonem-, aby powiedzieć ci, że pokłóciliśmy się o ciebie.
Zaczerpnął głośno powietrza powoli zaciskając dłoń w pięść. Paznokcie wbił we wnętrze dłoni powoli wypuszczając powietrze z płuc.
- Pater uważa, że czujesz coś do mnie- powiedziała lekko drżącym głosem. Duszkiem wypiła zawartość kieliszka. – Julian?
- Peter Pan ma bujną wyobraźnie Ingrid. Chyba nie sądzisz, że coś do ciebie czuje?- Zaśmiał się krótko-, że się zakochałem?- Roześmiał się do słuchawki. Poczuł jak paznokcie zagłębiają się w jego skórze.- Wyjaśnijmy sobie coś Ingrid- powiedział- jesteś zobowiązaniem z przed lat. Obiecałem miłości twojego życia, że będę cię strzegł o to robie mała. Nie doszukuj się drugiego dna tam gdzie go nie ma. –
Z trudem przełknęła ślinę czując jak łzy zbierają się w kącikach ciemnych oczu.
- Dzięki właśnie to chciałam usłyszeć- powiedziała drżącym głosem naciskając czerwoną słuchawkę. Odłożyła na bar telefon usta zaciskając wąską kreskę.
Usłyszał w słuchawce dźwięk przerywanego połączenia. Odsunął telefon od ucha chowając go w kieszeni fartucha. Rozprostował palce czując spływającą po wnętrzu dłoni stróżkę krwi. Zamknął na chwilę oczy biorąc głęboki oddech.
- Przepraszam doktorze
Otworzył oczy prostując się na krześle. Na ustach pojawił się uśmiech.
- Gloria znowu wymiotuje.
- Już idę- podniósł się z krzesła idąc za pielęgniarką. Teraz musiał skupić się tylko i wyłącznie na pracy. Nie mógł myśleć o zranionych uczuciach Ingrid. – Nic jej nie będzie- szepnął sam do siebie wiedząc, iż tylko się oszukuje. Nić porozumienia, którą budował przez ostatnie dni między nim a Ingrid została przerwana bezpowrotnie, chociaż Ingrid jest zbyt dumna, aby dać po sobie poznać cokolwiek. Jego natomiast będzie to prześladować jeszcze przez długi czas.
– Przepraszam- zawróciła się do barmanki- Gdzie jest toaleta?
- Idziesz prosto i w lewo- wskazała kierunek barmanka. Ingrid skinęła głową zsuwając się z krzesła. Ruszyła we wskazanym kierunku. Weszła do środka uprzednio zapalając światło. Plecami oparła się o drzwi zamykając oczy. Z pod przymkniętych powiek wypłynęła samotna łza. Starła ją wierzchem dłoni. Otworzyła oczy na miękkich nogach podchodząc do umywalki. Odkręciła strumień zimnej wody ochlapując nią twarz. Sięgnęła do ręcznik, którym osuszyła mokrą twarz.
- Kretynka- powiedziała sama do siebie walcząc ze łzami. Wyrzuciła papierowy ręcznik do kosza. Drzwi od łazienki otworzyły się. Wślizgnął się bezszelestnie do środka. Ingrid dostrzegła cień męskiej sylwetki w odbiciu lustra. Westchnęła głośno.
- Nie jestem w nastroju- powiedziała doskonale wiedząc, dlaczego ten facet przyszedł za nią do łazienki.
- Mogę poprawić ci humor – odparł nonszalanckim krokiem zbliżając się do niej. Uśmiechnął się bezczelnie. Ingrid wyprostowała się głośno wciągając w płuca haust powietrza.
- A ja mogę połamać ci ręce- powiedziała spokojnym głosem patrząc na niego w lustrze. Uśmiechnęła się, kiedy roześmiał się robiąc krok do przodu. Obije dłonie oparł po obu stronach umywalki uniemożliwiając jej ucieczkę. Swoje biodra przycisnął do jej pośladków. – Ostrzegałam się. – Mruknęła uderzając zaciśniętą pięścią w jego palce. Chwyciła oszołomionego mężczyznę za rękę wykręcając ją boleśnie. Pod palcami Ingrid poczuła pęknięcie kości. Wykręciła dłoń bruneta do tyłu szybkim ruchem przyciskając jego ciało do ściany.
- Ty..- Syknął. Palce Ingrid mocno zacisnęły się na jego nadgarstku- nie wiesz, z kim zadzierasz!
- Oczywiście, że wiem. Jesteś śmieciem. Robakiem, którego w każdej chwili mogę rozdeptać.- Powiedziała szeptem wprost do jego ucha.- Nie dotykaj mnie więcej, bo skończy się na czymś więcej niż zwichniętym nadgarstku i złamanym nosie
- Co? Mój nos nie jest złamany?
Jednym ruchem uderzyła jego głową o ścianę.
- Teraz już jest- mruknęła- następnym razem cię zabije- - obróciła go w swoją stronę kolanem kopiąc go w krocze. Mężczyzna osunął się na podłogę. Ingrid podeszła do umywalki podnosząc rzucony tam plecak.
- Pożałujesz tego!- Wrzasnął nie podnosząc się z podłogi. Ingrid roześmiała się perliście.
- A co mi zrobisz? Doniesiesz na policję?- Pokręciła z uśmiechem głową zakładając na ramię plecak. – I co powiesz?- Że stłukła cię na kwaśne jabłko dziewczyna? Takie chuchro jak ja?- Zachichotała odwracając w stronę nadal leżącego faceta. Przyjrzała mu się z politowaniem zmierzając w stronę drzwi. Wyszła z łazienki gasząc za sobą światło. Ruszyła w stronę baru. Zatrzymała się przy swoim miejscu sięgając po przerzuconą przez oparcie krzesła kurtkę. Założyła ją. Do kieszeni włożyła telefon.
- Podać ci coś jeszcze?- Przed nią za barem stanęła ta sama kelnerka, która wcześniej przyjęła jej zamówienie. Telefon w kieszeni kurtki zawibrował głośno Ingrid zignorowała go. Na blacie położyła pięćdziesiąt peso Zsunęła– Reszty nie trzeba. – Powiedziała do barmana zakładając kurtkę. Przez ramię przerzuciła plecak.
Po wyjściu z El Parasio wciągnęła w płuca rześkie powietrze spojrzała na tarczę zegara miejscowego ratusza. Dochodziła czternasta. Wtedy Ingrid przypomniała sobie, iż Vicky załatwiła jej rozmowę w sprawie pracy u niejakiej Nadii de la Cruz. Miała na nią nie iść. Praca oznaczała zobowiązania. Zostanie na dłużej. Nie miała jednak nic do stracenia. Kierując się wskazówkami przyjaciółki ruszyła w stronę siedziby firmy. Nie miała już nic do stracenia.
***
Z racji, iż Javier był umówiony w Szkole Tańca umówił spotkanie z Lucasem Henndezem o kilka godzin. Policjant w towarzystwie Javiera Reverte przekroczył próg miejscowej komendy kierując swoje kroki w stronę piwnic, w których mieściła się strzelnica. Młody policjant chciał wyciągnąć swoją przepustkę, która upoważnia osobę do wejścia. Nie zdążył nawet po nią sięgnąć gdyż Javier ze swobodą pchnął drzwi.
- Jak to zrobiłeś?- Zapytał idąc za blondynem, który schował telefon do kieszeni.
- Prawdziwy czarodziej nie zdradza swoich sztuczek- odpowiedział mu Magik z uśmiechem.- Spotkamy się tutaj z moją narzeczoną.
-Twoja narzeczona jest policjantką zdziwił się
Henrnadez. Javier roześmiał się perliście
- Boże uchowaj!- Krzyknął rozbawiony jego pytaniem Reverte.
- Na terenie mogą strzelnicy mogą przebywać osoby zatrudnione.
- I znowu skucha. Na terenie strzelnicy- powiedział odwracając się z w stronę mężczyzny- mogą przebywać osoby, które mają wtyki lub znają magiczne sztuczki.- odparł- Tak się składa, że Victoria i ma wtyki i zna magiczne sztuczki. A co robisz w Walentynki?- Zapytał wyciągając tablet.
- Nie robię tak dalekich planów a co?
- Nic. Już masz plany. Będziesz gościem na moim weselu.
Lukacs zatrzymał się gwałtownie patrząc z niedowierzaniem na Javiera, którego palce tańczyły po ekranie tabletu.
- Jestem obcym dla ciebie facetem a ty zapraszasz mnie na swój ślub?- Zapytał zaskoczony. Javier schował tablet do kieszeni marynarki patrząc na niego z uśmiechem i pokiwał głową.
- Lukacs chciałem zaprosić polską reprezentacje w siatkówce tylko, dlatego że zdobyli mistrzostwo świata- wzruszył ramionami. – Victoria się nie zgodziła.
- Ale dlaczego chciałeś zaproś grupę facetów których pewnie nawet nie znasz?
- Bo zawsze chciałem założyć złoty medal na szyję - doparł po prostu boldyn- po za tym zdobycie przez nich złota to dla mnie wystarczający powód aby obracali się w miej glorii i chwale. Dość o mnie, choć poznać Dzwoneczka
Lukacs pokręcił z niedowierzaniem głową. Javier Reverte był najdziwniejszym człowiekiem, jakiego spotkał w swoim życiu jednak zapałał do niego sympatią. Był dziwny, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Wszedł na strzelnicę zaraz za blondynem, którego zauważył opartego o ścianę. Podszedł do niego stając obok. Wzrokiem powędrował po boksach dostrzegając w jednym z nich blondynkę. Lukacs wzrok utkwił w Dzwoneczku mierząc ją od czubka wysokich szpilek po czubek jasnych włosów.
- Strzela lepiej niż nie jeden glina w tym mieście- zauważył Lukas zerkając na leżące na podłodze podziurawione tarcze.
- Pewnie, dlatego że Dzwoneczek częściej trzyma w dłoni broń niż jeden tutejszy gliniarz. – Zauważył Javier.- Tutejsi gliniarze wolą szelest zielonych w dłoni. – Mruknął zerkając na Lukasa. Nawet, jeżeli to wywarło na nim jakiekolwiek wrażenie nie dał tego po sobie poznać. Utkwił spojrzenie w narzeczonej. Victoria zsunęła z uszu słuchawki guzikiem przywołując tarcze.- Po za tym strzela od jedenastego roku życia. Zostań tutaj. – Powiedział do Lukacsa. Sam podszedł do Vicky oplatając jej ręce wokół tali.
- Chcę wiedzieć czyją twarz widzisz, kiedy strzelasz?- Zapytał opierając brodę na jej ramieniu. Czuł jak każdy mięsień napina się pod koszulą do granic możliwości. Delikatnie odsunął na bok złote włosy wargami muskając jej kark.
- Na pewno nie twoją- mruknęła kładąc broń na stoliku. Odwróciła się w jego stronę czując jak dłonie Javiera niby przypadkiem zsuwają się na jej biodra. Uniosła pytająco ku górze brew.
- Nie patrz tak na mnie- powiedział wargami muskając jej usta.- Lubię twój tyłek.
Uśmiechnęła się blado wierzchem dłoni przesuwając po jego policzku.
- Nie pomagam, co?
- Nie. – Oparła głowę na jego ramieniu- Myślałam, że jak wystrzelę kilka magazynków to znajdę rozwiązanie, ale.- Urwała kręcąc z głową.- Czuje się jeszcze bardziej przytłoczona. – Załatwiłeś swoje sprawy? – Zapytała zmieniając temat. Nie chciała teraz rozmawiać o swoich uczuciach. Nie było gotowa.
- Tak, właściwie jest ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić- objął ją w pasie obracając Vicky. Niebieskie oczy spoczęły na wysokim młodym mężczyźnie. Oboje z Javierem podeszli do niego.- Lukasie Harcerzyku Heradez pozwól, że przedstawię ci moją narzeczoną Victoria „Dzwoneczka” Diaz
- Harcerzyk?- Zapytał spoglądając na Javiera.
- Vicky wymyśliła ci ksywkę- powiedział zaś Vicky skarciła narzeczonego wzorkiem. Pocałował ją w policzek.
- Diaz?- Zapytał uścisnąwszy jej wyciągniętą dłoń.- Rodzina Diaza?
- Jestem jego córką. – Powiedziała spokojnym głosem.
- To ten człowiek ma dziecko?- Szczere zdumienie wymalowane na twarzy Lucasa i słyszane w jego głosie sprawiło, że roześmiała się szczerze.
- Nie spłodził jej, ale ją wychował.- Powiedział Javier ryzykując kolejny szok u nowego przyjaciela. Victoria łypnęła na niego groźnie. Po raz kolejny w ciągu kilku minut.
- Zostałam adoptowana, przez Diazów, kiedy miałam osiem lat. - Wyjaśniła patrząc na Javiera, który szczerzył się od ucha do ucha.- Posprzątam łuski- powiedziała oddalając się. Wślizgnęła się z jego objęć.
- Victoria jest córka Diaza i twoją narzeczoną?- Zapytał zaś Javier przytaknął skinieniem głowy. – Cóż za przypadek.
- Zdarzają się od czasu do czasu- powiedział z powagą Javier podchodząc do leżących na podłodze tarczy. Zaczął zwijać jedną z nich. Lukacs powędrował spojrzeniem do Vicky która wyrzucała do kosza łuski.
- Wie?- Zapytał wsuwając ręce w kieszenie dżinsów. Przyjrzał się uważnie Javierowi. Blondyn uśmiechnął się.
- Dowie się w odpowiednim momencie, więc trzymaj język za zębami. – odparł poważnym tonem, na co policjant skinął głową na znak zrozumienia. Powędrował spojrzeniem w stronę jasnowłosej nadal nie mogąc wyjść z szoku, iż taki człowiek jak Diaz ma dziecko. Jednak może jest zdolny do głębszych uczuć, przemknęło mu przez myśl kiedy sięgał po leżącą tarczę. Machinalnie zaczął zwijając ją w rulon.
- To, co Vicky kawa i cicho?- Zapytał Javier spoglądając na narzeczoną. Blondynka pokiwała głową. Podeszła do stolika, na którym zostawiła broń. Zabezpieczyła ją wkładając do torebki. – Idziemy? – Zapytała spoglądając to na jednego to na drugiego. – Też jesteś zaproszony a żadne z nas nie przyjmie odmowy- powiedziała dziewczyna zwracając się bezpośrednio do Lukacsa.
- Moja zmiana zaczyna się za kilka minut- powiedział zerkając na zegarek. Vicky wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Javierem. Blondyn skinął głową i uśmiechnął się wyciągając jednocześnie tablet. Palce zaczęły tańczyć po ekranie
- Co robisz? – Zapytał
- Magię- mruknął- Twoja zmiana zaczyna się za godzinę- wyciągnął tablet pokazując mu na dowód listę pracowników.
- Włamałeś się do policyjnych danych pracowników?- Lukacs był wyraźnie zaszokowany.
- Nie pierwszy nie ostatni raz- mruknął- raz nawet włamałem się do NASA i powiem Ci jedno ich osławione sekrety to nic w porównaniu do tego, co ukrywają ludzie mieszkający tutaj. Chodźmy na tą kawę.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:27:02 18-03-15    Temat postu:

200. DIMITRIO / PATRIC / AIDAN

Od piątej rano siedział w kancelarii, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Mimo wymarzonej pracy, ciągle brakowało mu pewnej stabilizacji, która zapewniłaby mu bezgraniczne szczęście. Niestety, swój związek z Dayaną nie mógł zaliczyć do tych udanych. Ciągle coś się działo, para na okrągło kłóciła się o drobiazgi, a Aidan był raczej zwolennikiem spokoju. Nie czuł się więc zbyt komfortowo w tak napiętej atmosferze. Dlatego ulżyło mu, gdy wczoraj wieczorem znalazł na stole list pożegnalny od swojej byłej dziewczyny zaadresowany właśnie do niego. Od razu domyślił się, że odeszła. Teraz jednak kiedy kurczowo ściskał w dłoni skrawek papieru, dotarło do niego, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Kochał ją, kochał ją tak mocno, że po prostu bał się zaangażować bardziej niż było to konieczne, a ona pewnego dnia wręcz wymogła na nim poważną deklarację, której on nie miał najmniejszej ochoty składać. Do tej pory starał się ją uszczęśliwić bez tych wszystkich banałów, jednak dla niej małżeństwo okazało się na tyle ważne, że nie potrafiła zaakceptować trybu życia, jakie proponował jej mecenas Gordon. Stabilizacja bowiem znaczyła dla niego coś o wiele więcej niż tylko związanie się z kobietą świętym sakramentalnym „TAK”. Chciał zwyczajnie trwać u boku ukochanej osoby, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Chciał, żeby nawzajem się wspierali w trudnych chwilach. Chciał uwierzyć, że istnieje inny rodzaj miłości. Chciał po prostu być. Nic ponadto. Uderzył pięścią w biurko, a po jego policzku spłynęła jedna samotna łza. Za długo żył na tym porąbanym świecie i zbyt celnie obrał sobie profesję, żeby nie wiedzieć, że żeniaczka niszczy wszystko, co tak skrzętnie budowało się przez wiele lat. I to dosłownie!

***

Był wściekły na siebie, że w tak bezmyślny sposób stracił nad sobą panowanie i potraktował Nadię jak ostatnią szmatę. Jedyną kobietę, na której naprawdę mu zależało, nie licząc własnej matki. Wiedział jednak, że to przez jego chorobę, która znacznie utrudniała mu codzienne funkcjonowanie i z całą pewnością nie minie ona od tak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czy też pstryknięciem w palce. Nie istniał w prawdzie żaden lek, który mógłby go całkowicie wyleczyć, ale mężczyzna nie tracił nadziei. Od jakiegoś czasu regularnie przyjmował silne antydepresanty, zawzięcie wierząc, że są mu one niezbędne do życia. Na ten moment zdawał sobie jedynie sprawę z tego, że potrzebował fachowej pomocy, by nauczyć się kontrolować w podobnych sytuacjach jak ta mająca miejsce w kościele. Wtedy go poniosło, a kiedy otrzeźwiał, w pośpiechu wyszedł z Domu Bożego, mając świadomość, że gdyby został tam choć sekundę dłużej, nie obyłoby się bez rękoczynów. Facet, który obronił przed nim żonę Dimitria, wyglądał na zdeterminowanego i zakochanego w niej do szaleństwa, co tylko spotęgowało złość Patrica. Miał ochotę obić mu mordę, ale siłą woli powstrzymał się, by jeszcze bardziej nie zhańbić świątyni. Wystarczająco to zrobił, składając tam Nadii niemoralną propozycję. Nie mógł sobie tego darować, dlatego postanowił udać się do ośrodka psychoterapeutycznego. Tam na kolanach błagał, by jeszcze dzisiaj mógł skorzystać z terapii. Młoda kobieta, [link widoczny dla zalogowanych], po długim wahaniu zgodziła się zrobić wyjątek i przyjąć detektywa bez kolejki. W danej chwili mężczyzna siedział w jej gabinecie i opowiadał o swoich demonach przeszłości.
- Od kilkunastu lat cierpię na rozdwojenie jaźni – zaczął niepewnie, obawiając się reakcji szatynki na tę rewelację.
- Proszę mówić dalej – ponagliła terapeutka jakby niewzruszona, kiedy w pomieszczeniu zapadła nagła cisza. Ze względu na wykonywany zawód musiała nauczyć się tłumić wszystkie emocje głęboko w sobie.
- Wiem o tym od niedawna – kontynuował, ściskając dwoma palcami nasadę nosa. – Kiedy otrzymałem diagnozę, początkowo nie chciałem w to uwierzyć, ale w miarę upływu czasu zaczynało do mnie docierać, że naprawdę jestem chory. Nie chciałem pomocy od nikogo, byłem święcie przekonany, że sam sobie świetnie poradzę z tym, co tkwi głęboko w mojej podświadomości – Martinez zrobił znaczącą pauzę, a z jego oczu w tej chwili można było czytać jak z otwartej księgi. Bił z nich niewyobrażalny ból i coś na kształt litości do samego siebie. Gabriela siedziała w milczeniu naprzeciwko pacjenta i cierpliwie słuchała jego wynurzeń. – Wczoraj zrozumiałem, że się myliłem. Potrzebuję pomocy i to bardzo – przyznał szczerze.
- A czym się pan zajmuje? – zapytała kobieta, patrząc uważnie na swojego rozmówcę.
- Skończyłem medycynę, ale z powodów osobistych nie chciałem wykonywać tego zawodu, więc niedługo potem zapisałem się do Wyższej Szkoły Detektywistycznej w Monterrey, po której ukończeniu otrzymałem licencje prywatnego detektywa – odpowiedział.
- Dobrze, a niech mi pan jeszcze powie, co okazało się tak zwanym przełomem w tym wszystkim, że zdecydował się pan dzisiaj mnie odwiedzić? – psychoterapeutka przeczesała długie włosy palcami. – Wspominał pan, że wczoraj dotarło do pana, że potrzebuje pan pomocy – Duran próbowała naprowadzić blondyna na właściwe tory tego, co ją interesowało.
- Zraziłem do siebie kobietę, którą kocham – wyznał na jednym tchu.
- W jaki sposób?
- Zaproponowałem jej seks w zamian za wycofanie zeznań przeciwko jej ojcu – niemal wypluł z siebie te słowa.
- Czy był pan wówczas świadomy tego, co się dzieje?
- I tak, i nie – odparł tajemniczo, zmieniając pozycję na kozetce na wygodniejszą. – Niby wszystko pamiętam, co rzadko się zdarza w przypadku tej choroby, ale jak bardzo bym się nie starał, to nie potrafię zapanować nad tym, co robię czy mówię – zakończył z wielką ulgą, że wreszcie to z siebie wyrzucił.
- Jak się pan teraz czuje? – zapytała Gabriela, instynktownie wyczuwając, że to najodpowiedniejsze pytanie w zaistniałej sytuacji.
- Podle – rzekł, spuszczając wzrok. – Dużo czytałem w Internecie o dysocjacyjnych zaburzeniach tożsamości i wiem, że terapia bardzo pomaga zespolić w jedność poszczególne osobowości, dlatego pomyślałem, że… – zawahał się na moment. – …że się zgłoszę.
- Bardzo dobrze pan zrobił, panie Martinez – odparła z uśmiechem szatynka. – Ile ich jest? Więcej niż dwie? – dodała po chwili.
- Nie – Patric pokręcił przecząco głową. – Z tego co wiem, to tylko dwie… Patric Martinez oraz Ruperto Montalvan. Co najdziwniejsze ja wszystko pamiętam, ale nie potrafię nad tym zapanować – powtórzył już któryś raz z kolei.
- Na dzisiaj wystarczy, detektywie – zarządziła Gabriela, spoglądając na ścienny zegar, który sugerował, że czas już minął. – Umówimy się na kolejną sesję i wtedy spróbujemy wprowadzić pana w stan hipnozy, by zajrzeć do każdego zakamarka pańskiej podświadomości – poinformowała pacjenta rzeczowym tonem. – To bardzo pomocne w przypadku rozdwojenia jaźni – wyjaśniła, kiedy blondyn łypnął na nią groźnie.
- W porządku – zgodził się, choć wcale nie był przekonany do tego pomysłu. Postanowił jednak dać działać specjalistce w tej dziedzinie. Po kilku minutach opuścił budynek i swoim ukochanym [link widoczny dla zalogowanych] odjechał z piskiem opon.

***

Nawet nie zdążył zjeść śniadania, kiedy w kieszeni ciemnych dżinsów rozdzwonił się jego telefon komórkowy. Spojrzał na wyświetlacz i już wiedział, kto ośmielił się mu przeszkodzić i to akurat w momencie spożywania przez niego posiłku. Musiał więc pilnie pojechać na lotnisk0 w Monterrey, by odebrać stamtąd przyjaciela, kiedy przyleciał do Meksyku specjalnie, by przekazać Dimitriowi dobre wieści. Oboje siedzieli teraz w hotelu w Valle de Sombras, gdzie tymczasowo zatrzymał się młody Barosso i rozmawiali o wszystkich istotnych sprawach.
- Ludzie, którzy grozili Twojej rodzinie, nie żyją – powiedział [link widoczny dla zalogowanych], a twarz Dimiego niemal natychmiast rozjaśnił szeroki uśmiech. Nie to żeby życzył śmierci komukolwiek, ale przez tę właśnie mafię był rozdzielony z córką i matką od ponad dwóch lat, a z żoną od roku. Zadarł bowiem z niewłaściwym człowiekiem, a kiedy się o tym dowiedział, było już za późno na naprawienie owego błędu.
- Ale to pewne? – zapytał.
- Całkowicie – odparł szybko Rafael. – Rodrigo i cała jego banda chciała spierdolić do Las Vegas, ale nie udało im się to dzięki mojej interwencji i pomocy panamskiej policji. Stawiali się, więc musieliśmy ich ustawić do pionu. Zginęło kilku naszych ludzi, ale oni ponieśli większą klęskę – wyjaśnił, odkręcając wodę mineralną, którą wyjął z lodówki i upił dość spory łyk.
- To znaczy, że Estrella jest już wolna i możemy ją zabrać z Puerto Rico? – spytał dla pewności, nie kryjąc łez szczęścia.
- Owszem – przyznał z uśmiechem Riobueno. – I nie musisz już nazywać ją Gwiazdką – dodał po chwili.
- Wiem, ale spodobało mi się to imię – Dimitrio uśmiechnął się przez łzy, spoglądając ukradkiem na roześmianą fotografię córki, leżącą na komodzie przy łóżku. – Nasza mała Camila… Nadia oszaleje z radości, jak jej powiem.
- Cieszę się razem z Wami – mężczyzna mimo swojego nadal młodego wieku, włosy przyprószone miał siwizną, ale to tylko dodawało mu uroku. – A kiedy powiesz jej prawdę?
- Na temat? – Dimi uniósł wysoko brwi.
- Twojej orientacji seksualnej – rzekł Rafael, wpatrując się podejrzliwie w oblicze przyjaciela. – Oboje dobrze wiemy, że nie jesteś gejem. Pytanie tylko, kiedy Twoja żona się tego dowie? – powtórzył swoje pytanie.
- Na wszystko przyjdzie czas – odpowiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, ucinając tym wszelkie dyskusję.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 11:22:54 19-11-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:37:08 19-03-15    Temat postu:

201. COSME / ETHAN / ORSON / OJCIEC JUAN / SAMBOR

Sambor Medina z bardzo dziwną - acz błogą - miną siedział w krzakach. Zadaniem, jakie sobie postawił, było pilnowanie pewnego małego, jednak bardzo istotnego fragmentu miasteczka zwanego na mapach jako Valle de Sombras. Ważnego może nie dla wszystkich, ale dla tych, którzy zdecydowali się porwać niejaką Antoniettę Boyer. Dzisiaj bowiem nadszedł dzień, w którym powinna zadziałać pułapka, zastawiona przez brata Asdrubala razem z Alexem Barosso.

Ten ostatni obiecał, że zjawi się na czas, jak tylko Sambor da mu sygnał przez telefon komórkowy, podarowany przez syna Fernando właśnie. Był to oczywiście aparat na kartę, posiadający w pamięci tylko jeden numer, za którego pomocą można było dodzwonić się do wspólnika Mediny. Alejandro kupił sobie drugie takie urządzenie i to właśnie tak można się było z nim skontaktować.

Byłej narzeczonej Cosme Zuluagi nie było nigdzie widać, chociaż obaj mężczyźni, dzięki informacjom zdobytym przez Sambora wiedzieli, że co tydzień odbywa tą drogą piesze wycieczki "dla zdrowia i urody". Żaden z nich co prawda nie uważał, że te wyprawy cokolwiek jej dają, ale nie to było celem ich zainteresowania. Medina miał więc czas na rozmyślania, na wspominanie tego, co wydarzyło się wczoraj, a co przynosiło mu niebiańską radość na oblicze.

Nadia. Ta piękna, cudowna i seksowna kobieta zemdlała prosto w jego ramiona, a on miał szansę zachować się jak rycerz, uratować ją przed tym niecnym opryszkiem, który uzurpował sobie do niej jakiekolwiek prawa - wyraźnie wbrew woli kobiety. A to, co stało się potem...

Delikatnie chwycił jej wiotkie, bezwładne ciało w ramiona i zaniósł do swojego pokoju - a raczej miejsca, w którym ojciec Juan pozwolił mu zamieszkać na pewien okres czasu. Nie mógł przecież cucić jej na drewnianej ławce kościoła, pozwolić, aby zmarzła od wszędobylskich tutaj przeciągów. Czując się jak wybawca bogini z jakiejś starożytnej legendy kopniakiem otworzył drzwi do izdebki i położył Nadię na twardym posłaniu, szczerze żałując, że nie może jej zaoferować nic lepszego, jej godniejszego. Przykrył delikatnie kocem, a potem westchnął głęboko, z jednej strony z podziwu nad pięknem uratowanej, z drugiej ze smutku, bo niedługo będzie musiał się z nią rozstać, a znając ognisty temperament obojga, na pewno będzie to rozstanie z gatunku wybuchowych.

Zanim zabrał się do cucenia, pochylił się ostrożnie nad jej obliczem i ucałował czerwone wargi niczego nieświadomej dziewczyny. Nie, żeby chciał wykorzystać sytuację, broń Boże, po prostu nie mógł się oprzeć. Uczucia, jakie Nadia w nim wzbudzała, były tak silne, obudziła w nim tak wielkie pragnienie kochania jej, chronienia i uczynienia szczęśliwą, że sam się sobie dziwił. Sam nie wiedział, czy była to miłość- choć na tą raczej było zdecydowanie za wcześnie - czy raczej po prostu potężne zauroczenie, fakt pozostawał jednakże faktem - cokolwiek to było, przepełniało go w całości.

Chwilę potem, jak wycisnął pocałunek na wargach zemdlonej, przepełniło go coś jeszcze. Przenikliwy, paraliżujący ból w kroczu i na policzku. Jakimś cudem Nadia, obudziwszy się dokładnie w tej sekundzie, kiedy ich wargi się zetknęły, zachowała się jak latami szkolony karateka - profesjonalista i nie tylko kopnęła go w Cenne Miejsce, ale na dodatek wymierzyła siarczysty policzek w prawą stronę twarzy.

- Zboczeniec! - wrzasnęła wściekle, jednocześnie zrywając się z posłania.

- Ale słodki zboczeniec, prawda? - wyjęczał Sambor, zwinięty w kącie pokoiku, ale bezmiernie szczęśliwy, bo jednak udało mu się to, co zamierzał - dotknął jej ust, chociaż przez krótką chwilę.

- I do tego idiota! - prychnęła wściekle córka Zuluagi. - Pieprzony stalker! Czy ty mnie śledzisz?! Jeżeli jeszcze raz spotkam cię na swojej drodze, nie tylko potłukę ci to, co masz między nogami - o ile cokolwiek ci tam jeszcze zostało - ale na dodatek pożyczę strzelbę od ojca i odstrzelę ten pusty łeb!

- Ale księżniczko...Przecież to nie ja cię napastowałem, tylko tamten facet! - zaprotestował Sambor, chwiejnie podnosząc się z podłoża.

- Obaj jesteście siebie warci! - wrzasnęła Nadia, po czym szybko wyminęła stojącego od pewnej chwili w drzwiach izdebki nad wyraz zdumionego ojca Juana i opuściła kościół.


Tłumaczyć się musiał potem bardzo gęsto przed przedstawicielem Kościoła, zatajając oczywiście swoją tożsamość i powód przybycia do Valle de Sombras. Nie miał pewności, czy duchowny mu uwierzył, ale na całe szczęście pozwolił zostać w budynku, póki Medina nie znajdzie jakiegoś miejsca pracy.

Juan nie miał pojęcia, że Sambor pracę już ma - a jego zawód i misja życiowa to zniszczenie Antonietty Boyer.

***

Ból głowy był nie do zniesienia. Ethan próbował to ukryć, ale czujne oczy Orsona od razu wypatrzyły cierpienie syna. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin, które upłynęły od momentu powrotu młodszego Crespo do zamku, jego ojciec posiwiał jeszcze bardziej, niż było mu to dane do tej pory.

- Skoro już raz się tam pojawiłeś, równie dobrze możesz udać się tam po raz kolejny - odezwał się starszy mężczyzna, przerywając milczenie. - Szkoda, że podałeś swoje nazwisko w szpitalu, bo dzięki temu ludzie Mitchella pewnie już dobrze wiedzą, że odwiedziłeś miasteczko, liczę jednak, że są tak głupi, iż nie domyślą się, że przyjechałem razem z tobą.

- Nie ma potrzeby - wymamrotał Ethan, czując się zupełnie odwrotnie, niż starał się to pokazać.

- Takie urazy mogą mieć bardzo przykre następstwa, chłopcze. Wiem coś o tym. Sam takie otrzymywałem i...- Orson westchnął. - I sam je zadawałem. Na szczęście mnie jakoś udało się wywinąć od kalectwa i tak dalej, lepiej jednak będzie, jeżeli ty...

- Nie - pokręcił głową Ethan, co sprawiło, że syknął z bólu. - Nic mi nie będzie, muszę tylko trochę odpocząć. Martwię się czymś po prostu.

- Dziewczyną, która cię tu przywiozła? - spytał domyślnie Orson. - Cóż, to nie twoja wina, że się w to wszystko wplątała. Dziękować Bogu, że to zrobiła, inaczej mógłbym cię już chować, a wiesz, że tego bym nie przeżył.

- Jeżeli coś jej się stanie, to będzie moja wina. Znowu. Najpierw Lydia, potem moja wybawicielka. Tato...- spojrzał z wysiłkiem na ojca. - Czy mógłbyś poprosić Cosme, żeby się dowiedział, czy Sol jest bezpieczna? Mówiła coś o wieczornych zmianach w gospodzie. Zuluaga na pewno będzie wiedział, gdzie to jest.

- Przyjechaliśmy go ostrzec i pomóc uratować jego rodzinę przed wściekłością El Diablo, a teraz mam go prosić, żeby...- westchnął starszy Crespo. - Coś mi się widzi, że za moment przestanie nam całkowicie ufać. Już ten pomysł z uśmierceniem go spowodował, że skrzywił się, jakbyśmy chcieli zamordować tego...- uczynił nieokreślony ruch ręką. - El Gato. Matko, co to za imię dla kota.

- Nie narzekaj. - Ethan uśmiechnął się mimowolnie, co spowodowało kolejną falę cierpienia. - Skoro nic innego nie działało, to Zuluaga wybrał dobrze. I poza tym pasuje do tego zwierzęcia. Jest takie...kocie.

- Co jest kocie? - wtrącił się Cosme, wchodząc do pokoju i przejawiając po raz kolejny szczególny talent do przerywania rozmowy pomiędzy Orsonem, a jego synem. - Tylko nie mówcie, że jedzenie, którym was karmię, bo inaczej was stąd wyrzucę i pogonię armatą. Której nie mam.

- Jak można użyć czegoś, czego się nie ma? - zdziwił się niebieskooki.

- Chcesz zobaczyć? - Zuluaga zmrużył oczy, gotów do obrony wolności wypowiadania się na swój sposób.

- Przestańcie! - przeszkodził im Orson, widząc zaczątki pary unoszące się im obu z uszu, równocześnie przesuwając dłonią po twarzy - przez moment poczuł się jak nauczyciel upominający niesforne dzieci. - Dajmy spokój kotom i armatom, musimy się zastanowić, czy mamy wszystko przygotowane. Jeżeli plan zawiedzie, Mitchell rozniesie w pył nie tylko nas, ale i całe to miasteczko.

- To prawda - westchnął Zuluaga, siadając w jednym ze swoich ulubionych foteli. W sumie, to lubił je wszystkie jednakowo, upodobania zmieniały mu się zależnie od pory dnia i nastroju, ale nie faworyzował któregoś bardziej od innych. - Czyli co, tamten pokój będzie dobry na miejsce, gdzie...

- Owszem. - Orson spoważniał w sekundę. - Tylko proszę pamiętać, że nikt nie może się dowiedzieć o moim - bo o Ethanie już wiedzą, jakoś to wyjaśnimy - pobycie w El Miedo. I o całej tej sprawie.

- Nadia również? - szepnął cicho Cosme. - Czy możemy chociaż zaczekać, aż zrobimy badania DNA? Chcę mieć na papierze potwierdzenie, że jest moją córką. Wiem, że nią jest, ale...

- Możemy - zgodził się Crespo. - Ale ani chwili dłużej. Pan musi umrzeć, żeby pańska rodzina była bezpieczna. De la Cruz odziedziczy to, co ma odziedziczyć, Suarez się nią zajmie, tylko proszę jeszcze raz dokładnie sprawdzić testament i upewnić, czy aby nikogo pan nie pominął...albo nie zapisał czegoś komuś, kto nie powinien niczego dostać.

- Christian jako ochroniarz...

- Nie nazwałbym tego tak. Po prostu będzie czuwał nad jej bezpieczeństwem, ale to nie znaczy, że ma za nią chodzić krok w krok. Dopilnuje tylko, żeby co do joty wypełniono testament i jego misja się zakończy.

- Jak długo...- Zuluaga mówił urywanymi zdaniami, nie miał sił na prowadzenie rozmowy o własnej śmierci.

- Tylko do czasu pogrzebu. Mitchell na pewno się tu zjawi, a wtedy zjawimy się tam i my.

Ostatnie słowa Orsona zabrzmiały złowrogo w mroku starego zamczyska.

- Zamierzacie go zabić? - spytał dla pewności Cosme.

- Oczywiście. Wiem, że to pański ojciec, ale...

- Nie. Ojcem przestał być już dawno temu. A jeszcze fakt, że on i Antonietta...Zróbcie, co musicie. Macie na to moje pełne przyzwolenie.

- A sprawy prawne? - przypomniał sobie nagle Cosme po dłuższej chwili milczenia. - Co się stanie po tym, jak ja...

- O to proszę się nie martwić. - Crespo poprawił się na krześle - czuł się już na tyle dobrze, że mógł spokojnie siedzieć. - Zadbamy o wszystko. Ani pańska córka, ani nikt inny nie ucierpi, śmiem nawet twierdzić, że bardzo się ucieszą z efektu naszych działań.

- O ile wcześniej nie umrą na zawał. Taki szok...Czyli...- Zuluaga przełknął ślinę, nagle okropnie zaschło mu w ustach. - Kto będzie wiedział, co tak naprawdę stanie się w El Miedo? I kto zdobędzie ten...środek, który pozbawi mnie życia?

- Ethan zdobędzie. Wczoraj był w szpitalu - co prawda nie z tego powodu, z którego bym chciał, ale był. Powiem mu, co ma dokładnie ukraść, a on poczaruje lekarkę, zwinie jej klucze, dostanie się do miejsca, gdzie przechowują leki i zabierze, co trzeba - odparł Orson i chciał przejść do pierwszego pytania, ale nie zdążył.

- Nikogo nie będę czarował! - Ethan tak się oburzył, że aż podniósł się z krzesła. Pomysł ojca wydał mu się straszliwie niewłaściwy i sam nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że po prostu nie może tego zrobić. Tylko komu? Samemu sobie? Czy było to wbrew jego przekonaniom? Czy tak przeszkadzała mu świadomość, że w sumie oszukałby kobietę, z którą miałby rozmawiać?

- Będziesz - stwierdził krótko Orson. - Bo ja tak mówię. I bo wymaga tego nasze zadanie. Znasz już doktor Santos, pójdziesz do niej i powiesz, że gorzej się czujesz - patrząc na ciebie to wcale nie będzie taki dalekie od prawdy. Nawet możesz zostać tam na kilka dni, o ile będziesz musiał. Z pewnością da ci jakieś leki, a ty zaobserwujesz, skąd je bierze, możesz użyć swoich oczu i spojrzeć na nią tak, jak...

- Jak co? - Ethan mimo bólu wypisanego na twarzy podszedł do ojca. - Jak patrzyłem na Lydię, tak? Nigdy, ale to przenigdy na nikogo tak nie spojrzę, rozumiesz? Ona była jedyna, jej śmierć złamała mi serce, te kawałki, które pozostały, zlodowaciały na tyle, że każda kobieta, która się do mnie spróbuje zbliżyć, rozbije się o mur cierpienia, smutku i odrzucenia. I oby nigdy żadna nie spróbowała, bo jedyne, co ode mnie otrzyma, to łzy. Ja sam je sprowokuję, żeby czasem nie przywiązywała się do mnie zbyt mocno. Nie chcę...po prostu nie chcę, żeby znowu ktoś zginął przeze mnie...- dodał już nieco ciszej, po czym opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.

- Nikt nie zginie - niepewnie spróbował pocieszyć go Orson, dopiero zaczynając zdawać sobie sprawę, przez co przez wszystkie te lata przechodził jego syn. - Przecież chodzi tylko o to, żebyś był dla niej życzliwy, uśmiechnął się parę razy i tak dalej. Nie musisz z nią flirtować, czy coś. Nawet nie powinieneś, bo mogłaby nabrać podejrzeń, jesteś obcy w miasteczku, do tego dostałeś w głowę...sam rozumiesz.

- Rozumiem - szepnął cicho Ethan, wciąż trzymając twarz za zasłoną rąk. - Ale po prostu nie chcę tego zrobić. Oszukiwanie kobiet jest dla mnie czymś podłym. Nawet w takim celu.

- Inaczej nie uśmiercimy Zuluagi. Pamiętaj, że jeżeli nam pomożesz, uratujesz wiele istnień. I pomścisz Lydię. Chłopcze...- zadumał się na chwilę Crespo. - Czy tobie czasem nie chodzi o to, że byłbyś w ten sposób nie w porządku wobec tej kobiety...dziewczyny, która cię tutaj przywiozła? Sol?

- Nie w porządku? Przecież nic nas nie łączy. Ona tylko się mną zaopiekowała. Zatroszczyła, żebym nie skończył życia w błocie i bezpiecznie dotransportowała do szpitala, a potem tutaj, ale nic poza tym. Ona na pewno...to znaczy mam nadzieję...

- Ona? - brew Cosme podjechała do góry. - Twój ojciec ma rację, młodzieńcze. Coś mi się wydaje, że ty jej może nie wpadłeś w oko, ale ona tobie tak. Słowem nie zaprzeczyłeś, gdy Orson spytał cię, czy to nie właśnie istnienie Marisol powstrzymuje cię przed wykonaniem twojej części planu.

- Zapominacie, że ja wciąż kocham Lydię...- Na wspomnienie tragicznie zmarłej ukochanej jedna łza wydostała się spomiędzy palców Ethana i spadła wpierw po policzku, a potem na jego kolana i dalej, na podłogę, niknąc gdzieś w kurzu.

- Lydia nie żyje - powiedział cicho Orson. - A ty, synku, na szczęście tak. Ostatnim, czego bym dla ciebie chciał, to życie w osamotnieniu, w bólu i cierpieniu, bez kogoś, kto byłby przy tobie na dobre i na złe, kto by cię wspierał.

- Zgadzam się - poparł go Zuluaga. - Wiem, co przeżywasz, pamiętaj, że spotkało mnie coś podobnego. Ale nie warto zamykać swojego serca na cztery spusty. Śmierć ukochanej osoby boli niewyobrażalnie, czasem nawet obwiniamy się o to, co się jej przydarzyło - czy myślisz, że ja przez lata nie odtwarzałem momentu wypadku w wyobraźni, wszystkich moich kłótni z Antoniettą, analizując każdy szczegół, zastanawiając się, co by było, gdyby cokolwiek poszło inaczej? Ja, Cosme Zuluaga, chociaż byłem niewinny, czułem się odpowiedzialny za jej śmierć! A potem, wieki później, spotkałem Dolores...Owszem, zepsułem coś pięknego, co rodziło się między nami, ale zamierzam o to walczyć, póki bije moje stare serce. To znaczy już niedługo...Oops. Ale rozumiecie, o co mi chodzi, prawda? - rozejrzał się nieporadnie po zebranych.

- Rozumiemy - odmruknął Orson, dziwnie poruszony przemową Zuluagi.

- Jest pewna różnica - dobiegł ich zduszony głos Ethana. - Antonietta sfingowała swoją śmierć. Lydia kochała mnie naprawdę i zginęła tylko dlatego...właśnie dlatego! - że obdarzyła mnie uczuciem. Pan nie był winien tego, co się wydarzyło...ale w przypadku mojej narzeczonej winien jestem ja. I tylko ja. Tak naprawdę to ja ją zabiłem!

- Nie gadaj głupot! - podniósł głos ojciec. - Jedynym winnym jest El Diablo! Nie pozwolę ci brać na siebie odpowiedzialności za coś, czego nie zrobiłeś!

- Tylko, że ja to zrobiłem - zaszlochał Ethan. Cała ta rozmowa o kobietach i o Lydii przypomniała mu ogrom bólu, jaki odczuł w dniu, kiedy jego dziewczyna zmarła - wciąż nie potrafił przyzwyczaić się do myśli, kim naprawdę była i jak naprawdę się nazywała. Lydia Zuluaga, córka największego przestępcy i zbrodniarza w Meksyku, zwanego również jako El Diablo. - Gdybym nie pojawił się na jej drodze...

- To ona pojawiła się na twojej! - zagrzmiał rozjuszony faktem, że własny potomek musi się mierzyć z czymś takim, Orson. - Dzięki szaleńcowi ze stolicy! I właśnie teraz masz okazję wsadzić mu to wszystko, co zrobił, z powrotem prosto w pysk! Zrób to, synku! Pomścij tych wszystkich, którzy zmarli z jego ręki, z jego rozkazu, tych, którzy za jego przyczyną płakali tak, jak ty płaczesz teraz. I pomóż uratować Cosme Zuluagę i jego najbliższych. Chyba nie chcesz, żeby przechodził przez to samo, co ty teraz? Jak myślisz, kogo - niesłusznie, ale to inna rzecz - obwiniałby, gdyby stało się coś Nadii, Laurze, Christianowi, komukolwiek? Siebie oczywiście.

Ethan był w stanie tylko skinąć głową na znak zgody.

- Martwi mnie jeszcze jedna rzecz - starszy Crespo przypomniał Zuluadze o czymś bardzo ważnym. - Ta dziewczyna, Sol. Może być w niebezpieczeństwie. Ludzie Mitchella są tak samo szaleni, jak on sam, jeżeli dojdzie do niego, że coś ich łączy...A, że dojdzie, to możemy być pewni, bo przecież była z nim w szpitalu. Musimy ją ostrzec.

- Przekażę jej wiadomość. - Cosme pojął zamiary Orsona. - Oczywiście tak, żeby nie wtajemniczyć jej za bardzo w nasze plany. I tak miałem zgodzić się na prośbę Lii Blanco, to przy okazji i ją odwiedzę.

Jak powiedział, tak i zrobił. Nie bacząc na nieco już późną porę i fakt, że w miasteczku wciąż postrzegali go jako El Loco, albo po prostu zbrodniarza – chociaż kompletnie nie mieli już ku temu powodu – ubrał wybrany dużo wcześniej garnitur i żegnany nieco zazdrosnym spojrzeniem Orsona opuścił El Miedo. Na piechotę, gdyż wciąż nie miał czasu zajrzeć do garażu i pobawić się w mechanika. Pobawić z tego względu, że zdawał sobie sprawę, że Mercedesa sam nie uruchomi, a o „przejęciu” go przez Lię przecież nie miał pojęcia.

Uważając, by nie natknąć się na nikogo - a już w szczególności na Wypacykowaną Damulkę, jak określał pannę Boyer, skierował się do miejsca, które w Valle de Sombras było znane jako po prostu „Warsztat Lii Blanco”, ewentualnie sam „Warsztat”. Czując się co najmniej dziwnie w czarnym, lśniącym od dokładnego prasowania garniturze i na dodatek pod krawatem – czerwonym – dotarł do celu, lewą rękę - w której trzymał tajemniczy, dosyć długi rulon, schował nieco za siebie, a palcami prawej zapukał do drzwi.

- Ekhm...Panna Blanco? To ja, Cosme Zuluaga.

Przez dłuższy moment nic się nie działo, a potem dało się słyszeć pospieszne przykrywanie czegoś jakąś ogromną – sądząc po odgłosach – płachtą, kilka uderzeń czegoś o coś, jedno przekleństwo – ale z finezją, bodajże „a niech cię rdza zeżre!”, aż w końcu wrota pomieszczenia otwarły się przed przybyszem – chociaż przyznać trzeba, że tylko do połowy.

- Nie przeszkadzam? – Cosme nie dał po sobie poznać, że dziwne dźwięki nieco go wystraszyły. – Jeżeli przyszedłem nie w porę, wpadnę kiedy indziej, chciałem tylko dać znać, co postanowiłem w sprawie twojej prośby.

- Wszystko w porządku – odpowiedziała Lia, stojąc w nieco dziwnej pozycji, jakby próbując zasłonić to, co znajdowało się za jej plecami. – Odmówi pan, prawda? – posmutniała nagle, zauważając, że Zuluaga nie wygląda najlepiej. Ostatnie zdarzenia odcisnęły na jego obliczu wieczne piętno.

- Wręcz przeciwnie – syn Mitchella uśmiechnął się szeroko, wiedząc, jaką przyjemność zaraz jej sprawi. – Nie mógłbym sobie odmówić takiej przyjemności. Będę mógł dotknąć klawiszy cudownego instrumentu, czego od tak dawna nie robiłem, grać dla publiczności, ktoś przyjdzie, by posłuchać mojej gry...Co prawda obawiam się, że stracicie wszystkich gości, jak dowiedzą się, że to właśnie El Monstruo da mały koncert, ale...

- Niczego nie stracimy...- odezwała się wyraźnie wzruszona Lia. – A jeżeli ktoś powie chociaż jedno złe słowo na pana, osobiście dopilnuję – zresztą nie tylko ja, Christian też – żeby długo nie zapomniał, co to znaczy obrażać naszego przyjaciela. Dziękuję panu, naprawdę, serdecznie dziękuję!

Następnej sekundy to Cosme nie zapomni i to do końca swojego życia. Dziewczyna bowiem skoczyła ku niemu i objęła tak mocno, jak chyba jeszcze nikt nigdy tego zrobił. Przez krótki jak mgnienie oka moment nie wiedział, jak jego odświętne ubranie przetrwa spotkanie ze smarem piętrzącym się na kombinezonie Lii, ale zaraz potem machnął na to ręką i niemniej wzruszony od niej uściskał ją równie mocno.

- Już dobrze, dobrze, ja tylko zagram, to naprawdę nic wielkiego. Nawet dobrze nie wiem, jak wypadnę, może to wszystko okaże się klapą, bo pomylę nuty, czy coś...

- Jestem pewna, że nic takiego się nie stanie. W Valle de Sombras wszyscy wiedzą, że jest pan geniuszem muzycznym. Nie mam pan pojęcia, jak bardzo się cieszę – i jak ucieszą się inni, kiedy im o tym powiem!

- A właśnie, inni. – Zuluaga wciąż trzymał Lię w ramionach, co było dla niego całkiem nowym, ale bardzo przyjemnym uczuciem. Nikt od wieków nie okazywał takiej radości z powodu tego, że właściciel El Miedo na coś się zgodził. A już tym bardziej z tego, że obiecał gdzieś się zjawić. – Czy mogłabyś przekazać Chrisowi, jak już się przestanie chować w twoim warsztacie oczywiście, że czekam na niego w zamku? Mam mu coś do powiedzenia, takie tam męskie sprawy – zaśmiał się lekko.

- Chris? – wyrwana ze stanu wzruszenia kompletnie zaskoczona podejrzeniami Cosme Lia odskoczyła od niego jak oparzona. – Suareza tam nie, ja tylko...erm. Próbowałam przykryć bałagan i pewnie to pan słyszał.

Skłamała, ale Mercedes musiał przecież pozostać słodką tajemnicą aż do czasu, gdy wiekowy pojazd będzie gotów do wyruszenia na podbój dróg miasteczka.

- Być może, moja droga, być może. – Zuluaga pokiwał głową życzliwie. – Nie miałem nic złego na myśli, syn Andresa to dobry chłopak i byłbym szczęśliwy, gdybyś to właśnie ty znalazła na niego sposób. On potrzebuje kogoś, kto go poprowadzi, kto da mu szczęście, kogoś, kto się nim zaopiekuje, bo mimo tego, że na zewnątrz udaje twardego, w środku jest miękki i kruchy jak wosk. Łatwo go zranić, wiesz? Wiele przeszedł, a ty, Lia, wydajesz się jedyną, która potrafi do niego dotrzeć i mu pomóc. Tak, pomóc – powtórzył, widząc wyraz jej twarzy. – A teraz wybacz temu staremu zrzędzie, muszę jeszcze zanieść coś...gdzieś. Dogadać się w sprawie tapety do El Miedo, bo ta, która mi zaproponowano, kompletnie mi nie pasuje.

Machnął wciąż zagadkowym rulonem, jakby prezentując, że to właśnie tapetę trzyma w ręce i skręcił w stronę gospody, mając nadzieję, że zastanie tam niejaką Marisol. Po drodze przygładził sfatygowany nieco i poplamiony od kilku minut strój, ale stan ubrania nie zepsuł mu ani trochę humoru. Prawdę mówiąc, dla takich chwil, jakie właśnie przeżył z panną Blanco, nie tylko dałby się jej wielokrotnie uściskać, ale nawet wykąpałby się w błocie. Bezwarunkowa, szczera radość dziewczyny ogrzała mu serce do tego stopnia, że zaczął sobie podśpiewywać pod nosem.

La donna e mobile,
Qual piuma al vento,
Muta d'accento – e di pensiero.
Sempre un amabile,
Leggiadro viso,
In pianto o in riso – e menzognero.


Nie miał tu na myśli oczywiście Lii, ani tym bardziej Sol, bo obie kobiety znał – Mari może mniej, ale widywał ją co jakiś czas w miasteczku – i cenił. Utwór, który po cichu wykonał, nie chcąc straszyć swoim głosem mieszkańców, był pierwszym dziełem, którego się nauczył w dzieciństwie i mimo dosyć poważnego tekstu, ukochał najbardziej na świecie. Był również tym, który co jakiś czas odtwarzał sobie na starym gramofonie, ukrytym w czeluściach El Miedo, czasami zapominając się do tego stopnia, że pogłaśniał dźwięk, ryzykując, że usłyszą to przypadkowi przechodnie. Zapewne stąd wzięła się jedna z wielu legend o El Loco, tym razem ta opowiadająca o dobiegającym z jego zamku głosie kobiety. Słowa były jednak na tyle zniekształcone poprzez gruby mury, że nieświadom upodobań muzycznych Zuluagi mógłby pomyśleć, że w budowli jest ktoś uwięziony i wzywa pomocy, ewentualnie jakiś duch nawiedził stare zamczysko i teraz pałęta się smętnie po nocach. Niektórzy mówili nawet, że to sama Antonietta tam straszy.

Rozpoczął kolejną zwrotkę, kiedy dostrzegł zbliżającą się do gospody z przeciwnej niż on strony, młodą kobietę. Bystre oczy już z daleka zrozumiały, kogo ma przed sobą. Przyspieszył kroku, próbując uniknąć konieczności wejścia do gospody – tą rozmowę pragnął odbyć bez świadków, bez ludzi wokoło – wciąż nie był przyzwyczajony, że niektórzy z mieszkających tu ludzi po prostu go akceptują i nie wyszydzają na każdym kroku. A poza tym to, co miał do przekazania, było przeznaczone tylko dla jednej pary uszu.

- Maria Soledad Ramirez. Poświęć mi proszę, kilka sekund – powiedział cicho, kiedy się mijali.

- Panie Zuluaga? – zdziwiła się Mari, momentalnie stając i wpatrując się we właściciela El Miedo z bijącym szybko sercem. Sekundę później przypomniała sobie, gdzie wczorajszego wieczora zawiozła rannego mężczyznę i serce przyspieszyło jej jeszcze bardziej. Przez krótki moment obawiała się, że przywożąc Crespo do starej budowli zrobiła coś złego i Cosme jest na nią wściekły. Ale co mogło być złego w ratowaniu życia człowieka o tak cudownych oczach? Nie, z pewnością nie o to chodziło Zuluadze. Jeżeli jednak nie był zdenerwowany z jej powodu, to dlaczego...? Czyżby coś stało się Ethanowi, uraz głowy okazał się poważniejszy, niż się wydawało? – Czy on...- wydusiła z siebie w końcu, bojąc się usłyszeć odpowiedź.

- Żyje i ma się dobrze – odparł wciąż szeptem Cosme. - To znaczy na tyle, na ile można w tym przypadku, bo w głowie – pozwól, że go zacytuję „dudni i kręci się jak w najbardziej prosperującej kopalni”. Prosił, żeby coś ci przekazać. Domyślasz się zapewne, że ktoś czyha na jego życie. Ten cios nie był przypadkowy, uważamy, że miał zabić, ale ktoś spłoszył mordercę. Mówię ci to tylko dlatego, bo twoje bezpieczeństwo też może być zagrożone. Nie powinnaś się w to mieszać. Ma wciąż wyrzuty sumienia, że wplątał cię w coś, co nie powinno cię w ogóle dotyczyć. Uważaj, Marisol. Proszę cię o to zarówno ja, jak i Ethan.

- Zabić? Mordercę? – sporej wielkości kula pojawiła się w gardle zielonookiej i to bynajmniej nie ze strachu o siebie. Wiedziała, że ktoś go skrzywdził, ale usłyszeć powiedziane tak prosto w oczy okrutne słowa było zdecydowanie trudne do przyjęcia.

- Owszem. On wiele wycierpiał, więcej, niż ci się wydaje. Kazał cię przeprosić i najlepiej trzymać się z dala od niego i jego spraw. Nie dlatego, że nie jest ci wdzięczny, o nie. Uratowałaś go, a tego ci nigdy nie zapomni. On cię nie chce skrzywdzić, Sol. W żadnym sensie. Wracam do El Miedo, a ty pamiętaj, co ci powiedziałem. I weź to – podał jej rulon i dodał na koniec: - Nie wybaczyłby mi, gdybym ci tego nie dał. Sam to u mnie znalazł i dosłownie kazał ci przekazać.

Zuluaga rozejrzał się jeszcze dla pewności, czy nikt nie słyszał ich rozmowy i szybkim krokiem oddalił się w kierunku swojej już nie tak bardzo samotni, pozostawiając Marisol samą. Byłby mniej spokojny, gdyby wiedział, co jej chodzi po głowie. Jako przedstawicielka rodu Ramirezów nie miała zamiaru pozostawić tak rozpoczętej już sprawy. A chłopak o morskich oczach był zdecydowanie jej sprawą. Nie powodowała nią ciekawość, nie zainteresowała się nim dlatego, bo chciała się dowiedzieć więcej na jego temat i potraktować jako ciekawostkę, coś niezwykłego, co rzadko zdarza się w Valle de Sombras. Wręcz przeciwnie, martwiła się o niego, odkąd zniknął za murami zamku i bardzo chciała mieć pewność, że czuje się dobrze i że nie wystąpiły żadne komplikacje. Niech Cosme mówi, co chce – ona go odwiedzi. Nie wie jeszcze jak i kiedy, ale ona i Ethan muszą się spotkać.

Szczególnie teraz, kiedy stoi na środku drogi i zamyślona wdycha cudowny aromat najpiękniejszej i najdorodniejszej czerwonej róży z ogrodu Zuluagi, zerwanej osobiście przez Ethana w formie podziękowania za pomoc, jakiej mu udzieliła, gdy krwawił, leżąc na brudnej i czarnej ziemi.

I zupełnie nieświadomie, z dziwną słodkością w głosie, raz po raz szepcze imię syna Orsona.

***

Znudzony Sambor Medina nareszcie się doczekał. Do miejsca, w którym się ukrył, zbliżała się sama Antonietta Boyer. Jego cel. Uzgodnił z Alexem, że zadzwoni do niego, ten zjawi się błyskawicznie i razem dokonają porwania, po czym ukryją kobietę w starym, rozpadającym się domu na obrzeżach Valle de Sombras, a dowody sfingują tak, by wszystko wskazywało na Nadię de la Cruz. Oczywiście brat Asdrubala miał swój własny plan, w którym jako winnego całego zamieszania uwzględnił nie swoją boginię, a Alejandro, ale syn Fernando nie miał o tym bladego pojęcia. Zresztą i tak wyraźnie traktował Sambora jako głupka, który przydaje się tylko do osiągnięcia zemsty na córce Zuluagi.

Czarnowłosy mężczyzna dosyć nerwowo wcisnął przycisk szybkiego wybierania oznaczony cyfrą jeden – był nie tylko zestresowany tym, że ma kogoś porwać, ale i podekscytowany faktem, że w końcu uda mu się to, co planował już od tak długiego czasu. Będzie się tylko musiał powstrzymać przed uduszeniem tej wiedźmy na miejscu.

- Żółta Łódź Podwodna wpływa do portu, powtarzam, Żółta Łódź Podwodna wpływa do portu – wyszeptał w słuchawkę.

- Że co?! – odparł mu lekko zszokowany i zniesmaczony Alex, który odebrał już po pierwszym sygnale. – Jaka łódź? To miała być łajba...nieważne. Zaraz tam będę.
Faktycznie, za kilka minut w dosyć niskich krzaczkach przy rzece próbowali zmieścić się – a co za tym idzie, ukryć - już dwaj mężczyźni.

- Posuń się! – warknął Alejandro. – Musisz być taki tłusty?! I te twoje włosy, Matko Boska, kto ma taką fryzurę, jak nas zauważy tylko dlatego, że kudły ci sterczą, to osobiście ci je wyrwę razem z cebulkami!

- Tobie już ktoś naprawił nos – nie odmówił sobie tej przyjemności Sambor. – Pewnie był za długi. A teraz się zamknij, bo nic nam z tego nie wyjdzie!

Barosso poczerwieniał na twarzy i na moment zakrztusił się własną śliną. Jak ten chłystek śmiał mu odpowiedzieć w ten sposób, ba, w ogóle odezwać się po tym, jak wielki Alex raczył go upomnieć!

- Już ja cię nauczę moresu! – wycedził wściekle i z całej siły walnął pięścią Sambora w plecy, aż tamten się skulił.

- Nie bij mnie, kretynie! – Bliskość zakończenia misji Mediny z pewnością dodała mu odwagi i animuszu. A może sprawił to niedawny pocałunek, wyciśnięty na wargach boskiej Nadii?

- Będę bił, kogo tylko zechcę! – odwarknął Alex, z całej siły próbując powstrzymać się przed wyskoczeniem z ukrycia i przywaleniem wspólnikowi w zęby. Nie chciał jednak położyć całego planu, toteż ściszył nieco głos i przyjrzał się obecnemu położeniu obiektu. – Dobra, jest tam, gdzie chcieliśmy. Skaczemy na trzy!

Łaskawym milczeniem pomińmy fakt, że jeden liczył od zera, a drugi od jedynki – najważniejsze, że udało im się – w przybliżeniu – zgrać na tyle, że przypuścili atak praktycznie równocześnie. Być może Sambor – który zaczął od zera – wymieniał w myślach cyfry nieco szybciej od towarzysza. Jakkolwiek by nie było, kompletnie zszokowana nie samym napadem, a faktem, że ktokolwiek ośmielił się to zrobić Antonietta Boyer leżała właśnie pod klęczącym nad nią Samborem, który rękami przytrzymywał jej dłonie. Alejandro jedną z górnych kończyn zakrywał jej usta, a drugą, jakby przez przypadek, przeszukiwał kieszenie. A nuż znajdzie coś wartościowego?

- Nareszcie – szepnął Medina ofierze w twarz, z radością spostrzegając, że dopiero teraz Boyer go rozpoznaje, a jej oczy rozszerzają się w niemym strachu. – Zrobię ci to samo, co zrobiłaś mojemu bratu. Ale wcześniej posmakujesz czegoś, co na pewno ci się spodoba...

Pochylił się i próbując powstrzymać odruch wymiotny polizał ją po policzku. W życiu nie zamierzał jej gwałcić, pragnął ją tylko postraszyć tak, by była bliska postradania zmysłów. Z dziką satysfakcją patrzył, jak próbuje się bezskutecznie wyrwać z jego chwytu i rzucił do Alexa:

- Teraz! Wyjmij linę, zwiąż babę i zaknebluj!

- Mam nadzieję, że nie masz jej schowanej w majtkach, bo obmacywał cię nie będę! – stwierdził dosyć idiotycznie Barosso, bo tylko taka „obelga” przyszła mu do głowy, a za wszelką cenę chciał się odgryźć, po czym przechylił się w stronę Sambora, na moment zaprzestając przeszukiwania dóbr Antonietty i sięgając wolną ręką w jego stronę.

- Ja? Ja jej nigdzie nie mam! Myślałem, że ty miałeś ją zabrać! – przeraził się wspólnik.

- Odbiło ci? Skąd niby miałbym wziąć linę? Jestem biznesmanem, a nie grotołazem!

- A ja niby co, miałem się włamać do sklepu? Nie noszę przy sobie takich rzeczy! Nie miałem pojęcia, że będę kogokolwiek wiązał!

- W życiu trzeba być przygotowanym na wszystko – stwierdził filozoficznie Alex, po czym z całej siły przywalił Antoniettcie w twarz, skutecznie pozbawiając ją przytomności. – Tak to się robi w Valle de Sombras – dorzucił, wstając i otrzepując dłonie. – Teraz wystarczy ją tylko przetransportować do naszego punktu i gotowe. Cholera...będziesz musiał ciągle jej pilnować, bo założę się, że tam też nie masz liny, co?

- Dlaczego niby tylko ja? – nasrożył się Sambor. – A ty to, co pójdziesz sobie grzybki zbierać?

- Bo to był twój pomysł? Pamiętaj, mają skazać Nadię, a nie nas. Jak ta babka – wskazał na wciąż leżącą bez czucia Boyer - coś odstawi i poda nas jako winowajców, osobiście mi za to zapłacisz.

- Już ty się o to nie martw, wiem co robię – odpalił mu Medina. – Dobra, chwyć ją za nogi. Dobrze, że miejsce jest odludne, jakby zaczęła wrzeszczeć, nikt jej nie usłyszy.

- O Chryste Panie...- Barosso walnął się dłonią w twarz, aż zadudniło. – Czy to znaczy, że knebla też nie masz?

Brak komentarza był wystarczającą odpowiedzią.

Wszystko przebiegało dobrze, póki Alejandro, chcąc jak najszybciej pozbyć się bądź co bądź ciężkiego towaru – w pewnym momencie aż zaczął posapywać – nie przyspieszył kroku. Nieprzygotowany na to – i zdecydowanie jednak od niego chudszy i gorzej odżywiony Sambor potknął się i wypuścił Antoniettę z rąk. Ciało upadło na twardą ziemię, po czym nie tylko huknęło, ale i wydało z siebie iście niecenzuralne przekleństwo. Mało tego, matka Nadii błyskawicznie zorientowała się w sytuacji i w otrzymanej od losu szansie, zerwała się na równe nogi i popędziła przed siebie, byle dalej od pary szaleńców.

- Jasna cholera! – przeklął po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku minut Alex i uczynił pierwsze, co przyszło mu do głowy – działając kompletnie instynktownie i według tego, czego nauczył się, będąc synem Fernando Barosso, wyszarpnął z kieszeni broń i oddał kilka strzałów w stronę uciekającej.

Trafił bez pudła. Wszystkie wystrzelone przez niego kule przeszyły plecy Antonietty. Upadła na trawę, brocząc krwią, nie za dobrze nawet wiedząc, co ją dosięgło.

Za moment jego umysł został zmuszony do wyprodukowania kolejnego, dużo poważniejszego wulgarnego słowa, kiedy dotarło do niego, co właśnie zrobił. Nie tylko sam się pozbawił szansy na zemstę na znienawidzonej de la Cruz, ale na dodatek zastrzelił jej matkę, która – zapewne złośliwie – musiała upaść akurat na dosyć uczęszczaną ścieżkę. Mało tego. Idąc na akcję kompletnie zapomniał o rękawiczkach.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 2:04:03 19-03-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:38:17 21-03-15    Temat postu:

202. ARIANA/HUGO/LUCAS

To był bardzo zły pomysł. Dlaczego od kiedy przyjechała do Valle de Sombras nagle przestała myśleć racjonalnie? Zmieniła się i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Czy rzeczywiście powinna tyle ryzykować byleby tylko dowiedzieć się prawdy? Czy książka, którą planowała napisać, była tego warta?
Ariana podskoczyła jak oparzona, zanim rozległo się ciche pukanie do drzwi. Jakby już wcześniej zdawała sobie sprawę z obecności Huga przed jej mieszkaniem. W jej głowie trwała rozpaczliwa gonitwa myśli - otworzyć czy nie otworzyć? Oto było pytanie. Poczuła się jeszcze gorzej, kiedy zdała sobie sprawę, że bohater sztuki, którego słowa właśnie sparafrazowała, umarł na końcu utworu, podobnie zresztą jak kilka innych osób.
Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło. Nie mogła o tym myśleć. Hugo nie mógł być niebezpieczny. Troszczył się o Camila i jego rodzinę, więc jej również nie zrobi krzywdy. Odetchnęła głęboko i podeszła do drzwi, chwytając za klamkę i mając nadzieję, że nie dojdzie za chwilę do masowej rzezi. A przynajmniej, że nie skończy jak nieszczęsny Hamlet. Nie było się nad czym zastanawiać - zaprosiła Huga, by poznać odpowiedzi i teraz nie mogła się wycofać. To mogła być jej jedyna szansa.
- Wejdź - powiedziała, dziwnie ochrypłym głosem, otwierając chłopakowi drzwi i gestem zapraszając do środka. - Cieszę się, że jednak przyszedłeś.
- Nie dałaś mi wielkiego wyboru - odpowiedział, rozglądając się nieufnie po wnętrzu. - A jeśli to sprawi, że wreszcie się ode mnie odczepisz, to chyba było warto.
Ariana pozostawiła tę uwagę bez komentarza. Zamiast tego usiadła na fotelu z bardzo poważną miną, chcąc sprawiać wrażenie osoby, która nie da sobie w kaszę dmuchać, i wskazała gościowi miejsce na kanapie. Delgado rozsiadł się wygodnie, przypatrując się jej z mieszaniną rozdrażnienia, zaciekawienia i rozbawienia na twarzy.
- Nie zaproponujesz mi czegoś do picia? - zapytał po chwili ciszy, chcąc rozładować napięcie.
- Nie spotkaliśmy się w celach towarzyskich. - Ariana wpatrzyła się intensywnie w chłopaka, starając się nie mrugać, by nie odczuł jej niepokoju.
- Nie? - Hugo udał zdziwienie. - Odniosłem wrażenie, że chcesz ze mną spędzić miły wieczór...
- Czego się spodziewałeś? Kolacji przy świecach?
- Racja - to nie w moim stylu.
Przez chwilę panowała cisza, podczas której oboje sztyletowali się wzrokiem. Panna Santiago nie mogła tego znieść, więc wyszła, żeby przynieść gościowi coś do picia. Huga bawiła ta cała sytuacja. Nie rozumiał, skąd brało się zainteresowanie Ariany jego osobą. Dlaczego nie potrafiła trzymać się z daleka? Widocznie lubiła pakować się w kłopoty. W dodatku kręciła się wokół Nicolasa, a ostatnio nawet widział ją w domu Fernanda, kiedy chciała przeprowadzić wywiad z jego szefem. To nie wróżyło niczego dobrego. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna nie miała pojęcia, co znaczy związać się z rodziną Barosso.
- Więc czego ode mnie chcesz? Miałaś swoje trzy pytania. Trzeba było wykorzystać je dobrze - zaczął, kiedy dziewczyna pojawiła się ponownie w salonie niosąc dwie szklanki soku pomarańczowego i wręczyła mu jedną.
Nonszalancko położył nogi na stolik do kawy, czym zasłużył sobie na potępiające spojrzenie gospodyni, i czekał na reakcję Ariany.
- Nie odpowiedziałeś szczerze na żadne z nich i dobrze o tym wiesz. - Panna Santiago nie zamierzała się poddać, teraz kiedy była bliska poznania tajemnicy, która nurtowała ją od dawna. - Chcę, żebyś powiedział mi prawdę.
- Jaką prawdę, gringa, o co ci chodzi?
- Prawdę o tym, kim jesteś.
- Dlaczego tak bardzo cię to interesuje?
- Bo nie znoszę, kiedy ktoś mnie okłamuje! - Zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, Ariana wstała z miejsca, zaciskając dłonie w pięści. - Wiem, że coś tutaj śmierdzi...
- Na mnie nie patrz, brałem prysznic przed wyjściem. - Hugo uniósł ręce w geście poddania, szczerząc zęby.
- To nie jest śmieszne! To całe miasteczko... - Ariana złapała się za głowę. - Tutaj na każdym kroku szerzy się obłuda. Niewiadomo komu można ufać. Dobrzy ludzie osądzani są za zbrodnie, których nie popełnili, a winni prowadzą luksusowe życie, niedosięgnięci przez wymiar sprawiedliwości.
- A co niby ja mam z tym wspólnego? Valle de Sombras to dziura zabita dechami. Wszędzie są źli ludzi i wszędzie szerzy się niesprawiedliwość, nie tylko tutaj.
- Mylisz się. Dolina Cieni to miejsce, które mnie intryguje i napawa przerażeniem jednocześnie. Znacznie różni się od innych miasteczek. Tutaj dzieje się coś niedobrego. I jestem pewna, że wydarzy się jeszcze wiele złych rzeczy. Jakby nad miasteczko nadciągał mrok... - Ariana wpatrzyła się w jakiś punkt za oknem, zastanawiając się nad tym. Od dawna towarzyszyło jej poczucie niepokoju. Nie była jednak pewna, czy to kwestia tego ponurego miejsca, w którym przyszło jej mieszkać, czy może raczej nierozwiązane sprawy z przeszłości nie dawały jej sumieniu odpocząć.
- Jeszcze większy? - Hugo pokręcił głową z niedowierzaniem. - Mój Boże, mam nadzieję, że się mylisz, bo ja naprawdę nie znoszę tej deszczowej pogody... - Widząc, że ten drobny żart w żaden sposób nie wzruszył dziewczyny, zaczął się lekko niepokoić. - Wszystko w porządku? - zapytał, chcąc się upewnić czy aby na pewno nie oszalała.
Ariana jakby wybudziła się z transu. Przetarła zmęczone oczy dłońmi i ponownie usiadła w fotelu.
- Chodzi mi o to, że muszę znać prawdę - powtórzyła, wpatrując się w Huga i dając mu jasno do zrozumienia, że nie wypuści go z mieszkania, dopóki nie otrzyma choć części wyjaśnień.
- Więc... - Hugo zdjął nogi ze stolika i przeczesał włosy palcami. - Co chcesz wiedzieć?
- Dobrze wiesz, co - odpowiedziała, a dla pewności dodała - Co łączy cię z rodziną Camila? Dlaczego potajemnie przynosisz mu pieniądze? Dlaczego jeśli już zdarza mi się ciebie widzieć w miejscu publicznym, to zazwyczaj jest to szpital, a ty jesteś poturbowany i zakrwawiony?
"Bo jestem prywatnym mordercą, który wypełnia polecenia Fernanda Barosso, aby moja rodzina mogła wieść normalne życie" - pomyślał Hugo, ale nie powiedział tego na głos. Musiał jednak przyznać przed samym sobą, że przez chwilę chciał to zrobić. Chciał powiedzieć Arianie całą prawdę o sobie - o tym kim był i kim się stał przez Fernanda. O tym, że każdego dnia z pogardą patrzy w lustro. Ale nie zrobił tego.
- Wiem, że Camilo jest twoim przyjacielem i zależy ci na nim - zaczął po chwili, a ona nieco się zdziwiła, że mimo wszystko udało jej się nakłonić go do zwierzeń - więc mogę cię zapewnić, że nie wplątał się w żadne nielegalne interesy. Pomagam mu finansowo, bo kawiarnia nie przynosi mu kokosów, a Lori potrzebuje drogiej opieki medycznej. Co zaś się tyczy moich siniaków, to są one wynikiem wyłącznie mojej głupoty i szaleństw na motorze.
Ariana przez chwilę przypatrywała mu się, jakby chciała zbadać, czy rzeczywiście mówi prawdę. Nie miała pojęcia, że Hugo jest doskonałym kłamcą. Zbyt słabo go znała, by wiedzieć, kiedy blefuje. Wydawało jej się jednak, że powiedział jej prawdę. A przynajmniej jej część.
- A więc chcesz mi powiedzieć, że pomagasz Camilowi z czystej troski? Wzruszył cię los małego Lorenza i postanowiłeś podzielić się uczciwie zarobionymi u Fernanda Barosso pieniędzmi?
- Mniej więcej. - Hugo uśmiechnął się kątem ust, w typowy dla siebie sposób.
- Wyobraź sobie, że ci nie wierzę. - Ariana również się uśmiechnęła. - Na tym świecie niewiele jest bezinteresownych osób.
- Aż tak trudno wyobrazić sobie, że pod tymi muskułami i za tym zabójczym uśmiechem, kryje się wrażliwe serce, skore do pomocy potrzebującym? - Hugo uśmiechnął się szelmowsko, a ona odczuła chęć by parsknąć śmiechem.
- Łączą cię intymne relacje z Leonor? - zapytała nagle, powodując, że chłopak zakrztusił się swoim sokiem.
- Oszalałaś, dziewczyno?! - skrzywił się znacząco, a po plecach przebiegły mu dreszcze. - To... chore!
- A więc jesteś gejem?
- CO?! - Hugo wstał z miejsca tak gwałtownie, że omal nie przewrócił stolika do kawy. - Nie jestem żadnym gejem! Skąd ci to przyszło do głowy?!
- Spokojnie, nie mam nic do homoseksualistów - zapewniła go szybko Ariana. - Każdy wybiera, co mu odpowiada. Ostatecznie, liczy się uczucie...
- Nie jestem żadnym gejem, wbij to sobie do głowy! - Hugo złapał się za głowę. Ta rozmowa go wykończyła. - Leonor to moja siostra!
Do panny Santiago nie od razu dotarł sens tych słów. Dopiero po chwili zrozumiała, co one tak naprawdę oznaczają.
- Ale... to by znaczyło że ty... - Próbowała sobie wszystko poukładać w głowie, ale nagle wszystkie elementy układanki rozsypały się, tworząc jeszcze większy bałagan niż uprzednio. - Nie jesteś ojcem jej dzieci?
- Mówiłem tysiące razy, że NIE!
- W takim razie... jesteś synem Camila?
Hugo zrezygnował z wszelkich prób zaprzeczania. Pokiwał głową i ze zdziwieniem stwierdził, że dziewczyna oddycha z ulgą.
- Mój Boże, całe szczęście! - powiedziała, uśmiechając się szeroko. - A już zaczynałam myśleć, że jesteś jakimś seryjnym mordercą, czy coś w tym rodzaju.
- Zabawne - mruknął Hugo, zmuszając się do krzywego uśmiechu, jednak serce waliło mu jak młotem. Ariana nie miała pojęcia, jak bliska była prawdy.
- Ale nie rozumiem, dlaczego spotykasz się z ojcem po kryjomu i nie chcesz, by ktokolwiek się dowiedział, że łączą was więzy krwi. - Ariana zmrużyła oczy, wpatrując się w Huga wyczekująco.
- Chodzi o to, że ja i Norrie... znaczy Leonor - poprawił się chłopak - nie jesteśmy w dobrych stosunkach. Ona nie przyjęłaby ode mnie ani grosza na leczenie Lorenza, więc przekazuje pieniądze ojcu. Norrie myśli, że forsa jest od niego.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. Miała wielką ochotę zapytać Huga, co było przyczyną konfliktu między nim a Leonor, ale uznała, że byłoby to z jej strony zbyt wielkie wścibstwo. A w każdym razie - jeszcze większe niż to, którym właśnie przed chwilą się wykazała. Chciała jednak zapytać go jeszcze o Fernanda Barosso, kiedy nagle dał się słyszeć szczęk klucza w zamku u drzwi.
Ariana pobladła, a Hugo zmarszczył brwi.
- Mówiłaś, że to nie spotkanie towarzyskie...
- Cicho!
Dziewczynie przyszła go głowy tylko jedna osoba, która miała klucze do mieszkania: Christian Suarez. Dlaczego przyszedł bez uprzedzenia? Nie było czasu się nad tym zastanawiać, nie chciała, by zobaczył Huga. Mogło to prowadzić do niewygodnych pytań, których wolała uniknąć.
- Okno! - szepnęła, ciągnąc chłopaka w stronę okna.
- Oszalałaś? Nie jestem supermanem!
- Przed chwilą chwaliłeś się muskułami! Masz szansę się wykazać, Tarzanie! Daj spokój - dodała po chwili, spoglądając na dół w ciemność. - Nie jest aż tak wysoko.
- Powiedz to mojemu ortopedzie, kiedy będzie składał moje połamane kości do kupy!
- Nie marudź, tylko złaź!
Zanim w pokoju ktoś zapalił oślepiające światło, po Hugu nie było już śladu. Mimo tylu utyskiwań, zwinnie ześlizgnął się po rynnie i wylądował na dole bez żadnych trudności.
- Co tu się dzieje? Z kim rozmawiałaś? - zapytał Suarez, podchodząc do okna i wyglądając przez nie, lecz Delgado jakby zapadł się pod ziemię.
- Z nikim.
- Słyszałem głosy.
- Gadałam do siebie, okay? - Ariana była rozdrażniona tym nagłym pojawieniem się mężczyzny w mieszkaniu.
- Słuchaj, dziecinko, nie wątpię, że brak ci piątej klepki, co niejednokrotnie zdążyłaś już udowodnić podczas naszej krótkiej znajomości, ale nie jestem głupi - ktoś tutaj był. - Christian założył ręce na piersi i wpatrzył się w dziewczynę srogim wzrokiem.
Panna Santiago przełknęła głośno ślinę, ale dzielnie się trzymała.
- Nie muszę ci się tłumaczyć z tego, co robię i z kim się spotykam. To moje mieszkanie.
- Chciałaś powiedzieć - MOJE!
- Właśnie, że nie!
- Co tu się dzieje? Powariowaliście wszyscy czy jak? - Do pokoju weszła Laura, spoglądając z dezaprobatą to na brata, to na przyjaciółkę.
- Cześć, Lali, miło cię widzieć - odezwała się Ariana, ciesząc się, że nie musi być sam na sam z Christianem.
Laura objęła koleżankę ramieniem, po czym kontynuowała przesłuchanie.
- Powie mi ktoś wreszcie, skąd te wrzaski? Weszłam tylko na chwilę do kuchni, a wy już zdążyliście się pokłócić...
- Ktoś tutaj był - warknął Christian w odpowiedzi.
- I? - Laura nie bardzo wiedziała, do czego to prowadzi.
- Nie życzę sobie, by twoja koleżaneczka spraszała do mojego mieszkania jakichś gachów!
- Chciałeś powiedzieć: NASZEGO mieszkania - sprostowała Laura, a Ariana mimowolnie się uśmiechnęła. - Zresztą, z tego co mi wiadomo, teraz wynajmuje je Ari, więc może robić, co jej się podoba.
- Tak, ale Ignacio zaczyna remont w ośrodku, więc przez jakiś czas będę musiał się użerać z tą tutaj - Suarez wskazał głową na pannę Santiago, krzywiąc się na samą myśl, że będzie musiał znosić ją przez najbliższy czas.
- Jakoś znajdziecie sposób, by się porozumieć - zapewniła go siostra, po czym zwróciła się do przyjaciółki. - Naprawdę byłaś tutaj z facetem?
- Nie, no coś ty! - zaparła się Ariana, ale miała tak piskliwy głos, że nie dała rady przekonać Lali.
- Tak? W takim razie, co na stoliku robią dwie szklanki? - Laura podparła się pod boki i zmierzyła koleżankę badawczym spojrzeniem.
- Piłam z dwóch.
- Nie wierzę ci. Byłaś tutaj z - Lali zniżyła głos - Lucasem?
- Oszalałaś?! - Arianę zdziwiła i zdenerwowała ta uwaga. - Skończmy tę dyskusję, bo prowadzi donikąd.
Laura nadal przypatrywała jej się powątpiewająco, ale w końcu dała za wygraną.
- Co wy tutaj w ogóle robicie? - zapytała po chwili panna Santiago.
- Przyniosłam ci zakupy. Widziałam, czym się żywisz i poczułam, że muszę zainterweniować. Śmieciowe żarcie powinno natychmiast zniknąć z twojej lodówki. A że akurat byłam z Christianem, wpadliśmy do ciebie razem.
- Pogodziliście się? - Ariana na chwilę zapomniała o Hugu i tym całym zamieszaniu, które właśnie miało miejsce.
- Rodzina powinna trzymać się razem - mruknął Christian, uśmiechając się do Laury, a Ariana ucieszyła się, słysząc te słowa. Lali dużo w życiu wycierpiała. Zasługiwała na to, by wreszcie zacząć od nowa.
- Co robisz? - warknęła po chwili Santiago, widząc jak Chris wyciąga papierosa. Zwinnym ruchem wyrwała mu go z ust i wyrzuciła za okno. - Jeśli chcesz tutaj mieszkać, wiedz, że musisz rzucić to świństwo.
- A kto tak powiedział? - oburzył się Suarez, a Ariana uśmiechnęła się kątem ust, zupełnie jak Hugo.
- Ja!

***
Lucas był w dobrym humorze. Od dawna nie bawił sie tak dobrze, a wszystko za sprawą Javiera "Magika" Reverte i jego uroczej narzeczonej, Viktorii. Ta dwójka była jakby z innego świata - a przynajmniej innego od tego, w którym niedawno się znalazł. Nie pasowali do Valle de Sombras i Hernandez instynktownie czuł, że są to ludzie, którym można zaufać. Ostatecznie, Javier jego również obdarzył zaufaniem, a przecież prawie się nie znali.
Dzięki Magikowi i Viktorii, Lucas mógł choć na chwilę zapomnieć o problemach, które ostatnio mnożyły się w zastraszającym tempie. Słowa pani prokurator, a może raczej ostrzeżenie, by trzymał się z daleka od Diaza, wciąż chodziły mu po głowie. Nie wiedział, co miała na myśli Lenny Brenner. Wiedziała przecież, że znalazł się w miasteczku, by kontrolować poczynania szefa miejscowej policji. Lucas w żaden sposób nie nadużył swoich kompetencji i nie miał pojęcia, o co mogło jej chodzić. Nie mogła przecież znać zamiarów Hernandeza, który powziął sobie za cel odkrycie prawdy.
Sam jeszcze nie wiedział, co kryje się za słowem "prawda". Pewne było jednak, że Pablo Diaz nie należał do najuczciwszych ludzi na świecie. Jako policjant powinien być bezstronny, tymczasem wyraźnie faworyzował ludzi Fernanda Barosso, o czym świadczyło chociażby wypuszczenie z aresztu tego całego Huga Delgado.
Barosso był kolejnym powodem, dla którego Lucas czuł, że musi na dłużej zostać w miasteczku. Miał wrażenie, że gdzieś już się spotkał z tym nazwiskiem, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć w jakiej sytuacji. Był jednak pewien, że miało to miejsce jeszcze w San Antonio. A ponieważ nie przychodziło mu do głowy nic, z czym mógłby powiązać rodzinne miasto i osobę lokalnej szychy, musiał wreszcie znaleźć jakiś trop. I miał nadzieję, że Javier mu w tym pomoże.
Kiedy Lucas wszedł na posterunek tego ranka, od razu zauważył, że Pablo Diaz jest w nadzwyczajnie dobrym humorze. I Hernandez od razu odgadł powód jego zadowolenia. Z trudem oparł się pokusie, by zetrzeć mu ten paskudny uśmieszek z twarzy. Miał zamiar minąć szefa bez słowa, ale ten zauważył go i pierwszy zagadał.
- Oficerze Hernandez! - zawołał Diaz dziarskim głosem, uśmiechając się złośliwie. - Piękny dzisiaj dzień, prawda? Chciałem z tobą o czymś porozmawiać...
- Czego chcesz, Diaz? - Lucas nie dbał o to, że jest niegrzeczny. Widok Pabla z rana przyprawił go o ból głowy, przypominający kaca. - Chcesz żebym wysłał jakiś fax?
Pablo zamilkł na chwilę, przetwarzając w głowie sens tych słów. Po chwili na jego twarzy zagościło zrozumienie i już wiedział, że Hernandez w jakiś sposób dowiedział się o sfałszowanym raporcie. Nie stracił jednak rezonu - w końcu miał haka na tego młodzieńca i nie zamierzał się tak łatwo poddać.
- Co zrobisz, Hernandez? - zapytał, zbliżając się do policjanta i krzyżując ręce na piersiach. - Doniesiesz na mnie? Aresztujesz? - parsknął śmiechem, a Lucas mimowolnie zacisnął dłonie w pięści. - Myślisz, że komu uwierzą? Mnie, wieloletniemu szefowi miejscowej policji czy jakiemuś młokosowi, który już kiedyś popełnił krzywoprzysięstwo?
Lucas zamarł, słysząc te słowa. Na twarzy Diaza odmalował się wyraz mściwej satysfakcji. Znów był górą.
- Skąd... - zaczął młody policjant, ale Pablo przerwał mu, unosząc rękę.
- To zabawne, prawda? Człowiek, który tak nie cierpi niesprawiedliwości, który robi wszystko by mnie zdyskredytować jest tak naprawdę przestępcą. Ironia losu...
- Nie jestem żadnym przestępcą - zaprotestował Lucas, nienawidząc w tej chwili Diaza z całego serca.
- W cokolwiek chcesz wierzyć, Hernandez. Sąd mógł uznać, że to szok po wypadku, w którym brałeś udział, ale ja wiem swoje. Nie zasługujesz na to, by nosić ten mundur. - Pablo otrzepał niewidzialny pyłek z ramienia Lucasa. - A może posadę w policji też załatwił ci wpływowy tatuś, tak jak załatwił ci łagodny wyrok sądu? Prace społeczne, też mi coś!
- Nie waż się mówić o moim ojcu, Diaz - warknął Lucas, ale nie przestraszył tym starszego mężczyzny. - Dam ci radę, chłopcze - zaczął po chwili ciszy Pablo, uśmiechając się na widok kropelek potu na czole młodzieńca. - Nie zadzieraj ze mną. Mówię to w dobrej wierze. Rób, co masz robić i nie wchodź mi w drogę, a ja nie będę mieszał się do twoich prywatnych spraw. - Po tych słowach odszedł, zostawiając go samego, oddychającego ciężko i bijącego się z myślami.
Lucas nie wiedział, skąd Pablo dowiedział się o tym zdarzeniu z jego przeszłości, ale nie miało to w tej chwili znaczenia. Od ośmiu lat próbował odkupić winy i wydawało mu się, że zostanie policjantem to odpowiedni sposób, by to zrobić. Jednak Diaz miał rację - nie da się tak łatwo uciec od demonów przeszłości. One zawsze wracają. Czasami w najmniej spodziewanym momencie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:01:41 22-03-15    Temat postu:

203. Greta

Założyła kosmyk włosów za ucho, kurczowo wpatrując się w jego oczy. Dokładnie tak samo jak on wpatrzony był w nią. Była bardzo ciekawa reakcji swojej ... może na razie powinna zostać przy samym Greta, jeszcze by ją przedwcześnie przestraszyła.
- A więc jak zamierzasz jej to ... powiedzieć? - spytał z tym swoim charakterystyczny chrząknięciem, stawiając przed nią kieliszek tequili, jakby tylko czekał na jej przyjazd. Chwyciła go w palce, obracając lekko.
- Nie wiem. Może tak po prostu do niej pojadę i powiem jej prawdę - odparła swobodnie, uśmiechając się do niego słodko, bębniąc przy tym palcami o blat stołu, jakby się nad czymś bardzo zastanawiając.
- Mam więc rozumieć, że nie masz planu, a przyjechałaś tylko i wyłącznie dlatego, że według Twojej szalonej główki, czas postawić sprawy na "wyższym poziomie"
- Dokładnie tak, słodziutki - zaszczebiotała słodko. Nie miał zielonego pojęcia czym to było spowodowane. Geny?! A może jedynie sposób kształtowania charakteru?! Jednego był absolutnie pewien. Były niemal jak dwie krople wody. A jednocześnie skrajnie różne jak dwie planety. Uśmiechnął się do niej, gdy wlepiła w niego pytający wzrok. To może być nad wyraz zabawne.


Nie miała już na to wszystko ochoty. Jej matka, nigdy nie chciała, by ona poznała prawdę. I może czas, po raz pierwszy w życiu, tak po prostu spełnić jej życzenie. Jednak ta swoista ciekawość wręcz zżerała ją od środka. I była to doskonała odskocznia od jej koszmarnego życia. Od skomplikowanej relacji z Ivanem, próby zmierzenia się ze swoimi uczuciami, niepokojami, przeszłością. Tym czego może w całym życiu nie powinna była robić. Osobami, których niekoniecznie powinno być jej dane spotkać. Życiem którym niekoniecznie chciała żyć. 
Poczuła silne, ciepłe, męskie dłonie na swojej szyi. Odchyliła głowę delikatnie w bok, czując coraz większą chęć, by zapomnieć o wszystkim. Chwilę potem, jego usta znalazły się dokładnie tam, gdzie chciała żeby się znalazły. Robiąc dokładnie to o czym marzyła. Nie miała innego wyjścia. A może raczej nie miała zamiaru go szukać. Sekundę później błądziła ustami, po jego torsie, nie pamiętając w ogóle, kiedy rozpięła mu koszulkę. A dokładniej kiedy zdarła ją z niego, chcąc poczuć jego ciepło na swoim ciele. I on nie był jej dłużny. Całował każdy kawałek, każdy centymetr nagiego ciała. Ona jednak chciała więcej. Przyciągnęła go do swoich ust, wymuszając pocałunek. Ta suchość w gardle, ciepło rozchodzące się po każdej komórce jej aż nadto rozgrzanego ciała, powodowała jeszcze szybce bicie serca w piersi. Nie wiedziała czy on czuję to samo. I jeżeli miałaby być szczera, to ją to nie obchodziło. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz w swoim życiu postąpi egoistycznie i samolubnie. Odsunął ją od siebie, patrząc rozpalonym wzrokiem prosto w jej przykryte mgłą pożądania oczy. Przeciągnął mocno kciukiem po jej ustach, na których jeszcze niedawno znajdowały się jego wargi. Nie wytrzyma tego. Szybciej spłonie. Jednak on wcale nie miał zamiaru przestać. Usiadła  okrakiem na jego kolanach, z całą mocą wpijając się w jego usta i modląc się - choć już w wieku 11 lat przestała wierzyć w Boga, by "jutro" nigdy nie nastało.

Mogła się domyślić, że o tej porze dnia, w jednym barze w Valle de Sombras będą tłumy ludzi, którym życie w tej zatęchłej mieścinie dało zdecydowanie w kość. Wszyscy Ci, którzy chcieli zatopić smutki w alkoholu, wydać jedyne zaoszczędzone pieniądze całej swojej rodziny, właśnie znajdowali się tutaj. Odór alkoholu i wszędobylskiego potu mocno wbijał się w jej nozdrza, dopóki po pewnym czasie nie przyzwyczaiła się do niego. Takie miejsca w zadziwiający sposób sprawiały, że stawałeś się anonimowy. Choć zapewne w słowniku mieszkańców Miasta Cieni słowo "anonimowość" nawet nie istniało. 
- Podwójna tequila - rzuciła do barmana, który jak niemal każdy tutaj zlustrował ją od góry do dołu. To tak zwany: mało ciekawy urok małych miasteczek. I choć ją to irytowało, to była w pewien sposób ciekawa, jak można żyć niemal całe swoje życie w takim środowisku. Gdzie sąsiedzi biorą na języki każdego, któremu podwinie się noga. Gdzie nie istnieje coś takiego domniemanie niewinności. W zasadzie to byłoby całkiem ciekawe przeżycie. Od kilku dni musiała zadowolić się pokojem w motelu, który znajdował się przy jednej z najczęściej uczęszczanych autostrad, na szczęście dla niej także blisko Valle de Sombras. Nie był luksusowy, ale ona już dawno przyzwyczaiła się do życia bez świecących nad głową szeroko zdobionych żyrandoli, wiecznie wtrącającej się służby, myszkującej po domu, byleby tylko znaleźć coś ciekawego czy kolacji w pełnych przepychu i bogactwa pięciogwiazdkowych restauracjach. Jednym swobodnym ruchem opróżniła kieliszek, a tequila spłynęła w dół gardła, paląc lekko wnętrzności i rozgrzewając żołądek. Może i picie na pusty brzuch nie było dobrym pomysłem, ale jakoś specjalnie nie zamierzała się tym przejmować. Usłyszała szuranie stołkiem barowym, co w tej sytuacji graniczyło z cudem. Nawet się nie odwróciła, ktokolwiek to miał być, nie był istotny dla niej, więc ... mógł sobie tak po prostu tam siedzieć i liczyć, że w końcu się promiennie do niego uśmiechnie, gotowa na jakiś niespecjalnie niewinny flirt, który skończyłby się zapewne, w jakimś niezbyt ciekawym miejscu, biorąc pod uwagę wszystko co w tym dziwnym miasteczku się działo. Skinęła głową na barmana. Nie miała zamiaru zostawać tu długo, po prostu w samotności dłużył jej się czas niemiłosiernie. A co zdążyła do tej pory zauważyć odnośnie samej siebie to to, że uwielbia przebywać wśród ludzi, a jednocześnie nie lubi z nimi wchodzić w jakiekolwiek interakcje. Napawa się obserwowaniem. Ich zachowań, reakcji, gestykulacji, słów, emocji odzwierciedlających się na twarzy.
- Co taka piękna dziewczyna jak ty, robi sama w takim barze? - spytał mężczyzna na tyle głośno, by mogła go usłyszeć. Zbliżył się do niej nieznacznie, choć i to w pewien sposób naruszało jej przestrzeń. Spojrzała na niego z lekką nutą ciekawości czającą się w oczach. Nicolas Barosso - uśmiechnęła się do samej siebie promiennie, choć on jak widać odczytał to zupełnie inaczej.
- Może postawić Ci drinka? - spytał po chwili dłużącej się w nieskończoność. Zahaczyła lekko palcem o krawędź kieliszka, obracając go delikatnie po blacie. 
- Tego się nie spodziewałam - powiedziała gładko, wpatrując się w jego hipnotyczne oczy i już nie pierwszy raz z podziwem traktując wybory kochanej siostrzyczki. Nicolas był ... męski, z lekka charyzmatyczny. Zarost dodawał mu jedynie tajemniczości, tak samo jak błysk w oku.  Miał też w sobie coś z krnąbrnego chłopca. I te loczki, które niemal prosiły, by zagłębić w nich dłoń. To wszystko razem, powodowało, że był on niemal chodzącym ideałem. A przynajmniej w teorii. W praktyce ... wiadomo - nie zawsze wszystko się udaję. 
- Nie spodziewałaś się ... ? - spytał, gdy zawiesiła się na dłużej niż zwykle, obserwując emocje grające na jego twarzy. Ten spokój, to rozluźnienie. Czarujący uśmiech kierowany do tajemniczej kobiety.
- Że akurat tutaj spotkam Nicolasa Barosso - spojrzał na nią, tym razem zaskoczony, choć starał się dość nieudolnie to ukryć. 
- Znamy się? - rzucił, siląc się na obojętny ton głosu, choć w jej uszach wyraźnie zadzwoniła nuta konsternacji, a może i nawet strachu.
- Nie - odparła swobodnie, pochłaniając jednym ruchem tequilę w kieliszku i odstawiając go z łoskotem na blat - Ale może kiedyś się poznamy - dodała na odchodnym i z lekka filuternym krokiem wyszła z baru, odprowadzana nie tylko wzrokiem Nicolasa.

Bała się otworzyć oczy. Dopóki tak trwała, kłamliwie pomiędzy snem, a jawą czuła się bezpieczna. Jednak, gdy wreszcie zdecyduję się przywitać nowy dzień, to wszystko pryśnie zupełnie jak bańka mydlana. A nie wiedziała czy tego dokładnie chce. Wsłuchiwała się w powolne i miarowe bicie jego serca, wdychając jego zapach i chłonąc bliskość jego ciepłego ciała, jakby chcąc nasycić każdy milimetr, każdą komórkę jej ciała, by ten moment mogła zapamiętać na zawsze. Bo choć nie chciała się do tego przyznać, już dawno podjęła decyzję. Może i dokładnie w tej samej chwili, gdy jej stęsknione usta spoczęły na jego wargach. A może mikrosekundę wcześniej, gdy natrętna myśl, że po raz kolejny robi błąd, że wskakuję w coś co nie ma żadnej przyszłości, krzywdząc przede wszystkim jego, a nie siebie, może obrócić się przeciwko niej, wpadła do jej głowy, dosłownie na chwilę, a potem z tą samą szybkością wyparowała. A może ona sprawiła, że zniknęła. Chcąc, wziąć to czego sobie odmawiała. Chwycić i nie puszczać, choć prze te kilka godzin. Niezapomnianych do końca życia. Ale tam gdzieś na dnie, w mroku wspomnień, kręciła się myśl, nie dająca jej spokoju. Jakby o czymś zapomniała, jakby coś widziała, ale nie mogła odpowiednio przyporządkować. Jakby każdy element tej popieprzonej układanki znalazł swoje miejsce, ale rozwiązanie było zbyt ulotne, by mogła je przejrzeć. 
Poczuła jak Ivan zaczyna się budzić. A więc nadszedł czas konfrontacji z rzeczywistością. Mogłaby się nawet posilić o stwierdzenie, że serce zaczęło ją boleć na samą myśl, że po raz kolejny powie mu, że to tak naprawdę nic nie znaczyło,  że nic ich nie może łączyć, bo ona nie jest kobietą dla niego. Mogłaby, gdyby już dawno nie doszła do wniosku, że nie ma serca. Przykryła piersi prześcieradłem, decydując się w końcu, na to by otworzyć oczy. Jego spokojne, ciemne oczy sunęły po jej sylwetce, otulonej materiałem. Miała nadzieję, że coś powie, że ta cisza wreszcie przestanie dzwonić jej w uszach niczym alarm przeciwpożarowy. 
- Powiedz to - wyszeptał po dłużących się w nieskończoność sekundach. Nie wiedziała co miał na myśli. Na pewno nie to samo co ona - Powiedz wreszcie co do mnie czujesz. Powiedz te 2 cholerne słowa - niemal zaczął krzyczeć. Spojrzał w jej oczy. Wyzierała z nich bezkresna bezbronność. Pierwszy raz to zobaczył. Pierwszy i zapewne ostatni. Przez ten jeden, jedyny moment była skazana na jego łaskę. Była jedynie marionetką w jego rękach, kobietą bezwolną, którą można kierować na wiele sposobów. Niemal czuła jak jej oczy zaraz zaszklą się od napływających łez, choć nie płakała od blisko 20 lat. Suchość w gardle dawała się we znaki, a jego przyszpilające spojrzenie, na dnie którego czaiła się jakaś zdradziecka nuta, przywiercająca ją do materaca. W końcu się opanowała. Bez słowa wstała, przyciągając do swojego ciała prześcieradło i kierując się w stronę łazienki, która jarzyła się w jej świadomości niczym jedyny azyl na tym świecie. Jedyne miejsce, w którym może się teraz schować, ukryć, zostać zapomnianą. Tam, gdzie będzie mogła z powrotem przypomnieć sobie kim jest Greta Ortiz. Przez co przeszła, co zrobiła. Bo choć z jej ust nie padły żadne słowa, to między nimi wszystko już zostało powiedziane. 

- Wiem jak wygląda – skwitowała krótko, spoglądając na niego z powątpiewaniem, gdy położył przed nią zdjęcie Grety. Widziała je już ... zdecydowanie za dużo razy. Znała je niemal na pamięć. Ten uśmiech, bardziej kpiący niż życzliwy. Oczy – głęboko i zdecydowanie skupione raczej na osobie wykonującej fotografię niż na zachowaniu odpowiedniej pozy. Postawa – sugerująca jedno. Zresztą jak cała jej osoba. Teraz zostaję jej jedynie spotkanie twarzą w twarz
- Cudownie – odparł zmęczony jej nazbyt obojętnym tonem, jakby to on jej robił łaskę – A znasz ...
- Erick – odpowiedziała poważnie, prostując się na krześle, które zajmowała w jego nad wyraz przestronnym i gustownie urządzonym pokoju hotelowym, patrząc mu prosto w oczy – Znam całe jej otoczenie. Znam całe jej życie – dodała cicho, a widząc jego powątpiewający wzrok kontynuowała – Ivan Gallardo jeden z jej najbliższych, o ile nie jedynych znajomych, który – zupełnie jak ty – wtrąciła delikatnie, kąśliwym tonem – powrócił niedawno do jej życia. Po co i dlaczego? Zapewne tylko on zna prawdziwy powód, swojego wielkiego powrotu. Renata Ortiz – matka i kobieta najbardziej przez Grete znienawidzona, choć nie żyję już blisko 10 lat. Ojciec, który który w świadomości Grety nie ma ani imienia ani nazwiska, który powinien być przez wszystkich zapomniany, który ... nie owijając bawełnę lubił się zabawić z małymi dziećmi. No i ty. Wielka zagadka w jej życiu, która pojawiła się dopiero co, a której to obecność zdecydowanie nie jest na rękę Gallardo, który albo widzi w Tobie konkurencję albo swoiste zagrożenie. Ja widzę jeszcze jedną opcję, ale ... nie o tym zdaję się mówiłam – zaszczebiotała wesoło, choć on cały czas świdrował ją wzrokiem, jakby zmuszając do ... powiedzenia prawdy?!
- Jest jeszcze ...
- Och tak jest jeszcze cała rodzinka Barosso, z Nicolasem na czele – przerwała mu impertynencko, sięgając po papierosa, którego zostawił chwilę wcześniej w prowizorycznej popielniczce i zaciągając się nim głęboko – Fernando Barosso szef wszystkich szefów, ojciec, szerzej znany jako kochanek Renaty. Alejandro – bardziej znany jako Alex, który na swoim koncie, zapewne jak tatuś, ma wiele nielegalnych interesów, mistrz zagrań nieczystych, widzący samego siebie niczym drugiego Boga. No i Nicolas, którego miałam okazję wczoraj spotkać. I trzeba przyznać, że ma to coś – dodała, filuternie się do niego uśmiechając, co jedyne spowodowało, że mięsień na jego szyi zaczął drgać z jeszcze większą częstotliwością, a on sam zacisnął dłoń w pięść, by nie powiedzieć za dużo.


Nie wiedziała czy powinna prosić go, by zaczął sobie szukać nowego mieszkania. Nie chciała tego. Ale jej relacja ... z nim, była nad wyraz skomplikowana. A ona choć w swoim własnym domu, chciałaby czuć się swobodnie i bezpiecznie. Nie musieć kontrolować swoich słów, zachowań. Nie przejmować się tym jak on to odbierze, jak na to zareaguję. Co zrobi, gdy zacznie zachowywać się dziwnie. Napełniła szkło ulubionym likierem czekoladowym, czekając aż spłynie w dół gardła i swoimi magicznymi zdolnościami spowoduję, że choć trochę się rozluźni. Bo jeżeli chciałaby zapomnieć, musiałaby zdecydowanie wypić coś mocniejszego. I to w zdecydowanie większej ilości. Usłyszała chrzęst motoru na żwirze. Zaciekawiona wyjrzała za okno. Tajemniczy gość właśnie parkował swój motor, o ile ustawienie nóżki na ziemi można tak nazwać. Zaraz za nim jechał samochód. To chyba jakiś zjazd – pomyślała cierpko, wychylając ze szklanki ostatnie resztki czekoladowego likieru, które jakimś cudem jeszcze się w niej ostały i odkładając ją następnie z łoskotem na pobliską komodę. Usłyszała głuche pukanie do drzwi. Ericka zdecydowanie się nie spodziewała. To jednak wysoka, smukła o czarnych niczym heban włosach, stojąca u jego boku bardziej przyciągała jej uwagę.
- Możemy wejść? - spytał gładko, wymuszającym wzrokiem wpatrując się w Gretę, jakby licząc, że zachowa się inaczej niż zwykle. Może miał cichą nadzieję, że zagra dobrą i życzliwą panią domu. Cóż, miała wystarczająco dużo problemów na głowie, żeby jeszcze przejmować się nie zapowiadanymi gośćmi.
- Więc ... ? - zaczęła lekko, kręcąc dłonią w powietrzu, dając im obydwojgu do zrozumienia, że im wcześniej zaczną tym będzie dla nich mniej oschła, a bardziej tolerancyjna. Na usta dziewczyny wypłynął słodki, szeroki uśmiech. I miała wrażenie, że skądś go znała. I te oczy?!
- Greta to jest Piedad ...
- Pia – wtrąciła gładko, serwując mu przepraszający uśmiechając
- Pia – powtórzył za nią zirytowany – Ona jest ...
- Jestem Twoją siostrą – dokończyła za niego, rozsiadając się jeszcze wygodniej i spoglądając na siedzącą przed nią kobietę, oczekując na jej reakcję.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:21:42 23-03-15    Temat postu:

204. Lenny / Christian & Mauricio

Siedział na plastikowym, niewygodnym krześle w poczekalni. Pochylony do przodu, z przedramionami wspartymi o kolana, wpatrywał się w swoje dłonie, na których zaschła już krew. Prawą rękę wciąż miał obolałą ze zdrętwienia od ciągłego uciskania krwawiącej rany, a przed oczami ciągle miał twarz Antonietty Boyer, która stawała się coraz bardziej blada, z każda kroplą krwi, która wypływała z jej ciała, a w uszach ciągle dźwięczały mu jej słowa, które wychrypiała mu do ucha ostatkiem sił nim straciła przytomność. Nie wiedział, jak ma powiedzieć o tym wszystkim Cosme. Ta kobieta już dwa razy wbiła mu nóż prosto w serce, ale Zuluaga, choć zarzekał się, że to co do niej czuł już dawno umarło, nie mógł pozostać zupełnie niewzruszony jej losem. Była w końcu matką jego dziecka.
Przeklął pod nosem, starając się wilgotną chusteczką zetrzeć z dłoni zaschniętą krew.
– Panie Sanchez – cichy, melodyjny głos wyrwał go z rozmyślań. Podniósł powoli zmęczone powieki, a kiedy jego oczy napotkały na swej drodze błyszczące, orzechowe tęczówki, na jego usta wypełzł blady uśmiech. – Możemy porozmawiać? – spytała. Ignacio skinął niewyraźnie głową i nabrał powietrza w płuca, prostując się i opierając tyłem głowy o ścianę za plecami. – Co tam się stało?
– Nie wiem – przyznał. – Usłyszałem dwa, może trzy wystrzały, a zaraz potem Antonietta upadła na ziemię tuż przed maską mojego samochodu. Rana na ramieniu była niegroźna, ale ta na szyi i klatce piersiowej… – urwał i nabrał powietrza w płuca, spoglądając na skupioną twarz młodej pani prokurator. – Gdyby Margarita, to znaczy doktor Santos, nie nadjechała akurat z przeciwnej strony, Antonietta wykrwawiłaby się tam na moich rękach.
– Zauważył pan coś dziwnego? Jakichś ludzi? Samochód?
– Nie… To niezbyt uczęszczana polna droga, właściwie to wąska ścieżka, na której częściej niż samochody można spotkać pieszych, albo rowerzystów. Ewentualnie motocyklistów. Zresztą nie rozglądałem się – przyznał cicho, opuszczając głowę i wlepiając spojrzenie w posadzkę pod swoimi stopami. – Sytuacja była beznadziejna. Kiedyś byłem chirurgiem, ale to było tak dawno temu… – westchnął i spojrzał na Lenny z nieopisanym bólem w ciemnych, mądrych oczach. – Myślałem tylko o tym czy starczy mi umiejętności i zimnej krwi, by jakoś ją z tego wyciągnąć. Jedną dłonią uciskałem ranę w jej klatce piersiowej, drugą wyjąłem z kieszeni telefon, żeby zadzwonić po pogotowie, ale wtedy nadjechała doktor Santos. To ona wezwała karetkę a potem pomogła mi.
– Dobrze ją pan znał? Zna? – poprawiła się szybko Lenny.
Ignacio pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się gorzko. Właściwie, to nie znał jej w ogóle i nic o niej nie wiedział. Nic poza tym, że złamała serce jego przyjacielowi i była matką jego córki. I poza tym, co sama mu wyznała, nim zamknęła powieki, odpływając w ciemność, być może już na zawsze.
– Przed laty wyjechała stąd praktycznie z dnia na dzień, potem długo wszyscy mieliśmy ją za zmarłą, a teraz… teraz po prostu użyczyłem jej pokoju w moim ośrodku.
– Czy pani Boyer ma wrogów?
Z pewnością – pomyślał Nacho, ale nie powiedział tego na głos, tylko wzruszył ramionami.
– Powinienem zadzwonić do Nadii… – powiedział cicho.
– Nadii?
– Antonietta jest jej matką, choć wiele lat temu zabrała ją od ojca i oddała do sierocińca – wyjaśnił krótko, szukając spojrzenia pani prokurator, a gdy ta zmarszczyła czoło, dodał: – Powiedziała Cosme, że nigdy go nie kochała i po prostu go zostawiła. Uciekła z jakimś Manolo.
– A potem sfingowała swoją śmierć.
– Myślę, że za tym stał ktoś jeszcze. Antonietta sama w życiu nie wymyśliłaby czegoś takiego, a jeśli nawet, to nie miała środków, by zorganizować to wszystko w taki sposób, że praktycznie nikt nie miał wątpliwości co do winy Cosme – zakończył uśmiechając się gorzko i pochwytując przenikliwe spojrzenie Lenny. – Chyba nie sądzisz, że to jakaś zemsta? – zagadnął marszcząc czoło.
– Jakaś kobieta zginęła tylko dlatego, że komuś zachciało się upozorowania śmierci panny Boyer. Muszę sprawdzić wszystkie tropy, łącznie z tym czy pan Zuluaga…
– Wykluczone! – zaprotestował Nacho. – On nie jest taki. Potrafi długo chować urazę, ale nigdy nie posunąłby się do czegoś takiego. Ręczę za niego – dodał już łagodniej, a kiedy zobaczył kroczącą w ich stronę Margaritę, zerwał się z krzesła. – Co z nią? – spytał.
Doktor Santos westchnęła cicho i pokręciła głową z rezygnacją.
– Operują. Carlos to naprawdę dobry specjalista, ale jest źle. Bardzo źle. Straciła dużo krwi, doszło do zapadnięcia płuca, a kula dosłownie o milimetry minęła serce.
– Pojadę po Nadię – powiedział. – Powinna tu być, żeby nigdy nie żałowała, że nie mogły się pożegnać.
Margarita skinęła głową ze zrozumieniem i uśmiechnęła się ciepło, odruchowo chwytając Ignacia za rękę. Nacho, zaskoczony tym gestem, przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, przyglądał się jej dłoni spoczywającej na jego własnej. W końcu uśmiechnął się lekko i spojrzał jej w oczy.
– Nie myślał pan nigdy o tym, żeby wrócić do zawodu? – spytała.
– Do zawodu? – Nacho zmarszczył czoło, wpatrując się w twarz córki, jakby nie rozumiał o czym do niego mówi.
Margarita przytaknęła skinieniem głowy.
– Przydałby się nam tu ktoś taki – powiedziała, mocniej ściskając jego dłoń. – Gdyby nie było pana tam ze mną. Ja sama nigdy bym się nie odważyła…
– Jesteś zdolną, młodą, obiecującą lekarką – powiedział Nacho z pełnym przekonaniem. – Powinnaś stąd wyjechać i rozwijać się.
– Nie chcę robić kariery. Chcę pomagać ludziom, myślę, że pan to doskonale rozumie. I że niejeden młody lekarz mógłby się od pana wiele nauczyć, gdyby zdecydował się pan wrócić do zawodu.
Nacho uśmiechnął się lekko, uniósł jej dłoń do swoich ust i pocałował lekko.
– Dziękuję, dziecko. Obiecuję, że to przemyślę.
– Wracam na oddział, a pan niech odpocznie. To zalecenie lekarza – dodała, zanim Ignacio zdążył zaprotestować. Nacho kiwnął głową na zgodę, pożegnał się i ruszył w stronę wyjścia.
– Przepraszam, możemy porozmawiać? – zagadnęła Lenny, która do tej uważnie przysłuchiwała się wymianie zdań między Sanchezem i młodą lekarką. Już na pierwszy rzut oka, poza fizycznym podobieństwem, wyczuwało się między nimi jakaś niewidzialną więź, tak silną, że aż ciarki przechodziły po ciele, gdy się ich obserwowało. – Zajmę pani tylko chwilę.
– Ale ja nie mam pojęcia co tam się stało – powiedziała Margarita, uśmiechając się przyjaźnie do kobiety, która stała teraz naprzeciw niej. – Jeżdżę tamtędy codziennie, żeby skrócić sobie trochę drogę ze szpitala do domu. Jechałam właśnie do pracy, gdy zobaczyłam samochód pana Sancheza. Zwolniłam i wtedy zobaczyłam, że pochyla się nad czymś na drodze. Wysiadałam z auta i wtedy zorientowałam się, że to coś to pani Boyer, a pan Sanchez usiłuje zatamować krwawienie z rany w klatce piersiowej. Wezwałam karetkę i do czasu przyjazdu razem z Ignaciem udzieliliśmy jej pierwszej, niezbędnej pomocy. To wszystko.
– Widziała pani na miejscu kogoś oprócz was?
Margarita pokręciła przecząco głową.
– Przepraszam, ale naprawdę muszę wrócić na oddział. Pacjenci czekają.
Lenny uśmiechnęła się ze zrozumieniem i odprowadziła brunetkę wzrokiem.
– Co o tym myślisz? – usłyszała tuż przy uchu, męski, schrypnięty głos. Drgnęła i odwróciła się przodem do przybysza.
– Diaz – mruknęła pod nosem.
– A kogo się spodziewałaś? – zaśmiał się kpiąco.
– Widzę, że żarty się ciebie trzymają, a nie powinny, skoro ten gówniarz ciągle węszy, gdzie nie powinien. Nie będę wiecznie cię kryć.
– Dzięki informacjom, które mi przekazałaś, młody siądzie w końcu na d***e.
– Naprawdę uważasz, że to na długo go powstrzyma?
Pablo wzruszył obojętnie ramionami, jakby cała ta sytuacja ze szpiegującym go Hernandezem nie robiła na nim absolutnie żadnego wrażenia.
– Jeśli nie, są inne sposoby, żeby go powstrzymać – rzucił enigmatycznie, uśmiechając się krzywo. Lenny przewróciła oczami i machnęła ręką zrezygnowana.
– Każ swoim ludziom dokładnie przeczesać teren. Szukamy łusek, naboju, który przeszył ciało pani Boyer na wylot, broni, śladów opon, świadków, czegokolwiek.
– Teraz? – jęknął Pablo. Lenny skinęła twierdząco głową. – Żartujesz?
– A wyglądam? Rano chcę mieć na biurku raport z wykonanych czynności i analizę balistyczną pocisków wyjętych z ciała pani Boyer…

* * *

Christian odprowadził Laurę do domu. Cieszył się, że porozmawiali i wreszcie znów zaczęli zachowywać się jak rodzeństwo. Do idealnych relacji było jeszcze daleko, ale z pewnością zrobili już całkiem spory krok ku ich polepszeniu. Uśmiechnął się i pomachał siostrze, kiedy stojąc w drzwiach prowadzących do budynku, w którym razem z mężem wynajmowała mieszkanie, odwróciła się przez ramię i posłała mu całusa w powietrze.
Wsunął dłonie w kieszenie spodni i spojrzał w niebo usiane gwiazdami, robiąc głęboki wdech. Kiedy tuż przed nim zatrzymało się auto, które dobrze już znał, a po chwili wysiadł z niego mecenas Rezende, uśmiechnał się pod nosem.
– Byliśmy umówieni? – spytał Mauricio, wyciągając dłoń w stronę Christiana. Suarez pokręcił przecząco głową, odwzajemniając uścisk dłoni. – Właściwie dobrze, że się pojawiłeś. Mam nagrania z monitoringu, które zupełnie zaprzeczają wersji Alejandra.
– Świetnie – mruknął Christian bez entuzjazmu, badawczym wzrokiem przyglądając się mecenasowi.
– Powiedziałem mu, żeby dla własnego dobra wycofał doniesienie.
– Nie posłucha – stwierdził Christian, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował mecenasa. Mauricio chwycił jednego między palce, podziękował skinieniem głowy i sięgnął do kieszeni marynarki po zapalniczkę.
– Znam go trochę, będzie szedł w zaparte – stwierdził Christian, zaciągając się nikotynowym dymem.
– Więc zniszczymy go w sądzie i wsadzimy do pierdla na długie lata – odparł Mauricio, zatrzaskując wieczko swojej zapalniczki i opierając się biodrami o maskę swojego samochodu.
– Dlaczego to robisz? – spytał Suarez, świdrując szwagra przenikliwym spojrzeniem.
– Mam pewne rachunki do wyrównania z tą rodziną – odparł enigmatycznie mecenas, wypuszczając z ust smużkę dymu i patrząc jak rozpływa się w powietrzu.
– Z rodziną do której sam należysz – zauważył Christian, ponownie zaciągając się papierosem, ani na sekundę nie spuszczając przy tym wzroku ze swojego rozmówcy.
– Widzę, że odrobiłeś lekcje.
– To małe miasteczko, plotki szybko się rozchodzą. A ja po prostu lubię wiedzieć z kim się zadaję – dodał, uśmiechając się lekko. – Tak w ogóle, to nie lubię cię – wyznał szczerze, wypuszczając z ust smużkę dymu i spoglądając na Mauricia spod przymrużonych powiek.
– Dlatego, że nie wiesz o mnie tyle, ile byś chciał?
– Być może. Ale nie podoba mi się twoje nagłe pojawienie się w miasteczku i twoja chęć bezinteresownego niesienia pomocy innym.
– W twoim świecie nie ma miejsca na bezinteresowność? – zagadnął Mauricio odważnie patrząc Christianowi w oczy. Suarez zaciągnął się po raz ostatni i rzucił niedopałek na chodnik, nonszalancko wzruszając ramionami.
– W moim świcie trzeba mieć przede wszystkim twardą dupę.
– To tak jak w moim – zaśmiał się Rezende.
– Doprowadzisz moją sprawę, sprawę Nadii i sprawę Cosme do końca, zapłacę ci, a potem po prostu znikniesz z naszego życia.
– To groźba? – spytał Rezende.
– Jedynie wytyczne co do naszej dalszej współpracy. O ile mnie pamięć nie myli, nie podpisaliśmy przecież żadnej umowy, że do końca życia będziesz moim prawnikiem, prawda? – zakończył Christian. Kusiło go, by dodać, że od jego siostry też powinien trzymać się z dala, ale nie wiedział przecież czy mecenas zna prawdziwą tożsamość swojej żony, więc ugryzł się w język, ruszając w swoją stronę i zostawiając nieco zaskoczonego takim obrotem spraw mecenasa za sobą.

* * *

– Co tu robisz? – warknął Alejandro, kiedy wszedł do swojej sypialni i w fotelu przy oknie zobaczył Margaritę. Ostatnio nic nie układało się po jego myśli, a ostatnią rzeczą na jaką miał teraz ochotę, było tłumaczenie się przed młodszą siostrą. Kochał ją na swój sposób, ale nie znosił, gdy zaczynała go wypytywać o cokolwiek, a sądząc po jej minie i nerwowym bębnieniu palcami w oparcie fotela, na to właśnie się zanosiło.
– Czekam na ciebie – odparła, starając się wyłowić spojrzenie brata w ciemności, którą rozświetlało jedynie światło księżyca wpadające do środka przez otwarte balkonowe okno.
– Stęskniłaś się, królewno? – spytał, siląc się na jak najbardziej beztroski ton.
– Gdzie byłeś?
– Chcesz się bawić w nadopiekuńcza mamuśkę? – zaśmiał się. – Od kiedy interesuje cię to, co robię?
– Nie pajacuj, Alex! – warknęła, podnosząc się z fotela i podchodząc do niego. – Gdzie byłeś? – powtórzyła pytanie, spoglądając wprost w jego oczy. Alejandro przez chwilę siłował się z nią na spojrzenia, a w końcu westchnął cicho i wsunąwszy dłonie w kieszenie eleganckich spodni, podszedł do okna.
– Tam gdzie zwykle – powiedział cicho. – W El Paraiso. Nicolas w ogóle ostatnio tam nie zagląda, a ktoś musi trzymać rękę na pulsie.
Margarita zagryzła policzek od środka, krzyżując dłonie na piersiach. Gdy była kilkadziesiąt metrów przed zjazdem w tę feralną, boczną drogę, wydawało jej się, że widziała samochód brata. Miał zgaszone światła, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek go widział, ale dałaby sobie głowę uciąć, że to był on. Nie zamierzała jednak drążyć tematu. Jej brat był uparty i choćby poddano go najwymyślniejszym torturom, jeśli postanowił niczego nie mówić, to trzymał się tego niezależnie od wszystkiego.
Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu, wpatrując się z troską w jego posiniaczoną twarz.
– W coś ty się znowu wpakował?
– W nic z czego nie mógłbym się wyplątać, królewno – zaśmiał się, trącając ją palcem wskazującym w czubek nosa, jak przed laty, gdy byli jeszcze dziećmi.
Margarita westchnęła cicho i pokręciła głową z dezaprobatą. Nie była głupia ani naiwna. Widziała przecież doskonale czym zajmował się jej ojciec i bracia i z czym się to wiązało.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 21:22:29 24-03-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 17, 18, 19 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 18 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin