Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 20, 21, 22 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:24:24 17-05-15    Temat postu:

233. Sol / Vivi

Vivi siedziała przy stole w swoim mieszkaniu i zagryzając końcówkę długopisu, uważnie śledziła kolejne informacje migające jej na ekranie laptopa. Podciągnęła kolano do piersi i sięgnęła po stojący obok komputera kubek z chłodną już kawą, chociaż zważywszy na późną godzinę, nikt normalny nie wlewał w siebie kolejnej dawki kofeiny. Westchnęła ciężko i przymknęła powieki, dłonią rozmasowując obolałe mięśnie karku. Miała ochotę położyć się do łóżka i zasnąć, ale musiała skończyć to, o co prosił ją kilka dni temu Johny, bo i tak zbyt długo z tym zwlekała. Poruszyła głową na boki, a potem poprawiła okulary w ciemnych oprawkach i zabębniła palcami w klawiaturę, starając się przedostać przez kolejne zabezpieczenia.
Kiedy ciszę w mieszkaniu przerwało głośne pukanie do drzwi, zmarszczyła czoło i odruchowo zerknęła na zdobiący jej nadgarstek zegarek. Zablokowała komputer, a potem wstała cicho i wyjęła z szuflady komody glocka, którego dał jej Jose po tym jak nie zgodziła się na powrót do Miami. Odbezpieczyła go tak cicho jak to możliwe, po czym bezszelestnie zbliżyła się do drzwi, przez moment nasłuchując, a gdy tuż przy jej głowie, znów ktoś załomotał w drzwi, podskoczyła zaskoczona i przyłożyła dłoń do serca. Zagryzła dolną wargę i podeszła jeszcze bliżej zerkając przez wizjer, ale kiedy dostrzegła po drugiej stronie znajomą twarz, jęknęła z rezygnacją i wywróciła oczami. Odsunęła zasuwę i szarpnęła za klamkę, otwierając na oścież drzwi i wbijając wzrok w jasne tęczówki swojego gościa.
- Nie mogłeś zadzwonić? – warknęła ostro, a kiedy opierający się o framugę Rayan, przesunął po niej spojrzeniem, zatrzymując go na pistolecie, który trzymała w dłoni, jego brwi podjechały do góry.
- Żadna kobieta nie witała mnie jeszcze z glockiem – zaśmiał się, leniwie przenosząc wzrok z powrotem na jej twarz. Prychnęła pod nosem i zostawiając otwarte drzwi, weszła do salonu, zabezpieczając broń i odkładając ją na powrót do szuflady komody.
- Po co przyjechałeś? – zapytała, nie zaszczycając go przy tym ani jednym spojrzeniem, po czym chwyciła kubek z kawą i upiła łyk.
- Johny prosił, bym ci to podrzucił – przyznał, sięgając do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyciągając z niej plastikowe opakowanie z płytą.
- Co to? – zapytała, odwracając się w jego stronę i opierając biodrami o szklany blat stołu. Skrzyżowała ręce na piersi, czujnie mu się przyglądając, gdy powoli do niej podszedł, ani przez chwilę nie odrywając przenikliwego spojrzenia od jej orzechowych oczu.
- Nagranie z monitoringu, na którym mamy tajemniczego Suv’a – odparł, uśmiechając się jednym kącikiem ust. Vivi wiedziona jakimś wewnętrznym impulsem niemal natychmiast powędrowała wzrokiem na jego szatańskie usta, ale szybko odchrząknęła i chwytając płytę między place, podeszła do swojego laptopa, pochylając się nad stołem.
- Widać na nim coś? – zagadnęła, skupiając całą uwagę na umiejscowieniu CD w odtwarzaczu, co okazało się arcytrudnym zadaniem, kiedy Rayan celowo ją dekoncentrując, otarł się o jej biodro, własnym. Zacisnęła mocniej zęby, starając się opanować drżenie ciała i tłukące w piersi serce, które wyrywało się do niego, jak dzikie zwierze zamknięte w klatce.
- Nie wiem. Miałem nadzieję, że ty mi powiesz – przyznał szczerze, uśmiechając się do niej w ten swój charakterystyczny, uwodzicielski sposób, kiedy spojrzała na niego przez ramię.
- Skąd je masz? – zapytała, chyba tylko po to by przerwać niezręczną i naelektryzowaną napięciem ciszę między nimi. – Przecież to uliczny monitoring Monterrey – zauważyła, marszcząc brwi i posyłając mu podejrzliwe spojrzenie. Wzruszył nonszalancko ramionami i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, wwiercając się w nią błękitnym spojrzeniem.
- Mam swoje sposoby, skarbie – mruknął schrypniętym głosem.
- Nie wątpię – fuknęła, wywołując tym jego bezczelny, męski śmiech. Drgnęła jednak, gdy pochylił się tuż przy jej boku i wsparł dłonią o blat stołu w taki sposób, że torsem przylegał do jej drobnego ciała. Zrobiła głęboki wdech, starając się uspokoić rozedrgane ciało i buzujące w niej hormony, których nie mogła oszukać, nawet gdyby próbowała. Wszystko w niej budziło się do życia, gdy Sanders był tak blisko. Zawsze tak było, a on był tego świadomy i potrafił to wykorzystać zwłaszcza, kiedy chciał ją urobić i przekonać do swoich racji w czasach, gdy byli razem.
Zebrała się w sobie i spróbowała się odsunąć, ale na nic się to zdało, bo nie miała zbyt wielkiego pola manewru, gdy w taki sposób naruszał jej przestrzeń osobistą. Skapitulowała, więc i przesunęła bystrym wzrokiem po ekranie, skupiając się na nagraniu i usiłując wyłapać jak najwięcej szczegółów.
- Jesteś pewien, że to ten sam Suv?
- Czarny z przyciemnianymi szybami i bez blach. Ile takich jeździ po Meksyku? Stawiam w ciemno, że jeden – powiedział, obserwując uważnie samochód na video i po chwili marszcząc brwi. – Zatrzymaj! – polecił i nachylił się bliżej. Zmrużył oczy i wyciągnął dłoń, wskazując coś na ekranie laptopa. – Widzisz? Dasz radę to powiększyć i wyczyścić szumy na tyle, by coś było widać? – zapytał, zerkając na jej profil. Vivi przygryzła policzek od wewnątrz i skinęła lekko głową, tańcząc palcami po klawiaturze i kopiując nagranie na dysk laptopa.
- Spróbuję, ale nie wiem czy coś z tego będzie – przyznała, wzruszając ramionami i odruchowo zakładając pasmo włosów za ucho. – Nagranie jest w kiepskiej jakości, jak to powiększę i wyeliminuję szumy i tak nie dam gwarancji, że nie pogorszę obrazu.
- Zrób co się da. W tej chwili mamy tylko to.
- Naprawdę myślicie, że to ten sam Suv, co trzy lata temu? – zapytała, nie odrywając spojrzenia od ekranu.
- Nie wiem, ale istnieje szansa, że tak. Problem w tym, że ta gablota jest jak widmo, a Johny się wścieka, bo od trzech lat błądzi jak dziecko w ciemnym lesie – powiedział i wyprostował się, przesuwając dłońmi po zmęczonej twarzy.
- Odezwę się, jak coś zdziałam – odparła, krzyżując przedramiona na piersi i spoglądając na jego przystojną, pokrytą kilkudniowym zarostem twarz. Przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, a Vivi niemal namacalnie wyczuwała rosnące z każdą chwilą między nimi napięcie, które lada moment mogło doprowadzić do wybuchu. – Po co naprawdę przyjechałeś? – odezwała się w końcu, podejrzliwie mrużąc oczy. – Oboje dobrze wiemy, że Johny sam mógł mi podrzucić to nagranie. Nie potrzebuje posłańca.
- Chciałem cię zobaczyć – odpowiedział zgodnie z prawdą, wsuwając dłonie do kieszeni jeansów. Vivi uniosła pytająco brew, wpatrując się w niego nieufnie, przez kilka nieznośnie długich sekund, a kiedy jego jasne tęczówki błysnęły znajomym blaskiem, westchnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Rozmawiałeś z Johnym o Barosso, prawda? – zapytała, ale wcale nie czekała na odpowiedź, bo znała ją zanim się odezwała. – Wiedziałam … - prychnęła i wspierając dłonie na biodrach, odwróciła się w stronę okna.
- A to takie dziwne, że się o ciebie martwimy? – zagadnął, rozkładając bezradnie ręce. – Zależy nam na tobie, a Barosso to nie są przelewki. Zagroził ci, więc chyba nie sądzisz, że z Johnym przejdziemy nad tym do porządku dziennego? – warknął ostrzej niż zamierzał, ściągając na siebie jej błyszczące spojrzenie. – Zgadzam się z nim i uważam, że powinnaś wrócić do Miami, zanim to wszystko zajdzie za daleko, albo coś ci się stanie – dodał, wpatrując się w nią niestrudzenie, jakby samym spojrzeniem chciał ją przekonać do podjęcia słusznej decyzji.
- Nie jestem głupia, ani naiwna. Wiem, na co się pisałam biorąc się za tą robotę, ale nie dam się zastraszyć jakiemuś palantowi i nie ucieknę z podkulonym ogonem! – warknęła wściekle, piorunując go wzrokiem. – Dobrze wiecie, że jak będzie chciał, dorwie mnie wszędzie! Nie próbujcie podejmować za mnie decyzji – wycedziła przez zęby, ostrzegawczo kręcąc głową i wcelowując w niego palec wskazujący. – Już raz za mnie zdecydowałeś – przypomniała, a Rayan zaśmiał się gorzko pod nosem, ściskając palcami nasadę nosa.
- I będziesz mi to wypominać do końca życia? – zapytał z rezygnacją, zaglądając jej w oczy ze smutkiem. – Skoro już musisz się na mnie wściekać, to wiedz, że drugi raz zrobiłbym dokładnie to samo!
- Jasne, bo wy macie zakodowane w samczym DNA pieprzoną dominację! – fuknęła, robiąc odważny krok w jego stronę.
- Jak ty niczego nie rozumiesz … – westchnął, kręcąc głową i przesuwając dłońmi po twarzy.
- Niby czego? – zapytała, a kiedy łypnął na nią gniewnie, płonącymi, niebieskimi oczami, zacisnęła mocniej zęby starając się panować nad kotłującymi się w niej emocjami.
- Tego, że jesteś dla mnie cholernie ważna i uważam za całkowicie normalne, że chcę cię chronić za wszelką cenę! Cholera jasna! Kocham cię, głupia kobieto! – wyrzucił z siebie nim zdążył w ogóle pomyśleć nad tym, co robi. Vivi zmarszczyła brwi i zamrugała energicznie, gdy do oczu w jednej chwili napłynęły jej łzy. Rayan westchnął ciężko i przesuwając dłońmi po blond włosach, zaplótł je na karku i wbił spojrzenie w mrok za oknem.
- Nigdy mi tego nie powiedziałeś – szepnęła, bo żaden dźwięk nie chciał jej przejść przez gardło. Sanders uśmiechnął się krzywo i przymknął powieki.
- A ty mi to powiedziałaś? – odbił piłeczkę, spoglądając na nią zbolałym wzrokiem. Zwiesiła głowę i zagryzła boleśnie dolną wargę, czując jak powstrzymywane łzy jednak płynął po jej policzkach. – Vi, maleńka …. – mruknął schrypniętym głosem, a ona rozkleiła się jeszcze bardziej słysząc to jedno pieszczotliwe słowo, którym zawsze się do niej zwracał. Pokręciła energicznie głową w jakimś niemym proteście, gdy ujął jej twarz w obie dłonie i oparł się czołem o jej czoło, kciukami gładząc delikatną skórę na policzkach. – Nie przestało mi na tobie zależeć, nawet po tym jak mnie rzuciłaś – przyznał szczerze, starając się wyłowić jej spojrzenie.
- Ray … - jęknęła i spojrzała mu głęboko w oczy, gdy ostrożnie uniósł jej twarz ku sobie, obejmując wzrokiem każdy nawet najdrobniejszy szczegół jakby chciał na nowo nauczyć się jej na pamięć. Mimowolnie zerknęła na jego usta, niebezpiecznie blisko jej własnych, których kąciki uniosły się lekko w tym uśmiechu, przez który przestawała myśleć. Zatrzymała powietrze w płucach, gdy przesunął kciukiem po jej dolnej wardze i zbliżył się ostrożnie, czekając na jej reakcję, jakby sprawdzał na ile mu pozwoli. Nie potrafiła i nawet nie miała siły mu się opierać zwłaszcza, gdy zdała sobie sprawę, że tęskniła za nim bardziej, niż przypuszczała. Ich związek zawsze był burzliwy, kłócili się, awanturowali, namiętnie godzili i tak w kółko, ale zawsze była pewna, że jest dla niego tak samo ważna, jak on dla niej. Ponad roku temu naprawdę ostro się posprzeczali i rozstali na dobre. Oboje unieśli się dumą i odpuścili walkę, ale jak widać długo nie potrafili żyć z daleka od siebie.
Odruchowo zwilżyła wargi językiem i bezwiednie zacisnęła drobne dłonie na białej koszulce, którą miał pod skórzaną kurtką, a gdy ponownie spojrzała w jego cudownie, niebieskie oczy, przepadła na amen, bo widziała w nich wszystko, co tak naprawdę chciała zobaczyć.
- Niech cię cholera, Sanders! – warknęła i przylgnęła do niego gwałtownie całym ciałem, miażdżąc w pocałunku jego spragnione wargi. Nie musiała czekać na odpowiedź, bo Rayan oddał go z takim samym zapałem, wsuwając język do wnętrza jej ust i wyrywając z jej gardła tęskny jęk, będący niczym muzyka dla jego uszu. Uśmiechnął się w jej usta i pozwolił jej by zsunęła mu z ramion kurtkę, która po chwili wylądowała u ich stóp. Przyszpilił ją biodrami do blatu stołu i nie przerywając pocałunku, gorączkowo podciągnął jej sweter, który zakrywał jej nogi zaledwie do połowy uda, a potem chwycił za pośladki i uniósł lekko. Vivi oplotła go nogami w pasie i oderwała się od niego, łapczywie chwytając powietrze. Omiotła błyszczącym wzrokiem jego twarz i uśmiechnęła się promiennie, kiedy podtrzymując ją jedną dłonią, drugą wsunął pod materiał swetra, opuszkami palców badając rozpaloną skórę brzucha i powoli wędrując do piersi. Jęknęła w jego usta, gdy nakrył ją szorstką dłonią i bez zastanowienia z powrotem przywarła do jego warg, nie odrywając się od nich nawet wtedy, gdy usiłując dojść do sypialni, Rayan zachwiał się i Vivi z impetem uderzyła plecami o ścianę.
- Obawiam się, że nie dotrzemy do łóżka – szepnął, przyciskając ją swoim ciałem do zimnego muru i zaglądając w oczy pociemniałym z pożądania wzrokiem.
- Nie musimy – odparła, uśmiechając się zalotnie i jednym zdecydowanym ruchem szarpnęła jego koszulkę w górę, wyswobadzając jego ciało z kolejnej przeszkody …

***

Miała naprawdę po dziurki w nosie tych cholernych telefonów po kilkanaście razy dziennie. Nie po to wróciła do Valle de Sombras, żeby teraz za każdym razem, gdy patrzyła na ekran komórki widzieć ten sam przeklęty numer telefonu. Myślała, że jeśli nie odbierze parę razy, w końcu namolny typ się znudzi, ale najwyraźniej się myliła. Subtelna sugestia nie była dla wszystkich wystarczająco zrozumiała, a skoro tak, to musiała posłać go do diabła w dobitniejszy sposób.
Poprosiła Theo o krótką przerwę i ściskając telefon w dłoni wyszła zza baru, a potem przeciskając się przez tłum klientów zgromadzonych tego wieczora w gospodzie trafiła do drzwi. Pchnęła je z impetem i wyszła na zewnątrz, oddychając głęboko wieczornym powietrzem. Zerknęła na wyświetlacz, a kiedy znów zamigotało na nim to samo połączenie, zacisnęła zęby i przystawiła aparat do ucha.
- Czego chcesz? – warknęła do telefonu, nie siląc się nawet na zbędne uprzejmości i przeczesała nerwowo włosy placami, wpatrując się w jakiś mało istotny punkt przed sobą.
- Odebrałaś … - usłyszała po krótkiej chwili milczenia, tak dobrze jej znany męski głos.
- Co ty nie powiesz? Naprawdę? – fuknęła drwiącym tonem i zacisnęła mocniej dłoń na telefonie. – Powiedz, co masz do powiedzenia i przestań mnie dręczyć.
- Nie wściekaj się Sol, chcę porozmawiać … – odparł mężczyzna po drugiej stronie linii, miękkim i wyważonym tonem, ale przerwała mu zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze.
- Ale ja nie chcę rozmawiać z tobą, tak trudno jest to zrozumieć?! W jakim języku mam ci to przełożyć, by do ciebie to dotarło, do ciężkiej cholery?!
- Wyjechałaś z Meksyku – odparł jej rozmówca oskarżycielskim tonem, kompletnie ignorując jej słowa, a Sol aż się zagotowała z wściekłości. Prychnęła pod nosem i pokręciła głową z niedowierzaniem, bo czuła się tak jakby dopadło ją deja vu. Zawsze to samo. Nigdy nie słuchał tego, co ona ma do powiedzenia, zawsze był pieprzonym egoistą, dla którego najważniejsze były jego pragnienia, jego dobro i jego wygoda. Niestety zawsze dostawał to, czego chciał, a im trudniej coś zdobyć tym bardziej był zainteresowany. Nie wiedziała jak mogła być tak głupia i ślepa, że dała się omamić komuś takiemu. Ojciec miał rację, a teraz przewraca się w grobie widząc, w co się wpakowała.
- Sol? – z rozmyślań wyrwał ją męski głos po drugiej stronie linii. – Pytałem czy wróciłaś do Valle de Sombras? – powtórzył, kiedy nadal uparcie milczała.
- Nie twój interes – fuknęła z irytacją.
- Kochanie …. – jęknął bezradnie i zamilkł na kilka długich sekund, a w słuchawce słychać było jedynie jego nierówny oddech. – Potrzebuję cię – dodał cicho, zbolałym głosem.
Marisol przymknęła powieki i potarła palcami czoło, odchylając głowę i wspierając ją o szorstką, ceglaną ścianę. Nie chciała tego słuchać, bo doskonale wiedziała, do czego to wszystko prowadziło. Nie zamierzała pozwolić znów na to by manipulował nią tak jak przez ostatnie kilka lat, robiąc z jej szczęśliwego życia pogorzelisko.
- Tęsknię za tobą – dodał rozżalony.
- Za mną? A może za tym, że w tej chwili nie trafiła ci się żadna kretynka, którą mógłbyś tak wykorzystać jak mnie? – zaryzykowała, niemal wypluwając jadowicie każde słowo.
- Nie mów tak, nigdy nie chciałem …
- Daruj sobie! Poświęciłam ci ponad trzy lata mojego życia! Trwałam u twego boku i wspierałam cię wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebowałeś, a ty się tylko mną bawiłeś, jak przystało na rozpieszczonego gówniarza – wygarnęła mu, czując rosnącą w gardle gulę i cisnące się do oczu łzy. Nie chciała jednak dać mu tej satysfakcji i rozpłakać się do słuchawki. Obiecała sobie, że już nigdy więcej nie uroni przez niego ani jednej łzy, bo nie był tego wart. Zrobiła głęboki wdech i zebrała się w sobie, opanowując drżenie głosu. - Nie chcę cię w swoim życiu. Daj mi wreszcie spokój i zapomnij o mnie.
- Masz kogoś? – zapytał wprost.
- To już od dawna nie jest twoja sprawa – powiedziała chłodno Sol, tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji i wbiła spojrzenie w swoje buty.
- To jest moja sprawa do ciężkiej cholery! Jesteś moja, kocham cię do diabła! Skarbie …. – szepnął bezradnie do słuchawki i zamilkł, a Sol zmarszczyła lekko czoło i wierzchem dłoni otarła łzy, które mimo wszystko popłynęły jej po policzku. Jeszcze rok temu pewnie by mu uwierzyła, a teraz nie była tą samą naiwną gąską, która była gotowa zrobić dla niego wszystko. Zawiódł ją w najgorszy możliwy sposób, zabijając tym wszystkie uczucia, jakie do niego żywiła. Teraz z perspektywy czasu widziała, że to był jednostronny związek, który nie miał prawa przetrwać nawet, jeśli wypruwałaby sobie żyły i stawała na głowie. Nie dostawała od niego tego, na co zasługiwała, jako kobieta. Ojciec zawsze jej powtarzał, że jeśli ona będzie szanować siebie inni również będą ją szanować. Teraz po latach znała wagę tych słów. – Powiesz coś? – zapytał po chwili spokojnym i trochę niepewnym głosem.
- Nie chce cię znać, Daniel – odparła beznamiętnie, zaciskając mocniej dłoń na telefonie. – To co było między nami dawno się skończyło i nie ma już nawet szczątków, z których można by to poskładać. Przestań dzwonić, bo nic ci to nie da.
- Łamiesz mi serce… – powiedział łamiącym się głosem.
- Ja tobie? – warknęła coraz bardziej rozjuszona jego słowami. – To ty złamałeś moje. Byłam w stanie wytrzymać dla ciebie wiele. Cierpliwie znosiłam twoje humory, każde załamanie, kiedy przechodziłeś leczenie. Wspierałam cię i pomogłam przetrwać to, co najtrudniejsze. Starałam się dla ciebie, byś wiedział, że nie jesteś sam, że nie musisz samotnie walczyć z chorobą, a co dostałam w zamian? Moją przyjaciółkę w twoim łóżku? Kochałam cię dupku! A w tej chwili żałuję, że kiedykolwiek cię poznałam! – rzuciła i nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony, rozłączyła się i zakryła dłonią usta, powstrzymując wyrywający się z jej gardła szloch. Nie powinna była odbierać tego telefonu. Przecież doskonale wiedziała jak się to dla niej skończy. Kiedyś cieszyłaby się słysząc z jego ust podobne słowa – że mu zależy; że tęskni; że ją kocha. Teraz nic już nie czuła, oprócz żalu. Naprawdę uważała, że zmarnowała z nim najlepsze lata swojego życia, ale człowiek uczy się na błędach i musi z nich wyciągać wnioski, dla własnego dobra, a niektórzy nie są warci naszego czasu i miłości.
Zrobiła głęboki wdech i policzyła w myślach do dziesięciu, a potem odepchnęła się od ściany i uniosła głowę, napotykając na swojej drodze, wpatrzone w nią z niepokojem piwne oczy. Jęknęła z rezygnacją i przeczesując ciemne włosy palcami, oparła się z powrotem o mur.
- Długo tu stoisz? – zapytała, nie zaszczycając go przy tym nawet jednym spojrzeniem.
- Wystarczająco, by nie spodobało mi się to, co usłyszałem – odparł Leo, robiąc ostrożny krok w jej stronę. – To on dzwonił przez cały dzień? – spytał odważnie, starając się pochwycić jej spojrzenie, choć opornie tego unikała.
- Owszem. Cały dzisiejszy, wczorajszy, a nawet przez cały ostatni tydzień – przyznała szczerze, śmiejąc się histerycznie. Zmarszczyła lekko czoło i wsparła głowę o ścianę za plecami, spoglądając w rozgwieżdżone niebo, jakby tam była zapisana recepta na jakąś magiczną miksturę, która pozwoli jej zapomnieć. Wymazać z pamięci ostatnie cztery lata życia.
- Co się dzieje?
- Nic – odparła krótko, wzruszając ramionami i odwracając głowę w drugą stronę. Leo westchnął ciężko i wsunął jej palec wskazujący pod brodę zmuszając by na niego spojrzała.
- Promyczku, naprawdę sądzisz, że jestem, aż takim kretynem, że ci w to uwierzę? – zapytał, unosząc wymownie brew, ale Sol jedynie się skrzywiła i przygryzła policzek od wewnątrz, pokornie zwieszając głowę. – Może nie wyglądam, ale naprawdę nie jestem idiotą.
- Nigdy o tobie w ten sposób nie myślałam, więc nie wyskakuj mi z takimi tekstami, Leo, bo mnie wkurzysz! – fuknęła ostrzej niż zamierzała, nieco już zirytowana całym tym przeklętym wieczorem. Szybko jednak pożałowała swojego wybuchu, bo Leo był ostatnią osobą, która zasługiwała na to by się na nim wyładowywać. Westchnęła ciężko i pokręciła głową z rezygnacją, a potem spojrzała mu w oczy ze skruchą, gdy wierzchem dłoni delikatnie starł z jej policzka ślady łez, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć. – Przepraszam …
- W porządku – zapewnił, uśmiechając się do niej ciepło i trącając jej nos palcem wskazującym. – Jeśli chcesz pogadać, chętnie cię wysłucham, a nawet użyczę rękawa, żebyś się wypłakała, o ile mi go nie zasmarkasz – dodał żartobliwie, chcąc rozładować przygnębiającą atmosferę, po czym oparł się plecami o ścianę tuż obok Sol i wsunął dłonie do kieszeni jeansów.
Marisol parsknęła cichym śmiechem i siąknęła nosem, zakładając włosy za ucho.
- Tyle, że w tym przypadku naprawdę nie ma, o czym gadać – stwierdziła z goryczą i wzruszyła ramionami, spoglądając w jakiś tylko sobie wiadomy punkt na, rozświetlonej lampami chodnikowymi, ulicy. – Okazałam się po prostu nawiną dziewuchą. Na studiach poznałam z pozoru wymarzonego faceta, który doskonale wiedział jak wykorzystywać swój urok. Nim się obejrzałam byłam beznadziejnie zakochana i wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. Prawie trzy lata temu u Daniela wykryto białaczkę. Kochałam go i chciałam przy nim być mimo wszystko, więc poświęciłam mu całą swoją uwagę. Starałam się go wspierać w walce z chorobą i udało się, a po prawie dwóch latach lekarze dawali nadzieję, że wszystko wróci do normy. Cieszyłam się, bo wierzyłam, że jeśli przetrwaliśmy coś takiego, to przetrwamy wszystko, a po czterech miesiącach, znalazłam go w jego mieszkaniu z moją przyjaciółką. Wtedy potrzebowałam odrobiny ciepła i wsparcia po śmierci taty. A kiedy ja pogrążałam się w żałobie i pragnęłam czuć się bezpiecznie, on gździł się w łóżku z kimś, komu ufałam, więc to był definitywny rozpad naszego związku. Koniec historii – wyrecytowała obojętnym tonem, jakby czytała ulotkę jakiegoś leku. Przymknęła powieki i przesunęła dłońmi po twarzy, starając się uspokoić skołatane nerwy i odgonić znów cisnące się do oczy łzy, kiedy wspomnienia przesunęły jej się przed oczami jak zwiastun jakiegoś beznadziejnego filmu.
- Mam nadzieję, że nigdy go nie spotkam, bo mu przywalę – mruknął Leo, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Właśnie takie matoły psują prawdziwym facetom reputację. Nie wiem czy tacy to się rodzą, czy ich sieją – dodał, wykrzywiając usta w krzywym uśmiechu. Sol spojrzała na niego kątem oka i znów parsknęła wesołym śmiechem, kiedy mrugnął do niej przyjaźnie.
- Nie mów o tym nikomu, Leo. Nie chcę by ktoś wiedział, a już w szczególności moja rodzina – powiedziała poważnie, wpatrując się w niego błagalnie, intensywnie zielonymi oczami. Sanchez uniósł dłoń do ust i zrobił gest przypominający zasuwanie zamka błyskawicznego, a potem uśmiechnął się i objął ją ramieniem za szyję.
- Chodź Promyczku, nie psuj sobie wieczora takim gamoniem – powiedział, prowadząc ją w kierunku wejścia do gospody.
- Dziękuję, Gumisiu – odparła cicho i kiedy otworzył przed nią drewniane drzwi, cmoknęła go przelotnie w policzek i uśmiechnęła się promiennie, wchodząc do środka …


Stojąc wtedy przed gospodą razem z Leo, zdała sobie sprawę, że od dawna z nikim nie rozmawiała tak szczerze i otwarcie. Pierwszy raz od śmierci taty poczuła, że potrzebuje, by jej ktoś wysłuchał. Tak po prostu, bez zadawania zbędnych pytań. Zawsze to on był jej najlepszym przyjacielem, zawsze to jemu się zwierzała i to jego prosiła o radę, bo nikt nie znał i nie rozumiał jej tak dobrze jak Mariano Ramirez. Będąc z ojcem czuła się tak jakby jedna dusza zamieszkała dwa ciała, a to nie zdarzało się często. Zapomniała już jak to jest. Miała rodzinę, owszem. Świetnie dogadywała się z babcią, kuzynem i jego żoną. Nawet Lia była dla niej jak siostra, której nigdy nie miała. Mimo wszystko czegoś jej brakowała. Tej cząstki jej samej, która została pogrzebana wraz z ojcem w zimnym grobie. Teraz, kiedy rozmawiała z Leo, odnosiła wrażenie, że ten fragment jej duszy, o którym zapomniała zaczyna wracać do życia. Jak wszyscy z rodziny Ramirezów, miała nosa do ludzi i choć nie znała Leo długo, czuła się przy nim jak przy bratniej duszy. Wydawało się, że nadawali na tych samych falach i naprawdę dobrze się czuła w jego towarzystwie. Do tego to jego poczucie humoru ….

Stała za barem i starała się nie myśleć o nieprzyjemnej rozmowie telefonicznej z Danielem, a tym bardziej usiłowała za wszelką cenę nie dopuścić do siebie wspomnień, które tylko pogorszały jej samopoczucie. Leo miał rację, szkoda wieczoru na rozmyślenie o kimś, kto nie był tego wart. To zamknięty rozdział; przeszłość, którą zostawiał za sobą w Meksyku i do której nie chciała już wracać.
Podała młodemu chłopakowi kolejną butelkę piwa i zerknęła przelotnie na tańczących Christiana i Lię, którzy wyglądali tak jakby byli w innym świecie, zupełnie sami, a nie w zatłoczonej i hałaśliwej gospodzie. Uśmiechnęła się do siebie i odwróciła wzrok, przyglądając się Leo, odbierającego właśnie mikrofon od jednego z klientów, który podczas wieczoru z karaoke, organizowanego w gospodzie, starał się zaimponować talentem wokalnym i to w dość nieudolny, pijacki sposób. Sanchez zamienił z nim kilka słów, a potem uśmiechnął się do pracownika, który obsługiwał sprzęt. Rzucił coś do niego głośno i podniósł kciuk na znak zgody, a później odwrócił się do baru i wyszczerzył do Sol jak małe dziecko.
- Wreszcie dorwałem się do władzy i zamierzam zrobić z niej użytek – zaśmiał się wesoło do mikrofonu, przeciskając się przez tłum w stronę baru. – Pewien Promyczek ma dzisiaj kiepski dzień i chyba trzeba jej pomóc się uśmiechnąć – dodał, siadając na jednym ze stołków barowych i znacząco spoglądając na Sol. Pokręciła gwałtownie głową i zgromiła go spojrzeniem.
- Jestem w pracy, Leo – mruknęła, rozglądając się gorączkowo po gościach lokalu.
- Wykręcasz się? – zagadnął, a gdy zmrużyła oczy usiłując przybrać bojową postawę, Sanchez uśmiechnął się jeszcze szerzej i odwrócił się do klientów knajpy. – Pomożecie mi ją namówić do zabawy? – zachęcił, a kiedy ludzie zaczęli głośno klaskać i skandować jakieś mało zrozumiałe dla niej słowa, przewróciła oczami i pokręciła głową z dezaprobatą. – Nie daj się prosić – powiedział, przekrzywiając lekko głowę i wpatrując się w nią błyszczącymi łobuzersko oczami. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, szybkim ruchem wskoczył na bar.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała zaskoczona. – Leo, złaź natychmiast! – zaśmiała się, nie mogąc dłużej powstrzymywać rozbawienia, a on kucnął i wyciągnął do niej rękę.
- Chodź.
- Nie ma mowy! – pokręciła głową i skrzyżowała przedramiona na piersi w wojowniczej postawie. – Ja nie śpiewam….
- Bzdury! – wtrącił się Diego, który wyrósł za barem jak spod ziemi i porwał ją na ręce, podsadzając na roboczy blat poniżej głównej lady. – Nie łap się na te ściemy, Leo! Śpiewa i to lepiej niż twierdzi – zaśmiał się, mrugając do kuzynki, która posłała mu rozżalone spojrzenie.
- I ty przeciwko mnie? Przecież jesteśmy rodziną! – zaoponowała, stając ostrożnie na blacie.
- W tej chwili, Słoneczko, jestem twoim szefem – przypomniał zdecydowanym tonem, wycelowując w nią palec. – Rozruszajcie to towarzystwo.
- To polecenie służbowe? – zapytała unosząc ciemną brew. Diego wyszczerzył się od ucha do ucha i zadowolony z siebie, skrzyżował umięśnione przedramiona na piersi.
- Ma się rozumieć!
- Chyba nie masz wyjścia – powiedział Leo, ściągając na siebie jej intensywnie, zielony wzrok.
- Jesteś trupem, Sanchez! – wycedziła przez zęby, uśmiechając się słodko do zgromadzonych w lokalu gości.
- Zaryzykuję – szepnął jej do ucha i uśmiechnął się zawadiacko, a potem dał znak chłopakowi stojącemu przy sprzęcie, by włączył muzykę.
Sol westchnęła ciężko i wywróciła oczami z rezygnacją, a kiedy wybrzmiały pierwsze akordy znanej piosenki, usłyszała za plecami ciche gwizdnięcie Theo, który podrzucił jej jeden z wolnych mikrofonów, leżących do tej pory bezpiecznie pod ladą. Chwyciła go pewnie w dłoń i zrobiła głęboki wdech, starając się rozluźnić, a potem spojrzała na śpiewającego pierwszą zwrotkę Leo.

Jure que no volveria a sucederme de nuevo
volvio a pasar
que cupido no volveria a enredarme en su juego
y aqui ahora estas
uou uou uou
hablando de amar …



Zaśmiała się wesoło i zerknęła na wiszący na ścianie po przeciwnej stronie ekran, na którym wyświetlany był tekst piosenki, a kiedy nadeszła jej kolei, zapomniała o wszystkim i pozwoliła prowadzić się muzyce, tak jak uczył ją ojciec.

Tu tienes algo y no se que aun no lo descifro
pero alteras mis sentidos
otros amores del pasado me han dejado diabetica
y no puedo ser dulce contigo
le temo a que tu y cupido me vendan un sueno
y falle de nuevo
a que hoy estes conmigo y mañana con tu dueña
si me vuelve a pasar me muero
oh oh oh oh
me gustas pero tengo miedo de fallar en el amor…

Wypowiadając drugi raz ten sam wers, uśmiechnęła się do stojącego obok niej Leo i mrugnęła do niego zalotnie, aż parsknął głośnym śmiechem i kręcą głową z rozbawieniem, zaczął kolejną zwrotkę.

Yo a cupido no le creo pero en tus ojos veo esa actitud
que te hizo confiar?
el pasado a sido duro pero casi estoy seguro que princesa tu
lo puedo cambiar
con la forma en la que sexy me bailas…

Wyśpiewał i zgodnie z tekstem piosenki, zmierzył ją typowo samczym spojrzeniem, gdy podejmując z nim zabawę zaczęła zalotnie kręcić biodrami, a gdy po chwili dość nieskoordynowanie poruszając się w rytm muzyki, wysłał jej buziaka w powietrze, parsknęła głośnym śmiechem i chwyciła jego wyciągniętą dłoń, pozwalając by zakręcił nią wokół jej osi.

Con la forma en la que sexy me bailas
y lo rico que tus labios me besan
a tu lado se me pasan las horas
lejos de ti no sales de mi cabeza pai…

Zbliżyła się do niego i wciąż trzymając go za dłoń, stanęła tyłem i zerknęła przez ramię, uśmiechając się promiennie. Zakręciła biodrami, zginając lekko kolana i schodząc odrobinę w dół, a gdy Leo kontynuując zabawę, komicznie wytrzeszczył oczy, udając zdumienie i wyglądając przy tym jak aktor kabaretu, Sol razem z publicznością wybuchła radosnym śmiechem. Wyśpiewał kolejne wersy piosenki na zmianę z Marisol i starając się dorównać jej kroku przy tańcu na barze, zaczął kręcić się wokół własnej osi i kołysać biodrami, doprowadzając do łez nie tylko szatynkę, ale również połowę zgromadzonych w gospodzie gości.


Nie miała bladego pojęcia, jakim cudem udało jej się dotrwać do końca piosenki nie spadając z baru i wyśpiewać tekst nie padając przy tym ze śmiechu. Już dawno tak dobrze się nie bawiła i była wdzięczna Leo, za to, że zupełnie spontanicznie postanowił poprawić jej humor i wyrwać ją z gardła przeszłości. Jednego dnia dopadło ją tyle wspomnień, że trudno było się w tym odnaleźć. Wiedziała, że nie zagrzebie przeszłości i nie zostawi jej za sobą w stolicy, ale naprawdę wolała już do tego nie wracać. Sprawy z Danielem były zakończone i nie widziała powodu, dla którego miałaby znów rozgrzebywać zagojone rany. Miała tylko nadzieję, że wyraziła się wystarczająco dobitnie i nie będzie szukał z nią więcej kontaktu.
Westchnęła ciężko i przymknęła powieki, starając się nie pozwolić cisnącym się do oczu łzom znów popłynąć. W takich chwilach jak ta, bardzo brakowało jej ojca, z którym mogłaby porozmawiać, albo zwyczajnie pomilczeć. Tęskniła za jego mądrymi oczami i uśmiechem pełnym ciepła; za zwykłą obecnością, która napełniała ją siłą i dawała odwagę do stawiania czoła światu. Zawdzięczała mu wszystko; to kim była i jaka była. Był samotnym ojcem i musiał podołać trudnemu zadaniu bycia obojgiem rodziców jednocześnie. Dawał sobie świetnie radę. Dbał o to by nigdy niczego jej nie brakowało; by czuła się kochana i bezpieczna. Zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie w pełni zastąpić córce matki, której nie było jej dane nigdy poznać, ale starał się jak mógł by oszczędzić jej tęsknoty za drugim rodzicem. Były sprawy, na które nie miał wpływu i choć nigdy się do tego nie przyznał, Sol wiedziała, że bił się z myślami, czy mógł zrobić coś by jego żona przeżyła poród. Nigdy więcej z nikim się nie związał i czasem Sol żałowała, że tak zamknął się na miłość, ale wiedziała, że mocno kochał jej matkę, a wraz z jej stratą, utracił część serca.
Uśmiechnęła się lekko do własnych wspomnień i odruchowo sięgnęła dłonią do maleńkiego tatuażu zdobiącego skórę na szyi tuż pod prawym uchem. Symbol wszystkiego, co było dla niej w życiu ważne.
Nadal siedząc na schodach tarasowych swojego domu, zrobiła głęboki wdech i potarła czoło palcami, a gdy usłyszała za sobą czyjeś kroki, odwróciła się przez ramię i spojrzał na zmierzającego w jej kierunku Leo, który trzymał między placami dwie butelki z piwem. Uśmiechnęła się do niego lekko i odwróciła głowę, wlepiając spojrzenie w jakiś mało istotny punkt w głębi ogrodu.
- Już się urządziłeś? – zapytała, gdy usiadł na schodku obok niej i podał jej piwo otwierając ją wcześniej o drugą butelkę.
- Niewiele mam klamotów – odparł, wzruszając nonszalancko ramionami i zerkając na nią kątem oka. – Nie podziękowałem ci jeszcze za przygarnięcie mnie pod wasz dach – dodał po chwili, wlepiając wzrok w etykietę.
- Podziękowałeś – powiedziała, ściągając na siebie jego zaskoczone, ciemne spojrzenie. – Wczoraj – dodała, uśmiechając się smutno i przechylając butelkę, wzięła spory łyk. Skrzywiła się i przystawiła wierzch dłoni do ust, przełykając cierpki napój. – W zasadzie to ja powinnam podziękować tobie. Dawno nikt tak cierpliwie mnie nie wysłuchał i pierwszy raz od śmierci taty komuś się zwierzyłam z tak osobistej sprawy – przyznała szczerze, unikając patrzenia na Leo, którego badawczy wzrok wciąż wyczuwała na sobie.
- Nie zrobiłem niczego nadzwyczajnego. Zresztą mówiłem poważnie, jeśli będziesz kiedyś chciała pogadać … - zawiesił głos, kiedy spojrzała na niego zaszklonymi oczami i wysiliła się na słaby uśmiech.
- Wiem – szepnęła i siąknęła cicho nosem. – Obiecałeś przecież użyczyć mi rękaw, jeśli zajdzie taka potrzeba – dodała żartobliwie, zerkając na niego katem oka. Parsknął cichym śmiechem i upił łyk swojego piwa.
- Tylko nie płacz za często, co? Nie jestem specem od wycierania kobietom nosów – mruknął z rozbawieniem, za co zarobił kuksańca pod żebra.
- A co, kobiety przy tobie raczej wydają inne odgłosy niż szloch? – zagadnęła odważnie, unosząc sugestywnie brwi. Leo wyszczerzył się jak głupek i wzruszył ramionami.
- Pytanie! – rzucił, a ona pokręciła głową z niedowierzaniem, przesuwając kciukiem po gwincie. – Ten palant dzisiaj nie dzwonił? – zapytał po dłuższej chwili milczenia. Sol przygryzła policzek od środka i pokręciła przecząco głową, marszcząc lekko czoło.
- Znam go i wiem, że tak łatwo nie odpuści. Powinnam była posłuchać taty, kiedy mówił bym się zastanowiła nad związkiem z nim – przyznała z goryczą.
- Być może, ale to facet i jego zasranym obowiązkiem jest szanować każdą kobietę, zwłaszcza taką, która z nim jest. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można nie doceniać, że ma się przy swoim boku taką wspaniałą dziewczynę – przyznał zupełnie szczerze i bez zastanowienia, a kiedy Sol spojrzała na niego bystrymi, zielonymi oczami, podrapał się w zakłopotaniu w tył głowy. – No, co? – zapytał zmieszany, wzruszając ramionami i odwracając szybko wzrok.
- Nic – odparła, uśmiechając się łagodnie. – Fajny z ciebie kumpel – dodała szczerze, przygryzając policzek od środka.
- Z ciebie też.
- Dzięki!
- To znaczy kumpela – poprawił się szybko, a kiedy spojrzał na Marisol, która wpatrywała się w niego z jawnym rozbawieniem, westchnął tylko i wywrócił oczami.
- Komplementy pierwsza klasa, Leo. Od kogo bierzesz lekcje? – zagadnęła, szturchając go lekko ramieniem.
- Od mistrza Suareza, ma się rozumieć – odparł, mrugając do niej przyjanie.
- Gdzieś ty się uchował, Leo? Jak to możliwe, że się wcześniej nie poznaliśmy? – spytała zaciekawiona, bębniąc palcami w szklaną butelkę.
- Pojęcia nie mam – zaśmiał się, rozglądając bystrym wzrokiem po ogrodzie. – I pomyśleć, że tyle straciłem do tej pory – dodał, marszcząc brwi i kręcąc głową z niedowierzaniem. – Pyszną faszerowaną kaczkę, nieziemski tort czekoladowy, cudowny sernik, domowej roboty chlebek kukurydziany, a do tego pokręcona dziewczyna z gitarą, harówka muzyczna, wygibasy na barze w fenomenalnym duecie. No i oczywiście nie można zapomnieć o opiece i cierpliwości dla zalanej w trupa wersji Leo Sancheza … - wyliczył na palcach i cmoknął pod nosem. – Mam jak pączek w maśle, normalnie – dokończył, szczerząc się od ucha do ucha jak małe dziecko i zaglądając Sol w oczy.
- Nie spiernicz tego, dobrze ci radzę – ostrzegła z rozbawieniem, wcelowując w niego szyjką od butelki, którą trzymała w dłoni.
- Musiałbym być chyba niespełna rozumu! – rzucił, a Sol zaśmiała się cicho pod nosem i zakładając pasmo włosów za ucho, spojrzała w bezchmurne niebo, pozwalając by promienie słoneczne delikatnie otuliły jej twarz przyjemnym ciepłem. – Ładny tatuaż – powiedział Leo, wyrywając ją nagle z odrętwienia. Spojrzała na niego jakby nie rozumiała, o czym mówi, a kiedy wskazał ruchem głowy na zdobiący jej szyję maleńki rysunek, uśmiechnęła się lekko. – Co przedstawia? – zagadnął, bez zastanowienia wyciągając dłoń i delikatnie odgarniając jej włosy do tyłu.
- To [link widoczny dla zalogowanych], które trochę wyglądem przypomina literę „M” – wyjaśniła, zgarniając gęste, ciemne włosy na lewe ramię. – Trzy najważniejsze rzeczy w moim życiu. Muzyka, miłość i mój nieżyjący ojciec. Miał na imię Mariano, stąd „M” – przyznała, przymykając powieki i przełykając gulę, która uformowała jej się w jednej chwili w gardle. Puściła włosy pozwalając by swobodnie wróciły na swoje miejsce i upiła łyk piwa. - Kilka dni po jego pogrzebie pojechałam do San Antonio do Lii i poprosiłam ją o tatuaż.
- Przepraszam, jeśli nieświadomie sprawiłem ci przykrość – powiedział wpatrując się w nią uważnie. Sol pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego uspokajająco.
- Nic się nie stało. To zawsze będzie dla mnie trudny temat, bez względu na to ile czasu upłynie. Zmarł dwa lata temu, a mnie się wydaje, że to było wczoraj – przyznała, nerwowo przeczesując włosy palcami i mrugając energicznie, by powstrzymać napływające do oczu łzy.
- Jak …? – zapytał, ale kiedy przeniosła na niego zbolałe spojrzenie, szybko pożałował zadanego pytania.
- Może kiedyś ci opowiem – odparła, uśmiechając się jak zwykle, choć w jej oczach zalśniły łzy. Leo skinął głową ze zrozumieniem, odruchowo zakładając jej pasmo włosów za ucho, a kiedy jedna samotna łza spłynęła Sol po policzku, wytarła ją gorączkowo wierzchem dłoni. – Przepraszam… - szepnęła, po czym wstała i nie mówiąc nic więcej weszła do domu, pozwalając łzom w końcu popłynąć bez skrępowania…

***

Przeszła na drugą stronę ulicy i odruchowo rozejrzała się dookoła idąc w kierunku wejścia do gospody, gdy jak spod ziemi wyrósł przed nią Cosme Zuluaga.
- Dzień dobry, co pan tu robi? – zapytała, uśmiechając się serdecznie i uważnie sondując spojrzeniem jego zmartwioną twarz. – Coś się stało? – zapytała zaniepokojona, robiąc krok w stronę mężczyzny.
- Właściwie to sam nie wiem – odparł Zuluaga i westchnął wręczając jej dużą, brązową i niezaklejoną kopertę. – Ethan zostawił to dla ciebie.
- Jak to zostawił? – spytała, marszcząc lekko czoło i patrząc raz na kopertę raz na Zuluagę, kompletnie nie rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodzi. – To gdzie on jest?
- Wyjechał – powiedział Cosme, wsuwając ręce w kieszenie eleganckich ciemnych spodni, a kiedy Sol uniosła pytająco brew, westchnął cicho. – Zostawił mi krótką wiadomość, w której dziękuję za gościnę i przeprasza za kłopoty. Nie wiem, co zamierza, ani gdzie zmierza, ale wydaje mi się, że on po prostu potrzebuje samotności by przemyśleć pewne sprawy, poukładać sobie wszystko i wierzę, że zacząć nowe życie.
- Wyjechał bez słowa? Tak po prostu? – zapytała całkowicie zaskoczona.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Marisol – odparł bezradnie Cosme, wzruszając ramionami i w zamyśleniu przesuwając palcami po brodzie. – Może tak jest dla niego lepiej. Po prostu przeczytaj ten list, drogie dziecko – poprosił i uśmiechnął się do niej lekko, po czym ruszył w swoją stronę, zostawiając Sol samą przed gospodą. Przez chwilę wpatrywała się w swoje imię, starannie wykaligrafowane na kopercie, a po chwili oparła się plecami o ścianę budynku i przygryzając policzek od środka, otworzyła kopertę i przechyliła ją, aż jakiś mały, drewniany przedmiot wypadł jej na dłoń. Chwyciła go ostrożnie między palce i przyjrzała się mozolnie wykonanej podobiźnie statku z całym oprzyrządowaniem, żaglami, małym sterem, a nawet uwiecznionymi na pokładzie małymi figurkami żeglarzy, jednak to napis zdobiący całość zwrócił jej uwagę. Delikatnie przesunęła kciukiem po burcie i widniejącym tam jej własnym imieniu. Uśmiechnęła się lekko, przez chwilę jeszcze podziwiając ręcznie robione, małe arcydzieło, starając się dostrzec w nim jak najwięcej szczegółów, tak by nic jej nie umknęło. Odruchowo przygryzła policzek od wewnątrz i wyjęła z koperty list od Ethana, przesuwając wzrokiem po jego treści …


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 20:27:43 19-05-15, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:39:37 17-05-15    Temat postu:

234. CHRISTIAN & Co.

Był agentem federalnym od tylu lat, że czasem wydawało mu się jakby zajmował się tym od dziecka. Nim awansował, został szefem i zasiadł za biurkiem, był agentem operacyjnym – działał głównie w ternie i pod przykrywką, dzięki czemu do perfekcji potrafił wejść w daną rolę, zagrać odpowiednie emocje i pokazać to, co akurat chciał widzieć na jego twarzy jego rozmówca. Tak samo było w przypadku Orsona Crespo. Ludzie tacy jak on już dawno przestali robić na nim wrażenie, ale niezmiennie od lat bawiło go, gdy wydawało im się, że mogą mu grozić czymkolwiek albo dyktować jakiekolwiek warunki, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy w jak beznadziejnym położeniu się znajdują i nie potrafili docenić tego, że wymiar sprawiedliwości w ogóle chce z nimi o czymkolwiek rozmawiać. Z drugiej strony nie dziwił się temu aż tak bardzo, zwłaszcza gdy chodziło o mieszkańców Meksyku. Tu, w głównym kraju tranzytowym na szlaku narkotykowym, biegnącym z Ameryki Południowej do Stanów Zjednoczonych, gdzie przestępczość – w tym obok narkotyków głównie handel ludźmi i przerzucanie emigrantów do USA – była jednym z największych problemów, wymiar sprawiedliwości działał nieskutecznie i opieszale, co skutkowało niewielkim odsetkiem osób aresztowanych, a potem skazanych. Co więcej, sami policjanci często pozostawali na usługach karteli narkotykowych, a i urzędnicy administracji rządowej siedzieli w kieszeniach narkotykowych bossów. Wszystko to, łącznie z faktem, że w 2005 roku zniesiono w Meksyku karę śmierci, sprawiło, że przestępcy czuli się tu zupełnie bezkarnie i bezpiecznie jak u pana boga za piecem. Z tego powodu Stany Zjednoczone, będące głównym odbiorcą narkotyków od meksykańskich karteli, nawiązały z Meksykiem naprawdę szeroko zakrojoną współpracę, w wyniku której ludzie tacy jak Orson Crespo, którym zdawało się, że są bogami i mogą wszystko, trafili w ostre szpony amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, który brutalnie sprowadzał ich na ziemię i pokazywał im właściwe miejsce w szeregu.
Zadziwiające jednak było to, że ludzie pokroju Crespo zazwyczaj mieli tendencję do przeceniania swojej wartości dla służb federalnych. Sądzili, że bez nich nie uda się żadna operacja; że są cwani i wykiwają system podpisując wszystkie papiery, a potem, przy pierwszej lepszej okazji, uciekną nie wywiązując się z zawartej ugody. Byli w błędzie, ale wcale nie musieli o tym wiedzieć, a wręcz przeciwnie.
Wyciągnął komórkę i zadzwonił do swoich zwierzchników. Wspólnie ustalili, że do czasu przygotowania pisemnych gwarancji, których zażądał Crespo i zorganizowania jego wyjścia na wolność, które byłoby wiarygodne dla jego kumpli, pozostanie w zakładzie karnym w Apodaca. Zgodnie doszli też do wniosku, że jego pozostanie za murami więzienia, nawet do kilku tygodni, tylko uprawdopodobni jego późniejszy powrót do siatki Mitchella. Przy okazji dowiedział się też kilku ciekawych faktów, które skłoniły go do skontaktowania się z kimś jeszcze. Uśmiechnął się do siebie i z pamięci wybrał właściwy numer, niespiesznym krokiem kierując się w stronę gabinetu dyrektora więzienia w Apodaca, którego poprosił o wysłanie oficjalnego faksu, informującego prokurator Brenner o przejęciu więźnia Orsona Crespo przez DEA.

* * *

Gdy wszedł do mieszkania, jego żona siedziała na kanapie, błyszczącym wzrokiem wpatrując się w ekran laptopa, który trzymała na kolanach. Przez chwilę przyglądał się jej bez słowa, uśmiechając się pod nosem do własnych myśli, a w końcu odchrząknął lekko, ściągając na siebie jej spojrzenie.
– Cześć – przywitał się, stawiając swoją aktówkę na komodzie i wchodząc w głąb salonu. Stanął za oparciem kanapy, położył dłonie na ramionach żony i zupełnie spontanicznie pocałował ją w policzek. – Co robisz? – spytał, zerkając na monitor laptopa.
Laura przygryzła wargę, zatrzymując powietrze w płucach, gdy poczuła jego ciepły oddech przy uchu.
– Przeglądałam nasze maile – powiedziała w końcu, zamykając laptopa i spoglądając na niego przez ramię, uśmiechnęła się niewyraźnie. Gdy pochwycił jej spojrzenie, natychmiast odwróciła wzrok i odłożyła laptopa na niski szklany stolik, robiąc głęboki wdech.
Mauricio bez słowa obszedł kanapę i usiadł obok niej. Przykrył jej dłoń swoją i kciukiem delikatnie pogładził skórę, przyglądając się profilowi jej twarzy, na której malowało się tyle uczuć, że sam nie wiedział, które z nich dominuje.
– Myślisz o nim? – spytał, wyciągając wolną dłoń, by założyć pasmo jej jasnych włosów za ucho, a gdy wzruszyła ramionami, wsunął palec wskazujący pod jej brodę i zmusił, by na niego spojrzała. – Z tego co wiem, El Pantera siedzi w więzieniu i nieprędko z niego wyjdzie. Nic ci już nie grozi z jego strony, jesteś bezpieczna, Kwiatuszku – dodał łagodnie, unosząc jej dłoń do swoich ust.
Laura westchnęła ciężko i odchyliła głowę na oparcie kanapy, uporczywie wpatrując się w śnieżnobiały sufit. Nie chciała na niego patrzeć. Wiedziała, że jeszcze jedno spojrzenie w jego błyszczące oczy i utonie w nich, kolejny raz pozwalając na coś, co nigdy nie powinno było się stać. To było papierowe małżeństwo i takim miało pozostać. Nie chciała komplikacji. Po burzliwym związku z Estabanem wyrzuciła ze swojego słownika słowa „miłość”, „kocham” i „na zawsze” i zamknęła swoje serce na wszelkie uczucia. Nie potrzebowała kolejnego płomiennego romansu, a wraz z nim kolejnego wielkiego rozczarowania; nie chciała znów cierpieć, czuć się oszukaną i wykorzystaną więc postanowiła wszystkich mężczyzn trzymać na dystans, tak na wszelki wypadek. Ale jak miała trwać w swoim postanowieniu, mając przy swoim boku tak fantastycznego mężczyznę, jakimi bez wątpienia był jej własny mąż? Z dnia na dzień okazywało się to coraz trudniejsze, a ona sama czuła, że ma mętlik nie tylko w głowie, ale i w sercu, które za nic nie chciało słuchać rozumu.
– Zjesz obiad? – spytała nagle, przerywając panującą w pomieszczeniu ciszę. – Jest paella z kurczakiem i chorizo – dodała, wstając z kanapy i zupełnie zapominając, że Mauricio wciąż trzyma jej dłoń w swojej. Spojrzała na ich dłonie, a potem na jego przystojną twarz. Uśmiechał się łobuzerko, a jego oczy błyszczały niebezpiecznie.
– Chętnie – powiedział, podnosząc się z kanapy i stając tuż przy niej, położył dłoń na jej biodrze. – Pamiętaj, że możesz mi o wszystkim powiedzieć – dodał, gdy udało mu się wyłowić jej spojrzenie.
Laura zrobiła głęboki wdech i wysiliła się na beztroski uśmiech.
– Wiem – odparła, ale w przeciwieństwie do Mauricia uważała, że skoro przekroczyli pewną granicę i przestali być już tylko przyjaciółmi, to nie mogła mu się już zwierzać ze wszystkiego. A już na pewno nie z tego, że pewien nieznajomy wypisuje do niej liściki na serwetkach, a ona nie może przestać myśleć o jego świdrujących ją na wylot lazurowych tęczówkach. – Rozmawiałeś z Fernando? – spytała, zmieniając temat i zgrabnie wyswobadzając się z jego objęć.
Mauricio westchnął i przewrócił oczami z irytacją. Ściągnął marynarkę, rzucił ją niedbale na oparcie kanapy, podwinął rękawy śnieżnobiałej koszuli i niespiesznym krokiem ruszył za swoją żoną w stronę kuchni.
– Od kiedy odwiedziłem go w hacjendzie, nie rozmawialiśmy – odparł, odkręcając kran nad zlewem i myjąc dłonie. – Dziś wparował wprawdzie na chwilę do firmy, ale był wściekły jak osa. Wyglądał tak, jakby grunt zaczynał mu się palić pod stopami – dodał, uśmiechając się z satysfakcją i wycierając dłonie w papierowy ręcznik.
– Cieszę się, że nie upierałeś się, żeby mieszkać z nim pod jednym dachem. Nie zniosłabym tego – powiedziała, wspinając się na place, by sięgnąć po stojące na najwyższej półce talarze. Mauricio uśmiechnął się na ten widok, bez ostrzeżenia stanął tuż za nią i przylegając do niej całym sobą, zdjął dwa talerze z półki.
– Proszę – powiedział, natychmiast się od niej odsuwając i uśmiechając z miną niewiniątka.
– Celowo przełożyłeś je na wyższą półkę – bardziej stwierdziła niż spytała, krzyżując dłonie na piersiach w wojowniczej postawie. Mauricio nonszalancko wzruszył ramionami, a jego oczy błyszczały prawdziwie chłopięcą radością i beztroską. Nie mogła się nie roześmiać na ten widok, więc tylko pokręciła głową z dezaprobatą i zajęła się nakrywaniem do stołu.
– Myślę, że wprowadzimy się do wuja, gdy pozbędziemy się stamtąd Alexa – zaczął po chwili Mauricio, sięgając do dolnej szafki po ulubione wino. – Z Nicolasem jakoś się dogadamy… – dodał, podchodząc do stołu, ale słowa, które wypowiadał w ogóle do niej nie docierały. Oparła się biodrami o szafkę i zaciskając dłonie na jej blacie, po obu stronach swoich bioder, przyglądała się jak jej mąż sięga po korkociąg, a potem przez chwilę siłuje się z korkiem, by otworzyć wino. Machinalnie przygryzła dolną wargę, gdy w końcu wyciągnął korek i napełnił ich kieliszki. Nie potrafiła oderwać wzroku od jego szerokich pleców, wąskich bioder i mięśni wyraźnie rysujących się na odsłoniętych przedramionach, które w tak cudowny sposób potrafiły opleść jej ciało i sprawić, by zapomniała o całym świecie. Westchnęła cicho zganiła się w duchu za grzeszne myśli, które nagle zalały jej umysł. Po upojnej nocy, przychodził gorzki poranek, a wtedy do głosu dochodził rozsądek, który bezlitośnie przypominał, że jeśli nie przestanie igrać z ogniem, to wkrótce skrzywdzi ich oboje.
Odchrząknęła lekko, chwyciła patelnię i przełożyła danie na talerze.
– Jesteś pewien? – spytała, zajmując swoje miejsce.
– Nie mamy czego się bać. Nawet jeśli rozpoznają w tobie Laurę, wszystko przecież załatwiliśmy legalnie.
– Dla ciebie wszystko zawsze jest takie proste.
– Bo takie jest życie, Kwiatuszku – zaśmiał się, nabierając na widelec pierwszą porcję. – Wyborne – pochwalił po chwili, mrugając do niej z rozbawieniem. – Skończyłaś finanse, prawda? – Laura mruknęła twierdząco, przeżuwając akurat kawałek kurczaka i spojrzała na męża zaciekawiona. – Nie chciałem cię w to mieszać bardziej niż to konieczne, ale potrzebuję kogoś zaufanego, kto przejrzy dokumentację księgową firmy.
– Jeszcze niedawno chciałeś puścić ich z torbami. Coś się zmieniło w tej kwestii?
– Powiem ci, jak będę wiedział na czym stoję, na razie chcę zrobić porządne rozeznanie. Mogę na ciebie liczyć?
Laura spojrzała na Mauricia i uśmiechnęła się szeroko. Przynajmniej zajmie się czymś i nie będzie myślała o głupotach.
– Zawsze, Mauri – zaśmiała się.
Mauricio zakrztusił się i sięgnął po swój kieliszek z winem, a jego twarz w jednej chwili spochmurniała.

– Dlaczego jesteś takim sztywniakiem, Mauri? – spytała, ścigając na siebie jego spojrzenie.
– Prosiłem milion razy, żebyś się tak do mnie nie zwracała – odparł, starając się nie denerwować, choć siedząca przed nim osóbka, na pozór słodka i niewinna, działa mu na nerwy jak mało kto.
– Dlaczego? – zagadnęła, wspierając się łokciami o blat stolika i pochylając się lekko w jego stronę. – Uwłacza to godności wielkiego pana mecenasa? – zaśmiała się sztucznie, niewinnie trzepocząco przy tym długimi, ciemnymi rzęsami. – Przepraszam, nie chciałam urazić jaśnie wielmożnego pana.
Spiorunował ją spojrzeniem, pokręcił głową z dezaprobatą i wrócił do przeglądania dokumentów. Starał się na nich skupić, ale nie mógł, bo najpierw zaczęła bębnić palcami w blat stołu, a potem pogwizdywać jakąś irytującą melodyjkę.
– Do cholery! – warknął w końcu, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. W tym samym momencie różowy balon z owocowej gumy do żucia, pękł oblepiając jej usta. Przez chwilę patrzyła na niego, jakby zaskoczył ją ten nagły wybuch, ale trwało to zaledwie parę sekund, po których jej usta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu.
– Ups, Mauri chyba się wkurzył – zaśmiała się, palcem zbierając gumę z ust i brody.
– Wiesz co? Podziwiam twój świetny humor, bo na twoim miejscu nie byłoby mi wcale do śmiechu – wycedził przez zęby, zbierając dokumenty ze stołu i wkładając je do tekturowej teczki. Czuł, że jeśli zostanie tu choć minutę dłużej, to się źle skończy. – Zadzwoń do mnie, kiedy zastanowisz się czego właściwie chcesz, bo w tej chwili zwyczajnie marnujemy czas.
– Mnie się nigdzie nie spieszy – odparła, wzruszając ramionami i odważnie spoglądając mu w oczy. – A jeśli twoją misją życia jest zbawianie świata i chcesz komukolwiek prawić kazania, to najpierw wyjdź na ulicę między zwykłych ludzi, poznaj smak prawdziwego życia. I wyluzuj w końcu, Mauri…

Kiedy poczuł ciepłą dłoń żony na swojej, wrócił do rzeczywistości. Uśmiechnął się przepraszająco i przeniósł spojrzenie na ich dłonie, ale wtedy Laura natychmiast cofnęła rękę.
– Właściwie to dlaczego zgodziłaś się na to małżeństwo? – zapytał nagle, świdrując ją błyszczącym spojrzeniem.
– Przecież wiesz – odparła, sięgając po swój kieliszek. – Pomogłeś mi, więc chciałam ci się jakoś odwdzięczyć. Przysługa za przysługę. Chciałabym kiedyś zaprosić do nas Christiana – zmieniła szybko temat.
– Wątpię by się zgodził. Dał mi dobitnie do zrozumienia, że mam zamknąć jego sprawę, rozliczymy się a potem najlepiej jakbym zniknął nie tylko z jego życia, ale też z twojego.
Laura westchnęła cicho i przygryzła policzek od środka. Zdążyła już przecież poznać zdanie Christiana na temat Mauricia. Miała zamiar coś powiedzieć, ale wtedy zadzwonił jej telefon.
– Przepraszam – powiedziała, wstając od stołu i kierując się w stronę salonu, gdzie zostawiła komórkę. Zerknęła na wyświetlacz i uśmiechnęła się, widząc na nim imię brata. – Cześć, Chiquito. Masz cholerne wyczucie czasu, bo właśnie rozmawialiśmy o tobie… Numer Ariany? – zdziwiła się, pocierając czoło palcami. Nie była pewna czy przyjaciółka życzyłaby sobie podawania jej numeru, ale przecież Christian nie był nikim obcym. – Dobra, prześlę ci sms–em…

* * *

Ariany nie było i choć mieszkanie było bardziej jego niż jej, to nie chciał stawiać przyjaciółki swojej siostry przed faktem dokonanym i wprowadzać się pod jej nieobecność. Zajrzał też do pobliskiej kawiarni, gdzie pracowała, ale tam również jej nie zastał, a właściciel nie był skory do udzielania jakichkolwiek informacji o swojej pracownicy, więc wrócił pod kamienicę i siedział tu chyba dobrą godzinę zanim olśniło go, by zadzwonić do Laury.
– Dzięki, Lali – rzucił do słuchawki. – Rodzinny obiad? – jęknął z rezygnacją, przewracając oczami. Nie potrafił sobie wyobrazić siebie, swojej siostry, jej męża oraz Cosme i jego córki, która przecież w dalszym ciągu nie miała pojęcia, że w ogóle są rodziną, przy wspólnym stole. – To chyba nie jest dobry pomysł – mruknął. Nie miał zamiaru udawać, że wszyscy są nagle wielką, kochającą się rodziną. Owszem, polubił Cosme, mimo fatalnego początku ich znajomości, a z Nadią kumplował się w dzieciństwie, ale z żadnym z nich nie czuł się w jakiś nadzwyczajny sposób zżyty, a na pewno nie w sposób, w jaki powinna być zżyta ze sobą rodzina. Trudno zresztą by czuli się ze sobą jakoś szczególnie związani, skoro przez lata żyli z dala od siebie, jak obcy ludzie; każde z nich miało swoje problemy i swoje mniej lub bardziej uporządkowane życie. Nie było żadnego powodu by cokolwiek zmieniać czy przyspieszać w ich relacjach tylko dlatego, że nagle okazało się, że płynie w nich jedna krew. – Bardzo chętnie spotkam się z tobą, ale wolałbym nie oglądać mecenasa, o ile to nie będzie konieczne, a Cosme… Nie chcesz go widzieć?... Chyba musimy pogadać, bo czuję, że ostatnio nie powiedziałaś mi wszystkiego… Wiem, że to nie jest rozmowa na telefon. Powinienem teraz pojechać do ośrodka i pomóc Nacho w pakowaniu gratów, ale mogę zajrzeć do ciebie wieczorem… W takim razie zdzwonimy się jeszcze, trzymaj się – zakończył i przez chwilę tępym wzrokiem wpatrywał się w wyświetlacz swojego telefonu. Pamiętał ciepło, miłość i serdeczność, które na każdym kroku roztaczali wokół nich jego rodzice, okazując czułość nie tylko sobie nawzajem, ale też jemu i jego siostrze, dbając o to, by wyrośli na ludzi, którzy dobro innych zawsze przedłożą nad swoje własne.
Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowanym… Kiedy pomagamy innym, pomagamy sobie, ponieważ wszelkie dobro, które dajemy, zatacza koło i wraca do nas… To co dostrzegasz w innych, istnieje także w tobie… Okazuj dobro wszystkim ludziom, bo nigdy nie wiesz jaki krzyż przyszło im dźwigać ani jak bardzo potrzebują twojego wsparcia… – wszystkie nauki, które Andres i Isabel przez lata uparcie im wpajali, przemknęły mu teraz przez głowę. Nie rozumiał reakcji siostry na wzmiankę o Cosme, ale w tym momencie to był jego najmniejszy problem. Najważniejsze było to, że w ogóle chciała z nim rozmawiać, a na wszystko inne mieli jeszcze mnóstwo czasu. Poza tym w tej chwili jego głowę zaprzątała przede wszystkim Lia. Był zły na siebie, że nie porozmawiał z nią i nie wyjaśnili sobie wszystkiego, bo nie znosił takiego zawieszenia w próżni. Tańczyli wprawdzie razem dłuższą chwilę i Lia nie wyglądała wówczas na złą, czy obrażoną, ale w trakcie tańca nie rozmawiali, co zresztą w panującym w gospodzie gwarze i tak byłoby niemożliwe, a potem, gdy Leo został samozwańczym królem całej imprezy, na swoją królową mianując Sol, o poważnych rozmowach nie mogło być już mowy. Na domiar złego, w pewnym momencie, gdy rozbawiona występem przyjaciół Lia, poszła zamienić kilka słów z kuzynka Diega, przykleiła się do niego, zalana w trupa Livia. Marudziła coś niezrozumiale i była w takim stanie, że nawet hektolitry kawy nie postawiłyby jej na nogi, więc nie oglądając się na nic, wyprowadził ją z lokalu i odwiózł do domu, tym bardziej, że czuł się nieco winnym jej samopoczucia i stanu do jakiego się doprowadziła. Przez to wszystko wyszedł z imprezy nikomu nic nie mówiąc i nie czuł się z tym dobrze, ale nie chciał pisać sms–ów ani dzwonić. Chciał porozmawiać z Lią w cztery oczy, co jednak nie było mu dane, bo rano, gdy tylko zjawił się w ośrodku, Leo poprosił go pomoc przy przeprowadzce do Ramirezów, a Nacho wręczył mu wezwanie na komisariat, które zostawił dla niego Diaz. Zaraz potem w ośrodku zjawił się Mauricio, właściwie tylko po to, by przekazać mu to, co wyczytał już z wezwania i oświadczyć, że wszystko wskazuje na to, że sprawa, w której Alex zarzucał mu napaść z bronią i usiłowanie zabójstwa, powinna się zakończyć zaraz po przesłuchaniach i ewentualnej konfrontacji.
Westchnął cicho i przesunął dłonią po włosach. Jeszcze raz zerknął w stronę wejścia do kamienicy, po czym wsiadł na swoje Suzuki i pojechał do ośrodka.

* * *

Palił papierosa przed rezydencją, kiedy na podjazd wjechał samochód, z którego po chwili wysiadł Nicolas. Starszy syn Fernanda zatrzymał się w pół kroku, jakby nie dowierzał w to, co widzi. W końcu zatrzasnął drzwi swojego auta i przybrawszy na twarz wystudiowaną maskę, pewnym krokiem ruszył w jego stronę.
– Zaskoczony? – zaśmiał się Tomas, opierając się plecami o gruby, betonowy filar.
– Twoją głupotą? – mruknął Nicolas z drwiną, usiłując zachować kamienną twarz. – Owszem. Sądziłem, że masz więcej oleju w głowie. Naprawdę nie stać cię na nic więcej niż nielegalna fucha u mojego ojca?
Tomas wzruszył ramionami i wypuścił z ust smużkę dymu.
– Jak się miewa Irina? – zapytał po chwili, a Nicolas poczuł, że jego serce na kilka długich sekund zatrzymało się, zaprzestając pompowania krwi i tlenu.

– Irina? Irina, otwórz oczy… – poprosił cichym, łagodnym głosem.
Margarita podeszła z drugiej strony i sprawdziła puls, leżącej na łóżku dziewczyny, a kiedy ta po chwili otworzyła oczy, zaświeciła w nie malutką latarką, by sprawdzić czy reaguje na bodźce.
– Słysz mnie? – spytała łagodnie, uważnie przypatrując się twarzy dziewczyny. – Zamrugaj dwa razy oczami, jeśli mnie słyszysz – poprosiła, a gdy Irina wykonała polecenie, spojrzała na swojego brata i uśmiechnęła się.
– Irina… – wyszeptał Nicolas, ujmując jej policzek w swoją dłoń i gładząc delikatnie. – Teraz już wszystko będzie dobrze – powiedział, spoglądając spojrzał na Margaritę, jakby szukał u niej potwierdzenia, a gdy ta skinęła głową, uśmiechnął się lekko i potarł palcami kąciki oczu, czując, że zaczynają go piec od wzbierających łez…

– Irina nie żyje – odparł w końcu, przełykając gulę, która ściskała mu gardło na samo wspomnienie o tym, w jakim stanie ją znalazł. Zacisnął nerwowo szczęki i spojrzał Tomasowi prosto w oczy.
– I mówisz mi o tym dopiero teraz? – spytał Tomas, czując jak krew odpływa mu z twarzy.
– Przecież miałeś w d***e co się z nią dzieje. Odsunąłeś ją od siebie i wepchnąłeś w moje ramiona… – urwał, gdy poczuł na swojej szczęce pięść Tomasa.
– A ty pozwoliłeś by umarła! – warknął, z bólem w oczach przypatrując się Nicolasowi, który wierzchem dłoni wycierał krew z rozciętej wargi. – Miałeś się nią opiekować… – dodał cicho, odwracając się tyłem do Barosso. Nerwowo przesunął dłońmi po swoich ciemnych, przydługich włosach i zaplótł je na karku, spoglądając w ciemne niebo. – Jak to się stało? – spytał po chwili, spoglądając mu prosto w oczy, ale Nicolas milczał, odważnie wytrzymując jego coraz bardziej wściekłe spojrzenie. – Jak do cholery?! – krzyknął, chwytając go za poły marynarki tuż pod szyją i popychając tak, że uderzył plecami o gruby, betonowy filar.
– Pogadamy jak się uspokoisz – powiedział spokojnie Nicolas.
Tomas zaśmiał się pod nosem i zmierzył go kpiącym spojrzeniem, odsuwając się od niego.
– Nie mamy o czym rozmawiać, Nick – powiedział cicho. Postawił kołnierz skórzanej kurtki i wsunąwszy dłonie w kieszenie ciemnych jeansów ruszył przed siebie.

Zawsze kocham Cię całym sercem i wierzyłam, że to co nas łączy, to coś naprawdę wyjątkowego. Obiecałam, że będę na Ciebie czekać, wierzyłam, że pięć lat minie jak z bata strzelił i znowu będziemy razem. Szczęśliwi. Nie chciałam się poddać, gdy postanowiłeś mnie od siebie odtrącić. Byłam gotowa walczyć o to co nas łączy, o Ciebie, z całym światem a nawet z Tobą samym, ale… Nie mam już siły, Tomas. Za każdym razem, gdy dowiaduję się, że nie chcesz mnie widzieć, albo gdy wyciągam ze skrzynki list, którego nie odebrałeś, czuję się tak, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce i rozrywał je na strzępy. To tak bardzo boli, a ja… być może okażę się egoistką, ale mam już dość tego bólu i niepewności… dość walczenia o coś, czemu Ty nie chcesz dać szansy na przetrwanie.
Żegnaj, Tomas.
I bądź szczęśliwy, cokolwiek rozumiesz pod tym pojęciem.
Twoja na zawsze, I.


Każde słowo tamtego cholernego listu, o którego wysłanie poprosiła jego matkę, by mieć pewność, że go odbierze, znał na pamięć. Wtedy dotarło do niego, że to o co tak usilnie walczył, odkąd znalazł się za murami więzienia, wreszcie stało się faktem. Irina zrozumiała, że nie ma przed nimi przyszłości i pocieszyła się wreszcie w ramionach jego przyjaciela. Dokładnie tak jak chciał. Nie przewidział jednak tego, jak będzie czuł się z tą świadomością. Serce bolało go bardziej niż się spodziewał, gdy o tym myślał, ale mimo wszystko był głęboko przekonany, że tak będzie po prostu lepiej. Teraz jednak nie był już tego wcale tak bardzo pewien. Gdyby nie wziął na siebie winy, nie zostałby skazany, nie spędziłby niemal pięciu długich lat w więzieniu. To Nicolas gniłby w jakiejś śmierdzącej obskurnej celi, a on byłby szczęśliwy z Iriną, bo nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, by się z nią rozstawać.
Odetchnął głęboko i potarł palcami powieki, czując, że oczy zaczynają go piec.
Pamiętaj, że każda, choćby jedna, najmniejsza, na pozór mało istotna decyzja w twoim życiu, może nieść ogromną falę zmian dla innych – przypomniał sobie słowa matki, które zwykle puszczał mimo uszu. Fala zmian, którą spowodował, biorąc na siebie winę za Nicolasa, okazała się tragiczna w skutkach. Gdyby mógł cofnąć czas i sprawdzić jak potoczyłoby się jego życie, a przede wszystkim życie Iriny, gdyby podjął inną decyzję, zrobiłby to bez wahania.
Nim się spostrzegł nogi poniosły go w jedyne miejsce, w którym zawsze, niezależnie od sytuacji, czuł się po prostu bezpiecznie. Zamki były zmienione, ale nie było to dla niego żadną przeszkodą. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki swój mały przybornik włamywacza, bez większego trudu otworzył zamek i wszedł do środka. Nie zdążył jednak nawet wygodnie rozsiąść się na kanapie, jak miał zamiar, kiedy drzwi otworzyły się, a wnętrze mieszkania rozświetliło boczne światło.
– Tomas? – wyszeptała Dolores, a gdy spojrzał na nią przez ramię, uśmiechając się łagodnie, pokręciła głową z dezaprobatą, zacisnęła szczęki i skierowała się w stronę aneksu kuchennego. Stanęła za wyspą, jakby chciała się w ten sposób jakoś od niego odgrodzić i stworzyć dystans, którego żadne z nich nie powinno nawet próbować zmniejszyć. Tomas zatrzymał się przy szafce i oparł się o nią ramieniem, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie jeansów, przyglądając się jak bez słowa wypakowuje zakupy. Znał ją na wylot, a w jej twarzy czytał jak w otwartej książce. Chciała być twarda, pokazać mu, że wciąż jest na niego wściekła za jego bezmyślność, ale tak naprawdę walczyła z samą sobą, by nie wziąć go w ramiona i nie ucałować po latach rozłąki. Odchrząknął lekko, ściągając na siebie jej pełne żalu spojrzenie.
– Dlaczego nigdy nawet słowem nie wspomniałaś, że Irina nie żyje? – zapytał, tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji, jakby mówił o zupełnie obcej osobie. Dolores przymknęła powieki i wsparła się dłońmi o blat kuchennej wyspy, robiąc głęboki wdech.
– Związała się z Nicolasem, myślałam, że… – urwała i potrząsnęła energicznie głową, przełykając łzy. – Po co przyszedłeś? – spytała po chwili, spoglądając mu prosto w oczy. – Powiedziałam ci, że nie dostaniesz ode mnie nawet jednego peso.
– Zbierasz na wesele czy na kołyskę? – zakpił, odpychając się od szafki i zdecydowanym krokiem zbliżając się do kuchennej wyspy. – Prowadzasz się z tym dziwakiem, a całe miasteczko aż huczy od plotek! – wyrzucił jej prosto w twarz.
– W czasie twojego procesu też huczało i jakoś wtedy nic sobie z tego nie robiłeś – przypomniała, czując, że zaczyna tracić panowanie nad sobą, a głos zaczyna jej drżeć. – Sądziłam, że w więzieniu będziesz miał mnóstwo czasu na przemyślenia, że zrozumiesz pewne sprawy i przyjmiesz do wiadomości pewne fakty; że wyjdziesz stamtąd mądrzejszy o nowe doświadczenia i będziesz potrafił wyciągnąć właściwe wnioski, ale widzę, to były tylko moje pobożne życzenia, skoro do niego wróciłeś – mówiła, łamiącym głosem, przełykając łzy. – Nie mamy o czym rozmawiać dopóki pracujesz dla Fernanda.
Tomas usiadł na wysokim krześle przy ladzie. Oparł się łokciami o blat i zwiesił głowę, zaplatając dłonie na karku. Potrzebował jej teraz bardziej niż chciał się do tego przyznać. Miał już przecież tylko ją; była jedyną życzliwą osobą, jaka mu pozostała i na którą mimo wszystko ciągle mógł liczyć.
– Potrzebuję cię – wyszeptał tak cicho, że sam siebie ledwo słyszał. – Potrzebuję… – powtórzył podnosząc wzrok i spoglądając w jej pełne łez niebieskie tęczówki. – Nie chcę być teraz sam. Proszę, nie odtrącaj mnie, mamo…

* * *

Wszedł do ciemnej piwnicy i skrzywił się na widok siedzącego na materacu pod ścianą mężczyzny, który był przykuty kajdankami do jakiejś grubej rury, a na głowie miał czarny worek. Przewrócił oczami i westchnął ciężko, podchodząc bliżej. Nie zamierzał latać koło niego na paluszkach i być jego niańką, a właśnie na to się zanosiło, ale dla dobra sprawy gotów był się poświęcić. W końcu nie takie rzeczy już w życiu robił.
– Kimkolwiek jesteś zabij mnie i skończmy to – powiedział cicho więzień. – Wierz mi, wyświadczysz mi ogromną przysługę.
Uśmiechnął się jednym kącikiem ust i stanowczym ruchem ściągnął worek z jego głowy.
– To byłoby zbyt proste Ethanie Crespo – powiedział, pochwytując spojrzenie niebieskich jak jego własne tęczówek.
Młody Crespo zmrużył oczy, przyglądając mu się uważnie, gdy usiadał na jednej z drewnianych skrzynek i sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki po papierosy.
– Skąd mnie znasz? – spytał po chwili Ethan.
– W pewnych kręgach od dawna nie jesteś już anonimowy – odparł spokojnie, odpalając papierosa i zaciągając się nikotynowym dymem. – Wyglądasz na inteligentnego, sądziłem, że sam na to wpadniesz – dodał, spoglądając na swojego rozmówcę z rozbawieniem w oczach. Młody Crespo był wyraźnie skonfundowany, ale nie tyle samą sytuacją w jakiej się znalazł, ile tym, że ktoś mógł wiedzieć o nim zdecydowanie niż on sam chciał komukolwiek powiedzieć. – Wiesz co to jest Scylla? – zagadnął, wpatrując się w rozpływającą się w powietrzu smużkę dymu, którą przed chwilą wypuścił z ust. Ethan milczał jednak uparcie, mierząc go czujnym spojrzeniem i zaciskając nerwowo szczęki, więc odwrócił się przodem do niego. Pochylił się do przodu, wspierając przedramiona o kolana i przez chwilę siłowali się na spojrzenia, jakby obaj chcieli wyczytać nawzajem ze swoich twarzy, jakie mają względem siebie plany. – Na pewno wiesz, w końcu spędziłeś ostatnio całkiem sporo czasu z ojcem. Chyba nawet doszliście do porozumienia, co?
Crespo zacisnął szczęki jeszcze mocniej, tak, że niemal zgrzytał zębami.
– Czego chcesz? – spytał, cedząc każde słowo przez zaciśnięte zęby.
– Powstrzymać cię przed zrobieniem największej głupoty w życiu – zaśmiał się i wyciągnął dłoń z papierosem w stronę Crespo, a gdy ten pokręcił przecząco głową, z powrotem wsunął go sobie do ust. – Cokolwiek by to nie miało oznaczać – dodał, uśmiechając się jednym kącikiem ust.
– Nie rozkujesz mnie – bardziej stwierdził niż zapytał Ethan, na co jego rozmówca zaśmiał się w głos i popukał palcem wskazującym w czoło.
– Żebyś przywalił mi w łeb i spierdolił? Chyba się z głupim na rozumy pozamieniałeś.
Ethan westchnął ciężko i kręcąc głową z niedowierzaniem, uśmiechnął się gorzko pod nosem.
– Jak długo masz zamiar mnie tu trzymać?
– Tyle, ile będzie trzeba – odparł enigmatycznie, nonszalancko wzruszając ramionami i podnosząc się ze skrzynki na której siedział. – Pewni ludzie chcą – urwał i udając że szuka odpowiednich słów, podrapał się w tył głowy. – Uczynić cię następcą niedawno zmarłego króla i posadzić na tronie, a ty nie będziesz na to gotowy dopóki nie uporasz się sam z sobą – dokończył.
Ethan prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem. Na usta cisnęło mu się standardowe „nic o mnie nie wiesz”, ale przecież wcale tak nie było. Ten człowiek zdawał się wiedzieć o nim wszystko.
– Jesteś gliną czy jednym z nich? – spytał Crespo, ale nie dostał odpowiedzi. Mężczyzna uśmiechnął się tylko pod nosem, rzucił niedopałek papierosa na ziemię i przedeptał go butem.
– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie – odparł. – Mam nadzieję, że lubisz chińszczyznę – dodał, wyciągając z reklamówki, którą wcześniej położył obok drewnianej skrzynki, na której siedział, tekturowy kartonik i podając go Crespo. – Smacznego – rzucił jeszcze na odchodne i nim Ethan zdążył zareagować w jakikolwiek sposób zamknął ciężkie, metalowe drzwi i zaryglował je od zewnątrz.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 23:00:39 17-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:40:37 17-05-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 21:47:58 17-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:15:40 19-05-15    Temat postu:

235. COSME/ETHAN/OJCIEC JUAN

Nienawidził chińszczyzny. Skrzywił się, kiedy pudełko z tą obrzydliwą papką znalazło się w jego rękach. Obcy mężczyzna tego nie zauważył, już dawno bowiem opuścił ciemne i zimne pomieszczenie. Ethan uchylił ostrożnie wieko, jakby ze środka miał wyskoczyć najstraszliwszy potwór i powąchał pożywienie. Jak mógłby się tego spodziewać, zapach odrzucał na kilometry. Nie miał jednak wyjścia, musiał skonsumować to...coś.

Wzrokiem poszukał jakiegoś sztućca, pamiętając, że do tego rodzaju posiłków dodaje się widelec zrobiony z plastyku, czy przynajmniej łyżeczkę. Jak na złość, tym razem nic takiego nie stwierdził. Zupełnie, jakby los uwziął się na niego i w ten sposób.

- Nie dość, że odmrożę sobie tyłek, to jeszcze umrę z głodu – mruknął, próbując myśleć o przyziemnych rzeczach. Prawda była taka, że w głębi duszy był przerażony. Zdawał sobie sprawę, że jego ojciec nie prowadził zbyt legalnych interesów – i nie liczyło się, że próbował z nimi skończyć. Ale nigdy – pomijając ucieczkę przed sługusami Mitchella w tamtym lesie i moment zabójstwa Lydii – nie spotkał się osobiście z przedstawicielami tego samego „zawodu”, co Orson. W tym momencie dziękował Bogu po stokroć za to, że natchnął go decyzją wyjazdu i tym sposobem oddalenie zagrożenia od Sol i Zuluagi.

Wsadził palec do jedzenia i po chwili wahania wyjął, po czym oblizał, czując się jak totalny idiota. Gdzieś na samym końcu jednej z synaps w mózgu pojawiło mu się skojarzenie z kotem, ale nawet El Gato nie był w stanie rozweselić go na odległość. Dosłownie wmusił w siebie zawartość przyniesionego dania i odstawił pudełko na pobliską skrzynkę.

Westchnął ciężko, czując, jak chińszczyzna buntuje się w żołądku i prawdopodobnie będzie niedługo szukać ujścia z powrotem. W dzieciństwie kiedyś ciężko się nią zatruł, a teraz musiał ją skonsumować. Życie bywało okrutne.

Jego oczy przyzwyczaiły się do mroku na tyle, że zdołał dostrzec elementy pomieszczenia. Na wszelki jednak wypadek przesunął dłonią w miejscach, które mógł dosięgnąć, próbując przekonać się, czy nie przeoczył jakiejś wskazówki, albo sposobu na ucieczkę. Owszem, w jego umyśle wciąż tkwiła nieznośna myśl, że powinien skoczyć z tego amerykańskiego dachu, oszczędzając sobie i innym wielu zmartwień, ale jeżeli już miał umierać, to nie w taki sposób! Nie jak jakiś porzucony na zatracenie pies, w piwnicy, gdzie jego kości po wielu latach znajdą archeolodzy!

A poza tym nadal nie miał szansy uczynić tego, co zamierzał. To przecież po to tak naprawdę wyjechał. Chciał jeszcze raz odwiedzić grób Lydii i ich dziecka. Porozmawiać z nimi, zapytać ich o radę. Na płycie widniało jedno imię, maleństwo przecież nie zdążyło się nawet narodzić, ale Ethan od zawsze traktował to miejsce jako wspólny grób obojga. A teraz nie miał nawet pojęcia, gdzie jest i czy kiedykolwiek dane mu będzie położyć kwiaty na nagrobku, który tak wiele dla niego znaczył!

- Nie ma mowy! Nie zamierzam tutaj zostać! – zacisnął zęby po raz nie wiadomy, który tego dnia. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak długo był przetrzymywany, ale sądząc po głodzie, jaki skręcał jego kiszki, nim przyniesiono mu chińszczyznę, minęło już sporo czasu, odkąd opuścił Valle de Sombras.

Czy ktoś się o niego martwił? Cosme? A może Sol? Ten pierwszy zapewne ucieszył się, gdy jego gość opuścił El Miedo. Przynajmniej nie będzie sprawiał więcej problemów. Ale Marisol? Ona mogła się przejąć. Szczególnie po tym, co napisał w swoim liście. Ethan miał nadzieję, że nawet, jeśli do tego doszło, to szybko o nim zapomni. Inna kwestia, że on sam miał problem z zapomnieniem słów dziewczyny i – sam się sobie dziwił – jej spojrzenia.

Potrząsnął głową, próbując odgonić od siebie obraz, jaki stanął mu przed oczami i skupił się na zadaniu. Wyjść. Opuścić to miejsce. Powiadomić policję, na wypadek, gdyby mężczyzna, który go porwał, miał coś wspólnego ze Scyllą, albo w jakiś sposób mógł zagrozić Orsonowi.

O tak, Crespo doskonale wiedział, czym jest ta organizacja. Dlatego nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Aż zadrżał, gdy tamten powiedział mu, co knują członkowie bandy Mitchella. On, Ethan, szefem morderców? Tych samych ludzi, którzy zabili Lydię? Mowy nie ma! Jedyna sytuacja, w której mógłby stanąć naprzeciwko nich, to ta, w której wypadłby na nich z bronią podczas jakiegoś szaleńczego, samobójczego ataku, ale aż tak mu jeszcze nie odbiło.

Obcięcie dłoni nie wchodziło w grę. Nie dlatego, że przyniosłoby mu to potworny ból – jeżeli jego podejrzenia były słuszne i facet miał coś wspólnego z przestępcami pokroju starego Zuluagi i był wrogiem ojca, ręka byłaby najmniejszym poświęceniem. Po prostu nie miał czym tego zrobić, a obgryzanie jej nie wydawało się skuteczne. Nie był jednym z tych zombie, których pełno było w odcinkach „The Walking Dead”, ironicznie jednego z jego ulubionych seriali.

Sam nie wiedział, skąd miał w sobie tyle odwagi. Być może dlatego, że nie dbał, czy umrze, czy nie. Najważniejsze było dowiedzieć się, czy Orson jest bezpieczny.

- Pomyślmy – powiedział sam do siebie, ignorując przeklęte pożywienie wyprawiające harce w żołądku, tak samo wystraszonym, jak sam Ethan. Różnica polegała na tym, że niebieskooki bał się tego, który go uwięził oraz o losy ojca, jego ciało zaś tylko i wyłącznie o to, by utrzymać chińszczyznę w środku. – Jestem pewien, że nie zostawił mi kluczyków. Nie wydaje mi się też, aby nagle na podłodze znalazło się jakieś dłuto. Albo śrubokręt. Do kieszeni nie sięgnę, zresztą założę się, że komórkę dawno mi zabrał. Jeżeli zaczekam, aż wróci i udam, że jestem chory...Bez sensu – przełknął nadbiegającą mu do ust ślinę. – Nie mam aż tyle siły, żeby go udusić kajdankami. A poza tym za moment faktycznie się rozchoruję. Muszę szybko działać.

Po raz kolejny odtworzył w myślach całą rozmowę z nieznajomym. Wszystkie punkty, słowa, cokolwiek mógł sobie przypomnieć. Szukał wskazówki, czegoś, co pomogłoby mu zrozumieć, kim był ten drugi. Na próżno jednak. „Póki nie uporasz się sam ze sobą”. A cóż to, u diabła, miało znaczyć?

El Desconocido, jak zaczął go w pewnym momencie określać Ethan, wrócił kilka godzin później, podejrzliwie rzucając okiem na materac.

- Sprawdzasz, czy nie próbowałem uciec? – rzucił Crespo. – Nie martw się, nie znalazłem jeszcze sposobu. Ale bądź pewien, że go znajdę.

- O? – przybysz, a zarazem strażnik zdziwił się nie tylko głosem, ale i poprzez podniesienie lewej brwi aż pod samo czoło. – Ostatnim razem, kiedy cię widziałem, mamrotałeś coś o śmierci i o przysłudze. Co się stało przez ostatnie popołudnie?

- Nie twój interes – odparł Ethan, czując, jak wściekłość zaczyna buzować mu w żyłach. Ten pogardliwy uśmieszek, ta wyraźna kpina wypisana na twarzy, jakby możliwość, że blondyn zdoła się stąd wydostać, zupełnie nie wchodziła w grę. Już on pokaże, na co go stać!

Dziwne myśli, jak na kogoś, kto jeszcze rankiem tego samego dnia planował miejsce, gdzie być może odda ducha i był całkiem bliski idei samobójstwa. Jednakże młodzieniec podczas całego pobytu tutaj uświadomił sobie kilka rzeczy. Jego rozpacz to jedno, niebezpieczeństwo grożące Orsonowi, to drugie. Był gotów i zdecydowany odłożyć na bok własne problemy i cierpienie, jeżeli mógł jakoś pomóc ojcu, a być może i uratować mu życie. A po drugie, samo patrzenie na oblicze El Desconocido wprawiało Ethana w coś na kształt szału. Nie dlatego, że ten był brzydki – bo trzeba przyznać, że nie był – ale właśnie z powodu tego uśmieszku, tej ironii, tej pogardy, jaką żywił dla swojego więźnia.

A poza tym nie cierpiał czarnych worków. Zawsze wyrzucał śmieci, używając tych niebieskich.

- Ja sądzę inaczej. - El Desconocido kucnął w bezpiecznej odległości od Crespo i wypuścił kłębek dymu z papierosa, którego trzymał w ustach. – To jak? Przemyślałeś już pewne sprawy? Chcesz zastąpić El Diablo?
- Prędzej zacznę śpiewać falsetem! – odparował Ethan. – Ten bandyta...zresztą dobrze wiesz, co mi zrobił! Jak w ogóle śmiesz pytać mnie o coś takiego!

Przez głowę przemknęło mu, by rzucić się z pięściami na pytającego, ale powstrzymał się w ostatniej sekundzie. Nie zamierzał zabrzęczeć kajdankami jak krowa łańcuchem w jakiejś idiotycznej i z góry skazanej na porażce próbie.

- Spokojnie. – Kolejne kółeczko dymu wyleciało w powietrze. – A ta druga sprawa?

- Jaka druga sprawa? Słuchaj, nie chcę mieć nic wspólnego z...

- Pytałem o dziewczynę. - El Desconocido wstał i oparł się nonszalancko o skrzynkę.

- Co z nią? – Ethan zmrużył oczy i stał się czujny. Wiedzieli również o Marisol?

- Jesteś w niej zakochany?

Crespo mrugnął oczami, zszokowany, że ktokolwiek, kto zdawał się znać jego historię, może o to pytać. A potem wybuchnął dziwnym, wysokim śmiechem, jakby był już na granicy szaleństwa. Trwało to dłuższą chwilę, El Desconocido zastanawiał się przez moment, czy nie trzasnąć blondyna w policzek, żeby tamten się opamiętał.

- Zakochany? Ja? – Ethan zdusił w sobie w końcu ten histeryczny napad śmiechu, który z prawdziwą wesołością nie miał nic wspólnego i odparł krótko. – Nie. Nie skrzywdziłbym jej w ten sposób.

- Znowu cię naszło na te gadki o przynoszeniu nieszczęścia. Nudny jesteś – rzucił gdzieś w powietrze obcy. - I pomyśleć, że gdybyś został szefem Scylli, mógłbyś ochronić zarówno Ramirez, jak i własnego ojca przed długimi ramionami organizacji.

- Nie zamierzam splugawić imienia Lydii czymś takim! – wrzasnął Crespo, mając już serdecznie dosyć tego wszystkiego. Serce waliło mu jak młotem, sam już nie wiedział, czy nadal obawia się tego człowieka, czy raczej był po prostu wkurzony. Gdyby jeszcze tylko mógł wstać, jego pozycja z pewnością byłaby silniejsza. Niestety, krzyczenie z podłogi nie robiło zbyt wielkiego wrażenia na El Desconocido. – Powiem ci, co zrobię! Znajdę sposób, wydostanę się stąd, obiję ci twarz, a potem wrócę do Valle de Sombras, ostrzegę Soledad, ostrzegę ojca – gdziekolwiek jest - a potem...

- Potem co? – spytał drugi mężczyzna, zupełnie niezrażony tym wybuchem. – Zapijesz się w jakiejś podrzędnej knajpie? Albo wyciągniesz swojego starego gruchota z tyłów El Miedo i wsiądziesz za jego kółko, by w szaleńczym pędzie rozstać się z tym padołem łez? Proponuję ci jeszcze od razu polać go benzyną, żeby huk był i pożar były większe. Znam taką skałę niedaleko miasteczka, w którą możesz wjechać. Podać ci namiary?

- Wsadź sobie swoją skałę tam, gdzie słońce nie dochodzi! Nie zamierzam się niczym i nigdzie rozbijać, nie zamierzam w nic wjeżdżać, ja mam dla kogo żyć, ja chcę żyć, ja...

Zatrzymał się w pół słowa. Co on właśnie powiedział? „Ja chcę żyć”? A cóż to za nowość? Czyżby ta piwnica miała jakieś terapeutyczne zdolności? Przecież całkiem niedawno...

Ale czuł, że jest to prawda. Ethan Crespo właśnie zrozumiał. Chociaż w sercu wciąż czuł ten nieznośny ból po śmierci dziewczyny, którą kochał, chociaż wiedział, że nigdy do końca nie pogodzi się z tym, w jaki sposób umarła, coś się w nim nieodwracalnie zmieniło. Nie tylko chciał, ale i pragnął żyć.

To było jak gwałtowne otwarcie oczu. Jak ponowne narodziny. Sol miała rację, we wszystkim. Nie mógł, nie był w stanie zapobiec morderstwu Lydii. Przecież gdyby istniała jakakolwiek na to szansa, zrobiłby to bez wahania, niezależnie od ceny. Nie mając świadomości, kim naprawdę była córka Zuluagi, jak miał ją strzec? A jego ojciec prędzej, czy później i tak trafiłby do więzienia. Orson był mistrzem w ukrywaniu się, ale nawet on nie byłby zdolny do końca świata uciekać przed policją. A to, co powiedziała o innych ludziach...Oni też cierpieli, nawet sama Marisol. A on był do tego stopnia zanurzony we własnym bólu, własnym świecie smutku, że nawet nie zdobył się, żeby zapytać, dlaczego płakała. Ona przyszła go odwiedzić, bo się troszczyła, on tymczasem...

Gdybyż tylko los dał mu jeszcze jedną szansę na spotkanie z Soledad...Możliwość podziękowania jej, ale nie poprzez list, czy nawet rzeźbę, ale takiego prawdziwego, osobiście, patrząc jej prosto w oczy. Ba, może i na coś więcej - okazję do przeproszenia za egoizm, jakiego się dopuścił, nie nalegając, by powiedziała mu, co ją zasmuciło. I może nawet...do delikatnego objęcia jej w pocieszeniu, gdyby nadal go potrzebowała.

El Desconocido przyglądał mu się z uwagą.

- Chińszczyzna czyni cuda - skonstatował w końcu.

***

Monterrey. Miasto w którym miało rozstrzygnąć się wszystko. Przynajmniej dla Cosme Zuluagi. Co prawda już dawno uznał w sercu Nadię za córkę, potrzebował jednak oficjalnego potwierdzenia tego faktu. Nie, nie on, raczej ludzie w Valle de Sombras. Syn Mitchella nie chciał po prostu, aby ktokolwiek i kiedykolwiek zarzucił de la Cruz, że wykorzystuje El Loco. Jeżeli ktoś odważy się powiedzieć coś takiego, dokument zamknie mu usta. Sprawa zostanie rozwiązana raz na zawsze. A potem jeszcze pogrzeb Antonietty Boyer i Cosme wreszcie będzie mógł zaznać trochę spokoju.

Sama wizyta w laboratorium była dosyć krótka, pobranie materiału z wewnętrznej części policzka praktycznie bezbolesne i oboje znieśli to w doskonałych humorach. Zresztą właściciel El Miedo tuż przed przekroczeniem drzwi gabinetu chwycił dłoń kobiety i spokojnym tonem wyjaśnił jej, że on sam nie ma już żadnych wątpliwości co do łączącego ich pokrewieństwa. To była tylko formalność, konieczna do uporządkowania ich prawnej sytuacji względem siebie. Nadia odpowiedziała mu pełnym wdzięczności spojrzeniem i weszli do środka.

Kilkanaście minut później, po uzgodnieniu sposobu i terminu poznania wyników udali się na spacer po okolicy. Cosme, ubrany w jeden ze swoich najelegantszych strojów, spojrzał na córkę z błyskiem w oku:

- Kiedyś prosiłaś mnie, bym opowiedział ci więcej o sobie, o tym, co lubię, jaki jestem. Nasza wyprawa to dobra okazja, żeby coś ci pokazać.

Dał znak Nadii, iż odległość dzielącą ich od celu chce przemierzyć, trzymając ją pod rękę i ruszył do przodu. W trakcie drogi sypał ciekawostkami na temat miasta, próbując zainteresować Nadię Monterrey, a przy okazji udowodnić jej, że mimo swoich lat nadal potrafi ciekawie opowiadać. W pewnym momencie przerwała mu jednak, śmiejąc się perliście:

- Tato! Nie musisz próbować mi zaimponować znajomością każdej uliczki i jej historii! Wystarczy mi fakt, że jesteśmy tu razem, że spędzamy ze sobą czas...czego już tak dawno nie robiliśmy...- zakończyła dużo smutniej, niż zamierzała.

- Córko moja - rozpoczął Cosme uroczyście - obiecuję ci, że jak tylko wrócimy do miasteczka, poświęcę ci cały mój czas. Owszem, byłem zajęty sprawami mojego ojca i wszystkim tym, co przyniosło mi to, czym się zajmował, ale na tym koniec. Orson Crespo, jak zapewne wiesz, siedzi w więzieniu, jego syn wyjechał - pamiętasz, opowiadałem ci o nim podczas naszej podróży tutaj. Co więcej, pragnę, abyś nareszcie ze mną zamieszkała. Wiem, że El Miedo nie wygląda najlepiej - prawdę mówiąc, jak schorowany starzec...czyli po trochu jest podobne do mnie - ale jeżeli wytrzymasz wszelakie niewygody...Zresztą po pogrzebie twojej matki wynajmę ekipę remontową, niech posprzątają ten cały bałagan. Mam tylko nadzieję, że nie podłożą mi bomby do piwnicy - zakończył żartobliwie.

Zaraz jednak przestało mu być do śmiechu, kiedy Nadia stanęła w miejscu, wysunęła ramię spod jego ramienia i chwyciła się pod boki.

- Tego już za wiele - warknęła groźnie. - Nigdzie z tobą nie idę!

- Co? Ale dlaczego? - Cosme rozejrzał się po okolicy, zdezorientowany, jakby próbował znaleźć innego winnego tej całej sytuacji, niż on sam. Wyglądało jednak na to, że to on zawinił, ale nie miał pojęcia, czym.

- Co rusz wtrącasz słowo, którego nienawidzę. Za każdym razem, kiedy wspominasz o sobie, określasz się jako staruszka, dziadka, albo coś w tym rodzaju. Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś jeszcze młody?! Albo w tej chwili obiecasz, że więcej tego nie zrobisz, albo wracam do Valle de Sombras - sama!

- Autobus odjeżdża dopiero za kilka godzin - zauważył trzeźwo Cosme, uśmiechając się szeroko. - Masz jednak rację. Zżymam się, kiedy inni patrzą na mnie, jak na wiekowego człowieka, po czym sam nazywam się w ten sposób. Będę musiał z tym skończyć. Pod jednym warunkiem...- zawiesił głos i mrugnął do Nadii.

- Jakim? - burknęła, próbując nie pokazać, że ten szczery uśmiech ojca kompletnie ją rozbroił. Jakże bardzo by chciała widywać go częściej!

- Zjesz carambolę. A konkretniej sernik z pieczoną carambolą i sosem karmelowym. Tu za rogiem jest wyśmienita kawiarnia serwująca takie właśnie desery. To jak, idziemy?

Parę chwil później, kiedy Zuluaga z zapałem dłubał w talerzu, Nadia złapała się na tym, że przygląda się jego dłoniom.

- Bardzo boli? – spytała wreszcie z troską.

Cosme przerwał posiłek, i spojrzał na córkę z zastanowieniem, jakby z początku nie zrozumiał, o co jej chodzi.

- Moje ręce? – odezwał się po kilku sekundach, dostrzegając jej spojrzenie. – Już nie tak, jak na samym początku. – Odłożył widelec i powiedział jeszcze: - Maść od Margarity i to, co mi zleciła, zdecydowanie pomaga. Mogę nawet wystąpić jako pianista na pokazie dla dzieci, który organizuje Sol, Diego i cała reszta.

- To świetnie – odrzekła brunetka, ale widać było, że jej myśli błądzą w zupełnie innym miejscu, niż szpital. – Ale ja wciąż...

Delikatnie wysunęła palce do przodu i pogładziła ojca po jednej z wciąż widniejących na skórze blizn.

- Mogłam cię wtedy stracić...Ten pożar, twoje serce, Nacho, który na szczęście był na miejscu, pałający nienawiścią Juarez...Nie mówiłam tego nikomu, zresztą nie mam w Valle de Sombras aż tak bliskich przyjaciół, ale wciąż mi się śni tamten dzień. Pamiętam każdy szczegół, przerażenie, jakie mnie ogarnęło, gdy zorientowałam się, że nie wyszedłeś razem z nami. Że gdzieś tam jesteś, w zgliszczach połowy zamku, być może martwy, a ja znowu zostałam sierotą, bez ojca, chociaż tak niedawno go odzyskałam...Nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś odszedł ojcze. Po prostu nie wiem...

Z prawego policzka Nadii spłynęła cicho jedna, samotna łza i rozprysnęła się gdzieś na blacie stolika. De la Cruz Nadal nie odrywała wzroku od śladów po oparzeniach.

- Wiem, że jestem dla ciebie po części obcą osobą, bo nie widzieliśmy przez ponad dwadzieścia lat. Być może nawet tak o mnie myślisz – nie dlatego, że nie uznajesz mnie za córkę, ale po prostu przez to, że tak mało czasu mieliśmy dla siebie. Nie masz pojęcia, jak bardzo tego żałuję. To, co zrobiła mi...nam moja matka...Nigdy bym jej tego nie wybaczyła. Chciałabym jednak, żebyś zawsze pamiętał, że cię kocham, tato. Cokolwiek pokażą wyniki, potwierdzą, czy też zaprzeczą naszym przypuszczeniom, ty zawsze będziesz moim ojcem. I nie mówię tak, bo jesteś panem na El Miedo i...

- Nadia...- Cosme szepnął cicho, do głębi poruszony słowami, jakie właśnie usłyszał. – Ja to wiem. Czuję twoją miłość nawet, gdy nie ma cię w pobliżu. Czasami siedzę sam w moim zamku i wydaje mi się, że jesteś obok, że siedzisz naprzeciwko mnie i razem pijemy moje ulubione wino. Tylko nie myśl, że zwariowałem – zaśmiał się lekko, ale po jego głosie można było odczuć, że z ledwością panuje nad własnymi emocjami i powstrzymuje się przez wzięciem córki w ramiona. – Uczucie, jakie nas łączy, więzy, których ani Boyer, ani Mitchell nie zdołali przerwać i nikomu się to nie uda, jest tak silne, że przekracza ludzkie pojęcie. Już w tej samej sekundzie, kiedy cię ujrzałem, gdy nie wiedziałem jeszcze, kim jesteś, pojawiło się w naszych sercach, pamiętasz?

- Oczywiście, tatusiu...Jak mogłabym zapomnieć? Wiesz...Tam, w Domu Dziecka, modliłam się o ojca. O to, bym mogła go kiedyś poznać. I prosiłam Boga, by był dokładnie taki, jak ty. Nawet wyobrażałam sobie moment, chwilę naszego poznania i twoją twarz...Oczy, głos. Z jakiegoś powodu były identyczne, jak twoje, wiedziałam, że masz czarne włosy, znałam twoje spojrzenie, sposób wysławiania się. Nie mogłam tego pamiętać, byłam zbyt mała, kiedy Antonietta mnie ci ukradła, ale jakoś...zawsze wiedziałam.

- Ród Zuluaga zawsze się odnajdzie, córeczko. Zawsze. Z Bożą pomocą członkowie naszej rodziny będą się wspierać, będą żyli blisko siebie nawet wtedy, gdy na pewien czas los oddali ich o setki kilometrów. Tak było ze Andresem – moim bratem - i mną. Powinniśmy niby spędzać nasze życie osobno, a jednak mieszkaliśmy w tym samym miasteczku. Potem jego dzieci dowiedziały się, kim dla nich jestem. Tak, moja droga. Christian i Laura są twoimi kuzynami. Opowiem ci wszystko, całą tą historię, w domu, w zamku. Tutaj, w Monterrey, nie chcę wymieniać imienia mojego ojca częściej, niż to konieczne, a jest on, niestety, z tym bardzo związany. – Cosme zadumał się na moment. - A teraz, po tylu latach, u mnie w domu zjawił się Ethan Crespo, który był zakochany w mojej siostrze. Nigdy nie poznałem Lydii, ale ten chłopak po części mnie z nią połączył. Poprzez miłość, jaką do niej czuł.

- Zamierasz go odszukać? Sprawdzić, czy wszystko w porządku? Z tego, co mi opowiedziałeś, mógł próbować...

- Nie. – Zuluaga pokręcił głową. – Ani nie zamierzam go szukać, ani nie sądzę, żeby to było potrzebne. Jestem całkowicie pewien, że wróci. Widzisz, Nadio...Ethan przecierpiał wiele, Bóg jeden wie, co działo się w jego duszy, gdy umarła moja siostra, ale wytrzymał. Nie mam pojęcia, czy przez ten czas usiłował popełnić samobójstwo, czy nie, ale jakkolwiek by nie było, wytrwał. Cierpiał, ale żył. Coś trzymało go na ziemi, być może wiara, którą miał w sobie, a której istnienie tak strasznie negował, zaprzeczał mu. A może nadzieja, głęboko ukryta, że kiedyś mrok się skończy i nawet on odnajdzie swoje szczęście. Poza tym...- Cosme przerwał na moment, by zapłacić rachunek i dokończył: -...zostawił w Valle de Sombras coś, co ma nieodpartą siłę przyciągania. A raczej kogoś – zakończył z uśmiechem.

- Sol? Tą dziewczynę, z którą...

- Dokładnie. Tą samą, z którą rozmawiał i to kilka razy. Gdyby naprawdę pragnął śmierci, nie tylko wbiłby sobie nóż w serce dawno temu, czy wybrał jakiś inny rodzaj odejścia z tego świata, ale i w ogóle nie chciałby słuchać Soledad. A on nawet podarował jej ręcznie rzeźbiony model statku, ba, co więcej, nazwał go jej imieniem. Podejrzewam nawet, że gdyby dać im trochę czasu sam na sam, pozwolić się bliżej poznać, odczekać kilka miesięcy, to kto wie, co by się wydarzyło. Ona jest piękna, a on...cóż. Nie mnie to oceniać, bo jestem mężczyzną, ale swój urok ma. Jeżeli oczywiście zrobi sobie przerwę w kradnięciu uczuć mojego biednego kota!

- Kradnie serce El Gato? – Nadia, choć ciekawa szczegółów tego, co przed chwilą powiedział jej ojciec na temat swojego z pokrewieństwa z Suarezami, obiecała sobie, że zgodnie z jego wolą poczeka do powrotu do Valle de Sombras i skupiła się na zwierzaku.

- Owszem! – Zuluaga skrzywił się i opowiedział o wszystkich przestępstwach, jakich dopuścił się Złodziej Kocich Uczuć.

Oboje, zarówno Cosme, jak i jego córka, przemilczeli dwie sprawy. Ona powstrzymała się od wypytywania na temat Christiana i Laury, on zaś nie zadał pytania, które cisnęło mu się na usta. O Camilę i pewną sprawę, którą kiedyś wspomniała. A raczej, którą wspomniał Alejandro podczas pamiętnego, corocznego firmowego bankietu Grupy Barosso.

Zamiast tego zaproponował coś, co Nadię z początku zszokowało, ale potem zaczęła zastanawiać się nad odpowiedzią.

- Ja? Tato, nie ma mowy! Nie umiem, ośmieszę się tylko i...

- Cii...Żadnych protestów. Już postanowione. Odwiedzisz mnie krótko po tym, jak wrócimy do miasteczka. Wszystko ci pokażę, Sol przyniosła mi plany, nuty, teksty. Nauczysz się. Zobaczysz, zagramy razem na występie, ty i ja. Ojciec z córką. A w razie czego nawet mnie zastąpisz. Wierzę, że odziedziczyłaś po mnie talent w genach. Chciałbym też, żebyś zaśpiewała, ale nie wiem, czy Diego da radę wcisnąć dodatkowy punkt programu na tym etapie, na jakim są przygotowania. Porozmawiam z nim. I ani słowa więcej! – podniósł wskazujący palec do góry, co zwróciło uwagę nie tylko samej Nadii, ale i kilku mijających ich przechodniów, Cosme i de la Cruz opuścili już bowiem kawiarnię. – Jeżeli się nie zgodzisz, od jutra zacznę nazywać samego siebie zgrzybiałym starcem!

***

Ojciec Juan długo rozmyślał po rozmowie z Hugo. Już na samym jej początku, gdy tylko padło nazwisko Barosso, ksiądz zorientował się, że młodzieniec nie pała do nich zbyt wielką sympatią. A jeżeli mimo to wiedział o ich poczynaniach o tym, że wydano wyrok na Medinę, to po prostu musiał pracować dla tej rodziny. Fernando i jego ludzie nie opowiadali postronnym osobom, co zamierzali zrobić, a już na pewno niemożliwością było podsłuchanie ich planów. Dlatego tak bardzo, poza oczywiście próbą dotarcia do duszy Delgado, zainteresował się chłopakiem, który odwiedził jego kościół. Nie, to może złe określenie – który odwiedził kościół Boga. Juan wiedział, że budynek nie jest jego, on tylko się nim opiekuje i dba, by jak najwięcej owieczek przychodziło porozmawiać z Najwyższym. Duchowny pragnął pomóc tej zagubionej istocie, wesprzeć go i udzielić kilku dobrych rad, nie tylko na tematy religijne. W końcu sam kiedyś służył Mitchellowi Zuluadze i wiedział co nieco o tym, jak funkcjonują tego rodzaju organizacje przestępcze. Żałował, że przegapił możliwość rozmowy z Orsonem i z jego synem, a teraz było już za późno – nim ksiądz zorientował się, co dzieje się w miasteczku, starszy Crespo siedział już w zakładzie karnym nie wiadomo dobrze, gdzie, a Ethan...cóż. W zasadzie podzielił los ojca, bo nie zostawił na siebie namiarów, tyle, że nie siedział w więzieniu. Chyba.

Skoro nie udało mu się pomóc rodzinie Crespo, to może chociaż uda mu się tym razem. Liczył na to, że młody człowiek jeszcze odwiedzi Dom Boży, tym bardziej, że nie odszedł od razu, a wysłuchał tych kilku zdań, które Juan zdążył mu powiedzieć.

- On jest w niebezpieczeństwie. Muszę to zrobić. Muszę dowiedzieć się o nim więcej. Nie mogę tak po prostu przejść obok kogoś, kto być może zginie za kilka dni, jeżeli czegoś nie postanowię. Poza tym jego spojrzenie...ten człowiek cierpi. To Bóg postawił go na mojej drodze – chce, żebym spróbował mu pomóc, a przy okazji odzyskał kolejną owieczkę w jego stadzie – powtarzał sobie, przekraczając próg kawiarni Camilo Angarano.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:48:30 24-05-15    Temat postu:

236. Ingrid/ Julian/Gio/Victoria/Pablo

Ingrid Lopez miała dość bezczynnego leżenia w łóżku. Od trzech dni wpatrywała się w sufit pokoju albo w kroplówkę na stojaku na płaszcze czując coraz większą i większą irytację. Dlatego też trzeciego dnia swojego błogiego i bezsensownego lenistwa wreszcie podniosła swoje cztery litery z wygodnego łóżka ruszając na salę treningową. Dłonie owinęła bandażem. Uruchomiała odtwarzacz wsuwając do uszu słuchawki.

These battle scars, don't look like they're fading
Don't look like they're ever going away
They ain't never gonna change
These battle

Uderzała na oślep. W każdym cios wkładała całą swoją złość, frustrację, jaka trawiła ją od środka od tych trzech dni. Ingrid była wściekła nie na Inez, lecz na siebie i Juliana. Dała się mu omotać jak dziecko. Nabrać, iż chcę pomóc temu chłopcu może i chciał, lecz chodziło mu tylko i wyłącznie o zemstę. Wykorzystał ją. Jej słabość. Jej nienawiść, jej zbyt dobre serce. Zignorowała ból, który rozchodził się po całym ciele. Żebra nadal ją bolały za każdym razem, kiedy wciągała w płuca powietrze. Rozrywał jej ciało na małe kawałeczki. Ból fizyczny rozrywał jej ciało a sny rozrywały jej duszę. Było to jak posypywanie soli na otwarte rany. Nie dbała o to. Chciała czuć ten ból. To sprawiło, że czuła, że jeszcze żyje.
Inez obudziła w niej tamta dziewczynkę. Przerażoną, chociaż odważną Silną, chociaż słabą. Dziecko, które zakochało się i jego serce pękło na kilkanaście maleńkich niepasujących do siebie kawałeczków. Najgorsze w tym wszystkim nie były tortury fizyczne, lecz psychiczne.
Twarz Flavio ukazywana na małych ekranikach sprawiła, iż osiem lat ucieczki przed własną przeszłością uczuciami pojawiła się w tym samym momencie sprawiły, iż do dziewczyny dotarła jedna prosta rzecz. Jej życie potoczyło się tak a nie inaczej przez wybory, które dokonała. Ostatnią dekadę obwiniała Petera za brak ojcowskiej miłości, Helenę za wrobienie ją w poprawczak Gio za zabranie jej do Las Vegas na osiemnaste urodziny czy Inez za zbicie Flavio. Prawda jednak była taka, iż sama zgotowała sobie taki los. Mogła pójść inną drogą. Miała możliwości, aby zacząć od nowa nie oglądając się za siebie wybrała jednak zupełnie coś innego.
Została. Po wyjściu z poprawczaka nie odcięła się od swojej przeszłości. Kurczowo trzymała się ludzi, którzy byli przyczyną wszystkich nieszczęść. Giovanniego, Flavio, Heleny nawet Juliana a wszystko, dlatego że bała się zostać sama. „Dwie róże” były jej rodziną. Ci ludzie często z marginesu społecznego rozumieli ją bardziej niż rodzice. Byli tacy do siebie podobni. Wszyscy żyli na bakier z prawem. Mieli wyroki na koncie czy odsiadki w zakładach karnych. Byli tacy jak ona jednocześnie tak bardzo różnili się od siebie. Nie podobne życiorysy ich łączyły, lecz wzajemne zrozumienie. Wyszarpnęła słuchawki z uszu, kiedy partner odleciał kilka metrów dalej.
- Musimy porozmawiać- Julian przypatrujący się Ingrid od dłuższego czasu odkleił plecy od ściany ruszając w kierunku dziewczyny.- Powinnaś się oszczędzać.
- A ty powinieneś przestać udzielać mi złotych rad- odwarknęła łypiąc na niego wściekle.- Zrób jeszcze jeden krok a stracisz kilka zębów.
- Pozwól mi wyjaśnić- Julian zrobił jeszcze jeden krok. Zacisnęła dłoń w pięść wymierzając mu cios w szczękę. Wkładając całą siłę kopnęła go w brzuch. Julian zgiął się w pół. Jednym szybkim ruchem ścięła go z nóg. Ręce oparła na biodrach stając nad nim.
- Czyżbym zrobiła ci krzywdę?- Zapytała przekornie przechylając na bok głowę. – Potraktuj to, jako moją odpowiedź na twoje wyjaśnienia.
Julian uniósł ciało na łokciach
- Wysłuchaj mnie. To wszystko nie jest tak jak myślisz. Okłamałem cię to prawda, ale miałem powód.
- A ja mam to gdzieś a wiesz, dlaczego?- Zapytała pochylając się lekko nad mężczyzną.- Nie tylko mnie okłamałeś, ale zawiodłeś moje zaufanie- widząc błysk niedowierzania mimo rwącego bólu w żebrach roześmiała się - Tak Julian zgodziłam się na twój szalony plan, bo ci ufałam. – W Sali zapadła cisza. Ingrid walczyła z łzami napływającymi do oczu. Bez słowa wyminęła leżącego na podłodze Juliana kierując swoje kroki do łazienki. Cicho zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie plecami zamykając oczy. Osunęła się na podłogę ukrywając twarz w dłoniach. Zaczęła płakać. Nie była wstanie stłumić szlochu, który wyrywał się jej z piersi. Mimo rwącego bólu przestała się hamować. Po raz pierwszy od dawna rozpłakała się jak dziecko.

***
Nie był wstanie usiedzieć w Nibylandii. Kilkukrotnie stawał pod drzwiami łazienki. Kładł dłoń na klamce, lecz wycofywał się niczym tchórz, kiedy słyszał jej rozdzierający ciszę szloch. Julina Julian nie wrócił do Valle de Sombras. Nie był w nastroju na pogaduchy, w które zapewne wciągnąłby go Magik. Wszedł do kasyna należącego do Gio. Usiadł przy barze zamawiając butelkę szkockiej. Podejrzewał, że nawet cała butelka, którą zamierzał pochłonąć nie ugasi jego wyrzutów sumienia.
Tak on Julian Vazquez lekarz morderca miał wyrzuty sumienia. W jego przypadku była to rzec tak rzadko spotykana jak deszcz na pustyni. Lecz czuł się fatalnie. Słowa Ingrid nadal odbijały się echem w jego głowie. Chciał, chociaż na chwilę zapomnieć lecz wiedział że ani alkohol ani żadna kobieta nie będzie wstanie wymazać z przed jego oczu obrazu Ingrid. Długo jeszcze będzie słyszał szloch w swojej głowie.
Giovanni Romo ze zmarszczonym czołem przyjrzał się swojemu przyjacielowi. Westchnął głośno zwracając na siebie uwagę współpracowników. Kasyno o tej porze świeciło pustkami. Blondyn wsunął ręce w kieszenie spodni opierając się plecami o ścianę. Julian Vazquez nawet z tej odległości prezentował się jak siedem nieszczęść i jeszcze trochę. Opróżniona butelka stała obok niego na barze. Zaśmiał się pod nosem widząc jak chwyta ją w dłoń usiłując przelać zawartość do szklanki. Z pustego nawet Salomon nie naleje, pomyślał świadom, iż to stare powiedzonko nie dotyczy pustej butelki wódki. Barman postawił przed nim drugą.
Blondyn nie musiał pytać. Nie musiał zbytnio wytężać swoich szarych komórek, aby wiedzieć, iż Julian upija się z powodu kobiety. Ingrid Lopez zawładnęła każdą cząstką duszy przyjaciela. Giovanni ruszył nonszalanckim krokiem w stronę baru. Usiadł na stołku obok lekarza.
- Twoja twarz i stojąca obok na barze butelka mówią mi, iż ty i Ingrid zapewne odbyliście interesującą konwersację- Brunet łypnął na niego wściekle przelewając złocisty trunek do szklanki.
- Nie jestem w nastroju do dyskusje Go- warknął brunet duszkiem wlewając w siebie zawartość szklaneczki.
- No, co ty nie powiesz geniuszu w życiu bym się nie domyślił- usta blondyna drgnęły lekko ku górze.- Powiedziałeś jej prawdę?- Zapytał sięgając po butelkę. Kelner postawił przed nim czystą szklankę, do której Romo nalał złocistego płynu.
- W chwili, w której powiedziałby jej całą prawdę to zbierałbyś mój mózg z podłogi- stwierdził z bladym uśmiechem Julian. – Nie mogę jej powiedzieć.
- Powinieneś może wtedy wściekałaby się mniej.- Zasugerował delikatnie Romo. Rozmawianie o Ingrid było jak stąpanie po kruchym lodzie, który w każdym momencie mógł się załamać.
- Ingrid- zaczął bełkotliwie brunet- od samego początku cię oszukiwałem i wykorzystywałem a wszystko przez to, iż zarząd porwał Helenę. Pamiętasz Helenę prawda? – spojrzał na Gio.
- Oczywiście, że pamiętam Julianie- odpowiedział mu cienkim piskliwym głosem Romo.- To moja była najlepsza przyjaciółka, która wrobiła mnie w poprawczak. – Julian spojrzał na przyjaciela z politowaniem. W innych okolicznościach zapewne Gio naśladujący ton głosu Ingrid by go rozbawił, ale nie dziś.
- To ten moment, w którym wybuchamy śmiechem- zasugerował mu jakby czytający w myślach Gio.
- Ha , ha , ha- zaśmiał się sztucznie lekarz chwytając butelkę. Nie kłopocząc się z przelewaniem zawartości do szklanki pociągnął łyk wprost z butelki.- Pokłóciliśmy się.
- Twoja twarz mi to powiedziała- Gio przechylił na bok głowę- Ingrid ma nadal świetny prawy sierpowy- zauważył unosząc ku górze kąciki ust.- Przejdzie jej.
- Nie tym razem Gio. Nie widziałeś jej spojrzenia. Ja- urwał bezradnie wpatrując się w butelkę. Pociągnął kolejny solidny łyk. – Zawiodłem jej zaufanie.
- Nie- odparł Gio obracając na barze pustą szklanką- zrobiłeś coś o wiele gorszego. – Urwał czując na sobie wyczekujący wzrok przyjaciela.- Ty mój drugi Julianie złamałeś jej serce, co w połączeniu z złamanym zaufaniem, kłamstwami i prawdą która jest gdzieś po środku sprawia że nawet testy DNA nie pomogły cię zidentyfikować- stwierdził rzeczowym tonem Giovanni. Julian przyglądał mu się przez chwilę .
- Co ja mam teraz zrobić?
- Iść spać na górę- odpowiedział mu Gio- A ty nie o tym- demonstracyjnie uderzył się w czoło.- Zemścić się.
- Inez nie żyje.
- Taa, bo ona jedyna zalazła ci za skórę- mruknął blondyn. – Mam na myśli zarząd pijany głuptasie- poklepał go po ramieniu wstając. Objął go. – Dorwiemy ich. Jednego po drugim i spalimy. A teraz mój drogi przyjacielu idziemy lulu. – Z trudem powstrzymał śmiech, kiedy Julian spojrzał na niego z pijackim uśmiechem. Pomógł mu wstać. – Nie- powiedział widząc jak brunet sięga po butelkę. Uderzył go w ręce- Butelka zostaje ze mną. – Objął go w pasie odwracając w stronę schodów. – No Julek złap się tu- palcami poklepał barierkę, na której mężczyzna zacisnął palce. Teraz idziemy. Powolutku.
Wprowadzenie na górę Juliana zajęło mu trochę więcej czasu niż przypuszczał. Brunet bełkotał niezrozumiałe słowa, które kierowane były bardziej do siebie niż do blondyna, który pchnął drzwi prowadzące do jednego z pokoi. Pomógł się położyć mu na łóżku.
- Dziękuje- wybełkotał przytulając policzek do poduszki.- Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił?
- Spałbyś z głową na barze i musiał zapłacić rachunek- rzucił wesołym tonem blondyn narzucając na Juliana koc. Swoje kroki skierował w stronę wyjścia. Cicho zamknął za sobą drzwi. Zszedł na dół siadając przy barze. Barman bez słowa nalał mu drinka. Giovanni podziękował mu skinieniem głowy. Obok szklanki położył małą karteczkę z adresem. Podniósł ją na wysokość oczu wpatrując się napisany adres. Wyciągnął rękę przywołując stojącego przy wejściu ochroniarza.
- Przygotuj samochód- zwrócił się mężczyzny stojącego za jego plecami.
- Oczywiście panie Romo. Dokąd jedziemy?
- W odwiedziny do starej znajomej na początek. Poproś dwóch ludzi, aby mieli oko na Juliana biedaczysko upiło się. – Ochroniarz pokiwał ze zrozumieniem głową.- Zmień ludzi pod mieszkaniem Loli Lopez i namierz mi telefon jej córki.
- Oczywiście szefie. Coś jeszcze?
- Na razie to wszystko- powiedział podnosząc szklankę do ust. Czekał go cholernie długi dzień.

***
Victoria wzięła kilka dni zaległego urlopu. Potrzebowała odpoczynku i skupienia się tylko i wyłącznie na kwestiach związanych ze ślubem. Mieli jeszcze tyle do załatwienia a powoli kończył im się czas. Blondynka potarła palcami kąciki oczu tłumiąc westchnięcie. Długopisem uderzyła o kartkę sięgając po telefon. Wybrała ciąg cyfr naciskając zieloną słuchawkę.
- Dzień dobry- powiedziała- Moja nazwisko Diaz rozmawiam z panią Fuentes?
- Tak przy telefonie, o co chodzi?- Zapytała kobieta po drugiej stronie słuchawki-, W czym mogę pomóc?
- Chodzi o sesję ślubną- powiedziała Victoria podnosząc się z miejsca. Podeszła do blatu sięgając do szafki po kubek. Z dzbanka przelała czarną jak smoła kawę. Zerknęła jednocześnie na zegarek. Do spotkania z Pablo miała jeszcze kilka minut.
- Rozumiem, kiedy jest ślub?- Zapytała rzeczowym tonem pani fotograf.
- 14 lutego. Za niecałe trzy miesiące.- Vicky usłyszała w tle szelest papieru. Zagryzła dolną wargę.
- Będę w Meksyku dopiero pod koniec grudnia- wyjaśniła dziewczyna- mogłybyśmy na początku stycznia np. po świętach spotkać się i obgadać szczegóły? Wzięłabym ze sobą portfolio.
- Zgoda. – Powiedziała Victoria upijając łyk gorącej kawy. Podeszła do stolika sięgając po terminarz.
– 5 styczeń w Monterrey w Kleopatrze- Zrzuciła pierwszą datę, na której otworzył jej się kalendarz.- Odpowiada pani?- Zapytała Fuentes.
- Tak może być- odparła Vicky wpisując spotkanie z panią fotograf do grafiku. – Godzina?
- 13?
- Dobrze.
- Mogę zapytać skąd pani ma mój numer?
- Od Arianny Santiago- wyjaśniła Victoria słysząc dzwonek do drzwi. Szybkim krokiem skierowała się w tamtym kierunku. Spojrzała przez wizjer. Zmarszczyła brwi spoglądając na zegarek. Pablo przyszedł wcześniej. Sięgnęła do zamka.
- Zna pani Ari?- Zapytała wyraźnie podekscytowana po drugiej stronie słuchawki kobieta. Victoria otworzyła drzwi ojcu posyłając mu blady uśmiechem. Ruchem dłoni zachęciła go do wejścia do środka.
- Tak poznałyśmy się przypadkiem- oparła kierując się do kuchni.
- Proszę ją o de mnie pozdrowić- powiedziała Masie.- Wracając do naszych spraw- wróciła do tematu- Widzimy się 5 stycznia o 13 w Kleopatrze w Monterrey?- Zapytała dla pewności.
- Tak. – Odpowiedziała z uśmiechem Victoria spoglądając na zapisany termin w kalendarzu.
- W razie jakiś zmian skontaktuje się z panią.
- Oczywiście. Do zobaczenia.
Pablo usiadł przy balacie śledząc każdy ruch swojej córki. Przyniesioną ze sobą teczkę położył na blacie. Łokcie oparł na nim nie mogąc się uśmiechnąć. W dniu, w którym oznajmiał jej i Javierowi, iż przeklęta ziemia spłonęła a na miejscu odnaleziono zwłoki prawdopodobnie kobiety wydała mu się dziwnie spięta. Teraz patrząc na nią blondynkę tryskała energią pisząc coś w kalendarzu. Odłożyła na blat telefon.
- Napijesz się kawy? - Słowa dotarły do niego po chwili. Odchrząknął. Przyszedł tutaj w sprawie służbowej. Skinął jednak głową. – Przepraszam mam urwanie głowy. Gdyby ktoś powiedział mi ile trzeba spraw załatwić przed ślubem to mocno zastanowiłabym się nad datą- nalała do kubka kawę. Pablo zmarszczył brwi. Victoria mówiła szybko i dużo. Znał ją na tyle dobrze, aby wiedzieć, iż się czymś denerwuje. Postawiła przed nim kubek łypiąc spojrzeniem na teczkę. – Prawdopodobnie udało mi się załatwić fotografa. Wczoraj z Javierem dopięliśmy wszystkie sprawy formalne w kościele i znaleźliśmy zespół. Jutro na przykład spotykamy się z panią Ramirez, aby ustalić menu – z kawą w połowie drogi do ust spojrzała na Pabla, który przyglądał jej się badawczo- Za dużo mówię?- Usta ojca drgnęły w lekkim uśmiechu. Upił łyk kawy.
- Troszeczkę.- Odpowiedział.- Jest Magik?
- Nie. Pojechał na lotnisko po mamę.- Powiedziała mimowolnie krzywiąc się. Przyjazd teściowej, która nie wie, że jest teściową stresował ją.
- Teściowa?
- Tak, też jestem zachwycona- mruknęła- nie przyszedłeś jednak rozmawiać ze mną o Celeste Reverte, co?
- Nie. Muszę ci o czymś powiedzieć- zaczął ostrożnie Pablo.- Inez Romo nie żyje. To jej ciało znaleziono na przeklętej ziemi. - Powiedział obserwując uważnie reakcje dziewczyny. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Vicky szybko uciekła wzrokiem w bok.- Wiedziałeś, że to ona.- Stwierdził kompletnie zaskoczony tym odkryciem. Idąc tutaj takiej opcji nie brał pod uwagę. – Pytałem ciebie i Javiera czy wiecie, kto to może być
- Tato- weszła mu w słowo Victoria
- Patrząc mi w oczy powiedziałaś mi, że jej nie znasz- podniósł się z miejsca zaciskając dłoń w pięść. Uderzył w blat- Cholera jasna Victoria!- Krzyknął patrząc na nią wściekle.- Mogłaś mi od razu powiedzieć, że to ona! Na co do cholery czekałaś aż dostanę do mnie plotki o śmierci Czarnej wdowy?
- Nie- spojrzała na niego bezradnie. Trzęsące się dłonie oparła na blacie.- Chciałam ci powiedzieć zamierzałam to zrobić dzisiaj.
- Zabiłaś ją?- Zapytał ją wprost spoglądając jej w oczy. Vicky pokręciła przecząco głową.
- Nie, nawet mnie tam nie było.
- To cię nie usprawiedliwia moja droga- powiedział krążąc po kuchni. Palcami przesunął po włosach. – I co ja mam teraz zrobić?- Zapytał bardziej siebie niż córkę.
- Ukręcić sprawie łeb?- Zasugerowała ściągając na siebie jego chmurne spojrzenie.
- To sprawa o morderstwo nie mandat za złe parkowanie Victoria!- Wykrzyknął wyrzucając ręce do góry.- Nie mogę ukręcić sprawie łba! Nie prowadzę nawet cholernego śledztwa! Kto to zrobił? – Zapytał ruszając w stronę Vicky. Instynktownie cofnęła się do tyłu. – Powiesz to oficerowi prowadzącemu śledztwo. – chwycił ją za łokieć.
- Nie- wyrwała mu się- To nie ma znaczenia- warknęła.- Ktokolwiek to zrobił- powiedziała ważąc słowa- zrobił to dla mnie.
- Ty chyba nie rozumiesz. Ofiarę zostanie zidentyfikowana po karcie dentystycznej. – Wyjaśnił powoli.- Prędzej czy później ustalona zostanie jej tożsamość. Mało tego rodzina Romo złoży zawiadomienie o zaginięciu. – Pablo wyrzucał z siebie szybko kolejne słowa. - Zostaną zidentyfikowane dwie kobiety. Jedna nie żyje od siedemnastu lat druga spłonęła żywcem. I jak według ciebie mam ukręcić sprawie łeb.
- Inez Rodriguez ma akta?- Zapytała włączając laptop.
Pablo skinął powoli głową.
- Załatwię to- powiedziała. Palcami przesuwała po klawiaturze. Policjant zmarszczył brwi na ekranie dostrzegając skomplikowane sekwencje zdań.-
- Co ty wyprawisz?- Zapytał ignorując jej pytanie.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?- Podniosła wzrok na ojca. Pablo skinął głową. – Hakuje policyjną bazę - wyjaśniła wychodząc swobodnie do ich systemu. Odnalazła odpowiednie akta. Wpatrywała się wyświetloną fotografię z młodości Inez. Parsknęła śmiechem czytając zarzuty, jakie jej postawiono. – Mamy dwie opcje do wyboru mogę usunąć jej akta albo możemy zakończyć tę farsę raz na zawsze- wyjaśniła patrząc mu w oczy.- Ty decyduj.
- Zaczekajmy z tym jeszcze- powiedział po dłuższej chwili namysłu. – Nikt przecież na razie jej szukał. – Vicky pokiwała głową ze zrozumieniem wychodząc z policyjnej bazy.- Mogę cię o coś zapytać?- Sięgnęła po kubek z kawą. Upiła niewielki łyk.
- O co chodzi?
- W trzy dni wybieram się po suknię ślubną- zaczęła- poszedłbyś ze mną?- Pablo był wyraźnie zaskoczony jej propozycją.- Potrzebny mi męski punkt widzenia. – Wyjaśniła. – Javiera nie wezmę ze sobą, bo widok panny młodej w sukni ślubnej przynosi pecha, ale jesteś moim tatą, więc…- urwała wpatrując się w niego wyczekująco.
- Dobrze. Pojadę z tobą.
Victoria uśmiechnęła się delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Dziękuje- pocałowała go delikatnie w policzek.- A sprawą Inez nie martw się. Załatwię to.
Victoria po wyjściu ojca nie mogła znaleźć sobie miejsca. Spacerowała po kuchni obracając telefonem w dłoniach. Przyjaciele nie odbierali, Javier najwyraźniej prowadził bardzo ożywioną i długą konwersacje gdyż także nie odbierał. Zirytowana wybrała numer jedynej osoby, która mogła jej teraz pomóc. Giovanni Romo odebrał po drugim sygnale.
-Słucham cię siostrzyczko- powiedział świadom, iż zwracając się do niej per siostrzyczka tylko ją zdenerwuje.- W czym mogę pomóc?
- Po Monterrey krążą plotki, iż Inez Romo nie żyje- powiedziała zirytowana siadając na krześle. Nie znosiła, kiedy nazywał ją „siostrzyczką”
- Cóż mogę począć dobre wieści szybko się rozchodzą- odparł spoglądając na wejście do hotelu. – W czym problem?
- To nie jest ani trochę śmieszne Gio- powiedziała palcami bębniąc w udo. – Policja w Valle de Sombras gdzie zostawiliście płonące ciało Inez zaczyna kojarzyć fakty, ciekawe czy będzie ci tak wesoło, kiedy zapukają do twoich drzwi. – Nie mogliście wziąć jej ze sobą?- Zapytała wstając. Nie była wstanie usiedzieć w miejscu.
- Po pierwsze wszelkie wyrzuty miej do Juliana, któremu zachciało bawić się w piromana po drugiego ciało Inez płonęło, więc zarzucenie jej sobie na plecy- urwał słysząc prychnięcie po drugiej stronie. – Po trzecie sprawą Inez nie kłopocz swojej ślicznej główki zajmę się ja. Po piąte- urwał- nie ma po piąte. – Uśmiechnął się pod nosem widząc jak obładowana w dwie duże torby brunetka zmierza do jednego z pokoi.
- Zajmiesz, czyli jak?
- Im mniej wiesz tym lepiej. Dowiesz się w swoim czasie- powiedział spokojnym głosem.
- Jeszcze jedno masz kontakt z Julianem albo Ingrid? Nie mogę się do nich dodzwonić
- Julian pokłócił się z Ingrid i zalał w trupa w moim kasynie teraz śpi a Ingrid po kłótni z Julianem udała się na wycieczkę po cmentarzu. Podyskutowałby jeszcze, ale mam pilną sprawę do załatwienia. Do zobaczenia siostrzyczko- Nie czekając na odpowiedź rozłączył się wciskając telefon do kieszeni skórzanej kurtki.- Zostań- rzucił w stronę kierowcy wychodząc z ciepłego wnętrza samochodu. Szybkim krokiem skierował się do odpowiednich drzwi. Nacisnął powoli klamkę wślizgując się do środka.
Stała odwrócona do niego tyłem. Długie czarne włosy opadały na szczupłe ramiona. Gio kątem oka zauważył, iż na łóżku leży czarny pistolet. Chrząknął głośno. Nie musiał czekać długo na jej reakcję. Chwyciła za broń odwracając się. Patrzyła na niego przez chwilę kompletnie zaszokowana.
- Powinienem zrobić ci zdjęcie.- Zasugerował.- Twoja mina jest bezcenna.
Kobieta prychnęła głośno.
- Mogłabym ci wpakować kulę w łeb.
- Najpierw kochana musisz odbezpieczyć broń, później zaś pociągnąć za spust
Warknęła zirytowana rzucając broń na łóżko. Ręce oparła na biodrach zastanawiając się czy powinna zapytać skąd wiedział gdzie jest? Uznała w duchu, że to bezcelowe. Gio Romo miał wszędzie swoich ludzi.
- Ona naprawdę nie żyje?- Zapytała. Giovanni skinął powoli głową podchodząc do dziewczyny wyciągnął dłoń wsuwając za ucho kosmyk czarnych włosów.
- Tak. Płonęła efektownie niczym znicz olimpijski- oznajmił poważnym tonem. Uśmiechnęła się lekko opierając mu głowę na ramieniu. Objęła go mocno. – Jesteś już bezpieczna- wyszeptała wtulając twarz w zagłębie jej szyi.- Teraz nasz ruch.
- Co chcesz żebym zrobiła?- Zapytała
- Chcę abyś napisała list samobójczy- wyciągnął z tylnej kieszeni spodni złożoną kartkę papieru. – Inez Romo nie może przecież odejść bez ostatniego słowa. Helena Benedict parsknęła śmiechem, kręcąc z niedowierzaniem głową. Tak zdecydowanie na tak szalony pomysł mógł wpaść tylko Giovanni Romo. Brunetka westchnęła cicho.
- Daj mi dwadzieścia cztery godziny- powiedziała wślizgując się z jego objęć. Rozłożyła kartkę wzorkiem przesuwając po kartce papieru.- Nie sądzisz chyba, że ktokolwiek w to uwierzy?- Zapytała czując z powrotem jego ręce oplatające jej talię. Gio oparł brodę na jej ramieniu
- Uwierzą, uwierzą. Inez była wariatką, więc stwierdziła, iż śmierć w płomieniach to jedyne, na co zasłużyła. Heleno, kiedy ostatni raz ty i ja- chwycił pierwszy guzik jej bluzki. Chwyciła go za ręce łypiąc na niego wściekle.
- Dawno.- Przypominała mu
- Musimy to nadrobić- stwierdził poważnym tonem.- I nadrobimy. Najpierw praca później przyjemności- wycofał się na bezpieczną odległość siadając w fotelu. – Do roboty złotko. Sprawa Inez musi zostać jak najszybciej zamknięta.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 23:49:49 24-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:27:20 26-05-15    Temat postu:

237. Greta

Pewnego dnia po prostu zdajesz sobie sprawę, że jesteś sobą jedynie w samotności. Przechodząc przez życie dobierasz odpowiednią maskę do odpowiedniej okazji, a zdejmujesz ją dopiero wtedy, gdy nikt nie patrzy. I nie serwujesz samemu sobie sztucznych uśmiechów czy smutnych oczu. Stawiasz czoło rzeczywistości, w której samego siebie widzisz jako potwora.
Spojrzała w lustro. Powtarzanie sobie po raz kolejny: „To nie tak miało być”, traciło jakikolwiek sens. Bo innych – co w zasadzie dość paradoksalne – jest oszukiwać najłatwiej na świecie. Wystarczy wymyślić zręczną bajeczkę, jak najbardziej prawdopodobną i bliską prawdzie, a potem głosem pełnym wiary im to wszystko powiedzieć. Czasami po czasie sam zaczynasz w to wierzyć, a oszukiwanie przychodzi bardzo łatwo. Czuła bandaże mocno związane na prawym boku, ciasno przylegające do ciała. Rana postrzałowa rwała niemiłosiernie, ale nie była wstanie spędzić następnych tygodni w szpitalu. Te miejsca zawsze budziły w niej mieszane uczucia. O ile tak można było nazwać tą przemożną chęć ucieczki, która dosięgała ją za każdym razem, gdy lądowała na sali szpitalnej. Podniosła się powoli, cały ciężar opierając na lewej ręce, starając jak najmniej nadwyrężać całe ciało, które było po prostu obolałe. Nie wiedziała co się z nią działo. Przez ostatni czas – chyba niemal cały pobytu w Valle de Sombras – zamiast skupić się na przyszłości, cały czas kluczyła wokół przeszłości. Co ją bardziej rozbawiało w tym momencie to fakt, że przecież tak właśnie powinno być. I nie mogła zrozumieć czemu sądziła, że będzie inaczej. W końcu sama świadomie wróciła do tej przeszłości. Zamieszkując w mieście Cieni, rozdrapując już dawno zabliźnione rany, chcąc wymierzyć odpowiednią karę. Sama rzuciła się w wir wspomnień. Bolesnych przede wszystkim dla niej samej.
Chwyciła szklankę wody, popijając tabletkę przeciwbólową małymi łyczkami. Po raz kolejny złapała się na tym, że myślała o Ivanie. A za każdym razem zdradzieckie łzy pojawiały się pod powiekami i musiała mocno zagryzać wargi, by się nie rozkleić. Spojrzała na leżący na toaletce list, podpisany jej imieniem, a ten charakter pisma rozpoznałaby wszędzie. Nie zdobyła się jednak na to, by go otworzyć. Okazała się tchórzem. Nie potrafiła stawić czoła rzeczywistości. A rzeczy nie przestają być prawdą, jeżeli się je przemilcza. I ona wiedziała to doskonale.

Spojrzała jak wchodzi do sali szpitalnej, tym swoim cichym, niemal kocim krokiem i rzuca jej pobłażliwy wzrok. Odwróciła się bokiem, choć całe ciało było poobijane i każdy najmniejszy ruch sprawiał ból. Nie chciała jednak jego litości.
- Taki jest Twój pomysł. Pokazać całemu światu jaka „twarda” jesteś – rzucił kpiąco, przyciągając sobie taboret i siadając przy jej łóżku, w ogóle nie przejmując się tym, że widział jedynie jej plecy – Brakuje jeszcze tylko, żeby wsadzili Cię za posiadanie narkotyków i żebyś wpakowała nas w jeszcze większe ... problemy – niemal wydusił ostatnie słowo, robiąc znaczącą pauzę, by nie wyrazić się bardziej dosadnie co o tym myśli
- Nie Twoja sprawa – wyrwało jej się wściekle
- A właśnie, że moja! Ile ty masz lat? Naprawdę myślisz, że tylko Tobie życie daje w kość?! Że jedynie Ciebie los wybrał na kozła ofiarnego?! - rzucił wściekle, wstając z taboretu, który zaskrzypiał przesuwany po starej podłodze – I lepiej posłuchaj mnie uważnie! Jeżeli zamierzasz się zachowywać jak małolata, której uczucia zostały odrzucone i zamierza zrobić wszystko, żeby pogrążyć przede wszystkim siebie, to nie masz gdzie wracać. Nie zamierzam trzymać pod dachem dziewczynki, której uczucia nie zostały odwzajemnione i robi wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę – dodał zimno, spojrzał się na nią po raz ostatni i wyszedł nie zaszczycając jej słowem pożegnania.


Chyba to on – po raz pierwszy spowodował – że spojrzała na siebie z innej perspektywy. Wreszcie przestając użalać się nad swoim marnym losem. Przestała naiwnie poszukiwać miłości. Wtedy doszło do niej, że zakochiwała się łatwo, z powodu braku bliskości rodziny, chcąc choć raz w życiu poczuć się przez kogoś kochaną bezwarunkowo. A zawsze i tak zostawała odtrącana. Samotna łza spłynęła po policzku, gdy przed oczami znowu pojawił jej się obraz Ivana, przyciskającego dłonie do jej ramienia, starając się zatrzymać krwotok. I jego słowa, wyryte w jej pamięci z perfekcją, które non stop dźwięczały w jej uszach. Ton jego głosu. Mnogość uczuć, które widziała w jego oczach. Ostatnią myślą jaka przyszła jej wtedy do głowy zanim straciła przytomność, było to, żeby umarła. Żeby już nigdy nie musiała patrzeć w jego ciemne oczy, które za każdym razem elektryzowały ją tak samo. Nie musiała tęsknić za ciepłem jego ramion, melodyjnym tembrem głosu. Żeby nie musiał żyć z poczuciem winy, że nie potrafił pomścić brata. Że zakochał się w kobiecie, która go zabiła.
Nic Ci nie będzie – brzmiało jej w uszach jak mantra.


Z gracją tancerki zeskoczyła z motoru i oparła go na nóżce. Doskonale wiedziała, że i pewnie tym razem jej „kochana” siostrzyczka nie odezwie się do niej słowem. Ba! Zapewne nawet nie zaszczyci ją spojrzeniem. Cóż – nie przeszkadzało jej to. Wiedziała jak jest. A przynajmniej słyszała o tym od innych. A wszystkie te rewelacje od prawdy za bardzo nie odchodziły. Koniec końców była to jednak jej siostra i może nie wychowały się razem, nie spędziły razem dzieciństwa bawiąc się beztrosko lalkami Barbie, to ... była to po prostu jej siostra. Wyjęła więc ze schowka nową porcję warzyw i owoców oraz inne produkty spożywcze, które jednak znikały z lodówki. Uśmiechnęła się do samej siebie. Nigdy nie sądziła, że taka zwykła pomoc – za którą nawet jeszcze nie usłyszałeś dziękuję, a w tym przypadku najprawdopodobniej nie usłyszysz – może sprawiać taką radość.

- Wiesz, że jestem tu z Twojego powodu – powtórzył niczym zdarta płyta. A jej nawet nie chciało powtarzać po raz kolejny, że gdyby był tu z jej powodu to już dawno by zniknął. Nie chciała go. Nie potrzebowała ani jego pomocy ani łaski. A tym bardziej cudownych życiowych rad, płynących co sekundę z jego – bądź co bądź – seksownych ust. Spojrzała w jego oczy, które znowu ciskały lekkie (jeszcze) gromy w jej kierunku. Mówiąc szczerze to nie bardzo przejmowała się ani jego słowami ani postawą wobec niej. Zignorowała jego słowa jak milion razy wcześniej i kreśliła jakieś wzory na kartce, która znalazła się przed nią na biurku. Może miała to podpisać?! Zresztą kogo to obchodzi.
Zgarnął jej kartę spod długopisu i zmiął w garści. Tym razem naprawdę się wściekł.
- Czy ty sądzisz, że wszyscy tu jesteśmy, bo tak nam się cholernie spodobało? Bo jeżeli tak to pozwól, że Cię oświecę. Ale wszyscy – nie wyłączając mnie – mamy ciekawsze rzeczy do roboty niż użeranie się z bogatymi panienkami, których kaprysem stała się ucieczka z domu, wylądowanie na ulicy, zabawa z narkotykami i trafienie do aresztu. Niektórzy – dodał drwiąco, zaszczycając ją swoim sztucznym uśmieszkiem – muszą zarobić, by przeżyć. By kupić jedzenie, ubranie. Ale panienki to nie obchodzi?! Bo ma ...
- Nic nie wiesz o moim życiu – wtrąciła wściekle, wstając żywo z miejsca tak, że krzesło na którym siedziała zakołatało się na nóżkach i upadłem z trzaskiem, co i tak nie przeszkodziło jej mówić dalej – Ani o mnie. Ani o mojej cholernej rodzinie. Więc daruj sobie kazania rodem z Superniani i zajmij się sobą. I swoim życiem. Jeżeli nie chcesz tu być, to proszę bardzo. Nikt nie każe Ci tu przychodzić. Drzwi są otwarte. Wystarczy chwycić klamkę – dodała równie rozjuszona, mierząc się z nim na spojrzenia. Wziął oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Pierwszy raz się tak zdenerwował. Pierwszy raz wykrzyczał swojej „klientce” co o niej sądził. A przecież powinien być bezstronny. Widział jak krew pulsowała w jej żyłach, jak policzki zaróżowiły się w wyniku tej tyrady. Chciał ... nie – powinien coś powiedzieć. Ale w jej oczach dostrzegał ból. Choć skrzętnie ukrywany pod maską obojętności i kpiny. Pierwszy raz – a może i ostatni, zobaczył w niej małą dziewczynkę, która została złapana w klatkę. I nie przyjmuje pomocy, bo już raz się sparzyła.
- To jest Twoje życie. Nie zmarnuj go tylko dlatego, że chcesz zrobić komuś na złość. A już przede wszystkim sobie - dodał cicho, zgarniając swoje papiery i wychodząc z sali. Spojrzała na niego zdezorientowana. Przecież w końcu on jej nie znosił.


Sama się sobie dziwiła. Bądź co bądź nigdy nie była przesadnie melancholijna. A tutaj – nie dość, że jej myśli krążą wokół jego osoby, to jeszcze ma jakieś cholerne widzenia na ulicy i wydaje jej się, że go widzi. Paranoja – skwitowała w myślach, zabierając zakupy i kierując się w stronę okazałego domu Grety.
- Jestem – zaświergoliła wesoło, chyba zdając sobie sprawę, że nie tylko jej obecność, ale i wesoły humor, szeroki uśmiech i ton głosu, mocno denerwują jej „siostrzyczkę”. A przecież chodzącym aniołkiem nie była. Postawiła zakupy na lśniącym kuchennym blacie. Po czym jak zawsze, wyjęła z tylnej kieszeni telefon i włączyła muzykę, która rozległa się zdecydowanie po całej kuchni i dalej w głąb domu. Nuciła sobie pod nosem słowa, kręcąc się w takt piosenki. To ją irytuje. Niepomiernie – przemknęło jej przez myśl, gdy myła idealnie czerwone pomidory pod bieżącym strumieniem wody z kranu. Po chwili znowu złapała się na tym, że myśli o nim. Choć przecież to nie miało żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Podniosła wzrok, gdy dostrzegła jakiś ruch za oknem i zorientowała się, że jakiś mężczyzna idzie w stronę domu. Prostym, nonszalanckim krokiem, uważnie obserwując całe otoczenie. Wytarła ręce w pierwszą, lepszą ścierkę jaką znalazła, po czym udała się do Grety.
- Jakiś facet przyszedł – oznajmiła bezpośrednio, dostrzegając jakby błysk nadziei w jej oczach, który zgasł dokładnie tak samo szybko jak się pojawił – Barczysty, kwadratowa szczęka, patrzy na wszystko i porusza się sprężyście – opisała szybko, co nie umknęło Grecie, choć tak naprawdę nie powinno jej to interesować. Erick coś jej wspominał, że są do siebie podobne. Ale ona nigdy nie wrzeszczała na cały dom (inni nazywają to śpiewaniem) i nie skakała po domu jak połamana.
- To pan policjant – oznajmiła krótko, choć słowa „pan” i „policjant” w jednym zdaniu jakoś jej do siebie nie pasowały. Sekundę później rozległ się dzwonek do drzwi, a Pia bez zastanowienia poszła otworzyć. Osobiście nie przepadała za policją. Na co pewnie duży wpływ miała jej przeszłość i jej „kontakty” z funkcjonariuszami – jak ich w myślach ironicznie nazywała, za każdym razem gdy jakiś starał się wszelkimi sposobami uprzyjemnić jej życie.
- Proszę – odparła swobodnie, z zadowoleniem notując w myślach zaskoczony wyraz twarzy mężczyzny, który nawet nie zdążył się przedstawić, a już był prowadzony na herbatkę i ciasteczka.
- Mało rozważne zapraszać obcego mężczyznę do domu – oznajmił zimno, idąc za Pią prosto do salonu.
- Cóż ... każdy obywatel ma chyba obowiązek zaprosić policję do swojego domu, czyż nie? - odparła dźwięcznie, spoglądając na niego kątem oka. Tym razem nie dał po sobie poznać, że cokolwiek go zaskoczyło. Potrafił uczyć się na błędach i to niepomiernie szybko – Poza tym to nieładnie oglądać dom bez zawiadomienia. Mogłyśmy się przestraszyć – dodała wesoło, wchodząc razem z Tonym do salonu, gdzie na kanapie, przykryta kocem, blada jak płótno, siedziała Greta. Zagryzła na chwilę wargę, walcząc z bólem, który właśnie w tym momencie postanowił zaatakować jej ramię. Marzyła, by tylko wziąć kolejną tabletkę przeciwbólową. Ale to miała być jej kara.
- W czym mogę pomóc panie władzo? - spytała, siląc się na mocny głos, choć całe jej wnętrze dygotało nie tylko z cierpienia, ale i z bezsilności.
- Cóż, nie dała mi pani żadnych odpowiedzi, a to jest właśnie to co robię. Szukam odpowiedzi – oznajmił enigmatycznie, siadając naprzeciwko niej zanim pozwoliła mu zająć miejsce. Pia stała obok nich, żywo zafascynowana tym co widziała. Jakby obydwoje krążyli wokół siebie niczym wygłodniałe wilki, gotowe na wszystko by tylko zdobyć pożywienie.
- Niech, więc pani pozwoli – zaczął po znaczącej pauzie, gdy dosłownie na sekundę przerzucił wzrok z jednej siostry na drugą, analizując szybko sytuację. Przejrzał akta odnośnie sprawy, ale w żadnym nie przewijała się drobna szatynka z szerokim uśmiechem, która kąsała niczym komary w lecie – ponownie spytać czy coś pani pamięta? A może raczej czy sobie coś przypomniała
- Pamięć nie wraca od tak panie komisarzu – odparła sucho, podnosząc się na poduszkach, by móc patrzeć prosto w jego twarz, choć zdecydowanie nie była dla niej komfortowa – A jeżeli się czegoś nie wie, a ja nie wiem nic na ten temat, to nawet nie mam czego sobie przypominać – dodała tym samym na pozór wyprutym z emocji głosem, w którym dało się znaleźć nutę ironii i kpiny. Pia spojrzała na siostrę z dostrzegalnym w oczach błyskiem zdziwienia. W końcu co miałaby ukrywać? Albo kogo chronić?
- Dobrze – oznajmił po chwili O'Donnell ku zaskoczeniu obydwu kobiet – Więc może pani będzie skłonna udzielić kilku niezbędnych informacji? - zwrócił się w stronę Pii, która dokładnie ten moment wybrała sobie na zaplatanie z włosów z warkoczyka. I tylko ona wiedziała, że robi tak, gdy się nad czymś poważnie zastanawia.
- Jakich panie funkcjonariuszu – odparła tonem niemal kokieteryjnym, uśmiechając się do niego słodko
- Zacznijmy od imienia i nazwiska – oznajmił sucho, jakby chcąc pokazać, że jego nie da się tak łatwo zbyć. A już na pewno nie słodkimi słówkami i uśmieszkami kierowane do jego osoby
- Pia Jimenez, jestem jej siostrą – dodała na końcu, po raz kolejny tego dnia go zaskakując.

Zimny wiatr docierał do każdej komórki jego ciała. Nie obchodziło go to jednak. Cały czas miał w głowie obraz jej. Zakrwawionej. Mogącej ledwo złapać kolejny oddech. Sekunda za sekundą jej życie zbliżało się do końca. A wszystko przez niego. Kto by pomyślał. Zakochać się w morderczyni własnego brata. To takie ... patetyczne. Ponownie spojrzał na wyryte na nagrobku imię. Przysiągł, przysiągł, że się zemści, że ona zapłaci za wszystko. Za to co zrobiła. Tymczasem siedzi tutaj. Na cmentarzu, gdzie kilka stóp pod ziemią znajdują się szczątki jego brata i prosi go o wybaczenie. Bo nie mógł tego zrobić. Nie było już odwrotu.

    […] Może właśnie na tym polega życie, człowiek oddycha, rusza się tylko po to, żeby któregoś dnia zatrzymać się i spojrzeć w tył, i zobaczyć tam siebie samego. Żeby rozpoznać siebie w następujących po sobie kolejno momentach umierania, własnego i ludzi innych, na które skazuję cię każdy krok, jaki stawiasz.[…]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:53:41 27-05-15    Temat postu:

238. Christian & Company

Wyszedł ze szkoły Diega i wlepił wzrok w podpierającego ścianę Leo, chwytając się pod boki. Młody Sanchez, który wyglądał jak z krzyża zdjęty, zdawał się być tu jedynie ciałem. Podczas imprezy w gospodzie świetnie się bawił i wyglądał na naprawdę wyluzowanego i jak zwykle niczym nieprzejmującego się gościa, ale Christian znał go nie od dziś i doskonale wiedział, że pod tą maską beztroskiego faceta, bił się z myślami i naprawdę przejmował tym, co ostatnio wydarzyło się między nim i Margaritą. Z jakiegoś powodu jednak nie potrafił wyciągnąć do niej ręki pierwszy i chyba właśnie to męczyło go najbardziej, spędzając sen z powiek.
– Nie gap się w ten telefon, jak sroka w gnat, tylko zadzwoń w końcu do niej – powiedział Suarez, ściągając na siebie jego półprzytomne spojrzenie.
– I kto to mówi? – prychnął Leo, w sekundę wracając do rzeczywistości. – Miałeś pogadać z Lią, a zamiast tego uskuteczniałeś jakieś tańce-przytulańce, żeby potem wyjść z tą…
– Nie kończ! – przerwał mu ostro Christian, wycelowując w niego palcem wskazującym. – I nie dorabiaj sobie żadnych teorii. Spiła się, więc odwiozłem ją do domu. To wszystko.
– Po cholerę? Zamiast twardo sprowadzić ją na ziemię, nadskakujesz jej i niańczysz ją jakby jakaś niepełnoletnia była. Skoro piła, to na swoją odpowiedzialność i tobie nic do tego.
– Ty też piłeś na swoją odpowiedzialność, kiedy Sol przechowała cię na zapleczu? – zagadnął Christian, uśmiechając się złośliwie. – Zresztą od kiedy to jesteś ekspertem w sprawach relacji damsko–męskich?
– Ja nie próbowałem uwodzić Promyczka – zaooponował gorliwie Leo. – Ani ona mnie, to po pierwsze – dodał, umykając wzrokiem przed czujnym spojrzeniem przyjaciela. – A po drugie, to wy z Lią zachowujecie się jak dzieci. Krążycie wokół siebie, jak bokserzy w ringu, z których każdy boi się, że jeśli zaatakuje w nieodpowiednim momencie, przegra wszystko. W efekcie oboje jesteście w głębokiej defensywie i zamiast iść do przodu, cofacie się.
– Bardzo obrazowe porównanie, ale nie rozumiem do czego zmierzasz.
– Skoro na siebie lecicie, to… – urwał, gdy poczuł na sobie mordercze spojrzenie Christiana. – Dokładnie to co myślisz – dokończył, uśmiechając się cwano pod nosem. – Obojgu wam dobrze zrobi, jak zejdzie z was w końcu całe to napięcie, bo zaczyna się robić nieprzyjemny kwas.
Christian przewrócił oczami i sapnął zirytowany, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Oberwiesz kiedyś, Leo, jak słowo daję – mruknął, kierując się w stronę pickupa Nacho, po kolejny karton z rzeczami, które powoli zaczęli zwozić z ośrodka na czas remontu. – Rusz dupę, nie będę tego taszczył sam! – zawołał.
Leo westchnął cicho, wsunął telefon do tylnej kieszeni jeansów i ruszył za Christianem.
– Dlaczego właściwie wyszedłeś bez słowa? – spytał, stając obok Suareza, który wyciągał właśnie z samochodu karton, ale ten tylko wzruszył ramionami.
– Tak jakoś wyszło.
– Tak jakoś wyszło? – powtórzył za Christianem. – Puknij się, o tu – dodał, stukając palcem wskazującym w czoło Suareza. – I to zdrowo, bo chyba coś się stało z twoimi zwojami w szarej masie.
Christian parsknął wesołym śmiechem i spojrzał Leo prosto w oczy.
– Mam swoją teorię, wiesz? – zagadnął Sanchez, biorąc karton od Christiana. – Ty po prostu stchórzyłeś. Wygodniej było uciec, niż wziąć byka za rogi i szczerze pogadać, a odprowadzanie tej… no… było ci na rękę, żeby zniknąć niezauważenie.
– A dlaczego ty nie pogadasz z Margaritą, mądralo? – odbił piłeczkę Christian.
– Bo to ona musi podjąć decyzję. To ona nagle poczuła, że jej tu źle, chociaż wydawało mi się, że wszystko jest w porządku – zakończył Leo, kierując się z wypchanym po brzegi kartonem w stronę szkoły Diega. Christian pokręcił głową z niedowierzaniem i uśmiechnął się pod nosem. Oparł się plecami o samochód i wyciągnął z kieszeni papierosy. – Świetnie, tylko jego mi tu brakowało – mruknął sam do siebie na widok zmierzającego w jego stronę Diaza. Jakąś godzinę temu powinien być na komisariacie, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy. – Przyszedł pan mnie aresztować? – spytał, pochwytując błękitne spojrzenie miejscowego szefa policji. Wsunął papierosa w usta, odpalił go i wypuścił z ust smużkę dymu, obserwując spod przymrużonych powiek jak rozpływa się w powietrzu.
– Nie kpij, Suarez. Nie wiem czy pamiętasz, ale jesteś w dość beznadziejnej sytuacji – przypomniał. – Na twoim miejscu nie igrałbym z ogniem.
Christian zaśmiał się cierpko, odepchnął od samochodu i zrobił kilka kroków w przód, stając z Diazem oko w oko.
– Rzeczywiście, biorąc pod uwagę, że śledztwo w mojej sprawie prowadzi skorumpowany gliniarz, który siedzi w kieszeni rzekomego pokrzywdzonego, to moja sytuacja faktycznie jest beznadziejna.
Diaz spiorunował go spojrzeniem i zacisnął nerwowo szczęki tak mocno, że mięśnie na policzkach zaczęły mu drgać.
– Doceniam, że szef policji osobiście się do mnie pofatygował, ale nie będę panem rozmawiał bez mojego obrońcy – dokończył Christian, cały czas odważnie patrząc w jego bijące chłodem, niebieskie tęczówki.
– Nie chojrakuj, Suarez – powiedział w końcu Diaz, wytrzymując przenikliwe spojrzenie swojego rozmówcy. – Przypominam ci, że jesteś podejrzany o napaść z bronią, ale ten zarzut w każdej chwili może się zmienić w usiłowanie zabójstwa. Dla twojego dobra lepiej, żebyś stawił się na kolejne wezwanie, w przeciwnym razie osobiście dopilnuję, żebyś zgnił w pierdlu.
– Straszy mnie pan?
Diaz uśmiechnął się ironicznie i położył dłoń na ramieniu Christiana, poklepując je lekko, jakby byli co najmniej dobrymi znajomymi.
– Jedynie pouczam o ewentualnych konsekwencjach twojego szczeniackiego zachowania… chłopcze – dodał z kpiną. – Do zobaczenia – pożegnał się.
Christian westchnął ciężko, odprowadzając go spojrzeniem. Miewał w życiu poważniejsze problemy, więc przemowa Diaza, nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, ale Alejandro Barosso najwyraźniej nie zamierzał odpuścić, skoro Diaz postanowił znowu go wezwać. Nie miał nic nowego do powiedzenia w tej sprawie, a już na pewno nie zamierzał słowem wspominać o nagraniach, które dostarczył mu panicz Barosso, a których wspomnienie nadal wywoływało w nim wściekłość i przemożną chęć dokonania mordu na jego osobie.
Kiedy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, spojrzał za siebie przez ramię. Jego oczy błysnęły radośnie na widok Lii. Chwycił papierosa między kciuka i palec wskazujący, wyjął go z ust i schował za siebie, uśmiechając się niewinnie i starając się przynajmniej wyglądać na skruszonego.
Lia przez chwilę wpatrywała się w jego przystojną twarz z bojową miną, a w końcu pogroziła mu placem i zrobiła kilka kroków w jego stronę.
– Naprawdę nie możesz się obejść bez tego świństwa? – spytała, zatrzymując się tuż przy nim i krzyżując dłonie na piersiach.
– Pewnie bym mógł, ale chyba brak mi odpowiedniej motywacji – odparł, uśmiechając się zawadiacko.
Lia zmarszczyła czoło, wpatrując się w Christiana, który przez moment minę miał jak nastolatek, korzący się przed surowym rodzicem, ale którego oczy mimo to cały czas błyszczały chłopięcym rozbawieniem. W końcu parsknęła wesołym śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem, chwytając za jeden z kartonów, który pozostał jeszcze w samochodzie Ignacia.
– Nie powinnaś dźwigać. Daj mi to – powiedział Christian i nie czekając na jej reakcję, włożył papierosa do ust i wsunął się biodrem między Lię a samochód. Chwycił karton, z którym przed chwilą się mocowała i szarpnął go ostro w swoją stronę. Wyraźnie czuł przy tym na sobie jej spojrzenie, przesuwające się po każdym jego napiętym mięśniu, ale z pełną premedytacją, zignorował to, uśmiechając się lekko do własnych myśli.
– Czego chciał Diaz? – spytała po chwili, ściągając na siebie jego spojrzenie.
– Przywitać się – odparł bez zastanowienia. Lia zmarszczyła czoło i spojrzała podejrzliwie na Christiana. – Wlepił mi ostatnio mandat, gdy szarżowałem na Suzuki – wyjaśnił bez zająknięcia. Nie miał zamiaru mówić jej o oskarżeniach Alexa. Przyjechała do Valle de Sobras szukać ojca, a tak naprawdę nieustannie zajmowała się jego problemami i wszystkim innym tylko nie sobą. – A teraz nie mógł sobie darować komentarza, ale chyba nie będziemy rozmawiać o Diazie i jego humorach, co?
– Powinniśmy pogadać o czymś innym – zauważyła, ciągle przebiegając wzrokiem po jego wysportowanej sylwetce.
– Powinniśmy – przyznał jej rację, podnosząc karton. – Otworzysz mi drzwi? – spytał, ruszając w stronę szkoły.
– Dobrze, że jesteście oboje! – zaświergoliła Sol na ich widok, gdy tylko przekroczyli próg. – Wpadłam właśnie na pewien pomysł i muszę się nim z wami podzielić – zakomunikowała, chwytając Lię za rękę. Christian wzruszył ramionami, nie mając pojęcia o co chodzi, a Lia uśmiechnęła się do niego przepraszająco i pozwoliła Sol pociągnąć się za sobą w stronę jednej z sal…

* * *

Lenny z niedowierzaniem i obrzydzeniem jednocześnie wpatrywała się w monitor swojego laptopa. Nigdy nie rozumiała, co skłania facetów do robienia takich rzeczy i jaką cholerną przyjemność z tego czerpią. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, a jej myśli, nieoczekiwanie dla niej samej, powędrowały w stronę wydarzeń sprzed kilku lat.

Przebudziła się czując jak opuszkami palców przesuwa delikatnie od jej biodra, przez zagłębienie w piersi aż do talii. Mruknęła cicho niczym kotka i mocniej wcisnęła się plecami w jego twardy tors.
– Dzień dobry, pani prokurator – wychrypiał jej do ucha, umyślnie zahaczając zębami o jego płatek. Gdy szorstką dłonią nakrył jej drobną pierś, odruchowo wyprężyła ciało i wplotła szczupłe palce w jego gęste włosy. W końcu czuła, że znalazła swoje miejsce w życiu. – Wiesz… – zaczął cicho, kiedy po chwili przewróciła się na plecy i spoglądając w jego pociemniałe z pożądania tęczówki, opuszkami palców delikatnie przesunęła wzdłuż linii jego szczęki.. – Zawsze chciałem mieć swoją własną seks taśmę.
– Żartujesz sobie, prawda? – spytała, w jednej chwili tracąc ochotę na czułości. Pokręcił przecząco głową, a jego usta wygięły się w aroganckim, pewnym siebie uśmiechu. – Mam nadzieję, że nie ma tu żadnej kamery, bo osobiście zadbam, żebyś… – zaczęła, zrywając się z łóżka, ale wtedy położył dłoń na jej brzuchu, powstrzymując przed opuszczeniem ciepłego gniazdka.
– Hej… nie unoś się tak – powiedział spokojnie, chwytając ją pod brodę i zwracając twarzą w swoją stronę. – Nie zrobiłbym czegoś takiego bez twojej zgody – dodał, uporczywie wpatrując się w jej orzechowe tęczówki. – Nigdy… nie zrobię niczego… bez twojej zgody – wyszeptał między delikatnymi pocałunkami.
Westchnęła cicho i przygryzła dolną wargę, ujmując w dłoń jego policzek, pokryty kilkudniowym zarostem.
– Nigdy – powtórzył stanowczo, kolejny raz niepewnie sięgając do jej ust, jakby sprawdzał, czy pozwoli mu na więcej…

Pozwoliła, ale potem za każdym razem gdy się kochali, w jej głowie zapalała się czerwona lampka i podświadomie zaczynała wzrokiem szukać miejsce, w których mógłby ukryć kamerę. Sądziła wtedy, że jest jej księciem z bajki, ale szybko przekonała się, że to tylko parszywa ropucha i ropuchą pozostanie do śmierci.
– Masz chwilę? – spytał Diaz, wchodząc do jej gabinetu bez pukania.
– Skoro już tu jesteś – mruknęła uszczypliwie. Pablo mrugnął do niej z rozbawieniem i rzucił jej na biurko teczkę z dokumentami.
– Broń, którą ktoś uprzejmie nam przysłał, to broń, z której strzelano do Boyer. To już pewne, ale to jeszcze nie wszystko – dodał i wyszczerzył się jak dzieciak, który właśnie dostał wymarzoną zabawkę. – Na broni są odciski palców. Zgadnij czyje. – Lenny zmarszczyła czoło i wymownie spojrzała na Diaza, jednoznacznie dając mu do zrozumienia, że nie zamierza bawić się w zgadywanki. – Alejandra Barosso. I tylko jego – uprzedził jej pytanie.
Lenny wciągnęła powietrze w płuca ze świstem.
– Wiadomo kto nam to przysłał? – spytała. Pablo pokręcił przecząco głową.
– Ktokolwiek to był, zadbał o to, byśmy do niego nie dotarli. Na kopercie nie ma żadnych śladów, a dzieciak, który ją przyniósł jakby zapadł się pod ziemię.
Lenny westchnęła cicho i przygryzając policzek od środka, odwróciła swojego laptopa w stronę Diaza.
– Też coś mam…. – powiedziała i włączyła nagranie.
– Co za parszywy gnojek – mruknął Pablo, gdy zorientował się na co patrzy, nerwowo przeczesując włosy palcami. Opadł na krzesło po drugiej stronie biurka, pochylił się do przodu i wspierając łokcie o kolana, ścisnął nasadę nosa palcami. – I pomyśleć, że takie plugawe ścierwo łazi po ziemi i jeszcze ma się za boga – warknął wściekle, odchylając się na oparcie krzesła. – Skąd to masz?
– Nie zapominaj, że mam znajomości w DEA. Gdy zgarnęli El Panterę, zrobili wjazd na jego dziuplę, a tam wśród miliona podobnych nagrań, znaleźli to i jeszcze kilka innych z paniczem Barosso w roli głównej. Mam tu jeszcze jedno, które powinno cię zainteresować – oświadczyła, zmieniając płytę w odtwarzaczu. – Ale to akurat przyniósł mecenas Rezende.
– Wredna papuga – mruknął Diaz, przewracając oczami. – Cholera… – dodał po chwili, wpatrując się w monitor laptopa Lenny. – Przecież to…
– Napaść z bronią i usiłowanie zabójstwa – zaśmiała się Lenny, przygryzając końcówkę ołówka, którym się do tej pory bawiła.

* * *

Nicolas delikatnie odgarnął jej włosy za ucho i wierzchem dłoni czule pogładził jej policzek. Uśmiechnął się lekko, wpatrując w jej bladą twarz, na której w końcu malował się spokój. W dniu, w którym otworzyła oczy, sam poczuł się jak nowonarodzony, ale teraz bardzo bał się chwili, w której zacznie zadawać pytania. Pytania, na które nie tylko nie było prostych odpowiedzi, ale na które odpowiedzi niosły z sobą jedynie ogrom bólu, z którymi miały wrócić wspomnienia, których lepiej, żeby nigdy nie było…

Odchodził od zmysłów. Sprawdził już wszędzie, ale nigdzie nie mógł jej znaleźć. Furia, spowodowana poczuciem bezradności, narastała w nim z każdą chwilą. Był pewien, że gdyby teraz spotkał na swej drodze Tomasa, bez mrugnięcia okiem zabiłby go gołymi rękami, za to co zrobił Irinie; za to w jakim stanie się przez niego znalazła. Sam nie wiedział kiedy znalazł się pod ośrodkiem Ignacio Sancheza. To był człowiek, który zawsze był blisko ludzi z problemami, blisko małolatów, które popadły w nieodpowiednie towarzystwo. Miał przeczucie, że to jedyna osoba, która będzie mu w stanie pomóc znaleźć Irinę.
Wbiegł po kamiennych schodkach, zrobił głęboki wdech, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Nie do końca mając pojęcie, gdzie w tym przybytku znaleźć Sancheza, zaczął rozglądać się na boki. Gdy w jednym z większych pomieszczeń, które sądząc po jego wyposażeniu służyło za salę treningową, dostrzegł zgrabną, młodą blondynkę, przystanął w progu i oparł się ramieniem o futrynę, wsuwając dłonie w kieszenie ciemnych jeansów. Dziewczyna miała na sobie białą bokserkę i czarne legginsy, a jej dłonie owinięte były taśmą bokserską, ale zamiast uczyć boksu, demonstrowała właśnie kilku dziewczynkom podstawowe kroki salsy. Nie mógł się nie uśmiechnąć na ten widok. Zrobił to akurat w momencie, gdy wyczuwając na sobie jego spojrzenie, obróciła się przez ramię. Zdziwił ją jego widok, widział to po jej twarzy, ale on sam sobie się dziwił, że jakaś siła przywiodła go właśnie tu. Założyła za ucho kosmyk włosów, który wysunął się jej z wysokiego kucyka i przykucnęła na moment przy dziewczynkach, a kiedy te odbiegły w przeciwległy koniec stali, podeszła do niego, odwijając taśmy z dłoni.
– Kiedy wróciłaś? – spytał, pochwytując jej spojrzenie.
– Nie wróciłam – odparła oschle. – Wpadłam z wizytą na kilka dni.
Uśmiechnął się lekko i nabrał powietrza w płuca. Widział, że o ich ostatnim spotkaniu pewnie wolałaby nie pamiętać i wcale się temu nie dziwił. Jego brat niszczył wszystko i wszystkich wokół siebie, a on zawsze obrywał rykoszetem tylko dlatego, że nosił to samo nazwisko.
– Nieźle sobie radzisz – powiedział po chwili, nie odrywając wzroku od jej twarzy.
– I przyszedłeś tu, żeby mi o tym powiedzieć? – zapytała, nie mając do końca pewności o co właściwie mu chodzi. Pokręcił przecząco głową i wlepił wzrok w czubki swoich butów.
– Szukam kogoś. Pomyślałem, że Sanchez mógłby mi pomóc.
– Więc powinieneś pójść do jego gabinetu – oświadczyła, wymijając go, ale wtedy chwycił ją za nadgarstek.
– Lia… – urwał, gdy odważnie spojrzała mu w oczy. Patrzył na nią i wyglądał przy tym jakby walczył z samym sobą. Nie lubił prosić o pomoc, ale zupełnie nie o to mu chodziło. Wiedział co przeszła i zdawał sobie sprawę, że być może wcale nie zechce mu pomóc, ale naprawdę zależało mu na tym by jak najprędzej odnaleźć Irinę, a Lia mogła okazać się bardziej pomocna niż Sanchez. Powoli zwolnił uścisk na jej nadgarstku i odchrząknął lekko. – Twoja matka obracała się w specyficznym środowisku. Na pewno znasz miejsca, w których ludzie tacy jak ona…
Lia przymknęła powieki, gdy jakaś wielka gula ścisnęła jej gardło.
– Pomóż mi, proszę cię… – jęknął bezradnie, błagalnym wzrokiem wpatrując się w jej sarnie oczy. Lia nerwowo potarła czoło palcami. Po jej minie widział, że wcale nie ma ochoty mu pomagać; że taka podróż w przeszłość wciąż była dla niej bolesna. Ku jego zdumieniu, kiwnęła jednak w końcu głową twierdząco.
– Daj mi chwilę – powiedziała cicho, a po jakichś piętnastu minutach siedzieli już w jego samochodzie. W paru zdaniach opowiedział jej o Irinie i jej problemach z narkotykami, a potem jechali w zupełnej ciszy. Lia wlepiła wzrok w boczną szybę i opierając się łokciem o drzwi, przesunęła palcem wskazującym po dolnej wardze. – Skręć tu i zatrzymaj się… – odezwała się po chwili. – Lepiej będzie jeśli zostawisz tu swoje drogie cacuszko i dalej pójdziemy pieszo – dodała, wysiadając z auta i nie czekają na niego, ruszyła przodem. Dogonił ją szybko i zrównał się z nią. – Masz gotówkę?
– Gotówkę?
– Tu nikt nie udzieli ci informacji za ładne oczy – odparła, obejmując się ciasno ramionami i zatrzymując, gdy znaleźli się przed [link widoczny dla zalogowanych]. Wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni czarnej kurtki i sprawdził jego zawartość.
– Tyle wystarczy? – spytał, wyciągając plik banknotów.
– Jeśli nie, oddamy im twój złoty zegarek i skórzaną kurtkę – mruknęła i zrobiła głęboki wdech, zerkając w głąb zaułka.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się, przypatrując uważnie jej bladej twarzy, ale kiwnęła tylko głową i zrobiła kilka kroków w przód. Wsunął pieniądze do kieszeni spodni i ruszył za nią niepewnie, rozglądając się na boki i z pogardą, przypatrując się siedzącym na ziemi pod pokrytym graffiti murem, pijakom, którzy już dawno stracili kontakt z rzeczywistością. Gdy Lia zatrzymała się przed jednym z nich i kucnęła by zajrzeć mu w oczy, wstrzymał oddech.
– Quiqe – powiedziała łagodnie, ściągając na siebie nieprzytomny wzrok starszego mężczyzny. – Pamiętasz mnie?
Mężczyzna wytrzeszczył oczy i zamrugał kilka razy powiekami. Usadowił się wygodniej, opierając plecami o zimny mur, pociągnął łyk alkoholu z piersiówki, którą trzymał pod rozciągniętym swetrem i wierzchem dłoni wytarł mokre usta.
– Pamiętam tą dziwkę, Pilar… jest mi winna…
– Więc będziesz musiał rozliczyć się z nią przed świętym Piotrem – ucięła szybko Lia. – Szukamy kogoś, pomożesz?
Mężczyzna przez chwilę przypatrywał się jej, jakby dogłębnie analizował jej słowa, a po chwili przeniósł wzrok na Nicolasa.
– A jaśnie wielmożność czego tu szuka? To nie jest miejsce dla takich wypacykowanych pizdusiów – zaśmiał się. – Chyba, że chcą przestać być tacy wypacykowani.
– Pomożesz? – ponowiła pytanie Lia, a gdy Quiqe wzruszył ramionami, pociągając kolejny łyk ze swojej małej butelki, odwróciła się w stronę Nicolasa i wzięła od niego zdjęcie dziewczyny. – Widziałeś ją tu kiedyś? – zwróciła się do mężczyzny, pokazując mu fotografię.
– Może widziałem, a może nie widziałem, nie pamiętam.
– A to odświeży ci pamięć? – spytała, pokazując mu banknot. Mężczyzna wyszczerzył się jak dziecko na widok słodyczy, jego oczy rozbłysły jak światełka na bożonarodzeniowej choince, a pamięć momentalnie wróciła.
– Widziałem ją tu kilka razy. Kupowała prochy od jednego z Templariuszy, ale potem zawsze znikała. Nie lubiła naszego towarzystwa i chyba wolała ćpać w samotności. Zawsze lepiej chlać czy ćpać w wygodnym łóżku niż na ulicy – dodał, uśmiechając się gorzko. – Było mi jej żal, bo chociaż czasem się uśmiechała, to jej oczy zawsze były puste, zupełnie jakby już nic nie czuła, nie miała nic, co by ją cieszyło, jakby nie było powodu, dla którego chciałaby żyć…

Nicolas westchnął ciężko na to wspomnienie i ścisnął nasadę nosa palcami. Do dzisiejszego dnia nie wiedział jaka siła przygnała go wtedy do ośrodka, ale jednego był pewien – gdyby nie pomoc Lii, Irina pewnie już dawno by nie żyła. Przecież już wtedy nie chciała żyć, nie mając pojęcia, że najgorsze dopiero miało nastąpić.

Gdy zerknął na nią kątem oka, rozmasowywała sobie skronie opuszkami palców i przymknęła powieki, opierając głowę o zagłówek. Była nie tyle zmęczona fizycznie, ile wyczerpana psychicznie całą to wyprawą. Widział to w jej twarzy, w każdym spojrzeniu i wyraźnie słyszał w jej głosie.
– Przepraszam, że cię w to wciągnąłem – powiedział, wracając do obserwowania drogi. – I dziękuję, że…
– Jest jeszcze jedno miejsce – przerwała mu. – Quiqe, powiedział, że koło Iriny kręcił się El Sombre i zapraszał ją do swojego królestwa „Casa Sombre”… jeśli to jest miejsce, o którym myślę… – urwała i spojrzała na niego, a on pierwszy raz tego wieczora zobaczył w jej oczach nadzieję, której sam rozpaczliwie potrzebował.
Gdy ponad pół godziny później znaleźli się przed [link widoczny dla zalogowanych], przez jego ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Z wnętrza domu dochodziły śmiechy, jęki, wrzaski, a wszystko to w środku nocy, sprawiało dość upiorne wrażenie. Gdy Lia położyła dłoń na klamce, przykrył ją swoją własną, dając znać, że wejdzie do środka pierwszy. Ostrożnie pchnął drewniane drzwi, które otworzyły się ze zgrzytem, przyprawiając ich o szybsze bicie serca.
Wszedł powoli do środka, odruchowo osłaniając Lię ramieniem i rozejrzał się dookoła. [link widoczny dla zalogowanych] walało się mnóstwo drutów, desek, gruzu, starych mebli i innych śmieci, a w poszczególnych pomieszczeniach, grupkami, wokół płonących na ziemi niewielkich ognisk siedzieli narkomani, pijacy i bezdomni. Jedni śmiali się nie wiadomo z czego, inni pili samotnie gdzieś po kątach, jeszcze inni dzielili między siebie działki prochów, palili skręty, napełniali strzykawki albo po prostu grzali się przy ogniu. Nigdzie jednak nie potrafił dostrzec Iriny. Nie był nawet pewien czy chciałby ją widzieć w takim stanie, w jakim byli ci ludzie, którzy zupełnie oderwani od rzeczywistości zdawali się nawet nie dostrzegać obecności intruzów w swoim azylu.
– Nicolas… – powiedziała cicho Lia, gdy przeczesując kąt po kącie, znaleźli się na poddaszu. Kiedy spojrzał na nią, stała w drzwiach jednego z [link widoczny dla zalogowanych]. Odetchnął głęboko i zacisnął nerwowo szczęki. Bał się tego, co zobaczy, ale ruszył w jej stronę pewnym krokiem.
– Chryste… – jęknął na widok Iriny, która ze zwieszoną głową i strzykawką w dłoni siedziała pod jedną ze ścian…


Pamiętał, jakby to było wczoraj, kiedy wziął ją na ręce, a ona spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem i nim osunęła się jego ramionach, wyszeptała tylko cztery słowa: Nie chcę już żyć. Poczuł się wtedy tak, jakby ktoś w jego serce wbił nóż albo zawiązał na jego szyi pętlę i zacisnął ją, odcinając dopływ powietrza do płuc.
Westchnął cicho, starając się odgonić czarne myśli, które zaczęły zalewać jego umysł wielką falą. Gdy poczuł na swoim ramieniu drobną, kobiecą dłoń, przykrył ją swoją.
– Dzięki, siostrzyczko – powiedział, chwytając jej dłoń i unosząc do swoich ust. – Za wszystko – dodał, spoglądając jej w oczy. Margarita uśmiechnęła się lekko, ale uśmiech nie docierał do jej oczu. – O nic nie musisz się już martwić. Zadbam o wszystko – zapewnił. – Dopilnuję, żeby nikomu już nie spadł włos z głowy przez naszego brata.
– Nick… – jęknęła Margarita, przymykając powieki, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. – Jesteśmy rodziną.
– I tylko dlatego mamy mu ciągle pozwalać na wszystko i umacniać go w jego poczuciu bezkarności? – mruknął zirytowany. – Ja też mam swoje za uszami, ale zobacz ilu ludzi cierpi przez niego.
Margarita przewróciła oczami i pokręciła głową z niedowierzaniem, przeczesując ciemne włosy palcami. Zrobiła kilka głębokich wdechów i podeszła do okna, ciasno obejmując się ramionami. Zagryzła boleśnie dolną wargę i utkwiła wzrok w jakimś sobie tylko wiadomym punkcie. Świadomość, że jej rodzony brat był w stanie pozbawić kogoś życia, bolała ją bardziej niż była w stanie to wyrazić. Widziała, że powinien ponieść karę, ale nie potrafiła donieść na niego na policję, nawet mając świadomość, że inny człowiek, może przypłacić to życiem. Ojciec przecież wydał już na niego wyrok tylko dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie i mógłby zaszkodzić Alexowi.
– To się musi wreszcie skończyć, Maggie – wyszeptał Nicolas, podchodząc do niej i chwytając ją za ramiona wsunął nos w jej włosy. – Nie chcę myśleć co by się stało, gdyby ojciec i Alex dowiedzieli się, że słyszałaś ich rozmowę. Naprawdę powinnaś wyjechać stąd na jakiś czas i najlepiej, gdybyś zabrała stąd Irinę. Zorganizuję wszystko, tylko mi na to pozwól.
– To nie jest wyjście – bąknęła bez przekonania. Ciągle nie potrafiła uwierzyć, że ojciec albo Alejandro mogliby ją skrzywdzić tylko dlatego, że usłyszała coś, czego nie powinna.
– Z tej sytuacji nie ma żadnego dobrego wyjścia – odparł Nicolas, obejmując ją ciasno ramionami i kołysząc delikatnie. – Czegokolwiek byśmy nie zrobili i tak ktoś będzie cierpiał. Trzeba po prostu ograniczyć ewentualne straty.
Margarita nabrała powietrza w płuca i zacisnęła dłonie na jego przedramionach. Wiedziała, że miał rację, tym bardziej więc nie chciała zostawiać go z tym samego, ale czuła, że stoi pod ścianą i nie ma w zasadzie żadnej alternatywy.
Ale może tak właśnie musiało być.


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 18:41:22 29-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:21:29 27-05-15    Temat postu:

239. LISTIAN by Kenaya & Eillen

Zaparkowała gwałtownie przed ośrodkiem i szybko wyłączyła silnik, po czym leniwym ruchem ściągnęła z głowy kask, czując wciąż nasilający się ból głowy, który towarzyszył jej od rana. Gdy w kieszeni kurtki zabrzęczała jej komórka sygnalizując nadejście wiadomości tekstowej, westchnęła cicho i oparła kask o uda, wyciągając telefon. Zagryzła dolną wargę i odczytała kolejnego już dzisiaj sms’a od Christiana: „Gdzie jesteś? Martwię się”. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, pocierając czoło palcami, kiedy poczuła jak pod powiekami wzbierają jej łzy. Ostatnio wszystko szło zdecydowanie nie tak jak powinno i z każdą chwilą gmatwało się coraz bardziej. Pokręciła głową i schowała telefon z powrotem do kieszeni, nie odpisując ani słowa. W tej samej chwili jak spod ziemi wyrosło przy niej Porsche Barosso, który z pełną premedytacją zatrzymał się gwałtownie w taki sposób, że błoto spod opon jego auta ochlapało jej Kawasaki i nogawkę jeansów. Zacisnęła dłonie na kasku, bo ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebowała była konfrontacja z Alexem.
- Ups…. Ale ze mnie niezdara – rzucił z udawaną skruchą, zerkając przelotnie na rezultat swojej nieuwagi.
- Daruj sobie to przedstawienie i zejdź mi z oczu. Twoje towarzystwo jest ostatnią rzeczą, na jaką mam w tej chwili ochotę – wycedziła przez zęby, mrożąc go wściekłym spojrzeniem. Uśmiechnął się sztucznie wspierając przedramię o kierownicę i opierając drugą rękę o drzwi przesunął palcem wskazującym po wardze, mierząc ją zuchwałym spojrzeniem.
- Nie wątpię – zaśmiał się, patrząc jej w oczy z typową dla niego wyniosłością. – Jedyne, na co może mieć ochotę ktoś twojego pokroju, to ostre bzykanie, a ja z przyjemnością skorzystam z takiej okazji – odparł, mrużąc oczy i przesuwając bezczelnym wzrokiem po jej zgrabnych nogach, odzianych w obcisłe jeansy.
- Odpieprz się w końcu ode mnie Alex! – fuknęła hardo, odważnie wytrzymując jego obłapiające spojrzenie. – Mam po kokardy kiepskich prób odegrania się za to, że miałam czelność urazić wielką dumę panicza Barosso i jego wybujałe ego. Najpierw słowne poniżanie, później wysłanie nagrania sprzed lat i tandetne groźby z kwiatami, co będzie dalej? – spytała choć wcale nie chciała uzyskać odpowiedzi. W tej chwili zaczynała żałować, że wróciła do Valle de Sombras; oszczędziłaby sobie tylko nieprzyjemnych sytuacji, jeszcze większego poczucia zagubienia i bólu.
Alex uniósł pytająco brew i parsknął perfidnym śmiechem.
- Kwiaty? Nie rozśmieszaj mnie, naprawdę sądzisz, że wysyłałbym kwiaty jakiejkolwiek pannie, a zwłaszcza zwykłej zdzirze? – odparował uszczypliwie, posyłając jej przy tym zimne spojrzenie.
- Ta zdzira za chwilę przyozdobi ci gębę, skoro tak ładnie prosisz – warknęła, niemal wypluwając jadowicie każde słowo i łypiąc na niego wściekle. Alex zaśmiał się na te słowa szyderczo, odrzucając głowę w tył.
- Straszysz mnie? – zakpił, patrząc na nią z politowaniem. – Nie bądź żałosna – prychnął, uśmiechając się drwiąco i mierząc ją pogardliwym spojrzeniem. – Zamiast się odgrażać, naciesz się lepiej swoim kochasiem, bo niedługo będziecie się widywać wyłącznie przez więzienne kraty – dodał tak cholernie pewny siebie, że Lia miała ochotę zetrzeć mu ten głupi uśmieszek z twarzy, ale słowa, które usłyszała całkowicie przyćmiły wszystko inne. Zmarszczyła brwi nie bardzo rozumiejąc, co właściwie miał na myśli, ale widząc błysk satysfakcji w jego ciemnych oczach, była niemal pewna, że nie spodoba jej się to, co może za chwilę usłyszeć.
- Jeszcze ci się nie znudziły te groźby, Barosso? – spytała, wpatrując się w niego chłodnym spojrzeniem. Wygiął usta w kpiącym półuśmiechu i westchnął teatralnie przyglądając się własnym paznokciom, jakby to była najbardziej fascynująca rzecz na świecie. Zmrużył oczy i z pełną ignorancją wypolerował je o niebieską koszulę, unikając patrzenia na nią i świadomie przeciągając moment odpowiedzi.
- Oboje z Suarezem macie mnie za idiotę, a ja mówiłem nie raz, że ze mną się nie zadziera – wycedził przez zęby, wlepiając w nią złowrogie spojrzenie. – Zrobiłaś to ty i gorzko tego pożałowałaś. Christianowi napaść z bronią w ręku i usiłowanie zabójstwa też nie ujdzie na sucho – odparł zadowolony z siebie, rozsiadając się wygodnie na skórzanym obiciu. Lia zmarszczyła brwi i przełknęła ślinę, bo w jednej chwili poczuła się tak, jakby dostała czymś ciężkim w głowę. Alex widząc jej zdezorientowaną minę, zaśmiał się głośno i uniósł wymownie brew – Ojej… Czyżby się nie pochwalił? – zakpił szczerząc się jak dziecko. Lia zacisnęła zęby, kiedy wezbrała w niej furia, a ręce zaczęły świerzbieć by przywalić Alexowi tak, żeby zobaczył cholerne gwiazdy.
- Nie wiem, co kombinujesz, ale daruj sobie te żałosne zabiegi. Nie jesteś tu bogiem, bez względu na to czy stoją za tobą pieniądze ojca, czy on sam – syknęła wściekle, bo miała serdecznie dość jego gierek. Niczego w tej chwili nie pragnęła bardziej niż tego, by Alex zniknął z jej życia raz na zawsze. Dręczył ją i miał z tego jakąś chorą satysfakcję, a ona była zmęczona walką z nim. Jakby tego było mało uwziął się teraz jeszcze na Christiana, którego jedynym przewinieniem było to, że stanął w jej obronie. Żałowała, że na to pozwoliła, bo to nie powinno było się nigdy stać.
- I tu się mylisz blondyneczko. Zresztą dowody przeciwko twojemu kochasiowi są niepodważalne. Nie muszę się zbytnio wysilać, z odciskami palców na broni nikt nie będzie dyskutował – odparł triumfalnie, wzruszając przy tym ramionami i uśmiechając się złośliwie. – Suarez trafi tam gdzie jego miejsce, do pierdla. I raczej nie macie co liczyć na małżeńskie widzenia, no chyba, że postarasz się przekonać kogo trzeba – zadrwił, mierząc ją wzrokiem i obscenicznie zagryzając wargę. – W końcu masz czym zapłacić, a jesteś w tym wyjątkowo dobra – zaśmiał się, widząc jej wściekłą minę. Przeczesała włosy palcami, starając się panować nad kotłującymi się w niej emocjami i wściekłością, która niemal z niej kipiała. Nagle wszystko do niej dotarło, a to co się ostatnio wydarzyło wreszcie ułożyło się w jedną, spójną całość: aresztowanie Christiana tuż po tym, jak przyjechali z tej nieszczęsnej fabryki, zaangażowanie w sprawę mecenasa Rezende, jego niedawna wizyta w ośrodku, a potem przypadkowe spotkanie i krótka wymiana zdań z Diazem przed szkołą Diega, która wyraźnie wyprowadziła Suareza z równowagi, a o której nie chciał mówić, zbywając ją półsłówkami. A teraz jeszcze jej wezwanie na policję do złożenia zeznań, które dzisiejszego dnia wręczył jej Nacho. Tamto aresztowanie to nie było nieporozumienie, jak twierdził. Miał kłopoty przez Barosso, a jakby tego było mało – wedle tego, czego dowiedziała się właśnie od Alexa – postawiono mu zarzuty napaści i usiłowania zabójstwa. Lia przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, kładąc ostrożnie dłoń na brzuchu, bo poczuła jak wnętrzności wywijają jej się na lewą stronę, wywołując falę mdłości. Jak mogła być taka głupia i niczego nie zauważyć, gdy Christian patrzył jej prosto w oczy, zwyczajnie kłamał i nawet się przy tym nie zająknął. Milczał w sprawie Barosso tak samo jak w sprawie gróźb, które ktoś kierował pod jego adresem, jakby jej nie ufał i to zabolało ją najbardziej.
Zacisnęła zęby i spojrzała błyszczącym wzrokiem na zadowolonego z siebie Alexa, który jawnie się z niej naigrywał.
– Szkoda, że to ja musiałem cię uświadomić – odparł z udawanym żalem, ale jego oczy błyszczały z wyższością. – Miłego dnia złotowłosa – rzucił szyderczo, po czym wcisnął pedał gazu i odjechał z piskiem opon, mijając po drodze Christiana, jadącego na Suzuki. Lia zacisnęła mocniej dłonie na kasku, który trzymała na kolanach, siedząc na swoim motorze. Zagryzła nerwowo policzek od środka obserwując Suareza, który zatrzymał się kilka metrów przed nią i odwrócił za Barosso. Zdjął kask i spojrzał jej w oczy z niepokojem, marszcząc przy tym brwi.
– Wszystko w porządku? – zapytał podejrzliwie, chociaż znał odpowiedź jeszcze zanim wypowiedział to pytanie na głos. Wiedział przecież, że spotkania z Alejandrem nigdy nie należały do przyjemnych i nawet nie mając przed oczami jej zaciętej miny, w ciemno mógł stawiać, że to również takie nie było. – Lia? – ponaglił niepewnie, ale ona uparcie milczała, nie spuszczając gniewnego spojrzenia z jego zielonych tęczówek, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że tym razem chodzi o coś więcej niż tylko kolejna, nie wiadomo jak bardzo burzliwa, wymiana zdań z paniczem Barosso. Od sprzeczki na jej urodzinach, miał nieodparte wrażenie, że Lia zaczyna mu się wymykać, chowając się przed nim za wysokim, grubym murem. Nie potrafił dociec przyczyn takiego jej zachowania, ale nie zamierzał tak łatwo odpuścić; nie teraz, gdy uświadomił sobie jak bardzo mu na niej zależy, a jeśli z jakichś sobie tylko znanych powodów postanowiła pozbyć się go ze swojego życia, będzie musiała się zdecydowanie bardziej postarać.
– Powiesz coś w końcu? – spytał. Lia jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, jakby chciała zajrzeć do jego wnętrza i tam znaleźć receptę na to, co ją dręczyło. W jej spojrzeniu było coś, czego do tej pory nie widział. Zacisnęła mocniej drobne dłonie na swoim kasku, a Christian poczuł jak przez jego ciało przebiegają nieprzyjemne dreszcze. – Lia – mruknął, tracąc powoli nadzieję, że uda im się w końcu normalnie porozmawiać.
Lia pokręciła głową i zaciskając szczękę, zdecydowanym ruchem założyła kask i odpaliła silnik, odjeżdżając bez słowa. Gdyby została przed ośrodkiem jeszcze chwilę, skończyłoby się kolejną kłótnią, a w zupełności wystarczyła jej ostatnia wymiana zdań na urodzinach, nie potrzebowała powtórki. Musiała zostać sama i przede wszystkim ochłonąć, bo gotowa była jeszcze komuś przyłożyć. Zaklęła pod nosem i przekręciła manetkę z gazem, mknąc jak na złamanie karku i pragnąc jak najszybciej znaleźć się z dala od miasteczka, Christiana i tego pieprzonego dupka, Barosso. Wiedziała, że tak się to wszystko skończy, a tego właśnie próbowała za wszelką cenę uniknąć. Co ją do diabła podkusiło, by wyznać Suarezowi coś, o czym nikt do tej pory się nie dowiedział, nawet Nacho? Gdyby nie to cholerne nagranie, nie byłoby całej tej sprawy i oskarżenia o napaść z bronią i usiłowanie zabójstwa. Christian miał dość własnych problemów i nie powinien się mieszać w to, co dotyczyło jej. Swoje sprawy załatwiała sama i dlatego była tak bardzo wściekła – na siebie za to, że wiedziona jakimś cholernym impulsem, ten jeden raz złamała swoje zasady; i na Alejandro, że postanowił zniszczyć nie tylko ją, ale też jej bliskich. Nie zamierzała puścić mu tego płazem, bez względu na to, jakie chore pobudki nim kierowały.
Zatrzymała swoje Kawasaki w jedynym miejscu, w którym mogła spokojnie pomyśleć i pobyć sama; przynajmniej taką miała nadzieję. Przed powrotem do miasteczka musiała przemyśleć to wszystko i uspokoić skołatane nerwy. Zsiadła i odwiesiła kask na kierownicy, po czym szybkim krokiem ruszyła piaszczystą dróżką wprost nad jezioro. Przeczesała włosy palcami i zrobiła kilka głębokich wdechów, wspierając dłonie na biodrach. Zamrugała energicznie, gdy do oczu znów napłynęły jej łzy. Wbiła spojrzenie w podłoże pod swoimi stopami i próbowała za wszelką cenę nie myśleć o tym, jaką zadowoloną minę miał Alex, gdy jej o tym wszystkim mówił. Jego słowa wciąż dzwoniły jej w uszach potęgując tylko pulsujący ból głowy. Dlaczego do ciężkiej cholery życie wciąż z niej kpiło, wymierzając za każdym razem mocniejsze ciosy? Z tym, że teraz nie chodziło już tylko o nią. W całe to szambo wpakowała Christiana i nie potrafiła sobie tego podarować. Powinna była uchronić go przed kłopotami, zwłaszcza z ręki Alexa, bo i bez tego miał w życiu wystarczający bałagan, z którym musiał się uporać. Pozwoliła mu się do siebie zbliżyć, a teraz za to płacił.
Przesunęła dłońmi po twarzy i warknęła wściekle, chwytając jakiś kamyk leżący pod jej stopami i cisnęła nim z całej siły aż wpadł do jeziora, a po chwili złożyła ręce jak do pacierza i przystawiła do ust, licząc powoli w myślach do dziesięciu. Podeszła do leżącego na plaży głazu i usiadła na nim, oddychając głęboko świeżym powietrze. Zapatrzyła się w niezruszoną taflę wody przed sobą, mrużąc oczy przed intensywnymi promieniami słońca. Nad jej głową przeleciało kilka ptaków, ćwierkając radośnie, a ona uśmiechnęła się do siebie i pokręciła niewyraźnie głową, czując ucisk w sercu. Nigdy nie oczekiwała, że spotka ją coś dobrego, bo życie brutalnie wyleczyło ją z takich marzeń. Chciała jednak by te wszystkie nieszczęścia w końcu się skończyły. Może nie powinna była tu wracać? Może po raz kolejny, ale tym razem na zawsze, powinna zostawić za sobą Valle de Sombras i wyjechać do San Antonio, albo gdziekolwiek indziej. Odkąd wróciła jej życie gmatwało się z każdym dniem coraz bardziej, wpędzając ją w jakąś ciemną otchłań, z której za chwilę nie będzie umiała wyjść. Może jej ojciec nie był wcale wart tego by go odnaleźć; może był takim samym potworem jak jej matka, a może już nawet nie było go na tym świecie. Jej relacja z Christianem też dawno przestała już być jedynie przyjaźnią dwójki kumpli z dzieciństwa. Kiedy spotkała go po latach w ośrodku Nacho, nie przypuszczała, że to, co ich łączy zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wiedziała nawet kiedy, ale wpuściła go do swojego zamkniętego do tej pory na innych świata i do serca, w którym robił sobie miejsce nie pytając jej nawet o zgodę. Siał spustoszenie w jej życiu, a ona czuła się po prostu bezradna.
Przymknęła powieki, ściskając palcami obu dłoni nasadę nosa i odganiając cisnące się do oczu łzy. Gdy do jej uszu dobiegł odgłos motocyklowego silnika, w jednej chwili cała się spięła i przygryzła policzek od wewnątrz. Nie musiała nawet się odwracać, by wiedzieć, kim jest kierowca. Była mechanikiem, znała odgłosy silników, a tym bardziej była w stanie rozróżnić Suzuki.
Nie oderwała jednak nawet na moment wzroku od rozpościerającego się przed nią krajobrazu, zacisnęła tylko mocniej szczękę, kiedy u jej boku pojawił się Christian. Czuła jego przenikliwe spojrzenie na sobie, ale nie poruszyła się nawet o milimetr.
– Co się stało? – zapytał cicho, a Lia pokręciła głową i sięgnęła po źdźbło trawy, skupiając na nim całą swoją uwagę.
– Nic – wzruszyła obojętnie ramionami, zerkając na swoje dłonie. Usłyszała jak Christian się porusza, by po chwili chwycić ją za podbródek, zmuszając, by na niego spojrzała. Bez trudu pochwycił spojrzenie jej sarnich oczu i nie odrywając go od niej przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, bez słowa wpatrywał się w nią z zaciętą miną. Nie był głupi i znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy coś jest nie tak. A teraz coś ewidentnie było nie tak. Nie mógł znieść jej spojrzenia, świadomości, że w jakiś sposób sprawił jej przykrość i tego, że najwyraźniej postanowiła ukarać go ciszą.
– Nie ściemniaj, Lia, a jeśli nie chcesz ze mną gadać, to po prostu powiedz mi to prosto w oczy – powiedział, a jego wzrok mimowolnie przesunął się na jej wargi, które nieświadomie przygryzała.
Lia zrobiła głęboki wdech i odsunęła od siebie jego dłoń, umykając spojrzeniem i kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Po co? – zaśmiała się histerycznie. – Przecież i tak nie posłuchasz i będziesz mi wiercił dziurę w brzuchu – warknęła ostrzej niż zamierzała, patrząc gdzieś przed siebie, w tylko sobie znanym kierunku. – Dlaczego po prostu nie możesz zostawić mnie w spokoju? – spytała, odwracając lekko głowę, by spojrzeć na jego twarz.
– Bo się o ciebie martwię – odfuknął nieco zirytowany tonem jej głosu, a Lia łypnęła na niego groźnie. Christian zmarszczył czoło, zastanawiając się co doprowadziło ją do takiego stanu. Owszem, posprzeczali się na jej urodzinach i właściwie do dziś niczego sobie nie wyjaśnili, a Alex świętego wyprowadziłby z równowagi, ale musiało być coś jeszcze.
– To przestań – wycedziła przez zęby z bojową miną, podnosząc się gwałtownie z głazu, na którym do tej pory siedziała. – Nie prosiłam o to – dodała i ruszyła, chcąc go wyminąć. Christian jednak wyciągnął ramię i chwycił ją w pół, kładąc dłoń na brzuchu i powstrzymując przed zrobieniem kolejnego kroku. Spojrzał jej w twarz, ściągając na siebie jej gniewne spojrzenie.
– Nie możesz kazać mi przestać się o ciebie martwić – odpowiedział stanowczym, opanowanym głosem i przesunął się ostrożnie tak, by stać bezpośrednio przed nią, cały czas trzymając dłoń na jej talii.
– A to niby, dlaczego?
– Bo mi na tobie zależy – odparł, starając się zignorować jej bojowy nastrój i samemu panować nad coraz bardziej kotłującymi się w nim emocjami.
– I dlatego kłamiesz na każdym kroku, patrząc mi prosto w oczy?
Christian ściągnął gniewnie brwi i zacisnął szczęki tak mocno, że mięsień na jego policzku zaczął drgać.
– Powiesz w końcu o co chodzi czy będziemy się bawić w podchody? – spytał po chwili spokojnym, wyważonym tonem, bacznie ją obserwując. Nie chciał się kłócić, a miał nieodparte wrażenie, że zanosi się na burzę z piorunami. Zbliżył twarz do jej twarzy, a jego wzrok znów na krótką chwilę mimowolnie uciekł w stronę jej ust. Wyciągnął dłoń, by założyć jej pasmo włosów za ucho i spojrzał jej w oczy, starając się wyczytać w nich cokolwiek, ale na próżno. Lia wytrzymała jego świdrujące spojrzenie i odsunęła się od niego na bezpieczną odległość, kręcąc głową z rezygnacją.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz problemy z policją przez Barosso? – wyrzuciła mu prosto w twarz, przeszywając go przenikliwym spojrzeniem. – Najpierw nie mówisz mi o groźbach, a teraz to. Jakie problemy jeszcze przede mną ukrywasz? – spytała rozżalona.
Christian uśmiechnął się cierpko i odwrócił wzrok, zerkając gdzieś w dal i wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
– Barosso to żaden problem – odparł, nonszalancko wzruszając ramionami. Kiedy myślał o swojej przeszłości i wszystkich ludziach, których spotkał w życiu, rozpuszczony panicz Barosso, tupiący nóżką jak rozkapryszona nastolatka, zdawał się być w porównaniu z nimi zaledwie maleńkim robakiem, którego bez większego problemu mógł rozdeptać. Prawda była taka, że bez pieniędzy i wpływów ojca, był nikim. – A jeśli nawet, to wyłącznie mój problem – dodał.
Lia prychnęła i podeszła bliżej, stając z nim twarzą w twarz.
– Nie, Christian, Alejandro Barosso, to mój pieprzony problem! – warknęła coraz bardziej rozjuszona, a jej ciemne oczy ciskały w tej chwili piorunami.
– Chcesz się licytować, dla którego z nas Barosso to większy problem, czy które z nas lepiej sobie z nim poradzi? – zagrzmiał, spoglądając jej w oczy. Przecież od początku wiedziała, że w biurze Alejandra nie rozmawiali przy kawie o pieniądzach, sporcie i kobietach, jak tzw. dżentelmeni. Oderwał od niej zirytowane spojrzenie i nerwowo przeczesał włosy palcami.
– Chcę żebyś wiedział, że sama załatwiam swoje sprawy i sama sobie z nim poradzę. Nie chcę żebyś się do tego mieszał, rozumiemy się? – syknęła, łypiąc na niego groźnie i zdecydowanym ruchem wbijając szczupły palec w jego twardy tors.
– Już się w to wmieszałem, jeśli nie zauważyłaś – odparował hardo, zamykając jej nadgarstek w żelaznym uścisku. – Powiedziałem A, więc muszę powiedzieć także B. Nie będę udawał, że o niczym nie wiem i nie pozwolę ci na tę nierówną walkę – zakomunikował tonem nieznoszącym sprzeciwu, patrząc na nią z niebezpiecznym błyskiem w oku.
– Nie zamierzam pytać cię o pozwolenie! – warknęła, wyszarpując dłoń z jego uścisku i siłując się z nim na spojrzenia. – To moje życie, a to, że wiesz o nim trochę więcej niż inni, wcale nie upoważnia cię do tego, byś się wtrącał w… – zaczęła, chcąc go zniechęcić w każdy możliwy sposób, ale zaśmiał się cierpko, przerywając jej tyradę, zanim na dobre się zaczęła.
– Powiedziałem, że nie pozwolę cię skrzywdzić i zamierzam dotrzymać danego słowa, niezależnie od tego, co ty o tym sądzisz – wtrącił zdecydowanie, ani na chwilę nie odrywając przy tym płonącego spojrzenia od jej sarnich oczu. Czując, że krew zaczyna mu szybciej krążyć w żyłach z wściekłości, zrobił głęboki wdech. – Gdybym stanął przed takim wyborem drugi raz, zrobiłbym dokładnie to samo – przyznał, a Lia pokręciła głową z rezygnacją, odsuwając się od niego na bezpieczną odległość.
– Nigdy nie powinieneś był się dowiedzieć o Barosso… – stwierdziła gorzko, przesuwając dłonią po długich włosach i za wszelką cenę starając się uniknąć jego spojrzenia, które i tak czuła na sobie.
– Ale się dowiedziałem i już tego nie zmienisz – odparł, podchodząc do niej, a Lia łypnęła na niego gniewnie.
– Żałuję, że nie mogę tego zmienić, nie masz pojęcia jak bardzo – wycedziła przez zęby, wytrzymując jego intensywne spojrzenie. – Dlatego właśnie, trzymam język za zębami i nikomu nigdy nie mówię o swoim życiu. To moje problemy, a ja zawsze sobie radziłam sama i teraz też sobie poradzę! – wykrzyczała, chcąc przekonać samą siebie do własnych słów. Opuściła wzrok i odwróciła się do niego tyłem, ale nim zdążyła zrobić choćby krok, szarpnął ją gwałtownie za łokieć i przyciągnął do siebie.
– Nie pozwolę, żeby ten bydlak znów cię skrzywdził – zapewnił. – Nie zostawię cię samej, tak samo jak ty nie zostawiłaś mnie, zrozum to do cholery – powiedział naglącym tonem, ujmując ją za policzek i zmuszając, by na niego spojrzała. Pokręciła głową i ścisnęła jego dłoń, odsuwając ją od siebie, tworząc tym samym, znów między nimi dystans.
– To nie to samo – zauważyła, wlepiając w niego błyszczące spojrzenie. – Ja nie mam przez to kłopotów – zauważyła słusznie, choć była pewna, że nie zważałaby nawet na takie zagrożenie.
– Mam kłopoty wpisane w geny – zaśmiał się sztucznie, chcąc brzmieć beztrosko, ale zganiła go wzrokiem.
– Ale nie oskarżenie o napaść i usiłowanie zabójstwa, Christian na Boga! – krzyknęła, rozkładając bezradnie ręce. – Po co ruszałeś ten pieprzony pistolet? – naskoczyła na niego, gromiąc go wściekłym spojrzeniem.
– Miałem poczekać aż on do mnie strzeli? – odparował gwałtownie, posyłając jej niespokojne spojrzenie. – To on wyciągnął broń, ja działałem instynktownie, broniłem się – próbował się usprawiedliwić, ale pokręciła głową z dezaprobatą i zaśmiała się histerycznie.
– Chciałeś pociągnąć za spust? – spytała, starając się panować nad drżeniem głosu i wpatrując się w Christiana, który na dźwięk jej słów, wyraźnie się spiął. Odchrząknął lekko i spojrzał na nią, a po chwili opuścił wzrok. Powinien skłamać, że nie miał na to ochoty? Powiedzieć jej, że gdyby nie Nadia, pewnie nie staliby tu teraz? – Świetnie! Po prostu świetnie! – krzyknęła, czytając z jego twarzy jak z otwartej książki.– Ostatni raz się w to wmieszałeś, Suarez – wycedziła przez zęby, wcelowując w niego palec. – Odpuść do diabła! – wykrzyczała bezradnie, nie wiedząc już jak ma z nim rozmawiać. Christian pokręcił głową, wpatrując się w nią poważnym wzrokiem.
– Nie możesz mi niczego kazać, księżniczko – odparował bezczelnie, uśmiechając się cwaniacko. Lia warknęła i pchnęła go z całej siły, a w jej oczach stanęły łzy.
– Dlaczego mi to robisz? – spytała zdławionym głosem, patrząc na niego z bólem w oczach. Christian odetchnął głęboko, przymykając powieki i przesuwając dłońmi po twarzy. – Nic mi już nie zostało w życiu, a ty odbierasz mi w tej chwili to, co jest dla mnie ważne! – wyrzuciła z siebie. Nerwowo otarła wierzchem dłoni niekontrolowane łzy, które w jednej chwili popłynęły jej po policzkach i pochwyciła jego głębokie spojrzenie. – Nie narażaj się z mojego powodu, do jasnej cholery! – jęknęła z rezygnacją, łamiącym się głosem. – Nie wybaczę sobie, jeśli... – dodała, ale nie dane jej było skończyć, bo Christian dopadł do niej w jednej chwili i nim zdążyła zareagować, chwycił za kark i pochłonął jej usta w łapczywym pocałunku. W pierwszym odruchu chciała się wyrwać, ale kiedy napotkał jej opór, zaczął całować ją jeszcze brutalniej i głębiej, językiem skutecznie zmuszając, by mu uległa. Wsunął dłoń w jej włosy i zacisnął na nich palce, przyciągając ją do siebie bliżej. Kiedy zabrakło im tchu, oderwał się od niej leniwie, dysząc ciężko.
– Ucisz się w końcu, kobieto... – szepnął karcąco i oparł się czołem o jej czoło, czując na wargach jej gorący i przyspieszony oddech. Lia bezwiednie przygryzła dolną wargę, starając się uspokoić nie tylko oddech, ale drżące z emocji ciało. Przy nim to już zdecydowanie nie były motylki w brzuchu, ale milion trzepoczących skrzydeł w sercu, które wywoływały tsunami w jej bezpiecznym dotąd świecie. Przymknęła powieki i oparła dłoń na jego torsie, ale choć chciała go odsunąć, nie znalazła w sobie dość siły, by się poruszyć. Poczuła jak Christian przesuwa nosem po jej policzku w nieznośnie długiej pieszczocie, a po chwili zaczepnie trąca jej nos własnym. Kiedy ujął jej twarz w obie dłonie, kciukami delikatnie gładząc skórę, wstrzymała powietrze w płucach w nerwowym oczekiwaniu. Zacisnęła pięść, chwytając w garść jego koszulkę, gdy jego rozchylone wargi znalazły się niebezpiecznie blisko jej ust, a Christian w nieskończoność przedłużał moment, w którym w końcu znów się połączą. Miała wrażenie, że w jej mózgu doszło do zwarcia, bo nie potrafiła zebrać myśli w żadną logiczną całość. Po zdrowym rozsądku i umiejętności trzeźwego myślenia nie było śladu, został tylko kłębek buzujących hormonów i pożądanie tak gwałtowne i namiętne, że czuła pod skórą niemal pulsujący ból.
Christian musnął delikatnie jej usta, wciąż czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony, a po chwili rozsunął je językiem i znów pocałował. Tym razem zdecydowanie i nieustępliwie, zaczepnie muskając jej język własnym i zachęcając, by podjęła z nim tę śmiałą grę. Objął ją w pasie i przycisnął do swoich bioder, a Lia jęknęła w jego usta i oddała pocałunek z takim samym zaangażowaniem, niecierpliwie ocierając się o niego własnym ciałem. Wiedział, że to zupełnie nie tak powinno wyglądać, że zamiast ją uwodzić, powinien się wycofać i pozwolić jej samej podjąć decyzję, ale mając ją w swoich ramionach, czując jej ciało tuż przy swoim, nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak o tym, by zedrzeć z niej wszystko, co miała na sobie i wziąć ją tu i teraz nawet, jeśli potem do końca życia miałaby się do niego odzywać. Lia wyrwała jego serce z długiego letargu i choć początkowo wszelkimi możliwymi sposobami starał się zdusić w sobie uczucia, jakie zaczęły się w nim budzić wraz z jej pojawieniem się w jego życiu, to za każdym razem, gdy odpychał je od siebie, miał wrażenie, że wracają do niego dwa razy silniejsze. Nie chciał już dłużej z tym walczyć i nie chciał czekać; miał dość dreptania w miejscu.
Nie odrywając się od jej ust, zacisnął dłonie na jej pośladkach, a potem przesunął je do góry, sprawnie wyciągając jej koszulkę z jeansów. Opuszkami palców delikatnie przesunął po jej nagiej skórze, tuż nad paskiem. Lia jęknęła cicho, a wtedy odsunął się odrobinę, ale tylko na tyle by zajrzeć jej w oczy. Przełknęła ślinę, nie wiedząc właściwie, czego ma się spodziewać. Jedyne, o czym była w stanie w tej chwili myśleć, to jego zmysłowe usta i silne dłonie, błądzące po jej rozgrzanym ciele. Krew huczała jej w uszach, puls wymknął się spod kontroli, a oddech stał się szybki i urywany. Do jej nozdrzy dotarł jego męski zapach, który mącił jej tylko jeszcze bardziej w głowie, a pod palcami czuła gorące ciało i grę twardych jak skała mięśni, które prężyły się pod wpływem jej bliskości. Wstrzymała powietrze w płucach, kiedy kciukiem przesunął po jej dolnej wardze, wpatrując się wygłodniałym wzrokiem w jej zapraszająco rozchylone usta.
– Jeśli mam przestać, powiedz mi Lia, albo daj w gębę... – jęknął bezradnie, spoglądając jej w oczy z niemym pytaniem i marszcząc lekko czoło. – Zrób cokolwiek... – poprosił, oddychając płytko. Lia zerknęła na jego rozchylone wargi, a później spojrzała w niesamowite zielone tęczówki, które w tej chwili płonęły jeszcze większym ogniem, niż wtedy w fabryce. Przez chwilę wpatrywali się tak w siebie, całkowicie świadomi mocy wzajemnego pożądania. Poczuła mrowienie w podbrzuszu i wciąż narastające w niej pragnienie, któremu nie była w stanie w tej chwili stawić czoła. Pragnęła go i to uczucie było tak silne, że nie była w stanie myśleć o czymkolwiek innym, a już na pewno nie o tym, co powinna, a czego nie. Zbliżyła się do niego powoli i odruchowo zwilżyła własne wargi językiem, a Christian zacisnął dłoń na jej koszuli, którą miała pod skórzaną kurtką, wciągając ze świstem powietrze do płuc. Przymknęła powieki i powoli przesunęła nosem po jego nosie, czując wyraźnie jego gorący oddech na skórze.
– Lia… – szepnął ledwie słyszalnie, a ona delikatnie wciągnęła jego dolną wargę do ust, wydobywając z jego gardła stłumiony i niewiarygodnie seksowny warkot przesiąknięty czystą żądzą. Ostrożnie rozsunął językiem jej wilgotne wargi, jakby bał się, że jeśli zrobi to zbyt gwałtownie, za chwilę zwyczajnie mu ucieknie, ale kiedy Lia w odpowiedzi zuchwale liznęła jego język, przestał się kontrolować, pożerając ją jak wygłodniałe zwierzę. Nie protestowała, bo i w niej w jednej chwili zawrzało pożądanie, które wyposażyło ją w brawurową wręcz odwagę. Uczucia i emocje, które oboje tłumili w sobie, wróciły niczym bumerang, uderzając w nich ze zdwojoną siłą, niszcząc wszystkie bariery i pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza. Lia nie potrafiła myśleć, ani przedostać się przez buzujący w niej ogień, który zdawał się trawić ją od środka, zamieniając całe jej ciało w jedną wielką dziką potrzebę. Upijała się nim; każdym kolejnym łapczywym pocałunkiem, kiedy szturmem zdobywał jej usta i każdym zaborczym dotykiem jego silnych dłoni, ale to nie wystarczało. Chciała więcej. Potrzebowała go czuć; na sobie, w sobie, wszędzie.
Chwyciła mocno poły jego skórzanej kurtki i zdecydowanym ruchem zsunęła z jego ramion, a kiedy przygryzła zębami jego dolną wargę, nie potrzebował większej zachęty. Usta miał gorące, wygłodniałe i wymagające, a ich ręce co chwila zderzały się ze sobą, kiedy gorączkowo próbowali pozbyć się krępujących ich ubrań. Christian naparł na nią własnym ciałem, pocałunkami zmuszając do cofania się z każdym jego kolejnym krokiem, jednocześnie sięgając do guzików jej koszuli. Miał jednak cierpliwość by odpiąć zaledwie jeden, więc szarpnął gwałtownie powodując, że guziki rozsypały się gdzieś dookoła i nie zastanawiając się dłużej ściągnął jej ubranie, rzucając je gdzieś za siebie. Kiedy Lia zatrzymała się, mając za plecami jedynie szorstki pień drzewa, ani na moment nie odrywając się od jej spragnionych ust, objął silnymi dłońmi jej szczupłą talię, a ona miała wrażenie, że skóra pali ją żywym ogniem, w ślad za jego dotykiem. Przesunął ręce wyżej przyprawiając ją o dreszcze i z rozmysłem wsunął kciuki pod fiszbiny biustonosza, opuszkami drażniąc krawędź piersi i skutecznie odbierając jej oddech. Bez zastanowienia chwyciła jego koszulkę w garści i podciągnęła do góry wyswobadzając jego warte grzechu ciało ze zbędnego materiału. Niemal natychmiast z powrotem sięgnęła do jego ust, pragnąc rozpaczliwie znów czuć go blisko. Zebrał w dłoń jej włosy odchylając do tyłu głowę i odsłaniając szyję, przywarł do niej chłodnymi wargami, zwilżając skórę językiem i zasysając boleśnie, aż z jej piersi wydobył się niespokojny jęk, a przed oczami cały świat zawirował jak na karuzeli. Jego dłonie nieustanie błądziły po jej ciele, badając każdy jego centymetr i wywołując dotykiem falę przyjemnych dreszczy, które skupiały się bezlitośnie w dole brzucha. Zdawał się być wszędzie, a jej wciąż było mało. Ochoczo przylgnęła do niego ciaśniej, jakby usiłowała wniknąć w niego całą sobą. Przeciągnęła palcami po jego plecach i wczepiła je we włosy na jego karku, a on oparł przedramiona o szeroki pień drzewa, delikatnie muskając wargami jej usta. Pragnął jej rozpaczliwie, było w niej coś, co sprawiało, że krew się w nim gotowała. I choć jego ciało domagało się, by ją pożarł na miejscu, wiedział, że nie powinien się spieszyć, że powinien rozbudzić w niej gorączkę, sprawić, by błagała, by ją posiadał. Nie miał jednak pojęcia jak długo będzie wstanie się kontrolować, bo zbyt mocno jej pragnął i zbyt długo czekał na tę chwilę. Zacisnął dłonie w pięści nad jej głową, starając się nieco zwolnić szaleńcze tempo, jakiemu oboje się poddali. Obserwował jej twarz spod przymkniętych powiek, pieszcząc wargami jej wargi. Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad swoim ciałem. Smak jej ust, jej zapach, jej ciepłe, miękkie ciało przyciśnięte do jego ciała, ledwie słyszalny, tęskny jęk, który wydobył się z jej gardła, to wszystko doprowadzało go do szaleństwa. Musnęła językiem jego wargę, łaskocząc delikatnie, jakby zapraszała jego język do swoich ust i zsunęła dłonie po jego plecach na pośladki, przyciągając do siebie i miażdżąc jego nabrzmiałą męskość o swoją kość łonową. Zesztywniał, jakby raził go piorun, gdy poruszyła biodrami, prowokująco ocierając się o niego. Coraz trudniej było mu się skupić. Odsunął się od niej nieznacznie i spojrzał na nią pociemniałym z pożądania wzrokiem, jakby jeszcze raz chciał się upewnić, że chciała tego tak samo jak on. Lia uśmiechnęła się lekko i przygryzając dolną wargę, wsunęła rękę między ich ciała. Jej dłoń zsunęła się na jego brzuch i zatrzymała się na sprzączce jego paska. Oparł się czołem o jej czoło i starając się wyrównać oddech, spojrzał między ich ciała, obserwując jak Lia powoli przesuwa dłoń na wypukłość w jego spodniach i delikatnie zaciska na niej drobne palce. Odruchowo złapał jej rękę, ale nie odsunął jej od siebie. Jęknął tylko i z sykiem wciągnął powietrze przez zęby, spoglądając wprost w jej cudowne, sarnie oczy. Nie było już odwrotu. Oboje o tym wiedzieli. Nie miał wprawdzie pojęcia, co przyniesie jutro, jak to wszystko się dalej potoczy, ale nie zamierzał ani sam się teraz wycofać, ani pozwolić na to Lii i jedyne, czego był w tym momencie pewien to, że niezależenie od wszystkiego będzie walczył – o nią, o siebie i o ich wspólne szczęście. Bez ostrzeżenia przywarł do niej spragnionymi wargami. Sięgnął dłonią między ich ciała, jednym zdecydowanym ruchem odpiął guzik jej jeansów i wsunął dłoń pod materiał, wyrywając z jej gardła ciche westchnienie, gdy jego palce w sekundę odnalazły jej wrażliwy punkt. Jej oddech stał się krótki i urywany, gdy rozpoczął zmysłowe tortury, nieustępliwie drażniąc najwrażliwszą część jej ciała przez koronkową bieliznę. Lia zacisnęła dłoń na jego ramieniu i przylgnęła do niego ciaśniej, czując, że nogi ma jak z waty, a on z premedytacją drażnił się z nią, doprowadzając niemal do łez. Kiedy zbliżała się do spełnienia i oddech grzązł jej w gardle, z rozmysłem przerywał tortury, przez co jej pragnienie tylko przybierało na sile. Zamknęła oczy i przygryzła dolną wargę, poddając mu się całkowicie i wyprężając ciało. Kiedy fale rozkoszy w końcu szarpnęły jej wnętrzem, jej nogi zadrżały, a uda zacisnęły się na jego dłoni.
Leniwie uchyliła powieki, drżąc na całym ciele i usiłując wyrównać oddech. Spojrzała w jego rozognione, zielone tęczówki, a potem na kuszące usta, na których błąkał się pełen satysfakcji uśmieszek. Christian pogładził kciukiem jej policzek i złożył w kąciku jej ust grzeczny pocałunek, unosząc ją lekko. Lia instynktownie oplotła jego biodra nogami, ujmując twarz w obie dłonie i zasłaniając ich kaskadą długich blond włosów. Nie była w stanie dłużej się opierać. Nie była dość silna, by się odsunąć. Nie, kiedy robił z nią takie rzeczy i doprowadzał ją tym do szału. Kiedy całował i dotykał, tak jak jeszcze nikt do tej pory, sprawiając, że jej świat zatrząsł się w posadach. W tej chwili liczył się tylko Christian. Nie istniało nic prócz ich dwojga, otaczającego ich jeziora i palącego pożądania. Nie chciała żałować, nie chciała się zastanawiać, co później; pragnęła ofiarować mu to, co miała najcenniejszego i czego nigdy nikomu nie oddała z własnej woli. Siebie samą…
Christian ułożył ją ostrożnie na ciepłym jeszcze piasku, tuż obok głazu, wybierając miejsce tak, by pozostali odgrodzeni od reszty świata pasem wysokiej, złotozielonej trawy. Zsunął z niej jeansy i położył się na niej, układając wąskie biodra między jej udami. Chwycił jej dłonie i przytrzymał je nad jej głową, wpatrując się w nią z zachwytem. Odgarnął włosy z jej wilgotnych policzków i pocałował czule, jakby tym jednym pocałunkiem chciał całym sobą wniknąć w jej duszę, zajrzeć w serce i zakotwiczyć w nim już na zawsze. Z każdym pocałunkiem, z każdym dotykiem jej niecierpliwych palców, spojrzeniem, w którym widział odbicie swoich własnych uczuć, coraz dobitniej uświadamiał sobie, że złotowłosy chochlik jest czymś najcenniejszym, co w tej chwili posiadał i czego za nic w świecie nie chciał stracić.
Pocałował ją śmielej i rozpoczął wędrówkę po jej wątłym ciele, na nowo rozbudzając w nich palącą gorączkę. Jego rozpalone usta i sprawne dłonie zdawały się być dosłownie wszędzie; Lia miała wrażenie, że jej umysł nie nadąża nawet rejestrować wszystkich bodźców, jakim poddawane było teraz jej ciało; wszystko docierało do niej z kilkusekundowym opóźnieniem i jedyne, co mogła w tej chwili to po prostu czuć. Nawet nie wiedziała, kiedy uwolnił jej piersi z koronkowego materiału. Dopiero, kiedy potarł nosem o brodawkę, a zaraz potem musnął napięty koniuszek językiem i wessał go do ust, zorientowała się, że ma na sobie już tylko spodnią część bielizny, podczas gdy Christian nadal, nie wiadomo, jakim cudem, miał na sobie jeansy. Nie była jednak w stanie ani racjonalnie myśleć, ani tym bardziej przerwać tego. Zadrżała, gdy uniósł głowę i podmuchał na wilgotny sutek, a jego usta zaczęły wytyczać szlak pocałunków od spodniej strony jej piersi, przez żebra, aż do środka brzucha, rytmicznie zanurzając język w pępku i wywołując tym kolejna farę żaru między jej nogami. Kiedy spojrzał na nią, przygryzła prowokująco wargę, przyglądając się jego poczynaniom z na wpół przymrużonych powiek, co tylko wzmogło jego pragnienie. Z rozmysłem powędrował niżej, całując dolną część brzucha. Dmuchnął chłodnym powietrzem na wilgotną ścieżkę, którą zostawił za sobą, a kiedy jęknęła, wyprężając odruchowo ciało, pozbył się jej bielizny. Pocałował wewnętrzną stronę jej uda, a zimne powietrze owiało gorące miejsce, gdy rozsunął szerzej jej nogi i na nowo ułożył się między nimi, przygniatając ją swoim słodkim ciężarem. Pochylił głowę, by ucałować jej powieki, potem policzki, czubek nosa. I chociaż podała mu swoje kuszące usta, ominął je. Pocałował jej szyję, a potem miejsce tuż pod uchem, wyraźnie wyczuwając przyspieszony puls pod wargami. Lia westchnęła i zanurzyła palce w jego włosach, przechylając głowę na bok, by ułatwić mu dostęp do szyi. Jej skóra była wilgotna i chłodna, a Christian ustami kolejny raz wyznaczał na niej gorącą ścieżkę, podczas gdy Lia z zamkniętymi oczami badała twarde mięśnie jego torsu i ramion, zataczając dłońmi kółka na jego ciele.
Płonęli. Oboje. Rzucali się w ten ogień z własnej woli, mając pełną świadomość tego, że się poparzą, ale uczucie, które spadło na nich było jak grom z jasnego nieba i żadne z nich nie było w stanie z tym walczyć.
Lia dotknęła koniuszkiem palca jego warg i spojrzała na niego wyczekująco. Zasługiwała na to, by traktować ją jak skarb i Christian wszelkimi możliwymi sposobami zamierzał sprawić, by tak właśnie się czuła. Uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób jednym kącikiem ust. Położył dłoń na jej policzku i pogłaskał kciukiem kość policzkową. Była piękna, inteligentna, zabawna, seksowna i gorąca. Była wszystkim, czego pragnął i czego potrzebował do szczęścia, nawet jeśli sama nie zdawała sobie z tego jeszcze sprawy. Palcem uniósł jej podbródek i wdarł się w jej słodkie usta językiem, rozkoszując się dotykiem miękkich piersi na swoim nagim torsie i żarem kobiecości, przenikającym tkaninę jego jeansów. Jego męskość boleśnie pulsowała. Nie mógł już dłużej czekać. Oderwał od niej biodra i rozpiął spodnie. Spojrzał jej prosto w oczy i opadł na nią, wypełniając ją leniwie jednym boleśnie powolnym pchnięciem. Chwyciła go za pośladki, przesunęła powoli dłonie na jego plecy i wbiła palce w jego ciało, wyginając pod nim biodra z rozkoszy. Nie odwróciła jednak wzroku ani nie przymknęła powiek nawet, gdy zaczął się miarowo poruszać, gdy jego oddech stał się drżący i przerywany, a jego ciche sapnięcia tuż przy jej ustach nakręcały jej podniecenie. Wpatrywali się w siebie cały czas, jak zahipnotyzowani, szybko odnajdując wspólny, powolny rytm, jakby wcale nie szukali gorączkowo spełnienia, ale pragnęli doświadczać siebie; jakby jedno chciało się stać fizyczną częścią drugiego; poczuć go i naprawdę poznać.
Christian był pewien, że teraz miał naprawdę wszystko. Wiedział jednak, że Lia nie chciałaby wcale, usłyszeć co do niej czuł, niezależnie od tego, jak bardzo on sam tego pragnął. Lia potrzebowała czasu, a on postanowił jej go dać. Wpatrywał się więc w jej oczy, gdy ich ciała zbliżały się i oddalały, i przełknął słowa, które uformowały kulę w jego gardle…

_________________
Agula w tym miejscu chciałabym Ci bardzo podziękować przede wszystkim za możliwość stworzenia Listiana i szansę by to nasze małe, wspólne dzieło ujrzało światło dzienne Dziękuję również za całą pracę jaką włożyłaś w doprowadzeniu tego "twora" do takiego kształtu, bez Ciebie to by się nie udało Dziękuję :*


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 21:49:56 27-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:38:20 29-05-15    Temat postu:

240. CAMILO/HUGO/ARIANA/OCTAVIO/WILL

Ojciec Juan przekroczył próg kawiarni, z nadzieją poznania odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wystarczyło jedno spojrzenie na puste stoliki wokoło, by zdać sobie sprawę, że jeżeli Hugo rzeczywiście często odwiedza ten lokal, to właściciel na pewno będzie potrafił udzielić mu jakichś informacji na jego temat - w końcu nie miewał zbyt dużo klientów i na pewno doskonale pamiętał każdego z nich.
- Już wróciliście? - Camilo wyszedł zza lady, ale kiedy spojrzał na przybysza, na jego twarzy zagościło zdumienie i rozczarowanie. - Przepraszam, ojcze. Myślałem, że to ktoś inny.
- Proszę się nie przejmował. Camilo, czy tak?
Angarano pokiwał głową, ciekawy co też może sprowadzać księdza do jego kawiarni.
- Napije się ojciec czegoś? - zaproponował.
- Chętnie. Ale właściwie, przyszedłem w pewnej sprawie...
Camilo poprosił Juana, by usiadł przy jednym ze stolików, po czym zostawił go i po chwili wrócił z dwoma filiżankami kawy. Kiedy zajął miejsce obok kapłana i wpatrzył się w niego wyczekująco, ten wreszcie się odezwał:
- Nie widuję cię w kościele - zaczął, a Camilo zamrugał gwałtownie zdziwiony tym stwierdzeniem. Juan, widząc konsternację na jego twarzy, dodał szybko: - To nie jest żadne oskarżenie. Po prostu jestem ciekaw, dlaczego.
- Nie jestem zbyt religijny - wyznał Angarano, nie bardzo wiedząc do czego zmierza ta rozmowa. - Nigdy nie byłem. A już w szczególności po śmierci żony...
Urwał, ale Juan najwidoczniej nie oczekiwał, że ten będzie kontynuował. Zamiast tego, przeszedł do meritum sprawy, w obawie że Camilo wyrzuci go z kawiarni, zanim zdoła się czegokolwiek dowiedzieć na temat tajemniczego mężczyzny z kościoła.
- Właściwie to chciałem o coś zapytać. Podobno często bywa tutaj pewien młodzieniec - ciemnowłosy, trochę poharatany... Wszystko wskazuje na to, że pracuje dla Fernanda Barossso.
Nastała chwila cisza, podczas której Camilo wpatrywał się tępo w swoją filiżankę, myśląc gorączkowo. Ostatnimi czasy, wielu ludzi pytało o Huga, co utwierdziło go tylko w przekonaniu, że syn jest w niebezpieczeństwie.
- Ksiądz wybaczy, ale nie dosłyszałem pytania w słowach księdza.
Juan uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że tak było w istocie. Postanowił poprawić swój błąd.
- Nie znasz tego człowieka? Przypadkiem odwiedził mnie w kościele, a może raczej odwiedził Pana, ale wyszedł równie szybko jak się pojawił, a bardzo bym chciał z nim porozmawiać. Mam wrażenie, że jest w niebezpieczeństwie.
"To jest nas dwóch" - pomyślał Camilo, ale nie powiedział tego na głos. Wiedział, że mógłby zaufać księdzu, gdyby to była spowiedź, ale nie była. Poza tym, już dawno się nie spowiadał i nie zamierzał tego zmieniać. Hugo poprosił go kiedyś, by ukrywał przed innymi jego prawdziwą tożsamość, by nikomu nie mówił, że są spokrewnienia i zamierzał się tego trzymać.
- Tak, znam go - wyznał, a widząc roziskrzone spojrzenie kapłana, dodał: - Dlatego wiem, że nie powinien ksiądz o niego wypytywać. Ten człowiek pragnie pozostać anonimowy i proszę, by ojciec uszanował jego wolę.
- Ale...
- Zapewniam ojca, że nic mu nie grozi. Potrafi o siebie zadbać jak mało kto. Jeśli z jakiegoś powodu nie mówi księdzu nic o sobie, to znaczy, że ten powód jest dość solidny. A teraz muszę ojca przeprosić. Praca wzywa.
Juan nie skomentował tego. Oczywiste było, że Camilo chce jak najszybciej skończyć tę rozmowę, bo nie miał klientów i nie był zajęty. Nie chciał jednak być natrętny, więc pożegnał się i wyszedł. Musiał pogodzić się z faktem, że ten młody człowiek, który pomógł Samborowi, zrobił to z czystej dobroci serca. I zamiast wypytywać o niego obcych ludzi, powinien porozmawiać szczerze z nim samym, o ile nadarzy się taka okazja i o ile ten będzie chętny do rozmowy.

***

Na Plaza de las Naciones roiło się od ludzi. Hugo zaczął się zastanawiać, czy to właśnie dlatego Conrado wybrał to miejsce. Co prawda, chłopak nie był pewny, czy Fernando zna przyjaciela Saverina, ale mimo wszystko lepiej było być ostrożnym. Natomiast Ariana kręciła się niespokojnie i chodziła w tę i z powrotem.
- Nie powiesz mi, co tutaj robimy? - wyrzuciła z siebie ze złością po dobrych kilkunastu minutach, spoglądając na Huga z wyrzutem.
Delgado rozłożył się wygodnie na ławeczce w parku, podkładając pod głowę zwiniętą skórzaną kurtkę i mrużąc oczy w słońcu. Dzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny i była to zdecydowanie miła odmiana od zimnego, deszczowego Valle de Sombras, które zdawało sie rządzić własnymi prawami również jeśli chodzi o pogodę. Już prawie zapomniał jak piękny potrafi być grudzień w Meksyku. Dolina Cieni przytłaczała go od momentu, w którym przeprowadził się tam z ojcem i siostrą siedem lat temu. Tęsknił za wielkim miastem, za gwarem ulicznym. W takim miejscu jak Monterrey człowiek wreszcie czuł, że żyje. Gdyby tak miał swój motor... Wsiadłyby na niego i rozpędził się, nie oglądając się za siebie. Na samą myśl adrenalina uderzyła mu do głowy.
- Mówiłeś, że z kim musisz się spotkać?
- Mogłabyś się przymknąć? Zakłócasz pozytywne wibracje otoczenia. - Hugo przysłonił oczy dłonią, nie zaszczycając dziewczyny odpowiedzią na żadne z jej pytań.
- Należą mi się jakieś wyjaśnienia - oburzyła się Ariana.
- Nikt ci nie kazał ze mną jechać - warknął Delgado, ale zanim panna Santiago zdążyła się odgryźć, podszedł do nich jakiś mężczyzna.
Na oko miał jakieś czterdzieści pięć lat. Przyprószone siwizną włosy zdawały się błyszczeć w słońcu.
- Octavio Alanis - przedstawił się, podając rękę Hugowi i uśmiechając się serdecznie.
Hugo odwzajemnił uścisk dłoni, ale nic nie powiedział, przypatrując się z ciekawością przybyszowi, który nie wyglądał na prawą rękę Conrada. Coś w jego spojrzeniu sprawiało, że wydawał się zwyczajnym facetem, nie skorym do zemsty i zagrywek w stylu Saverina. Nie wypowiedział jednak swoich spostrzeżeń na głos. Octavio, widząc że chłopak nie pali się do rozmowy, sam zaczął:
- Ty musisz być Hugo Delgado, prawda? Conrado wiele mi o tobie opowiadał...
Ponownie nastała chwila ciszy, podczas której ciemnowłosy dwudziestosiedmiolatek wpatrywał się w Alanisa jak zahipnotyzowany. Ariana spoglądała to na jednego, to na drugiego, trzymając się nieco na uboczu.
- Ariana Santiago - przedstawiła się w końcu, wyciągając rękę w kierunku Octavia, a ten nieco zaskoczony uścisnął ją z uśmiechem na twarzy.
- Widzę, że zabrałeś swoją dziewczynę - zagadnął, ale ona szybko zaprzeczyła.
- Nie, nie - jestem tutaj w interesach - wyznała, zgodnie z prawdą (w końcu w zamian za pożyczenie Hugowi auta, miała nadzieję uzyskać odpowiedzi). - I zdecydowanie nie jestem dziewczyną tego typa.
Octavio roześmiał się w głos, ale Hugo chyba w ogóle nie dosłyszał tych słów.
- Wiesz, wyglądasz znajomo - zauważył Octavio, przypatrując się bliżej dziewczynie. - Czy my przypadkiem się już kiedyś nie spotkaliśmy?
- Nie sądzę. - Ariana zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć, czy zna tego człowieka, ale nic nie przychodziło jej do głowy.
- Mieliśmy chyba omówić kilka spraw, prawda? - Hugo nagle ocknął się z rozmyślań i przerwał im tę uprzejmą konwersację. - Ariana, zostań. Za chwilę wrócę.
- Nie mów do mnie jak do psa! - Dziewczyna poczerwieniała na twarzy a Hugo przetarł oczy dłonią, nie mogąc uwierzyć, że był tak głupi, by wziąć ją ze sobą. - Że też w ogóle z tobą pojechałam!
- Więc zaczekaj w samochodzie albo wracaj do Valle de Sombras!
- Hugo... - Octavio przerwał tę kłótnię, czując się niebywale niezręcznie. - Przejdźmy się. Ariano, będziesz tak miła i zaczekasz na nas tutaj? To sprawa prywatna i jeśli mam być szczery, wolałabyś nie uczestniczyć w tej rozmowie.
- Skoro to pan mnie prosi... - powiedziała, nadal mrożąc wzrokiem Huga, ale posłusznie usiadła na ławeczce, na której dopiero co leżał Hugo i założyła ręce na piersi.
- Idziemy? - zapytał Delgado Octavia, który rzucił dziewczynie przepraszające spojrzenie i ruszył za chłopakiem wzdłuż ścieżki w parku.
- A więc... - zaczął Alanis, kiedy znaleźli się już w bezpiecznej odległości od Ariany, spacerując po Plaza de las Naciones. - Chciałeś przekazać coś pilnego Conradowi.
- Tak. On twierdzi, że mogę ci zaufać, ale skąd mam mieć pewność, że rzeczywiście dla niego pracujesz? - Hugo nie ukrywał sceptycyzmu.
- Myślisz że jestem szpiegiem Fernanda? - Octavio uśmiechnął się lekko, zdając sobie sprawę, że chłopak jest wobec niego nieufny.
- To możliwe.
- Pewnie masz rację. Ale gdybym pracował dla Barosso, to pewnie już dawno leżał byś trupem. Nie znam Fernanda osobiście, ale słyszałem, że zdradę traktuje bardzo poważnie. A ty wstępując w sojusz z Conradem, zdradziłeś go.
- Barosso zabił moją matkę - syknął Hugo z wściekłością. - To naturalne, że chcę się zemścić.
- Teraz już wiem, dlaczego Condziu tak cię lubi. Obaj macie obsesję na punkcie Fernanda. Ta zemsta was zaślepia. Ale kim ja jestem, żeby was osądzać? Conrado to mój najlepszy przyjaciel. Jest dla mnie jak brat i zawsze był przy mnie w najgorszych chwilach. Ja też chcę być przy nim. Obiecałem, że mu pomogę, choć nie zawsze się z nim zgadzam. I zapewniam cię, nie zdradziłbym go. Ani dla Fernanda, ani dla nikogo innego.
- W porządku. - Hugo pokiwał głową, stwierdzając że ostatecznie nie ma powodów, by nie ufać temu człowiekowi.
- O czym chciałeś rozmawiać? Podobno to pilne. Chyba rozumiesz, że Conrado nie mógł przyjechać osobiście. Twój szef nie wie, że nigdy nie umarł, więc niebezpiecznie byłoby dla niego i dla ciebie, gdyby wrócił do Meksyku.
- Rozumiem. A skoro już jesteśmy przy temacie zmarłych powstających zza grobu... Jest taki facet Dante Alvarez. Miałem go sprzątnąć 3 lata temu, ale tego nie zrobiłem. Teraz wrócił do stolicy i Fernando o tym wie.
- Boisz się, że może cię za to ukarać?
- Nie, nie boję się o siebie. Chodzi o to, co powiedział mi kiedyś Dante. Wspomniał o skrytce bankowej Barosso. No wiesz...
- Tej z banku, w którym pracowała i zginęła twoja matka - dokończył Octavio, marszcząc brwi i zastanawiając się nad tym. - Myślisz, że Dante wie, co w niej było?
- Nie wiem - przyznał zgodnie z prawdą Hugo. - Twierdził, że nie ma pojęcia, ale gdyby tak było, Barosso nie zleciłby jego zabójstwa, prawda? A to, co znajdowało sie w tej skrytce i co tak skrzętnie starał się ukryć Nando może być kluczem do jego zguby, mam rację? A jeśli Alvarez wrócił do Meksyku, można to wykorzystać. Pomyślałem, że Conrado powinien o tym wiedzieć. Ja sam nie mogę nic z tym zrobić. Barosso zlikwiduje problem przy najbliższej okazji.
- Zajmę się tym - obiecał Octavio. - Jadę do stolicy i zobaczę, co da się zrobić.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o niejakiego Sambora Medinę. - Octavio Alanis zatrzymał się i spojrzał na Huga, zastanawiając się, o co mu chodzi. - Znasz go?
- Nie, nie wydaje mi się - wyznał Alanis. - Co z nim?
- Fernando wydał na niego wyrok śmierci. Sambor wszedł w sojusz z jego synalkiem, Alejandrem. Alex zabił pewną kobietę i Medina o tym wie. Nando nie chce pozwolić, by to się wydało.
- Czego oczekujesz ode mnie i od Conrada? Nie jesteśmy jakąś organizacją charytatywną, która udziela schronienia wszystkim tym którzy narazili się Fernandowi.
- Wiem o tym, ale... - Hugo poczuł się nagle bardzo głupio, prosząc przyjaciela Conrada o przysługę. Nie chciał zabijać Mediny, ale jeśli Saverin mu nie pomoże, będzie do tego zmuszony, by nadal utrzymywać swoją przykrywkę. - Gość ma przerąbane, jeśli mu nie pomożecie. Sam niewiele mogę zrobić. Poza tym, myślałem że każdy wróg Barosso jest naszym przyjacielem?
Octavio zastanowił się nad tym przez chwilę, dochodząc do wniosku, że Hugo ma rację. Pokiwał głową na znak, że rozumie jego sytuację i zobaczy co da się zrobić. Potem wymienili uścisk dłoni i każdy odszedł w swoją stronę.
Hugo wrócił do Ariany, która siedziała na ławeczce w takiej samej pozycji, w jakiej ją pozostawił.
- Już? - zdziwiła się dziewczyna, widząc jak chłopak kroczy w jej stronę z zarzuconą na ramię kurtką i zwykłym uśmieszkiem na ustach. - Myślałam, że potrwa to dłużej. Więc teraz wreszcie porozmawiamy?
- Przecież rozmawialiśmy. - Hugo wywrócił teatralnie oczami. - Musimy wracać.
- Dopiero przyjechaliśmy!
- Tak jakby mam zakaz wstępu do Monterrey. Długa historia, może kiedyś ci opowiem.
Ariana zrobiła duże oczy, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo chłopak pociągnął ją za łokieć.
- Znów to uczucie - powiedziała po chwili, kiedy zmierzali w stronę parkingu, gdzie pozostawili czerwonego volkswagena.
- Wybacz, nie powinien cię dotykać. Wiem, jak działam na niektóre dziewczyny...
- Nie o to chodzi... - Ariana dała Hugowi kuksańca, ale szybko tego pożałowała, bo trafiła w złamane żebra. - W porządku? - zaniepokoiła się widząc, że chłopak skrzywił się z bólu.
- Więc o co ci chodziło? - zapytał, kiedy był już w stanie wykrztusić słowo.
- Sama nie wiem. Kiedy mnie zostawiliście w tym parku, czułam że ktoś mnie obserwuje. I teraz też mam takie wrażenie. Wiem, że to głupie...
Ku jej zdziwieniu, Hugo przyspieszył kroku.
- To coś złego?
- Jeśli nauczyłem się czegokolwiek przez ostatnie siedem lat - zaczął Delgado, rozglądając się na boki, by zobaczyć, czy nikt ich nie śledzi - to to, że jeśli wydaje ci się, że ktoś cię obserwuje, to znaczy że tak właśnie jest.
- Ale kto to mógł być? Jakiś psychol, gwałciciel...?
- Ktoś, kto zobaczył cię ze mną.
Ariana roześmiała się, ale mina jej zrzedła, kiedy zobaczyła, że Hugowi nie jest do śmiechu.
- Więc ten ktoś chce dopaść ciebie?!
- Bardzo możliwe. Mówiłem ci, że jestem niebezpieczny.
- Nie, o tym akurat nie wspominałeś!
- Więc mówię teraz. Chodź! - Pociągnął ją w stronę jakiejś pustej butki telefonicznej, stojącej na chodniku, za którą się schowali.
Tak jak się spodziewał - ktoś rzeczywiście ich obserwował i śledził. Ktoś, kogo Hugo dobrze znał, a kto miał wszelkie powody, by go nienawidzić i chcieć jego śmierci. Lalo, Templariusz, człowiek El Pantery, który kiedyś szkolił Huga na jednego z członków kartelu.
Delgado nie widział go od czasu pamiętnej walki w opuszczonym magazynie. Zginęło wtedy dwóch ludzi El Pantery, który, sam raniony przez Huga, poprzysiągł mu zemstę za zdradę i szpiegostwo na rzecz Fernanda. Lalo był niebezpieczny i niezwykle zdeterminowany, by wymierzyć chłopakowi sprawiedliwość. A teraz nie tylko życie syna Camila było zagrożone, ale też i Ariany. Nie powinna była z nim tu przyjeżdżać.
- Kto to? Czego on chce? Coś ty zrobił, Hugo?! - zapytała szeptem dziewczyna, wychylając lekko głowę zza budki telefonicznej i spoglądając na Lalo, który wypatrywał swoich ofiar w tłumie przechodniów.
- Ma na imię Lalo i chce mojej śmierci - odpowiedział jak gdyby nigdy nic chłopak, trzecie pytanie celowo pozostawiając bez odpowiedzi. - Zrobimy tak: ja odwrócę jego uwagę, a ty pobiegniesz do samochodu i wrócisz do Valle de Sombras...
- Nie ma mowy! Nie zostawię cię na pastwę tego szaleńca!
- Pochlebia mi, że się o mnie martwisz, ale zapewniam - dam sobie radę sam. Kiedy dam ci znak...
Ale było już za późno. Lalo zbliżał się do nich, choć jeszcze ich nie widział - tłum przechodniów skutecznie udaremniał mu wyłowienie Huga i jego towarzyszki, czających się niedaleko, ale to była kwestia tylko sekund, kiedy ich wypatrzy. Delgado postanowił chwycić się ostatniej deski ratunku.
Przyparł dziewczynę do szklanej ścianki budki telefonicznej i przywarł ustami do jej ust. Ariana poczuła, jak kręci jej się w głowie. W pierwszej chwili doznała szoku i miała zamiar odepchnąć chłopaka, ale szybko jej przeszło. Nim się obejrzała, odwzajemniła pocałunek, zapominając o tym, że jakiś świr ich ściga i najwyraźniej chce ich pozabijać. Skupiła się tylko na Hugu, wplatając palce w jego przydługie kruczoczarne włosy, które zawsze ją tak irytowały. Nie pamiętała, kiedy ostatnio ktoś ją całował. Nie wiedziała czy minęły sekundy, czy minuty, kiedy Hugo wreszcie się od niej oderwał, rozglądając się gorączkowo po okolicy.
- Chyba nas minął - powiedział, bardziej do siebie niż do niej, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
Ariana zamrugała nieprzytomnie. Dopiero teraz do niej dotarło, że Delgado pocałował ją, by ukryć się w tłumie i by Lalo ich nie dopadł. To była zwyczajna przykrywka. Skarciła się w duchu za to, że myślała, że zrobił to, bo chciał. Nie przejmując się tym, że sprawi mu ból, uderzyła go pięścią w żebra, powodując że zgiął się w pół, przeklinając na głos tak, że kilka przechodniów zmierzyło go oburzonym spojrzeniem.
- A to... za co? - wydusił z siebie, oddychając ciężko i chwytając się za złamane żebra.
- Za całowanie z zaskoczenia - warknęła, zła bardziej na siebie niż na niego.
- Daj spokój, nie wmówisz mi, że było tak źle...
- Nawet gorzej!
- Tak? Jakoś nie wydawałaś się zniesmaczona, kiedy cię całowałem...
- Bo musiałam udawać przed tym całym Lolim.
- Lalo - poprawił ją Hugo ze śmiechem, choć nadal boleśnie odczuwał skutki uderzenia w żebra. - Lepiej już wracajmy. Muszę zobaczyć się z lekarzem. Jestem prawie pewny, że dzięki tobie mam złamane kolejne dwa żebra.
- I dobrze ci tak - warknęła pod nosem Ariana, zmierzając w stronę zaparkowanego samochodu.
- Słyszałem to!

***

Londyn

Nie miał dużego bagażu. Nie wiedział, jak długo zabawi w Chile. Conrado chciał go widzieć, więc nie zastanawiając się długo, kupił bilet na najbliższy samolot i spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Wuj Octavio nie był chyba zadowolony z faktu, że Saverin chce mieć Willa przy sobie. Dziwnie brzmiał przez telefon, co pozwoliło młodemu Alanisowi sądzić, że nie pochwala decyzji swojego przyjaciela. Nie było jednak odwrotu. Dużo zawdzięczał Conradowi i jeśli ten go potrzebował, był gotów zaryzykować i rzucić wszystko, byleby tylko mu pomóc. Co prawda, nie zostawiał za sobą zbyt wiele. Musiał w końcu wziąć się w garść, znaleźć porządną pracę. Miał tylko nadzieję, że kiedy już spotka się z wujem i jego przyjacielem, nie zostanie zmuszony do odwiedzenia rodziców. Nie był na to gotowy, choć minęło już prawie dziesięć lat. Miał wrażenie, że wszystkim żyje się lepiej, gdy dzielą ich mile odległości. Tak powinno pozostać. Nikomu nie wychodzi na dobre rozpamiętywanie przeszłości, a kto jak kto, ale Will akurat miał wszelkie powody, by o niej zapomnieć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:00:20 04-06-15    Temat postu:

241. Christian & Company

Christian wyszedł z jeziora przesuwając dłońmi po mokrej twarzy i włosach. Czuł się jak nowonarodzony, jakby dopiero teraz znów zaczął oddychać pełną piersią i jakby nigdy nie było tego czasu w jego życiu, gdy zamknął swoje serce na nowe uczucia, nie dopuszczając do siebie nawet myśli, że jeszcze kiedykolwiek mógłby się z kimś związać i poczuć się szczęśliwym. Zdawał sobie jednak sprawę, że gdy wrócą do miasteczka, czar pryśnie, a to co się tu stało, będzie jak piękny sen, z którego brutalnie wyrwie ich szara rzeczywistość.
Gdy spojrzał na Lię, siedziała na ziemi w jego koszulce. Ciasno objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana i wpatrywała się w niego z uroczymi rumieńcami na policzkach. Jego usta momentalnie rozciągnęły się w szerokim uśmiechu na ten widok, ale gdy pochwycił ciągle jeszcze zamglone spojrzenie jej sarnich oczu, szybko odwróciła wzrok, zakładając za ucho pasmo jasnych włosów, a jego twarz momentalnie spochmurniała. Najbardziej bał się tego, że Lia zacznie się wycofywać w efekcie czego w końcu zaczną się unikać, a na to nie mógł pozwolić. Nie chciał, by czuła się wykorzystana, ale nie miał pojęcia w jaki sposób przekonać ją, że z jego strony to nie był tylko jakiś kaprys, zachcianka, jednorazowy wybryk, chwila słabości czy jakkolwiek inaczej chciałaby to nazwać.
Po żołniersku wciągnął na siebie jeansy i podszedł bliżej, wyciągając dłonie w jej stronę. Lia niepewnie uniosła wzrok, a on uśmiechnął się zachęcająco. Kiedy jednak zamiast podać mu ręce, ponownie umknęła spojrzeniem, odetchnął głęboko i bez słowa usiadł obok niej. Ostrożnie chwycił ją za rękę i jeden po drugim splótł z nią palce, delikatnie kciukiem gładząc wierzch jej dłoni. Przez chwilę, która zdawała się trwać całą wieczność, siedzieli tak w zupełnej ciszy. On uparcie się w nią wpatrywał, czekając, gdy wreszcie spojrzy mu w oczy, a ona uparcie unikała patrzenia na niego, tocząc jakąś wewnętrzną walkę z samą sobą.
Westchnął cicho. Wciąż trzymając ją za rękę, przysunął się bliżej i drugą dłonią delikatnie zgarnął jej długie włosy z ramienia, odsłaniając łabędzią szyję i profil jej ślicznej twarzy.
– Lia… – szepnął, wsuwając dłoń pod jej włosy i starając się samymi opuszkami palców rozmasować jej kark. Była spięta, a kiedy jej dotknął, poczuł, że jej mięśnie sztywnieją jeszcze bardziej. Przymknęła powieki i przygryzła dolną wargę, ale w końcu rozluźniła się pod jego dotykiem, odchylając lekko głowę w tył. Na końcu języka miał, by poprosić ją, żeby nie wycofywała się teraz, ale czuł, że to może przynieść efekt zupełnie odwrotny do tego, którego oczekiwał, więc wolał milczeć. Mocniej splótł palce z jej palcami, ściągając tym na siebie jej błyszczące spojrzenie. Pociągnął ją lekko w swoją stronę i odetchnął z ulgą, gdy nie napotkał oporu, a Lia po chwili usiadła okrakiem na jego udach. Zajrzał w jej sarnie oczy, a wszystko to, co w nich zobaczył, momentalnie ścisnęło go za serce. W jej spojrzeniu było wszystko – ogień, który trawił ich oboje, jakiegoś rodzaju ulga, pragnienie by czas zatrzymał się na zawsze właśnie tu i teraz, ale też obawa przed tym, co będzie dalej i cała gama innych uczuć, które kłębiły się także w jego poharatanym przez los sercu. Nigdy w życiu nie czuł się tak, jak teraz, kiedy szczęście mieszało się z niepewnością, a gdzieś na dnie serca, które zdawało się na nowo budzić do życia, wciąż spoczywał ogromny balast w postaci bolesnej przeszłości, którego nie potrafił zrzucić ot tak.
Ostrożnie wsunął dłonie pod jej włosy, chwytając ją za kark. Pragnął jej rozpaczliwie, ale to nie było już tylko pragnienie posiadania jej ciała. Pragnął jej całej: ciała, duszy i stałego miejsca w jej sercu. Pragnął wspólnych wieczorów i poranków; pragnął słyszeć jej śmiech jak najczęściej, a w jej oczach widzieć bezmiar szczęścia. Pragnął by uwierzyła – w niego i w siebie, w to, że może być szczęśliwa; by pozwoliła, aby to on uszczęśliwiał ją na każdym kroku, w każdy możliwy sposób. Był gotów walczyć o ich wspólne szczęście z całym światem, ale też z nią samą. Przesunął nosem po jej policzku i delikatnie skubnął jej wargi swoimi, a potem ponownie spojrzał w oczy, czekając czy pozwoli mu na więcej. Lia bez słowa ujęła jego twarz w swoje dłonie i delikatnie przesunęła opuszkami palców po skórze, jakby chciała zapamiętać jej fakturę, a on z rozkoszą poddał się jej zabiegom, przyciskając jej drobne ciało mocniej do siebie i zaplatając dłonie za jej plecami. Patrzył na jej drobną, dziewczęcą twarz z zachwytem i podziwem, zakładając jej włosy za uszy, gdy jej dłonie przesunęły się powoli na jego twardy, wciąż wilgotny po kąpieli w jeziorze tors. Czując cisnące się do oczu łzy, siorpnęła nosem i przygryzła dolną wargę, natychmiast umykając wzrokiem przed jego czujnym spojrzeniem.
– Co się dzieje, Chochliku? – spytał, delikatnie wsuwając palec wskazujący pod jej podbródek i zmuszając by spojrzała na niego. Lia uśmiechnęła się niewyraźnie i ledwo zauważalnie wzruszyła ramionami. Oparła się czołem o jego czoło, zbierając jakieś niewidzialne pyłki z jego skóry. Christian nieznośnie powoli przesunął kciukiem wzdłuż jej dolnej wargi, pozbawiając ją tym na krótką chwilę oddechu, po czym wsunął dłoń pod jej włosy, chwytając za kark i gładząc wrażliwe miejsce obok ucha. Scałował słone krople z jej twarzy, jedna po drugiej i zajrzał w jej oczy.
– Nie wstydź się własnych emocji i pragnień, nie bój się tego, co czujesz – wyszeptał w jej usta. Lia przymknęła oczy i zrobiła głęboki wdech, oplatając jego nadgarstek szczupłymi palcami i kciukiem głaszcząc wierzch jego dłoni.. – Nie stało się nic, czego miałabyś się wstydzić, a ja, niezależnie od wszystkiego, będę przy tobie. Nie zostawię cię i nie zniknę z twojego życia. Nigdy – zapewnił, trącając jej nos własnym i składając w kąciku jej ust grzeczny pocałunek. Wydawało mu się, że może właśnie teraz coś między nimi ruszy wreszcie do przodu, ale to, co widział teraz w oczach Lii, a czego nawet nie potrafił nazwać, zasiało w jego sercu niepokój i sprawiło, że w uszach zadźwięczały mu słowa pani Ramirez:
…jeśli nie chcesz czegoś stałego, nie masz w sobie cierpliwości i nie chcesz czekać, odpuść teraz, zanim mury wokół jej serca runą i Lia wpuści cię do swojego świata na dobre. Jej nie można zawieść…

Chciał czegoś stałego, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, z cierpliwością bywało różnie, ale Lia wpuściła go do swojego świata, choć w tej chwili zdawała się na powrót kryć za murami, którymi nadal było otoczone jej serce. Nie chciał jej skrzywdzić, nie chciał by poczuła się wykorzystana, ale nie chciał też karmić jej jakimiś banalnymi wyznaniami.
…Lia potrzebuje kogoś kto będzie dla niej jak kotwica… Kogoś kto mocno stąpa po ziemi, nie będzie jej karmił słodkimi słówkami i obietnicami sielankowego życia, bo ona takiego nie chce. To dziewczyna z krwi i kości, która chce prawdziwego życia, a nie bajki, bo nigdy w takiej nie żyła. Potrafi sobie radzić z problemami. Jeśli jesteś w stanie jej to dać, to bądź przy niej i nie rezygnuj. Nigdy…

– Powiesz coś? – spytał, przesuwając dłonie z jej pleców na biodra, a potem na nagie uda.
– Co? – odpowiedziała cicho pytaniem, spoglądając w jego zielone tęczówki.
– Cokolwiek, tylko nie karz mnie ciszą. Wiem, że może daliśmy się ponieść emocjom, ale chcę żebyś wiedziała, że niczego nie żałuję. To nie jest koniec, Lia, ale początek…
– Christian, proszę… – jęknęła, ale uciszył ją natychmiast, przykładając palec wskazujący do jej ust.
– Uszanuję każdą decyzję, jaką podejmiesz Lia. Pamiętaj tylko, że jesteś dla mnie ważna i że zawsze możesz na mnie liczyć. Nigdy nie miej co do tego wątpliwości – zakończył, przelotnie muskając jej usta swoimi. Lia odruchowo oplotła jego szyję ramionami i mocniej przylgnęła do jego ciała, niepewnie oddając pocałunek…


* * *

Siedział na drewnianych schodach domu Ramirezów, prowadzących z tarasu ich domu w głąb ogrodu. Na kolanach trzymał gitarę pobrzękując coś bez ładu. Był przybity bardziej niż sam przed sobą był się gotów do tego przyznać. Gdy za radą Christiana pojechał do szpitala, by porozmawiać z Margaritą, miał nadzieję na zupełnie inny finał. Tymczasem nie dość, że nie zamienił z nią ani słowa, to jeszcze zobaczył ją uśmiechniętą w towarzystwie tego samego mężczyzny, który kilka dni temu tak troskliwie ją pocieszał. Powinien był przewidzieć, że kobieta taka jaka on, nigdy nie zwiążę się z facetem takim jak on. Pochodzili z różnych środowisk, mieli różne pasje, zainteresowania i różne priorytety w życiu. Jeśli kiedykolwiek naiwnie liczył, że uda im się zbudować coś trwałego, to właśnie został wyprowadzony z błędu i był zły sam na siebie, że uwierzył w to, że naprawdę mogą być razem i pierwszy raz naprawdę zaangażował się w związek. Związek, który jak się okazało nie miał przyszłości.
Westchnął cicho i przymknął powieki. Sam nie wiedział kiedy poszczególne dźwięki zaczęły układać się w melodię.

Stał na środku sceny. Zacisnął dłonie na statywie i zerknął za siebie, na braci Savin, z którymi w czasach college’u tworzyli rockowy zespół, a którzy teraz zechcieli go zaprosić na otwarcie swojego lokalu. Skinął im porozumiewawczo i uśmiechnął się pod nosem, gdy na jego sylwetkę padł jasny snop światła. Ze zdziwieniem stwierdził, że brakowało mu tego dreszczyku, który towarzyszył wszystkim jego występom. Gdy rozbrzmiały pierwsze takty piosenki, od której zaczęła się jego przygoda ze sceną, przebiegł wzrokiem po gościach siedzących przy okrągłych stolikach i natychmiast pochwycił jej ciemne spojrzenie...

    There was a time
    When I was so broken hearted
    Love wasn't much of a friend of mine

Zaczął śpiewać, nie odrywając spojrzenia od jej błyszczących oczu. Jeszcze kilka dni temu zabawiał się z jej koleżanką, a teraz zupełnie oszalał na jej punkcie.

    The tables have turned,
    'Cause me and them ways have parted
    That kind of love was the killin' kind

    Listen

Wycelował w nią palcem i mrugnął do niej, a ona pokręciła głową z niedowierzaniem i uśmiechnęła się, posyłając mu całusa w powietrze.


    All I want is someone I can't resist
    I know all I need to know by the way
    that I got kissed

    I was cryin' when I met you
    Now I'm tryin' to forget you
    Love is sweet misery
    I was cryin' just to get you
    Now I'm dyin' cause I let you
    Do what you do down on me…

Pamiętał tamten dzień, jakby to było wczoraj, tak samo jak chwilę, w której go pocałowała. Gdy jej przyjaciółka nagle oświadczyła, że nie pasują do siebie i że nie chce się z nim więcej spotykać, był zły i rozżalony, ale wcale nie dlatego, że jakoś specjalnie mu na niej zależało. Do tej pory to zawsze on pierwszy mówił pas, najczęściej zostawiając swoje „przyjaciółki” z dnia na dzień bez słowa wyjaśnienia. To było dla niego nowe doświadczenie i nie podobało mu się to, co poczuł, bo było to tożsame uczucie z tym, które pojawiało się za każdym razem, gdy ojciec zamiast przytulić go i zapewnić, że razem jakoś sobie poradzą ze wszystkim, wysyłał go na ulicę, by żebrał, krzycząc przy tym, że do niczego innego się nie nadaje i żeby nie pokazywał mu się na oczy, dopóki nie uzbiera odpowiedniej kwoty. Jako mały chłopiec potrzebował ciepła i zrozumienia, a ojciec na każdym kroku go odtrącał, obwiniając za zło całego świata. Być może właśnie dlatego zawsze wolał sam kończyć związki, zanim na dobre się rozpoczną i zanim ktoś zrobi to za niego, a on znów poczuje się nikomu niepotrzebny.

– Daj spokój, Sanchez – powiedziała Margarita, kiedy znów zaczął nadawać na jej przyjaciółkę. – Oboje wiemy, że wcale ci na niej nie zależy. Boli cię, że to ona zostawiła ciebie – dodała, odważnie spoglądając w jego piwne tęczówki. Zmarszczył czoło i nie odrywając od niej spojrzenia, pociągnął łyk piwa z butelki. – Nawiasem mówiąc, pasujesz do Amber jak wół do karety. Rockman i silikonowa, platynowa blondyna? Równie dobrze, mógłbyś mieć przy boku dmuchaną lalkę z sexshopu – zaśmiała się, a on słysząc to, zakrztusił się piwem, które akurat miał w ustach. Nie znał jej od tej strony. Zawsze sprawiała wrażenie cichej, poukładanej, a nawet nieco nieśmiałej. – No już… – poklepała go mocno w plecy, aż w końcu przestał się krztusić. Spojrzał na nią rozbawiony, wycierając kąciki oczu, w których zebrały się łzy, palcem wskazującym. – W porządku? – spytała, obrzucając go fachowym, lekarskim spojrzeniem. Odchrząknął lekko i wyszczerzył się jak dziecko.
– Chyba nie mogę oddychać – mruknął, przenosząc wzrok z jej błyszczących oczu na kusząco rozchylone usta. – Gdyby pani doktor zrobiła mi usta–usta, na pewno od razu poczułbym się lepiej – zaśmiał się, a wtedy ona, ku jego zaskoczeniu, chwyciła go obiema dłońmi za kark i przywarła ustami do jego warg…

    'Cause what you got inside
    Ain't where your love should stay
    Yeah, our love, sweet love, ain't love
    If you give your heart away…

– zanucił jeszcze, ale zamiast dograć ostatni refren, uderzył otwartą dłonią w pudło gitary i odłożył instrument, opierając go o drewniany płotek tarasu. Przesunął dłońmi po twarzy i pokręcił głową z rezygnacją, podnosząc się powoli ze schodków. Odwrócił się z zamiarem wejścia do domu, ale wtedy napotkał na swojej drodze czujne, zielone spojrzenie. Zatrzymał się wpół kroku, potarł dłonią kark w zakłopotaniu i uśmiechnął się głupkowato, na powrót przywdziewając na twarz maskę beztroski, ale Sol ani drgnęła. Stała z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach, opierając się ramieniem o futrynę i wpatrując się w niego w taki sposób, jakby czytała mu w myślach i doskonale wiedziała, co ukrywał przed całym światem.
– Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale… – zaczął Leo, by przerwać niezręczną ciszę. – Mało której kobiecie udaje się patrzeć na mnie tak, że czuję się nagi chociaż jestem poubierany po samą szyję. – Sol uniosła brwi pod samą linię włosów, nie odrywając wzroku od jego twarzy. – A ty właśnie to robisz – dodał. – A może ty masz jakieś super moce Promyczku, co? – zachichotał, a wtedy i Sol parsknęła wesołym śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Owszem, jedną – przyznała, przypatrując mu się podejrzliwie. – Wyczuwam na odległość, kiedy ktoś udaje, że wszystko jest w porządku, a wcale tak nie jest.
Leo westchnął ciężko i przewrócił oczami, opierając się biodrami o drewniany płotek i zaciskając na nim dłonie.
– Nie zaprzeczaj, Leo – powiedziała, zbliżając się do niego. – Głupi by się domyślił, a ja nie dość, że nie jestem głupia, to jeszcze mam dobrą intuicję – zażartowała, przystając obok drewnianego filara, podtrzymującego zadaszenie nad tarasem. Oparła się o niego plecami i zajrzała Sanchezowi w oczy. – Zamiast się tak zadręczać, powinieneś z nią pogadać. No nie patrz na mnie, jak na wariatkę – dodała, żartobliwie trącając go w ramię, na widok jego zaskoczonej miny. – Pogadaj z nią – powiedziała, a widząc, że zamierza wejść jej w zdanie, uniosła dłoń, dając mu znać, by pozwolił jej skończyć. – I zastanów się, czy to, co widziałeś jest na pewno tym, o czym myślisz i czy warto przez to przekreślać coś na czym ci zależy.
Leo prychnął pod nosem i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale gdy dotarł do niego sens słów wypowiedzianych przez Sol, zamknął je bez słowa i zrobił głęboki wdech, uświadamiając sobie, że faktycznie to, co widział, wcale nie musiało być tym, o czym myślał.
– Zagraj jeszcze raz – poprosiła Sol, wyrywając go z rozmyślań i wciskając mu w dłonie gitarę. – Podoba mi się twój rockowy pazur – dodała, mrugając do niego z rozbawieniem, gdy spojrzał na nią zaskoczony. Przesunął opuszkami palców wzdłuż strun i uśmiechnął się lekko.
– Gitara klasyczna nie daje takiego efektu.
– Jest inaczej, bardziej nastrojowo, ale to nie znaczy, że gorzej. Zwłaszcza, gdy ma się głos lepszy niż sam Steven Tyler za najlepszych lat.
– To miał być komplement? – zagadnął rozbawiony Leo. Sol wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się psotnie.
– Mam to rozpisane na pianino. Moglibyśmy pomyśleć nad jakimś duetem, gdybyś kiedyś się nudził.
– Ja? Nudził? To chyba niemożliwe, a już zwłaszcza teraz, kiedy ciągle czegoś ode mnie chcesz – zażartował. – Poza tym wydaje mi się, że już niedługo będziesz mnie miała dość i odetchniesz z ulgą po pokazie, kiedy nie będziesz musiała mnie już ani oglądać, ani słuchać.
– Gumisiu! – upomniała Sol surowym tonem. – Tak łatwo się ode mnie nie uwolnisz. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze – dodała, wbijając szczupły palec w jego tors. – I uwierz w końcu w siebie i swoje możliwości.
Leo pokręcił głową z niedowierzaniem, uśmiechnął się lekko i zupełnie spontanicznie, wsunął dłoń pod jej włosy i pocałował ją w czoło.
– Dzięki, Promyczku. Od razu mi lepiej, kiedy w tak uroczy sposób stawiasz mnie do pionu.
– W jeszcze bardziej uroczy sposób mogę ci przyłożyć, jeśli się w końcu nie ogarniesz – odparła poważnie. – Graj – dodała po chwili, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, cisnącego się na usta.

* * *

Potarł dłonią kark i pokręcił głową na boki, starając się rozruszać obolałe mięśnie. Czuł się parszywie i przeklinał w duchu sam siebie, że nie wyłączył telefonu zanim zapukał do mieszkania Vivi i wszedł do jej sypialni. Przez ten drobny szczegół, zamiast spędzić dzień razem z nią, najlepiej nie wychodząc z łóżka, a przynajmniej po ludzku zjeść z nią śniadanie po wspólnie spędzonej nocy, musiał wyjść z jej mieszkania zanim jeszcze za oknem zaczęło świtać, a teraz siedział w jakiejś rozsypującej się furgonetce, usiłując bezpiecznie dojechać w wyznaczone miejsce.
Mając przed sobą pustą drogę, odchylił głowę na zagłówek i na chwilę przymknął powieki, a przed oczami momentalnie pojawił mu się obraz pogrążonej we śnie Vivi w skotłowanej pościeli. Uśmiechnął się pod nosem jednym kącikiem ust i potarł nasadę nosa palcami, zerkając we wsteczne lusterko. W tej samej chwili zawibrował jego telefon, więc sięgnął dłonią do kieszeni i spojrzał na wyświetlacz.
– Nienawidzę cię! Nie pokazuj mi się więcej na oczy –
odczytał i roześmiał się niemal w głos. Wiedział, że oberwie mu się za to zniknięcie bez słowa. Był pewien, że gdy obudziła się w pustym łóżku, chwyciła co miała pod ręką i cisnęła tym z całej siły przed siebie, poprzysięgając sobie, że nigdy więcej nie pozwoli mu się do siebie zbliżyć.
– Też cię kocham, Vi. I nie mogę bez ciebie żyć
– odpisał szybko, po czym odrzucił telefon na siedzenie pasażera i wjechał na plac przed [link widoczny dla zalogowanych]. Uwielbiał jej gorący temperament, to jak się na niego złościła i to jak się później godzili, ale wszystko to musiało poczekać. Najpierw zadanie, które wyrwało go z jej łóżka, pozbawiając szans na gorący poranek w jej towarzystwie, a oferując w zamian burzę z piorunami, prawdopodobnie z równie gorącym finałem. Zatrzymał furgonetkę, zaciągnął ręczny hamulec i wysiadł z samochodu, wyciągając broń. Sprawdził magazynek i ponownie wsunął ją za pasek, czujnym spojrzeniem lustrując okolicę. W końcu podszedł do tylnych drzwi samochodu, otworzył je i wszedł o środka.
– Jesteśmy – zwrócił się do swojego pasażera, który siedział po turecku z dłońmi skutymi za plecami. – Wstawaj – polecił, chwytając go pod łokieć i wyprowadzając z samochodu.
– Co teraz? – spytał młody Crespo. – Strzelisz mi w łeb?
– Nie mam zamiaru brudzić sobie rąk – mruknął Rayan, odwracając Ethana tyłem do siebie i rozkuwając kajdanki. – Mam od tego ludzi – dodał, gdy uwolniony Crespo odwrócił się przodem do niego i spojrzał w jego niebieskie tęczówki zdumiony, rozcierając obolałe nadgarstki. Sanders ruchem głowy wskazał na najwyższą część budynku, a potem na okrągłe okienko w jego środkowej części. – Snajperzy – wyjaśnił krótko. – Nie próbuj żadnych numerów, bo gwarantuję ci, że nie spudłują.
– Co to ma być, do cholery? – warknął Crespo. – Kim wy jesteście i czego ode mnie chcecie?
Sanders zaśmiał się pod nosem, zatrzasnął tylne drzwi furgonetki i oparłszy się o nie plecami, sięgnął do kieszeni kurtki po papierosy.
– Żebyś podjął właściwą decyzję – odparł enigmatycznie, odpalając papierosa.
Ethan przewrócił oczami i potarł czoło palcami, usiłując zebrać myśli i złożyć to wszystko w jakąś sensowną całość. Zrobił kilka nerwowych kroków i jeszcze raz spojrzał na swojego porywacza, jakby w jego twarzy chciał wyczytać wszystkie odpowiedzi, ale ta zdawała się być zupełnie nieprzenikniona.
– Wykorzystaj dobrze czas, który dostałeś – rzucił Sanders, mijając młodego Crespo i otwierając drzwi od strony kierowcy, kiedy na plac podjechał czarny Mercedes z przyciemnianymi szybami. Ethan spojrzał na niego nieco wystraszony i głośno przełknął ślinę, gdy Rayan wsiadł do furgonetki, zostawiając go z tym wszystkim – ze snajperami i tajemniczymi ludźmi ukrytymi w wypasionej bryce.
– Zostawisz mnie tu? – spytał z wyrzutem, kiedy Sanders wyjrzał przez okno i uśmiechnął się do niego cwano.
– Nic ci nie grozi, o ile nie przyjdą ci do głowy żadne głupie pomysły – odparł.
Ethan przymknął powieki i policzył w myślach do dziesięciu. Całe życie mignęło mu przed oczami, a w głowie pojawiło się co najmniej milion różnych wersji tego, co mogło się tu za chwilę stać. Nie mógł jednak przewidzieć, że z Mercedesa wysiądzie jego ojciec w obstawie kolesi, którzy wyglądali jak jacyś tajni agenci rodem z amerykańskich seriali, porozumiewający się ze sobą, przez maleńkie słuchawki w uszach.
Spojrzał na dach w miejsce, gdzie snajper czekał na choćby jeden niewłaściwy ruch, potem na „agentów”, którzy jak na zawołanie, odchylili poły swoich kurtek, odsłaniając broń, której byli gotowi w każdej chwili użyć, a w końcu na stojącego między nimi ojca, który czekał na pierwszy ruch z jego strony. Ethan jednak nie był w stanie ani się poruszyć, ani wydobyć z siebie choćby jednego słowa. Gdy Orson zrobił kilka kroków w jego stronę, zamknął na chwilę oczy jakby chciał sprawdzić czy to wszystko nie zniknie, gdy je otworzy.
Nie zniknęło, a Orson stał z nim twarzą w twarz, wpatrując się w jego niebieskie tęczówki, jakby chciał mu przekazać coś bez słów.
– Dostałem ultimatum – powiedział Orson, nie siląc się na zbędne wstępy. – Albo wrócę do Scylli i będę donosił na moich towarzyszy, albo do końca życia będę gnił w pierdlu. Jedno i drugie jest jak wyrok śmierci, ale chcę podjąć właściwą decyzję; taką której nie będę żałował i która będzie najlepsza przede wszystkim dla ciebie. Wystarczająco dużo już wycierpiałeś przeze mnie…
Zanosiło się na poważną rozmowę ojca z synem, ale Rayan dalej już nie słuchał. Zrobił co do niego należało. Przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał. Sam musiał z kimś pogadać.

* * *

Rozmowa z Nicolasem sprawiła, że znów poczuła, że znalazła się między młotem, a kowadłem. Nie była naiwna i zdawała sobie sprawę, że jej ojciec i bracia prowadzą nie do końca legalne interesy, ale nigdy nie przypuszczałaby, że którykolwiek z nich byłby zdolny zabić drugiego człowieka. Z jednej strony sumienie podpowiadało, że Alejandro powinien odpowiedzieć za swoje czyny, a z drugiej… nadal był jej bratem i nie chciała być tą osobą, która na niego doniesie, skazując go tym samym na co najmniej kilka lat więzienia. Nie chciała wracać do domu, bo nie wiedziała, czy byłaby w stanie spojrzeć w oczy ojcu i bratu i nie wygarnąć im co myśli, a z drugiej strony, choć wiedziała, że Nicolas miał rację, mówiąc, że powinna wyjechać, nie chciała go zostawiać z tym wszystkim samego. Dziwiło ją to, z jaką swobodą mówił o tym, że Alex powinien wreszcie ponieść karę i zastanawiała się czy gdyby wychowywała się w rodzinnym domu, pod czujnym okiem Fernanda, wyrosłaby na tak samo cyniczną i nieczułą jak jej bracia.
– Panienko, wszystko w porządku? – dobiegł ją zatroskany głos [link widoczny dla zalogowanych].
Margarita westchnęła cicho i uniosła zbolałe spojrzenie na około sześćdziesięcioletnią kobietę, która uśmiechała się do niej promiennie, jakby samym uśmiechem chciała rozgonić ciemne chmury, które nagle się nad nią zebrały. Rosa była wieloletnią służącą Fernanda, jednak dawno już przestała nosić służbowy uniform i stała się dla nich wszystkich niemal pełnoprawnym członkiem rodziny. Była ich powiernicą, spowiednikiem, matką i najlepszą przyjaciółką, a Margarita zawsze czuła się z nią związana w szczególny sposób, bo była dla niej jedyną matką jaką znała, choć nie łączyły ich przecież żadne więzy krwi. To ona przysyłała jej świąteczne paczki, dzwoniła z urodzinowymi życzeniami, a od czasu do czasu wpadała z niezapowiedzianą wizytą, obładowana po uszy domowymi przysmakami, podczas gdy Fernando zachowywał się tak, jakby w ogóle nie pamiętał o tym, że ma córkę.
– Nic nie jest w porządku – jęknęła, wplatając szczupłe palce w ciemne włosy i zastygając w bezruchu. – Czasem żałuję, że tu wróciłam – wyszeptała, przełykając łzy. – Nie sądziłam, że… – urwała i zaniosła się szlochem.
Rosa usiadła obok niej na kamiennych schodkach domu, w którym Nicolas ukrywał Irinę i objęła ją ramieniem, tuląc do piersi i całując czule w czubek głowy.
– Ciii… dziecko, nic nie mów. Wiem wszystko – powiedziała cicho Rossana. Margarita odsunęła się od niej i spojrzała w jej orzechowe tęczówki. – Wszystko – powtórzyła, ujmując jej policzek w swoją dłoń. – Mogłabym ci powiedzieć, że rzeczywiście zamiast wracać tutaj, powinnaś ułożyć sobie życie jak najdalej od tej rodziny, ale… – urwała i uśmiechnęła się łagodnie, wpatrując się w zaskoczoną twarz Margarity. – Powinnaś wiedzieć, że przyjeżdżając tutaj, zyskałaś więcej niż ci się wydaje.
– Więcej zmartwień i problemów – mruknęła Margarita, uśmiechając się gorzko. – Ojciec zawsze traktował mnie jak zło konieczne, to Alex był jego ukochanym dzieckiem, któremu wszystko zawsze uchodziło na sucho i to się nigdy nie zmieni. Ale wiesz co? – zagadnęła, uśmiechając się przez łzy. – Gdybym mogła sobie wybrać matkę, chciałabym, żeby była taka jak ty.
– Moja kochana… – westchnęła Rosa, obejmując ją ponownie ramieniem i tuląc do siebie. – Twoja matka byłaby z ciebie dumna. Była cudowną kobietą, miłą, troskliwą, serdeczną i piękną. Jesteś do niej bardzo podobna. A ojciec… – urwała i odsunęła Margaritę od siebie na odległość ramion, zaglądając jej w oczy. – Jeszcze wiele razy zobaczysz satysfakcję na jego twarzy i błysk dumy w oczach.
– Mówisz jakbyś go nie znała i nie wiedziała co przeżywałam przez te wszystkie lata, kiedy nie było go obok mnie. Dlaczego teraz to miałoby się zmienić?
– Nie rozumiesz – odparła łagodnie Rossana, delikatnie wierzchem dłoni wycierając mokre od łez policzki Margarity. – Ja nie mówię o Fernandzie.
– Co? – Margarita zmarszczyła czoło i przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund, uważnie wpatrywała się w twarz kobiety.
– Powinnam była powiedzieć ci o tym już dawno – przyznała ze skruchą Rosa. – Nie chciałam burzyć twojego poukładanego świata i ciągle miałam nadzieję, że Fernando w końcu się opamięta. Poza tym zawsze czekałam na odpowiedni moment i wydaje mi się, że właśnie teraz nadszedł – dodała, uśmiechając się przepraszająco. – Ani Fernando nie jest twoim ojcem, ani Jimena nie była twoją matką.
Margarita poczuła, że robi się jej słabo. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, przykładając dłoń do klatki piersiowej, w miejscu, gdzie serce tłukło jak oszalałe. Podniosła powoli powieki i z niedowierzaniem spojrzała na Rossanę.
– To niemożliwe… – wyszeptała, nerwowo pocierając czoło palcami.
– Ale tak jest, dziecko… Pamiętam jak dziś, kiedy twoja matka, będąc już w zaawansowanej ciąży przyszła do Fernanda…

– Co ty wyprawiasz? – naskoczyła na siedzącego za biurkiem mężczyznę, który odkąd weszła do gabinetu, nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem. Przeczesała kruczoczarne, kręcone włosy palcami i prychnęła pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Dlaczego postanowiłeś zniszczyć to, co kocham? Odpuść, do cholery! – krzyknęła, uderzając dłonią w blat biurka.
Fernando odchylił się na oparcie swojego fotela i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, nie odrywając płonącego spojrzenia od stojącej przed nim brunetki.
– Twój mąż zabił mi żonę – mruknął bez emocji.
– To nie była jego wina!
– Czyżby? – zagadnął Fernando, uśmiechając się cwano i pochyliwszy się do przodu, wsparł się przedramionami o blat biurka. – Dokumentacja medyczna i doktor Juarez mówią całkiem coś innego.
– Ty wcale nie mścisz się na nim za śmierć swojej żony, ale na mnie za to, że kiedy moi rodzice za marne grosze oddali tobie moją rękę, uciekłam z domu i nie wyszłam za ciebie – wygarnęła mu prosto w twarz. – Jesteś żałosny! Jeśli myślisz, że w ten sposób zniszczysz to, co jest między mną i Ignaciem…
– A gdybym powiedział, że odpuszczę mu, jeśli do mnie wrócisz?
Margarita prychnęła pod nosem i zgromiła go wściekłym spojrzeniem.
– Nie zrobisz tego dla swojego ukochanego męża? W takim razie może nie kochasz go aż tak bardzo jak twierdzisz… – zaśmiał się Fernando.
– Nie wrócę do ciebie, bo nigdy od ciebie nie odeszłam – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Nie dorastasz mu nawet do pięt i nie zmienią tego ani twoje cholerne, śmierdzące pieniądze, ani wpływy. Mogę nie mieć grosza przy duszy i dachu nad głową, ale dopóki Nacho będzie przy moim boku będę najszczęśliwszą kobietą na ziemi…

– Fernando był wtedy wściekły jak nigdy wcześniej. Sądził, że może twoją matkę kupić za swoje brudne pieniądze, że jeśli pozbawi Ignacia Sancheza prawa do wykonywania zawodu, pani Margarita zostawi go, wybierając życie w luksusie. Po jej wizycie uświadomił sobie, że pozbawienie pracy Sancheza niczego nie załatwi. Postanowił się go pozbyć, ale nie przewidział, że to pani Margarita wsiądzie do jego samochodu…
– Rosa, na boga… – wyszeptała Margarita, nie mogąc w żaden sposób powstrzymać cisnących się do oczu łez ani zapanować nad oddechem, który stał się płytki i urywany. Podniosła się ze schodków, zrobiła kilka kroków wzdłuż werandy i zakryła dłonią usta, jeszcze raz spoglądając na kobietę i czekając, kiedy ta zaprzeczy temu wszystkiemu.
– Przykro mi, ale tak właśnie to wygląda. Fernando doprowadził do wypadku, w którym zginęła twoja matka. Za Mercedesem, którym wtedy jechała, jechali jego ludzie. Kiedy samochód wypadł z drogi, udzielili jej pierwszej pomocy. Fernando kazał zawieźć ją do prywatnej kliniki, ale jej stan był krytyczny i tylko ciebie udało się uratować. Wmówił wszystkim, że jesteś dzieckiem jego i Jimeny, przekupił kogo trzeba, załatwił papiery…
– I zniszczył mi życie!
– Nie mów tak… – poprosiła Rosa.
– Ale to prawda! Gdyby nie on, miałabym teraz kochającego mnie ojca i pewnie matkę i nie musiałabym się zastanawiać czy donieść na mojego brata na policję!
– Uspokój się – powiedziała łagodnie Rosa, chwytając ją za ramiona. – Emocje są złym doradcą. Alexem się nie przejmuj, Nicolas zajął się już wszystkim, a ty i twój ojciec, Ignacio… wiem, że nikt nie zwróci wam tych straconych lat, ale macie przed sobą naprawdę mnóstwo czasu. Kiedy go poznałaś, powiedziałaś mi, że miałaś wrażenie jakby rozumiał cię bez słów, jakby łączyła was jakaś niewidzialna więź… – Margarita uśmiechnęła się lekko i siąknęła nosem, kiwając twierdząco głową. – Teraz już wiesz dlaczego, w twoich żyłach płynie jego krew i to jest najważniejsze…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:18:58 04-06-15    Temat postu:

242. Lia / Sol

Zagryzła końcówkę ołówka i mrużąc lekko oczy, przesunęła wzrokiem po treści zapisanego na kartkach scenariusza, który razem z Leo dopinali właśnie na ostatni guzik.
- Co myślisz? – zagadnęła, niepewnie zerkając na jego profil, gdy obracając między palcami kostkę od gitary, drugą ręką potarł obolały kark i przechylił głowę na boki.
- Jak dla mnie teraz jest znacznie lepiej, a dzięki temu, że zmienimy tu kolejność … - powiedział, przesuwając palcem wskazującym po kartce. - … będziemy mieli więcej czasu na przygotowanie się do kolejnych dwóch utworów, bo druga pozycja pozostaje już bez zmian, tak? – zapytał spoglądając na Sol.
- Tak, Lia podrzuciła mi wczoraj nagranie – odparła i sięgnęła do swojej torby po plastikową teczkę, po czym ułożyła ją na kolanach. Odpięła rzepy i przekartkowała kilka stron, aż wyjęła tę właściwą i wręczyła ją Leo. – Tu, na wszelki wypadek, masz nuty, chociaż i tak szybciej łapiesz wszystko ze słuchu, więc pewnie nie będą ci potrzebne – powiedziała i uśmiechnęła się do niego szeroko, gdy spojrzał na nią lekko zakłopotany, słysząc wyraźną pochwałę w jej głosie. – Dobra, już nie udawaj, że jesteś taki skromny – dodała Sol, na co Leo tylko roześmiał się wesoło i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- I tak cię nie przegadam – mruknął i podrapał się w szyję, zerkając na nią kątem oka, a gdy szturchnęła go łokciem, udając oburzoną, zachichotał cicho. – A co, nie mam racji?
- Siedź lepiej cicho – odparła i bez ostrzeżenia chwyciła go pod żebra, aż szarpnął się ostro w bok.
Sol uniosła brew i spojrzała na niego z jawnym zaciekawieniem i nie próbując nawet powstrzymywać psotnego uśmiechu, który mimowolnie wypełzł na jej usta. – Masz łaskotki?
- Żartujesz? – prychnął kpiąco i wyprostował się, a kiedy Sol ponownie wyciągnęła ku niemu rękę, odskoczył od niej, zanim zdążyła go dotknąć.
– Masz łaskotki!
- Nie! – zaoponował gorliwie, niemal natychmiast pochwytując jej pełne powątpienia spojrzenie, ale w końcu westchnął ciężko i wywrócił oczami. – No dobra, mam, tylko nie waż się o tym nikomu powiedzieć! – uprzedził, wcelowując w nią palec wskazujący.
- Masz mnie za paplę? – zapytała, przekrzywiając lekko głowę. – To pozostanie tajemnicą, obiecuję – odparła, unosząc do góry dwa palce na znak złożonej przysięgi, a kiedy Leo odetchnął z ulgą, uśmiechnęła się pod nosem i dodała: - I moją tajną bronią na ciebie, Gumisiu.
- No to mam przerypane … - jęknął z rezygnacją i zwieszając głowę, podparł czoło na dłoni.
Sol na ten widok parsknęła głośnym śmiechem i zupełnie spontanicznie pocałowała go w policzek.
- Nie łam się, nie będę jej nadużywać, masz moje słowo – zażartowała, mrugając do niego przyjaźnie.
- Rzeczywiście pocieszające – burknął, unosząc na nią wzrok, po czym sam również się roześmiał. – Myślisz, że ta niespodzianka wypali? – zapytał po chwili, całkowicie zmieniając temat, a oczy Sol w jednej chwili rozbłysły jak sztuczne ognie na ciemnym niebie.
- Już moja w tym głowa, by wszystko się udało. Trzeba tylko pilnować, by ani Diego, ani dzieciaki o niczym się nie dowiedzieli, a reszta pójdzie jak po maśle – powiedziała całkowicie pewna, uśmiechając się szeroko. Leo jednak nic już nie odpowiedział, bo w tej samej chwili do ich uszu dobiegły czyjeś kroki i oboje jednocześnie spojrzeli na wchodzącego do sali Diega.
- Cześć, jak wam idzie? – zapytał, wodząc ciemnym spojrzeniem od kuzynki do Sancheza.
- Świetnie, właśnie skończyliśmy – odparła zadowolona Sol i podniosła się z drewnianej ławki, podchodząc do niego. – Rzuć na to proszę swoim okiem – poprosiła i wręczyła mu poprawiony scenariusz. Wsunęła ręce do tylnych kieszeni spodni i uśmiechnęła się niepewnie do Leo, który stanął obok niej.
- Podoba mi się – odparł Diego, uśmiechając się szeroko do obojga. – To jest ta piosenka, która wybrała Lia do choreografii? – zapytał, wskazując palcem dopisaną długopisem pozycję na liście, a kiedy Sol skinęła głową, wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Idealnie, sam lepiej bym nie wybrał.
- Wczoraj uzgodniliśmy z nią i Christianem kilka technicznych szczegółów już pod kątem samych występów, więc tę część mamy zamkniętą, o ile zaakceptujesz zmiany – powiedziała, zagryzając nerwowo dolną wargę i wpatrując się w kuzyna znacząco.
- Słoneczko, nie mam kompletnie żadnych zastrzeżeń – przyznał, omiatając wzrokiem scenariusz. – Jest dokładnie tak jak sobie to wyobrażałem, więc nie ma, co przy tym bardziej kombinować – stwierdził szczerze, a Sol na dźwięk tych słów od razu się rozpromieniła.
- W takim razie załatwione, a teraz kolejna sprawa – rzuciła, ściągając na siebie pytające spojrzenie Ramireza. – Cała nasza banda zgodnie uznała wczoraj, że skoro to ma być pokaz taneczny, to trzeba zrobić wszystko by zwrócić uwagę publiczności na to, co najważniejsze i nie możemy pozwolić by muzyka przyćmiła występ tych dzieciaków.Dlatego przy tych utworach, które nie będą puszczane z odtwarzacza, po prostu ustawimy się z instrumentami w cieniu - wyjaśniła. Diego pokiwał głową z aprobatą i skrzyżował przedramiona na piersi, wpatrując się w Sol i Leo z zaciekawieniem.
- Macie jakieś konkretne pomysły?
- Biorąc pod uwagę logistyczne ustawienie samej sceny, stwierdziliśmy, że fortepian, na którym będzie grał Zuluaga, możemy bez problemu ustawić po lewej stronie i rzucić na niego osobne, lekko przyćmione światło – odezwał się Leo, wsuwając dłonie do kieszeni jeansów. - Będzie wszystko widać, ale nie zdominuje to samych występów. W końcu muzyka na żywo, ma być tylko dopełnieniem pokazu.
- Dokładnie – przytaknęła Sol. – Poza tym, przy tym kawałku, który wybrała Lia, idealnie będzie, jeśli z Leo ustawimy się z tyłu sceny. Myślałam nawet, żeby światło umieścić tuż za naszymi plecami, w taki sposób, że kiedy zostanie włączone, oświetli nasze sylwetki, więc uzyskamy efekt cienia i będziemy świetnym tłem do tego, co przygotuje Lia. Co ty na to?– zapytała, badawczo przyglądając się Diego, który potarł w zamyśleniu pokrytą zarostem brodę i zmrużył lekko oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Jesteście niesamowici! – powiedział w końcu, kręcąc głową z niedowierzaniem, na co Sol wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Leo i uśmiechnęła się promiennie. – W życiu sam bym tego nie zorganizował. Dzięki, Słoneczko – mruknął Diego, obejmując ją ramieniem i całując po bratersku w czoło, po czym spojrzał Leo w oczy i wyciągnął do niego dłoń. – Tobie również dziękuję, za to, że wspierasz Sol w ogarnięciu całego tego bajzlu – powiedział, klepiąc go przyjaźnie po ramieniu i uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny, zaraźliwy sposób.
- Żaden problem, przynajmniej mogę się czymś zająć – odparł Sanchez, wzruszając nonszalancko ramionami i zerkając na Sol. – Zresztą ta wariatka i tak by mi nie odpuściła – dodał i zrobił szybki unik, zanim Marisol zdążyła pacnąć go w ramię. – No, co? – zaśmiał się, a dziewczyna pogroziła mu palcem i roześmiała się wesoło, kiedy wysłał jej całusa w powietrze, a potem przeniosła wzrok z powrotem na Diego.
- Rozmawiałeś z dyrektorką szkoły na temat sali?
- Tak, potwierdziłem rezerwację terminu i dopiąłem formalności.
- Super – powiedziała i kiwnęła głową na trzymany przez niego plik kartek. – Przysiedliśmy dzisiaj nad tym scenariuszem i wyliczyliśmy mniej więcej ile nam się zejdzie ze wszystkim. Wyszło, że powinniśmy się zmieścić w umówionym z dyrektorką czasie, ale pod warunkiem, że nie będzie żadnych nadprogramowych niespodzianek – zażartowała, zakładając pasmo włosów za ucho, a Diego pokręcił lekko głową i popatrzył na kuzynkę z powątpieniem.
- To dzieciaki, tutaj będą same nadprogramowe niespodzianki – stwierdził i parskając śmiechem, kiedy Sol wywróciła oczami.
- Nie przesadzaj, mamy parę minut zaplecza i powinno wystarczyć, jeśli wydarzy się coś nieoczekiwanego, ale naprawdę sądzę, że damy radę, Diegito. Poza tym pamiętaj, że nie jesteś sam. Będę ja, Leo, Christian z Lią, pan Zuluaga i pan Ignacio, więc ogarniemy bandę rozemocjonowanych dzieci – powiedziała, mrugając do mężczyzny uspokajająco.
- Z pewnością – odparł i trącił jej nos palcem wskazującym, po czym westchnął ciężko i zerknął na zegarek zdobiący jego nadgarstek. – Muszę się zawijać na kolejne zajęcia, także w razie, czego pogadamy jeszcze wieczorem w domu, dobrze?
- Jasne, zmykaj – rzuciła Sol, a Ramirez pocałował ją w policzek i uścisnął Leo dłoń.
– Na razie – pożegnał się i po chwili pospiesznie wyszedł z sali, kierując się na kolejne dzisiejszego dnia, zajęcia taneczne, tym razem dla swoich starszych kursantów.
- My chyba też się zbieramy, co? – zagadnął Leo, przesuwając dłońmi po skroniach, a potem po włosach, zaplótł je na karku i spojrzał na Marisol.
- Na szczęście dzisiaj Theo ma mnie zastąpić w gospodzie. Jestem tak padnięta, że w życiu bym nie wystała za barem. Najchętniej walnęłabym się do łóżka i wstała jutro popołudniu, albo i nie – mruknęła zmęczonym głosem, zarzucając sobie torbę na ramię i chwytając futerał z gitarą.
- Dawaj, ja to wezmę – powiedział Sanchez, zarzucając swój pokrowiec z instrumentem na ramię i ostrożnie wyciągając jej z dłoni zapakowaną gitarę.
- Dziękuję – odparła i uśmiechnęła się do niego łagodnie, ale szybko spoważniała, gdy rozległ się dźwięk jej telefonu. Sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów i spojrzała na wyświetlacz, niemal natychmiast wykrzywiając usta w gorzkim grymasie.
- Znów on? – zapytał Leo, wpatrując się w nią uważnie piwnymi oczami. Niepewnie uniosła na niego wzrok i skinęła twierdząco głową, przeczesując długie włosy palcami. – Daj mi ten telefon – poprosił stanowczo. Sol uniosła pytająco brew, ale uśmiechnął się tylko cwano i bez ostrzeżenia wyciągnął jej komórkę z dłoni. Kiedy otworzyła usta by zaooponować, Leo przyłożył palec wskazujący do warg i nie zastanawiając się przesunął kciukiem po wyświetlaczu.
- Czego jeszcze baranie nie zrozumiałeś? – bez zbędnych wstępów rzucił do aparatu, a Sol wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia i bezwładnie oparła się plecami o ścianę, przyglądając się Leo z jawnym zdumieniem. – Nagle połknąłeś język? – zaśmiał się i spojrzał na dziewczynę, mrugając do niej z rozbawieniem, na co Sol parsknęła cichym śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem, ani na moment nie odrywając od niego błyszczącego spojrzenia. – Nie interesuj się, kim jestem, bo to nie jest twoja sprawa. Wbij sobie w końcu do łba, że Sol nie chce z tobą rozmawiać, więc przestań wydzwaniać. – rzucił odważnie. Zmrużył gniewnie oczy, wsłuchując się w męski głos po drugiej stronie linii, a po chwili parsknął wesołym śmiechem. – Patrz, geniuszu mnie też guzik obchodzi, co ty masz do powiedzenia. Sol nie jest sama, więc daj jej spokój – dodał jeszcze i nie czekając na reakcję swojego rozmówcy, rozłączył się i zwrócił telefon Marisol.
- Dziękuję za pomoc, ale nie musiałeś tego robić – powiedziała cicho, wbijając tępe spojrzenie w trzymaną w ręce komórkę, jakby toczyła ze sobą jakąś wewnętrzną walkę.
- Najwidoczniej musiałem, bo do tej pory ten jełop niewiele załapał. Może w tej chwili więcej do niego dotrze.
- Nie chce cię w to mieszać, bo masz swoje problemy, z którymi jeszcze się nie uporałeś, mój drogi – powiedziała, spoglądając na niego znacząco. Leo wywrócił oczami i objął ją ramieniem, prowadząc do wyjścia.
- Przestań marudzić. Ja wiem, że twoje zawsze musi być na wierzchu, ale ja też mam coś do powiedzenia, wiesz? – rzucił z nutą przygany w głosie, otwierając przed nią drzwi, a kiedy przepuszczał ją przodem Sol zaśmiała się cicho i uniosła ręce w geście kapitulacji.
- Poddaje się, bo dzisiaj jadę już na resztkach baterii – westchnęła, pocierając obolały kark.
- Kurde….. a to w ogóle jest możliwe? Ja myślałem, że ty masz zamontowane Duracell’e od urodzenia, dlatego biegasz jak nakręcona – zaśmiał się, zerkając na nią niepewnie kątem oka.
- Ej! – krzyknęła Sol i niewiele myśląc, zamachnęła się na niego nogą, ale po raz kolejny dzisiaj umknął przed nią, zanosząc się głośnym śmiechem. - Właśnie się cholera, naładowały i skopię ci tyłek, Leo! – rzuciła, chcąc brzmieć poważnie, ale widząc jego łobuzerski uśmiech i piwne oczy błyszczące chłopięcą radością, nie potrafiła się nie roześmiać.
- No mówię, że Duracell’e i to jeszcze z błyskawiczną opcją wymiany na nowe, w pakiecie! Też chce takie – zażartował, mrugając do niej wesoło, na co Sol pokazała mu język i otworzyła drzwi swojego samochodu.
– Za karę wieziesz moją gitarę – powiedziała, wcelowując w niego palcem i wrzucając torbę na fotel pasażera. Leo zasalutował z poważną miną i podszedł do swojego auta, które zaparkował tuż za nią.
- Tak jest! Widzimy się w domu – rzucił i zapakował oba instrumenty na tylne siedzenie, a Sol w tym samym czasie wsiadła do samochodu i zatrzasnęła za sobą drzwi, odchylając głowę na oparcie fotela i przecierając placami piekące od zmęczenia oczy. Po chwili pochyliła się i wsunęła kluczyki do stacyjki, odpalając silnik, a kiedy jej wzrok na moment padł na leżący koło skrzyni biegów, ręcznie wyrzeźbiony maleńki statek, który dostała razem z listem od Ethana, przygryzła policzek od wewnątrz i chwyciła go między palce. Przez moment przyglądała mu się w zamyśleniu, jakby chciała zapamiętać każdy nawet najdrobniejszy szczegół, po czym przesunęła kciukiem po wypisanym na burcie swoim własnym imieniu.
Wciąż nie wiedziała, co ma myśleć o Ethanie i o ich zaledwie trzech spotkaniach, a tym bardziej o liście, który dla niej zostawił. Po części rozumiała jego decyzję i cieszyła się, że przynajmniej podjął próbę, by uporać się z przeszłością, zamiast bezczynnie siedzieć i użalać się nad sobą. Lepiej niż ktokolwiek wiedziała, że człowiek potrzebuje czasu, by poradzić sobie ze wspomnieniami i własnym bólem, ale zdawała sobie również sprawę z tego, że ucieczka jakakolwiek i gdziekolwiek niewiele da, bo przeszłość zawsze i wszędzie nas dopadnie, zwalając z nóg i zadając jeszcze mocniejsze ciosy.
Miała naprawdę głęboką nadzieję, że Ethanowi uda się stanąć na nogi, bo miał przed sobą jeszcze całe życie i nie warto było marnować go na obwinianie się za coś, na co nie miał wpływu i co działo się poza jego udziałem. Podczas ich ostatniego spotkania w El Miedo widziała w jego oczach całą masę uczuć, ale prócz bólu i żalu, jakie rozrywały jego serce, w tych niesamowicie błękitnych tęczówkach była nadzieja i choć być może nie zdawał sobie jeszcze z tego do końca sprawy, miał wolę życia, musiał tylko jeszcze zacząć walczyć, bo nic samo do niego nie przyjdzie i Sol liczyła, że to w końcu do niego dotrze. Sama była dla niego kompletnie obcą osobą i nie miała prawa ingerować w jego życie. Zresztą i tak zachowała się ostatnio zbyt grubiańsko, rozmawiając z nim w tak dosadny i bezpośredni sposób, ale nie potrafiła inaczej. Nawet, jeśli by chciała, więcej nie była w stanie w tej chwili zrobić i decyzja należała już wyłącznie do niego. Nie podobało jej się tylko to, co napisał do niej w liście. I chociaż z jednej strony naprawdę cieszyła się, że postanowił coś zrobić ze swoim życiem, to z drugiej była na niego zła za to, że wyjechał w taki sposób. Nie chodziło o nią, bo praktycznie wcale się nie znali, ale przede wszystkim o pana Zuluagę, któremu Ethan pozostawił tylko krótki list. Wyjechał tak po prostu, bez rozmowy, bez pożegnania i Sol zastanawiała się czy w ogóle wziął pod uwagę, że ktoś może się o niego martwić, zwłaszcza po tym, w jakim był ostatnio stanie. W liście do niej również niewiele wyjaśniał, a obok pięknych słów podziękowania były też takie, które ją samą napawały niepokojem, że może mu strzelić do głowy coś naprawdę głupiego. Była na niego wściekła za to, że tak ją nastraszył, bo właściwie nikt nie wiedział gdzie jest, ani co się z nim dzieje. Odkąd wyjechał nie dał znaku życia, nie było od niego kompletnie żadnych wieści, ale ojciec zawsze jej powtarzał, że brak wiadomości to dobra wiadomość i tego postanowiła się trzymać. A jeśli Ethan kiedykolwiek wróci do miasteczka, usłyszy od niej co sądzi o jego nieodpowiedzialnym i szczeniackim zachowaniu i lepiej by pod ręką nie miała nic, czym mogłaby go skrzywdzić.
Westchnęła ciężko i przymknęła na moment powieki, a z rozmyślań wyrwał ją klakson stojącego za nią auta Leo. Odłożyła wyrzeźbiony statek ostrożnie do schowka i zerkając we wsteczne lusterko, zamigała Sanchezowi światłami, dając znak, że wszystko w porządku, po czym wrzuciła bieg i sprawnie włączyła się do ruchu drogowego, kierując się do domu…

***

Weszła po skrzypiących, drewnianych schodach na piętro kamienicy, w której mieszkała i kierując się powoli, miejscami obdrapanym z farby, korytarzem do mieszkania, sięgnęła po klucze do zawieszonej na ramieniu „listonoszki”. Kiedy usłyszała skrzypnięcie sąsiednich drzwi, uniosła głowę i uśmiechnęła się nieśmiało do właściciela kamienicy. Był potężnym mężczyzną w podeszłym wieku, który na pierwszy rzut oka mógł budzić respekt, zwłaszcza kiedy patrzył tymi swoimi wszystkowidzącymi, czarnymi jak węgiel oczami; ze swoją srogą miną ukrytą za gęstym zarostem oraz brodą sięgającą niemal do mostka i wielkimi dłońmi jak u drwala, którymi mógł złamać człowieka w pół. Z tego co Lia wiedziała, pan Uribe to emerytowany marynarz, stąd jego muskulatura, ale mimo wszystko był sympatycznym, ciepłym i przyjaznym człowiekiem, którego nie dało się nie lubić.
- Dzień dobry – przywitała się uprzejmie, nieśmiało zakładając włosy za ucho.
- Dzień dobry. Pozwól do mnie, Lia na moment – poprosił, przywołując ją do siebie skinieniem dłoni, a potem oparł się swobodnie ramieniem o framugę.
- Coś się stało? – zapytała, ostrożnie podchodząc do mężczyzny i marszcząc lekko czoło. – Jeśli chodzi o czynsz, to zostawiłam wczoraj pana żonie pieniądze w kopercie i prosiłam…
- Tak, wiem – uniósł dłoń by ją uciszyć i uśmiechnął się do niej uspokajająco. – Nie chodzi o czynsz. Wczoraj twoja matka …. Chyba sprosiła kilku gości i nie zachowywała się zbyt cicho – wyjaśnił spokojnym, wyważonym tonem, a Lia na dźwięk tych słów skrzywiła się cierpko i opuściła wzrok, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Przepraszam. Nie wiedziałam, bo nie było mnie …
- Wiem, dziecko – przerwał jej, pochwytując jej smutne spojrzenie. - Nie mam do ciebie pretensji, bo to nie twoja wina, ale jeśli to się będzie powtarzać, będę zmuszony wypowiedzieć wam umowę najmu. Nie chce tego robić, ale sama rozumiesz, że jako właściciel tego budynku muszę dbać o innych lokatorów, a ci się skarżą, że złazi się tu jakieś szemrane towarzystwo – powiedział z żalem, posyłając jej przepraszające spojrzenie.
- Wiem. Dziękuję, że mi pan o tym mówi i jeszcze raz przepraszam – powiedziała Lia i założyła pasmo włosów za ucho. – Do widzenia – pożegnała się i pospiesznie ruszyła korytarzem, a gdy właściciel kamienicy, wrócił do swojej kawalerki, przeczesała włosy palcami i oparła się czołem o drzwi mieszkania, które dzieliła z matką. Zrobiła kilka głębokich wdechów, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy, a potem zamrugała energicznie i przekręciła w zamku klucz. Kiedy przekroczyła próg domu niemal natychmiast uderzył w nią smród alkoholu, papierosów i bóg wie jakiego jeszcze gówna, które palili tu poprzedniego wieczoru wspomniani przez pana Uribe „goście”. Skrzywiła się mimowolnie i zamknęła za sobą drzwi, a potem weszła do kuchni, bo tylko w ten sposób mogła dostać się do swojego pokoju. Instynktownie zatrzymała się w wejściu, dostrzegając matkę siedzącą przy kuchennym stole w granatowym szlafroku i z cienkim papierosem trzymanym między palcami.
- W końcu raczyłaś wrócić do domu – warknęła [link widoczny dla zalogowanych], wbijając w córkę mordercze spojrzenie. – Gdzie się szlajałaś całą noc? – zapytała, podejrzliwie mrużąc przekrwione oczy. Lia pokręciła tylko niewyraźnie głową i zaciskając mocniej palce na kluczach, ruszyła przez kuchnię w kierunku swojego pokoju.
- Nie twój interes – mruknęła pod nosem cicho, nie na tyle jednak, by matka jej nie usłyszała.
- Wracaj! – zagrzmiała ostro, a Lia w jednej chwili, zupełnie odruchowo cała się spięła i zatrzymała w pół kroku. – Dopóki mieszkasz pod moim dachem, to jest mój interes!
- A od kiedy to ja cię obchodzę? – spytała odważnie Lia, krzyżując przedramiona na piersi i wbijając w matkę przenikliwe spojrzenie sarnich oczu.
- Gdzie byłaś? – zignorowała jej pytanie Pilar i zaciągnęła się nikotynowym dymem, ani przez moment nie spuszczając z córki pogardliwego wzroku.
Lia prychnęła pod nosem i lekceważąco wywróciła oczami, a potem odwróciła się na pięcie i skierowała do swojego pokoju. Nie zamierzała się z niczego tłumaczyć, tym bardziej, że gdyby matka dowiedziała się, że Lia spędza tyle czasu u Ignacia to wściekłaby się jeszcze bardziej i być może wpadła jeszcze na jakiś durny pomysł oskubania Sancheza, choć on sam niewiele miał. Lia zamierzała za wszelką cenę chronić jedyną osobę, która w tym miasteczku ofiarowała jej bezinteresowną pomoc i otoczyła opieką, sprawiając, że czuła się po prostu akceptowana.
Przeczesała włosy palcami, po czym weszła do pokoju i stanęła jak wryta, omiatając przerażonym wzrokiem rozgardiasz jaki zastała. Pościel na posłanym dotąd łóżku była pomięta i sponiewierana, materac wykrzywiony, szuflady niepodomykane przez wystające z nich ubrania, a pościągane z półek książki i kilka drobiazgów leżały porozrzucane po całym pomieszczeniu. Lia zacisnęła szczęki z wściekłości, kiedy usłyszała za plecami człapanie matki, a po chwili jej szyderczy śmiech.
- Znalazłaś to, czego szukałaś? – zakpiła Lia, kucając i zbierając książki z podłogi.
- Pewnie bym znalazła, gdyby tu coś było i pewnie nie zrobiłabym tu pierdolnika, gdybyś zostawiała mi pieniądze, jak bóg przykazał – wysyczała przez zęby, wciąż stojąc w progu pokoju i opierając się plecami o framugę, zaciągnęła się nikotynowym dymem. Lia parsknęła gorzkim śmiechem i pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Zapomnij – fuknęła, łypiąc na nią wściekle i odkładając książki z powrotem na półki. - Przede wszystkim muszę zapłacić rachunki i czynsz za to mieszkanie, żebyś miała, gdzie spać po tym jak się zachlewasz i faszerujesz tym świństwem do nieprzytomności! – wygarnęła matce, robiąc gwałtowny krok w jej stronę i wcelowując w nią palec wskazujący. – Nie urabiam sobie rąk po łokcie, po to by cię utrzymywać! Nie będę łożyła na twoje chlanie i ćpanie, a tym bardziej na twoje libacje, które uskuteczniasz pod moją nieobecność! Chcesz, żeby nas stąd wyrzucili?
- Ja sobie znajdę miejsce, nawet jeśli ten pieprzony marynarzyna mnie stąd wyrzuci – fuknęła, ręką w której trzymała papierosa, wskazując gdzieś w stronę drzwi wyjściowych. – A ty – wycelowała w nią fajkiem. – Możesz nawet spać na ulicy, nic mnie to nie obchodzi. I tak szlajasz się cholera wie gdzie i z kim jak zwykła zdzira, więc co to za różnica, czy będziesz miała dokąd wracać. Miejsce suk jest na ulicy – wypluła z siebie jadowicie, a Lia poczuła się tak jakby ktoś wymierzył jej właśnie siarczysty policzek. Pokręciła głową i prychnęła, krzywiąc się cierpko, posyłając matce pełne zawodu spojrzenie.
- Tacy ludzie jak ty, nigdy nie powinni mieć dzieci – odpowiedziała rozżalona, łamiącym się z emocji głosem, po czym podeszła do swojego biurka, które w tej chwili wyglądało jakby przeleciało po nim tornado i wrzuciła do swojej torby kilka zeszytów na zajęcia.
- Na pewno nie takie niemoty jak ty – burknęła Pilar, a Lia przełknęła ogromną gulę jaka stanęła jej w gardle i zamrugała energicznie, by odgonić łzy, które i tak popłynęły jej po policzkach. Otarła je wierzchem dłoni i wróciła do pakowania, nie zaszczycając matki przy tym ani jednym spojrzeniem. – Do czego ty się nadajesz? Przynosisz do domy jakieś ochłapy, które ktoś z litości ci rzuci i na co to wystarcza? – zadrwiła. – Porządnego faceta też nie potrafisz znaleźć. Gdybyś się dobrze zakręciła to pławiłabyś się w luksusach, ale ty jesteś po prostu za głupia, by się ustawić w życiu! – zaśmiała się szyderczo, a Lia zacisnęła powieki i oparła się dłońmi o blat biurka, starając się uspokoić kotłujące się w niej emocje. Nie po raz pierwszy przecież słyszała z ust matki podobne słowa i choć powinna się na nie znieczulić, one nadal bardzo bolały i wbrew jej woli zakorzeniały się w jej sercu. – I co, teraz będziesz się mazać? Tylko tyle potrafisz – burknęła, a kiedy Lia spojrzała na nią przez ramię, zmierzyła ją wyniosłym spojrzeniem i zaciągnęła się papierosem, strzepując popiół do doniczki stojącego przy drzwiach kwiatka.
- Dlaczego sama nie pójdziesz do pracy, co? – warknęła, mrożąc ją błyszczącym ze złości spojrzeniem. – Będziesz zarabiała tyle ile będziesz chciała i wydasz na co będziesz chciała.
- Dlaczego? – syknęła, a to co Lia zobaczyła w jej oczach, sprawiło, że włoski zjeżyły jej się na karku. – Dlatego, że przez ciebie nie osiągnęłam tego o czym marzyłam. Poświęciłam wszystko co się dla mnie liczyło!
- To po co mnie rodziłaś!? – wykrzyczała Lia, rozkładając bezradnie ręce i przygryzła policzek od wewnątrz, za wszelką cenę starając się nie rozpłakać i nie dać matce satysfakcji.
- Powinnam była się ciebie pozbyć, kiedy jeszcze mogłam. Nigdy nie powinnaś była przyjść na ten świat – wycedziła przez zęby, przeszywając ją pełnym pogardy i nienawiści spojrzeniem, tak jak robiła to zawsze.
- Szkoda, że tego nie zrobiłaś … – odparła Lia, zdławionym głosem. – Oszczędziłabyś mi tylko koszmarnego życia i pożal się boże matki-ćpunki, na którą nie chce spojrzeć żaden porządny facet. Podkładasz się tylko dilerom, za działkę białego gówna …. – urwała, gdy niespodziewanie Pilar zamachnęła się i uderzyła ją prosto w twarz. Lia zacisnęła tylko zęby, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, choć czuła się tak, jakby za chwilę miał pęknąć jej policzek, a kiedy dotknęła go wierzchem dłoni, została na niej szkarłatna smużka.
Zawsze wiedziała jak uderzyć by wystarczająco mocno bolało i Lia czasem odnosiła wrażenie, że pierścionek po babci, matka nosiła tylko po to, by córka mocniej cierpiała, gdy już biła.
- Prawda boli, co? – syknęła Lia z krzywym uśmiechem, a kiedy Pilar ponownie się na nią zamachnęła, chwyciła ją za przegub, zaciskając na nim drobne palce. – Nie podnoś na mnie ręki, bo kiedyś ci oddam – warknęła ostro, wpatrując się w nią pełnym furii, ciemnym spojrzeniem i szarpnięciem odsunęła jej rękę od siebie.
- Zniszczyłaś mi życie, nawet twój ojciec cię nie chciał! – wyrzuciła córce prosto w twarz beznamiętnym tonem, a Lia po raz kolejny zdusiła w sobie łzy i ból jaki sprawiały jej słowa matki, raniące dogłębnie niczym nóż.
- Nie chciał ciebie … i wcale mu się nie dziwię … – odparła Lia, tonem wyprutym z jakichkolwiek uczyć i zanim Pilar zdążyła zareagować, wyminęła ją i wyszła…


Zerwała się w jednej chwili, jakby raził ją piorun i usiadła na łóżku, chwytając powietrze na tyle łapczywie, że w jednej chwili poczuła potworny ból przeszywający jej płuca. Przyłożyła zaciśniętą pięść do mostka, za wszelką cenę starając się wyrównać oddech i uspokoić tłukące w piersi serce, które waliło tak mocno, że wyraźnie słyszała wybijany przez nie rytm, jakby odbijał się echem od ścian pokoju. Dawno nie miała koszmarów związanych z matką. Swego czasu każda noc wyglądała tak jak ta dzisiejsza, później sny się skończyły, a gdy wyjechała do San Antonio zdarzały się sporadycznie. Dzisiaj znów matka brutalnie postanowiła o sobie przypomnieć.
Lia zrobiła ostatni wdech i przeczesała włosy palcami, a potem odrzuciła kołdrę i sięgając po leżącą na podłodze bluzę, włożyła ją sprawnie przez głowę, podchodząc do okna. Otworzyła je na oścież i oparła dłonie o parapet, zwieszając głowę i zaciągając się głęboko świeżym powietrzem.
Wiedziała, że nie ucieknie przed przeszłością, nawet jeśli przez ostatnie lata usilnie próbowała to zrobić. Bez względu na to jak mocno będzie się starała, nie odetnie się od tego co było; od wspomnień związanych z matką; od słów, które wypowiadała, a które każdego dnia dzwoniły jej w uszach, jakby chciały jej przypomnieć kim jest. Przeszłość zawsze ją dopadała, podążała za nią krok w krok niczym cień, wciąż wyciągając po nią ręce i nie pozwalając odejść zbyt daleko. Niczego nie pragnęła bardziej niż tego, by w końcu zapomnieć, by przeszłość przestała być zadrą w jej sercu i raną na duszy. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie pójść dalej i zacząć od nowa, jeśli nie upora się sama ze sobą, nie znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania i nie pomoże zabliźnić się ranom. Bała się. Naprawdę potwornie się bała, dobrowolnie wchodzić w paszczę lwa, bo zdawała sobie sprawę, że nie wyjdzie z tego starcia bez szwanku, ale mimo wszystko musiała podjąć rękawice nawet, jeśli przyjdzie jej stoczyć ten bój samotnie. Walczyła o siebie każdego dnia przez dwadzieścia pięć lat i teraz nie mogła się poddać, bo tu chodziło przecież o jej życie, któremu musiała nadać kierunek, zanim straci wszystko na czym jej zależy. Przez te wszystkie lata była spragniona uwagi matki, głodna jej akceptacji i miłości. W tej chwili dotarło do niej, że sama musiała siebie zaakceptować i pokochać, bo inaczej nie pozwoli na to nikomu innemu. Skrzywdzi siebie i bliskich jej ludzi, a przede wszystkim Christiana, któremu już i tak pozwoliła się do siebie zbliżyć bardziej niż komukolwiek i kiedykolwiek. Tylko co ona miała do zaoferowania? Nic. Ojciec ją zostawił, matka nigdy jej nie chciała, Alex ją upokorzył, więc dlaczego Christian miałby chcieć z nią być? Po co miała się znów przyzwyczajać, robić sobie złudne nadzieje, po to tylko, by Suarez w końcu zrozumiał, że nie miała nic, co mogłaby mu dać. Była rozchwiana emocjonalnie, pokiereszowana w środku, pełna obaw i lęków, a Christian nie potrzebował takiego problemu. Zasługiwał na szczęście, a ona by mu go nie dała i nie wybaczyłaby sobie, gdyby kiedykolwiek go skrzywdziła. Tak samo jak wiedziała, że on nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego cierpiała. A nie chciała znów przechodzić przez to samo co kilka lat temu. Nie chciała się zawieść i rozczarować, bo to bezpowrotnie zniszczyłoby ich oboje i tę więź, która niespodziewanie się między nimi narodziła - prawdziwą i szczerą przyjaźń. Nie mogła zapłacić tak wysokiej ceny, za to co i tak prędzej, czy później skończyłoby się dla nich bólem. Nie chciała stracić Christiana, bo był dla niej zbyt ważny.
Kiedy wracała pamięcią do tego co wydarzyło się nad jeziorem, wciąż miała wrażenie, że to tylko piękny sen, który z całego serca pragnęła zachować w pamięci już na zawsze. Nigdy nie czuła się tak doceniona, tak cenna i adorowana, jak wtedy gdy patrzył na nią Christian, napawając oczy jej widokiem. Nigdy nikt nie troszczył się tak o nią i jej ciało, jak robił to on. Nic nie umykało jego uważnym i drobiazgowym pieszczotom, a to co widziała wówczas w jego oczach, chwytało ją za serce, bezlitośnie zaciskało na nim pięść i pozbawiało tchu, przerażając tak jak jeszcze nic do tej pory. W tamtej jednej chwili czuła się jak w innym wymiarze. Nie była zdolna do tego by myśleć, a emocje i uczucia były niczym dzikie mustangi; nieokiełznane i niedające się oswoić. Galopowały całkowicie wolne, biorąc górę nad rozumem i nawet, jeśli by próbowała nie była w stanie nic z tym zrobić. Poddała się, bo i tak z kretesem przegrałaby tę walkę. Christian sprawiał, że ta cząstka jej samej, którą pieczołowicie zapakowała do pudełka i schowała gdzieś głęboko, niespodziewanie wracała do życia; wybudził ze snu tę Lię, o której istnieniu zapomniała, a może zwyczajnie wolała nie pamiętać. Przy nim czuła się po prostu piękna i nie tylko fizycznie. Czuła się piękna w środku, choć przez lata skrupulatnie ukrywała swoją prawdziwą naturę za wystudiowaną maską zdystansowania i chłodu. Nie miała pojęcia jak to zrobił, ale sięgnął po jej serce i ukradł dla siebie jego cząstkę, pozbawiając ją złudzeń, że wszystko między nimi zostanie po staremu. Nie było sensu się oszukiwać, pragnęła by pozostał w jej życiu tak długo jak to możliwe; żeby nigdy nie zabrał tych barw, którymi wymalował jej świat i sprawił, że zaczynała się czuć w końcu na swoim miejscu. Mimo wszystko jednak bała się rozstać z tym, z czym nauczyła się już sobie radzić, dlatego dla wzajemnego dobra, musieli pozostać przyjaciółmi. Tak było po prostu bezpieczniej. Nie podarowałaby sobie, gdyby ze swojej winy zniszczyła to co miała w tej chwili najcenniejszego. Nie przeżyłaby takiej straty. Nie tym razem…
Westchnęła ciężko i zagryzła boleśnie dolną wargę, wierzchem dłoni ocierając policzki mokre od łez, których nie była w stanie dłużej w sobie dusić. Przesunęła dłońmi po długich włosach i zaplotła je na karku, złączając przed sobą łokcie i odwróciła się plecami do okna. Oparła biodra o parapet i przez kilka nieznośnie długich chwil wpatrywała się w szufladę komody, w której kilka dni temu schowała pamiętnik matki, a którego do tej pory nie miała odwagi otworzyć. Przygryzła policzek od wewnątrz i odepchnęła się delikatnie od parapetu, po czym podeszła do drewnianego mebla i powoli odsunęła szufladę, wyciągając z niej gruby notes. Usiadła po turecku na łóżku i odetchnęła głęboko kilka razy, a potem drżącą dłonią rozplotła wiązanie i ostrożnie otworzyła pamiętnik, przełykając z trudem ślinę. Dało się zauważyć, że dziennik odleżał swoje przez te wszystkie lata, bo kartki były pożółkłe i lekko pozwijane, a kiedy Lia przewracała kolejne strony szeleściły jej pod palcami.
Założyła pasmo włosów za ucho i przyjrzała się starannemu charakterowi pisma matki, który rzadko miała okazję widywać. Przesunęła opuszkami palców po, wetkniętych między kolejne strony, ususzonych płatkach czerwonej róży, która musiała wiele znaczyć dla Pilar jeśli zdecydowała się zachować je na pamiątkę. Uśmiechnęła się lekko na widok wyrysowanego u dołu strony maleńkiego serduszka z inicjałami, ale zanim zdążyła się nad nimi zastanowić, ciszę w pokoju przerwał dźwięk jej telefonu. Westchnęła ciężko i zamknęła pamiętnik, odkładając go niedbale na materac, a potem wstała i sięgnęła po leżącą na komodzie komórkę, uśmiechając się na widok numeru Jax’a migającego na ekranie.
- Cześć, Jax, co tam? ….. Dzisiaj? Jeśli tylko masz czas, to pewnie, że tak. O której chcesz przyjechać? – zapytała, przelotnie zerkając na wiszący na ścianie zegar i oparła się biodrami o komodę. – Świetnie! Mi pasuje jak najbardziej. Będę musiała co prawda wyjść na chwilę, ale zostawię cię w warsztacie i spokojnie będziesz mógł pracować – powiedziała i zaśmiała się cicho, na słowa wypowiedziane właśnie przez Ward’a. – Akurat o to się nie martwię. – rzuciła rozbawiona, a jej wzrok na mimowolnie powędrował w stronę leżącego na łóżku pamiętnika matki. Kiedy dostrzegła krawędź wysuniętego spomiędzy kartek, zdjęcia, zmarszczyła lekko brwi i odepchnęła się od mebla. – Jasne, będę czekać za pół godziny w warsztacie. Do zobaczenia, Jax – powiedziała, wysilając się na swobodny ton, po czym niemal mechanicznie rozłączyła się i drugą dłonią ostrożnie chwyciła za brzeg fotografii, powoli wysuwając ją z pamiętnika. Zmarszczył brwi i przygryzła policzek od wewnątrz, wpatrując się z niedowierzaniem w to co przedstawiało zdjęcie. Jednak to nie obraz szesnastoletniej Pilar zwrócił jej uwagę, tylko jasnowłosy nastolatek stojący u boku jej matki i wpatrujący się w nią z charakterystycznym, łobuzerskim błyskiem w oczach. Odwróciła zdjęcie i przesunęła wzrokiem po zapisanym tam zdaniu: „Chcę Cię mieć koło siebie, a nie tylko w sercu … 31 grudnia 1980r.” Nie wiedziała kompletnie co ma o tym sądzić, a im dłużej wpatrywała się w dwie młode twarze spoglądające na nią ze starego zdjęcia, tym bardziej niedowierzała w to co widzi. Wyglądało na to, że jej dzisiejsza wizyta na komisariacie nie skończy się jedynie na złożeniu zeznań w sprawie Christiana. Musiała koniecznie z kimś porozmawiać …

***

Była oszołomiona i senna. Miała zawroty głowy, a ból był tak nieznośny, że czuła jakby lada chwila miał rozsadzić jej czaszkę. Nie wiedziała nawet jak zdołała wydostać się z El Paraiso, bo była tak obolała i ociężała, że z trudem się poruszała, a mdłości wykręcały jej wnętrzności niemal na lewą stronę. Najgorsze było jednak to, że kompletnie niczego nie pamiętała, zupełnie jakby urwał jej się film. Wiedziała, że wczorajszego wieczora trochę wypiła i pamiętała, że Alex zaprosił ją na imprezę urodzinową do klubu ojca, pamiętała jego kolegów i to, że postawił jej urodzinowe piwo. Był miły, a nawet czarujący. Chętnie z nią rozmawiał, żartował usiłując ją rozbawić i zatańczył, a potem….? Potem nie było nic. Ciemność. Tak jakby ktoś wyłączył jej umysł, do chwili aż po kilku godzinach całkowicie otumaniona i przerażona obudziła się w nieswoim łóżku, w zakrwawionym prześcieradle, z obolałym całym ciałem i parszywym uczuciem, że stało się coś okropnego. A w tej chwili niczego nie pragnęła bardziej niż tego by się stąd wydostać, dotrzeć w jakieś bezpieczne miejsce i zapaść się pod ziemię ze wstydu. Nie mogła pozbyć się z głowy przelatujących z prędkością światła migawek i pojedynczych obrazów z tego co się wczoraj wydarzyło, nie tylko w klubie, ale również po tym jak Alex, jakimś cudem zdołał bez problemu wprowadzić ją na górę do jednego z mieszczących się tam pokoi. Wciąż miała przed oczami jego pełne wyniosłości spojrzenie i perfidny śmiech, gdy wyrzucił ją półnagą z pokoju niczym bezdomnego psa, a w uszach nadal dzwonił jej jego szydercze słowa, nie pozostawiające wątpliwości co do tego, co się właściwie wydarzyło. Była pewna, że dosypał jej czegoś do alkoholu, bo nawet zwykły kac nie dawał takich objawów i nie otępiał do tego stopnia. Nie miała bladego pojęcia co się tam stało zanim się obudziła, ani jak zdołała się ubrać na tyle, by przynajmniej wyjść z klubu w przyzwoitym stanie. Czuła tylko jak raz za razem mdłości skręcają jej żołądek w supeł, a ciało odmawia całkowicie współpracy, jakby była szmacianą lalką, zamiast żywym człowiekiem.
Oparła się dłonią o zimną ścianę przed klubem i przymknęła powieki, oddychając ciężko, by za wszelką cenę powstrzymać wymioty. Zmarszczyła brwi i oparła się bezwładnie ramieniem o ścianę, powoli przesuwając się tak, by przycisnąć plecy do betonu. Zadarła głowę i spojrzała w niebo, które zaczynało właśnie wstawać do życia wraz ze wschodem słońca. Wypuściła ze świstem powietrze z płuc i zaciskając palce na trzymanej w dłoni kurtce, osunęła się na ziemię, nie mając dłużej siły utrzymać się na własnych nogach. Czuła się tak jakby za chwilę miała wyzionąć ducha i pragnęła by to potworne uczucie po prostu minęło; chciała zmyć z siebie cały ten bród i smród Alexa, który drażnił jej zmysły, wywołując kolejną falę mdłości. Pragnęła wymazać ten dzień ze swojego życia, obudzić się i stwierdzić, że to tylko koszmar, a potem zapomnieć swój koszmarny pierwszy raz, ale wiedziała, że nie będzie jej dane.
Nie miała pojęcia ile czasu upłynęło, kiedy tak siedziała pod boczną ścianą budynku. Z odrętwienia wyrwał ją odgłos nadjeżdżającego auta, ale nie była w stanie nawet otworzyć powiek, by zorientować się co się wokół niej dzieje. Do jej uszu dotarły tylko pojedyncze dźwięki, które z trudem mógł rozróżnić jej otępiały umysł. Odgłos silnika, który po chwili umilkł, a za moment ciężkie kroki i czyjś stłumiony głos.
- Lia? Lia?! – usłyszała po raz kolejny i powoli rozchyliła powieki, wpatrując się w przybysza nieprzytomnym wzrokiem. – Cholera jasna, co ty tu robisz, dziewczyno? – zapytał mężczyzna, a Lia przełknęła z trudem ślinę i zamrugała kilkakrotnie starając się skupić wzrok na twarzy, jak się okazało Nicolasa Barosso. – Słyszysz mnie? – zapytał, z niepokojem spoglądając w jej zamglone brązowe oczy.
- Czego chcesz? – warknęła, łamiącym się głosem, z głową wciąż opartą o ścianę za plecami. – Chcesz sobie poużywać jak twój kochany braciszek? – zadrwiła, śmiejąc się niemal histerycznie. Nico zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał o czym ona do niego mówi, a po chwili zacisnął mocniej szczękę i rozejrzał się dookoła badawczym spojrzeniem. Kiedy jego wzrok padł na stojący pod budynkiem samochód Alexa, który dostał niedawno od ojca, zaklął siarczyście pod nosem i przymknął na moment powieki, robiąc głęboki wdech.
- Co się stało, Lia? Piłaś coś? – zapytał, wpatrując się w nią uważnie. Po chwili ujął ją za podbródek zmuszając by spojrzała mu w oczy i natychmiast skrzywił się cierpko, gdy dostrzegł jej rozszerzone źrenice. – Jasna cholera… - zaklął, a Lia w tej samej chwili stanowczym ruchem odtrąciła jego dłoń i zgromiła go spojrzeniem.
- Nie dotykaj mnie … - syknęła i poruszyła się chcąc jak najszybciej wstać i wydostać się z tego miejsca. Opadła jednak z powrotem na ziemię, gdy przed oczami świat zakręcił jej się jakby była na karuzeli, a wnętrznościami szarpnęły mdłości. Zakryła dłonią usta i odwróciła się tyłem do Nico, wspierając dłonie na podłożu i pochylając się lekko, ukryła twarz za kaskadą blond włosów. – Zostaw mnie w spokoju. Idź w cholerę… - wydusiła z siebie i zaczęła szybciej oddychać, czując podchodzący do gardła żołądek.
- Ile on ci tego wsypał, do ciężkiej cholery … - warknął sam do siebie i nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony, ściągnął jej włosy do tyłu i przytrzymał na plecach. – Będziesz rzygać? – zapytał, szukając jej spojrzenia, a kiedy pokręciła przecząco głową, podniósł się i delikatnie chwycił ją pod ramię, pomagając wstać. – Chodź – odezwał się, niemal natychmiast pochwytując jej nieufny wzrok i wyraźnie wyczuwając jak jej ciało spięło się niczym struna. – Nic ci nie zrobię – zapewnił, choć zdawał sobie sprawę z tego, że z ust kogoś kto nosił takie nazwisko, brzmi to co najmniej śmiesznie. Zwłaszcza po tym czego zapewne Lia właśnie doświadczyła z ręki jego brata, a o czym nie chciał nawet myśleć.
Lia miała ochotę się roześmiać na dźwięk tych słów, ale zamiast tego wpatrywała się w niego uparcie, podejrzliwym wzrokiem. Mimo wszystko pozwoliła mu się prowadzić, bo właściwie było jej w tej chwili wszystko jedno co się z nią stanie i gdzie wyląduje. Czuła się okropnie i wydawało jej się, że gorzej już być nie może.
- Powinnaś pojechać do szpitala – powiedział poważnie Nico i odruchowo objął ją ramieniem w pasie, prowadząc do swojego samochodu.
- Nie ma mowy- wymamrotała stanowczo i spojrzała mu w oczy. – Zawieź mnie do ośrodka….
- W porządku, zawiozę cię do Nacho – powtórzył, ale zatrzymała się nagle i pokręciła energicznie głową.
- Nacho nie może się dowiedzieć. Nikt nie może się dowiedzieć, rozumiesz? – powiedziała tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji, wpatrując się w niego błagalnie w taki sposób, jakby samym spojrzeniem chciała wymusić na nim złożenie przysięgi do grobowej deski.
- Dobrze. Nikt się ode mnie nie dowie, ale uważam, że Alexowi nie powinno to ujść na sucho – wycedził przez zęby, otwierając drzwi od strony pasażera i pomógł Lii wsiąść do środka.
- Oboje doskonale wiemy, że w tym przeklętym miasteczku twojej rodzinie wszystko uchodzi na sucho – zadrwiła, spoglądając mu w oczy, błyszczącymi od nagromadzonych łez, ciemnymi tęczówkami. – Nikt mi nie uwierzy, Nico, więc odwieź mnie do ośrodka i zapomnij o sprawie. Nie było tu ani mnie, ani ciebie – dodała, przygryzając policzek od wewnątrz, po czym odchyliła głowę na zagłówek i wyjrzała przez przednią szybę, nie czekając nawet na odpowiedź Nicolasa. Przez chwilę wyczuwała jeszcze na sobie jego świdrujące spojrzenie, ale potem zatrzasnął drzwi i wsiadł za kierownicę, w milczeniu odjeżdżając spod El Paraiso….

Wolała nie pamiętać tamtego dnia tak samo jak nie pamiętała co się wydarzyło w tamtym pokoju. Niestety odkąd wróciła ten koszmar wracał do niej niczym bumerang, najpierw Alex nie dawał jej spokoju, a teraz pytanie prokurator Brenner o to, co ją łączyło z młodym Barosso. Naprawdę bardzo chciała zapomnieć o tym co się wydarzyło, bo sądziła, że zapłaciła wystarczająco wysoką cenę za popełniony sprzed laty błąd.
- Czy to wszystko? – zapytała Lia tonem wyprutym z jakichkolwiek uczuć i przeniosła wyczekujące spojrzenie z siedzącej naprzeciwko prokurator Brenner na Diaza, który ze skrzyżowanymi na piersi przedramionami, opierał się swobodnie biodrami o szeroki parapet.
- Tak – odparła Lenny, ściągając na siebie spojrzenie blondynki. – Proszę to przeczytać i podpisać, jeśli wszystko się zgadza – poleciła, przesuwając po blacie, stojącego pomiędzy nimi stołu, arkusz papieru z zeznaniami Lii i położony na nim długopis. Lia przymknęła na moment powieki i odetchnęła głęboko, po czym przebiegła wzrokiem po treści kartki i w końcu podpisała u doły strony, szybkim ruchem ręki. – Jest pani wolna, dziękuję – dodała jeszcze Lenny, a Lia skinęła jej głową, odsunęła krzesło i wstała, kierując się do wyjścia.
- Odprowadzę panią – odezwał się Pablo, podchodząc do drzwi i chwytając je silną dłonią, na wysokości swojej głowy, przepuścił Lię przodem.
- Do widzenia – pożegnała się, a kiedy Eleonor uśmiechnęła się do niej lekko, wyszła z pomieszczenia i zrobiła głęboki wdech usiłując powstrzymać nerwowe bicie serca i odgonić wciąż napływające wspomnienia, do których naprawdę nie chciała wracać, a które w tej chwili uparcie przelatywały jej przed oczami jakby oglądała ten koszmar w zwolnionym tempie.
- Wszystko w porządku? – zapytał Pablo po chwili, zrównując się z Lią i niepewnie zerkając na jej bladą jak kreda twarz. Skinęła głową w odpowiedzi, ale nie spojrzała na niego mimo iż wyraźnie wyczuwała na sobie jego świdrujący, błękitny wzrok. Przygryzła tylko policzek od wewnątrz i uparcie wpatrywała się w przeszklone główne drzwi komisariatu, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiała i prowadziła ze sobą jakąś wewnętrzną walkę, co z pewnością nie umknęło czujnemu, policyjnemu oku, Diaza.
- Chciałabym z panem jeszcze porozmawiać, detektywie – odezwała się w końcu, gdy dotarli do wyjścia. Diaz uniósł pytająco brew, przyglądając jej się przez moment z zaciekawieniem, a potem skrzyżował ramiona na piersi.
- O co chodzi? O twój wypadek? Niestety, nie udało nam się wykryć sprawcy - powiedział, uśmiechając się przepraszająco. - Szczerze mówiąc są na to niewielkie szanse i pewnie niebawem umorzymy śledztwo.
Lia potrząsnęła przecząco głową.
- Nie o to chodzi, detektywie. To delikatna sprawa. Wolałabym porozmawiać bez świadków – powiedziała Lia, rozglądając się znacząco po zebranych na komisariacie pracownikach, którzy przyglądali im się ukradkiem, węsząc kolejną sensację, będącą plotkarskim numer jeden w najbliższych dniach. Pablo skinął głową na zgodę, a potem otworzył przed nią drzwi i oboje w milczeniu wyszli przed budynek. Lia podeszła do metalowej barierki, po prawej stronie schodów, w miejscu, najbardziej oddalonym od wejścia i zaczekała aż detektyw do niej dołączy, po czym pochwytując jego wyczekujące spojrzenie, sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów i wyciągnęła podniszczone zdjęcie, które dzisiejszego ranka znalazła w pamiętniku matki. Bez słowa podała je Pablo, uważnie obserwując jego pokrytą zarostem twarz, gdy na widok znajomej fotografii, kąciki jego ust uniosły się w lekkim, nostalgicznym uśmiechu.
- Znał pan moją matkę? – zapytała, przełykając nerwowo ślinę. Pablo skinął głową i wpatrując się w zdjęcie, oparł się przedramionami o metalową barierkę.
- Chodziliśmy razem do szkoły – odparł krótko i odruchowo obrócił zdjęcie, jakby chciał sprawdzić, czy zapisane na odwrocie słowa, nie zniknęły wraz z upływem czasu. Przesunął kciukiem po dacie i uśmiechnął się do siebie.
- Byliście parą? – zapytała Lia drżącym z emocji głosem i ani przez chwilę nie spuszczając wzroku ze stojącego obok niej mężczyzny, również oparła się przedramionami o metalową balustradę.
- Bardzo krótko – powiedział, spoglądając gdzieś przed siebie, jakby usiłował przywołać w pamięci bardzo odległe wspomnienia, które mimo upływu czasu wciąż spoczywały zakurzone na dnie serca. – To była typowa szczeniacka miłość, której po prostu nie dane było przetrwać, w obliczu tego co przynosi los – dodał sentymentalnym tonem i na moment spojrzał Lii w oczy, a potem powrócił do obserwowania otoczenia. – Pilar była jedną z tych dziewczyn, w których trudno było się nie zakochać. Nie chodzi o to, że była ładna. Miała po prostu w sobie to „coś”, czego czasem brakuje ludziom. Wiedziała czego chce w życiu, szła swoją własną, nieutartą ścieżką i nie zastanawiała się nad tym co mówią o niej inni. Miała odwagę by stawić czoło światu i walczyć o swoje marzenia, a ja jako dzieciak chyba jej tego zazdrościłem. W moich oczach była po prostu nieustraszona i wydawało mi się, że nie ma na tym świecie takiej rzeczy, która by ją kiedykolwiek zatrzymała. Dlatego się w niej zakochałem – przyznał, uśmiechając się do własnych myśli, a Lia odniosła wrażenie, że słucha o kimś, kogo kompletnie nie znała. To nie była jej matka. To nie była ta kobieta, z którą przyszło jej żyć przez siedemnaście lat i która zrobiła z jej świata piekło, w każdy możliwy sposób.
Przymknęła oczy i pokręciła głową z niedowierzaniem, a potem potarła palcami czoło, starając się powstrzymać cisnące do oczu łzy. Miała tak wiele pytań, a myśli uparcie galopowały po jej głowie z prędkością światła i nawet gdyby chciała nie była w stanie zebrać ich w jakąś całość. Milczała więc uparcie i dziękowała w duchu Diazowi, że postanowił jednak kontynuować swoją opowieść, przerywając tę niezręczną ciszę, jaka zapanowała między nimi na moment.
- Jesteś do niej podobna – powiedział Pablo szczerze, pochwytując zdumione spojrzenie Lii.
- Niby w czym? – prychnęła z kpiną, wlepiając spojrzenie w swoje splecione dłonie.
- Masz w oczach ten sam błysk. Pełen siły, radości z życia i ciepła. Masz w sobie pasję i odwagę, tą samą którą miała twoja matka – odparł cicho, spoglądając prosto w jej zaszklone sarnie oczy.
- To co pan mówi detektywie, jest dla mnie tak samo abstrakcyjne jako to, że za chwilę spadnie na nas meteoryt – zakpiła, nie zaszczycając go przy tym ani jednym spojrzeniem, choć wyraźnie wyczuwała na sobie jego badawczy wzrok.
- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale taką Pilar ja pamiętam – powiedział smutnym tonem, a kiedy Lia na niego w końcu spojrzała dostrzegła delikatną zmarszczkę na jego czole, a błękitne spojrzenie do tej pory błyszczące ciepło, stało się przygaszone.
- Dlaczego właściwie się rozstaliście? – zapytała w końcu i przygryzał nerwowo policzek od wewnątrz, niepewna tego czy w ogóle powinna pytać, o tak prywatną sprawę, ale Pablo uśmiechnął się gorzko i przetarł palcami oczy.
- To się stało miesiąc po tym sylwestrze – wyjaśnił, unosząc lekko dłoń, w której wciąż trzymał fotografię. – Mieliśmy takie miejsce w parku pod wielkim dębem, gdzie lubiliśmy często przesiadywać. To były takie chwile tylko dla nas, bez obecności rodziców, nauczycieli i wszystkich tych, którzy uważali, że to co nas łączy to tylko młodzieńcze zauroczenie. Ale wtedy … - urwał na chwilę, po czym zrobił głęboki wdech i zapatrzył się na twarz blondwłosej dziewczyny na zdjęciu. - Tamtym razem Pilar była inna. Przygnębiona, nieobecna i …. wyglądała tak, jakby płakała całą noc. Kiedy w końcu ją zapytałem, powiedziała, że wyjeżdża z Valle de Sombras do stolicy, bo chce poświęcić się całkowicie swoim marzeniom i zrobić karierę tancerki – powiedział łamiącym się głosem, po czym odchrząknął cicho i przełknął ogromną gulę, która stanęła mu w gardle, a Lia na dźwięk tych słów zmarszczyła czoło i spojrzała zaskoczona na Diaza.
- Nie miałam pojęcia, że tańczyła – powiedziała w końcu cicho, przypominając sobie wszystkie te sytuacje, kiedy niejednokrotnie matka wypominała jej, że przez to iż ją urodziła, nie mogła spełnić swoich marzeń. Teraz rozumiała o czym mówiła Pilar. Dopiero po tylu latach dowiedziała się czemu matka całkowicie oddała serce i z pewnością nigdy nie była to córka.
Przełknęła łzy, które mimowolnie znów napłynęły jej do oczu i przeczesała długie, blond włosy palcami.
- Owszem i była w tym naprawdę dobra. Kiedy tańczyła nie liczyło się dla niej nic prócz parkietu i muzyki. Oddawała się temu całkowicie. Sercem, duszą i ciałem, a kiedy na nią patrzyłem wyglądała tak jakby była w innym wymiarze, kompletnie nieosiągalna – wyznał, uśmiechając się lekko do siebie i powoli uniósł wzrok, spoglądając Lii w oczy. – Miała potencjał i wielkie marzenia, grzechem byłoby to zmarnować, więc nie mogłem zabronić jej wyjechać. Po tamtej rozmowie między nami zaczęło się psuć. Kłóciliśmy się o błahostki, Pilar zaczynała mnie unikać i młodzieńcza miłość zamieniła się w koszmar, więc uznaliśmy, że kontynuowanie tego nie ma sensu. Rozstaliśmy się, a miesiąc później Pilar wyjechała i nie widziałem jej przez ponad pół roku – zakończył z żalem i zmarszczył lekko czoło, jakby powrót do przeszłości i tej części wspomnień sprawiał mu więcej bólu niż Lia mogła przypuszczać.
- Tylko tyle? – zapytała, a Pablo skinął głową i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, jakby nad czymś się zastanawiał. Westchnął ciężko i kręcąc lekko głową, wzruszył bezradnie ramionami.
- Wróciła, choć rzeczywiście się tego nie spodziewałem. Nie wiem co poszło nie tak i dlaczego nie została w stolicy by realizować swoje wielkie plany, ale pamiętam, że wróciła odmieniona. To nie była ta sama dziewczyna, w której się zakochałem – odparł pełnym emocji głosem i ostatni raz zerkając na ich wspólne zdjęcie, wyciągnął dłoń i zwrócił Lii fotografię. – Skończyła szkołę, ale nasze relacje nie były nawet poprawne. Starałem się nawiązać z nią jakiś kontakt, ale bezskutecznie. Całkowicie się odcięła, a potem każde z nas poszło w swoją stronę. Poznałem moją żonę, wyjechałem z miasteczka, a gdy wróciłem po latach ….. – urwał i przesunął dłońmi po napiętej twarzy, milcząc przez kilka nieznośnie długich sekund. W końcu odwrócił głowę i ponad ramieniem spojrzał na Lię. – Nie poznałem jej i w życiu nie spodziewałem się, że skończy w ten sposób ….. – szepnął, bo nagle struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa.
- Jako narkomanka i alkoholiczka, bez faceta, bez pracy z niechcianą córką na głowie. Faktycznie to nie jest szczyt marzeń – zadrwiła Lia, beznamiętnym tonem i zaśmiała się cierpko pod nosem. – Nie wie pan kto jest moim ojcem, prawda? - spytała po chwili, całkowicie zmieniając temat i wyczekująco spoglądając na Pabla, który tak jak się spodziewała pokręcił przecząco głową.
- Zanim jeszcze przyszłaś na świat, a właściwie rok przed Twoim urodzeniem widziałem Pilar może ze dwa razy i raz faktycznie była z jakimś facetem, dość….. specyficznym – przyznał, ściągając na siebie zaciekawione spojrzenie dziewczyny.
- Tatuaż na ramieniu, kowbojki, obcisłe jeasny i sygnet? – wyliczyła, mając w pamięci niedawną rozmowę z Nacho, który opowiedział jej, czego udało mu się dowiedzieć, całkiem przypadkiem, od właściciela kamienicy, w której mieszkała Pilar.
- Rzeczywiście ubierał się w takim trochę kowbojskim stylu i niewątpliwie zwracał na siebie w ten sposób uwagę, zwłaszcza w takim miasteczku jak Dolina Cieni – stwierdził, uśmiechając się lekko, po czym zmrużył oczy i w zamyśleniu potarł dłonią pokrytą zarostem brodę. - Sygnetu nie widziałem, ale tatuaż faktycznie miał na ramieniu.
- Pamięta pan co to było? – zapytała Lia, wpatrując się w niego z nadzieją w dużych sarnich oczach i odruchowo zwilżyła wargi językiem czując jak jej serce tłucze w piersi niczym młot.
- Wydaje mi się, że to było krwistoczerwone serce ze skrzydłami – powiedział, przenosząc na nią jasne spojrzenie. – Były dość sporej wielkości i kształtem przypominały skrzydła orła. Do tego całość przepasana była wstęgą z jakiś napisem, ale nie wiem jakim, bo widziałem faceta z daleka – przyznał wzruszając ramionami i przeczesując przyprószone siwizną włosy palcami.
- Pamięta pan coś jeszcze? Cokolwiek co może mi pomóc go znaleźć – odezwała się Lia niemal błagalnym tonem, pochwytując jego pełne determinacji i współczucia spojrzenie. Widziała w jego jasnych oczach jak trybiki w jego głowie pracują na zwiększonych obrotach, kiedy usiłował sobie przypomnieć jakiś szczegół, który mógłby pomóc Lii i za to była naprawdę ogromnie wdzięczna.
- Samochód – rzucił po chwili, która zdawała się trwać z nieskończoność, a Lia na dźwięk tych słów cała się spięła. Zmarszczyła brwi i przygryzła policzek od wewnątrz, wpatrując się w detektywa z wyczekiwaniem. – Wtedy kiedy widziałem tego faceta z Pilar, żegnali się przy jego samochodzie – przypomniał sobie, pocierając kciukiem brodę i spoglądając w jakiś mało istotny punkt przed sobą, zmrużył lekko oczy. – To był stary Ford Mustang, jak na moje oko rocznik ’60, może ’67. Czerwony, z białym dachem. Tylko tyle pamiętam – dodał wzruszając lekko ramionami i zaglądając Lii w oczy w wyraźną malującą się w błękitnych tęczówkach, skruchą.
- To i tak więcej niż dowiedziałam się do tej pory – stwierdziła z goryczą, wsuwając dłonie we włosy i podpierając łokcie na barierce, splotła palce na karku, przez kilka sekund tępo wpatrując się w swoje buty, jakby tam były zapisane odpowiedzi, których szukała. Zaśmiała się pod nosem, bez cienia wesołości i pokręciła bezradnie głową, bo tego właściwie mogła się spodziewać, choć wciąż nawinie sądziła, że czegokolwiek się dowie. Poszukiwania ojca zdawały się być trudniejsze od rozwiązania enigmy, albo ona zbyt daleko szukała, mając rozwiązanie tuż pod nosem i nawet tego nie zauważała. Miała mętlik w głowie, a im dłużej szukała, tym tak naprawdę mniej wiedziała. Nie rozumiała jak to możliwe, że jej ojciec był jak widmo i nikt nie potrafił jej powiedzieć kim on jest. To, że nie był mieszkańcem miasteczka wiedziała od samego początku, a przez to odnalezienie go stawało się jeszcze bardziej niewykonalne.
- Przykro mi, Lia.
- W porządku. Dziękuję, detektywie za rozmowę – odezwała się w końcu, chowając zdjęcie do tylnej kieszeni spodni, po czym uśmiechnęła się blado.
- Nie ma co. Gdybyś czegoś potrzebowała …. – urwał, kiedy Lia pokiwała głową i wyciągnęła do niego dłoń.
- Wiem. Raz jeszcze dziękuję – odparła, ściskając jego rękę, po czym wyminęła go i ruszyła w kierunku schodów. – Do widzenia – pożegnała się jeszcze, rzuciwszy przez ramię ostatni słaby uśmiech, a gdy skinął jej uprzejmie głową, odprowadzając ją wzrokiem, zbiegła po schodkach, kierując się do zaparkowanego nieopodal Kawasaki. Wyjęła z kieszeni skórzanej kurtki kluczyki i chwyciła wiszący na kierownicy kask, ale zanim zdążyła wsiąść na motor, zatrzymało się przy niej czarne Suzuki. Przełknęła ślinę i zacisnęła drobne dłonie na kasku, tak mocno, aż pobielały jej kłykcie, z bijącym sercem czekając aż Christian zdejmie kask. Gdy pochwyciła jego rozpalone, zielone spojrzenie, a po chwili Suarez wykrzywił usta w seksownym półuśmiechu, poczuła, że nogi ma jak z waty, więc oparła się biodrami o siedzisko motocykla.
- Cześć – przywitał się, powoli zsiadając z motoru i ani przez chwilę nie odrywając spojrzenia od jej sarnich oczu.
- Cześć – wydusiła z siebie i odruchowo zwilżyła spierzchnięte wargi językiem, kiedy leniwym krokiem podszedł do niej, a potem wsunął dłoń pod jej włosy i pochylił głowę, całując ją w policzek, z pełną premedytacją zatrzymując wargi na jej skórze zdecydowanie dłużej niż to konieczne. Lia wstrzymała oddech i przymknęła powieki, bo wiedziała, że jeśli spojrzy mu w tej chwili w oczy, będzie całkowicie bezradna. Opuściła więc głowę, kiedy się odsunął i założyła włosy za ucho, odchrząkując cicho.
- Musimy pogadać, Christian – wypaliła bez zbędnych ceregieli i przełykając ogromną gulę, która stanęła jej w gardle, w końcu odważnie spojrzała mu w oczy, popełniając w ten sposób karygodny błąd. To co odbijało się w jego niesamowitych tęczówkach, sprawiło, że w mgnieniu oka zapragnęła wycofać się z podjętej decyzji, bez wahania pozwolić mu na wszystko i oddać to, czego tylko by od niej zażądał. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić, bez względu na to jak wielkie miała wątpliwości i jak mocno pragnęła czegoś kompletnie innego niż wycofanie się w tej chwili.
Zagryzła boleśnie dolną wargę i przez chwilę jeszcze siłowała się z nim tak na spojrzenia, ale w końcu to Christian pierwszy odwrócił wzrok i wykrzywiając usta w cierpkim uśmiechu, przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze.
- W porządku. Spotkamy się później w twoim warsztacie? – zapytał, na moment unosząc przygaszone spojrzenie i wsuwając dłonie do kieszeni jeansów, bezwiednie zacisnął je w pięści.
- Tak – odparła, bo tylko tyle w tej chwili była w stanie z siebie wydusić, a Suarez skinął tylko głową i powoli wycofał się w kierunku komisariatu.
- W takim razie, do zobaczenia – rzucił jeszcze, po czym odwrócił się i szybkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od przeszklonych drzwi wejściowych. Lia odprowadziła go spojrzeniem, a kiedy jej oczy zaszkliły się od łez, przygryzła policzek od środka i nie czekając dłużej, założyła kask, wsiadła na motor i odjechała z piskiem opon, zanim Suarez zdążył wejść do środka…


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 15:08:01 05-06-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:40:46 06-06-15    Temat postu:

243. NADIA / DIMITRIO / PATRIC / AIDAN

Po powrocie do Valle de Sombras, Cosme spełnił swoją obietnicę i przekazał Nadii wszystkie informacje dotyczące pokazu. Kobieta choć początkowo miała sporo wątpliwości czy się na to zgodzić, w końcu przystała na propozycję ojca. Nie potrafiła mu odmówić. Nie po tym, kiedy pierwszy raz od tak dawna zobaczyła w jego oczach iskierki radości. Cieszył się niemal jak pięcioletni brzdąc, który dostał właśnie przedwczesny prezent na gwiazdkę. De la Cruz nie mogła powstrzymać uśmiechu, wpełzającego mimowolnie na jej usta.
- Wiesz, córeczko – odezwał się Zuluaga po chwili wymownego milczenia. – Teraz chciałbym Ci opowiedzieć o naszym pokrewieństwie z rodziną Suarezów, ale lojalnie uprzedzam, że to naprawdę długa historia – rzekł, uśmiechając się czule do brunetki.
- Mamy mnóstwo czasu, tato – odparła, głaszcząc delikatnie zewnętrzną część prawej dłoni ojca i odwzajemniając uśmiech.
Cosme zamyślił się przez moment. Zdawał sobie sprawę, że przed nim może siedzieć zupełnie obca osoba, a powierzanie rodzinnych tajemnic komuś nie należącemu do rodu Zuluaga...Nie, błąd. Nadia nie była obca, wręcz przeciwnie, stała mu się bardzo bliska. Nie potrafił sobie wyobrazić, że jego serce pomyliłoby się na tyle, by pokochać kogoś, kto w rzeczywistości nie byłby jego dzieckiem. Nadia była jego. Miał całkowitą pewność.
- Mój ojciec, jak zapewne wiesz, był szefem pewnej organizacji – zaczął niepewnie, wpatrując się w jakiś nieznany punkt przed sobą, po czym przeniósł wzrok z powrotem na córkę i kontynuował już bardziej swobodnie. – Scylla zajmuje się wszystkim po trochu, również sprzedażą narkotyków, ale w grę wchodzą zabójstwa na zlecenie, wymuszenia, szantaże, porwania, cokolwiek zapragniesz. Zanim jeszcze stałem się w pełni świadomy tego, czym zajmuje się Mitchell Zuluaga, starałem się mu przypodobać, chociaż odsuwał się ode mnie i od matki coraz bardziej. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że ma kochankę – jego głos nie brzmiał tak jak zawsze. Teraz wyzierał z niego niebywały gniew, frustracja oraz żal, i bynajmniej owe uczucia nie były skierowane w stronę kobiety, zajmującej miejsce na przeciwko niego, a jedynie do "diabelskiej" (bo na pewno nie świętej) pamięci bezwzględnego ojca. – Tą kobietą była matka Andresa, ojca Christiana. Moja mama, a twoja babcia, Maria del Carmen, próbowała rozwieźć się ze swoim mężem, ale ten nie pozwolił na to. Rozumiesz, jak wyglądałoby to w oczach świata, gdyby do tego doszło! – powiedział Cosme tak głośno, że usłyszał go El Gato i w sekundę znalazł się przy jego nogach. Mężczyzna pogłaskał zwierzę, ani na chwilę nie przerywając swojej opowieści. – Mitchell bardzo dbał o pozory, o to, by wszyscy uważali go za chodzący ideał. Zaprzyjaźniłem się z moim przyrodnim bratem, nie winiłem go za błędy naszych rodziców – mówiąc o Andresie, jego twarz przybrała nieco weselszy wyraz. Widać było niemal na odległość, że pięćdziesięcioczterolatek bardzo kochał swojego brata i z całą pewnością nadal tak było. – On sam również czuł się z początku niezbyt pewnie, dobrze wiedział, że Mitchell jest żonaty, poznał też moją mamę i widziałem, jak płoną mu uszy na jej widok. Dlatego z wdzięcznością przyjął moją propozycję, abyśmy zaakceptowali fakt, że jesteśmy rodziną i tak też się traktowali. Później Mitchell w końcu zgodził się na rozwód z Marią i poślubił matkę Andresa. Wydawałoby się, że wszystko się ułoży...
Zuluaga przerwał na chwilę, wstał i dorzucił drewna do płonącego w rogu pokoju kominka. Mówienie o przeszłości nie było łatwe, a on dopiero dochodził do najboleśniejszego fragmentu historii.
- Rok 1974 zmienił całe moje życie, życie mojej matki, brata, wszystkich... Któregoś dnia przez zupełny przypadek lub zrządzenie boskie, któż to wie... byłem obecny w pokoju ojca w tej samej chwili, gdy odwiedziło go kilku z jego poddanych, jak lubił ich określać. Członkowie Scylli... Miałem wtedy czternaście lat, Andres jedenaście.
Cosme odłożył pogrzebacz na swoje miejsce i westchnął. Wydawał się co najmniej piętnaście lat starszy, gdy odezwał się w końcu głosem odartym z jakichkolwiek emocji, jakby na ten moment przestał dopuszczać je do siebie, bojąc się, że go zaleją i załamie się pod ich napływem. Całym ciężarem swojego ciała opadł bezpiecznie w ulubiony fotel, zapadając się w nim jak w najbardziej miękkich na świecie poduszkach puchowych.
- Kiedy weszli, Andres i ja ukryliśmy się za kotarą. Nie chciałem, by ojciec zorientował się, że tam jesteśmy. Uderzyłby mnie, albo (co gorsza!) mojego brata. On... – przełknął ślinę – ...czasami lubił nas bić, a potem kazał kłamać naszym matkom, że się przewróciliśmy. To wtedy zobaczyłem jak mój własny ojciec, Mitchell Zuluaga, morduje człowieka. Dźgnął go nożem w samo serce.
Nadia skrzywiła się na te słowa i zakryła usta dłonią, by nie zwymiotować, gdy wyobraźnia sprawiła jej figla i przedstawiła niezwykle krwawy obraz. Jej ojciec jednak tego nie zauważył, gdyż był zbyt zajęty wpatrywaniem się w płomienie. Po krótkiej pauzie ciągnął dalej beznamiętnym głosem:
- Tamten upadł, a ja...jedyne, co mogłem zrobić, to tulić do siebie przerażonego Andresa i powtarzać mu, że wszystko będzie dobrze... Że ojciec nigdy się nie dowie, że on tam był. Obietnicę spełniłem... Zanim mój brat pojawił się w Valle de Sombras, zdążył przybrać nazwisko Suarez, wziąć ślub z Isabel, mieć dzieci... Mitchell miał go nigdy nie znaleźć... Ale znalazł, kiedy Andres wmieszał się w narkotyki, kiedy sam poszedł do ojca i powiedział mu, kim jest, kiedy wyzwał go na swoisty pojedynek na umiejętności w tym strasznym biznesie... A potem rzucił mu w twarz, żeby uważał, bo on się nie da zabić tak, jak zabito tamtego człowieka wiele lat temu... Stary Zuluaga nie mógł znieść takiej bezczelności. Wydał wyrok na własnego syna... – w tym momencie ojciec De la Cruz dłużej nie wytrzymał. Głos mu się załamał jak małemu chłopcu, któremu zabrano ulubioną zabawkę. – Później na Lydię, kolejne swoje dziecko, tylko dlatego, że ta zakochała się w młodym Crespo... Oraz na mnie, bo to ja zeznawałem przeciwko niemu na procesie ponad trzydzieści lat temu, to ja wydałem go policji... Twój dziadek słusznie nosił przydomek El Diablo. Mnie zaś nazywają El Loco, El Mounstro – dokończył zdanie, a na koniec wyszeptał jeszcze imię swojej córki. – Nadio...
Przesunął się bliżej krawędzi fotela i spoglądając kobiecie w oczy na wpół smutnym, a na wpół zmęczonym spojrzeniem, spytał:
- Czy ty na pewno chcesz należeć do takiej rodziny? – zamilknął na moment, po czym dopowiedział jeszcze kilka słów. – Jesteśmy przeklęci. Zrozumiem, jeśli teraz po tym wszystkim co ci opowiedziałem, wyjdziesz z El Miedo i nigdy więcej tutaj nie wrócisz.
Brunetka westchnęła ciężko, wstała z kanapy, podeszła do ojca i mocno go przytuliła, roniąc jednocześnie jedną samotną łzę, która po chwili zatonęła w starodawnym dywanie.
- Nigdzie się nie wybieram, tatku – zrobiła znaczącą przerwę , po czym odsunęła się od niego i dodała, całując go czule w czoło. – Nie zostawię cię samego z tym bólem.
Zuluaga słynął ze swojej niezwykłej wrażliwości, toteż poszedł w ślady córki, z tym jednak szczegółem, że on rozkleił się na dobre. Cicho łkając, zdołał wydusić:
- Jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało, dziecko moje...
- Tato – zaczęła Nadia, ocierając kciukiem mokre policzki ojca. – Nie płacz, proszę...
- Kiedy ja się naprawdę wzruszyłem – wyznał całkiem szczerze, spoglądając kobiecie w oczy.
- Wiem, ale... – głos się jej załamał. – Nieważne – odparła krótko, starając się brzmieć już w miarę normalnie. Spojrzała na gustowny zegarek, zdobiący jej nadgarstek, po czym poderwała się gwałtownie z miejsca, przypominając sobie o lekcjach tańca, które zaczynały się równo za kwadrans. Nie mogła po raz kolejny opuścić zajęć z powodu swoich ciągle nawarstwiających się problemów. Musiała jakoś odreagować, a to był najlepszy sposób, jaki znała. – Przepraszam cię, tatku, ale muszę już pędzić – powiedziała, zbierając w pośpiechu swoje rzeczy. – Chciałabym zostać dłużej, ale Diego Ramirez w końcu straci do mnie cierpliwość i wykreśli mnie z lekcji tańca, a tego bardzo bym nie chciała – przyznała, lekko się uśmiechając. – Potem muszę odebrać Camilę ze szkoły, tak więc jak sam widzisz, mam pełne ręce roboty i w tym wszystkim muszę znaleźć trochę czasu dla każdego z osobna – westchnęła zmęczona tymi nigdy niekończącymi się komplikacjami w swoim życiu. – Dość szybko udało mi się załatwić przeniesienie ze szkolnej placówki w Puerto Rico do Monterrey, także to jedno mam już przynajmniej z głowy – dokończyła, żegnając się z Cosme i mijając w drzwiach El Gato. – Do zobaczenia, tato.
- Idź z Bogiem, córko – szepnął mężczyzna, patrząc jak Nadia znika mu z zasięgu wzroku.

***

Nie wiedział czy dobrze robi, ale wyjazd z Valle de Sombras w tym momencie wydawał mu się najrozsądniejszym pomysłem. Tym bardziej, że w Los Angeles czekała na niego nowa, ciepła posadka w dużej zaprzyjaźnionej agencji detektywistycznej. Nie oszukujmy się, skusiła go dość atrakcyjna stawka. Wszystko było już praktycznie zapięte na ostatni guzik. Bilet zabukowany na jutrzejszy poranek, walizki spakowane, zrezygnował nawet z terapii po zaledwie dwóch sesjach, a z Nadią nie miał zamiaru się żegnać. Z własnych obserwacji śmiał wysunąć teorię, że ona wcale by tego nie chciała. Wolał więc nie komplikować pewnych spraw. Jedyna sprawa, której ciągle nie załatwił, a która nadal go tutaj trzymała, miała imię i nazwisko. A mianowicie, Lupita Martinez – jego matka. Bardzo bolał go fakt, że kobieta przebywała obecnie w zakładzie psychiatrycznym w Monterrey, ale w końcu zrozumiał, że on sam nie był w stanie jej pomóc. W prawdzie długo mu to zajęło, ale pogodził się z rzeczywistością. Postanowił przekazać jej tylko wiadomość o swoich dalszych planach, a że odwiedziny krewnych na oddziale zamkniętym były surowo zabronione ze względów bezpieczeństwa, napisał list. Oczywiście, nie liczył, że ktoś z wewnątrz zgodzi się go przekazać jego rodzicielce podczas jej pobytu w tamtym miejscu, bo było to nie do pomyślenia, a ostatnie czego chciał to, by jej stan diametralnie się pogorszył. Chciał jedynie, by matka nie martwiła się o niego, gdy już wyzdrowieje i wyjdzie na wolność, dlatego szybko musiał znaleźć osobę godną zaufania, która odda Lupicie list tuż po zakończeniu jej leczenia. Doskonale wiedział, kogo poprosić o tę drobną przysługę, a że lubił mieć porządek w policyjnej kartotece, bez wahania udał się na tutejszy posterunek.
- Dzień dobry. Detektyw, Patric Martinez – przywitał się, pokazując swoją odznakę przechodzącemu obok policjantowi. – Gdzie znajdę prokurator Lenny Brenner? – zapytał służbowym tonem, tak jakby prowadził właśnie jakieś własne, prywatne śledztwo. Blondyn trzymał w ręku papierowy kubek z gorącą kawą i jak się okazało był to oficer Lucas Hernandez we własnej osobie.
- Witam, panie Martinez – odezwał się mężczyzna, ścisnąwszy uprzednio dłoń przybysza. – Wydaje mi się, że pani prokurator nie wychodziła dziś z komendy. Powinna więc być w swoim gabinecie – odparł zgodnie ze swoimi informacjami. – Zaprowadzę pana – zaproponował, uśmiechając się przyjaźnie.
- Dziękuję – odpowiedział Patric, odwzajemniając uśmiech i ruszył za Hernandezem w głąb korytarza.
Nie minęła minuta, kiedy obaj panowie doszli do celu. Drzwi, pod którymi stali, nie różniły się od pozostałych praktycznie niczym, poza małą plakietką przywieszoną w samym ich centrum z napisem: „Prokurator, Lenny Brenner”. Martinez jeszcze raz podziękował Lucasowi za pomoc, po czym ostrożnie zastukał w drewno kostką palca wskazującego, a gdy usłyszał damski głos przyzwolenia, bez wahania nacisnął klamkę i wszedł do środka.
- Kogóż to moje oczy widzą? – Lenny uniosła zaskoczony wzrok znad sterty papierów i spojrzała na swojego gościa. Patric był ostatnią osobą, której się tutaj spodziewała. – W czym mogę pomóc, detektywie? – spytała w końcu, odkładając długopis na biurko tuż obok ramki z czyjąś fotografią. – Domyślam się, że przyszedł Pan złożyć zeznania w sprawie swojej niezabezpieczonej broni pozostawionej w mieszkaniu w dniu, w którym została z niej postrzelona pańska matka – ni to stwierdziła, ni zapytała.
- Między innymi owszem – blondyn przyznał jej rację. – Chcę mieć to już za sobą, bo jutro wyjeżdżam do Los Angeles i jeśli jeszcze kiedyś wrócę do Valle de Sombras, to stanie się to z całą pewnością nie tak szybko – wyznał na jednym tchu.
- Pan żartuje? – Brenner parsknęła szczerze rozbawiona. – Nie wolno opuszczać Panu miasta, aż do zakończenia sprawy – wyjaśniła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Chciałbym prosić, by Pani prokurator coś dla mnie zrobiła i przekazała to mojej matce, gdy ta wyjdzie już ze szpitala psychiatrycznego – powiedział Patric, wyciągając z wewnętrznej kieszeni marynarki podpisaną kopertę i wręczając ją kobiecie. Mężczyzna zdawał się kompletnie ignorować jej wcześniejsze słowa.
- Słyszał pan, co przed chwilą powiedziałam? – Lenny czuła, że zaraz straci cierpliwość. Spojrzała surowo na kopertę, którą podawał jej blondyn, ale nie wyciągnęła po nią ręki. – Proszę to schować. Niczego nie mam zamiaru przekazywać pańskiej matce ani tym bardziej pozwolić, by opuścił pan miasto. Czy to jest jasne, detektywie Martinez?! – rzekła ostrzej, niż początkowo zamierzała.
- Przecież nie postawiono mi jeszcze żadnych zarzutów – uniósł pytająco brwi. – Czy się mylę?
- To tylko kwestia czasu – odparła krótko.
- W takim razie najpierw złożę wyjaśnienia i wtedy Pani prokurator zdecyduje czy faktycznie jestem winny, zgoda? – zaproponował, uśmiechając się nonszalancko. Wyglądało na to, że zwrot „Pani prokurator” był jego ulubionym, odkąd przekroczył próg jej gabinetu. – Albo mam lepszy pomysł – dodał, nie czekając na odpowiedź. – Po prostu umówmy się, że podczas mojego pobytu w Los Angeles będziemy w stałym kontakcie telefonicznym, a w sądzie, o ile zajdzie taka potrzeba oczywiście, będzie reprezentował mnie mecenas Aidan Gordon. Co pani na to, Pani prokurator? Umowa stoi? – powtórzył pytanie z wyraźnie namacalną kpiną w głosie.

***

Od kilku już tygodni nosił się z zamiarem, by złożyć do sądu wniosek o anulowanie swojego aktu zgonu, ale zawsze jakoś nagle wyskakiwało coś ważniejszego. A to rozmowa z żoną i dość nieudolna próba ochronienia jej, to znowu konfrontacja z Alejandrem oraz ojcem, następnie wyjazd po córkę do Puerto Rico i tak w kółko. Teraz jednak postanowił ostro wziąć się za tę sprawę, bo jak by na to nie popatrzeć, zgodnie z prawem w urzędzie nadal figurował jako człowiek martwy. Nie znał się na tych wszystkich dyrdymałach, więc w sporządzeniu stosownego pisma zwrócił się o pomoc do swojego najlepszego kumpla, Aidana, który zgodził się właściwie od razu.
- Teraz wreszcie, kiedy prawnie przywrócą cię do życia, będziesz mógł przebywać tutaj legalnie – wtrącił trafną uwagę, chcąc chwilę podroczyć się z przyjacielem. – Bo na razie żyjesz w takiej totalnej próżni, stary. Pojawił się nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd, i zamiast się ukrywać to wszędzie łazi, pokazuje się publicznie, a do tego jeszcze panoszy się jakby był na swoim terenie i sądzi, że pozostanie niekarny, bo tak naprawdę w ogóle go nie ma. Tak w tym momencie postrzegają cię ludzie – dokończył i nie potrafiąc dłużej zachować powagi, głośno zaniósł się prawdziwie drwiącym śmiechem.
- Dzięki za wsparcie – rzucił Dimitrio w stronę rozbawionego do łez mecenasa Gordona, obrzucając jego sylwetkę karcącym spojrzeniem.
- Wiesz, że jaja sobie robię – zaśmiał się ostatni raz, po czym zastanowił się chwilę. – Ale niestety jest w tym trochę prawdy. Żyjesz w jakiejś cholernej próżni... Jesteś i obwieszczasz to wszystkim wszem i wobec, jednak to nadal tak jakby cię nie było... Bo niby ludzie już o Tobie wiedzą, ale za to papiery cię nie znają, a jak nie figurujesz w papierach, to tak jakbyś nie istniał... I wiesz, koło się zamyka... Dlatego dobrze, że wreszcie ruszyłeś tyłek i zamierzasz zmienić ten stan rzeczy – Aidan w przyjacielskim geście poklepał kumpla po ramieniu i uśmiechnął się rozbrajająco, na co obaj mężczyźni równocześnie parsknęli śmiechem. Ta cała sytuacja przypominała urywek jakiejś kiepskiej telenoweli, pomyślał Dimi.
- Dobra, dobra – brunet przewrócił zabawnie oczami. – Ty mi lepiej powiedz, jak długo to wszystko potrwa? – zapytał, otwierając lodówkę i wyciągając z niej dwa sześcioprocentowe piwa, po czym wręczył jedno Gordonowi. Mniej więcej jedną mikrosekundę później kapsle upadły głucho na stół, zaraz po tym jak przeżyły spotkanie pierwszego stopnia z otwieraczem do butelek.
- Co? Chodzi ci o Twój formalny powrót do żywych? – adwokat chciał się upewnić czy dobrze zrozumiał, a kiedy tamten kiwnął twierdząco głową, odpowiedział. – Najpierw sędzia musi pozytywnie rozpatrzyć nasz wniosek, a potem możliwe, że wezwie cię na uroczyste odczytanie decyzji, ale najczęściej odbywa się to drogą listowną, więc i w Twoim przypadku nie powinno być inaczej – wyjaśnił, upijając łyk napoju alkoholowego. – Oczywiście, wszystko musi swoje odleżeć i cierpliwie poczekać na swoją kolej – zaznaczył od razu. – Ja naturalnie odnowię swoje stare kontakty i spróbuje coś zdziałać w tej kwestii, ale nic nie obiecuję, bo są procedury, których nijak nie da się obejść. Rozumiesz, prawda?
- Jasne. Dzięki, stary – powiedział, idąc w ślady przyjaciela i przechylając butelkę tuż nad swoimi ustami. Przypomniały mu się stare dobre czasy, kiedy był z nimi jeszcze Rex i kiedy w trójkę wszystkie męskie wieczory spędzali w taki właśnie sposób. Wlewali w siebie hektolitry piwa, a potem do białego rana balowali w klubie z damskim striptizem. Z tego ostatniego zdążyli już wyrosnąć, bo było to lata temu, Dimi nawet nie znał jeszcze wtedy Nadii.
- Jeszcze nie masz za co – odparł Aidan, zauważając, że młody Barosso nad czymś porządnie się zamyślił. – Wszystko okej? – zapytał w końcu, przepłukując gardło kolejną dawką alkoholu.
- Tak – bąknął od niechcenia, odkładając piwo na stolik. – Pomyślałem po prostu, że Rex na pewno chciałby być tu teraz z nami – wyjaśnił, zawieszając sobie na palcu wskazującym kapsel od butelki i bawiąc się nim w najlepsze. Albo bardzo mu się nudziło, albo zupełnie swobodnie w tak błahy sposób radził sobie z negatywnymi emocjami.
- Dimitrio – zwrócił się do bruneta mecenas Gordon. – Co było, nie wróci i musimy się z tym pogodzić czy tego chcemy, czy też nie.
- Wiem, ale brakuje mi go – wyznał całkiem szczerze. To chyba to piwo zadziałało na niego tak sentymentalnie. – Był naszym kumplem.
- Mi też, ale nikt go do niczego nie zmuszał – przypomniał trzeźwo Aidan.
- Przecież mamy w tym swój udział – Dimi podjął atak. – Zaprzeczysz?
- Słuchaj, obaj potrzebowaliście pomocy – zaczął ostrym tonem. – Ty musiałeś umrzeć, a on zniknąć, więc pomogliście sobie nawzajem.
- Owszem, ale za jaką cenę? – zadał retoryczne pytanie, po czym bez zbędnych pożegnań opuścił mieszkanie przyjaciela.

***

Pewnym krokiem przemierzała odległość dzielącą ją od El Miedo do Szkoły Tańca i kiedy była już prawie na miejscu, przystanęła w półkroku, widząc odjeżdżającą spod budynku karetkę. Podbiegła bliżej, chcąc dowiedzieć się, co się stało i wtedy dostrzegła Diego Ramireza, który zmartwionym wzrokiem odprowadzał erkę.
- Co się tutaj stało? – spytała, spoglądając jednym okiem na grupkę gapiów, którzy zaczynali się już powoli rozchodzić.
- Jeden z moich uczniów podczas zajęć nagle bardzo zbladł i stracił przytomność, więc wezwałem pogotowie – odpowiedział tancerz zgodnie z prawdą, a w jego głosie dało się słyszeć szczery niepokój. – Mam nadzieję, że to nic poważnego – dodał po chwili wymownego milczenia.
- Też mam taką nadzieję – odparła Nadia. – Czy ktoś w tym zamieszaniu zdążył zawiadomić rodziców chłopca? – było jasne, że nie chodziło o żadną dziewczynkę, bo w przeciwnym razie, Ramirez nie użyłby rodzaju męskiego we wszystkich czasownikach w pierwszym zdaniu. De la Cruz nie miała pojęcia, dlaczego tak ją to zainteresowało.
- Tak, oczywiście – potwierdził, dopiero teraz odwracając się na pięcie i wracając do środka. Za nim weszła brunetka. – Jego ojciec jest już w drodze do szpitala – dokończył, spoglądając na twarz córki Zuluagi. – Dlaczego to panią tak interesuje? – uniósł pytająco brwi.
- Po prostu jestem ciekawa – skłamała. Było to raczej coś na kształt złego przeczucia, które nie wiadomo skąd się wzięło. – Poza tym wiem, jak człowiek zachowuje się w podobnych sytuacjach. W stresie często zapomina się o pewnych rzeczach, nawet tych ważnych – wyjaśniła i na ogół miała rację, bo było to udowodnione naukowo.
- Tak, to prawda, ale na szczęście niczego nie przeoczyłem. Wie pani, w takim sytuacjach ważne jest, żeby zachować zimną krew.
Diego i Nadia byli tak pochłonięci w rozmowie, że nie zauważyli nawet, kiedy znaleźli się pod drzwiami dużej sali, w której zawsze o tej porze odbywały się tańce dla dorosłych. Mężczyzna gestem dłoni zaprosił ją do środka, gdzie czekała już reszta grupy, między innymi Vicky Diaz wraz z Javierem Reverte. Brunetka przesunęła wzrokiem po pomieszczeniu, szukając wzrokiem Lii, ale nigdzie jej nie widziała. Nagle w jej uszach zabrzmiała szybka, dynamiczna muzyka. Trzeba mieć niezły temperament, żeby do tego tańczyć, pomyślała. Tego akurat jej nie brakowało, wręcz uwielbiała takie rytmy. Mimo ciągle kłębiących się w jej głowie pytań na temat chłopca, którego kilka minut temu zabrała karetka, postanowiła skupić się na krokach samby. Nie pytała Diega o nic więcej, bo nie chciała być zbyt wścibska. Nie mogła więc wiedzieć, że słuszne miała podejrzenia, gdyż dzieckiem, które zostało przewiezione medycznym transportem na ostry dyżur, był nie kto inny jak sam Santiago Diaz de la Cruz...
______________________

Dziękuję, Aguś


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 0:56:11 12-11-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:39:00 08-06-15    Temat postu:

244. JULIAN/INGRID

Julian Vazquez dzisiejszego popołudnia wolał ciszę i spokój znajdującego się na czwartym piętrze gabinetu lekarskiego niż harmider ostrego dyżuru, na który został wezwany. Brunet przesunął dłonią po włosach uznając, iż to idealna kara za jego wczorajsze nieodpowiedzialne zachowanie. Kac, który męczył go od chwili otworzenia oczu nie zmalał ani o jotę a on odnosił wrażenie, iż w głowie spaceruje mu stado słoni. Dwie tabletki aspiryny na nic się zadały. Julian podnosząc się z fotela zastanawiał się czy nie zaaplikować sobie zastrzyku z glukozy. Na ramiona zarzucił biały fartuch pewnym krokiem zmierzają c w stronę wind. Małym guziczkiem przywołał urządzenie.
Sam był sobie winien. Julian, który po niezbyt przyjemniej rozmowie z Ingrid postanowił wpaść na drinka do kasyna Gio. Po stanie, w jakim się obudził i fakcie, iż miał na sobie tylko jeden but świadczyły o tym, iż wypił nie tylko jedną czy dwie szklaneczki, lecz całą butelkę.
Brunet ponowienie przeczesał palcami włosy po cichu licząc, iż dyżur pielęgniarek pełni Dolores a nie jej wścibska koleżanka. Clementina nie omieszkała mu zwrócić uwagi, iż po raz drugi w ciągu tak krótkiego czasu znowu przychodzi z sinikami na twarzy. Musiał mocno zacisnąć zęby żeby nie warknąć na kobietę, kiedy tak zasugerowała, że pobiła go dziewczyna. Była tak bliska prawdy, że ugodziło to w jego męską dumę.
Julian oczywiście w stu procentach zasłużył sobie na baty o Ingrid. Oszukał ją. Oszukiwał ich wszystkich od samego początku tylko po to, aby pomóc Giovanniemu. Kochał go jak brata, więc kiedy ten po raz kolejny wpakował się w kłopoty wyciągnął do niego pomocną dłoń. Teraz płacił za swoją dobroć.
Winda zatrzymała się na parterze a Julian całą swoją siłą woli zmusił się, aby nie skrzywić się na dźwięk karetki, która zatrzymała się przed wejściem. Julian wpatrywał się przez krótką chwilę w ambulans. Drzwi otworzyły się a ze środka wypadło dwóch sanitariuszy. Szybkim krokiem ruszył w tamtym kierunku.
- Santiago Diaz de la Cruz- powiedział sanitariusz wciskając w ręce Juliana wypełnione dokumenty.- Lat dwanaście. Według relacji świadków zrobiło mu się słabo podczas lekcji tańca i zemdlał. Chłopak nie odzyskał jeszcze przytomności. – Julian pokiwał głową idąc obok prowadzonego łóżka.
- Co dostał?- Zapytał profesjonalny tonem.
- Glukozę- odpowiedział sanitariusz. Brunet wskazał im łóżko stojące na samym końcu rzędu łóżek. Rozejrzał się w poszukiwaniu pielęgniarki. Szybkim krokiem podeszła do niego Dolores.
- Doktorze?- Zapytała biorąc od niego dokumenty. Julian rzucił na stojące w kącie krzesło fartuch.
- Pobierzmy krew do badań- polecił osłuchując małego pacjenta. Poświecił latarką w oczy. Chłopiec cicho jęknął cicho. – Podłączymy chłopcu elektrolity i jeszcze jedną glukozę. – Umilkł instynktownie sięgając po lateksowe rękawiczki. Wciągnął je w pośpiechu dłonie przykładając do szyi. Pod palcami czuł wyraźnie powiększone węzły chłonne. Zmarszczył brwi.
- Wszystko w porządku doktorze?- Zaniepokojona milczeniem Dolores podeszła do Juliana przypatrując mu się uważnie. Brunet oczy miał jednak utkwione w bladej twarzy chłopca. W oczy rzucił mu się biały opatrunek na dłoni. Santiago zamrugał powiekami otwierając powoli oczy. Rozejrzał się nerwowo po sali.
- Gdzie ja jestem?- Zapytał niepewnym głosem usiłując się podnieść.
- Jesteś w szpitalu. – Powiedział Julian uspokajająco kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nazywam się doktor Julian Vazquez- przywitał się przysiadając na brzegu łóżka. Wyciągnął dłoń w stronę chłopca.
- Santiago Diaz de la Cruz- Niepewnie odwzajemnił uścisk dłoni lekarza przypatrując się u nieufnie. – Nie wygląda pan na lekarza- zauważył marszcząc ciemne brwi.
- Wiem- przyznał zgodnie z prawdą brunet. Usta drgnęły mu w lekkim uśmiechu.- Pamiętasz, co się wydarzyło?
- Ćwiczyliśmy układ i zakręciło mu się w głowie- powiedział spokojnie chłopiec usiłując przypomnieć sobie bieg wydarzeń ze szkoły tańca- później było już ciemno.- Spojrzał bezradnie na mężczyznę.- Czy ja zamydlałem?
- Tak Zdarzało ci się to już wcześniej?
Dziecko pokręciło przecząco głową nadal wpatrując się w Vazqueza.
- A co stało ci się w rękę?
Santiago spojrzał na owiniętą bandażem dłoń to na Juliana.
- To dość głupie- przyznał lekko zawstydzony. Na policzkach pojawiły się lekkie rumieńce.- Chciałem zrobić sobie kanapkę no i okaleczyłem się krojąc chleb. – Wyjaśnił łypiąc na Juliana ciemnymi oczyma. – Tata musiał założyć mi o opatrunek.
- Mogę zobaczyć? – Zapytał wciągając dłoń po rękę chłopca. Santiago posłusznie mu ją dał. Ostrożnie rozwinął bandaż uważnie przyglądając się niewielkiemu rozcięciu na palcu wskazującym chłopca.
- Chorujesz na coś?– Zadał kolejne wyrzucając bandaż do kosza na odpadki medyczne. Widząc zdezorientowane spojrzenie dziecka dodał szybko: - Rana się zagoiła się, więc bandaż nie będzie ci potrzebny. – Santiago pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Na nic nie choruje- odpowiedział na pytanie lekarz chłopiec.
- Dobrze, więc twój tata powinien nie długo tutaj być. Siostra Dolores- wskazał na pielęgniarkę stojącą przy łóżku- pobierze ci teraz krew do badań. Siostro- zwrócił się bezpośrednio do kobiety, - proszę zrobić te nadania na cito. Dolores skinęła głową na znak zgody. Julian wstał kierując swoje kroki do dyżurki pielęgniarek. Bez glukozy się nie obędzie, pomyślał wchodząc do środka. Szafka z lekami była jednak zamknięta. Zaklął pod nosem.
- Szuka pan glukozy?- Dolores Lozanno stanęła w drzwiach z tacką, na której znajdowały się dwie próbki krwi. Julian odwrócił do tyłu głowę posyłając kobiecie blady uśmiech. Skinął głową opadając na krzesło. Dolores odstawiła na stolik tackę podchodząc do szafki. Z kieszeni fartucha wyciągnęła pęk kluczy.
- To aż tak widać?- Zapytał obserwując jak wyciąga ampułkę leku.
-Że ma pan doktor kaca?- Odpowiedziała mu pytaniem na pytanie pielęgniarka. Julian spuścił wzrok na swoje buty. Poczuł się jak dziecko przyłapane przez matkę na podjadaniu słodyczy przed obiadem. – Tylko trochę. – Usta drgnęły w lekkim uśmiechu. – Podwinie pan rękaw?
Posłusznie wykonał polecenie.
- Co pani wie o rodzinie Santiago?- Zapytał chcąc zmienić temat. Nie miał ochoty na rozmawianie o sobie i swoim kacu.
- Niewiele. Przeprowadził się tutaj jakiś czas temu z ojcem.
- Diaz de la Cruz- mruknął pod nosem. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Dolores skończyła robić zastrzyk. Wyrzuciła zużyta strzykawkę do kosza.
- Gotowe
- Dziękuje.
Dolores oddaliła się. Julian obserwował jak podpisuje próbki z krwią dziecka. Julian miał nadzieję, iż przypadłość chłopca okaże się być jedynie zwykłą infekcją wirusową, jednak wyraźnie powiększone węzły chłonne chłopca go zaniepokoiły.
- Zaniosę krew do laboratorium- ruszyła ku drzwiom.- Doktorze- zwróciła się do Juliana, który wyrwany z rozmyślań spotkał na nią lekko nieprzytomnym wzorkiem.- Proszę kupić jej kwiaty.
- Słucham?
- Kwiaty. – Powtórzyła- najlepiej czerwone róże. Cokolwiek pan przeskrobał na pewno da się to naprawić- skończyła zostawiając go z osłupieniem wymalowanym na twarzy. Julian przesunął dłonią po włosach.
- Tu pan jest doktorze- Clementina weszła do dyżurki. – Ojciec Santiago Diaz de la Cruza jest tutaj. Siedzi przy łóżku syna- Julian zmarszczył brwi. Oczy pielęgniarki błyszczały radośnie jakby zobaczyła skarb. Skinął jej głową podnosząc się z krzesła. Poprawił rękaw koszuli ruszając w stronę łóżka chłopca. Zatrzymał się jednak wpatrując się w profil ojca Santiago. Zrozumiał, dlaczego Clementina była taka z siebie zadowolona! Ojcem chłopca był Felpie Diaz. Miejscowy bogacz. Dziadek Victorii. Julian przybrał jednak profesjonalny wyraz twarzy podchodząc do Diaza.
- Diaz de la Cruz?- Zapytał uprzejmie świadom, iż zwraca się do niego niezupełnie jego nazwiskiem.
- Diaz- poprawił go uprzejmym tonem- Santiago ma dwa nazwiska po mnie i po matce- wyjaśnił – Felipe Diaz- przedstawił się wyciągając dłoń w kierunku Juliana.
- Julian Vazquez- uścisnął dłoń dziadka Victorii. – Przejdźmy może do mojego gabinetu, aby spokojnie porozmawiać o stanie zdrowia pańskiego syna.
- Oczywiście doktorze Vazquez
Dziesięć minut później Julian wskazał ojcu pacjenta krzesło.
- Proszę niech pan usiądzie.- Sam zajął miejsce za biurkiem. – Pański syn zemdlał na zajęciach tańca- powiedział spokojnym głosem Julian- Zleciłem podstawowe badania. Czekam na wynik. Mógłby prosić pana o podanie PESEL-u syna?
- Oczywiście- podyktował Julianowi ciąg cyfr
- Czy Santiago jest na coś uczulony? Żywność? Leki?
- Nie
- Chorował na coś w ostatnim czasie?
- Drobna infekcja. Marudził, że boli go gardło. Doktor Juarez przepisał mu odpowiednie leki. Właściwie przyznam panu, iż od jakiegoś roku Santi łapie każdą infekcję. Ból gardła, zapalenie ucha czy katar sądziłem, że przejdzie mu tutaj w małym mieście.
Julian miał ochotę warknąć na dźwięk imienia. Ten człowiek nigdy nie powinien mieć kontaktu z dziećmi. Zmarszczył brwi.
- Często choruje? – Felipe przytaknął. – Doktor Juarez przeprowadził badania?
- Osłuchał go. Santi miał grupę. – Odburknął Diaz- To wszystko chciałbym wrócić do syna.
- Jak silny był krwotok z palca?
- Trwał kilka minut. Po co te pytania?- Poderwał się z fotela łypiąc na Juliana groźnie.
- Panie Diaz próbuje ustalić, co dolega pańskiemu synowi- powiedział spokojnym głosem spoglądając mu w oczy. Kontakt wzrokowy przerwał dźwięk telefonu. – Przepraszam- Julian podniósł słuchawkę.- Słucham Vazquez- słuchał przez chwile- Już schodzę. Zejdźmy na dół.
- Santiago?
Julian skinął kierując swoje kroki w stronę w wind. Przysiągł sobie, że jak spotka Juareza to ten pożałuje, że kiedykolwiek poszedł na medycynę. Kiedy wszedł na izbę przyjęć skierował się od razu do łóżka chłopca Wziął rękawiczki od pielęgniarki.
- Dostał krwotoku z nosa. – Wyjaśniła Dolores łypiąc na Felipe. Nawet, jeżeli widok mężczyzny wzbudził w niej jakąś ciekawość nie dała tego po sobie poznać.
- Proszę przygotować okład z lodu- polecił pochylając głowę chłopca do tyłu. Santiago spójrz na mnie- chłopiec podniósł na niego wzrok- oddychaj proszę ustami.
- Doktorze
Julian podniósł do góry głowę biorąc od Dolores zimny okład.
- Poczujesz teraz zimno- wyjaśnił kładąc okład na karku chłopca. Ostrożnie wyciągnął tampony z nosa chłopca. Wymienił je na suche. – Jaką syn ma grupę krwi?- Zwrócił do Felipe.
- Rh-
- Siostro jedna jednostka i osocze. Jak długo to trwa?
Dolores spojrzała na zegarek.
- Dziesięć minut.
Skinął głową.
- Spokojnie zraz minie- powiedział spoglądając na jego bladą buzię. Po raz drugi wymienił pokryte krwią tampony na czyste. Spojrzał na zegarek. – Siostro proszę podać pięć miligramów erytropoetyny.
- Oczywiście doktorze.
Julian spędził z Santiago jeszcze dwadzieścia minut. Chłopcu podłączono osocze krwi i jedną jednostkę krwi. Wyszedł na zewnątrz wciągając w płuca haust świeżego powietrza. Ręce wsunął w kieszenie spodni.
- Doktorze- Dolores stanęła obok niego. Lekarz uśmiechnął się blado,
- Nie. Chłopiec zasnął. Przewieziono go do pana na oddział.
- Dziękuje za informacje siostro. Proszę natychmiast przynieść do mnie wyniki chłopca, kiedy przyjdą.
- Pan podejrzewa, co mu jest prawda? – Zapytała ostrożnie. – Widziałam pana spojrzenie, kiedy patrzył pan na małego.
- Dolores wolałbym nie spekulować przed otrzymaniem wyników badań i uwierz mi dla niego lepiej by było gdybym się mylił. – powiedział odwracając się na pięcie i wszedł do środka.
***
Powrót do Valle de Sombras wydawał jej się jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Miała tutaj pracę, przyjaciół, co prawda mogła wrócić do Chicago, lecz nie chciała zostawić na lodzie Nadii. Drugim powodem podjęcia przez nią decyzji, że zostanie w miasteczku był ojciec. Ona i Peter postanowili dać sobie jeszcze jedną szansę. Ingrid nie miała ojca przez dwadzieścia sześć lat swojego życia i wydawało jej się, że potrzebuje go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Spojrzała na wydrukowany tekst. Po krótkiej chwili namysłu przedarła trzy kartki na pół. Wrzuciła je do przepełnionego już kosza wzdychając.
Musiała coś napisać. Cokolwiek. Nadia nie dała jej, co prawda jakiegoś konkretnego terminu, na kiedy ma oddać artykuł na wybrany przez nią temat, lecz dziewczyna chciała wywiązać się ze swoich dziennikarskich obowiązków. Palcami uderzyła w obudowę komputera spoglądając na wyśrodkowany tytuł. Skasowała go ponownie wpatrując się w czystą kartkę.
Policja ją spławiła. Diaz oznajmił, iż śledztwo jest w toku i zamknął jej drzwi przed nosem. To jedynie ją rozłościło. Nie miała punktu zaczepienia, po za trupem oczywiście. Telefon spoczywający obok prawej dłoni głośno zawibrował. Spojrzała na wyświetlacz krzywiąc się mimowolnie. Julian wydzwaniał do niej od rana. Nie miała ochoty na pogaduszki z brunetem, dlatego z premedytacją odrzuciła połączenie. Odrzuciła dwadzieścia połączeń. Zachowanie to było dziecinne. Ona i Julian będą musieli kiedyś porozmawiać. Nie mogła go unikać albo bić za każdym razem, kiedy go zobaczy. Byli dorosłymi ludźmi, więc powinni zachowywać się tak jak na ich wiek przystało. Nie zmienia to jednak faktu, iż ją zranił. To jednak nie przeszkadzało jej oczywiście we włożeniu jego koszuli.
Siedziała na podłodze w salonie przed laptopem usiłując skupić rozbiegane myśli nad artykułem. Ingrid musiała spojrzeć prawdziwe w oczy; Valle de Sombras było małym nudnym miasteczkiem. Na pozór oczywiście. Działo się tutaj, bowiem więcej niż w nie jednym sezonie jakiegoś amerykańskiego serialu, lecz wszystko było ukryte pod pozorem sielskości. Szatynka zmarszczyła brwi. Coś wpadło jej na myśl; musi koniecznie zajrzeć do policyjnych statystyk. Chwyciła za skórzana kurtkę, która niedbale leżała na kanapie. Ignorując rwący ból żeber nałożyła ją na siebie. Chwyciła plecak, telefon wsunęła w kieszeń ciemnych spodni szybkim krokiem ruszając w stronę drzwi. Szarpnęła za klamkę zdezorientowana spoglądając wprost na bukiet czerwonych róż.
- Pani Ingrid Lopez?- Zapytał dzieciak na oko piętnastoletni czytając jej nazwisko z kartki.
- Tak ale nie zamawiałam kwiatów- ze zmarszczonym czołem przyglądała się gigantycznemu bukietowi czerwonych róż.
- No, bo one są zamówione dla pani.- Wyjaśnił chłopak- zamówił je jakiś facet i dał mi sto peso za ich dostarczenie pod ten adres. – Wcisnął bukiet w ręce Ingrid i zbiegł po schodach. Wycofała się do mieszkania z bukietem w dłoniach. W szafce w kuchni znalazła słoik napełniła go wodę. Włożyła je do wody znajdując wśród czerwonych słodko pachnących łebków karteczkę

Przepraszam. Nawaliłem.

Ingrid westchnęła spoglądając to na znajome pismo to na róże. Wtuliła nos w słodko pachnące łebki kwiatów zaciągając się głęboko ich zapachem. To był najprawdopodobniej najbardziej tandety sposób na przeproszenie jej, lecz nie mogła się nie uśmiechnąć. Wyciągnęła telefon po krótkiej chwili namysłu odłożyła do z powrotem do kieszeni. To nie była rozmowa na telefon. Ruszyła w stronę drzwi. Zamierzała porozmawiać z Julianem osobiście. Najpierw musiała jednak przejechać się. Pomyśleć.
***
Tony O'Donell miał ochotę zmiąć dostarczony przez listonosza list i wyrzucić go do stojąc bądź, co bądź dowodu w sprawie. Podniósł się powoli z krzesła ruszając w stronę biura Diaza. Bez pukania wszedł do środka.
- Nie nauczono cię pukać?- Zapytał zjadliwym tonem Diaz. Nienawidził, kiedy ktoś nie stosował podstaw wychowania. Podniósł wzrok na O, ‘Donella, który rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciwko biurka wręczając mu kopertę. Pablo zmarszczył brwi.
- Przeczytaj- polecił mu z uśmiechem. Policjant rozłożył list zagłębiając się w jego treść.

Nazywam się Inez Romo a to wyznanie moich grzechów.
Czuje, że mój czas ziemski dobiegł końca. Nie chcę już dłużej żyć. Nie mogę patrzeć na swoje odbicie w lustrze, dlatego postanowiłam odebrać sobie życie. Zakończyć to jednak zadbać, aby jedyną osobę, którą będzie trzeba pociągnąć do odpowiedzialności będę ja sama. Przed Bogiem nie ludźmi.
Siedemnaście lat temu spowodowałam tragiczny w skutkach pożar. Zabiłam swoje dzieci i pozwoliłam, aby niewinny człowiek wziął winę za moja zbrodnię na siebie. To ja podpaliłam dom i upozorowałam swoją śmierć. Chciałam dla siebie innego życia i sądziłam, iż tylko śmierć moich bliskich to jedyny sposób na uwolnienie się od nich. Myliłam się. Demony przeszłości doścignęły mnie. Podjęłam decyzje, iż stawię im czoła miejscu gdzie powinno zakończyć się moje życie. Na przeklętej ziemi zapłonę w nadziei, iż odrodzę się na nowo.
Na koniec postanowiłam wyznać swoje winy. Zna je Bóg i powinien znać je człowiek. Mam na swoim kącie tak wiele istnień, że nie jestem wstanie ich zliczyć. Jako Czarna wdowa „dwóch róż” zabijałam Na drugiej liście znajdziecie nazwiska osób, które poniosły przeze mnie śmierć
Mam nadzieję, że wybaczy mi nie tylko Bóg, któremu idę na spotkanie i którego odnalazłam, lecz także ludzie, których skrzywdziłam.
Inez Romo


Przeczytał list dwukrotnie nie wiedząc czy ma się śmiać czy tez uwierzyć w stek wypisywanych przez nadawcę. Inez miałaby mieć wyrzuty sumienia i popełnić samobójstwo? Nie.
- W czym problem?- Zapytał z trudem zachowując powagę.- Nasza denatka popełniła samobójstwo przez podpalenie.
- Diaz- powiedział niebezpiecznie niskim głosem.- Chyba w to nie wierzysz? To stek bzdur. Inez Romo rodrugiez czy jakkolwiekby się nie nazywała była najniebezpieczniejszą kobietą jaka chodziła po tej ziemi.
- a teraz leży w kostnicy- przerwał mu Diaz z ironicznym uśmieszkiem- To list samobójczy- położył dowód w sprawie przez policjantem- więc postępowanie zamknięte. Inez Romo popełniła samobójstwo. Koniec tematu- powiedział pewnym głosem Diaz.
- Obaj wiemy, że to nieprawda.
- Co z ta drugą listą?- Zapytał zmieniając temat. Nie miał ochoty rozmawiać o Inez wystarczy, iż będzie musiała pomówić z ojcem o śmierci córki. Tym razem ostatecznej.
- Leży na moim biurku. To setki nazwisk.
- To zacznij sprawdzanie. Raport na moim biurku do jutra- wydał polecenie służbowe wpatrując się w dokumenty leżące przed nim. O’ Donell podniósł się z miejsca
- Będzie jak szef sobie życzy- powiedział wstając.
- I weź do pomocy Hernandeza- polecił- i tak nic nie robi
Policjant skinął głową i wyszedł za gabinetu Diaza wściekle zatrzaskując za sobą drzwi.

***
Położyła czerwoną różę na marmurowym nagrobku wpatrując się w wyryte napisy. Westchnęła prostując się. Tęskniła za nim. Za jego uśmiechem, dobrą radą czy brakiem poczucia humoru. Wiedziała jednak, iż musi wreszcie ruszyć dalej. Zostawić to za sobą. Przestać żyć przeszłością i patrzeć w przyszłość.
- Odwiedzasz zmarłych?- Zapytał stając za jej plecami. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na niego chłodno.
- Są dużo lepszym towarzystwem od nie jednego żywego- odparła wsuwając ręce w kieszenie ogrodniczek.- Czego chcesz Guerra?
- Zacząłbym od „dziękuje” – odpowiedział jej na pytanie- i oczywiście kondolencje. Inez nie żyje. – Przypominał jej
- Umarł król niech żyje król- stwierdziła oczy mając nadal utkwione w grobie ukochanego.- Jak mniemam to ty i twój braciszek przejmiecie schedę po Inez.
- Tylko ja. Mario ma zupełnie inne sprawy na głowie. – powiedział. – Tego życzył sobie Zarząd. Potrzebują kogoś, kto nie będzie rzucał się w oczy i będzie brał ich zdanie pod uwagę.
- Jesteś idealnym kandydatem- stwierdziła lekko kąśliwym tonem Ingrid łypiąc na niego ciemnymi oczyma, - więc to nasze pożegnanie.
- Tak- wyciągnął z kieszeni marynarki grubą białą kopertę. Ingrid wzięła ją chowając do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Nie przeliczysz?
- Nie. Wierz, że znajdę cię chociażby brakowała jednego peso.
Guerra zachichotał.
- Potraktuj te pieniądze, jako rekompensatę za doznane krzywdy.
Szatynka parsknęła śmiechem.
- Dajesz mi te pieniądze, bo obiecałeś to swojemu chrześniakowi. Pomogłeś mi uciec z kraju, bo obiecałeś Flavio i jestem pewna, iż śmierć Inez miałeś zaplanowaną od dawna potrzebowałeś tylko rąk, które się pobrudzą. – Warknęła odwracając się w jego stronę. Odważnie spojrzała mu w oczy. – Dostałeś to, co chciałeś Guerra. „ Dwie róże” tylko dla siebie, więc sadzę, że tutaj się pożegnamy. – Wyminęła go bez ruszając przed siebie.
Była jedną z nielicznych osób, która wiedziała, iż Fausto Guerra był najlepszym przyjacielem Sebastiana Romo, ojcem chrzestnym jego syna. Był kolejną osobą, która obiecała chronić dziewczynę po jego śmierci. Szatynka prychnęła głośno pod nosem wyszarpując z kieszeni kluczyki od swojego skutera.
Ingrid miała już dość. Odkąd wróciła miała wrażenie jakby wszyscy chcieli ją chronić, pomagać jej jakby była niepełnosprawna! Szatynka miała ochotę zapytać ich wszystkich od ojca począwszy na Fausto zakończywszy a gdzie byli przez te wszystkie lata? Kiedy naprawdę potrzebowała wsparcia.
Nie było ich. Udawali, że nie istnieje ona i jej problemy. Musiała radzić sobie sama. I poradziła nie była w końcu kruchą i bezbronną dziewczynką, za jaką ją mieli.
Po pół godzinnej jeździe zatrzymała się przed kościołem w Valle de Sombras. Zeskoczyła z jednośladu szybkim krokiem zmierzając w stronę wejścia. Pchnęła drzwi wchodząc do środka. Właśnie trwała popołudniowa msza. Stojąca z tyłu Ingrid nawet nie usiłowała słuchać tego, co mówi ksiądz. Przyszła tutaj w konkretnym celu. Zupełnie innym. Spostrzegła chłopca z koszyczkiem zbierającego tace. Uśmiechając się pod nosem wyciągnęła kopertę daną przez Fausto.
Nigdy nie zostawiała pieniędzy od mężczyzny dla siebie. Nie chciała ich. Oddawała je na wyższe cele. Kiedy przechodził obok niej położyła kopertę do środka koszyka. Chłopiec na oko dziesięcioletni spojrzał na nią zaskoczony. Puściła do niego oczko wycofując się do wyjścia. Postanowiła zacząć dziś nowy rozdział w życiu bez oglądania się za siebie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:47:42 08-06-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:44:40 08-06-15    Temat postu:

dubel

Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:45:33 08-06-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 1 temat

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:13:12 12-06-15    Temat postu:

WILL/LUCAS/HUGO

Santiago, Chile

Dobrze było zobaczyć znajome twarze, poczuć się znów jak w rodzinie. Po od dawna wujek Octavio i Conrado byli dla niego jedyną rodziną. Zawsze mógł na nich liczyć.
- Dobrze cię widzieć, Will.
- Ciebie też, Octavio. - Chłopak poklepał wuja po plecach z uśmiechem na twarzy. Już dawno ustalili, że nie będzie się do niego zwracać per wujku, bo brzmiało to dziwnie, a poza tym i tak byli dla siebie bardziej jak kumple. - Muszę przyznać, że spodziewałem się bardziej gustownego wnętrza. - Will rozejrzał się po mieszkaniu Conrada w stolicy Chile. - Znając gust Saverina...
- Gust Saverina się nie zmienił, ale nie chce za bardzo się przyzwyczajać do tego miejsca. - Conrado uśmiechnął się, klepiąc bratanka przyjaciela po ramieniu.
- A dlaczego mówisz o sobie w trzeciej osobie?
- Bo tak jest zabawniej - odpowiedział właściciel mieszkania z błyskiem w oku.
[link widoczny dla zalogowanych] spojrzał na Conrada z rozbawieniem, ale wystarczył mu ułamek sekundy, by poznać, że coś go trapi.
- Myślisz, że nie dane ci będzie pozostać w rodzinnym mieście, prawda? - zapytał, a Saverin uśmiechnął się blado.
- Ja to wiem. Zemsta rządzi się własnymi prawami. Już niedługo wracam do Meksyku. Fernando Barosso za wszystko mi zapłaci.
- Nie możesz poczekać jeszcze trochę? - Octavio zasępił się, widząc że przyjaciel nie jest w dobrym nastroju, pomimo odwiedzin Willa, którego zawsze uwielbiał.
- Nie. Teraz, kiedy Hugo jest w to zamieszany, nie mamy ani chwili do stracenia. Fernando w każdym momencie może dowiedzieć się prawdy, a ostatnie czego chcę to narażenie życia Delgado i jego rodziny. Muszę być blisko Huga na wszelki wypadek.
- Okay, zrobię to - powiedział Will po chwili ciszy, co spowodowało, że zarówno wuj jak i Saverin spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Pojadę do Valle de Sombras i zajmę się Hugiem. Wszystko mu wyjaśnię. Gość na pewno czuję się zagubiony, zważywszy na fakt, że przez ostatnie siedem lat to ciebie obwiniał o śmierć matki. Nagle zawalił się cały jego świat. Będzie lepiej jak pogada z rówieśnikiem i z kimś, kto rozumie przez co przechodzi.
Conrado przez chwilę przypatrywał się Willowi w ciszy, zastanawiając się nad czymś. Po chwili uśmiechnął się i pokiwał głową na znak zgody.
- Dziękuję ci, Will - powiedział, ściskając jego dłoń. - Naprawdę się cieszę, że jesteś w tym z nami.
- Podziękujesz mi jak już będzie po wszystkim. - Will uśmiechnął się, zarzucając na ramię plecak z naszywkami nazw różnych zespołów rockowych, z którym nigdy się nie rozstawał i biorąc do ręki futerał z gitarą. - Ledwo przyjechałem, no ale cóż... Obowiązki wzywają. Odezwę się jak będę na miejscu.
- Nie musisz jechać od razu... - Octavio nie chciał tak szybko rozstawać się z bratankiem i spojrzał na Conrada z wyrzutem.
- Wiem, ale im szybciej będziemy mieć to z głowy, tym lepiej.
Po tych słowach pożegnał się z mężczyznami i wyszedł, pozostawiając ich samych.

***
Wstydził się swojego zachowania w stosunku do Diaza. Nie powinien był tracić nad sobą panowania, ale nie mógł cofnąć tego, co powiedział. Lucas odnosił jednak wrażenie, że Pablo zupełnie zapomniał o wybuchu młokosa, skoro zlecał mu kolejne zadania, nie wracając do ich rozmowy w strzelnicy. Albo miał słabą pamięć, albo zupełnie nie obchodziło go, co chodzi po głowie Hernandeza. W tej chwili, nawet sam Lucas miał problemy ze zrozumieniem, co się z nim dzieje.
Nie był sobą. Od dziewięciu lat żył jakby cudzym życiem, a ostatnie wydarzenia tylko przypomniały mu o tym co utracił. Niedługo Oscar miał zostać przewieziony do szpitala w Monterrey, wszystko było już dopięte na ostatni guzik, ale to Lucasa wcale nie uspokoiło. Miał dziwne przeczucie, że ciemne chmury wiszące nad Valle de Sombras zwiastują nie tylko deszcz, ale też coś o wiele większego. Nie potrafił też odrzucić od siebie myśli, że od kiedy znalazł się w tym przedziwnym miejscu, wszystko nie wychodzi mu tak jak powinno. Ariana nienawidziła go jeszcze bardziej niż przedtem, Oscar omal nie umarł, a on sam ani trochę nie przybliżył się do rozwikłania sprawy, przez którą w ogóle znalazł się w Meksyku. Nadszedł czas by wreszcie się za to zabrać, o czym nieustannie przypominał mu jego przełożony, Jason Miranda. Lucas wiedział, że nie może go zawieźć. W końcu wiele mu zawdzięczał.
Tego dnia nie miał jednak ochoty na zadręczanie się zadaniem od Jasona. Siedział w El Paraiso, sącząc jakąś bliżej nieokreśloną substancję, rozmyślając nad swoim żałosnym życiem i o tym, jak mogłoby się potoczyć, gdyby nie okazał się tak wielkim tchórzem.

San Antonio, rok 2005

Festyn na Market Square trwał w najlepsze, a Lucas nie mógł powstrzymać się od szerokiego uśmiechu, kiedy tak obserwował swoją dziewczynę wywijającą z Oscarem na parkiecie w takt jakiegoś przeboju Ricky'ego Martina. Wyglądała na szczęśliwą, a w końcu nie ma nic lepszego na świecie od szczęścia ukochanej osoby. Od czasu imprezy halloweenowej i swoich urodzin Ariana była jakby nieobecna i dziwnie się zachowywała. Dobrze, że wreszcie powrócił jej dobry humor. Oscar zawsze potrafił wydobyć z ludzi to, co najlepsze – był promykiem nadziei, który rozświetlał każde miejsce, w którym się pojawił.
- Oscar znów się popisuje. - Do Lucasa podszedł Guillermo, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Jeszcze chwila, a odbije ci dziewczynę.
- Ty i twoje poczucie humoru, Gui... - Lucas uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok przyjaciela.
- Wcale nie żartuję. - Guillermo uniósł ręce na znak, że nie chce się kłócić i kontynuował: - Wiesz, że uwielbiam Oscara, to świetny gość i jeden z moich najlepszych kumpli, ale... Nie zauważyłeś tego?
- Czego?
- Że on coś ma do Ariany.
Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał - słychać było tylko śmiechy bawiących się ludzi i głos Ricky'ego Martina płynący z głośników. Lucas spojrzał w kierunku swojej dziewczyny i najlepszego przyjaciela. Oscar, próbując rozbawić Arianę, zaczął wyśpiewywać "Living la vida loca", kręcąc dziko biodrami. W jego przekonaniu miała to być chyba salsa, ale nie bardzo mu to wychodziło. Odniósł jednak zamierzony efekt, bo dziewczyna omal nie popłakała się ze śmiechu. Hernandez zmarszczył brwi i ponownie spojrzał na Guillerma, który uważnie obserwował jego reakcję.
- Wybacz, pewnie nie powinienem był tego mówić. - Gui poczuł się dziwnie, widząc, że Lucas nie miał o niczym pojęcia. Chcąc jakoś przerwać ten niezręczny moment, poklepał kumpla po ramieniu i uśmiechnął się, choć niezbyt przekonująco. - Spójrz na to z jaśniejszej strony - jeśli ci nie powiedział, to znaczy że to pewnie nic takiego, więc nie ma w planach ucieczki z Arianą w stronę zachodzącego słońca.
To nie tylko nie poprawiło Lucasowi humoru, ale też pogorszyło jego samopoczucie. Nie mógł uwierzyć, że niczego wcześniej nie zauważył. Wydawało mu się to naturalne, że jego najlepszy przyjaciel przyjaźni się również z Arianą. Ale słowa Guillerma miały sens i musiał to przyznać, choć robił to niechętnie. To by wyjaśniało zachowanie Oscara, piosenki miłosne i brak ochoty do zwierzeń. Nie chciał przyznać się Lucasowi, że zakochał się w jego dziewczynie i trzymał to dla siebie.
- Wszystko w porządku, Luke? - Gui pomachał kumplowi ręką przed oczami, chcąc sprowadzić go do rzeczywistości. - Nie ma sensu się zadręczać. Ariana cię kocha i dobrze o tym wiesz. A Oscar jest najporządniejszym i najbardziej lojalnym gościem jakiego znam. Nie zrobiłby ci żadnego świństwa.
Hernandez doskonale o tym wiedział, ale mimo to nie mógł oprzeć się wrażeniu, że właśnie w tym tkwi problem.
- Co ona we mnie widzi? - zapytał przyjaciela, spoglądając na niego wyczekująco, ale Guillermo nie wiedział, o co mu chodzi. - Dlaczego ze mną jest?
- No wiesz... - Gui przeczesał nerwowo włosy palcami i odetchnął głęboko. - To na pewno nie ma nic wspólnego z faktem, że jesteś przystojny, inteligentny i bogaty.
- Mówię na serio.
- Ja też. Słuchaj, Luke... - Guillermo położył przyjacielowi rękę na ramieniu, poważniejąc. - Zapomnij, że ci o tym powiedziałem. Wiesz, że gęba mi się nie zamyka i nie umiem niczego trzymać dla siebie. Nie masz się o co martwić, naprawdę. Za to ja mam większy dylemat - nie mam pojęcia jak zerwać z Katriną.
- Przecież zerwaliście w zeszłym miesiącu. - Lucas zamrugał nieprzytomnie powiekami, zdziwiony słowami kumpla, po raz pierwszy zapominając o tym, czego przed chwilą się dowiedział.
- Dokładnie i w tym cały problem! Do niej nic nie dociera. Nieważne jak bardzo jestem nieczuły, ona i tak wciąż do mnie wraca, a ja naprawdę nie wiem, co robić. Próbowałem z nią zerwać już tysiące razy. Mam jej serdecznie dość. Jest płytka jak łyżeczka do herbaty. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Tylko, jak dobrze wiesz, ona przyjaźni się z moją siostrą, więc obie prędzej czy później doprowadzą mnie do szału. Lucas, skup się!
Guillermo klepnął Hernandeza po twarzy, by ten odwrócił wzrok od Oscara i Ariany i skupił się na jego problemie.
- Musisz mi pomóc, Luke, bo inaczej już niedługo będziesz świadkiem na moim ślubie z Katriną, a tego byśmy nie chcieli. Wiesz, że nigdy nie byłem dość asertywny...
Lucas uśmiechnął się blado i posłał swojej dziewczynie ostatnie tęskne spojrzenie, zastanawiając się, czy Ariana wie o uczuciach Oscara. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby tak było, wybrałaby właśnie Fuentesa.

*

To wszystko było jakimś jednym wielkim koszmarem. W jednej chwili zawaliło się całe jego życie. I nie tylko jego.
- Lucas, powiedz coś...
- Daj mu spokój, Roberto, nie widzisz, że chłopak jest w szoku! Daj mu chwilę, żeby to wszystko przetrawił! Właśnie zginęli jego przyjaciele...
- Nie mamy czasu na rozpaczanie, Natalie. Eduardo Medina mnie zabije, jeśli przez mojego syna, jego córka pójdzie siedzieć!
- Naprawdę tylko tym się martwisz? A co z twoim synem? Może dla odmiany pomyślisz o Lucasie!
- Właśnie o nim myślę i nie chcę, żeby zmarnował sobie życie! Nikt nie chce zadzierać z Mediną!
- Nieprawda, myślisz tylko o sobie i o tym, co się stanie z twoją karierą. Ty samolubny, zakłamany...
- ZAMKNIJCIE SIĘ! ZAMKNIJCIE SIĘ OBOJE!
Nie zamierzał krzyczeć, ale dłużej nie mógł już znieść kłótni rodziców. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny od wypadku, jaki spowodowała Eva, a jego ojciec już zdążył zaplanować wszystko, co po nim nastąpi. Krew buzowała mu w żyłach, kiedy tak stał pośrodku eleganckiego salonu w rodzinnym domu, z trudem łapiąc oddech. Był wściekły i zmęczony, każda część jego ciała bolała go niemiłosiernie od czasu, kiedy musiał wydostać siebie i swoich przyjaciół ze zniszczonych samochodów. Ale nie to było najważniejsze - ból mentalny był o wiele gorszy.
Oscar zapadł w śpiączkę i nie wiadomo czy kiedykolwiek się obudzi, a jego ojciec chce, żeby Lucas pomógł dziewczynie, która to wszystko spowodowała, która zabiła swoje przyjaciółki i przez którą omal nie zginęła reszta jego przyjaciół. To jakiś obłęd, to się nie działo naprawdę...
Natalie Hernandez zakryła usta ręką, powstrzymując się od płaczu na widok stanu w jakim znajdował się jej jedyny syn. Roberto zachował trzeźwość umysłu. Dla niego czas oznaczał pieniądz. A czas właśnie uciekał.
- Wiesz, co masz powiedzieć, Lucas. - Mężczyzna podszedł do syna i spojrzał mu prosto w twarz, na której malowało się wszystko, z wyjątkiem współczucia dla syna. - Inaczej już po mnie.
- A niby dlaczego mam ratować twoją skórę? - Lucas przetarł twarz dłońmi. Bardzo nie chciał się rozkleić w towarzystwie ojca, dając mu do zrozumienia, że jest od niego słabszy. - To twoja wina, że zadałeś się z Mediną, teraz za to płać. Ja nie będę kłamać ani dla ciebie, ani dla tej jego żałosnej córki, która zabiła Oscara!
- Oscar żyje, synu. - Roberto starał się brzmieć spokojnie, ale nie mógł zapanować nad głosem, który aż trząsł się od gniewu. - Jeśli nie chcesz tego zrobić dla mnie, zrób dla niego.
- Tak, żyje. - W głosie Lucasa dało się słyszeć gorycz i rozpacz. - Ale jakby nie żył! Może się już nigdy nie obudzić, a to wszystko przez Evę Medinę! I nie waż się mi mówić co mam robić i w dodatku powoływać się na Oscara!
- Uspokój się i nie odzywaj się do mnie w taki sposób!
- Bo co mi zrobisz? Uderzysz mnie? - Lucas zaśmiał się histerycznie, zaczynając chodzić po pokoju w tę i z powrotem. - Wyrzucisz z domu? Zabijesz moich przyjaciół? Och nie... O to poprosisz Evę Medinę albo jej ojca, prawda?
Roberto wymierzył Lucasowi siarczysty policzek, pozostawiając czerwoną smugę na twarzy syna, który złapał się za piekące miejsce, spoglądając na ojca z nienawiścią.
- Roberto! - Matka, która od dłuższej pory się nie odzywała, teraz wstała z kanapy i podeszła do syna, rzucając mężowi karcące spojrzenie.
Lucas odepchnął ją od siebie, nie chcąc by się nad nim litowała. I tak wiedział, że trzymała stronę ojca. Tak przywykła do luksusu i pozycji, że nie była zdolna, by z tego zrezygnować, nawet w imię sprawiedliwości. Nawet dla spokoju ducha własnego syna.
- Powiesz w sądzie, że ten samochód prowadziła ta dziewczyna od Santiagów. - Roberto zdawał się nie zwracać uwagi na wcześniejsze słowa syna. - I że Eva nie miała z tym nic wspólnego. Powiesz to, a ja zapewnię Oscarowi najlepszą opiekę, na jaką mnie stać. Nie tylko jemu, ale też jego rodzicom. Wiem, że Amanda i Simon mają okropne długi. Pomogę im...
- I co z tego, że im pomożesz? Czy to im zwróci syna?! Nie potrzebują ani ciebie, ani twoich brudnych pieniędzy, tylko sprawiedliwości. Tak samo jak rodzice Sary i rodzice Katriny. Boże, Guillermo...
Lucas przypomniał sobie o przyjacielu, który w tej chwili musiał chyba odchodzić od zmysłów. W końcu stracił siostrę i dziewczynę, której co prawda nie kochał, ale i tak była mu bliska. Nie miał okazji z nim porozmawiać od czasu, kiedy Gui wpadł w szał i złamał Carlosowi nos na posterunku policji. Chwilę później pojawił się Roberto i zabrał Lucasa, nim ten zdążył złożyć wstępne zeznania. Chciał się upewnić, że jego syn powtórzy wersję Evy, a jako wpływowy prawnik mógł sobie na to pozwolić.
- Nigdy mnie nie zmusisz do tego, żebym zeznawał przeciwko Arianie - powiedział po chwili spokojnie, ale z dziwną determinacją w głosie. - Poza tym, Guillermo też nie powtórzy wersji ukochanej córeczki twojego wspólnika.
- Nim się nie martw, ja się tym zajmę. A ty powiesz w sądzie to, co ci każe, bo inaczej nie zobaczysz już więcej tej zdziry.
Tym razem to Lucas nie wytrzymał. Jego pięść powędrowała w kierunku skroni ojca z prędkością światła. Gdyby matka go nie powstrzymała, rzucił by się na Roberta i okładałby go jeszcze dłużej - taki był wściekły.
- Nigdy więcej jej tak nie nazywaj, bo przysięgam na Boga...
- Przecież to prawda. - Roberto jęknął z bólu, rozmasowując bolące miejsce. - Myślałeś, że ta dziewucha cię kocha? Zależy jej tylko na twoich pieniądzach. Albo raczej na moich - dodał złośliwie. - Chce się wybić z nizin i coś w życiu osiągnąć. Nie można jej za to winić.
- Zamknij się!
- Zawrzyjmy układ - ja będę się trzymał z daleka od tej Santiago i postaram się załatwić jej łagodny wymiar kary, jeśli zgodzisz się zeznawać przeciwko niej. Jak będzie? Lucas?
Jego ojciec zawsze stawiał na swoim. Zawsze dochodził do celu po trupach. Tak było i tym razem. Lucas nie musiał nic mówić, Roberto dobrze wiedział, że utrafił w jego czuły punkt. Lucas oddałby życie za tych, których kocha, a w tym przypadku musiał poświęcić osobę, którą kochał najbardziej, by ją ocalić. Jakie to ironiczne.
- Cieszę się, że się dogadaliśmy - powiedział Roberto, kiedy Lucas ze zrezygnowaniem przestał zaciskać wściekle pięści.
- Idź do diabła.


- Oficer Hernandez ma już dosyć na dzisiaj - stwierdził ciemnowłosy młodzieniec, wyciągając z portfela banknot, by zapłacić za drinki policjanta.
Lucas spojrzał nieprzytomnie na chłopaka i rozpoznał w nim Huga Delgado, motocyklistę, którego zdawał się tak lubić Pablo Diaz.
- Hej, znam cię - powiedział, przewracając szklankę, która na szczęście była już pusta. - Delgado, prawda?
Hugo uśmiechnął się krzywo i pomógł Lucasowi wstać z barowego stołka, uginając się pod jego ciężarem.
- Boże, człowieku, ile ty ważysz? - jęknął, zarzucając sobie ramię Hernandeza na szyję. - To same mięśnie? Bo mózgu to ty chyba nie masz. Kto by pomyślał - strażnik Texasu upija się w miejscowym barze.
- A ty wiesz, że ja pochodzę z Texasu? - Lucas zrobił duże oczy i po chwili się roześmiał, jakby dopiero teraz dotarł do niego żart Huga. - Strażnik Texasu - zabawne. Ale tutaj nazywają mnie Harcerzykiem.
- Dobra, dobra, Harcerzyku... - Delgado uśmiechnął się, wyczuwając w tej ksywce rękę Magika. - Zabieram cię do domu. Musisz się porządnie wyspać i wrócić rano do swoich zwykłych obowiązków stróża prawa, bo nie wiem czy pamiętasz, ale nim jesteś, więc musisz dawać przykład innym.
Do Lucasa chyba to dotarło, bo stanął na nogach o własnych siłach i sprawiał wrażenie nieco bardziej przytomnego. Delgado, upewniwszy się, że policjant, da radę iść sam, puścił go.
- Kluczyki - zarządził Hugo, a Hernandez wręczył mu klucze do policyjnego radiowozu, do którego wsiedli i skierowali się do mieszkania policjanta.
- Jestem tak pijany, że nawet nie oponuję, żeby podwoził mnie pirat drogowy - stwierdził młody oficer policji, opierając głowę o szybę, co nieco koiło ból głowy. Dobrze wiedział, że rano będzie żałował wypitych procentów, ale teraz nie bardzo go to obchodziło.
- Spokojnie, mam doświadczenie w radzeniu sobie z tymi, którym alkohol za bardzo uderzył do głowy. Można wiedzieć, co skłoniło pana władzę do topienia smutków w kieliszku? Nie chcę być wścibski, ale wydaje mi się, że są do tego lepsze miejsca niż bar Nicolasa Barosso. Na przykład zacisze własnego mieszkania.
- El Paraiso należy do Barossów? - Lucas nagle się ożywił i sprawiał wrażenie niemal trzeźwego. Hugo nieco zaskoczyła ta reakcja, ale pokiwał głową, nie odrywając wzroku od drogi. - Całym miasteczkiem rządzi ta rodzinka.
- Co wiesz o Barossach? - zapyt Hernandez, a Hugo skrzywił się na wspomnienie tego nazwiska.
- Czy to jest przesłuchanie? A już myślałem, że zacieśniamy więzi. No wiesz - ty się upijasz, ja robię za taksówkarza...
- Coś cię z nimi łączy, wiem to - stwierdził bez ogródek Lucas. - Diaz wypuścił cię z aresztu, bo wiedział, że to wkurzy starego Barosso. Ty dla niego pracujesz.
- Dla Diaza czy dla Barosso? Bo już się pogubiłem... - Hugo próbował to wszystko obrócić w żart, ale nie bardzo mu wyszło. Zachciało mu się bawić w miłosiernego Samarytanina i udzielić pomocy pijanemu policjantowi. Pierwszy i ostatni raz.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - zauważył rozsądnie Lucas, czując że alkohol nie bierze już nad nim góry. Był w pełni świadomy.
- Wiem, ale nie muszę się przed tobą tłumaczyć - odparł Delgado, spoglądając na Hernandeza wyzywająco w lusterku. - O ile to nie jest przesłuchanie, nie muszę się z niczego spowiadać. Radzę mieć na uwadze, że właśnie uratowałem ci tyłek. Gdyby Diaz cię zobaczył w El Paraiso w takim stanie, nie zostawiłby na tobie suchej nitki. A tak się składa, że Pablo często tam bywa. Chociaż... Ostatnio chyba zmienił preferencje.
Dojechali pod adres przekazany Hugowi przez Lucasa, a mina Delgado zwiastowała, że nie powie policjantowi nic na interesujący go temat. Zły na siebie, że nie wykorzystał okazji, podziękował za doholowanie do mieszkania i pożegnał się z ciemnowłosym chłopakiem, który skierował się w stronę centrum miasteczka.
Lucas wysiadł z auta i udał się do mieszkania, gdzie w ubraniu rzucił się na łóżko i usnął z chwilą, w której przyłożył głowę do poduszki. Następnego ranka obudził się z ogromnym bólem głowy, co nie bardzo go zdziwiło. Nigdy nie umiał pić i prawdą było, że nawet nie lubił. Alkohol zaciemniał umysł, a jako glina musiał zawsze trzeźwo myśleć. Z postanowieniem, że był to ostatni raz, kiedy się upił i zdając sobie w pełni sprawę, że nie uda mu się tego przyrzeczenia dotrzymać, powlókł się pod prysznic i po kilku minutach był juz gotowy do wyjścia. Tego dnia zamierzał wypełnić wszystkie możliwe zadania, jakie postawi przed nim Diaz, bez zarzutu, by nie dać mu powodów do tryumfu. Postanowił przejść się do pracy, czując, że resztki alkoholu nie zdążyły jeszcze opuścić jego organizmu i nie powinien jechać samochodem.
Po drodze wszedł do kawiarni Camila. Mocna kawa w połączeniu z rześkim powietrzem grudniowego poranka powinna postawić go na nogi. Stanął w kolejce za jakimś młodzieńcem z plecakiem i gitarą w futerale, którego właśnie obsługiwał Camilo.
Ariana nie miała dzisiaj zmiany, co nieco ucieszyło Lucasa. Nie chciał z nią rozmawiać, będąc w takim stanie. W oczekiwaniu aż właściciel kawiarni obsłuży chłopaka, Lucas zdążył odczytać kilka nazw zespołów na jego plecaku. Po chwili jednak chłopak odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Hernandezem.
Lucas nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przez chwilę myślał, że nadal jest pijany i ma omamy, ale nie było mowy o żadnej pomyłce. Chciał otworzyć usta i coś powiedzieć, ale nie zdążył. Nagle poczuł okropny ból w miejscu, w które ugodziła go pięść "chłopaka z gitarą". Uderzenie było tak silne, że zachwiał się i upadł, przeklinając pod nosem. Otarł usta wierzchem dłoni, na której pozostał krwawy ślad.
Chłopak z gitarą stał nad nim, dysząc ciężko i wpatrując się w niego z czystą nienawiścią wymalowaną na twarzy. Lucas mimo sytuacji w jakiej się znalazł, poczuł, że sobie na to zasłużył. Uśmiechnął się z lekkim trudem i spojrzał w górę na swojego napastnika.
- Kopę lat, Guillermo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 20, 21, 22 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 21 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin