Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 19, 20, 21 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:23:41 22-04-15    Temat postu:

219. Javier/Julian/Viktoria/Ingrid

Julian Vazquez był pewien jednego; nie będzie za siebie ręczył, kiedy zobaczy niejakiego Juareza. W momencie, kiedy nie będą go zadowalały jego odpowiedzi to najzwyczajniej w świecie doktorek straci kilka przednich zębów. Brunet po opatrzeniu ran niejakiego Hugo Delgado udał się na oddział dziecięcy. Jego małe królestwo było dziś wyjątkowo spokojnie. Mali pacjenci spali w swoich łóżkach. Julian zajrzał do sali, w której przebywała mała Gloria. Dziewczyna zadziwiająco szybko doszła do siebie po wycięciu wyrostka i już dobę po operacji domagała się jedzenia i noszenia na barana! Lekarz pokręcił głową niedowierzaniem na palach wycofując się z Sali. Skierował się do jedynki, w której umieścił Lorenzo. Chłopiec spał spokojnie podłączony do aparatury ułatwiającej oddychanie. Stan małego siedmioletniego chłopca niepokoił go. Brak niekompetencji Juareza wkurzał go jeszcze bardziej i mocniej, choć nie dawał tego po sobie poznać.
Juarezowi brakowało kompetencji w opiece nad dzieckiem, przez co astma sercowa i sama wada serca uległy pogłębieniu. Mały potrzebował organu jak najszybciej jednak jego obecny stan zdrowia nie powalał na przeprowadzenie zabiegu. Lori dostawał zbyt mocne leki. Co prawda dychawica sercowa, na którą cierpiał tylko w niewielkim odsetku dotykała dzieci i była połączona z innymi chorobami to nie zmieniało jednak faktu, iż brak umiejętności doktora sprawił, że Julian miał ochotę sięgnąć po wysłużoną broń i wpakować doktorkowi kilka kulek w łeb. Tak na poprawę humoru.
Zerknął na śpiącego malca i się uśmiechnął. Stan Loriego był ciężki, ale nie beznadziejny. Julian spotykał się z dużo cięższymi przypadkami i widział jak dzieciaki wychodzą z chorób dużo gorszych nie tracąc przy tym pogody ducha. Lori był jednym z tych malców. Julian miał jedno zadanie; ustabilizować jego stan na tyle, aby organizm przeżył transplantacje serca.
Problem było jednak znalezienie samego serca. Chłopiec miał rzadką grupę krwi. Co utrudniało poszukiwania organu, ale ich nie przekreślało. Julian, bowiem miał sposób, aby znaleźć małemu serce. Nie był to, co prawda legalny sposób i kosztował, lecz czy życie dziecka ma cenę?
Julian znał ludzi, którzy tym się trudnili. Zatrudnieni przez mafie pozbawieni do prawa wykonywania zawodu lekarza za odpowiednią cenę sprzedawali organy. Płuca, nerki, wątroby a nawet serca. Jeszcze parę lat temu procederowi poddawano przestępców. Wyciągano ich z więzień, wycinano im, co trzeba i często wsadzano powrotem. Osadzeni często sami chętnie za opłatą oddawali swoje organy innym. Mafia jednak stała się bardziej pazerna i zaczęła porywać innych obywateli. Wtedy Julian wycofał się z biznesu. Nie zamierzał uśmiercać niewinnych. Miał w końcu swoje zasady, lecz kto wie czy nie zgłosi się do starych znajomych i nie odnowi kilku kontaktów. Oczywiście bez informowania o tym rodziny małego. Dawcy to osoby anonimowe.
Wycofał się cicho z pokoju chłopca kierując swoje kroki do pokoju lekarskiego. Musiał, choć na chwilę zdrzemnąć się. Od kilkunastu godzin był na nogach, więc czuł zmęczenie. Wślizgnął się do pokoju. Zsunął z ramion biały fartuch i położył się na małej kanapie. Niemal natychmiast zmorzył go sen.


Niespodzianka, jaką zafundował Giovanni Romo osiemnastoletniej Ingrid Lopez wymknęła się z pod kontroli nie tylko organizatorowi całego przedsięwzięcia, który gdzieś przepadł, ale także solenizantce, która po kłótni z chłopakiem wypiła o jeden kieliszek szampana za dużo. Julian rozejrzał się dookoła uświadamiając sobie, że większość zaproszonych dzieciaków śpi w karykaturalnych pozycjach. Solenizantki nigdzie widać jednak nie było. Zaklął pod nosem wyłączając dudniącą w pomieszczeniu muzykę.
- Już po imprezie?- Flavio wychylił głowę z pokoju spoglądając na Juliana, który uśmiechnął się do niego blado. Brunet w odpowiedzi skinął głową zaś młody chłopak wzrokiem zaczął szukać swojej dziewczyny. Julian uniósł wieko laptopa palcami uderzając w klawisze. – Co robisz? – Nastolatek podszedł do niego zaglądając mu przez ramię.
- Namierzam telefon Ingrid- wyjaśnił wpatrując się w mapkę.- Znajdę ją i przyprowadzę do hotelu Idź spać Flavio.- Jasnowłosy pokiwał w odpowiedzi głową wycofując się do swojego pokoju.
Chwycił przerzuconą przez oparcie fotela kurtkę nakładając ją w pośpiechu. Dla bezpieczeństwa wsunął za pasek broń. Poprawił koszulkę na palcach wycofując się z wymiętego apartamentu. Obudzenie pijanego w sztok towarzystwa było ostatnią rzeczą, którą chciał. Musiał znaleźć Ingrid, przyprowadzić ją tutaj a Gio, który wpadł na pomysł urządzenia jej osiemnastki w Las Vegas lepiej niech przez następne dni nie pokazuje mu się na oczy.
Prosił go, aby tego nie robił. Wystarczyło zorganizować przyjęcie w jego kasynie, pójść do jakiegoś klub w Monterrey. Nie. Musieli przylecieć prywatnym samolotem Romów do Miasta Grzechu, zalać się w trupa i zgubić solenizantkę. Dzień, jak co dzień, pomyślał z przekąsem wślizgując się do windy. Nacisnął guzik któż oznaczał parter. Palcami niespokojnie bębnił o udo. Wyszedł z windy, kiedy tylko drzwi się otworzyły. Z kieszeni wyciągnął telefon spoglądając na migoczącą na czerwono kropkę. Wśród tłumu turystów dostrzegł Ingrid. Pokręcił z niedowierzaniem głową mimowolnie się uśmiechając.
Ingrid Lopez tańczyła w fontannie. Różowa sukienka przyległa do jej ciała niczym druga skóra. Podszedł bliżej i wtedy przez panujący rozgardiasz usłyszał jej radony śmiech. Pociągnęła łyk szampana z butelki. I zawirowała wokół własnej osi.
- Lopez!- Krzyknął. Dziewczyna zatrzymała się gwałtownie odnajdując go w tłumie gapiów. Przechyliła na bok głowę szybkim krokiem zmierzając w jego stronę. Podszedł do fontanny. – Co ty wyprawisz? – Zapytał bardziej rozbawiony niż zły.
- Stoję w wodzie- odpowiedziała zgodnie z prawdą. Julian ostrożnie wyciągnął z jej rąk pustą butelkę po szampanie. Odstawił ją na ziemię wyciągając dłoń w stronę Ingrid. – Chodź wracajmy do pokoju.
Położyła dłoń na jego dłoni stając na brzegu fontanny. Zachwiała się wpadając wprost w ramiona bruneta. Roześmiała się głośno wprost do jego ucha.
- Mam cię- szepnął w płuca mimowolnie wciągając zapach jej perfum. Słodki kwiatowy zapach wymieszany z chlorowaną wodą. Ingrid zachichotała spoglądając mu w oczy. Brązowe tęczówki Ingrid świeciły jak zapalona w Wigilię bożonarodzeniowa choinka. Zarzuciła mu ręce na szyję. Julian wyciągnął ją z fontanny. – Gdzie masz buty?- Zapytał spoglądając na bose stopy nastolatki. W odpowiedzi wzruszyła ramionami odwracając do tyłu głowę. Spojrzała na fontannę to na Juliana. – Ok rozumiem. – Odparł z trudem zachowując powagę. Wziął ją na ręce
Dwadzieścia minut później z ulgą położył się na łóżku. Ingrid po długich namowach wreszcie położyła się spać. Jutro rano obudzi się z gigantycznym kacem. To nie mój problem, pomyślał zamykając oczy. Z zadumy wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi.
- Nie dałeś mi prezentu- usłyszał pełen pretensji głos Ingrid. Nie otworzył jednak oczu. Westchnął głośno obiecując, iż Giovanni zapłaci mu za to. I to słono.
- Najpierw musiałbym ci coś kupić- odparł powoli unosząc do góry powieki. Ciało uniósł na łokciach spoglądając na stojącą nieopodal dziewczynę. – Ingrid idź spać.- Powiedział stanowczym głosem.
- Chcę mój prezent.- Odparła powoli ruszając w stronę Juliana, który usiadł.
- Jutro ci coś kupię a terasz idź do swojego pokoju.
- Przyszłam po mój prezent- powiedziała po raz kolejny spoglądając na niego wymownie. Do Juliana dopiero teraz dotarło, o jaki prezent chcę Ingrid.
- Od takich prezentów masz Flavio- odparł z trudem przełykając ślinę, kiedy rozwiązała pasek od puchatego szlafroka.
- On mnie nie chcę. – Powiedziała ze smutkiem powoli zsuwając okrycie z ramion.- Ty mnie chcesz.
Oczy Juliana mimowolnie przesunęły się po okrytym czarną koronką ciele dziewczyny. Ingrid uśmiechnęła się nieśmiało pochylając się u niemu. Czoło oparła o jego czoło. Wargami dotknęła jego warg. Drobne dłonie oparła na jego ramionach.
- Będziesz tego żałowała- wyszeptał nie odrywając od niej wzroku. Dłonie położył na jej biodrach.
- Rano.- Odparła przesuwając dłońmi po jego ramionach.- Oboje będziemy tego żałować rano- powiedziała ustami nakrywając jego usta


Ze snu wyrwał go dźwięk dzwonka. Otworzył szeroko oczy przez chwilę leżącą wpatrując się w sufit pokoju lekarskiego. Z ociąganiem podniósł się z miejsca z białego fartucha wygrzebując uporczywie dzwoniący aparat. Przez chwile wpatrywał się w ekranik z niedowierzaniem. Niechętnie, choć z ciekawością nacisnął zieloną słuchawkę.
- Musimy się spotkać powiedział głos po drugiej stronie.- Teraz. Jestem na przeklętej ziemi. Przyjdź sam.- Rozmówca rozłączył się. Julian spojrzał na zegarek. Dyżur młodego lekarza skończył się dwie godziny temu. Nastawał nowy dzień. Otwartą dłonią przesunął po twarzy. Marzył o kawie i spokojnie przespanej nocy. Bez udziału Ingrid. Niestety najpierw musiał porozmawiać z przyjacielem. Giovanni Romo nie przyjechałby do Valle de Sombras bez konkretnego powodu. On chętnie go pozna.

***
[link widoczny dla zalogowanych] nie należał do ludzi, którzy łatwo odpuszczają. Był jak lew, który walczy do samego końca i nie przejmuje się ani ceną ani liczbą ofiar na kącie. Blondyn zatrzymał auto przed frontowymi drzwiami zniszczonego przez pożar domu, w którym niegdyś mieszała Inez Romo. Opuścił wnętrze samochodu z rękoma wciśniętymi w kieszenie czarnych dżinsów zmierzał w stronę wnętrza spalonego domostwa.
O przeklętej ziemi słyszeli nawet mieszkańcy Monterrey. To siedemnaście lat temu spłonęła matka z córką. O tragicznej śmierci rozpisywały się nie tylko krajowe media, ale także i zagraniczne. Proces Mario Rodrigueza transmitowała telewizja a jego twarz znał każdy obywatel Meksyku. Nieliczni jednak znali całą prawdę.
Zarówno matka i córka przeżyły pożar. Obie zmieniły tożsamość. Jedna z nich zrobiła, to z wygody druga dla bezpieczeństwa. Nieżyjący ojciec Giovanniego Sebastian odnalazł Inez Rodriguez i ożenił się z nią. Ludzie twierdzili, iż zakochał się w prostytutce, lecz blondyn wiedział, iż zrobił to z czysto ekonomicznych pobudek. Obiecano mu wpływy La familii. Niestety żona wykończyła go za nim spełniła dane obietnice.
Powrót zarówno Juliana jak i Ingrid zaniepokoił go. Przyjaciel, który był mu bratem i dziewczyna, którą traktował jak siostrę wrócili do Meksyku, mimo iż na obojgu ciążyły poważne zarzuty złamania zasad. Julian pobił jednego z żołnierzy Inez w odwecie za śmierć Flavio. Ingrid natomiast zabiła pięciu ulubieńców czarnej wdowy, więc była na czarnej liście Romo. Blondyn martwił się o bezpieczeństwo obojga zwłaszcza, iż objęli ochroną dziewczynę, której Inez nienawidziła. Giovanni był na sto procent pewien, iż „nieznani sprawcy”, o których plotkowano w pewnych kręgach to jego przyjaciele. Wszedł do środka zniszczonego domu rozglądając się dookoła.
Inez w jednej z nielicznych rozmów, jakie odbyli powiedziała, iż to Elena podłożyła ogień. Chciała zabić matkę, bo jej nie lubiła. O ile w pierwszą część historii był wstanie uwierzyć to w drugą niekoniecznie. Elena może i chciała skrzywdzić Inez, lecz nie z powodu sympatii czy antypatii za tym kryło się coś więcej. Sekret, którego Romo nie chciała ujawnić. Giovanni chciał go poznać i wykorzystać przeciwko macosze. Uśmiechnął się pod nosem słysząc parkujący na zewnątrz samochód. Po upływie kilku minut odwrócił się powoli w stronę stojącego w drzwiach przyjaciela.
- Witaj Rumple- powiedział Giovanni uśmiechając się. – Widzę, że znalazłeś prezent- ruchem dłoni wskazał trzymaną w dłoniach kawę.
- Co ty tutaj robisz Giovanni?- Zapytał Julian nie odwzajemniając uśmiechu. Upił łyk gorącej jeszcze kawy.
- Stęskniłem się - odparł podchodząc do niego. Poklepał go lekko po ramieniu wychodząc na powietrze. - Nie powinieneś wracać. – Powiedział poważniejąc.Zszedł po rozlatujących się stopniach ruszając w stronę samochodu. Z siedzenia pasażera wziął drugą kawę. Upił łyk.
- Nie mnie to mów- odparł Rumple idąc za przyjacielem.- Ingrid znudziło się życie na wygniataniu i zdecydowała się wrócić.
- A ty za nią niczym wierny szczeniaczek. Wszystko przez te baby- powiedział opierając się o auto. – Pakujecie w nie waszą wojnę.
- I wpadłeś mi to powiedzieć? Było wysłać sms.
- Nie. Wpadłem się do was przyłączyć.
Julian parsknął śmiechem schodząc ostrożnie w dół.
- W zamian za..?
- To chyba oczywiste chcę „Dwie róże” Chcę odzyskać to, co moje.- Powiedział z powagą patrząc mu w oczy.- A także chcę poznać Elenę Rodriguez.
-Elena Rodriguez nie żyje od siedemnastu lat ale mogę przedstawić cię Victorii Diaz.- odparł z uśmiechem Julian stając obok niego. Uderzył papierowym kubkiem o jego kubek.- Dobrze cię widzieć. Żywego.
Giovanni roześmiał się głośno
- Wątpiłeś? – Zapytał go Gio pociągając łyk kawy. – Jest jeszcze coś.- Powiedział wolną dłonią przesuwając po włosach. Julian zmarszczył brwi wpatrując się w niego wyczekująco- Chodzi o Ingrid. Ludzie Romo dostali zielone światło.
Julian zaklął pod nosem palce zaciskając na kubku. Cisnął nim o ziemię.
- Jak się dowiedziała?- Zapytał przyjaciela wdeptując papier w ziemie.
- Telefon Loli jest na podsłuchu. Chcesz posłuchać?- Z kieszeni kurtki wyciągnął telefon obracając nim w dłoniach. Uniósł pytająco brew. – Więc ci streszczę. – powiedział- Mamo jestem w Meksyku. Nie mogę powiedzieć gdzie, lecz niedługo się spotkamy. Kocham i tęsknie. Ingrid
- Co ona ku*wa wyprawia?- Zapytał spacerując w tę i z powrotem.
- Kocha i tęskni.- Odpowiedział mu.
Julian łypnął na niego wściekle. Ręce wcisnął w kieszenie skórzanej kurtki przenosząc spojrzenie z Giovanniego na spalony dom. Victoria spędziła tutaj pierwsze osiem lat swojego życia. Tamto życie zdecydowało o kształcie tego, które wiedzie teraz. Przeszłość i przyszłość są jak naczynia połączone, mawiał jego ojciec. Nie odetniesz się od niej, choć bardzo byś tego chciał.
- Inez szykuje się do wojny- ciszę przerwał głos Giovanniego, który patrzył dokładnie tam gdzie on.- A wy? Żadne z was nie wróciłoby do kraju i pakowało się znowu w to bagno gdybyście nie mieli planu.
Julian uśmiechnął się pod nosem.
- Dowiesz się w swoim czasie, jaki los spotka twoją mamusię. Na razie chcę abyś był moimi oczami i uszami w „Dwóch różach”
- Zgoda. – odparł Giovanni. – Jak za starych czasów co? Znowu gramy do tej samej bramki.
- Jak za starych czasów- powtórzył za nim Julian.

Został sam wpatrzony w stary zniszczony przez pożar budynek pozostawiając Juliana bijącego się własnymi myślami. Romo komplikowało mu życie. Ok. brakowało mu przyjaciela. Z nim mógł rozmawiać o wszystkim i o niczym lecz martwił go fakt iż Inez wie nie tylko o jego powrocie ale o Ingrid. To ona była teraz w niebezpieczeństwie gdyż nikt do końca nie był wstanie przewidzieć co wymyśli czarna wdowa. Do tego Gio którego mieli nie mieszać w ich sprawy sam wparował na ich podwórko. Julian znał przyjaciela na tyle długo aby wiedzieć iż za jego pomocą kryje się coś jeszcze. Blondyn miał własny plan który Dwóch róż dotyczył tylko pośrednio.
Wojna zbliżała się. Czuł ją wciągając w płuca powietrze , otwierając rano oczy. wojna która rozpoczęli lata temu po śmierci Sebastiana Romo rozpęta się na dobre i nikt nie wiem kto wyjdzie z tego żywy. Wojna którą zapoczątkował sam Flavio. Chciał lepszego życia. Mieszkać w z daleka od rodzinnych problemów. Żyć jak normalny osiemnastolatek niestety życie zakończył przed oficjalnym wstąpieniem w dorosłość. Mimowolnie przed oczyma stanęły mu obrazy z przeszłości

Zmusił Giovanniego aby odwiózł Ingrid do domu. Zrobił to na prośbę przyjaciela którego życie miało zakończyć się tej nocy. Był lekarzem i choć początkującym wiedział iż Flavio Romo nie dożyje ranka. Wyzionie przy nim ducha a on będzie trwał przy jego łóżku.
- Ingrid- wychrypiał słabym głosem rozglądając się dookoła. Obandażowana twarz przyjaciela przypominała Julianowi o fakcie iż Flavio był od kilku godzin osobą niewidomą. Inez wyłupiła mu oczy.
- Jest w domu. Z Gio. Bezpieczna- powiedział na jednym wydechu ujmując dłoń przyjaciela w swoją.- Nic jej nie grozi.
- Dzięki Bogu- wyszeptał- Nie chcę żeby widziała mnie w takim stanie Rumple. Musisz mi coś obiecać.
- Wszystko. – odparł z powagą brunet.
- Zostań jej Aniołem Stróżem. Chroń ją za wszelką cenę. – palce zacisnął l na dłoni Juliana.- To wszystko nasza wina. To my ją w to wpakowaliśmy i my musimy ją teraz strzec. Ja już nie zdążę ale ty musisz mieć ją na oku. Kiedy umrę…
- Flavio wszystko będzie dobrze. – przerwał mu młody lekarz.
- Nie próbuj mi mydlić oczu Julian. - w głosie młodego mężczyzny było słychać wyrzut. - Obaj dobrze wiemy że nie dożyję rana. Chcę żebyś wiedział że cię kocham.
- Flavio ja…
- Nie rozumiesz powiedział ochrypłym głosem.- Ja cię kocham Julian- palce zacisnęły się mocno na jego dłoni.- Tak ja mężczyzna może kochać mężczyznę.
Zapadła cisza którą przebijało miarowe bicie serca szatyna. Julian wpatrywał się w niedowierzaniem w twarz przyjaciela który był mu jak brat nie mając pojęcia co powiedzieć. Nigdy by nie podejrzewał iż Flavio go kocha i to w taki sposób. Wydawał się być zapatrzony w Ingrid. Serce biło mu szybko i nierówno. Poczuł jak uścisk Flavio słabnie,
- Opiekuj się nią- wyczytał z ruchu jego warg. – obaj jesteśmy jej to winni.- Serce Flavio po wypowiedzeniu tych słów przestało bić.


***
- Coś ty takiego zmalował?!
Javier Reverte wkroczył do salonu z bojową miną. Zbierająca ze stołu talerze Viktoria zmarszczyła brwi. Magik nie podnosił głosu. Robił to rzadko, lecz zawsze miał ku temu powodu. Przeniosła spojrzenie na Lukasa, który był równie zaskoczony jak ona. W momencie, kiedy nad stołem ich spojrzenia uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco.
- Dzwoneczku- zwrócił się bezpośrednio do narzeczonej. Ruszył w jej stronę szybkim, choć nonszalanckim korkiem. Wziął z rąk dziewczyny talerze stawiając je z powrotem na stole. – Kochanie ja i Harcerzyk posprzątamy ze stołu i pozmywamy.
- Javier…
- Ty moja droga nie kiwniesz paluszkiem- ujął jej dłonie w swoje składając na nich czuły pocałunek. – Przecież złożyłem obietnicę- powiedział poważnym tonem spoglądając jej w oczy. Victoria skinęła ze zrozumieniem głową. Narzeczeni rozumieli się bez słów i jedno spojrzenie Reverte wystarczyło, aby zrozumiała, iż chcę zostać sam na sam z Harcerzykiem.
- W takim razie, położę się. Do zobaczenia Lucas - powiedziała spoglądając na policjanta. Posłała mu pokrzepiający uśmiech powoli wycofują się z jadalni.
Niepewnie spojrzał na Magika, który podszedł do stołu i sięgając po zostawione przez narzeczoną talerze. Nonszalanckim krokiem ruszył do kuchni nie obdarzając Hernandeza nawet jednym spojrzeniem. Szatyn zaczął zbierać psute kieliszki po winie.
- To gdzie mam je postawić?- Zapytał wchodząc ze szkłem do kuchni. Javier podwinął rękawy koszuli zanurzając ręce w pianie. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na policjanta.
- Na stole- królewskim gestem wskazał stojący pod oknem mebel– będziemy zmywać i rozmawiać- powiedział.- O ile chcesz rozmawiać.
- Ja nie wiem, co mam ci powiedzieć- odparł Hernandez bezradnie rozkładając ręce. Opadł na krzesło wpatrując się w oczy nowego przyjaciela.
- Prawdę najlepiej- powiedział Reverte patrząc na niego z uśmiechem.- Znieś jednak najpierw resztę naczyń z jadalni. – Poprosił łagodnym tonem.
Lukas podniósł się z krzesła.
- I weź ze sobą Jacka Danielsa- powiedział. Napotykając kompletnie zdezorientowane spojrzenie młodego policjanta- A co na trzeźwo jesteś wstanie mi powiedzieć, co takiego zmajstrowałeś, że Ariana ma ochotę odciąć ci głowę tępą maczetą?
Hernandez przyznał mu racje. Na trzeźwo nie był wstanie rozgrzebywać własnej przeszłości. Policjant obawiał się także rekcji przyjaciela. Javier był wyrozumiałym człowiekiem jednak czy będzie aż tak wyrozumiały? Dwadzieścia minut później Javier usiadł przy stole wpatrując się w szatyna, który siedział naprzeciwko niego obracając w kółko po stole nietkniętą szklankę z alkoholem. Magik nie zamierzał zmuszać go do zwierzeń, lecz od początku, kiedy go poznał wiedział, iż coś go gryzie. Od środka. Zjada jak rak, który najwyższa pora wyleczyć.
- Naprawdę nie wiem, od czego zacząć- zaczął niepewnie łypiąc na Javiera. Upił łyk alkoholu mimowolnie się krzywiąc. – Mocny.
- Ta szkocka ma- przysunął sobie butelkę spoglądając na datę produkcji- osiemdziesiąt dwa lata- powiedział- gdyby nie była mocna złożyłbym reklamacje. – Javier upił łyk ze swojej szklaneczki i westchnął błogo. – Im starsze tym lepsze- stwierdził poważnym tonem.
- Poznałem Ari w liceum- zaczął z trudem przełykając ślinę, - zakochałem się w niej. Była taka inna.
- Pewnie w przeciwieństwie do twoich znajomych miała coś takiego jak mózg- zasugerował Reverte. Tę uwagę chłopak skwitował śmiechem.
- Była inna. Inteligenta, piękna i przy niej zawsze miałem tremę– powiedział nie mogąc powstrzymać uśmiechu wślizgującego się na usta. – Rozmawiając z nią byłem skremowany. Dopiero kiedyś w szkolnej bibliotece okazało się, że mamy podobne zainteresowania. Sam nie wiem, dlaczego się w niej zakochałem.
- Wiesz no dlaczego się w niej- powiedział zachęcająco. Pochylił się do przodu- rusz sercem ono nadal to pamięta.
- Musiałem się o nią starać. Walczyć o nią.- Oczy Lukasa błyszczały jak bożonarodzeniowa choinka.- Mogłem mieć inną, każdą, ale chciałem tylko ją.
- Zakochałeś się w niej za nim twój mózg to zrozumiał- powiedział z powagą Reverte patrząc na niego z uśmiechem.- Ariana była twoim wyzwaniem tak jak Vicky moim. – Javier uśmiechnął się z rozmarzeniem. Sięgnął po butelkę dolewając im obu bursztynowego płynu.- Co poszło, więc nie tak?- Zapytał. – Ty kochałeś ją ona szalała za tobą idealna historia na happy end.
Dłoń mu zadrżała, kiedy duszkiem wypijał alkohol. Skocka paliła go w gardle, lecz to zignorował.
- Kiedy byliśmy w liceum zdarzył się wypadek. – Zaczął lekko drżącym głosem. Odstawił na stolik. Z trudem przełknął ślinę.- Byliśmy klubie Wypiłem jedno piwo i mnie ścięło z nóg. Zasnąłem na kanapie. Znieśli mnie do samochodu. – Urwał spoglądając na szklankę.
- Wybacz zasłuchałem się - powiedział przelewając alkohol do szklanki. – Mów dalej.
- Ewa prowadziła - wydusił z siebie pociągając łyk trunku. – Spowodowała wypadek. Zginęły dwie osoby. Mój najlepszy przyjaciel po dziś dzień jest w śpiączce.
- To .. Bardzo mi przykro.- Wydusił zaszokowany Javier. Nie wiedział, co powiedzieć.
- Odbyła się rozprawa w sądzie- urwał zaś Javier rozumiał, iż przechodzi on do meritum historii. – Ja i Ewa zeznaliśmy, iż to Ariana prowadziła.
Jeżeli informacja o wypadku dwóch ofiarach śmiertelnych, chłopaku w śpiączce zaszokowała Javiera to informacja, iż zeznawał przeciwko swojej dziewczynie ścięła go z nóg. Wychylił szklaneczkę szkockiej patrząc na niego karcąco. Na końcu języka miał już tyradę, która sama cisnęła się mu na usta jednak, kiedy spojrzał mu w oczy i zobaczył w nich łzy zmiękł.
- Obyś miał dobre wytłumaczenie- odparł spokojnie dolewając zarówno jemu jak i sobie.
- Ewa mnie szantażowała mnie. Zagroziła mi, że jeżeli prawdę to on straci pracę. – Dłonią przesunął po twarzy.- Wiem byłem durniem, że jej uwierzyłem- powiedział.- Cholera- pięścią uderzył w stół. – Przepraszam.
- Nie masz, za co. – Odparł uśmiechając się lekko Javier.- Jak Ari wymigała się od odsiadki?
- Jechaliśmy w ośmioro- powiedział. – Dwie dziewczyny zginęły na miejscu. Carlos i Guillermo to oni powiedzieli prawdę. Nie ja. Oni. – Dopił resztę szkockiej. Nie czekając na reakcję Javiera sam sięgnął po butelkę. – Ojciec Ewy miał wpływy. Duże wpływy. Sąd zdecydował, iż nasze zeznania składane były pod wpływem silnego wstrząsu emocjonalnego, dlatego dostaliśmy tylko prace społeczne. Nie było dowodów.
- Rozpłynęły się w powietrzu?- Zapytał
- Nie, Ewa spaliła samochód, którym jechaliśmy Nie było dowodów.
- I uznali to za afekt?- Javier prychnął pod nosem z oburzeniem.- Teraz rozumiem Ari. – Powiedział Reverte.
- Nie potępisz mnie?- Zapytał/.
- Lukas zrobiłeś źle bardzo źle, ale o tym wiesz, więc, po co mam cię jeszcze bardziej dołować- odparł Magik.- Po za tym wiesz lubi nie znam ludzi, którzy robią dużo gorsze rzeczy niż ty i nie ponoszą za to kary. – Pomyślał o Julianie i Ingrid.
- Doprowadziłem ją dziś do łez- wyrzucił z ciebie Lukas, na co Javier łypnął na niego ze złością. – Nie chciałem, ale- powiedział wstając- byłem taki wściekły. To wszystko, przez te wszystkie lata kumulowało się no i wybuchnąłem. Nie chciałem, ale samo tak jakoś wyszło- pokręcił głową ukrywając twarz w dłoniach.- Nie mam pojęcia, co mam robić.
Javier usta zacisnął w wąską kreskę wpatrując się w kompletnie rozbitego chłopaka. Nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć. Doradzić.
- Ari nigdy tego nie zapomni- zaczął Reverte uważnie dobierając każde słowo. – Ale może wybaczyć. Wszystko zależy od ciebie, choć odradzałbym kwiatki i czekoladki wycieczka w ciepłe kraje też nie wiele pomoże, ale walka to, co innego.
- Walka. Mam się o nią bić?- Lukas podniósł do góry głowę.
- Nie głuptasie, choć gdyby zaszła taka potrzeba, czemu nie- odparł.- Walczyłeś o nią wtedy zawalcz i teraz. – Powiedział spokojnym głosem.- Moja mama- zaczął- zawsze powtarzała, że na wybaczenie jak na zaufanie trzeba sobie zasłużyć a o ludzi, których kochamy walczyć do samego końca, więc Harcerzyku walcz o nią. I przeproś za swoje dzisiejsze zachowanie. Było karygodne, kwiaty też możesz jej podarować.
Lukas skinął nieznacznie głową uśmiechając się blado.
- Dziękuje Javier- powiedział- Za to, że mnie wysłuchałeś. Potrzebowałem się komuś wygadać.
- Zawsze do usług- odparł z uśmiechem blondyn.
- Będę się zbierał- powiedział niepewnie podnosząc się z krzesła.
- Mowy nie ma. Jesteś pijany śpisz na kanapie.


Z zadumy wyrwał go dźwięk uderzanych o podłogę obcasów. Odwrócił się w stronę wejścia spoglądając na Vicky, która szybkim krokiem weszła do kuchni. Dłoń położyła mu na ramieniu usta narzeczonego zgarniając do pocałunku.
- Kocham cię- powiedział patrząc jej prosto w oczy. Victoria uśmiechnęła się bez słowa wsuwając się na jego kolana. Ustami musnęła ponownie jego usta czując jak obie dłonie Javiera lądują na jej biodrach.
- Ja ciebie też kocham- odparła obejmując go za szyję. Kroki, które rozległy się na korytarzu sprawiły, że Vicky zmarszczyła brwi.
- Lukas spał na kanapie. Trochę wypiliśmy i nie chciałem żeby wracał chłopak po nocach. Do kuchni wszedł sam obiekt ich rozmowy. Na widok „pary” zmieszał się nieco. Odkaszlnął głośniej niż zamierzał.
- Hej- Vicky przywitała go uśmiechem zsuwając się z kolan narzeczonego. – Pójdę się ubrać- powiedziała uświadamiając Javierowi, iż ma na sobie jedną z jego licznych koszulek z kolekcji- po za tym przed pracą muszę wyprowadzić Hermesa. – Powiedział. Cmoknęła Javiera w policzek i wyszła
- Też będę się zbierał
- Mowy nie ma!. Najpierw śniadanie nie wypuszczę cię, na głodniaka
odparł odrywając się z krzesła. - Upichcę ci omlet Magika. Smaczny , pożywny i zdrowy. - trajkotał Reverte wyciągając produkty z lodówki. - Zjemy śniadanko i dopiero wtedy możesz iść chronić i służyć to miasto.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 12:32:11 22-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:46:41 25-04-15    Temat postu:

220. LIA / Jose

Zaparkował samochód przed miejscową kawiarnią i wysiadł pospiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi, po czym wsunął okulary przeciwsłoneczne na włosy i wszedł do lokalu. Kiedy dzwonek nad drzwiami zabrzęczał zdradzając jego obecność, szatynka za ladą zerknęła przelotnie w jego kierunku, jednak jego bystry wzrok zatrzymał się na stojącej po przeciwnej stronie lady, jasnowłosej kobiecie, opierającej się swobodnie przedramionami o blat i uparcie unikającej rozglądania się po kawiarni, jakby bała się, że w ten sposób ktoś mógłby ją rozpoznać.
Jego usta mimowolnie rozciągnęły się szelmowskim uśmiechu, kiedy opuścił wzrok i leniwym krokiem podszedł do kontuaru.
- To co zwykle? – zapytała baristka, uśmiechając się uprzejmie i wpatrując w niego uważnie, bystrym zielonym spojrzeniem.
- Tak, ale dzisiaj tylko dla mnie – odparł, pochylając się lekko do przodu i wspierając przedramiona o blat lady.
- Podwójna czarna, bez mleka i na wynos? – upewniła się, a Jose skinął głową i uśmiechnął się łobuzersko.
- Dokładnie – mruknął, celowo unikając patrzenia na stojącą u jego boku Laurę, która ukryła się za kaskadą gęstych, blond włosów, ignorując go tak samo jak on ją.
- Już się robi – odparła pracownica kawiarni i rzuciła przepraszające spojrzenie do koleżanki, po czym odwróciła się tyłem do sali i stanęła przy ekspresie, z wprawą przygotowując zamówioną przez Torresa kawę.
Jose korzystając z okazji przesunął się tak, że stał teraz bokiem do kontuaru, opierając się łokciem o blat i mrużąc oczy, rozejrzał się po praktycznie pustym, nie licząc czytającego gazetę mężczyzny siedzącego przy oknie i jakiejś dyskutującej o czymś pary zajmującej stolik przy ścianie, pomieszczeniu. Kąciki jego ust drgnęły jednak nieznacznie w bezczelnym uśmiechu, gdy wyraźnie wyczuł na sobie przenikliwe czekoladowe spojrzenie. Powoli odwrócił głowę i zerknął na pogrążoną w pracy szatynkę, krzątającą się po wąskiej przestrzeni za ladą, a później zupełnie nieoczekiwanie dla Laury, przeniósł na nią błyszczący wzrok, wpatrując się wprost w jej piękne czekoladowe oczy. Kiedy uniosła pytająco brew i odruchowo zagryzła dolną wargę, wygiął usta w seksownym półuśmiechu, kompletnie nic przy tym nie mówiąc, aż nagle ciszę panującą w lokalu, przerwał dźwięk jego komórki. Ani przez moment nie odrywając lodowato niebieskich tęczówek od jej ślicznej twarzy i prowokująco zagryzionej dolnej wargi, sięgnął do kieszeni po telefon i przystawił go do ucha.
- Słucham – mruknął do aparatu i dopiero wtedy odwrócił głowę. – Tak, Vivi … Dobrze, a co z resztą? – zapytał i uśmiechnął się z wdzięcznością do szatynki, która postawiła przed nim papierowy kubek z kawą. – Dostanę może coś do pisania? – zwrócił się do niej, wciąż trzymając aparat przy uchu.
Dziewczyna skinęła głową i pochyliła się lekko, sięgając pod ladę po jeden z leżących tam długopisów, po czym położyła go przed nim na blacie.
- Proszę.
- Nie do Ciebie, Vivi. – mruknął rozbawiony, wywracając oczami. – Tak, powinienem być za kilka minut – dodał, po czym odepchnął się od lady i chcąc sięgnąć do stojącego na drugim końcu kontuaru serwetnika, bez uprzedzenia stanął tuż za Laurą, celowo ocierając się o jej ciało umięśnionym ramieniem. – Dobrze, czy możemy to zostawić na później? – spytał śmiejąc się pod nosem, a potem pochylił się nieznacznie, odruchowo wciągając w nozdrza zapach perfum Laury i z pełną premedytacją jedynie oddechem pieszcząc skórę na jej szyi. W końcu odsunął się powoli, wracając na swoje poprzednie miejsce i niemal natychmiast pochwytując zadziorne spojrzenie blondynki, która wpatrywała się w niego znad ramienia, mrużąc nieufnie oczy. – W porządku, do zobaczenia – rzucił do aparatu, jednocześnie zapisując coś na serwetce, którą ułożył przed sobą. Po chwili złożył ją na pół i wsunął telefon do kieszeni spodni. – Przepraszam – odezwał się schrypniętym głosem, zwracając bezpośrednio do dziewczyny, która go obsługiwała. Uśmiechnęła się serdecznie, a Jose sięgnął do tylnej kieszeni spodni po portfel by zapłacić za kawę. Położył banknot na ladzie, a na nim ułożył pożyczony wcześniej długopis i przesunął w jej stronę.
- Reszty nie trzeba. Dzięki – powiedział. Uśmiechnął się przyjaźnie i schował portfel z powrotem do kieszeni jeansów.
- Dziękuję i oczywiście zapraszamy ponownie – odparła profesjonalnym tonem, podchodząc do kasy.
- Z pewnością, jeszcze tu wpadnę, bo macie nieziemską kawę – mruknął Jose, chwytając kubek i korzystając z okazji, że dziewczyna była zajęta, położył przed Laurą zgiętą serwetkę, a kiedy spojrzała mu pytająco w oczy, mrugnął do niej, po czym odwrócił się i jak gdyby nigdy nic wyszedł z kawiarni. Laura odprowadziła go zdumionym spojrzeniem, a gdy wsiadł do swojego Mitsubishi, chwyciła w drobne palce serwetkę i zagryzając dolną wargę, rozłożyła ją, przesuwając wzrokiem po starannie wykaligrafowanych literach, układających się w jedno krótkie zdanie: „Miłego dnia, Kocie”.

***

Stała przy kuchennym blacie w ośrodku Nacho, podrygując i nucąc cicho w rytm płynącej z radia muzyki. Sięgnęła po leżącą na talerzyku i do połowy już zjedzoną kanapkę z ogromną ilością warzyw, które jeszcze jakimś cudem się na niej trzymały i odgryzła kolejny kęs, a drugą dłonią chwyciła czajnik elektryczny i zalała sobie kawę.
Mruknęła z irytacją, kiedy w tylnej kieszeni szerokich, jeansowych ogrodniczek poczuła wibrujący telefon. Przytrzymała kanapkę zębami i sięgnęła po komórkę, zerkając przelotnie na wyświetlacz i migający na nim numer Carlosa. Odstawiła czajnik i wyjęła z ust kanapkę odkładając ją z powrotem na talerzyk.
- Co tam, Carlos? – rzuciła, przystawiając aparat do ucha i otrzepując dłoń o nogawkę spodni. – No tak i znalazłeś kogoś? – spytała z nadzieją w głosie. Przesunęła odruchowo językiem po zębach i zmarszczyła brwi wsłuchując się w słowa swojego rozmówcy.– Naprawdę? Nie wiedziałam, że jest w Meksyku? – odparła zaskoczona, unosząc brwi. Po chwili przygryzła dolną wargę i mrużąc oczy, zerknęła przelotnie na wiszący w kuchni zegar. – Jasne, nie ma sprawy i tak mam zamiar dzisiaj trochę popracować w warsztacie, wiec będę na miejscu.…. Ratujesz mi życie, dziękuję. – powiedziała szczerze i roześmiała się wesoło do aparatu. – Pewnie! Pa. – rzuciła na pożegnanie i rozłączyła się, wsuwając telefon z powrotem do kieszeni spodni.
- Nawet dzisiaj nie możesz sobie odpuścić? – usłyszała za plecami ciepły, męski głos i natychmiast powędrowała wzrokiem w stronę stojącego w drzwiach Nacho, który w jednej dłoni trzymał skromny bukiecik niezapominajek, związany ozdobną, szeroką wstążką w kolorze niebieskim, a w drugiej tajemnicze kremowe pudełko.
Wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc czując mocny ucisk w sercu i napływające do oczu łzy, choć przecież nie powinien ją dziwić ten widok, zważywszy na to, jaki dzisiaj mieli dzień. Wzruszyła nonszalancko ramionami i zamrugała energicznie, wysilając się na beztroski uśmiech.
- Samo się nic nie zrobi – stwierdziła odchrząkując cicho i usiłując przełknąć ogromną gulę, która uformowała jej się w gardle. Nacho pokręcił głową z dezaprobatą i uśmiechając się lekko, ruszył w jej stronę.
- Ale dzisiaj są twoje urodziny, Lia – powiedział strofującym tonem, wręczając jej bukiecik. Bez słowa ujął jej twarz w obie dłonie i przymykając ciężkie powieki, po ojcowsku pocałował ją w czoło.
Lia zmarszczyła brwi i zagryzła boleśnie dolną wargę, ale choć bardzo się starała jedna samotna łza i tak popłynęła po jej policzku. Szybko otarła ją wierzchem dłoni i siąknęła cicho nosem, wtulając się w jego opiekuńcze ramiona.
- Dziękuję – szepnęła i zrobiła głęboki wdech, bo czuła się tak jakby nagle ktoś odciął jej dopływ powietrza. Powinna się już przecież przyzwyczaić do tego, że odkąd skończyła dwanaście lat tak właśnie wyglądały każde jej urodziny, a Nacho co roku dbał o to, by to był dla niej wyjątkowy dzień. Mimo wszystko jednak za każdym razem reagowała w ten sam płaczliwy sposób; za każdym razem wychodziła z niej ta sama zahukana, opuszczona i spragniona uwagi mała dziewczynka i nie umiała tego powstrzymać. Pięć samotnych lat, które spędziła w San Antonio, z dala od domu, wcale nie ułatwiały sprawy.
- Powinienem się pogniewać za to, że jesz urodzinowe śniadanie beze mnie – powiedział poważnie Ignacio, przerywając panującą między nimi ciszę i odsunął się odrobinę by zajrzeć Lii w oczy. Przygryzła nerwowo policzek od środka i posłała mu skonsternowane spojrzenie, ściskając kurczowo w dłoniach kwiatki.
- Myślałam ….
- Że zapomniałem? – dokończył za nią, unosząc wymownie brew. Lia zwiesiła pokornie głowę i nieznacznie wzruszyła ramionami, a do jej uszu dobiegło ciężkie westchnienie.
- Wiesz, że traktuję cię jak córkę Lia i nie wolno ci myśleć, że byłbym w stanie o tobie zapomnieć – powiedział. – Myślałem o tobie każdego dnia przez pięć lat, które spędziłaś w San Antonio. Wciąż się zastanawiałem jak sobie radzisz i niecierpliwie oczekiwałem kolejnego telefonu od ciebie. To się nigdy nie zmieniło i nie zmieni – dokończył łamliwym głosem, ściągając na siebie jej zaszklone sarnie spojrzenie. Pogłaskał ją po głowie, a jej zrobiło się potwornie głupio, że w ogóle mogła pomyśleć o nim w ten sposób.
- Przepraszam – szepnęła, po czym bez ostrzeżenia ucałowała go w policzek i mocno objęła. Wsparła brodę o jego ramię i przymknęła powieki, powstrzymując znów cisnące się do oczu łzy.
- Nie przepraszaj głuptasie, ale byłoby miło gdybyś wbiła sobie do tej blond łepetyny, że nie jesteś sama – odparł żartobliwie, usiłując poprawić jej humor. Parsknęła cichym śmiechem i powoli odsunęła się od niego, wierzchem dłoni ocierając mokre od łez policzki. – I nie mówię tu wyłącznie o sobie – dodał uśmiechając się szeroko i mrugając do niej porozumiewawczo, ale Lia w odpowiedzi jedynie skinęła niepewnie głową..
- Wstawię je do wody – odparła, unosząc bukiecik do góry, po czym sięgnęła po stojący na parapecie szklany wazonik, który napełniła chłodną wodą i wsunęła do niego niezapominajki.
- Zapomniałby o najważniejszym – rzucił po chwili Nacho, chwytając leżące na blacie kremowe, kartonowe pudełko. Lia uśmiechnęła się promiennie i zajrzała mu w oczy radośnie błyszczącymi tęczówkami.
- Szarlotka? – zapytała, a gdy bez słowa uniósł kartonowe wieczko, zaciągnęła się aromatem jabłek i cynamonu.
- Przecież nie mogło jej zabraknąć – powiedział, uśmiechając się szeroko. – Nie każmy jej dłużej czekać – rzucił żartobliwie, wywołując radosny śmiech podopiecznej, po czym odstawił karton na blat i sięgnął do szuflady po nóż, by pokroić ciasto, podczas gdy Lia wyjęła z górnej szafki dwa małe talerzyki i zabrała się za przygotowywanie kawy dla swojego mentora.
I tak to wyglądało, co roku. Wspólne śniadanie z Nacho, pełne węglowodanów, śmiechu, łez i rozmów o niczym. Bez składania życzeń, których Lia nie lubiła; bez tortu; bez prezentów; bez wypowiadanych w myślach marzeń i zdmuchiwania świeczek. Zdecydowanie większą wartość miały dla niej takie chwile jak ta i naprawdę nie potrzebowała więcej.
Ignacio wyłożył po kawałku jabłkowego przysmaku na talerzyki i oblizując kciuk, zerknął na Lię, przyglądając jej się w zamyśleniu przez moment.
- Jestem z ciebie dumny, Lia - odezwał się w końcu, przerywając ciszę panującą w pomieszczeniu i niemal natychmiast pochwytując zaskoczone spojrzenie ciemnych tęczówek. Przełknęła z trudem i wpatrywała się w niego nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
Kilka lat temu obiecała sobie, że będzie żyła tak by Ignacio mógł być z niej dumny; nie chciała go zawieść, bo zrobił dla niej więcej niż ktokolwiek inny. Uczył życia, wspierał ją w dążeniu do celu, budził w niej pasję i pomagał odkrywać jej prawdziwą naturę, a co najważniejsze zawsze po prostu był wtedy, gdy go potrzebowała i wtedy, gdy go od siebie odpychała. Chciała mu się odwdzięczyć za wszystkie lata walki o nią, a wiedziała, że słowa nigdy w pełni tego nie oddadzą.
- Chciałem tylko byś wiedziała, że z całego serca pragnę twojego szczęścia i spokoju, Lia – oznajmił. - Chciałbym żebyś w końcu mogła zamknąć pewne rozdziały w swoim życiu, bo zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo cię wciąż to męczy. Chciałbym byś przestała żyć tym, co było i mogła skupić się na teraźniejszości i na wszystkich dobrych rzeczach, które jeszcze na ciebie czekają, pod warunkiem, że nie będziesz bała się ich do siebie dopuścić. Musisz pamiętać, że nie jesteś sama Lia i nigdy nie byłaś. Bez względu na wszystko, zawsze możesz liczyć na przyjaciół – dodał ściszonym głosem wpatrując się w nią silnym, ciemnym spojrzeniem, w taki sposób jakby usiłował przeniknąć do jej serca i upewnić się, że jego słowa docierają do niej z pełną mocą. Zdawał sobie sprawę, że upływnie mnóstwo czasu, nim Lia przestanie uparcie odbudowywać ten gruby mur wokół siebie, za każdym razem, gdy z jakiegoś powodu zostanie nadkruszony, aż w końcu pozwoli mu całkowicie runąć. Jednak teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, był pewien, że to mimo wszystko jest możliwe nawet, jeśli Lia jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, albo zwyczajnie nie dopuszczała do siebie takiej myśli.
- Wiem – odparła krótko, bo właściwie sama nie wiedziała, co powinna była powiedzieć, a czasem lepsze od słów jest milczenie. Uśmiechnęła się tylko łagodnie do Ignacio, a on trącił delikatnie jej nos placem wskazującym i mrugnął do niej przyjaźnie.
- To, jakie masz na dzisiaj plany? – zapytał całkowicie zmieniając temat i lustrując ją rozbawionym spojrzeniem. Miała na sobie białą bokserkę; szerokie, sprane ogrodniczki z zapiętą tylko jedną szelką i drugą wiszącą swobodnie u jej boku; a szerokie nogawki, sprawiające wrażenie za długich, opadały luźno na proste tenisówki. Włosy związała w luźny warkocz, z którego zdążyło już wysunąć się kilka niesfornych kosmyków i przydługa grzywka, okalające jej delikatne rysy. To wszystko sprawiało, że wyglądała jak psotna, ale urocza chłopczyca, zupełnie jak kilka lat temu, kiedy chodziła jeszcze do szkoły i odnalazła swoje powołanie myszkując pod maskami samochodów.
Lia wzruszyła nonszalancko ramionami i usiadła na kuchennym blacie, upijając łyk kawy i zabierając się za pałaszowanie swojego sporego kawałka kalorycznej, ale niebiańskiej szarlotki.
- Pewnie spędzę ten dzień jak każdy inny. Popracuję – stwierdziła jakby od niechcenia, wsuwając do ust widelec z odrobiną ciasta i zerkając niepewnie na siadającego przy kuchennym stole mentora.
- Nie samą pracą człowiek żyje – zauważył, unosząc wymownie brew i spoglądając na nią znad kubka. – Lia są twoje urodziny, a ty masz przyjaciół i nie musisz tego dnia spędzać sama. Wiem, że tego się nauczyłaś, tym bardziej mieszkając pięć lat w San Antonio, ale teraz są wokół ciebie ludzie, którzy cię uwielbiają i sądzę, że spędzenie urodzin w warsztacie w ogóle nie wchodzi w grę – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu i uśmiechnął się do niej szeroko. Lia wywróciła oczami i westchnęła ciężko, bo wiedziała, że przegrała to starcie zanim się na dobre zaczęło. Bywały sprawy, o których z Nacho się nie dyskutowało i to była jedna z nich.
Przygryzła policzek od środka i spojrzała na swojego mentora roześmianymi, sarnimi oczami.
- Rozumiem, że o jakichkolwiek negocjacjach mogę zapomnieć? – zagadnęła, jakby chciała się upewnić, choć znała odpowiedź zanim jeszcze Ignacio pokręcił przecząco głową. - No dobra – westchnęła, wsuwając do ust kolejny kęs szarlotki, a Nacho parsknął wesołym śmiechem.
- Przecież i tak nie masz nic do gadania – odparł swobodnie, a Lia uśmiechnęła się pod nosem i pokręciła głową z rezygnacją, bo w tym przypadku nawet jej upór nie miał szans. – Jak idzie praca nad Mercedesem Cosme? – zapytał po chwili, po raz kolejny zmieniając temat i zerkając na Lię z prawdziwym zaciekawieniem.
- Nie jest tak źle jakby się mogło wydawać, mimo iż przez długi czas nie był na chodzie. Ten samochód ma w sobie potencjał i żal byłoby zaprzepaścić szansę na to by, chociaż spróbować doprowadzić go do użytku. – powiedziała, uśmiechając się lekko, a jej brązowe oczy w jednej chwili rozbłysły tak jasno i intensywnie, jak wtedy, gdy pierwszy raz zetknęła się z mechaniką pomagając Ignacio przy jego aucie. Wtedy chłonęła każde jego słowo niczym gąbka, a on do końca życia nie zapomni wyrazu jej błyszczących, wręcz głodnych oczu, całkowicie skupionych i gruntowanie analizujących to, co się działo pod maską samochodu. Połknęła bakcyla i teraz nie było na tym świecie takiej siły, która by ją powstrzymała od porzucenia tego zajęcia.
- Udało ci się zdobyć wszystko u Carlosa? – spytał, pochłaniając powoli swoją porcję jabłkowego przysmaku. Lia skinęła głową przełykając, po czym sięgnęła po kubek z kawą i upiła spory łyk.
- Tak, to co miałam do wymiany, udało mi się wymienić i praktycznie praca postępuje z dnia na dzień. Dzisiaj ma jeszcze podjechać do mnie Jax i spojrzeć swoim fachowym okiem. Poza tym nie odpalałam jeszcze silnika i szczerze mówiąc trochę się boję, że coś może pójść nie tak i jednak Mercedes nie ruszy – westchnęła zrezygnowana, zanurzając widelec w ostatnim kawałku szarlotki.
- Jesteś świetnym mechanikiem Lia. Zawsze byłaś – przyznał, ściągając na siebie jej radosne spojrzenie i wywołując na jej ustach niepewny uśmiech. – Radziłaś sobie z trudnymi przypadkami, tym razem również Ci się uda.
- O ile do tego czasu pan Zuluaga nie zorientuje się, że coś jest na rzeczy. – odparła. Ignacio upił łyk kawy i unosząc brew posłał jej znad kubka pytające spojrzenie. - Ostatnio przyszedł do warsztatu, żeby powiedzieć, że zgadza się zagrać na pokazie i całe szczęście, że zamknęłam drzwi, bo z niespodzianki wyszłaby d**a blada – odparła wesoło i pokręciła głową z niedowierzaniem, mając wciąż w pamięci ostatnie zajście oraz podejrzenia Cosme, że Lia w warsztacie chowa Christiana, jakby byli nastolatkami ukrywającymi się przed dorosłymi.
- Masz szczęście, że Cosme ma ostatnio sporo na głowie, bo jeśli wejdzie do swojego garażu i zauważy brak Mercedesa, strach pomyśleć, jaką rozpęta burzę.
- Nawet tak nie żartuj, bo z prezentu naprawdę wyjdzie katastrofa – powiedziała wywracając oczami. Ignacio na dźwięk tych słów parsknął głośnym śmiechem i zakasłał cicho, krztusząc się kawą.
Nagle do kuchni jak tajfun wparował Leo, wodząc zdezorientowanym wzrokiem od ojca do Lii i zatrzymując wzrok na niezapominajkach stojących w wazonie na blacie kuchennym. Uderzył się otwarta dłonią w czoło i uśmiechnął się głupio, przymykając jedno oko.
- To dzisiaj jest szósty grudnia? – spytał jakby dopiero teraz do niego dotarło, że czas nie stoi jednak w miejscu. Lia w odpowiedzi jedynie uśmiechnęła się lekko i wzruszyła nonszalancko ramionami.
- Wiesz co, synu … – odezwał się Ignacio strofującym tonem, kręcąc głową z dezaprobatą. - Wstydziłbyś się zapomnieć o czymś takim.
Leo spojrzał na Lię z miną skruszonego chłopca, który przed chwilą coś zmalował i zwieszając głowę podszedł do niej powoli.
- Wybacz, słonko – powiedział, unosząc niepewny wzrok. Lia parsknęła cichym śmiechem widząc tego dorosłego mężczyznę, wyglądającego w tej chwili jak mały łobuziak, korzący się przed rodzicem. W końcu Leo wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, po czym ujął jej twarz w obie dłonie i pocałował ją po bratersku w czoło. - Nie składam ci życzeń, bo wiem, że tego nie lubisz, ale może przynajmniej pozwolisz mi na urodzinowego przytulasa, co? – zagadnął mrugając do niej z rozbawieniem. Lia wywróciła oczami i śmiejąc się cicho, rozłożyła demonstracyjnie ramiona pozwalając by otoczył ją w pasie silnymi ramionami.
- Wszystko w porządku, Leo? – zapytała szeptem, kiedy ją objął, bo wciąż miała w pamięci ostatnie wydarzenia i stan, w jakim się znajdował, po powrocie z kilkugodzinnej posiadówki w gospodzie. Sanchez bez słowa skinął głową i pogłaskał ją po włosach. - Wiesz, że jeśli będziesz chciał pogadać…
- Wiem – szepnął i odsunął się od niej powoli, z wdzięcznością spoglądając w jej sarnie oczy. – Załapię się na urodzinową szarlotkę? – spytał, zgrabnie odwracając od siebie uwagę i uśmiechnął się szeroko, wyczekująco spoglądając raz na ojca, raz na Lię.
- Pewnie – rzuciła rozbawiona i sięgnęła do górnej szafki po kolejny talerzyk, a następnie nałożyła kawałek ciasta i podała Leo. – Teraz wiadomo, co cię przygnało do kuchni. Niezawodny węch, łakomczucha – stwierdziła, pochwytując jego urażone spojrzenie. Uśmiechnęła się jednak do niego, a Leo bez słowa wywrócił tylko oczami i pokręcił głową z rezygnacją, opierając się biodrami o szafki tuż obok niej.
- Dobrze, że jesteś, bo może ty coś zdziałasz, synu – wtrącił się po chwili Ignacio, a gdy Leo zmarszczył brwi i spojrzał na ojca z niemym pytaniem w oczach, ten tylko się uśmiechnął. –Usiłuję właśnie przemówić Lii do rozumu w sprawie spędzenia samotnie urodzin, na które się uparła.
- Żartujesz? – zapytał, kiedy udało mu się w końcu przełknąć spory kęs szarlotki i spojrzał wymownie Lii w oczy. Wzruszyła ramionami i przygryzając dolną wargę, wbiła spojrzenie w swoje tenisówki. – Dziewczyno, mowy nawet nie ma! Odwalimy ci taką imprezę, że całe Valle de Sombras będzie ci zazdrościć – stwierdził młody Sanchez szczerząc się od ucha do ucha, a Lia spojrzała na niego z powątpieniem.
- I rozumiem, że Ty masz zamiar zabrać się za organizację?
- Oczywiście! – odparł stanowczo. Odstawił talerzyk na blat za plecami i wsunął dłonie do kieszeni jeansów. – A jak trzeba będzie, to wezmę do pomocy tą wariatkę, Sol – dodał ze śmiechem, po czym uniósł znacząco brwi i posłał jej spojrzenie jasno sugerujące, że sprawa jest postanowiona i ona niewiele ma do gadania. – Właśnie, tato! – odezwał się i pstryknął palcami jakby sobie nagle o czymś przypomniał. – Być może będziemy mieli do ciebie prośbę!
- Prośbę? Do mnie? – spytał Ignacio, wodząc podejrzliwym wzrokiem od podopiecznej do syna. – Jaką?
- Chodzi o pokaz taneczny. Potrzebujemy kogoś, kto zagra na trzeciej gitarze i właściwie padło na ciebie – poinformował Leo, szczerząc się od ucha do ucha i wzruszając nonszalancko ramionami.
- Leo, synu czyś ty się z głupim na rozumy pozamieniał? - jęknął bezradnie Nacho, kręcąc głową z dezaprobatą.
- Nigdy nie myślałem bardziej logicznie niż w tej chwili – przyznał Sanchez wwiercając się w mężczyznę ciemnym spojrzeniem. – Tu chodzi o dzieciaki, a ty uwielbiasz pomagać, więc, w czym problem? To tylko jedna piosenka.
- Jestem za stary na takie imprezy, Leo – odparł poważnie, siłując się z synem na spojrzenia.
- To Zuluaga się zgodził, a ty kręcisz nosem? Wstydziłbyś się, tato – powiedział młody Sanchez parodiując ton głosu Ignacio sprzed kilku minut, po czym cmoknął karcąco.
- Leo, nie przeginaj – upomniał strofującym tonem Nacho.
- Nie przegina, tylko ma rację – wtrąciła się Lia, pochwytując ganiące spojrzenie mentora.
- I ty Brutusie przeciwko mnie?
- Absolutnie! – zaprzeczyła gorliwie Lia. – Tutaj chodzi o dzieciaki, to jest ich dzień. Bardzo cię proszę …. Ładnie proszę … - powiedziała składając dłonie jak do pacierza i trzepocząc teatralnie rzęsami, a widząc wahanie w oczach Nacho, uśmiechnęła się łagodnie i przekrzywiła lekko głowę. – Poza tym dzisiaj są moje urodziny i w ramach prezentu mógłbyś się zgodzić – stwierdziła, wzruszając nonszalancko ramionami i zerknęła na niego kątem oka.
- Nie bierz mnie pod włos, Lia – zganił ją i wycelował w nią palec wskazujący, ale widząc miny tej dwójki dorosłych ludzi, którzy wyglądali w tej chwili jak urocze i psotne dzieciaki, kąciki jego ust uniosły się delikatnie ku górze. – Zastanowię się – dodał w końcu, usiłując pozostać poważnym, gdy Lia i Leo zadowoleni przybili sobie piątki.
W tej samej chwili w kuchni niespodziewanie pojawił się młody, całkiem zdezorientowany chłopak z bukietem czerwonych róż w dłoni.
- O co chodzi? – zagadnął Leo, bez ceregieli, wpatrując się w przybysza wyczekującym spojrzeniem. Kurier przesunął wzrokiem po całej trójce, a później odchrząknął i nerwowo spojrzał na trzymane w dłoniach papiery.
- Szukam pani Lii Blanco – odezwał się odczytując nazwisko z treści zamówienia i uniósł wzrok na blondynkę.
- To ja – powiedziała Lia i z bijącym serce zeskoczyła z blatu podchodząc do kuriera. Wyciągnął w jej stronę kartę do podpisania potwierdzenia odbioru, po czym wręczył jej kwiaty, pożegnał się i zniknął tak szybko jak się pojawił.
- Chyba nowy, bo jakiś strasznie bojaźliwy – zauważył rozbawiony Leo, kiwając głową w stronę, gdzie chwilę temu stał młody kurier. Ignacio pokręcił głową z dezaprobatą słysząc uwagę syna, po czym przeniósł ciepłe spojrzenie na Lię, która wpatrywała się w trzymany w dłoni biały kartonik.
- Prezent na urodziny? – zapytał, uśmiechając się serdecznie, a kiedy Lia nie odpowiedziała tylko wrzuciła bukiet do stojącego pod ścianą kosza, zdezorientowany zmarszczył brwi.
- Jeśli tak, to cholernie nieudany prezent! – warknęła wściekle, przesuwając dłonią po przydługiej grzywce i opierając się plecami o ścianę.
- Znowu to samo? – zapytał Leo, podchodząc do niej, a kiedy skinęła głową nerwowo obracając w palcach zawieszone na szyi bursztynowe serduszko, wyciągnął jej z dłoni bilecik i przeczytał jego treść, unosząc brwi niemal pod samą linię włosów. – „Miłość niespełniona to specyficzny rodzaj nienawiści. Miejmy się na baczności przed jej ofiarą – myślącym samotnikiem” – przeczytał. - Kreatywnie. To przestaje być śmieszne, Lia. – zauważył z niepokojem, szukając jej spojrzenia, kiedy uparcie wpatrywała się w okno.
- Powinnaś to zgłosić na policję – powiedział Nacho, który nie wiadomo, kiedy zdążył podnieść się z krzesła i podejść do podopiecznej. Ujął ją za podbródek i zmusił, aby spojrzała mu prosto w oczy. – Im wcześniej tym lepiej.
- I co im powiem? Przecież w tych liścikach, nikt mi otwarcie nie grozi, nie dostaje nic prócz kwiatów, naprawdę sądzicie, że ktokolwiek się tym przejmie? – zapytała wodząc wzrokiem od mentora do Leo, który zacisnął zęby i zaklął szpetnie pod nosem.
- W takim razie powiedz przynajmniej Christianowi – poprosił zdecydowanie, siłując się z nią na spojrzenia. Lia pokręciła energicznie głową i odepchnęła się od ściany.
- Nie ma mowy! Dziękuję Nacho za śniadanie, ale muszę iść do warsztatu, zobaczymy się później – rzuciła i nie czekając na reakcję, któregokolwiek z nich, pospiesznie wyszła z kuchni.

***

Od ponad dwóch godzin siedziała w swoim warsztacie, całkowicie pogrążona w pracy nad Mercedesem Cosme. W uszach wciąż rozbrzmiewała jej płynąca ze słuchawek głośna muzyka, która miała zagłuszyć natrętne myśli i pozwolić się skupić na zadaniu, ale to nic nie dało, bo za każdym razem, gdy zamykała oczy, widziała wyraźnie wypisane na bileciku słowa. Nie miała ani siły, ani ochoty by zastanawiać się kto i po co w ten sposób daje o sobie znać. Właściwie do głowy przychodziła jej tylko jedna osoba, która z uporem maniaka robiła wszystko by uprzykrzyć jej powrót do rodzinnego miasta. Alex Barosso. Miała tylko nadzieję, że szybko mu się to znudzi i przestanie ją w końcu dręczyć.
Westchnęła ciężko i wyjęła słuchawki z uszu, sięgając do tylnej kieszeni ogrodniczek po zawieszoną tam ściereczkę. Oparła się biodrami o bok samochodu i wytarła ręce ze smaru po raz kolejny pogrążając się we własnych odległych myślach. Myślała o latach spędzonych samotnie w San Antonio, o wszystkich urodzinach i jej rozmowach telefonicznych z Nacho; o tym, że przyjechała by odnaleźć ojca, który zdawał się być jak widmo; o pamiętniku leżącym w szufladzie komody, a którego nie miała wciąż odwagi otworzyć. Wiedziała, że nie może wiecznie uciekać od przeszłości i nadejdzie dzień, kiedy przyjdzie jej zmierzyć się z własnymi demonami. Nigdy nie będzie na to wystarczająco gotowa, a przeszłość prędzej czy później i tak ją dopadnie. Przyjechała do Valle de Sombras, by poznać prawdę o swoim pochodzeniu. Nie było innej drogi, wszystkie możliwości już wykorzystała i kompletnie niczego się do tej pory nie dowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że ten pamiętnik to być może ostatnia szansa na poznanie tożsamości ojca. Bała się tego co tam znajdzie; bała się, że otworzy te przeklęte drzwi i na własne życzenie rozdrapie blizny i posypie sól na ziejące znów rany, a i tak niczego się nie dowie. Przecież nie miała żadnej gwarancji, że w dzienniku matki znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, odruchowo sięgając do wisiorka na szyi, który kilka dni temu dostała od Christiana, a z którym już się nie rozstawała. Był dla niej jak talizman, który każdego dnia przypominał jej o tym - do czego nie była przyzwyczajona, a co musiała w końcu zrozumieć, – że nie jest na świecie sama.
Przełknęła ogromną gulę, która stanęła jej w gardle i zacisnęła powieki, usiłując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Drgnęła nagle, gdy w kieszeni jeansowych ogrodniczek zawibrował jej telefon, sygnalizujący nadejście wiadomości. Sięgnęła po niego i uśmiechnęła się odczytując krótką odpowiedź od Sol, a potem przeszukała spis numerów i wybrała ten należący do Nadii de la Cruz, bo obiecała jej przecież, że zadzwoni za jakiś czas i poinformuje ją o postępie prac nad mercedesem jej ojca.
Przyłożyła aparat do ucha i zagryzając policzek od wewnątrz, przeczekała kilka sygnałów, aż w końcu po drugiej stronie linii odezwał się zmęczony i oschły kobiecy głos.
- De la Cruz, słucham?
- Cześć, tu Lia – powiedziała niepewnie do słuchawki, strzepując ze spodni jakieś niewidzialne pyłki. – Masz może chwilę?
- Oczywiście, Lia. Wybacz mi mój ton, ale mam urwanie głowy i …. Zresztą nieważne, przepraszam – zreflektowała się, wzdychając ciężko.
- Wszystko w porządku, Nadia? – zagadnęła spokojnym, wyważonym tonem, przygryzając policzek do wewnątrz i mrużąc lekko oczy, wbiła je w jakiś mało istotny punkt przed sobą.
- Nie wiem …. – jęknęła de la Cruz i zrobiła głęboki wdech, milknąc na krótki moment. – Trochę się u mnie ostatnio namieszało i chyba jestem po prostu wykończona …. ale dość o mnie. W czym mogę Ci pomóc, Lia? – zapytała nieco się ożywiając i przybierając na powrót profesjonalny ton.
- Właściwie to dzwonię w sprawie mercedesa Cosme – przypomniała Lia, odruchowo zakładając pasmo włosów za ucho. – Prosiłaś bym dała Ci znać, kiedy praca będzie chylić się ku końcowi.
- Matko kochana… Mercedes! – jęknęła bezradnie Nadia. – Kompletnie o tym zapomniałam! I jak idzie, uda się go uruchomić? – spytała z nadzieją w głosie.
- Wymieniłam wszystkie części, które tego wymagały i podłubałam trochę przy silniku, co prawda jeszcze go nie uruchamiałam, ale wszystko wskazuje na to, że chyba coś z niego jeszcze będzie – wytłumaczyła ze śmiechem, zerkając przez ramię pod wciąż otwartą maskę samochodu Zuluagi.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że to wiekowe auto, ale mam nadzieję, że jednak nie będę miała aż takiego pecha i wszystko pójdzie po naszej myśli, Lia – powiedziała z nutą niepokoju w głosie.
- Ja również, bo to było spore wyzwanie, więc lepiej, żeby moje ego mechanika na tym nie ucierpiało – zażartowała, wywołując spontaniczny śmiech brunetki po drugiej stronie linii. - A tak już całkiem poważnie, to właściwie zostały w tej chwili tylko kosmetyczne poprawki, ale to już jak tylko uda mi się uruchomić silnik i będę wiedziała, że wszystko zaskoczyło jak należy – wytłumaczyła rzeczowo i uśmiechnęła się lekko do siebie.
- Jeśli potrzebujesz dodatkowych środków to mów od razu, wystawię czek …
- Nie trzeba Nadia – wtrąciła łagodnie Lia. – Zaliczka, którą od ciebie dostałam wystarczyła na zakup wszystkich części wymiennych, także tym nie musisz się martwić – zapewniła. – Kiedy skończę pracę przygotuję dla ciebie cały kosztorys i przedstawię ci wszystkie rachunki, byśmy mogły się rozliczyć. Zostanie, co prawda jeszcze faktura, którą wystawi mi lakiernik i tapicer, ale to już będziesz mogła uregulować bezpośrednio przelewem na jego konto.
- Doskonale – odezwała się Nadia z wyraźną aprobatą w głosie. – Dziękuję Ci Lia za wszystko, naprawdę.
- Nie masz, za co. Cała przyjemność po mojej stronie, zresztą to przecież moja praca – powiedziała Lia, uśmiechając się szeroko. – Odezwę się do Ciebie na dniach.
- W porządku. Będę czekać. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia – pożegnała się Lia i rozłączyła, przelotnie jeszcze zerkając na zegar wyświetlany na ekranie, po czym wrzuciła telefon z powrotem do kieszeni ogrodniczek. Miała jeszcze trochę czasu, więc poruszyła głową na boki by rozruszać zastane mięśnie i odepchnęła się od samochodu z zamiarem powrotu do pracy. Wtedy usłyszała głośne chrząknięcie, a kiedy powędrowała wzrokiem do stojącego w drzwiach warsztatu [link widoczny dla zalogowanych], jej usta momentalnie rozciągnęły się w szerokim, promiennym uśmiechu.
- Jax! – zawołała, ruszając w jego kierunku i mierząc go bystrym spojrzeniem. – Nic się nie zmieniłeś!
- Cześć, maleńka – uśmiechnął się łobuzersko i objął ją ciasno ramionami. – A ty jak zwykle chowasz te swoje zgrabne nogi pod długimi portkami – powiedział ze śmiechem, odsuwać się od niej powoli i mrugając do niej przyjaźnie.
- Spadaj! – mruknęła, szturchając go żartobliwie w ramię. – Nie wiedziałam, że wróciłeś do Meksyku.
- Stany to zdecydowanie nie moja bajka – stwierdził wzruszając nonszalancko ramionami i wsuwając dłonie do kieszeni ciemnych jeansów. – Nie znalazłem tam tego, czego szukałem, więc jestem z powrotem – dodał, spoglądając na Lię jasnymi oczami, w których wyraźnie odbijał się smutek. – To jest to cacko, nad którym pracujesz? – zagadnął po chwili, zgrabnie zmieniając temat i zerkając ponad jej ramieniem na starego mercedesa. Uśmiechnęła się i skinęła głową na potwierdzenie, a Jax przeszedł przez warsztat z wzrokiem utkwionym w samochodzie i zagwizdał cicho z podziwem. – Carlos mówił, że wzięłaś się za odrestaurowanie jakiegoś starego Merca, ale to …. Niezły „puchacz” – przyznał, uśmiechając się szeroko i wskazując ruchem głowy na to, co kryło się pod maską.- Mogę zerknąć?
- Liczę na to, Mistrzu – odparła Lia, mrugając do niego porozumiewawczo, ale tylko roześmiał się wesoło i pokręcił głową z niedowierzaniem, wspierając dłonie o auto i pochylając się nad silnikiem.
Przez chwilę Lia nerwowo przygryzając dolną wargę, przyglądała się jak w milczeniu sprawdza poszczególne fragmenty silnika i wszystkich części, które udało jej się wymienić i doprowadzić do użyteczności. W końcu uśmiechnął się i spojrzał na nią z dumą wyraźnie migoczącą w jego jasnych tęczówkach.
- Wygląda na to, że uczennica prześcignęła mistrza – stwierdził szczerze.
- Nie przesadza, Jax – poprosiła wywracając oczami i wsuwając dłonie do kieszeni ogrodniczek.
- Lia nie musisz być skromna. Mówię poważnie, nie każdy podjąłby się takiego zadania i nie każdy poradziłby sobie z nim równie dobrze – przyznał poważnie, prostując się i wpatrując się uważnie w jej sarnie oczy. Zagryzła dolną wargę i odwróciła wzrok, czując się odrobinę skrępowaną uznaniem w głosie człowieka, który właściwie nauczył ją wszystkiego, co w tej chwili potrafiła.
- Dzięki – uśmiechnęła się niewyraźnie i spojrzała na niego niepewnie, zakładając jakiś zbłąkany kosmyk włosów za ucho. Zaśmiał się tylko w odpowiedzi i pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie skomentował w żaden sposób tego, że Lia nawet po tylu latach nie czuła się wystarczająco pewna siebie, tym bardziej, że była naprawdę cholernie dobra w swoim fachu.
- Carlos mówił, że chcesz nałożyć nowy lakier – bardziej stwierdził niż zapytał i obszedł samochód, bystrym spojrzeniem omiatając karoserię.
- Zgadza się, zresztą sam zobacz jak to wygląda – powiedziała, podchodząc do niego powoli. – Mercedes odstał swoje, kompletnie nieużywany – wyjaśniła, gdy Jax kucnął i przekrzywiając lekko głowę przyjrzał się progom.
- Faktycznie ruda go zeżarła, a jak wygląda podwozie? – spytał, zadzierając do góry głowę i spoglądając jej w oczy.
- Zadziwiająco dobrze, być może w paru miejscach trzeba będzie połatać, ale ogólnie rzecz biorąc jest lepiej niż myślałam – przyznała i oparła się biodrami o bok mercedesa. – Poza tym chciałabym coś zrobić z tapicerką. Trochę się już wysłużyła, a jak ma być jak nowy, to niech będzie od początku do końca – stwierdziła uśmiechając się promiennie. Jax wsparł dłonie o uda i wyprostował się, a potem mrużąc oczy, zajrzał do wnętrza samochodu.
- Chcesz skóry? – spytał, otwierając drzwi od strony kierowcy i przesuwając dłonią po tapicerce.
- Najlepiej takie same jak te, które już tu są – powiedziała, ściągając na siebie jego intensywne spojrzenie. – To ma być prezent dla znajomego, a wiem, że bardzo kocha to cacko. Nie chce zmieniać w nim nic, co tego nie wymaga – wyjaśniła, a Jax skinął głową ze zrozumieniem, po czym wysiadł i przesunął dłonią po jasnej bródce.
- Myślę, że uda mi się coś skołować, tylko muszę wziąć wymiary – poinformował i sięgnął do kieszeni skórzanej kamizelki po miarkę.
- Działaj, masz zielone światło – odparła Lia, ale zanim Jax zdążył odpowiedzieć do warsztatu wparował Leo.
- Lia dzwoniłaś może do …. – urwał nagle i wyszczerzył się od ucha do ucha, widząc znajomą twarz. – Jax, stary kopę lat! – rzucił, zamykając blondyna w niedźwiedzim uścisku.
- Też dobrze cię widzieć, Leo – mruknął Ward, uśmiechając się szeroko.
- Nie wiedziałem, że wróciłeś – przyznał Sanchez, wsuwając dłonie do kieszenie jeansów.
- Bo wróciłem niedawno. Lia poprosiła o konsultację, więc jestem – odparł swobodnym tonem, przesuwając dłonią po krótkich blond włosach. – Jak się sprawuje Suzuki?
- Śmiga jak dawniej – odparł Leo, uśmiechając się lekko i wzruszył swobodnie ramionami.
- To ty naprawiałeś Suzuki Christiana? – spytała zdumiona Lia, krzyżując dłonie na piersi i zerkając pytająco na swojego byłego nauczyciela.
- Jeśli mowa o takim wypasionym, czarnym motocyklu, to owszem – powiedział, po czym zerknął na zegarek i znów odruchowo przesunął dłonią po koziej bródce. – Dobra, zabieram się do roboty, bo jestem umówiony, a nie chce się spóźnić – poinformował i spojrzał na nich przepraszająco.
- Ustawimy się na piwo, to pogadamy – rzucił Leo, a Jax uniósł znacząco brew i wykrzywił usta w zawadiackim półuśmiechu.
- Trzymam cię za słowo – odparł mierząc w niego palec, a po chwili siedział już we wnętrzu samochodu.
- Dzwoniłaś do Sol? – spytał Leo, opierając się biodrami o auto tuż obok Lii.
- Tak, nie mogła rozmawiać, ale wysłała mi sms’a, że będzie…. – urwała, wędrując wzrokiem w kierunku wejścia do warsztatu i uśmiechnęła się lekko na widok zmierzającej do nich szatynki. – Właśnie, o wilku mowa.
- Cześć – przywitała się Sol i podeszła do nich powolnym krokiem, uśmiechając się blado. – Widzę, że dzisiaj jesteś w lepszej formie – zwróciła się do Leo, mierząc go rozbawionym, ale przygaszonym spojrzeniem. Sanchez rozłożył ramiona i wyszczerzył się od ucha do ucha.
- Jestem jak nowonarodzony! A na dodatek mam dla Ciebie świetną nowinę – zakomunikował wyraźnie zadowolony z siebie, krzyżując przedramiona na piersi.
Sol zmarszczyła brwi i zdezorientowana spojrzała pytająco na Lię, która tylko wzruszyła ramionami, a potem znów na Leo.
- A jaśniej?
- Ojciec zagra na pokazie na trzecią gitarę.
- Przecież jeszcze się nie zgodził, tylko powiedział, że się zastanowi! – wtrąciła Lia z przyganą w głosie, ale kiedy przyjaciel spojrzał na nią z miną niewiniątka, z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.
- A to nie to samo? – zapytał, drapiąc się po głowie i mrużąc jedno oko, ale kąciki jego ust uniosły się w psotnym, chłopięcym uśmiechu.
- Nie chce być w twojej skórze – mruknęła rozbawiona Lia, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Nie przesadzaj. Ojciec tylko tak gada, ale wiesz, że dzieciakom nie odmówi, a skoro kręci nosem, to trzeba mu pomóc podjąć decyzję, nie? – zagadnął, ale nie czekając wcale na odpowiedź, przeniósł błyszczące spojrzenie na Marisol. – Postanowione, zagra.
- To bardzo dobrze – odparła szatynka, wysilając się na swobodny ton, po czym umknęła spojrzeniem i założyła włosy za ucho. Lia zmarszczyła brwi przyglądając jej się podejrzliwie przez chwilę, bo kuzynka Diego nie zachowywała się tak jak zwykle i Lia była pewna, że wydarzyło się coś, co mocno ją podminowało. Zanim jednak zdążyła o cokolwiek zapytać, pojawił się przy niej Jax.
- Skończyłem – zakomunikował, wsuwając do tylnej kieszeni jeansów kartkę w wypisanymi na niej wymiarami. – Zadzwonię dzisiaj gdzie trzeba, a jak będę znał konkrety to się odezwę. No i umówimy się na lakierowanie, tylko będę musiał zabrać ze sobą sprzęt – poinformował rzeczowym tonem, uśmiechając się lekko do Lii.
- Świetnie Jax, dzięki za wszystko.
- Podziękujesz jak będzie po wszystkim, a teraz się zwijam, mała – mruknął, po czym objął ją po przyjacielsku ramieniem i pocałował w policzek, a potem uścisnął dłoń Leo, kiwnął na pożegnanie Sol i wyszedł pospiesznie z warsztatu.
- Sol powiesz, co się dzieje? – odezwała się w końcu Lia, kiedy zostali sami w pomieszczeniu. Dziewczyna zagryzła dolną wargę i przez chwilę milczała wodząc niepewnym wzrokiem od Lii do Sancheza, a w końcu westchnęła ciężko i przeczesała włosy placami.
- Nic takiego. Byłam na komisariacie, złożyć zeznania w sprawie znajomych pana Zuluagi. To wszystko – odparła, wymownie spoglądając Lii w oczy i dając jej znać, by w tej chwili nie drążyła dalej tematu. – Dobra, jestem tu w konkretnym celu, więc mów Leo, w czym mam Ci pomóc? – dodała, sprawnie zmieniając temat i nieco się ożywiając, uśmiechnęła się promiennie do mężczyzny …


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 1:59:07 09-05-15, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:56:45 25-04-15    Temat postu:

221. CHRISTIAN / Laura

Dawno niczego nie gotował, choć był czas, że w kuchni naprawdę czuł się jak ryba w wodzie. Często pichcili wspólnie z Kylie, bawiąc się przy tym i śmiejąc jak rozbawione dzieci, ale od jej śmierci jadał głównie na mieście albo w ogóle nie jadł, a do kuchni wpadał zazwyczaj wyłącznie po to, by wyciągnąć z lodówki coś do picia. Z sercem w gardle otworzył drzwiczki starego piekarnika w ośrodku Nacho i wyciągnął z niego dwunastodołkową formę wypełnioną czekoladowymi muffinkami, którą następnie ostrożnie odstawił na stół. Wstrzymał oddech, czekając czy nie opadną, a w końcu uśmiechnął się zadowolony ze swojego dzieła. Zarzucił sobie na ramię lnianą ściereczkę, przez którą trzymał formę i wyciągnął z formy jedną babeczkę, by sprawdzić czy smakuje tak samo dobrze, jak wygląda.
– Nie wierzę! – usłyszał za sobą rozbawiony głos Lii. – Christian Suarez, wielki El Vengador, gotuje.
Christian odwrócił się do niej przodem, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Jeszcze wielu rzeczy pani o mnie nie wie, panno Blanco – odparł z satysfakcją malującą się wyraźnie w zielonych oczach.
– Muffinki? – spytała, podchodząc bliżej.
– Czekoladowe – powiedział, wyciągając dłoń z babeczką w jej stronę. Lia spojrzała mu w oczy, a potem na muffinkę, jakby nie była do końca pewna czy powinna ulegać pokusie, ale kiedy ponownie spojrzała na twarz Christiana i zobaczyła jego zachęcający uśmiech i błyszczące chłopięcą radością oczy, nie mogła mu odmówić. Poza tym musiała przyznać, że muffinka, którą wciąż trzymał w palcach przez papilotkę, prezentowała się naprawdę apetycznie. Oplotła jego nadgarstek szczupłymi palcami na wypadek, gdyby się rozmyślił i jednak nie pozwolił jej spróbować babeczki. Ponownie spojrzała mu w oczy i w końcu ugryzła kawałek.
Christian obserwował uważnie jej reakcję, a kiedy przymknęła powieki, delektując się przysmakiem, sam również skosztował muffinki. Uśmiechnął się do siebie, gdy Lia zamruczała cicho z aprobatą, bo to oznaczało, że nie wyszedł z formy i na wieczór mógł zaryzykować przygotowanie muffinek czekoladowo–sernikowych.
Lia odruchowo przesunęła językiem po zębach i oblizała wargi, podnosząc powoli powieki. Kiedy nie mówiąc ani słowa pochwycił jej spojrzenie, uśmiechając w ten swój charakterystyczny sposób, od którego miękły kolana, poczuła, że jej serce zaczyna walić jak oszalałe.
– Chodź tu, łasuchu – powiedział zmysłowym półgłosem przełknąwszy ostatni kęs babeczki i niespodziewanie zmniejszył odległość między nimi, wyciągając dłoń w jej stronę. Lia zamarła w bezruchu, gdy kciukiem zebrał czekoladę z kącika jej ust i nie odrywając płonącego spojrzenia od jej oczu, z rozmysłem powoli go oblizał.
– Całkiem niezłe – wykrztusiła z siebie, by przerwać niezręczną ciszę, mimowolnie przenosząc wzrok na jego wargi.
– Wiem – mruknął uwodzicielsko, wciąż wpatrując się w jej oczy i jeszcze bardziej zmniejszając dystans między nimi. – Ale liczyłem na bardziej wyszukaną pochwałę – dodał.
Lia wzruszyła ramionami i zatrzymała powietrze w płucach, a kiedy spojrzała w jego błyszczące, zielone tęczówki, poczuła, że tego starcia nie wygra, obojętnie jak bardzo by się starała. Nie była w stanie się poruszyć, ani nawet oderwać spojrzenia od jego hipnotyzujących zielony oczu, a tym bardziej opierać mu się. Chciała się cofnąć, ale tuż za plecami miała stół. Zacisnęła więc dłonie na krawędzi blatu, starając się wyrównać oddech i uspokoić trzepoczące w piersi serce.
– Christian… – wyszeptała tak cicho, że ledwo sama siebie słyszała, gdy oparł dłonie o stół po obu stronach jej bioder, odgradzając jej tym samym drogę ucieczki. Był zdecydowanie zbyt blisko, ich ciała dzieliły zaledwie milimetry, na twarzy czuła jego oddech, a w jej nozdrza bezlitośnie wdzierał się jego seksowny, prowokujący zapach, będący w tym momencie mieszanką wody po goleniu, nikotynowego dymu i przypraw do ciasta, który jeszcze bardziej mącił jej w głowie, zupełnie odbierając zdolność racjonalnego myślenia. – Christian… – powtórzyła, gdy nieznośnie powoli przesunął nosem po jej policzku, a jego wargi znalazły się tak blisko jej ust, że niemal ich dotykały. Zacisnęła dłonie mocniej na blacie, z drążącym sercem czekając, kiedy i czy w ogóle w końcu ich wargi się połączą. Czuła się tak, jakby czas w jednej chwili się zatrzymał, a wokół nie było zupełnie nic oprócz ich dwojga. Przymknęła powieki i zaczęła szybciej oddychać, kiedy Christian przysunął się jeszcze bliżej i delikatnie musnął jej usta w leniwej pieszczocie, po czym z pełną świadomością bardzo powoli oderwał się od niej, robiąc to w taki sposób, że jej ciało niemal zawyło, stanowczo protestując przed utratą jego bliskości. Trącił nosem jej nos i znów z rozmysłem zawisł nad jej ustami, skutecznie pozbawiając ją tym tchu. Lia wsparła się biodrami o stół, bo nogi całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa, zmysły szalały jak opętane powodując, że cały świat zakręcił się jej przed oczami jakby była na najbardziej szalonej karuzeli na świecie.
Christian, nie odrywając płonącego spojrzenia od jej twarzy, z pełną świadomością powoli przesunął językiem po dolnej wardze, jakby przed chwilą skosztował najbardziej wyszukanej potrawy w życiu, choć Lia przecież smakowała jedynie czekoladą i wanilią. To jednak zupełnie wystarczyło, by przestał się kontrolować i pozwolił długo tłumionym emocjom wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem. Ujął jej twarz w swoje dłonie i szukając wzrokiem jej spojrzenia, kciukiem obrysował kontur jej ust, a jej wargi rozchyliły się zapraszająco.
Lia potrząsnęła głową w jakimś niemym proteście, przygryzając policzek od środka i zaplotła szczupłe palce na jego nadgarstku, ale Christian niewiele sobie z tego robiąc, wsunął dłoń pod jej włosy i chwycił ją za kark, opierając się czołem o jej czoło. Kiedy w końcu podniosła powieki i spojrzała na niego spod długich ciemnych rzęs zamglonym wzrokiem, kciukiem pogładził wrażliwe okolice ucha.
Instynktownie rozchyliła wargi, a Christian wcale nie zamierzając czekać, zwilżył je językiem, by po chwili pochłonąć w pocałunku wydobywający się z jej gardła jęk rozkoszy i niepewnego protestu. Wraz z jego językiem pojawiło się dziwne uczucie, że wtapia się w niego jak lody w ciasto, a Lia choć może powinna, nie potrafiła tego przerwać, tym bardziej kiedy tak bardzo była spragniona czułości, którą Christian ochoczo jej ofiarowywał.
– Nie wiecie, gdzie… ? – do kuchni jak huragan wparował Leo, który na widok przyjaciół zatrzymał się w pół kroku. Christian natychmiast odsunął się od Lii i opuścił głowę, unikając wzroku Sancheza, a Lia odwróciła się tyłem do drzwi i Leo, zakładając pasmo włosów za ucho i udając, że wykłada muffinki na talerz. Sanchez obrzucił oboje przyjaciół badawczym wzrokiem, roześmiał się i unosząc dłonie w geście poddania, wycofał się. – Nie przeszkadzajcie sobie, gołąbeczki. Nie było mnie tu – zaświergolił i już go nie było.
Lia zrobiła głęboki wdech zagryzając odruchowo dolną wargę i czekając z łomoczącym sercem na jakąkolwiek reakcję Christiana. Gdy się nie doczekała, spojrzała na niego niepewnie, natychmiast pochwytując jego rozpalone zielone spojrzenie. Bez słowa wpatrywali się tak w siebie przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, ale w końcu to Lia pierwsza odwróciła wzrok, odchrząkując cicho.
– Powinnam… Muszę… – zaczęła nieporadnie, czując jak na policzki wypływa jej rumieniec. Przygryzła policzek od środka i zerknęła na niego przelotnie.
– Lia… – mruknął cicho Christian, ale widząc jej uniesioną dłoń natychmiast zamknął usta, chociaż nie chciał znów udawać, że nic się nie stało.
– Mam coś do zrobienia, zobaczymy się później – rzuciła i nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony wybiegła pospiesznie z kuchni.
Christian zaklął pod nosem i przesunął dłońmi po twarzy i włosach, spoglądając za oddalającą się Lią. Gdy zupełnie zniknęła mu z oczu, oparł się dłońmi o blat stołu, pochylając się do przodu i zrobił głęboki wdech. Musiał dać jej czas. Jej i sobie. Nie naciskać i… być cierpliwym.
– Utemperować Chochlika? – zaśmiał się pod nosem, przypominając sobie rozmowę z panią Raquel i pokręcił głową z niedowierzaniem. – To może być trudniejsze niż zdobycie Mont Everest – mruknął, przygotowując składniki na kolejną porcję muffinek.
– Cześć – usłyszał za sobą, a gdy odwrócił się przez ramię i zobaczył stojącą w progu Laurę jego usta momentalnie rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Nie wiedziałam, że lubisz zabawiać się w kurę domową – powiedziała, wysilając się na uśmiech, ale po jej minie widać było, że coś ją trapi.
– Chyba musimy poznać się na nowo – odparł, opierając się biodrami o stół i przyglądając się jej uważnie. Jego siostra, choć ubrana jak dawniej, w luźny, biały t–shirt z jakimś nadrukiem w odcieniach szarości, przetarte, obcisłe jasne jeansy i zwykłe tenisówki, z włosami niedbale spiętymi w wysoki kucyk, nie była już nastolatką, jaką pamiętał sprzed lat.
– Taki miałam zamiar, gdy zadzwoniłam do ciebie ostatnio – przyznała, wsuwając dłonie w tylne kieszenie swoich jeansów. Przygryzła nerwowo dolną wargę i spojrzała w zielone tęczówki brata. – Odwołałam nasze spotkanie, bo… chyba stchórzyłam.
– Lali – jęknął Christian, podchodząc do niej i zakładając za ucho jakiś zabłąkany kosmyk jasnych włosów, który wysunął się z upięcia. – Straciliśmy mnóstwo czasu, którego nikt nam nie zwróci i na pewno nie wiemy o sobie wielu rzeczy, ale wciąż jesteśmy rodzeństwem. Wciąż jesteś moją małą, ukochaną siostrzyczką i to się nigdy nie zmieni – dodał, zaczepnie trącając ją palcem wskazującym w czubek nosa. Laura uśmiechnęła się niepewnie i odwróciła wzrok, wzdychając ciężko. – Wszystko w porządku? – spytał Christian, a gdy w odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami, wsunął palec pod jej brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
– Przejdziemy się? – spytała, siląc się na beztroski ton, a gdy Christian skinął głową na zgodę i uśmiechnęła się lekko. Wyciągnęła dłonie z kieszeni spodni, a wtedy na ziemię upadła papierowa serwetka. Zagryzła boleśnie dolną wargę, gdy Christian schylił się po nią i przeklęła w duchu samą siebie za to, że nie wyrzuciła jej tak jak miała zamiar.
Miłego dnia, Kocie – odczytał i przeniósł zdumione spojrzenie na siostrę. – Bawicie się z mecenasem w przesyłanie sobie liścików na papierowych serwetkach? – spytał rozbawiony.
– Nie interesuj się – powiedziała, wyrywając mu serwetkę i na powrót wciskając w tylną kieszeń jeansów.
– A w ogóle… Kocie? – zagadnął, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu, ale Laura tylko pacnęła go w ramię z przyganą i ruszyła w stronę wyjścia, a po chwili byli już na polanie za ośrodkiem. Laura usiadła na zwalonym drzewie, wsparła na nim dłonie po obu stronach swoich bioder i wystawiła twarz w stronę słońca, zastanawiając się od czego powinna zacząć. Jej myśli w tej chwili wciąż zaprzątał nieznajomy z kawiarni, którego miała przyjemność poznać już, i to całkiem blisko, kilka miesięcy temu. Wtedy jednak nawet przez myśl nie przeszło jej, że jeszcze kiedykolwiek go spotka. Tymczasem nie tylko spotkała go ponownie, ale też nie potrafiła przestać myśleć o nim i jego błyszczących, lazurowych oczach, wpatrujących się w nią w taki sposób, że czuła się tak, jakby stała przed nim zupełnie naga.
Westchnęła cicho i spojrzała na Christiana, który właśnie odpalał papierosa.
– Palisz? – spytała, a on uśmiechnął się beztrosko i wzruszył ramionami. – Christian, ja wiem czym zajmował się ojciec. Wiem wszystko.
– Wszystko? – spytał cicho Christian, zaciągając się nikotynowym dymem i spoglądając w duże, czekoladowe oczy siostry. Laura skinęła głową i wlepiła spojrzenie w swoje tenisówki.
– Wiem, że ojciec handlował prochami, że on i Cosme byli braćmi, że osobą odpowiedzialną za śmierć naszego ojca jest Mitchell Zuluaga.
– Jak się dowiedziałaś?
– Kiedy wyjechałeś, a mama umarła… – urwała i podniosła się z drzewa. Zrobiła kilka kroków w przód i ciasno objęła się ramionami. – Poznałam wtedy Estabana Chaveza, tobie pewnie bardziej znanego jako El Pantera – dodała, uśmiechając się krzywo. – Szybko straciłam dla niego głowę. Imponowało mi, że taki facet zainteresował się taką szarą myszką jak ja, wydawało mi się, że to miłość, ale dzisiaj wiem, że po prostu rozpaczliwie pragnęłam mieć kogoś blisko siebie, czuć, że nie jestem sama... Na początku nie miałam pojęcia kim on jest i czym się zajmuje, a kiedy to sobie uświadomiłam, byłam od niego uzależniona jak od narkotyków. Przychodzili do niego różni ludzie, słyszałam różne rozmowy… Od słowa do słowa, udało mi się zebrać wszystkie puzzle i złożyć wszystko do kupy.
Christian wypuścił z ust smużkę dymu, zmrużył oczy i zacisnął dłoń w pięść, gdy przypomniał sobie o dokumentacji medycznej siostry, którą widział.
– Skrzywdził cię? – spytał, podchodząc do niej i kładąc dłoń na jej ramieniu, odwrócił w swoją stronę. – Lali?
Laura spojrzała na niego oczami pełnymi łez i przełknęła gulę, która ściskała jej gardło.
– Lali… – jęknął i natychmiast przygarnął ją do siebie, zamykając w swoich ramionach. Gdy wtuliła się w niego mocniej, zaciskając drobne dłonie w pięści na jego koszuli i chlipiąc cicho, poczuł jak przeszywający ból rozrywa mu serce. Gdyby nie wyjechał z Valle de Sombras po śmierci ojca, oszczędziłby jej tego wszystkiego. – Przepraszam – wyszeptał, całując ją w czubek głowy.
– To nie jest tylko twoja wina – powiedziała cicho, odsuwając się od niego na tyle, by móc spojrzeć mu w oczy. – Przecież miałam swój rozum – dodała, wierzchem dłoni wycierając policzki. – A tobie też pewnie nie było łatwo przez te wszystkie lata.
Christian zaśmiał się gorzko i ujął jej policzek w swoją dłoń, kciukiem ścierając słone krople z jej skóry.
– Nie było – przyznał. – Ale to nie zmienia faktu, że powinienem być tutaj, z tobą… Jak poznałaś mecenasa? – spytał po chwili, ponownie zaciągając się papierosem.
– Przez Internet, tak jak Arianę – powiedziała, uśmiechając się lekko. – Kiedy między mną i Estabanem wszystko zaczęło się psuć, albo raczej kiedy ja zaczęłam w końcu dostrzegać jego wady, mnóstwo czasu spędzałam w sieci. Mauricio wiedział o mnie więcej niż Ariana. Namawiał mnie, żebym odeszła od Estabana, a kiedy w końcu się na to zdecydowałam, powiedział, że Laura Suarez musi przestać istnieć i pomógł mi zmienić tożsamość.
– Dlatego za niego wyszłaś?
Laura pokręciła przecząco głową.
– Od początku wiedziałam, że jest bratankiem Fernanda Barosso. Wtajemniczył mnie w ich rodzinną historię, mówił, że szuka „papierowej” żony, żeby zniszczyć wuja. Pomógł mi uwolnić się od Estabana, więc ja stwierdziłam, że pomogę jemu.
– Nic do niego nie czujesz?
– Nie wiem, Christian – przyznała, spoglądając na niego bezradnie. – Czasem wydaje mi się, że gdybym tylko dała sobie szansę, mogłabym być z nim naprawdę szczęśliwa. To dobry człowiek, który dałby mi gwiazdkę z nieba, gdybym go o to poprosiła.
– Ale?
– Ale ja nie kocham go chyba w sposób, w jaki kobieta powinna kochać mężczyznę.
– Jest ktoś inny – bardziej stwierdził niż zapytał, wpatrując się w nią błyszczącymi, zielonymi tęczówkami i strzepując popiół z papierosa. – To autor tej wiadomości na serwetce, prawda? – zagadnął, uśmiechając się cwano, jakby właśnie odkrył jej największy sekret.
– Co to za przesłuchanie? – zaśmiała się, wycierając nos wierzchem dłoni. – Za dużo chciałbyś wiedzieć od razu. Może dla odmiany powiesz teraz coś o sobie?
– Lia ma dziś urodziny, zostaniesz?
– Nie zmieniaj tematu, Chiquito – upomniała, wbijając szczupły palec w jego tors.
Christian pokręcił głową z niedowierzaniem, wsunął dłoń pod jej włosy i pocałował ją w czoło.
– Zostań – poprosił, spoglądając jej w oczy z nadzieją.
– Nie mogę – westchnęła, oplatając jego nadgarstek szczupłymi palcami i spoglądając na niego przepraszając. Naprawdę miała ochotę zostać. – Leo pewnie będzie ze swoją dziewczyną, a biorąc pod uwagę, że ona jest z klanu Barossów, to lepiej, żeby mnie tu nie widziała.
– Zdajesz sobie sprawę, że konfrontacja z nimi jest nieunikniona?
Laura kiwnęła głową i uśmiechnęła się krzywo, wpatrując się w ich splecione dłonie i myślami na krótką chwilę wracając do wspomnień z dzieciństwa, kiedy Christian, jak przystało na starszego, troskliwego brata, nawet na sekundę nie chciał puścić jej ręki, gdy szli gdzieś razem.
– Wiem, ale dopóki mam taką możliwość, wolę nie rzucać się im w oczy. I nie, nie musisz mówić mi, że ci się to nie podoba – dodała, uprzedzając go. – Widzę to twojej minie, ale skoro już się w to wpakowałam, nie mogę teraz zostawić Mauricia na lodzie. Powinieneś dać mu szansę i spróbować poznać go bliżej.
– Lali – westchnął Christian, przewracając oczami, a gdy Laura w odpowiedzi jedynie zmarszczyła czoło, spoglądając na niego wyczekująco, dodał: – To Barosso.
– To naprawdę wartościowy, wspaniały człowiek, mój przyjaciel i póki co… twój szwagier – zauważyła Laura, odważnie patrząc bratu w oczy.
– Ostatecznie, lepiej Barosso niż El Pantera – odparł żartobliwym tonem, uśmiechając się pod nosem, za co natychmiast zarobił kuksańca pod żebra.

* * *

Przystrojona kolorowymi balonami i serpentynami jadalnia w ośrodku Ignacia tętniła życiem. Dawno już to miejsce nie widziało tylu roześmianych ludzi jednocześnie. Ludzi, którzy choć nie łączyły ich więzy krwi, byli sobie naprawdę bliscy i jedno za drugim gotowe było skoczyć w ogień.
Lia ze łzami w oczach wpatrywała się to w wielki, czekoladowy tort, który właśnie wjeżdżał powoli do pomieszczenia na specjalnym wózku pożyczonym z gospody, dzielnie prowadzonym przez Oscara i Sofię, szczerzących się od ucha do ucha. Christian stał tuż za solenizantką, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie spodni, nie mogąc od niej oderwać oczu, a tuż obok niego, na parapecie przycupnął Leo, który nie zamienił ze swoją dziewczyną ani słowa odkąd ta zjawiła się w ośrodku, wyraźnie unikając z nią przebywania sam na sam, za to świetnie bawiąc się w towarzystwie siedzącej obok niego Sol.
– To nasz prezent dla ciebie – oświadczył Oscar, zatrzymując się wózkiem tuż przed Lią. – Chcieliśmy dać ci coś innego, ale babcia powiedziała, że takiemu chudzielcowi jak ty najbardziej przyda się porządna porcja kalorii. – dodał zerkając w stronę Doni Raquel, która z uniesionym do góry kciukiem stała tuż obok Nacho.
– Udała ci się ta gromadka – powiedziała Raquel konspiracyjnym szeptem, lekko nachylając się w jego stronę i kątem oka zerkając na jego twarz. Ignacio uśmiechnął się pod nosem. Nie mógł nie przyznać jej racji. – Jesteś ich ojcem, matką i mentorem. To bardzo zaszczytne i odpowiedzialne zdanie, a niektóre dzieciaki potrafią być niewdzięczne.
– Ale chwile takie jak ta, wynagradzają wszystko – odparł Nacho, uśmiechając się promiennie. – Cały trud i wszystkie chwile zwątpienia, ale akurat ty, dobrze o tym wiesz. Cieszę się, że przyszłaś, bo zdążyłem zatęsknić.
– Tak? – zaśmiała się Raquel, przyglądając mu się podejrzliwie. – Chyba bardziej za moją kuchnią niż za moją skromną osobą – powiedziała rozbawiona.
– Ty to powiedziałaś – odparł Nacho. – Swoją drogą twoja gromadka też prezentuje się imponująco.
– To ja postawiłem świeczki! – głos Oscara, przerwał im pogawędkę.
– A ja ozdobiłam tort kwiatkami i bitą śmietaną – zaświergoliła radośnie Sofia.
– Leo powiedział, że zagra pan u nas na pokazie – wtrąciła się do rozmowy Sol, przypatrując się licytującym się właśnie przed Lią Oscarowi i Sofii. Nacho pokręcił głową z dezaprobatą, spoglądając w stronę Leo, który jedynie wzruszył ramionami i uśmiechnął się, robiąc przy tym minę niewiniątka. – Babcia mówiła, że nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego gitarzysty – dodała Sol, mrugając porozumiewawczo do Leo.
Igancio parsknął wesołym śmiechem, bo wyglądało na to, że w tej kwestii cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu i nie wchodziło w grę, by choćby spróbował pomyśleć o tym, żeby im odmówić.
– Leo gra świetnie, a skoro to pan go uczył, to jestem pewna, że babcia ma rację.
– Jesteście niemożliwi – westchnął Ignacio. – Kto to słyszał, żeby w takie przedsięwzięcie angażować takiego starego pryka jak ja.
– Jakiego starego? – zaoponowała Sol, uśmiechając się psotnie. – Wygląda pan najwyżej na czterdziestolatka, a poza tym, nie liczy się metryka tylko stan ducha.
– Widzę, że decyzje zostały już podjęte i nie mam nic do powiedzenia – zaśmiał się Nacho.
– Jutro podrzucę panu materiały i myślę, że mógłby pan wpaść na popołudniową próbę, jeśli nie miałby pan innych planów.
Ignacio kiwnął głową na zgodę, skupiając wzrok na Lii, która właśnie ściskała mocno dzieciaki Diega.
– Pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki – polecił Oscar.
– Tylko nabierz dużo powietrza, bo musisz zdmuchnąć wszystkie za jednym razem, bo inaczej życzenie się nie spełni – ostrzegła Sofia śmiertelnie poważnym tonem.
Lia skinęła głową na zgodę i pochyliła się by zdmuchnąć świeczki. Nim przymknęła powieki, by pomyśleć życzenie, jeszcze na chwilę uniosła wzrok znad tortu, przebiegając nim szybko po zebranych wokół niej ludziach, tak ważnych w jej życiu i zatrzymując się na błyszczących, zielonych tęczówkach Christiana. Uśmiechnęła się lekko i ku uciesze Sofii, zdmuchnęła wszystkie świeczki za jednym razem. Wyprostowała się powoli i siąknęła nosem, energicznie mrugając powiekami, bo oczy znów zaczęły ją piec. Drgnęła, gdy poczuła silną dłoń Christiana na swoim biodrze, jego ciało tuż przy swoim i jego ciepły oddech na szyi.
– Chochliku, czyń powinność – szepnął jej do ucha, przy okazji wyciskając całusa na jej policzku i podał jej szeroki nóż. Lia pokręciła głową i starając się odzyskać równowagę, zaczęła dzielić tort.
– Ty masz już swoje ciastko więc tort zostaw dla innych – wyszeptała jej do ucha Leti, która ustawiła się w kolejce po smakołyk tuż za swoimi dziećmi. Lia pokręciła głową z niedowierzaniem i kątem oka zerknęła na Christiana. Gdy mrugnął do niej zaczepnie, uśmiechając się przy tym jednym kącikiem ust, wróciła spojrzeniem do Leti. – Jak się czujesz? – spytała, kładąc dłoń na jej pokaźnych rozmiarów brzuchu.
– Dobrze, chociaż bywają dni, że maluch wierci się niemiłosiernie jakby nie mógł pięciu minut spokojnie usiedzieć w miejscu.
– Chyba wiem po kim to ma – zaśmiała się Lia, sugestywnie spoglądając na Diego, który pogroził jej placem i cała trójka zaśmiała się wesoło.

* * *

Uśmiechnął się zadowolony z siebie, cicho zamknął za sobą drzwi pokoju Lii i zszedł z powrotem na dół. W jadalni wrzało. Wszyscy zaśmiewali się do łez, zapewne z kolejnego głupiego żartu Leo, który był mistrzem w robieniu z siebie klowna i rozbawianiu towarzystwa, ale Christian potrzebował chwili oddechu. Swoich urodzin nie obchodził od dawna, a urodziny Lali przemykały jedne za drugimi, aż jego siostra z uroczej nastolatki, stała się piękną, pewną siebie kobietą. Innej rodziny nie miał. To było dla niego zupełnie nowe doświadczenie. Przyjemne, a jednocześnie skłaniające do refleksji nad tym, ile w go ominęło i jak mogło wyglądać jego własne życie i życie jego siostry, gdyby po śmierci ojca nie zdecydował się wyjechać z Valle de Sombras.
Westchnął cicho i wyszedł przed ośrodek. Sięgnął do kieszeni spodni, wyciągnął z niej paczkę papierosów i usiadł na kamiennych schodkach. Kiedy usłyszał kroki, leniwie zerknął za siebie przez ramię. Uśmiechnął się lekko na widok Leo, który zatrzymał się w drzwiach, opierając się ramieniem o futrynę.
– O czym myślisz? – spytał cicho Leo.
Christian zaciągnął się papierosem i spojrzał w ciemne niebo nad głową, jakby tam miał znaleźć odpowiedź. Milczał przez dłuższą chwilę i leniwie wypuścił z ust smużkę dymu.
– O twoich kłopotach… swojej przeszłości… rodzinie… o wszystkim co ostatnio zwaliło mi się na głowę.
Leo westchnął ciężko i usiadł obok Christiana, a gdy ten poczęstował go papierosami, wyciągnął jednego z paczki i zaczął nerwowo obracać go w palcach.
– Moje kłopoty, to ostatnia rzecz, jaką powinieneś zaprzątać sobie głowę – powiedział zupełnie poważnie. – Niepotrzebnie ci o tym powiedziałem…
– A komu miałeś powiedzieć? – wszedł mu w zdanie Christian. – Jesteśmy więcej niż tylko kumplami, Leo. Zawsze byłeś dla mnie jak brat i to się nigdy nie zmieni. Nawet jeśli czasem się na ciebie wściekam i mam ochotę ci przywalić – dodał, spoglądając na twarz przyjaciela i pochwytując jego spojrzenie. Gdy kąciki ust Leo drgnęły lekko, Christian uśmiechnął się pod nosem i ponownie zaciągnął się papierosem, odwracając wzrok i spoglądając gdzieś w dal.

Powoli otworzył powieki i zamrugał kilka razy, usiłując odzyskać ostrość widzenia i walcząc z mdłościami, które nasiliły się, gdy w jego nozdrza wdarł się nieprzyjemny zapach szpitala.
– No nareszcie, śpiąca królewno… – dobiegło do niego jakby z zaświatów. W głowie czuł pulsujący ból, który zdawał się promieniować aż do kręgosłupa, a gdy spróbował się poruszyć, poczuł się tak, jakby ktoś włócznią na wskroś przeszył jego ciało i ciemno zrobiło mu się przed oczami.
– Nie ruszaj się – usłyszał stanowczy głos, który doskonale znał. Zastanawiał się czy nie śni, bo przez chwilę nie potrafił zlokalizować skąd dochodzi. Znów zamrugał powiekami aż w końcu, jak przez mgłę, dostrzegł wpatrując się w niego z troską twarz Ignacia. – Musisz uważać na kręgosłup.
Zmrużył oczy i zwilżył spierzchnięte wargi językiem.
– Co mi jest? – spytał, spoglądając na Ignacia ponownie, tym razem wyraźnie widząc już każdą zmarszczkę i drganie każdego mięśnia na jego twarzy.
– Stłuczenie kręgosłupa lędźwiowego – wyjaśnił krótko. – Musisz leżeć co najmniej przez kilka dni. Pamiętasz w ogóle co się stało?
– Jechaliśmy moim Suzuki… – zaczął, ale zaraz urwał. Przez chwilę walczył z narastającym bólem w czaszce, usiłując uporządkować obrazy, które pojawiły mu się przed oczami. – Chryste… Kylie… co z nią? – spanikowany spojrzał na Nacho, a kiedy ten opuścił głowę, przeniósł spojrzenie na stojącego pod ścianą Leo, ale jego mina mówiła sama za siebie. Sam zresztą doskonale wiedział, że stało się najgorsze, ale rozpaczliwie pragnął, by ktoś temu zaprzeczył i powiedział mu, że wszystko jest w porządku i niebawem ją zobaczy. – Boże… – wyszeptał, czując jak wielka gula ściska mu gardło. Zamknął oczy i z całej siły zacisnął dłoń w pięść na szpitalnej pościeli. – To ja powinienem… – wydukał, gdy samotna łza spłynęła po jego policzku.
– Weź się w garść – upomniał surowym tonem Ignacio. – Żyjesz i masz dla kogo żyć, a to był tragiczny wypadek i nie ma w tym żadnej twojej winy.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odparł cicho, tępym wzrokiem wpatrując się w leniwie drgające na wietrze za oknem, zielone liście…

Leo wiedział. Domyślał się, że to nie był zwykły wypadek, ale nigdy nie puścił pary z ust ani o nic nie wypytywał. Po prostu był i wspierał go na każdym kroku. Tak jak Ignacio. Naprawdę wiele zawdzięczał im obu, to oni uparcie trwali przy nim w najgorszym okresie jego życia, choć robił wszystko, by się ich z niego pozbyć. Tak naprawdę tylko dzięki nim zdołał się jakoś pozbierać, więc jeśli teraz mógł w jakikolwiek sposób im pomóc, zrobi to bez wahania.
– Spłacę twój dług.
– Nie musisz.
– A na co mam czekać? Aż wpadniesz na jakiś kolejny genialny pomysł? Mam odłożoną kasę, jeśli może się komuś do czegoś przydać, to chętnie ją wydam. Poza tym chyba zrobiłbyś dla mnie to samo, prawda? – Leo uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Zresztą nie myśl sobie, że robię to wyłącznie z dobroci serca – dodał po chwili Christian. – Oddasz mi wszystko, co do ostatniego cholernego peso, a jeśli nie, to odpracujesz to, nawet jeśli to oznacza, że do końca życia będziesz moim lokajem
– Chcesz kupić hacjendę? – zagadnął Leo z rozbawieniem. – Mam nadzieję, że nie tylko po to, żebym harował u ciebie jak wół.
Christian zaśmiał się pod nosem i strzepnął popiół z papierosa, wbijając wzrok w podłoże pod swoimi stopami.
– Chcę jechać do San Antonio. Muszę pozamykać pewne sprawy, zwolnić mieszkanie, a potem kto wie, może rzeczywiście kupię tu jakąś hacjendę – dodał, uśmiechając się, ale bez cienia wesołości.
Leo zaciągnął się nikotynowym dymem i uważnie przyjrzał przyjacielowi,
– Znów zamierzasz schować się w swojej skorupie – zauważył. Suarez nic nie powiedział. – Dobrze by ci zrobiło, gdybyś w końcu zrobił krok do przodu i spędził święta z rodziną.
– Masz na myśli moją siostrę i jej cudownego męża? A może wujka Cosme i kuzynkę Nadię? – zaśmiał się gorzko Christian.
– Mam na myśli nas wszystkich tutaj. Oczywiście ze mną na czele, choć pewna blondynka chyba zepchnęła mnie z piedestału – dodał żartobliwym tonem, trącając zaczepnie ramieniem w ramię Suareza, po czym zaciągnął się nikotynowym dymem i wypuścił z ust dym, robiąc z niego kółeczka, które zmieniając kształt, leniwie rozpływały się w wieczornym powietrzu.
Christian parsknął śmiechem i pokręcił głową, przewracając oczami.
– Powiesz w końcu co jest między wami? – spytał po chwili Leo, a gdy Christian wymownie spojrzał mu w oczy, wyszczerzył się jak głupek. – Tylko nie mów, że nic, bo i tak ci nie uwierzę – uprzedził z poważną miną, mierząc do niego palcem wskazującym.
– Nic – powiedział Suarez, uśmiechając się lekko i wzruszając ramionami.
– Jesteś okropny! Ja mówię ci o wszystkim.
– O wszystkim? – zagadnął rozbawiony Christian ostatni raz zaciągając się papierosem.
– No prawie… – przyznał Leo, uśmiechając się przepraszająco.
– Sam widzisz. Zresztą, dżentelmeni nie rozmawiają o kobietach.
– A od kiedy to nimi jesteśmy? Poza tym, nawet jeśli, to nie słyszałeś, że dżentelmen powinien umieć rozmawiać o wszystkim? O pieniądzach, żeby zrobić interes, o kobietach, żeby umieć sobie z nimi radzić i o wszystkim co dotyczy jego samego, żeby mógł się ciągle doskonalić.
Christian zaśmiał się wesoło i poklepał przyjaciela po ramieniu.
– W takim razie może powiesz mi co się dzieje z tobą i Margaritą?
– Nie zmieniaj tematu! – zaoponował gwałtownie Leo.
– To przez nią ostatnio schlałeś się jak świnia?
Sanchez westchnął ciężko i opuścił głowę. Przez chwilę obaj siedzieli w ciszy, pogrążeni we własnych myślach, dopóki nie dobiegło ich chrząknięcie młodego chłopaczka, stojącego u dołu schodów z niewyraźną miną i naręczem kwiatów.
– Prze…prze… przepraszam. Czy… czy zastałem panienkę… – urwał i sięgnął do kieszeni swoich spodni, które sprawiały wrażenie co najmniej o dwa numery za dużych, wyciągając z niej jakąś zmiętą kartkę. – Lię Blanco? – odczytał z kartki, niepewnie przenosząc spanikowane spojrzenie od Leo do Christiana i z powrotem.
Sanchez uśmiechnął się pod nosem i kiwnął chłopakowi głową, dając znać, że powinien wejść do środka.
– Zaraz, zaraz – zatrzymał go nagle, jakby sobie o czymś przypomniał i zagrodził mu drogę, gdy chłopak wszedł na schody.– Gdzie bilecik? – spytał ze śmiertelnie poważną miną, starając wypatrzeć go pośród kwiatów.
– Leo! – upomniał surowym tonem Christian, podnosząc się ze schodów. – Zlituj się.
– Są od ciebie? W takim razie… – uniósł ręce w geście poddania, uśmiechając się pod nosem i odsunął się na bok, przepuszczając wystraszonego chłopaka. – Nie znałem cię od tej strony – dodał, mrugając z rozbawieniem do Christiana. – Postarałeś się – pochwalił, a uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– To nie są kwiaty ode mnie – wycedził Suarez przez zaciśnięte zęby, zaciskając dłonie w pięści i wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Leo powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem, a gdy zobaczył stojące po drugiej stronie ulicy Mitsubishi i jego kierowcę, wypuścił powietrze z ust ze świstem. – Christian… – zaczął Leo, gdy samochód odjechał z piskiem opon. – Ten gagatek i Kylie… – urwał, gdy Suarez zmroził go morderczym spojrzeniem. – Oni w jakiś sposób byli z sobą blisko – kontynuował, przełykając głośno ślinę, jakby bał się, że jeśli powie jeszcze choć słowo, zostanie momentalnie znokautowany. Christian jednak zacisnął tylko mocniej szczęki i zazgrzytał zębami.
– Mówiłeś, że Rayan za każdym razem, gdy pytasz go o tego typka, nabiera wody w usta.
– I to jest następny powód, dla którego powinienem pojechać do San Antonio – mruknął Christian, jakby sam do siebie, będąc wyraźnie myślami całkiem gdzie indziej.
– Może to on wysłał tego maila z pogróżkami, albo to właśnie do niego ten mail miał trafić. I może to właśnie on wymalował ci to arcydzieło na ścianie w salonie – zaczął się zastanawiać Leo, ściągając na siebie spojrzenie przyjaciela. Christian zadumał się na chwilę, rozważając słowa Leo. – Jak to było? Mors certa… mors certa… – skrzywił się i podrapał w czubek głowy, starając się sobie przypomnieć ciąg dalszy. – Trzeba przyznać, że wybrał dość oryginalny sposób przesłania groźby pozbawienia… – urwał, gdy Suarez wzrokiem dał mu znać , by natychmiast zamilkł. – Życia? – dokończył niepewnie, powoli odwracając się za siebie. – Lia, jak impreza? – wyszczerzył się, jak gdyby nigdy nic, widząc ją stojącą w drzwiach.
– Jakie groźby? – spytała, przyglądając się im podejrzliwie. – Christian? – zwróciła się bezpośrednio do Suareza, zupełnie ignorując Leo. – Jakie groźby pozbawienia życia? – powtórzyła, wpatrując się w jego zielone tęczówki.
– Takie same jak w twoich bilecikach! – fuknął zirytowany Leo. – Zawoalowane i wysublimowane. Czaicie się, dusicie wszystko w sobie i jedno zabrania mi o tym mówić drugiemu, a przecież te sprawy mogą się ze sobą łączyć!
– Jakie sprawy? – spytała Lia, przyglądając się im z coraz większym niepokojem.
– Zabiję cię kiedyś – syknął Christian, przez zaciśnięte zęby, ale Leo nie zamierzał się ugiąć. Zresztą i tak powiedział już za dużo i cokolwiek by nie zrobił, wiedział, że będzie miał przechlapane.
– O ile ktoś najpierw nie zabije ciebie! – odburknął. – Najpierw ten mail, który dostała Nadia, a teraz to arcydzieło na twojej ścianie w salonie i bukiet kwiatów, a w nich liścik z pogróżkami, drugi w ciągu kilku dni! Naprawdę uważacie, że to tylko głupie żarty? – spytał po czym spojrzał najpierw na osłupiałą Lię, a potem na coraz bardziej wściekłego Suareza, który minę miał taką jakby chciał go zabić samym wzrokiem. – Chyba powinniście pogadać – dodał cicho i powoli wycofał się do wnętrza ośrodka.
Christian i Lia przez chwilę siłowali się na spojrzenia, jakby jedno i drugie bez zadawania zbędnych pytań chciało wyczytać odpowiedzi z twarzy tego drugiego.
– Christian, o czym on mówił? – spytała po chwili Lia, krzyżując dłonie na piersiach i marszcząc gniewnie czoło.
– O to samo mogę zapytać ciebie – mruknął Suarez zdecydowanie ostrzej niż zamierzał. Nie wiedział czy bardziej wkurzyło go to, że Leo się wygadał, czy to, że mógł mieć rację co do Torresa, czy też to, że Lia ukrywała przed nim coś takiego. – O co chodzi z tymi bukietami i pogróżkami?
– A o co chodzi z arcydziełem na ścianie w twoim salonie? – odpowiedziała pytaniem, wpatrując się w niego uparcie, a w jej oczach widział całą gamę uczuć, od strachu, przez troskę, aż do złości, która zdawała się brać górę nad wszystkim innym. Także u niego.
– Miałaś zamiar mi powiedzieć? – spytał, starając się panować nad emocjami.
– A ty? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? I jeszcze kłamałeś, że to Leo rozwalił na ścianie słoik z konfiturą!
– To akurat nie było kłamstwo.
– Tylko delikatne minięcie się z prawdą – odfuknęła zirytowana, odwracając się tyłem do niego i przeczesując gęste włosy palcami.
– Chcesz rozmawiać w ten sposób? – spytał, chwytając ją za łokieć i odwracając w swoją stronę.
– Chcę wiedzieć dlaczego mi nic nie powiedziałeś! – wycedziła przez zęby, wyrywając mu się. Cofnęła się, tworząc między nimi dystans i odważnie spoglądając w jego płonące gniewem, zielone tęczówki. Christian przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa, zastanawiając się czy Lia naprawdę nie rozumie dlaczego postanowił ją od tego odciąć, czy tylko chce wyładować swoją frustrację.
– Bo nie widziałem powodu, dla którego miałbym ci o tym mówić – odparł w końcu, odwracając wzrok i przesuwając palcem wskazującym po dolnej wardze.
– Nie widziałeś powodu? – powtórzyła, wściekle mrużąc oczy i robiąc odważny krok w jego stronę. – Mam ci przypomnieć, że jeszcze całkiem niedawno siedziałeś w jakiejś pieprzonej, opuszczonej fabryce, pozostawiony tam na pewną śmierć tylko dlatego, że nikomu o niczym nie powiedziałeś?!
Christian zacisnął mocniej zęby, aż na policzku pojawił mu się pulsujący dołeczek i łypnął na nią gniewnie.
– A ja chyba nie muszę ci przypominać, że jesteś cholernie upartą babą? Gdybym ci powiedział tym bardziej nie odpuściłabyś tej sprawy, tak jak nie odpuściłaś tamtej – zauważył, siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia. – Nie chcę, żebyś dołączyła do listy osób, które przeze mnie… – urwał, odwracając wzrok od jej błyszczącego spojrzenia i przesuwając dłonią po twarzy i włosach. Przez myśl przebiegło mu, że malunek na ścianie w jego salonie być może był dziełem któregoś z ludzi El Pantery, powstałym na jego wyraźne polecenie. I może to właśnie oni, wysyłając pogróżki również do Lii, która przecież pomogła mu uciec z tej śmierdzącej nory, chcieli mu w ten sposób dać do zrozumienia, że cały czas mają na niego oko? – Zależy mi na tym, byś była bezpieczna – dokończył po chwili, ściszając odrobinę głos i uparcie wpatrując się w jej sarnie oczy, jakby samym spojrzeniem usiłował ją przekonać do swoich racji.
– Sądzisz, że jeśli odsuniesz mnie od wszystkiego, przestanę się martwić? To nie działa w ten sposób! – Nie jestem głupia, więc nie traktuj mnie jak bezmyślnej blondynki, Christian! – fuknęła, piorunując go wzrokiem. – Niewiedza nie uchroni mnie przed niebezpieczeństwem.
Suarez zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Co cię tak bawi? – spytała ostro Lia.
– To, że prawisz mi kazania, a sama zachowujesz się dokładnie tak samo! – Lia prychnęła wściekle pod nosem na te słowa, pocierając palcami czoło i kręcąc głową z rezygnacją. – Gdyby nie Leo, pewnie dalej żył bym w niewiedzy, nie mając bladego pojęcia o tych przeklętych kwiatach i liścikach z pogróżkami! Lia nie możesz ukrywać takich rzeczy, tym bardziej jeśli wiesz, że ktoś wydał na mnie wyrok! – wycedził przez zęby, ściągając na siebie jej błyszczące spojrzenie.
– Nie uważam by te sprawy się łączyły – odparła Lia zgodnie z prawdą, krzyżując przedramiona na piersi i umykając spojrzeniem.
– Tego nie możesz wiedzieć – zauważył, wsuwając dłonie w kieszenie spodni i zaciskając je w pięści. – To może być każdy począwszy od Alexa, choć wydaje mi się, że przesyłanie kwiatów z zawoalowanymi groźbami na bilecikach jest zupełnie nie w jego stylu, przez tego pajaca Rossa, a skończywszy na Torresie.
– Co? – Lia zmarszczyła czoło.
– Wszystko zaczęło się mniej więcej w tym czasie, gdy Torres pojawił się w mieście – zauważył Christian, wbijając w nią przeszywające spojrzenie. – Pojawił się znikąd, bezinteresownie wpada z kawą, chociaż prawie cię nie zna i obserwuje cię z ukrycia jak jakiś psychol. – Lia pokręciła głową z niedowierzaniem na te słowa, nerwowo przeczesując włosy palcami. – Przed chwilą stąd odjechał – dokończył Christian, gdy ich spojrzenia na krótką chwilę ponownie się skrzyżowały.
– On by tego nie zrobił – powiedziała cicho, nawet nie patrząc przy tym na Suareza.
– Dlaczego? Bo mu dobrze z oczu patrzy? – fuknął Christian, łypiąc na nią gniewnie. – Nic o nim nie wiesz – zauważył.
– To może mnie oświecisz, bo mam nieodparte wrażenie, że coś przede mną ukrywasz! – wykrzyczała mu w twarz. – A on przynajmniej jest ze mną szczery!
– Jesteś tego pewna? Co tak naprawdę o nim wiesz? – spytał Christian. Lia spojrzała na niego rozżalona, a kiedy jej sarnie oczy zaszkliły się od łez, przymknął powieki i zrobił głęboki wdech.
– Nie uważam, żebym musiała ci się z czegokolwiek tłumaczyć – wycedziła cicho przez zęby.
– Więc przyjmij do wiadomości, że to działa w obie strony – mruknął Christian pod nosem, nawet na nią nie patrząc. Za każdym razem, gdy Jose Torres pojawiał się w jego życiu, nie wynikało z tego nic dobrego. Nie chciał by tak było również tym razem. – Uważaj na niego.
– Według ciebie każdy facet, który pojawi się w moim życiu, jest potencjalnym zagrożeniem – bardziej stwierdziła niż spytała, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Przestań zachowywać się jak zazdrosny dureń! – upomniała.
Christian zaśmiał się gorzko, starając się wyłowić jej spojrzenie, a gdy mu się to udało, powiedział cicho:
– Jestem zazdrosny i martwię się o ciebie. Nie możesz mi tego zabronić. Ale widzę, że chyba nie mamy o czym rozmawiać – dokończył, spoglądając jej w oczy, a kiedy nie zaprzeczyła, westchnął cicho i ruszył przed siebie, w stronę zaparkowanego nieopodal Suzuki.

* * *

– Widzę, że się świetnie bawisz w towarzystwie nowej koleżanki – powiedziała cicho Margarita, kiedy Leo zatrzymał się przy niej. Sanchez spojrzał na nią kątem oka i zanurzył usta w swoim kieliszku z szampanem.
– Spostrzegawcza jesteś – mruknął, obserwując Diega, gawędzącego w najlepsze z chłopaczkiem, który przyniósł kwiaty dla Lii, a który okazał się być jego dawnym uczniem.
– Nie kpij! – wykrzyczała szeptem Margarita.
– Więc daruj sobie kazania – odfuknął. – To nie ja obściskuję się z jakimś lalusiem i szukam pocieszenia w jego ramionach.
Margarita zamarła w bezruchu na te słowa, a kieliszek wysunął się jej spomiędzy palców, z trzaskiem rozbijając się o podłogę.
– Przepraszam – wyszeptała, sama nie wiedziała czy bardziej do Leo, czy raczej do pozostałych, którzy wpatrywali się w nią teraz z zaciekawieniem i niepokojem jednocześnie. – Pójdę już – dodała i czym prędzej skierowała się do wyjścia.
– No co? – warknął Leo, rozkładając ręce, gdy Ignacio spojrzał na niego z przyganą. Przez chwilę obaj siłowali się na spojrzenia, a w końcu Leo przewrócił oczami, odstawił swój kieliszek na stół i wyszedł za Margaritą. Dogonił ją jeszcze w korytarzu. – Zamierzasz wyjść? Tak po prostu? – spytał, a gdy zatrzymała się w pół kroku, podszedł do niej bliżej. – Tylko z ośrodka czy również z mojego życia?
Margarita powoli odwróciła się przodem do niego i spojrzała mu prosto w oczy.
– O co ci chodzi?
– Słyszałem co mówiłaś, smarcząc mu do rękawa!
– Nie masz o niczym pojęcia więc nie mierz mnie swoją miarą! – wykrzyczała, wbijając szczupły palce w jego tors.
– Nie bądź hipokrytką – upomniał, uśmiechając się kwaśno. – Jak to było? Niepotrzebnie tu wróciłam. Miałeś rację, kiedy mówiłeś, że tu nie czeka mnie nic dobrego. Skoro tak ci tu źle, to może faktycznie wróć do Stanów i do łóżka tego lalusia!
Margarita zawrzała z wściekłości i niewiele myśląc, wymierzyła mu siarczysty policzek. Leo potarł dłonią piekące miejsce na twarzy i uśmiechnął się pod nosem.
– Jestem gołodupcem, który nie jest w stanie dać ci nawet dziecka – wyrzucił z siebie, odważnie patrząc w jej śliczne, ciemne oczy i wytrzymując jej wściekłe spojrzenie. – Biegnij do swojego doktorka i nie trać już więcej czasu.
– Co ty mówisz? – spytała nieco oszołomiona jego wyznaniem.
– To co słyszysz! – fuknął. – Niczego w życiu nie osiągnąłem, nie mam grosza przy d***e i nawet nie jestem w stanie cię zapłodnić. Po co ci taki facet? – zaśmiał się gorzko, przesuwając dłonią po włosach.
– Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć?! – spytała rozżalona, pocierając nerwowo czoło palcami. Zabolały ją jego słowa; to, że myślał o niej w ten sposób, choć nigdy przecież nie dała mu powodów był czuł się zazdrosny czy w jakikolwiek sposób gorszy od niej i od ludzi, w których kręgach obracała się będąc córką Fernanda Barosso. – Nie jestem taka jak moja rodzina! Nie zależy mi na prestiżu i pieniądzach, sądziłam, że o tym wiesz! Gdybym naprawdę uważała, że jesteś do niczego… – urwała i pokręciła głową z rezygnacją, załzawionymi oczami wpatrując się w jego napiętą twarz. – Poza tym nie zapominaj, że jestem lekarzem, medycyna ciągle się rozwija, są różne metody… – zawiesiła głos i przełknęła gulę, która ścisnęła jej gardło, z coraz większym trudem powstrzymując cisnące się do oczu łzy. – Jeśli nie chcesz ze mną być, to powiedz mi to wprost. Nie szukaj jakichś beznadziejnie głupich powodów i nie próbuj nawet wmawiać mi, że to ja nie chcę ciebie! – zakończyła ostro, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła z ośrodka nie oglądając się za siebie.

_________________
Madziula, dziękuję :*


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 12:16:46 26-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:41:56 26-04-15    Temat postu:

222. HUGO/CONRADO/LUCAS

Miał halucynacje. Nie było innego racjonalnego wyjaśnienia. Ta noc była obfita w wydarzenia i zaczął sądzić, że być może środku przeciwbólowe nadal działają na niego otępiająco. Conrado Saverina nie powinno tu być, to niemożliwe...
A jednak tu był. Siedział przed nim, obracając w rękach talię kart, zupełnie ignorując fakt, że zebrani w warsztacie mechanika mężczyźni przypatrują im się zniecierpliwieni. Nikt jednak nie śmiał się odezwać - Conrado budził respekt, a fakt, że wkupił się do gry sporą sumką, tylko stawiał go na jeszcze wyższej pozycji. Delgado oddychał szybko, czując jak serce podchodzi mu do gardła. To musiało być przywidzenie, a może nawet koszmar...
- Nic nie powiesz? - Conrado, który jakiś czas temu zajął miejsce przy stole do pokera, gotowy do gry, zaczął się niepokoić. Spodziewał się wybuchu, ataku złości, a nawet rękoczynów, a tymczasem nic takiego nie miało miejsca. - Co ci się stało?
Hugo zupełnie zbagatelizował pytanie na temat swojego stanu. Zdawał się nie widzieć spojrzenia Conrada, który lustrował jego ramiona, na których widniały liczne otarcia, oraz obandażowaną nogę w podartych dżinsach. W głosie Saverina pobrzmiewało szczere zaciekawienie i troska, ale Delgado nie był w stanie tego wychwycić. Nie mógł nawet wykrztusić słowa. Ta cała sytuacja go przerastała. A najgorsze było to, że powoli zaczynało do niego docierać, że to wcale nie jest halucynacja, tylko rzeczywistość. Najgorsza, jaką mógł sobie wyobrazić.
Miał sucho w ustach i kiedy w końcu udało mu się zmusić całą siłą woli do wypowiedzenia jakichś słów, jego głos był zachrypnięty.
- Co... co tutaj robisz?
Nie było to do końca to, o co chciał zapytać. Wiedział, że powinien rzucić się na tego człowieka i zabić go gołymi rękami, bo broni przy sobie nie miał. Chciał zadać mu ból, ale podświadomie czuł, że nie może tego zrobić.
Przed oczami stanęła mu matka, piękna kobieta o dobrodusznym uśmiechu i sercu na dłoni. Kochała ludzi, a oni kochali ją, bo nie sposób było zapałać do niej niechęcią, kiedy już się ja poznało. Zawsze pomagała innym, nawet kosztem własnego dobra. I właśnie tak umarła - wyciągając pomocną dłoń do obcej osoby. Swoją nieocenioną dobroć przypłaciła życiem. I to był kolejny powód, dla którego Hugo coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że Bóg ma gdzieś tych, którzy postępują zgodnie z jego wolą. Ostatecznie, wszyscy kończą tak samo.
Ale Sonia nie chciałaby by jej ukochany syn został mordercą. "No cóż..."- pomyślał Hugo - "Na to już za późno."

Monterrey, rok 2005

Spieszył się do domu, by przekazać wszystkim dobrą nowinę. Czuł jak radość go rozpiera i nie potrafił stłumić w sobie tego uczucia. Mijający go przechodnie mierzyli go wzrokiem, zapewne uważając za jakiegoś upośledzonego młodziaka, który szczerzył się jak głupi do sera, ale nie dbał o to. W tej chwili liczyło się tylko to, że był szczęśliwy i nie mógł się doczekać momentu, w którym podzieli się tym z bliskimi. Matka będzie wniebowzięta - to ona zawsze powtarzała mu, by nigdy się nie poddawał i walczył o swoje marzenia. Ojciec zapewne się wzruszy, a potem wyciągnie butelkę tequili, by razem z synem uczcić jego sukces. Leonor zaleje się łzami, uściska go jakby nadal był jej małym braciszkiem, a Jaime, nie wiedząc o co tyle szumu, zapewne wyciągnie go na podwórko, by pograli razem w piłkę.
Hugo pędził tak szybko, że na klatce schodowej wpadł na sędziwą sąsiadkę, która poruszała się o lasce, bo nogi powoli zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. Staruszka zachwiała się i zapewne by upadła, gdyby w porę jej nie złapał. Torba z zakupami, którą trzymała, pękła z trzaskiem i po schodach potoczyły się warzywa i owoce, które dźwigała tego ranka z targu. Kobieta zaklęła soczyście, co niebywale rozbawiło Huga.
- Przepraszam panią - powiedział z szerokim uśmiechem na ustach, podając staruszce laskę, która wypadła jej z rąk.
- Gdzie się tak spieszysz, Hugo? - Kobieta powoli dochodziła do siebie, oddychając ciężko i obserwując jak osiemnastolatek zbiera w pośpiechu jej zakupy. - Będzie jeszcze powtórka "Prawdziwej miłości"...
- Ulżyło mi - zażartował, nie wyprowadzając sąsiadki z błędu. Ona zawsze mierzyła czas według programu telewizyjnego.
- Uważaj, chłopcze - ostrzegła go, kiedy poprowadził ją powoli do drzwi mieszkania. - Wiesz jak to mówią. Gdy się człowiek spieszy, to diabeł się cieszy.
- Będę pamiętał - zapewnił ją, nie przestając się uśmiechać, poczekał aż wejdzie do mieszkania, po czym puścił się biegiem na górę, przeskakując po dwa schodki naraz.
- Chryste, Hugo, opanuj się. - Leonor złapała się za serce, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i stanął w nich zarumieniony z przejęcia i wysiłku chłopak. - Pali się, czy co?
- Dostałem się! - wykrztusił, nie siląc się na zbędny wstęp.
Siostra patrzyła na niego dużymi oczami, nie wiedząc co powiedzieć. Przez chwilę myślała, że z niej żartuje, że się zgrywa, ale wtedy pokazał jej urzędowo wyglądający świstek papieru, który jasno i wyraźnie wskazywał na to, że Hugo nie kłamał.
- Nie mogę uwierzyć! - krzyknęła, rzucając mu się na szyję i miażdżąc mu żebra. - Mój mały braciszek będzie studiował na jednej z najlepszych uczelni w kraju!
- Co tu się dzieje? Co to za hałasy?! - Młody, ciemnowłosy mężczyzna wychylił głowę z sąsiedniego pokoju, niezbyt zadowolony, że przerwano mu popołudniową drzemkę. - Co ty wyrabiasz, Hugo? Nie widzisz, że odsypiam nocną zmianę?
- Chyba raczej popijawę z kumplami - odgryzł się Hugo, zupełnie ignorując błagalne spojrzenie siostry, która nie lubiła, gdy jej brat i mąż się kłócili.
- Nie wiesz co to ciężka praca, Hugo - warknął Sergio, kręcąc głową z dezaprobatą, sprawiając wrażenie osoby, która pozjadała wszystkie rozumy. - Gdybym był twoim ojcem to...
- Ale na szczęście nie jesteś.
[link widoczny dla zalogowanych] wyszła z kuchni, wycierając mokre ręce o fartuszek, który miała na sobie. Pomimo surowej miny, którą przywdziewała wyłącznie dla swojego zięcia, bił od niej jakiś dziwny blask, którego nikt nie potrafił sprecyzować. Przez chwilę ciskała gromy z oczy w stronę Sergia, jednak kiedy jej wzrok padł na syna, od razu się rozpromieniła, powracając do swojego zwykłego, dobrodusznego wyrazu twarzy.
- Wiedziałam, że ci się uda. - Ucałowała Huga w oba policzki, a on poczuł, że było warto próbować, choćby i tylko po to - by zobaczyć dumę w oczach ukochanej matki. - Dlatego mam dla ciebie niespodziankę!
Pobiegła do kuchni, zostawiając młodych lekko skonsternowanych. Leonor rzuciła mężowi spojrzenie pełne pretensji, a ten tylko wzruszył ramionami i z powrotem schował się w swojej sypialni, zapewne by wrócić do przerwanej drzemki.
Po chwili Sonia pojawiła się niosąc olbrzymi czekoladowy tort z licznymi zdobieniami, na którym wypisane było słowo "Gratulacje". Hugo roześmiał się szczerze, czując jak serce wypełnia mu radość. Siostra położyła mu rękę na ramieniu i kompletnie zalała się łzami szczęścia, co nieco go speszyło. Poklepał ją lekko po plecach, chcąc dać do zrozumienia, że go zawstydza, ale ta zaniosła się jeszcze głośniejszym szlochem.
- Po prostu jestem wzruszona - wyznała Norrie, wydmuchując hałaśliwie nos w podstawioną jej przez chłopaka chusteczkę. - Mój malutki braciszek będzie studiował na Universidad Nacional Autonoma de Mexico.
- Zaraz tam malutki. - Hugo zrobił obrażoną minę, ale nie był w stanie boczyć się na siostrę dłużej. Objął ją ramieniem i pocałował w czoło.
- Poczekaj, niech tylko ojciec wróci z pracy - powiedziała Sonia, prowadząc dzieci do jadalni i zaczynając kroić tort, który specjalnie upiekła na tę wyjątkową okazję. - Pewnie sprosi połowę dzielnicy, żeby razem świętować. Nie masz pojęcia, jak bardzo jesteśmy z ciebie dumni. My mogliśmy tylko marzyć o studiowaniu na takiej uczelni...
W tym momencie rozległo się głośne wołanie z pokoju obok. Wyglądało na to, że Sergio tylko udawał, że idzie spać, podczas gdy nasłuchiwał, co dzieje się w jadalni.
- Wszyscy chcą studiować, a robić nie ma komu! - wykrzyczał przez zamknięte drzwi. - W dupach się wam wszystkim poprzewracało!
Sonia zamknęła na chwilę oczy, jakby modliła się o cierpliwość. Palce bezwiednie zacisnęły się na nożu, którym właśnie kroiła ciasto, co nie uszło uwadze Huga. Jego matka była naprawdę niezwykłą kobietą - miała serce ze złota i żeby tylko nie urazić swojej córki, wolała przemilczeć to, co miała do powiedzenia na temat zięcia, który od trzech lat był utrzymankiem jej i Camila. Hugo ją podziwiał. On sam wielokrotnie tracił już cierpliwość i nawet proponował ojcu, że sam wyrzuci Sergia i jego manatki przez okno, ale rodzice przymykali oko na arogancję męża Leonor, właśnie ze względu na córkę i trzyletniego wnuka.
- Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziała Leonor, widząc minę matki. - Ty też, Hugo. Nie pozwól, żeby jego zrzędzenie zepsuło ci dobry humor.
- Sergio niczego mi nie zepsuł - oznajmił Hugo, rozkładając się wygodnie na krześle i próbując wyśmienitego tortu swojej matki. - Za to jeśli się nie przymknie, to ja mogę popsuć co nieco jemu. I nie mam tu na myśli rzeczy materialnych.
- Hugo. - Sonia spojrzała na syna z dezaprobatą, ale ten tylko wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby w uśmiechu, a ona nie mogła się na niego długo gniewać. - Powiedz lepiej, jaki kierunek cię interesuje? Architektura nadal aktualna? Wiesz, ta forteca którą zbudowałeś dla Jaime robi naprawdę duże wrażenie.
Hugo pokiwał głową twierdząco z ustami pełnymi wybornego ciasta, które rozpływało się w ustach.
- Boże, jakie to dobre! - wyrwało mu się po chwili, a widząc radość na twarzy matki, dodał: - Chyba minęłaś się z powołaniem. Zamiast pracować w banku, powinnaś mieć własną cukiernię.
- To świetny pomysł - przyznała Norrie ochoczo, również próbując ciasta i łapiąc się za brzuch na znak, że niebywale jej smakuje. - Tata wspominał, że kiedyś w Kolumbii jego rodzina prowadziła kawiarnię. On zna się na kawie, a ty umiesz piec - powinniście otworzyć biznes. Bylibyście bogaci!
- Pieniądze to nie wszystko, dzieci. - Sonia uśmiechnęła się lekko, siadając naprzeciwko nich i obserwując jak pałaszują swoje talerze, zupełnie jakby mieli po pięć lat. - Oczywiście, są ważne, ale nie najważniejsze.
- Znów się zaczyna. - Huga wywrócił teatralnie oczami, odkładając widelczyk i spoglądając na matkę. - Pogadanka pod tytułem: "pieniądze szczęścia nie dają."
- Bo to prawda, Hugo...
- Może i nie dają szczęścia, za to zdecydowanie łatwiej je osiągnąć, kiedy masz pełen portfel. A w dzisiejszych czasach każdy ma swoją cenę - wszyscy są na sprzedaż.
- Mylisz się, Hugo, są ludzie którzy nigdy nie sprzedaliby swoich ideałów za plik bezwartościowych pieniędzy.
- Chyba jesteś jedyną taką osobą na świecie - stwierdziła Norrie, a Sonia przestała się uśmiechać.
- Musicie pamiętać, że jakkolwiek pieniądze ułatwiają życie, nie są najważniejsze. Nie warto dla nich ryzykować tego, co czyni nas tym, kim jesteśmy. Nie warto stawiać na szali naszego człowieczeństwa z pieniędzmi. Bo koniec końców naprawdę liczy się tylko to, co jest w nas i co możemy dać innym, a nie to, ile zer mamy na koncie. Pieniądze przychodzą i odchodzą, ale nie można za nie kupić tego, co naprawdę w życiu ważne. Wolności.


- Dobrze się czujesz? - Conrado przypatrywał się Hugowi z niepokojem.
Chłopak ocknął się z rozmyślań i przetarł oczy dłońmi, chcąc pozbyć się sprzed nich obrazu zmarłej matki. Zacisnął pięści tak, że aż zbielały mu kłykcie. Nie mógł znieść faktu, że ten mężczyzna, morderca Sonii, siedzi przed nim jak gdyby nigdy nic, udając że wszystko jest w porządku.
- Co tutaj robisz? - powtórzył, z ulgą stwierdzając, że jego głos brzmi znów silnie i stanowczo. Nie chciał, by Conrado pomyślał, że się go boi, choć tak było w istocie - paraliżował go strach. Ale nie przed tym, co mógł zrobić Saverin, a raczej przed tym, do czego zdolny był Fernando, kiedy dowie się prawdy.
- Odwiedzam znajomego - odpowiedział przybysz, spoglądając na Gonzala, który z lekką konsternacją na twarzy przyglądał się całemu zajściu, nie wiedząc co powiedzieć. - Możemy zacząć grę?
Mechanik kiwnął głową i zaczął rozdawać karty, ale Hugo nie zamierzał bawić się w te gierki. Chwycił Gonzala za nadgarstek, skutecznie go unieruchamiając i uniemożliwiając mu dalszy ruch.
- Wstrzymaj się - syknął, a po chwili zwrócił sie do Conrada: - Jakim prawem śmiesz pojawiać się tu po tylu latach? Wtedy ci darowałem, ale teraz...
- Teraz znajduję się w posiadaniu informacji, których nie miałem przed sześcioma laty - wszedł mu w słowo Saverin, uważnie obserwując reakcję dwudziestosiedmiolatka. - Myślę, że może cię zainteresować to, co mam ci do powiedzenia.
- Nie sądzę - warknął Hugo, czując że zaraz nie wytrzyma i eksploduje. Miał ochotę udusić tego mężczyznę gołymi rękami.
- Mam pomysł. - Saverin uwolnił nadgarstek Gonzala z uścisku Huga i nakazał mu gestem dalsze rozdawanie kart. - Zagramy. Jeśli wygram - porozmawiasz ze mną. Jeśli ty wygrasz - odejdę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Zgoda?
- To jakaś paranoja - wymsknęło sie Hugowi, ale Conrado zdawał się być całkiem poważny.
Przez chwilę Delgado zastanawiał się jaką ma nad nim przewagę. Nie ulegało wątpliwości, że Saverin był człowiekiem wpływowym i łatwo nie odpuszczał, kiedy już coś sobie postanowił. Jeśli rzeczywiście chciał z nim porozmawiać, musiało to być coś ważnego, skoro był zdolny zaryzykować powrót do Meksyku. Hugo wiedział, że ten człowiek nie należy do tych, obok których można przejść obojętnie.
- Zgoda - powiedział po chwili, dokonując szybkiej kalkulacji w głowie. W końcu nie miał nic do stracenia. Nie ukrywał, że oprócz wściekłości, która powoli zaczynała w nim wzbierać, wypierając strach, odczuwał również ciekawość. Intrygował go cel wizyty Conrada i postanowił się dowiedzieć, w jakim celu ten człowiek przyjechał do Valle de Sombras. - Zagrajmy.
Conrado wydawał się być zdumiony, ale i szczerze ucieszony z obrotu spraw. Gonzalo rozdał karty i już po chwili wszyscy zebrani skupili wszystkie szare komórki, jakie posiadali, bo każdy chciał wygrać jak najwięcej pieniędzy.
Hugo szybko przekonał się, że Saverin jest wybornym graczem. Potrafił świetnie blefować i Hugo skarcił się w duchu za uczucie podziwu, kiedy obserwował jego grę. "Nie zapominaj, kim jest ten człowiek" - powtarzał w myślach, ale to sprawiało, że szybko tracił koncentrację. Juan Pedro już dawno wycofał się z gry, twierdząc że nie ma zamiaru stracić ostatnich oszczędności. Gonzalo i jego znajomy, który nie odzywał się za wiele, również spasowali. Na polu bitwy pozostali Hugo i Conrado.
- Przebijam. - Saverin ze stoickim spokojem i twarzą godną pokerzysty przesunął stosik żetonów na środek stołu, gdzie spoczęły obok kupki postawionej przez Huga.
- Nawet nie zajrzałeś w swoje karty - zauważył Delgado z lekką konsternacją, na co Conrado odpowiedział z nutą rozbawienia w głosie.
- Nie muszę w nie patrzeć. Wystarczy mi, że widzę twoją twarz. Nie umiesz ukrywać emocji, Hugo.
Gonzalo zachichotał za plecami młokosa, który jakiś czas temu pozbawił go ukochanego motoru, a Delgado poczuł silną potrzebę, by mu przywalić.
Gra dobiegła końca. Conrado wygrał. Teraz przyglądał się chłopakowi wyczekująco.
- Panowie, bylibyście na tyle uprzejmi i zostawili mnie i Huga na chwilę samych? Mamy do nadrobienia sześć lat rozłąki.
Gonzalo mruknął coś na kształt: "Oczywiście", po czym razem z kumplami zniknęli za drzwiami. Każdy dzierżył w ręku szeleszczące dolary.
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi czy może od razu przejdziemy do momentu, w którym moja pięść zapoznaje się z twoim nosem? - Hugo mówiąc to mimowolnie załapał się za żebra, które ponownie dawały o sobie znać.
- Nie mogę powiedzieć, że liczyłem na cieplejsze powitanie, więc... - Conrado przesunął w jego kierunku teczkę z jakimiś dokumentami.
- Co to jest?
- Sam sprawdź.
Hugo zaczął czytać, ale tak naprawdę nie wiedział, jaki jest w tym sens. Dokumenty dotyczyły włamania do banku w Monterrey w 2006 roku w dniu, kiedy zginęła jego matka. Poczuł, jakby coś ciężkiego opadło mu na dno żołądka. Po co Saverin mu to pokazywał? Nie wystarczyło mu, że już i tak dosyć wycierpiał? Że musiał siedzieć naprzeciwko mordercy matki?
- Co to jest? - powtórzył, czując jak palą go oczy. Za wszelką cenę próbował się nie rozpłakać, bo nie chciał wyjść na mięczaka, ale przychodziło mu to z trudem. Był zły. Był wściekły. I miał ochotę coś rozwalić. Najlepiej głowę Saverina. Nagle przez myśl mu przeszło, że znajdowali się w warsztacie samochodowym, gdzie roiło się od różnych ciężkich i niebezpiecznych narzędzi. Gdyby tak miał pod ręką klucz francuski... Z ochotą roztrzaskałby Conradowi czaszkę i pewnie nie odczułby żadnych wyrzutów sumienia. Może powinien to sprawdzić?
- Twoja matka nie zginęła w pożarze, Hugo - odpowiedział enigmatycznie Saverin, choć wiedział, że powinien od razu przejść do rzeczy, bo domyślał się, co dzieje się w umyśle Huga.
- Co?! - Delgado nie rozumiał, o czym ten człowiek mówi. - Doskonale o tym wiem! Została zastrzelona przez jednego z twoich oprychów!
- Mylisz się.
- Sam przyznałeś, że ją zabiłeś, kiedy się spotkaliśmy sześć lat temu. - W głowie chłopaka trwała rozpaczliwa gonitwa myśli, próbował sobie przypomnieć każdy szczegół z tamtego dnia, ale było to trudne. Był wtedy roztrzęsiony - kilka godzin wcześniej postrzelił El Panterę i zabił dwóch jego ludzi.
- To prawda. Wtedy temu nie zaprzeczyłem. Wspomniałeś o banku, więc, choć nie znałem Sonii, założyłem, że masz rację i rzeczywiście odpowiadam za jej śmierć. - W ustach Conrada imię Sonia brzmiało jako przekleństwo.
- Ty ją zabiłeś - powtórzył Hugo. - Po co udajesz, że jest inaczej?! Darowałem ci życie, pozwoliłem ci odejść, a ty miałeś tu nigdy więcej nie wracać. Dlaczego znów wywlekasz tę sprawę? Aż tak bardzo nienawidzisz życia, że chcesz żebym je skrócił? Proszę bardzo! Jestem gotowy spełnić twoją prośbę!
- Uspokój się, Hugo. - Conrado wstał, widząc że jego rozchwiany emocjonalnie rozmówca uczynił to samo. - Wróciłem, bo poznałem prawdę i ty też powinieneś. To nie ja zabiłem twoją matkę, a ściślej rzecz ujmując - nie zrobili tego również moi ludzie. Sonia Delgado zginęła z ręki oprawców, których bynajmniej nie ja wynająłem. Wszystkie informacje znajdują się w tej teczce. - Wskazał na dokumenty leżące na stole.
- Nic nie rozumiem. - Hugo złapał się za głowę, czując że to za dużo wrażeń jak na jedną noc. - A ten pożar?
- Na pewno pamiętasz, że w banku, w którym pracowała twoja matka wybuchł pożar.
- Tak, ale to było kilka miesięcy przez jej śmiercią...
- No właśnie. To ja odpowiadałem za ten pożar - przyznał Conrado ze wstydem, przypominając w tej chwili dziecko, które zostało złapane na kradzieży batonika. - Kiedy spotkaliśmy się sześć lat temu, powiedziałem ci, że czasami ponoszą mnie nerwy i uciekam się do desperackich środków, tak jak wtedy, kiedy zleciłem zabójstwo Fernanda Barosso, a ty uratowałeś mu życie tutaj, na rynku w Valle de Sombras. Tamten pożar również był wynikiem mojej desperacji. Zginęły wtedy dwie osoby i żadną z nich nie była twoja matka. Ani osoba, na której śmierci mi zależało.
Hugo przetrawiał te informacje z trudem. Powoli zaczynało do niego docierać, co Conrado chce mu przekazać, ale nadal ciężko mu było w to uwierzyć. Bo czy to możliwe, że ostatnie sześć lat spędził na nienawidzeniu człowieka, który w rzeczywistości wcale nie odpowiadał za śmierć jego matki? Zakręciło mu się w głowie i zachwiał się, w ostatniej chwili przytrzymując się stołu do pokera, żeby nie upaść.
- Nic mi nie jest - warknął, widząc, że Conrado zmierza w jego stronę, by mu pomóc.
Przysiadł na krześle, masując obolałe żebra. Bólu w nodze prawie nie czuł, za to mózg zdawał się skurczyć do rozmiarów orzecha włoskiego. Był zupełnie otępiały.
- Kogo chciałeś zabić? - zadał pierwsze pytanie, które przyszło mu na myśl. Domyślał się odpowiedzi, ale wolał się upewnić.
- Fernanda rzecz jasna. Doszły mnie słuchy, że tego dnia pojawi się w banku, by otworzyć swoją skrytkę. Trzymał w niej coś niezmiernie wartościowego. Nie mam pojęcia, co to było i szczerze mówiąc - wtedy nie bardzo mnie to obchodziło. Liczyła się dla mnie tylko zemsta i nie dbałem o to, ile niewinnych osób ucierpi, kiedy ja będę ją realizował. Przyznaję, byłem głupcem, ale na swoją obronę powiem, że Fernando też nie jest święty. Oczywiście tego dnia, kiedy miał miejsce pożar, Barosso nie pojawił się w banku. Coś musiało mu wypaść, w końcu jest tak rozchwytywaną osobistością. - Conrado prychnął z pogardą, dając upust skrywanym od lat emocjom. - Za to kilka miesięcy później doszło do napadu. Zamaskowani oprawcy włamali się do skarbca i opróżnili skrytki wielu wpływowych ludzi, w tym również i skrytkę samego Fernanda, zabijając przy tym wiele przypadkowych ofiar. Wśród nich była twoja matka.
- Ktoś okradł Fernanda? Ta skrytka musiała zawierać coś naprawdę ważnego. - Hugo zastanowił się nad tym przez chwilę, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy.
- No cóż... Nie wiem co było w skrytce, ale wiem, kto dokonał grabieży. - Conrado spojrzał na Huga, uważnie obserwując, jak zareaguje na tę wiadomość. - Fernando we własnej osobie.
- CO?! Niby dlaczego Barosso miałby okradać sam siebie, to nielogiczne!
- To bardzo logiczne, Hugo. - Saverin był śmiertelnie poważny i Hugo po raz kolejny odczuł respekt spoglądając w jego ciemne oczy, w których czaił się dziki blask. - Pomysł tylko! To takie sprytne... Fernando miał coś do ukrycia. Gdyby jego wrogowie weszli w posiadanie tego, co tak skrzętnie starał się ukryć przed światem, mogli wykorzystać to przeciwko niemu. Na pewno wielokrotnie próbowano mu to ukraść, aż w końcu zdecydował się upozorować kradzież, by zyskać spokój. Wrogowie zostawiliby go w spokoju, sądząc że już nie posiada tego cennego, obciążającego go dowodu.
- Albo jesteś geniuszem zbrodni, albo totalnym paranoikiem - skwitował hipotezę mężczyzny Hugo, mając wrażenie że zaraz głowa mu pęknie od nadmiaru informacji.
- Tak się składa, że udało mi się dotrzeć do jednego z ludzi Fernanda, którzy dokonali napadu. Opowiedział mi, że całość zlecił Barosso. - Conrado widząc uniesione do góry brwi rozmówcy, wyjaśnił: - Wierz lub nie, ale mam swoje sposoby zdobywania informacji.
- Nie wątpię - warknął Hugo, ale dopiero po chwili dotarło do niego to, co właściwie oznaczają wiadomości od Conrada. - Czy to znaczy, że... Osobą która odpowiada za śmierć mojej mamy jest... Fernando?
Conrado przyglądał się przez chwilę Hugowi, ale nie odczuwał wyższości czy satysfakcji. Powinien być dumny z tego, że udało mu się przekazać chłopakowi prawdę, którą odrywał stopniową przez ostatnie lata. Nie był jednak z siebie zadowolony - dobrze wiedział, jak Hugo musiał się teraz czuć.
Delgado dowiedział się właśnie, że człowiek, dla którego pracował przez te wszystkie lata, go wykorzystywał. Praktycznie zmusił go do zlikwidowania Wroga Numer Jeden, którym był właśnie Conrado Saverin. Wyprał mu mózg, wpajając, że to właśnie Chilijczyk odpowiada za zbrodnię, której w rzeczywistości dopuścił się Barosso. Fernando zdawał sobie sprawę ze słabości Huga i jego pragnienia zemsty, dlatego skrzętnie to wykorzystał.
- Zapłaci mi za to - rzekł po chwili, wyczytując odpowiedź na zadane pytanie z twarzy Conrada, która wcześniej podczas gry w pokera pozostawała nieprzenikniona. - Zapłaci za wszystko, co zrobił mnie i mojej rodzinie.
- I właśnie dlatego tutaj jestem. - Saverin zwrócił na siebie uwagę, postępując kilka kroków naprzód i wpatrując się w Huga z determinacją. - Ja również chcę, żeby zapłacił. Za wszystko - za to, co zrobił mnie i tobie. Za to, że skrzywdził wielu niewinnych ludzi i zapewne zrobi to jeszcze nie raz, o ile go nie powstrzymamy.
- Co takiego was poróżniło?
- To dłuższa opowieść, do której będzie potrzebna co najmniej jedna butelka tequili. Ale nie martw się, poznasz ją w swoim czasie.
- Boże, ja chyba zwariowałem. - Hugo pochylił się w krześle, opierając łokcie na kolanach i łapiąc się za głowę. - Gawędzę sobie z gościem, który jeszcze do niedawna byłem przekonany, że zabił moją matkę. To jakaś popaprana sytuacja. Powinienem zaraz poprosić o pokój w psychiatryku, ale byle z daleka od Staruchy Martinez...
Conrado zdawał się puścić mimo uszu tę niezrozumiałą dla niego uwagę. Przeszedł kilka kroków dystansu, jaki dzielił go od Huga i delikatnie położył chłopakowi rękę na ramieniu. Uznał to za dobry znak, że ten nie strząsnął jego ręki, a jeszcze lepszy - bo jej przy tym nie złamał.
- Nie zwariowałeś, Hugo, po prostu przez wiele lat ktoś tobą manipulował, wykorzystując to, że jesteś dobrym człowiekiem. - Delgado prychnął na te słowa, a Conrado dodał: - To prawda! Jesteś młodym, silnym i dobrym mężczyzną z poczuciem sprawiedliwości. Walczysz o ludzi, których kochasz, a miłość to coś czego Fernando nie zna. On kocha tylko siebie i nigdy nie zrobiłby dla nikogo niczego jeśli nie widziałby w tym swojego zysku. A ty jesteś dobry i uwierz mi, wiem co mówię.
Hugo spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. Jak mógł mówić mu, że jest dobry, skoro było zupełnie na odwrót? Teraz odczuł to jeszcze bardziej niż kiedyś - był złym człowiekiem. Przez ostatnie lata naiwnie wierzył Fernandowi. Był na każde jego skinienie. Zabijał dla niego. Robił straszne rzeczy. Byleby zapewnić ochronę swoim bliskim. A teraz okazywało się, że przez te wszystkie lata Barosso szydził z niego i miał zapewne niezły ubaw, widząc że udaje mu się umiejętnie manipulować tym głupim chłopakiem, który kiedyś, zanim Fernando zniszczył jego rodzinę, miał marzenia, aspiracje, cele. A jak skończył? Jak zwykły morderca...
Hugo wiedział, że Conrado mówi prawdę. Nie było sensu poddawać jego słów pod wątpliwość. Nie miał powodu by kłamać, za to Fernando... On był jak wąż - podstępny i przebiegły. Wsączał jad w każdego, kto z nim przystawał.
- Proszę. - Saverin przerwał jego rozmyślania, wręczając mu komórkę. - Kontaktuj się ze mną wyłącznie poprzez ten telefon. Jeszcze przez jakiś czas muszę pozostać w ukryciu, na wypadek gdyby Fernando chciał zrobić ci krzywdę. - Widząc zbolałą minę Huga, dodał: - Nie możesz przestać dla niego pracować. Nie teraz. On nadal ma cię w garści, a twoje nieposłuszeństwo wzbudziłoby jego uwagę.
- Więc mam wrócić z podkulonym ogonem i nadal służyć jak wierny piesek facetowi, który praktycznie zniszczył mi życie?!
- Wiem, że to trudne, ale niestety - tak. A kiedy nadejdzie odpowiednia pora, obiecuję ci że się zemścimy. Oboje. I sprawiedliwości stanie za dość.
Hugo pokiwał głową, przełykając ślinę i czując że gardło ma zaciśnięte, jakby otaczała je czyjaś stalowa ręka. Przyjął od Saverina komórkę i zaczął ją obracać w ręku.
- To stary model? - zapytał, a Conrado uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy zaczęli rozmawiać.
- To co stare, niekoniecznie jest gorsze.
Delgado zrobił minę, która świadczyła zupełnie o czymś innym.
- Kiedy się ze mną skontaktujesz? - Czuł się dziwnie speszony rozmawiając z tym człowiekiem. W końcu jeszcze do niedawna był przekonany o jego winie.
- Niedługo. Teraz, muszę się postarać, by o moim powrocie nie dowiedział się Fernando, ani żaden z jego ludzi.
- Czy to nie nieostrożne z twojej strony pojawiać się w Valle de Sombras?
- Pod latarnią najciemniej - odpowiedział Conrado z błyskiem w oku, po czym ruszył do wyjścia. Zanim opuścił budynek, odwrócił się na pięcie i dodał, aby zapewnić Huga, że dotrzyma obietnicy: - Niedługo się zobaczymy. W końcu muszę cię przedstawić mojej narzeczonej. Bardzo chce cię poznać.
- Żenisz się? - W głosie Delgado zabrzmiało szczere zdumienie. Nie bardzo wiedział, co było tego powodem. W końcu Conrado miał pewne prawo do zmiany statusu - miał trzydzieści sześć lat, był przystojny i obrzydliwie bogaty. Żadna kobieta nie pogardziłaby taką partią. - Musisz wiedzieć, że wesele roku już jest zaplanowane w Valle de Sombras. Musisz się nieźle postarać, żeby je przebić.
- Nie zależy mi na wystawnym ślubie - stwierdził lekceważąco Conrado. - Jestem skromnym człowiekiem, niewiele mi potrzeba do szczęścia.
Po tych słowach skinął Hugowi głową i opuścił warsztat, wychodząc w ciemną noc. Delgado jeszcze długo siedział, wpatrując się tępo w teczkę z dokumentami, którą zostawił na stole Conrado. Jakie to dziwne, pomyślał, że rzeczy które wydają nam się oczywiste, z czasem przestają takie być. Jest tyle pytań, na które nie znamy odpowiedzi, a kiedy już je poznamy, pojawiają się kolejne znaki zapytania.
Życie było pełne niespodzianek. I to niekoniecznie tych dobrych.

***

Lucas miał wrażenie, że ledwo się położył, a już obudził go dźwięk dzwoniącego telefonu. Kto to mógł być? Kto śmiał zakłócić jego spokój o nieprzyzwoicie wczesnej porze? Powoli uchylił powieki na milimetr i zerknął na budzik, stojący na stoliku nocnym - było kilka minut po czwartej. Na usta cisnęły mu się przekleństwa, ale postanowił odebrać - musiało to być coś ważnego. Chwilę zajęło mu, zanim przyzwyczaił oczy do rażącego światła ekranu swojego smartfona. Cyfry, z początku rozmazane, po chwili ułożyły się w dobrze znany mu numer. Dzwoniła Amanda.
Natychmiast poderwał się na łóżku, siadając gwałtownie tak, że aż zakręciło mu się w głowie. Bez zastanowienia odebrał, czując jak serce kołacze mu się w piersi. W duchu modlił się, by nie usłyszeć złych wiadomości.
- Amanda? - zapytał, nie poznając własnego głosu, który zabrzmiał dziwnie piskliwie i jakby wilgotnie. - Wszystko w porządku? Coś się stało?
- Cześć, Lucas. Jak się masz? - odpowiedziała łagodnym tonem, jednak chłopak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak. - Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale... mam pilną sprawę.
Głos jej się lekko załamał i Lucas już przeczuwał, że ta "pilna sprawa" wcale mu się nie spodoba. Poprawił się niespokojnie na łóżku, czując się już całkowicie przebudzony.
- O co chodzi?
- To nie jest rozmowa na telefon. - Amanda przestała dbać o wszelkie pozory i Hernandez wyraźnie usłyszał, że płacze po drugiej stronie słuchawki. - Mógłbyś przyjechać? Myślę, że chciałbyś przy tym być. I on też na pewno by tego chciał...
- O czym ty mówisz? - Lucas pobladł momentalnie, nie wiedząc co ma o tym myśleć. - Co z Oscarem?
Po drugiej stronie linii zaległa głucha cisza, a on poczuł jak wzbiera w nim nieopisane uczucie - jakby jakiś potwór rozszarpywał mu wnętrzności, wsączając w nie jednocześnie paraliżujący jad. Nie mógł oddychać, a w głowie kręciło mu się bynajmniej nie od braku snu. Stracił wszelką cierpliwość.
- Co się stało?! - powtórzył, niemal krzycząc w słuchawkę, ale dopiero po chwili Amanda mu odpowiedziała.
- Zdecydowaliśmy się z Simonem. - Głos nadal okropnie jej drżał, ale chyba przestała już płakać. Jej cierpienie było zbyt wielkie i łzy już nie przynosiły ukojenia. - Zbyt długo to trwa... Jeśli do tej pory się nie wybudził... Musimy pozwolić naszemu synkowi odejść.
- Nie możecie - wydukał Lucas, szukając w myślach jakichś słów, które mogłyby oddać to, jak teraz się czuł i które mogłyby zmienić decyzję matki jego najlepszego przyjaciela. - Jest szansa. Zawsze jest nadzieja, lekarze mówią...
- Lucas... - Amanda zwróciła się do niego niemal jak do własnego syna. Zawsze byli ze sobą blisko, ale przez ostatnie dziewięć lat jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli w obliczu tragedii jaka dotknęła zarówno Hernandeza, jak i jej rodzinę. - Czasami trzeba pozwolić ludziom odejść. Nawet jeśli to jest trudne. A wiem, że Oscar nie chciałby takiego losu. Nigdy nie cierpiał być zamknięty w czterech ścianach. Nie zliczę nawet, ile razy uciekał z domu, kiedy dostał szlaban... - Kobieta uśmiechnęła się do własnych myśli na wspomnienie przeszłości, która wydawała się być wydarta z życia kogoś innego.
- Nie zgadzam się z tobą - Lucas złapał się za głowę, nie wiedząc, co począć. Ta sytuacja go przerastała. - Eutanazja to żadne wyjście. Ludzie budzą się z dłuższych śpiączek, czytałem o tym...
- Luke, doceniam to co dla nas robisz, co robiłeś przez ostatnie lata, ale... Myślę, że ty też musisz odpuścić. Wiem, że Oscar był dla ciebie jak brat, ale...
- Jest - poprawił ją chłopak, zaciskając bezwiednie palce na swojej komórce - miał ochotę nią cisnąć o ścianę. - Nie mów o nim w czasie przeszłym. Proszę, wstrzymajcie się jeszcze, przyjadę jak szybko będę mógł i porozmawiamy. Nie możecie tego zrobić. Po prostu nie możecie.
Amanda milczała przez chwilę i dobrze wiedział, że w głębi duszy ona również nie chciała podpisywać wyroku śmierci na jedynego syna. Robiła to, co uważała za słuszne. To, czego chciałby Oscar.
- Jak uważasz - zgodziła się dla świętego spokoju kobieta, po czym rozłączyła się.
Lucas wsłuchiwał się jeszcze przez dłuższą chwilę w sygnał rozłączonego połączenia, jakby chciał, by to dziwne piszczenie ukoiło jego zszargane nerwy. Przed chwilą wszystko paliło go w środku, a teraz czuł się dziwnie pusty. Życie bez Oscara nie miało sensu. Wiedział o tym doskonale. I kiedy tak siedział na łóżku, gapiąc się tępo przez okno, za którym powoli wschodziło słońce, zdał sobie sprawę, że wolałby umrzeć razem z nim, niż żyć dalej ze świadomością, że jego już nie ma...

***

San Antonio, rok 2005

- Zastanawiałeś się kiedyś, co będzie później?
- Później? W sensie po śmierci?
Lucas leżał na łóżku w pokoju Oscara podrzucając nad głową piłkę futbolową i gapiąc się w sufit. Oscar zmierzył go dziwnym spojrzeniem, odrywając wzrok od notatnika, w którym od pół godziny zawzięcie coś skrobał.
- Nie - odpowiedział Lucas, uśmiechając się na widok miny przyjaciela. - Miałem na myśli przyszłość. Kim chcesz być, co chcesz robić? Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat?
- Mam nadzieję, że jeszcze wśród żywych. - Oscar wyszczerzył zęby w uśmiechu i w ostatniej chwili złapał piłkę, rzuconą przed Lucasa, która o mały włos nie trafiła go w twarz. - Hej!
- Mówię poważnie! - Hernandez również się uśmiechnął, siadając na łóżku. - Nie zastanawiałeś się nad tym? Nigdy?
- Zawsze pasjonowała mnie muzyka. Jak byłem dzieciakiem to chciałem zostać gwiazdą rocka, jeździć w trasy koncertowe po całym świecie, co noc słyszeć wrzaski tłumu, skandującego moje imię...
- To całkiem sensowny plan na życie - skwitował Lucas z ironią. - Zawsze lubiłeś być w centrum uwagi. Pamiętam jak w zeszłym roku wparowałeś na scenę podczas obchodów patrona szkoły. Twój cover "Here I go again" zrobił furorę wśród uczniów, ale dyrektor chciał cię zawiesić za zepsucie uroczystości.
Oscar uśmiechnął się na wspomnienie tego wydarzenia, z którego był niezmiernie dumny.
- Powinni mi raczej wręczyć nagrodę! - stwierdził po chwili autoadmiracji, udając dla odmiany śmiertelnie poważnego. - Gdyby nie ja, ci wszyscy biedni uczniowie, którzy musieli wysłuchiwać żałosnych zawodów kościelnego chóru, umarliby z nudów. Ja przynajmniej dostarczyłem im trochę rozrywki. I na szczęście przyjaźnię się z przewodniczącym samorządu, więc jakoś udało mi się wymigać od kary. - Puścił oczko do Lucasa, który roześmiał się jeszcze głośniej.
- Jesteś niemożliwy - powiedział po chwili Hernandez, przypominając sobie jak musiał się nagimnastykować, by przekonać dyrektora, żeby nie ukarał Oscara za ten wybryk. Po chwili spoważniał i dodał: - Czasami chciałbym być taki jak ty.
- Diabelnie przystojny? No cóż, na pocieszenie powiem ci, że też jesteś niczego sobie, Luke... - Oscar zgrywał się i Lucas doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Miałem na myśli raczej brak szacunku dla wszelkich zasad - sprostował dla jasności. - Jesteś wolnym duchem, zawsze robisz co chcesz i sam sobie jesteś panem. Zazdroszczę ci.
- Daj spokój. - Fuentes machnął ręką. Było mu głupio, słysząc to wyznanie z ust przyjaciela. Chcąc zmienić temat, szybko powrócił do poprzedniego: - Wiesz co? - zagadnął. - Nigdy tego nikomu nie mówiłem, ale gdyby nie udało mi się jednak zostać gwiazdą rocka, chyba chciałbym być policjantem. Najlepiej agentem FBI.
- Serio? - zdziwił się Lucas, a Oscar się zarumienił.
- Wiem, że to głupie. Po prostu... chciałbym, żeby moje życie miało jakiś sens, wiesz? Chciałbym zrobić coś dobrego dla innych.
- To wcale nie jest głupie, Fuentes. - Lucas zastanowił się nad tym głębiej. - To bardzo szlachetne.
- Ale dlaczego w ogóle mnie o to zapytałeś? Skąd ci przyszły na myśl te wszystkie filozoficzne bzdury? Zaczynasz działać mi na nerwy! - Oscar ponownie skupił swoją uwagę na notatniku, a Lucas wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Cały Oscar - gdy rozmowa zaczynała być poważna, obracał wszystko w żart. Nigdy nie umiał rozmawiać na takie tematy. Ale może właśnie dlatego tak go uwielbiał i traktował jak brata?
- Lepiej powiedz, co ty tam tak skrobiesz? To jakaś praca domowa? - Lucas nachylił się nad kumplem, by odczytać słowa wypisane ładnym, starannym pismem - zawsze miał duszę artysty, był unikatem i nawet charakter pisma miał nie do podrobienia.
- To nic takiego... - wyjąkał Fuentes, ale na swoje nieszczęście nie zdążył zakryć notatnika, który błyskawicznie znalazł się w rękach Lucasa.
- "Od kiedy cię zobaczyłem, pali mnie twój ogień. Twoje spojrzenie mnie schwytało i doprowadziło do szaleństwa. Tylko ty wypełniasz mnie swoim światłem..." - Lucas przeczytał fragment tekstu napisanego sprawną ręką przyjaciela, nie zwracając uwagi na fakt, że ten za wszelką cenę próbuje wyrwać mu z rąk notatnik. - "Zawsze ty, w każdym pocałunku, to o tobie wciąż myślę. Wyzwól mnie z mej samotności. Nigdy cię nie zapomnę..." Co to ma być? Wiersz miłosny?
- Raczej piosenka. - Oscarowi w końcu udało się odzyskać swoją własność. Czerwony na twarzy odłożył notatnik na biurko, unikając spojrzenia przyjaciela.
- Zaraz... - Lucas uśmiechnął się ze zrozumieniem i zmrużył oczy, lustrując przyjaciela badawczym spojrzeniem. - Czy ty się zakochałeś?!
- Krzycz jeszcze głośniej - warknął Fuentes, zatykając rozbawionemu kumplowi usta, by rodzice nie usłyszeli go z sąsiedniego pokoju. - I nie, wcale się nie zakochałem! To po prostu piosenka...
- Właśnie widzę. - Lucas wcale nie uwierzył w to zapewnienie, zamiast tego oczy błyszczały mu jakby odkrył jakiś bardzo ważny sekret - nie mógł uwierzyć, że przyjaciel nie podzielił się z nim wcześniej tą nowiną. - Twoja radosna twórczość jest wynikiem bujnej wyobraźni czy może rzeczywiście twe serce zostało trafione strzałą kupidyna?
Lucas chwycił się za serce w teatralnym geście i opadł bezwładnie na łóżko, nie przestając się uśmiechać.
- Odwal się - warknął Fuentes, czerwony jak piwonia.
Nie wiedział, co ma powiedzieć przyjacielowi. Byli jak bracia, razem się wychowali, mimo iż ich rodziny pochodziły z dwóch różnych środowisk. Ich matki poznały się jeszcze w szkole rodzenia i od tamtego czasu się przyjaźniły. Mówili sobie wszystko - a przynajmniej tak było do czasu, kiedy on, Oscar, zakochał się w dziewczynie Lucasa. Niby jak miał mu to powiedzieć? "Słuchaj, stary... Jest taka sprawa. Zabujałem się po uszy w Arianie. Do tej pory wzdychałem do niej w ukryciu, ale podczas imprezy halloweenowej pocałowałem ją po pijaku. Wybacz, Luke, naprawdę nie chciałem. To znaczy chciałem, ale... Wiesz co nam na myśli! Ale w końcu ona jest z tobą i nie mam pojęcia co z tym fantem zrobimy. Nie mogę przecież wiecznie jej unikać..."
Brzmiało to bardzo głupio w jego głowie, a co dopiero gdyby powiedział te bzdury na głos. W tej sytuacji nie było dobrego rozwiązania. I wyglądało na to, że jedynym poszkodowanym był właśnie Oscar. Był beznadziejnie zakochany w dziewczynie najlepszego przyjaciela, a ostatnie, co chciał zrobić, to ich rozdzielić. Zresztą, dobrze wiedział, że Ariana kocha Lucasa. Dlaczego był taki głupi? Nie mógł ulokować swoich uczuć w kimś innym, kimś kto może, dla odmiany, odwzajemniłby to uczucie? Ale kiedy tak się nad tym zastanawiał, doszedł do wniosku, że to niemożliwe - nigdy wcześniej nie był zakochany. Nigdy wcześniej żadna dziewczyna tak na niego nie działała i nic dziwnego, skoro w szkole roiło się od pustych lal w stylu Evy Mediny i jej koleżanek. Ale Ariana była inna - i dobrze rozumiał, dlaczego wpadła w oko Lucasowi. Śliczna, inteligentna, skromna i o dobrym sercu.
Kiedy Oscar o tym pomyślał, zalała go fala gorąca. Zaczął się zastanawiać, czy sytuacja przedstawiałaby się inaczej, gdyby to on pierwszy poznał Arianę, gdyby to on zagadał do niej wtedy, w bibliotece. Odpowiedź brzmiała "nie" i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Nie miał zielonego pojęcia o literaturze, więc nie mógłby zabłysnąć błyskotliwą anegdotą, by oczarować dziewczynę. Zresztą, czy gdyby Lucas pierwszy się nią nie zainteresował, to czy Oscar w ogóle zwróciłby na nią uwagę? Może tak się w niej zadłużył wyłącznie dlatego, że kochał ją również Lucas? Czy to w ogóle miało jakiś sens?
- Halo, romantyku, jesteś tam jeszcze? - Z rozmyślań wyrwał go głos Lucasa, który stał przed nim i pstrykał mu palcami przed nosem, by sprowadzić go na ziemię.
- Taaa, co mówiłeś? - Oscar wyrwał się z otępienia i zmusił całą siłą woli, by spojrzeć na kumpla.
- Pytałem, kim jest ta dziewczyna? Znam ją?
Oscar wiedział, że nie może mu powiedzieć prawdy. Nie dlatego, że by go zranił, ale dlatego, że Lucas zraniłby sam siebie. Był świetnym przyjacielem i nigdy nie pozwoliłby, by coś ich poróżniło, nawet dziewczyna. Ale czy postąpiłby tak samo, gdyby wiedział, że chodzi o Arianę?
Fuentes wpatrzył się w oczy Hernandeza, który uniósł wyczekująco brwi. Znał go jak własną kieszeń - Lucas poszedłby w ogień za bliskimi. I gdyby wiedział, że może stracić przyjaciela, nie ryzykowałby tylko usunął się w cień i zrezygnował z bycia z dziewczyną swoich marzeń. Taki już był - zawsze poświęcał się w imię większego dobra. Nie łączyły ich więzy krwi, ale w końcu byli rodziną. A tak postępowali bracia.
- Nie - odparł bez mrugnięcia okiem. - Ja sam jeszcze jej nie poznałem...
- Jesteś niemożliwy. - Lucas pokiwał głową z niedowierzaniem. - Cóż... Nigdy nie wiadomo, kiedy na twojej drodze pojawi się miłość twojego życia.
Po tych słowach opuścił pokój przyjaciela i udał się na dół do jadalni, skąd właśnie wołała ich na obiad matka Oscara.
Fuentes stał jeszcze przez chwilę, opierając się o biurko i wzdychając ciężko.
Jakkolwiek trudna była to decyzja, wiedział że postąpił słusznie. Bo Lucas zrobiłby to samo na jego miejscu.


Przyleciał pierwszym samolotem. Czuł, że nie wytrzyma wielogodzinnej jazdy samochodem. Pablo Diaz wydawał się być zadowolony z faktu, że znienawidzony policjant wziął sobie jeden dzień wolnego. Lucas starał się nie myśleć, ile pracy czeka go po powrocie z San Antonio. Zapewne na swoim biurku znajdzie stos papierów związanych ze sprawą Ethana Crespo, ale w tej chwili o to nie dbał. Teraz najważniejszy był Oscar.
- Lucas. - Amanda siedziała w poczekalni, blada jak ściana.
Hernandez spojrzał na matkę przyjaciela i nie poznał jej - zupełnie nie przypominała tej pyzatej, uśmiechniętej od ucha do ucha kobiety, która robiła najlepszą lasagne w mieście, a którą on tak dobrze pamiętał z dzieciństwa. Była wychudzona, a na jej twarzy przybyło jeszcze więcej zmarszczek od chwili, gdy widział ją po raz ostatni.
- Gdzie Simon? - zapytał, widząc że kobieta jest sama.
- Rozmawia z lekarzem - wyjaśniła i spojrzała na młodego policjanta martwym wzrokiem. - Lucas... My już dłużej tak nie możemy. To jest ponad nasze siły.
- Nie mów tak, on was potrzebuje. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Prognozy były dobre...
- Jego stan wcale się nie poprawia. Jest bez zmian. Nie widzę sensu, by dalej się męczył.
- Więc chcesz pozwolić mu umrzeć? - W głosie Lucasa zabrzmiała pretensja i oskarżenie, i nawet nie próbował tego ukryć. - Chcesz zabić własnego syna? Jakie to wygodne, że mieszkacie w Texasie. Jednym z dwóch stanów USA, w którym eutanazja jest legalna... - urwał, widząc spojrzenie Amandy, którą zraniło to stwierdzenie, ale nic na to nie mógł poradzić.
Jak inaczej nazwać to, co ona i jej mąż chcieli zrobić? Morderstwo. Nie było innego słowa. Jako chrześcijanie nie powinni tak postąpić, a jednak planowali to już od dawna, sądząc po determinacji w głosie kobiety.
- Nie rozumiesz, to nie twój syn...
- Ale mój brat! - Krzyknął tak głośno, że kilka pielęgniarek spojrzało na niego karcąco, chcąc dać do zrozumienia, że znajduje się w szpitalu, w którym są chorzy ludzie, potrzebujący ciszy i odpoczynku. - Czy widzisz, żebym podpisywał na niego wyrok śmierci?
- To trudna sytuacja dla nas wszystkich - przyznała po chwili, gładząc go lekko po policzku, aby dodać otuchy. - Leczenie w tym szpitalu jest bardzo kosztowne...
- Nie musicie martwić się o pieniądze, wszystko pokryję.
- A skąd weźmiesz środki? - Amanda pokręciła głową na znak, że Lucas za dużo na siebie bierze. - Nie wmówisz mi chyba, że jako policjant w tej meksykańskiej mieścinie zarabiasz krocie? Kiedy żył twój ojciec, dbał o to, by Oscar miał najlepszą opiekę, ale teraz, kiedy i jego zabrakło... Nas nie stać na ten szpital.
- Jeśli chodzi tylko o pieniądze... - Lucas spojrzał na nią, chcąc przekazać tym jednym spojrzeniem, by się nie martwiła i całkowicie mu zaufała, bo wiedział, co robi. - Mówiłem, że będę się wami opiekował. Wami i nim. Niczego mu nie zabraknie. Tylko błagam was, nie przekreślajcie go... Nie traćcie nadziei.
- Kiedy ja już nie mogę, Luke. - Amanda przeczesała palcami krótkie włosy, w których roiło się od siwych pasm, nie będących oznaką starości, a zmartwień i cierpienia, jakiego doznawała przez ostatnie dziewięć lat, widząc jedynego syna pozbawionego świadomości. - To wszystko mnie przerasta. Nie mam już siły walczyć. Nie powinnam. A świadomość, że to ja za niego odpowiadam, że to ja ponoszę odpowiedzialność za to, co go czeka, jest jeszcze gorsza. Wolę to zakończyć teraz. Już i tak minęło za dużo czasu...
- Więc przekaż mi prawa do opieki.
Amanda zamrugała kilka razy powiekami, nie bardzo wiedząc, czy dobrze usłyszała. Lucas wyglądał na pewnego siebie i doskonale zdawał sobie sprawę, o co ją prosi. Był gotów wziąć na siebie całą odpowiedzialność i zostać osobą, która będzie podejmować wszystkie medyczne decyzje w imieniu Oscara. Świdrował kobietę spojrzeniem, które mówiło, że nie zniesie odmowy. Było to jedyne wyjście z sytuacji. Jedyne, które pozwalało Oscarowi żyć.
Do Lucasa i Amandy podszedł Simon wraz z lekarzem. Pięćdziesięciokilkuletni ojciec Oscara przetarł nerwowo zmęczone oczy, po czym umieścił na nosie prostokątne okulary i spojrzał na przyjaciela syna, uśmiechając się blado. Podał mu rękę i uścisnął krótko, starając się wyrazić tym prostym gestem całą wdzięczność, jaką odczuwał.
- Dziękujemy, że przyjechałeś tak szybko. To dla nas wiele znaczy. Dla niego też... - Simon unikał wymienienia imienia Oscara i Lucas dobrze wiedział, że mężczyzna robi to celowo, by nie pozwolić, żeby emocje wzięły górę. - To jest doktor Keegan. Zajmie się wszystkim. - Przedstawił mężczyznę w białym kitlu, który podał Lucasowi rękę i rzucił Amandzie spojrzenie pełne współczucia.
- Na wstępie muszę nadmienić, że ponownie apeluję do państwa o przemyślenie sprawy. Eutanazja jest ostatecznym rozwiązaniem, a stan Oscara może jeszcze ulec poprawie.
Lucas zerknął na Amandę wyczekująco, a ona złapała się drżącą ręką za serce, po czym wymamrotała w stronę męża:
- Simon... Lucas chce prawa do opieki.
Mężczyzna nie okazał zdziwienia, a raczej ulgę. Po chwili rozszlochał się w ramionach Lucasa, który nie wiedząc, co począć z trudem opanował łzy cisnące się do oczu.
- Pewnie uważasz nas za jakieś potwory. - Simon trząsł się cały, ale Lucas był w stanie to zrozumieć. Cierpiał i była to w pełni uzasadniona reakcja. - Ale my naprawdę już nie możemy. Nie potrafimy... A wydaje nam się, że on by wolał...
- Nie musisz nic mówić - przerwał mu Hernandez, poklepując po ramieniu i rzucając szybkie spojrzenie w stronę lekarza, który starał się dać im jak najwięcej prywatności. - Rozumiem was doskonale. Ale ja nie zamierzam się poddać. Będę o niego walczył. Bo jest nadzieja na to, że wasz syn odzyska świadomość. Jeśli jednak tak się nie stanie, a jego stan się pogorszy... - Głos lekko mu zadrżał, ale był w stanie kontynuować: - Postąpię słusznie i możecie być pewni, że dokonam odpowiedniej decyzji.
Amanda i Simon wydawali się być przekonani. Żadne z nich nie chciało rozstawać się z synem. Żadne nie chciało być odpowiedzialnym za jego śmierć. Ale ich cierpienie było długie i wyczerpujące. Powoli ich wyniszczało, a przecież powinni żyć dalej. Powinni zapomnieć i ruszyć naprzód, ale nie było to takie proste.
Po chwili, Simon nie mogąc wykrztusić słowa, kiwnął głową na znak, że zgadza się przekazać opiekę nad Oscarem Lucasowi. Hernandez odczuł nieopisaną ulgę, choć na jego barki spadło ciężkie brzemię. Wiedział, że jeśli sytuacja przyjaciela się pogorszy, będzie musiał podjąć odpowiednie środki, ale teraz nie myślał o tym. Liczyło się tylko to, że Oscar nadal będzie żył. Nieprzytomny, odcięty od świata, ale będzie żył. I być może się wybudzi.
Kiedy państwo Fuentes zniknęli w bufecie, by napić się kawy, zapewnieni, że Lucas zajmie się wszystkimi potrzebnymi dokumentami, policjant mógł na spokojnie porozmawiać z lekarzem.
- Nie stać mnie na rachunki za ten szpital - przyznał bez owijania w bawełnę i doktor Keegan zdawał się to doskonale rozumieć. - Wiem, że leczenie Oscara zostało pokryte z góry przez mojego ojca, ale od jego śmierci minęło już trochę czasu. Zapłacę należności, ale jestem też zmuszony przenieść Oscara do innego szpitala.
- Zdaję sobie z tego w pełni sprawę. Oczywiście, pański przyjaciel miał zapewnioną tutaj najlepszą opiekę, ale jest w stanie dojść do siebie wszędzie, pod warunkiem, że nadal będzie pod czujnym okiem specjalistów. Słyszałem, że pracuje pan obecnie w Meksyku...
- Zgadza się - przyznał Lucas, po czym zapytał: - Proszę mi powiedzieć, czy w pobliżu Monterrey znajduje się jakiś szpital, który byłby w stanie zapewnić Oscarowi to, czego potrzebuje?

Kiedy kilka minut później udał się na zewnątrz budynku, by odetchnąć świeżym powietrzem, zauważył swojego przełożonego, Jasona Mirandę, zmierzającego w jego stronę ze smutnym uśmiechem, pełnym współczucia.
- Witaj, Jason. Dostałeś moją wiadomość, że będę w San Antonio? - zapytał, wymieniając z mężczyzną uścisk dłoni, a ten pokiwał głową twierdząco.
- Chciałem zobaczyć, jak się czujesz. Co z Oscarem?
- Bez zmian, ale będzie dobrze. Musi być - odpowiedział, jakby próbował przekonać samego siebie tymi słowami. - Masz dla mnie jakieś zlecenie? Dziwnie wyglądasz...
- Wiem, w jakiej jesteś sytuacji i doskonale zdajesz sobie pewnie sprawę, że współczuję ci z całego serca. Gdybyś czegoś potrzebował, pamiętaj, że możesz na mnie liczyć - zapewnił go Jason, klepiąc po ramieniu pokrzepiająco i uśmiechając się blado. - Nie chcę wyjść na nieczułego drania w obliczu sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujesz, ale muszę to powiedzieć...
- Jeśli chodzi o ten raport w sprawie Diaza... Już ci mówiłem, on sam go wysłał. Ale wygląda na to, że chce się zmienić. Wydaje mi się, że zapisał się do jakiejś grupy wsparcia, czy coś w tym rodzaju. Ta cała pani prokurator bardzo mu pomaga z nałogiem. Jeśli chcesz, mogę się dowiedzieć, co ich łączy...
- Nie, nie o to chodzi. Diaz to tylko mała rybka w morzu i dobrze o tym wiesz. A my polujemy na rekina.
Lucas założył ręce na piersiach, lustrując przełożonego spojrzeniem. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie widział jednak sensu, dla którego Jason odwiedził go w szpitalu, dowiedziawszy się o jego jednodniowym pobycie w San Antonio.
- Więc o czym chciałeś pomówić?
- Chciałem ci przypomnieć, dlaczego naprawdę jesteś w Valle de Sombras. - Jason zmienił wyraz twarzy i stał się śmiertelnie poważny. - Nie pozwól, by sprawy prywatne przyćmiły sprawy zawodowe. Wybrałem cię, bo wiedziałem, że jesteś najlepszym kandydatem na to stanowisko. Nie zawiedź mnie, Lucas, bo posypią się głowy, w tym również i moja. A nie ukrywam, że zależy mi na zachowaniu posady.
- Możesz być spokojny, Jason. Doniosę ci, kiedy tylko się czegoś dowiem. Wydaje mi się, że mam już pewien trop, ale... Muszę się upewnić. A właśnie. - Hernandez przypomniał sobie nagle o czymś, co zaprzątało mu głowę przez ostatnie tygodnie. - Mówi ci coś nazwisko Barosso? Fernando Barosso?
- Barosso, Barosso... Nie, nigdy nie słyszałem. Ale popytam. - Jason zanotował w pamięci nazwisko, by móc później je sprawdzić. - On ma coś wspólnego z...
- Tego nie wiem, ale wszystko na to wskazuje. Będziemy w kontakcie?
- Uważaj na siebie, dzieciaku. - Jason objął podopiecznego przyjaźnie i poklepał go po plecach, chcąc dać mu do zrozumienia, że może na niego liczyć. - Wracaj ostrożnie. A ja będę trzymać kciuki za twojego przyjaciela.
Lucas uśmiechnął się w odpowiedzi, przez dłuższą chwilę stojąc w miejscu, w którym pozostawił go Jason i wpatrując się tępo w dal. "Te kciuki naprawdę się przydadzą" - pomyślał. - "I dla niego, i dla mnie."
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:28:50 28-04-15    Temat postu:

223. Victoria/ Ingrid/ Julian/ Javier/Inez

Victoria zestawiła ze sobą trzy fotografie; swoją, swojego ojca i matki. Przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą usiłując doszukać się rodzinnego podobieństwa między sobą a małżeństwem Rodriguez. Pierwsze cecha, wobec której nie dało się przejść obojętnie był oczy, które bezapelacyjnie odziedziczyła po Mario. Ten fakt zaskoczył samą Diazównę, która przez ostatnie tygodnie była przekonana o wręcz bliźniaczym podobieństwie do Inez. Dziś, gdy patrzyła obiektywnym okiem zaczęła dostrzegać różnicę. Matka i córka nie tylko różniły się mentalnie, ale także fizycznie. Vicky jedynym kliknięcie klawisza zmieniła fotografię.
Dumna i wyniosła te dwie cechy przyszły jej na myśl, kiedy po raz pierwszy widziała tą fotografię. To samo zdjęcie wisi w salonie nad kominkiem. Victoria, która widziała to zdjęcie setki razy w przeciągu kilku dni nie może zrozumieć, co Mario Rodriguez zobaczył w Inez Diaz? Niecodzienna urodą czy może paskudny charakter? Czy jej ojca dostał nagłej ślepoty i nie dostrzegł szaleństwa płynącego w jej żyłach?
- Owinęłaś go sobie wokół małego palca- mruknęła w stronę fotografii.- Przebiegła i inteligenta. Niestety jesteś inteligenta, co nie jest ani trochę pożyteczne. Inteligentni szaleńcy są niebezpieczni.
Usłyszała chrząkniecie. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na Arianę Santiago, która stała obok niej z lekką konsternacją wymalowaną ma tw3arzy. Vicky parsknęła śmiechem.
- Przepraszam Ari- powiedziała- to nie było o tobie ani do ciebie to było do- spojrzała na ekran laptopa- kogoś, kogo raczej nie chciałabyś poznać a ja ponownie spotkać.- Zamknęła laptopa kładąc na nim rękę. Palcami wystukiwała rytm o obudowę. – Przepraszam mówię bez ładu i składu.
- Chciałam zapytać czy ci czegoś nie podać?
- Jeszcze jedną podwójną espresso- powiedziała z uśmiechem.
- Ok., zaraz przyniosę.- Odparła szatynka wycofując się w stronę baru. Vicky odwróciła się w stronę pliku leżących na brzegu stolika teczkę. Wyciągnęła ze środka plik spiętych ze sobą kartek. Widziała je już dziesiątki raz. Wyniki badań lekarskich Inez, kiedy była w ciąży, dwa akty urodzenia. Książeczki ą zdrowia. W dłoniach dzierżyła dowody swoje istnienia. Victorię z obszernych teczek zainteresowało coś zupełnie innego; analizy psychiatryczne, którym była poddawana już po pożarze. Uwagę Vicky przykuwała jedna nazwa „pasażer bez bagażu”
W przypadku Eleny Rodriguez możemy mówić o amnezji w wyniku przeżytej tramy ośmioletnia pacjentka wyparła się swojej dotychczasowej przeszłości i stworzyła sobie nową tożsamość. Od kilku miesięcy każe nazywać siebie Victorią Diaz swojego wuja uważa za ojca a jego małżonkę za matkę. Nie widmo jak długo potrwa amnezja dziecka i jakie ewentualne skutki postaną w wyniku powrotu wspomnień. Na chwilę obecną można stwierdzić, iż mamy do czynienia ze schorzeniem, które w psychiatrii zyskało miano „pasażera bez bagażu” na chwilę obecną pacjentka nie dopuszcza do siebie myśli, iż jej wspomnienia dotyczące przeszłości są wymyśloną przez nią fikcją. Dla dobra dziecka należy przyjąć jej nową tożsamość, jako fakt gdyż, Elena Rodriguez być może nigdy nie przypomni sobie tego, kim tak naprawdę jest.
- „Pasażer bez bagażu” - wyszeptała sama do siebie wkładając pliki dokumentów do teczki. Zamknęła ją wzdychając. Wcisnęła teczkę do stojącej na krześle torebki. Victoria musiała jeszcze przed ślubem uporać się ze swoją skomplikowaną sytuacją rodzinną. W dniu ślubu nie chciała żadnych przykrych niespodzianek czy niezapowiedzianych gości.
- Twoja kawa- Ariana postawiła przed Vicky filiżankę z gorącym napojem. Blondynka podziękowała jej skinieniem głowy.
- Znajdziesz dla mnie chwilę?- Zapytała sięgając po filiżankę. Upiła niewielki łyczek czarnego napoju. – Usiądź to nie zajmie więcej niż pięć minut.
- Dobrze- Zaciekawiona Ariana usiadła naprzeciwko Victorii kładąc tacę na stoliku. Wzrok dziewczyny mimowolnie powędrował po leżących na stoliku teczkę. W oczy rzuciło się nazwisko Rodriguez/ Diaz.
- Chciałam cię przeprosić- zaczęła Victoria koncentrując uwagę dziewczyny na swojej osobie.- Uśmiechnęła się wsuwając za ucho niesforny kosmyk włosów- chodzi o Javiera i jego biuro matrymonialne.
- Vicky nie masz mnie, za co przepraszać- zaczęła szatynka.
- Mam. To, co zrobił na Święcie Dziękczynienia, Ari musisz widzieć, że Magik uwielbia uszczęśliwiać innych- mówiła spokojnym głosem- nawet wtedy, kiedy oni tego nie chcą.. Jeżeli cię uraził
- Nie absolutnie nie- zaprotestowała panna Santiago- wiem że Javier chciał dobrze ale nie wie co Lukas zrobił jak bardzo mnie zranił- Głos Ari zadrżał lekko. Palce zacisnęła na brzegu czarnego fartuszka. – Nie da się tego naprawić. A jak idą przygotowania do ślubu?- Zapytała zmieniając temat. Usta Vicky drgnęły w lekkim uśmiechu.
- Jak po grudzie- odparła ściągając z nosa okulary. Palcami potarła kąciki oczu.- Nie nam sukni ślubem, nie mamy zespołu, samochodu, fotografa i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze- dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce w geście poddania. Jakby tego było mało do miasta przyjeżdża mama Reverte Victoria teatralnie wzniosła oczy do nieba wzdychając upiła łyk kawy.
Ariana uśmiechnęła się współczująco w stronę Victorii.
- A jaka jest pani Reverte?
- Żeby to ja wiedziała- odpowiedziała jej na pytanie Vicky- według Javiera „cudowna” – Obie popatrzyły na siebie i parsknęły śmiechem. – Celeste Reverte nawet nie wie, że jej jedynak się żeni. Magik stwierdził, że nie powie mamie przez telefon tylko jak przyjedzie, więc się pokłóciliśmy o nią i suknie ślubną, po którą nie chcę lecieć do Nowego Jorku. I setkę innych rzeczy.
- Jeden problem mogę pomóc ci rozwiązać. Fotograf- powiedziała a oczy Victorii zaiskrzyła nutką ciekawości. – Moja przyjaciółka jest fotografem mogę dać ci do niej numer.
- Poproszę- powiedziała wchodząc jej w słowo. Wyciągnęła z kieszeni maleńki czerwony kalendarzyk i pióro. Ariana z pamięci podyktowała jej ciąg cyfr. – Dziękuje na pewno zadzwonię.
- Ne ma sprawy. Cieszę się, że mogłam ci pomóc- Dzwoneczek zawieszony nad wejście zasygnalizował kolejnego klienta. – Muszę iść.
- Jasne ja też. Pieniądze zostawię na stoliku.
Ariana skinęła głową idąc w stronę baru. Victoria w tym czasie spakowała do torebki tablet i przyniesione teczki. Na nos wsunęła okulary.
- Poproszę czarną podwójną kawę na wynos. – Usłyszała za swoimi plecami
Wyprostowała się powoli czując jak wzdłuż kręgosłupa przebiega zimny dreszcz. Znała ten kobiecy słodki głosik zupełnie niepasujący do jej właścicielki. Wyciągnęła z portfela plik banknotów wedle obietnicy zostawionej Arianie położyła je na stoliku. Wzięła głęboki oddech wykonując obrót. Ich oczy niemal natychmiast się spotkały. Obie tak samo zaskoczona wpatrywały się w siebie w milczeniu. Inez Romo zagwizdała cicho i przeciągle wywołując na ciele Victorii Diaz gęsią skórkę. Matka nonszalanckim krokiem ruszyła w stronę córki.
- Kogo jak kogo ale ciebie nie spodziewałam się spotkać. Tak szybko- zaświergotała radośnie.- Mogłabym cię tutaj zabić- powiedziała równie beztroskim radosnym tonem Inez zupełnie nie przejmując się Arianą, do której uszu docierało każde wypowiedziane przez rudowłosą słowo.
- Śmiało- Siła w jej głosie. Brak drżenia czy oznak strachu zaskoczył samą Victorię. Stała naprzeciwko matki odważnie spoglądając jej w oczy. Prowokując do wykonania jakiekolwiek ruchu. – Załatw to tu i teraz. – Powiedziała.
- Nie. To zbyt proste. Zasługujesz na cierpienie za całe zło, jakie od ciebie doświadczyłam, więc za nim cię zabije to ty będziesz patrzeć na śmierć tych, których kochasz moja kochana córeczko- Inez uniosła ku górze dłoń opuszkami palców muskając złoty pukiel jej włosów. Victoria chwyciła ją za nadgarstek palce boleśnie zaciskając na przegubie.
- Nie dotykaj mnie- syknęła nie odrywając wzroku od jej twarzy. Zignorowała nawet dzwoneczek, który rozległ się po wejściu kolejnego klienta. Osłupiły blondyn spojrzał to na Arianę to na Victorię.
- Puszczaj- Inez wyrwała dłoń z żelaznego uścisku córki rozmasowując drugą obolały nadgarstek.- Będziesz błagała mnie o litość- syknęła patrząc na nią wściekle. Odwróciła się chcąc jak najszybciej opuścić lokal.
- Inez- Vicky zaskoczyła samą siebie robiąc krok w kierunku kobiety. Czarna wdowa odwróciła się w jej stronę. Cios przyszedł niespodziewanie. Głowa Inez odskoczyła do tyłu. Kobieta chwyciła się za bolący policzek z szokiem wymalowanym w oczach.- Nie patrz tak na mnie- odparła niewinnym tonem Vicky- marzyłam o tym całe siedemnaście lat.
Inez była zbyt oszołomiona, aby pamiętać o zamówionej kawie. Nie patrząc na stojącą za radą Arianę czy blondyna ruszyła w stronę wyjścia. Ów mężczyzna otworzył przed nią drzwi mimowolnie wysuwając do przodu prawą stopę. Czarna wdowa czubkiem buta zahaczyła o podstawioną nogę i runęła do przodu. Twarzą boleśnie uderzyła o chodnik. Mężczyźni stojący przy czarnym samochodzie w pośpiechu ruszyli w stronę swojej przełożonej. Javier wślizgnął się do środka cicho zamykając za sobą drzwi. Spojrzał z niepokojem w stronę swojej narzeczonej.
Victoria nie była wstanie ruszyć się z miejsca. Torebka leżała obok niej na podłodze a ona wpatrywała się z szeroko otwartymi oczyma w nieznany punkt na przeciwległej ścianie. W uszach słyszała dudnienie własnego serca. Javier pokonał dzielącą ich odległość zaledwie w czterech dużych krokach. Uniósł ją lekko za podbródek wargami przywierając do jej ust.
Usta Javiera. Ciepłe, miękkie i czułe przywoływały ją powoli do rzeczywistości. Zatrzepotała powiekami powoli je opuszczając. Pocałunek wyrwał ją ze stanu otępienia.
- Podstawiłeś jej nogę powiedziała drżącym głosem. Usta Javiera nieznacznie drgnęły ku górze. Dłonie położył na jej biodrach.
- Spoliczkowałaś ją, więc jest dwa zero dla nas- pocałował ją w czubek nosa. Odwrócił do tyłu głowę posyłając Arianie pokrzepiający uśmiech. – Nalejesz nam po szklance wody?- Zapytał. Szatynka skinęła głową. Javier podniósł z podłogi torebkę Victorii. Podprowadził narzeczoną do jednego z barowych stołków. Delikatnie, choć siłą posadził na nim Victorię.
- Powinnam zapytać, kto to był?- Zapytała nieśmiało Ari stawiając na stoliku dwie duże szklanki z wodą. Usiadła na krześle obok. Magik wsunął w dłonie informatyczki szklankę.
- Napij się- powiedział łagodnie.
- Ari to ktoś, kogo nie chciałbyś spotkać ponownie – odpowiedziała na jej pytanie Victoria upijając łyk zimnej wody - Nie martw się mam to wszystko pod kontrolę- Uśmiechnęła się do niej blado.
- Fatalna z ciebie kłamczucha kochanie- Javier wargami musnął czubek jej nosa.- Powinniśmy zadzwonić do Juliana i Ingrid. – Zasugerował ujmując zimne dłonie Victorii w swoje. – Odwołać spotkanie w gospodzie
Vicky skinęła głową na znak zgody. Nie była w nastroju, aby dyskutować na temat menu czy tańczyć. Musieli uporać się najpierw z powrotem do miasta Inez, który nie wróżył nic dobrego.
***
Inez Romo ostatnimi czasy nie miała powodów do zadowolenia. Wynajęty przez nią płatny zabójca, który miał zlikwidować jej córkę sam został zlikwidowany. Czterdziestodwulatka mogła jedynie gdybać, kim są „nieznani sprawcy”. Miała oczywiście swoje typy, lecz nie zamierzała się z nimi z nikim dzielić.
Siedząc za biurkiem z ciemnego drewna uśmiechała się do siebie niczym mała dziewczynka, która dostała ulubioną zabawkę. Obróciła w dłoniach fotografią młodej dziewczyny. Mieli ją dostarczyć za kilka minut. Niczym towar, którym będzie mogła się pobawić. Inez oczywiście już wszystko obmyśliła. Zaczynie od czegoś łagodnego. Nie chciała przecież jej zabić. Jeszcze nie teraz. Najpierw sprawi, że będzie błagała o litość. Jak inni których się pozbyła, później może kiedy będzie miała dobry humor pozwoli jej umrzeć. Może.
Podniosła się powoli z miejsca, kiedy w drzwiach stanął jeden z mężczyzn. Uśmiechnęła się. Miała ochotę zatrzeć ręce z uciechy, lecz nie mogła sobie pozwolić na taką swobodną obecności swojego podwładnego. Ruszyła za nim.
Drzwi otworzyły się przed nią na roścież. Na widok przywiązanej do krzesła dziewczyny z workiem na głowie oczy Inez rozbłysły jeszcze bardziej.
Była dokładnie taka jak miała być; bezbronna, zdana na jej łaskę. Na jej znak ściągnięto jej z głowy worek. Potrząsnęła głową podnosząc wzrok na rudowłosą czarną wdowę.
- Ingrid Lopez- powiedziała śpiewnym tonem Inez- nigdy nie sądziłam, że ucieszę się na twój widok a jednak życie potrafi zastawiać.
- Ciebie raczej nie powinno- powiedziała nadzwyczaj spokojnym głosem wpatrując się w plecy swojego oprawcy, uśmiechnęła się mimowolnie- Czarna wdowa, która daje się zaskoczyć to słaba czarna wdowa.
Inez odwróciła się raptownie wpatrując się w nią płonącym wzrokiem. Zamachnęła się uderzając szatynkę. Ku zaskoczeniu rudowłosej Ingrid roześmiała się perliście.
- Tylko na tyle cię stać? – Zapytała- spodziewałam się czegoś więcej.
- I dostaniesz- spojrzała na mężczyznę stojącego za plecami Ingrid. Wylał na dziewczynę wiadro zimnej wody. Potrząsnęła włosami. Do jej ciała przeczepiono przewody. – Będziesz błagała o litość.
-, Po co? Żeby chłeptać twojego ego? Zabij mnie i oszczędź sobie zachodu!
- Mam zrezygnować z zabawy?- Zaświergotała.- Nigdy- powiedziała podchodząc do panelu sterowania. Przekręciła gałkę. Po salonie jednocześnie rozszedł się krzyk i śmiech.

***
Pomysł zrodził się jeszcze, kiedy pracował w Chicago. Szóstego i dwudziestego czwartego grudnia wraz z personelem szpitala organizowali dzieciom małą niespodziankę. Rozdawali drobne upominki wywołując na ich buziach szerokie uśmiechy. Julian mimo zmiany pracy postanowił kontynuować tradycje. Nie przewidział jednak, iż w wypożyczalni kostiumów w Monterrey nie będzie świętego Mikołaja. Zirytowany musiał zadowolić się przebraniem błazna, który nijak miał się do Mikołaja. Potrząsnął głową wywołując radosne pobrzękiwanie dzwoneczków.
- Przepraszam- do pokoju lekarskiego weszła młoda kobieta, który zatrzymała się gwałtownie na widok Juliana przebranego w kostium Błazna. Uniosła ku górze brew. – To pokój lekarski- powiedziała mierząc go wzrokiem od góry do dołu.
- Wiem. Julian Vazquez- zrobił krok do przodu wyciągając dłoń w kierunku kobiety.- Nowy pediatra.
- Margarita da Silva Santos – powiedziała uścisnąwszy dłoń Juliana.- Wybiera się pan na bal przebierańców?- Zapytała przyglądając mu się z konsternacją.
- Nie. Zamierzam rozdać dzieciakom prezenty z okazji Mikołajek- powiedział poważnym tonem. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy w jej oczach dostrzegł zaskoczenie.- To taka moja lekarska tradycja- powiedział odwracając się w stronę lusterka.- Niestety w wypożyczalni nie mieli kostiumu Mikołaja. Miałem wybór między klownem a błaznem. – Przechylił na bok głowę wywołując radosne dzwonienie. – To będzie szalony wieczór. – Stwierdził i parsknął śmiechem
- Upominki dostał pan od rodziców?- Zapytała zerkając w stronę dużego zielono-czerwonego worka wypchanego pakunkami.
- Nie. Sam je kupiłem. – Odparł ryzykując kolejne pełne niedowierzania spojrzenie- To niewielki wydatek – powiedział- a ile radochy. Nic tak nie poprawia humoru jak- przyklęknął przy worku wyciągając pierwszy z brzegu przedmiot- nowiutki wóz strażacki- powiedział chowając go z powrotem do środka.- Pomoże mi pani?
- Z przyjemnością- odpowiedziała uznając, iż potrzebuje jednego wieczoru bez zmartwień i trosk. Julian zawiązał wielką kokardę na worku.
- Poprosiłem siostrę Lozano o zabranie wszystkich w pokoju gier na dziecięcym. – wyjaśnił Margaricie przerzucając sobie worek przez ramię. – Jak wyglądam?
- Komicznie- odparła nie mogąc powstrzymać śmiechu.- Wywołała pan sensację.
- I o to chodzi. I proszę mówić mi po imieniu. Nie jestem aż tak stary.
- Dobrze. Jesteś gotowy?
- Tak- pokiwał głową wywołując kolejną salwę radośnie dzwoniących dzwoneczków. Margarita i Julian spojrzeli na siebie jednocześnie wybuchając śmiechem. Zapowiadał się ciekawy i wesoły wieczór.
W chwili, kiedy przekroczył próg pokoju gier wszystkie znajdujące się w środku dzieciaki otworzyły szeroko buzie. Julian uśmiechnął się od ucha do ucha siadając na krześle. Westchnął ciężko. Postawił obok krzesła worek z prezentami.
- Ale się zmęczyłem- powiedział wyciągając przed siebie nogi. Spojrzał na utkwione w nim buzie. - Strasznie ciężkie te wasze prezenty.- Odparł. – Mikołaj ma ciężko.
- Prezenty od świętego Mikołaja?- Siedząca na kolanach mamy Gloria przechyliła na bok głowę wpatrując się w Juliana błyszczącymi brązowymi oczyma.- Nie jesteś świętym Mikołajem.
- Nie. Jestem pomocnikiem świętego Mikołaja. – Odparł poważnym tonem spoglądając na dziewczynkę.- Poprosił mnie o pomoc.
- A dlaczego?
- Mikołaj w dni takie jak ten ma bardzo dużo pracy i cały świat do objechania, dlatego zamiast niego jestem tutaj ja. Jeżeli nie chcecie prezentów to sobie pójdę- Julian demonstracyjnie zaczął podnosić się z krzesła. Gloria zeskoczyła z kolan mamy podbiegając do niego.
- Mowy nie ma- chwyciła jego rękę w swoją- Byłam grzeczna i chcę swój prezent- powiedziała. Julian usiadł z powrotem na krześle. Dziewczynka wdrapała mu się na kolana wlepiając w niego swojego ciemne oczy.
- Pani doktor mi pomoże-
Margarita z trudem zachowując powagę sytuacji przyklęknęła rozwiązując worek. Julian zanurzył w nim rękę szukając odpowiedniego prezentu.
- Ale się schowała- powiedział wyciągając ze środka szmacianą lalkę z niebieskimi włosami. Gloria spojrzała to na niego, to na lalkę to na trzymana na kolanach Lolę.
- Lola ma siostrzyczkę- oznajmiła przyciskając obie laki do siebie. Zakołysała ramionami. – Musze przedstawić Loli siostrę. – Powiedziała odsuwając lalki na długość ramienia. Posadziła obie na swoich kolanach. Wpatrywała się w nie z zachwytem
- A jak ma na imię siostra Loli?- Zapytała Margarita przyklękając przy dziewczynce.
- Lola i Kola- oznajmiła poważną miną na lekarkę.
- A co to za imię? Kola? - Wtrącił się jasnowłosy chłopiec
- Nowoczesne- odparła z powaga dziewczynka sprawiając, że Julian uśmiechnął się od ucha do ucha. Spojrzał na Juliana z uwielbieniem. – Jak dorosnę to się z tobą ożenię- oznajmiła zarzucając mu ręce na szyję.
- Gloria- głos mamy sprawił, że dziewczynka odwróciła się pokazując jej język
- Doktorek jest mój. I niczyj więcej. Mój- wtuliła się w Juliana. Objął ją. Zrobił to bardziej instynktownie niż świadomie. Delikatnie pogładził dziewczynkę po pleckach powoli podnosząc się z krzesła.
- Jak dorośniesz- zwrócił się do Glorii- ja będę staruszkiem z długą siwą brodą. – Odparł delikatnie podając dziecko mamie. – To, kto następny?
W górę wyrwał się las rąk. Julian z szerokim uśmiechem wziął na ręce kolejnego małego pacjenta. Wszystkie zmartwienia nagle przestały mieć znaczenie. Liczyła się tylko wesoła roześmiana gromadka szkrabów. Julian przyklęknął przy Lorim, który siedział na kolanach swojej mamy.
- Dla ciebie Mikołaj też coś ma- odparł wyciągając w jego stronę pluszowe serce. Kupił je specjalnie dla Loriego.
- To pluszowe serce- powiedział chwytając w rączki miękkie łapki. – Dostanę kiedyś prawdziwe?
- Tak dostaniesz- delikatnie zmierzwił mu brązowe włosy. – Za jakiś czas.
- Święty Mikołaj przyniesie je osobiście?- Zapytał. Julian skinął głową. Lori uśmiechnął się.- Dostanę najlepszy prezent od Mikołaja. Słyszałaś mamo- odwrócił głowę uśmiechając się szeroko. –Będę miał serce od samego świętego Mikołaja
- Słyszałam- powiedziała z trudem przełykając ślinę. Pogładziła synka po włosach spoglądając z wyrzutem na Juliana. Nie mógł obiecywać jej synowi takich rzeczy. Rozejrzała się po świetlicy. Większość dzieciaków drzemała na rękach swoich rodziców. – Położę Loriego spać.
- Oczywiście- Julian wyprostował się powoli. Odprowadził wzorkiem Leonor do wyjścia. – Znajdę ci serce- powiedział sam do siebie. Obiecał to nie tylko starszemu bratu, ale także samemu sobie. Julian znany jest przecież z tego, iż dotrzymuje obietnic.
O dwudzieste trzeciej trzydzieści Julian usiadł za biurkiem po raz kolejny przeglądając dokumenty małego Lorenzo. Serce było mu potrzebne natychmiast. Organ, który obecnie znajduje się w jego ciele wytrzyma jeszcze być może trzy miesiące. Serce słabło z każdym kolejnym dniem. Nowe potrzebne było do zaraz. Myśli bruneta mimowolnie zawędrowały do chwili, kiedy on i Ingrid wpadli na absurdalny plan.

- Wydzwaniam do ciebie od kilku godzin. Byłbyś tak łaskaw odebrać telefon! – Ingrid wpadła do jego gabinetu niczym burza. Dłonie oparła na jego biurku wpatrując się płonącym wzrokiem w Juliana. Brunet wytrzymał jej spojrzenie.
- Mogłaś zostawić wiadomość- powiedział. Ingrid prychnęła niczym rozjuszona kotka.
- To nie jest wiadomość, którą mogę zostawić ci na poczcie głosowej!- Warknęła przez zaciśnięte zęby.- Inez przyjechała do miasta. – Powiedziała na jednym wydechu szatynka. – Dlaczego przyjechała?- Zapytała bardziej siebie niż Juliana, który przeniósł spojrzenie na leżące przed nim dokumenty to na spacerującą po pokoju lekarskim Ingrid. Miał z nią porozmawiać dopiero po dyżurze, ale równie dobrze może zrobić to teraz.
- Przyjechała z twojego powodu nie Vicky- odparł ze stoickim spokojem Julian. – Dzwoniłaś do Loli- powiedział z wyrzutem podnosząc się z krzesła. Chwycił spacerującą dziewczynę za łokieć- Coś ty sobie myślała!- Warknął wściekle
- Skąd wiesz o moim telefonie do mamy
- Od wróbelka Elemeleka- odpowiedział na jej pytanie Vazquez- Telefon Loli był na podsłuchu Inez jak myślisz ile czasu zajęło jej ludziom namierzenie cię? Pięć? Dziesięć minut?
- Mama- wyszeptała drżącym głosem osuwając się na stojąca w pobliżu kanapę- Musze po nią jechać. Inez- szatynka wolała nie myśleć, co Inez zrobi jej matce. Szybkim krokiem ruszyła w stronę wyjścia.
- Wybij to sobie z głowy- Julian chwycił ją za nadgarstek przyciągając do siebie.- Nigdzie nie pojedziesz- warknął.
- Puszczaj- Szarpnęła ręką czując jak dłoń paznokcie Juliana wbijają jej się w skórę.- To moja matka!
- To było wcześniej o tym pomyśleć! – krzyknął Julian. Ingrid usta zacisnęła w wąską kreskę czując jak łzy wypełniają się łzami.
- Ona ją zabije- powiedziała drżącym głosem. – Peter.
- Nie. Przechytrzymy ją. – Powiedział spokojnym głosem podając jej trzymaną w drugiej dłoni teczkę. Ingrid wzrokiem przesunęła po tekście.
- - Praca ci szkodzi- stwierdziła oddając mu dokumenty.- To czyste szaleństwo.
- Tak, ale może się udać. Oboje dobrze wiemy, że Inez nie zabije cie. Nie od razu. Pozwól żebym upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Zgoda- odparła niepewnie. Z trudem przełknęła ślinę spoglądając mu w oczy. – Obiecaj mi coś- zaczęła- jeżeli będzie to możliwe ten dzieciak ma dostać moje serce- wyciągnęła w jego kierunku plik dokumentów.
- Masz moje słowo, Lopez

Z zadumy wyrwało go szturchnięcie w ramię. Zamrugał kilka raz powiekami spoglądając na Javiera Reverte, który z przerażeniem się przyglądał lekarzowi.
- Ona ma Ingrid. – Wydusił z siebie Magik
Gra się rozpoczęła, pomyślał brunet. I tylko jedna z nich wyjdzie z tego żywa.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 22:30:40 28-04-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 9:23:32 06-05-15    Temat postu:

224. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR

Piąty grudnia. Dzień, w którym Cosme Zuluaga się wściekł. Jeszcze przed paroma godzinami sądził, że cała ta sprawa z jego ojcem powoli się kończy, pozostał tylko pogrzeb, którego organizację właściciel El Miedo miał zamiar zlecić specjalnemu przedsiębiorstwu w stolicy i nawet się na niego nim zjawić. Tymczasem teraz, gdy miał zamiar powoli przygotować sobie i Orsonowi kolację, a potem położyć się na spoczynek i odespać ostatnie wydarzenia, do wrót zamku ktoś zapukał. Syn El Diablo przyzwyczaił się już, że pod murami jego domostwa co jakiś czas kręcą się ludzie, ale z pewnością nie spodziewał się odwiedzin tego rodzaju. Nie dosyć, że kiedy doczłapał w końcu do bramy, ujrzał ciemnowłosą kobietę bacznie przyglądającą się każdej cegiełce w murze, to jeszcze towarzyszyło jej dwóch policjantów podtrzymujących nie kogo innego, a samego Ethana Crespo, syna prawej ręki Mitchella. Chłopak był tak kompletnie pijany, że nie mógł ustać na własnych nogach, a po drodze do domu co rusz potykał się o własne stopy.

- Eleonore Brenner – przedstawiła się przybyła, wyciągając rękę do Zuluagi, którą ten machinalnie uścisnął. – Prowadzę sprawę śmierci panny Boyer i kilka innych, które łączą się z panem. Z tego, co mi wiadomo, ten tutaj osobnik również ma coś wspólnego z El Miedo. Czy to prawda? – Wskazała na niebieskookiego blondyna z wyraźną dezaprobatą i czekała na reakcję Zuluagi, w duszy analizując zachowanie gospodarza.

- Owszem – odparł ponuro Cosme, chociaż jedyne, na co miał w tej chwili ochotę, to wyprzeć się całkowicie znajomości zarówno z młodszym, jak i starszym przedstawicielem tej rodzinki i wreszcie zająć się swoimi sprawami. Dolores wciąż czekała. Pogrzeb Antonietty czekał. Jego córka i badania DNA również. Tak wiele rzeczy było w przysłowiowym proszku, a on musiał zajmować się topiącym swoje żale w alkoholu młodzieńcem. – Niestety, mieszka tutaj. Zaprowadźcie go do środka i połóżcie na jakiejś kanapie. Zajmę się nim później.

Z pewnością. W tym momencie Zuluaga zmuszał się do zachowania spokoju, ale jak tylko zostaną sami, Ethanowi nawet El Gato nie pomoże.

- Dziękuję za przyprowadzenie go tutaj. Musiał nieźle narozrabiać po pijanemu, skoro potrzebna była pani i aż dwóch kolegów, żeby...

- Zgadza się, narozrabiał – przerwała mu Lenny. – Nawet bardziej, niż się panu wydaje. Zaszedł aż do El Paraiso, po czym, po wypiciu kilku piw i Bóg wie, czego jeszcze, rozpoczął wyliczankę na temat tego, jaki to jest nieszczęśliwy i tak dalej, a do tego wszystkiego niejaki Mitchell Zuluaga zabił mu narzeczoną. Wspomniał również kilka słów na temat Sol Ramirez, ale z nią porozmawiam sobie później. Panie Zuluaga – zniecierpliwiła się Brenner. – Wpuści nas pan do środka, czy mamy przeprowadzić przesłuchanie tutaj?

Cosme nie zdążył odpowiedzieć. Jakimś cudem Ethan wyślizgnął się z ramion podtrzymujących go policjantów i po prostu oklapł na trawę, siadając na niej z hukiem. Jego smutne spojrzenie nie rozproszyło się ani na jotę.

- Niech mnie ktoś przytuli...- szepnął tylko cicho, zupełnie nie zwracając uwagi na miotającego oczami pioruny pana na El Miedo.

- Już ja cię przytulę – zgrzytnął zębami Zuluaga i chcąc nie chcąc zaprosił wszystkich do wewnątrz.

El Miedo przywitało wchodzącym półmrokiem. Cosme zdążył pogasić już większość lamp, w salonie została tylko jedna, wciąż rozpraszająca ciemności. Mając nadzieję, że goście w miarę szybko opuszczą jego schronienie, nie zawracał sobie głowy ponownym rozpalaniem oparów nafty, wskazał tylko, gdzie Brenner i policjanci mogą usiąść, po czym sam zajął swój ulubiony fotel, czekając, aż funkcjonariusze uporają się z usadowieniem Ethana na siedlisku, z którego nie spadnie. Ci spojrzeli na siebie, chwycili w ręce dwa krzesła, ustawili je obok pochrapującego syna Orsona i zasiedli na nich, kontrolując, czy chłopak utrzymuje w miarę stabilną pozycję i nie znajdzie się za moment na podłodze. Co zresztą Zuluadze wcale by nie przeszkadzało.

- Pablo Diaz natknął się na pańskiego przyjaciela w El Paraiso. Ethan spędzał czas w towarzystwie Alejandro Barosso – rozpoczęła Eleonore. - Jak już wspomniałam, była to w zasadzie jednostronna rozmowa, dosyć zagmatwana spowiedź. Zainteresowała nas ze względu na pańskiego ojca. Ufam, że doskonale pan wie, kim jest Orson Crespo, a mamy pełne prawo podejrzewać, że w zamku gości nie tylko jego syn, ale również i on sam.

- Ten...młodzieniec zdecydowanie nie jest moim przyjacielem! – gwałtownie zaprotestował gospodarz, dodając odruchowo bardzo według niego teraz istotny szczegół: – I na dodatek podlizuje się do mojego kota!

- Że co proszę? – brew kobiety podjechała do góry. – Jak to podlizuje? Sugeruje pan, że...

- Nic nie sugeruję – wszedł jej w słowo Cosme. – Po prostu El Gato oszalał, kiedy tylko go zobaczył. Nawet włazi mu na kolana, jakby to Crespo był jego panem, a nie ja! Do czego to dochodzi, żeby...Nieważne – zreflektował się nagle. - Co dokładnie powiedział ten osobnik?

Kilka minut później Zuluaga czuł, że brakuje mu już zębów, którymi mógłby zgrzytać. Najgorsze jednak dopiero nadchodziło.

- Rozumie pan więc, że jestem zmuszona przeszukać El Miedo, prawda? Za ukrywanie przestępcy grozi surowa kara, a z tego, co usłyszeliśmy od Ethana, sprawa może być poważniejsza, niż sądziłam. Broń Boże nie daję zbytniej wiary temu, co powiedział, będąc w stanie upojenia alkoholowego, martwi mnie jednak fakt, że w to wszystko wmieszał Marię Soledad Ramirez. To młoda i niewinna dziewczyna, a moja opinia na temat – jak go pan określił – osobnika nie jest w tym momencie zbyt pochlebna. Przesłucham ją jutro i jeśli potwierdzi się to, co myślę, pan Crespo zostanie postawiony w stan oskarżenia za stalking.

Przez całą swoją wypowiedź Brenner z uwagą obserwowała twarz właściciela budowli. Czy wiedział, co wyrabiał jego nowy znajomy? Czy brał w tym udział? Tą teorię z miejsca odrzuciła. Niemożliwym wręcz było, żeby El Loco pomagał komukolwiek śledzić kobietę, czy ją nachodzić. Nie mógł więc też mieć świadomości na temat tego, co działo się poza murami El Miedo pomiędzy Sol i Ethanem. Ale Orson? Sądząc po tym, jaką robotą się parał, tutaj zdarzyć się mogło wszystko. Być może nawet Ramirez była z jakiegoś powodu ostatnim celem Mitchella i obaj Crespo po prostu wykonywali jego rozkazy?

- To, co łączy Marię i tego...panicza, zdecydowanie nie kwalifikuje się jako przestępstwo. – Cosme, chociaż wściekły do granic możliwości i to bardziej chyba o to, że ktokolwiek odważa się proponować myszkowanie po jego samotni – zdecydował się wystąpić w obronie gościa. – Kilka dni temu podczas jednego ze spacerów oberwał gałęzią w głowę i Sol go opatrzyła, nic więcej. Potem spotkali się jeszcze raz, gdy przyniosła mi materiały do pokazu – wiecie, tego dla dzieci.

Zuluaga machnął ręką, uznając, że nie warto kontynuować tematu zbliżającego się wydarzenia i dodał jeszcze:

- Zanim wyszła, wyjaśniłem jej przeszłość kociego zaborcy, którą, jak mniemam, doskonale znacie. A jeżeli nie, to możecie ją wywnioskować z tego, co mamrotał przy kieliszku w tym jakże doborowym towarzystwie. Mój ojczulek – niech mu ziemia twardą będzie – kazał własnej córce, a mojej siostrze, rozkochać w sobie Ethana, co ona chętnie uczyniła. Chciał mieć pod kontrolą jego ojca, nie przewidział jedynie, że Lydia naprawdę zakocha się w Crespo. Dlatego, kiedy tylko się o tym dowiedział, kazał ją zamordować. Od tej pory pan Ukradnę Ci Miłość Twojego Kota, A Ty Się Nawet Nie Obejrzysz żyje w stanie ciągłej rozpaczy, co, jak widać, pogłębiło się w ostatnim czasie.

- O. I tych wszystkich szczegółów dowiedział się pan od niego, tak? Mam uwierzyć, że któregoś dnia usiadł sobie tutaj i opowiedział panu historię swojego życia, tak? A pan z dobroci serca zgodził się go przyjąć i dać dach nad głową? Czy tylko mnie brzmi to idiotycznie? I skąd dowiedział się, czyją córką była Lydia? Zdążyła mu to powiedzieć przed śmiercią? A na dodatek przyszedł tutaj na piechotę? Ba, to nie wszystko! Zanim tutaj dotarliśmy, Ethan Crespo kilkakrotnie powtórzył mi bardzo ciekawą rzecz – uznał mianowicie, że to on popełnił przestępstwa, o które oskarża się jego ojca! Jak dla mnie, to kompletnie nie ma sensu, ale skoro był związany z pańską siostrą, może okazać się, że wiedział o pewnych sprawach i...

- On o niczym nie miał pojęcia! – głos twardy jak grzmot nagle nadchodzącej nawałnicy rozległ się w pokoju, powodując, że wciąż trzymający niebieskookiego za ramiona policjanci drgnęli, mocno przestraszeni. – Nie tylko to, kiedy przyznałem mu się do tego, kim jestem i kto jest moim pracodawcą, znienawidził mnie i oskarżył – niesłusznie, co prawda, ale jednak – o zabicie Lydii Zuluaga. Dopiero niedawno wyjaśniłem mu, jak naprawdę to się odbyło i jak bardzo próbowałem ją uratować.

- Uratować? – parsknęła Lenny, nie dając po sobie poznać, jak bardzo jest pod wrażeniem sposobu, w jakim Orson wkroczył w całą scenę. – Pan, który...

- ...zabijał bez mrugnięcia okiem? Wykonywał najgorsze, najpoważniejsze polecenia samego El Diablo i był na każde jego skinienie? Tak, usiłowałem ochronić ich oboje, dziewczynę i mojego syna, bo kocham go bardziej, niż możecie sobie wyobrazić! Wiedziałem, co grozi za zbuntowanie się przeciwko Mitchellowi, ale i tak odmówiłem wykonania tego jednego, ostatniego polecenia. Wybrał kogoś innego, a mnie zatrzymał jako swoją prawą rękę tylko dlatego, iż obawiał się, że wydam jego tajemnice policji. Miałam na niego haka – zaśmiał się gorzko Orson. – Mówił mi rzeczy, które skazałyby go na śmierć w ułamku sekundy i to kilkakrotnie. Ale po dniu, kiedy powiedziałem „Nie”, odsunął mnie od tych największych, najbardziej krwawych. A kiedy dowiedziałem się, że będzie próbował zabić małe dziecko, przyjechałem tutaj, chcąc ostrzec kogoś, kogo brałem za dziadka małego Miguela. Podczas ucieczki przed sługusami El Diablo zostałem ranny, uratował mnie Ethan...- na wspomnienie momentu zjednoczenia i działania ramię w ramię z synem Orsonowi zaszkliły się oczy. – Nigdy, przenigdy nie pozwolę, żeby ten niewinny chłopak poszedł za kraty za mnie, za coś, co zrobiłem ja, a nie on! Nie wiem, czy macie dzieci, ale żadne z was, nigdy, przenigdy nie zrozumie, jak to jest, kiedy własny syn rzuca ci w twarz, że cię nienawidzi, że życzy ci śmierci, a ty jedyne, na co masz ochotę, to przytulić go i pocieszyć i wiesz, że nie możesz! Że musisz wyjść – bo on tego sobie życzy – i zostawić go podwójnie złamanego, czującego, że został zdradzony, samego z tym całym bólem i cierpieniem! A teraz jeszcze próbujecie zrzucić mu na głowę aresztowanie za jakieś wyimaginowane przewinienia?! Nie spotkałem jeszcze bardziej wrażliwego, czującego człowieka od niego. Zostawcie go w spokoju...

Nieoczekiwanie dla wszystkich zebranych i chyba nawet dla samego Orsona, starszy Crespo nie zdołał powstrzymać łez. Niezatrzymywany przez nikogo podszedł do fotela, na którym przysypiał Ethan i objął go tak mocno, jak tylko był w stanie.

- Dla mnie...Chciałeś to wszystko zrobić dla mnie...- szepnął ten, który miał na sumieniu krew wielu osób...a jednocześnie w sercu przeogromną, niewyobrażalną miłość do własnego syna.

- Pozwól im, ojcze...Może jestem wciąż pijany, ale słyszę pewne rzeczy...Pozwól im mnie zabrać. Winny...ja jestem winny. To przeze mnie umarła Lydia. Chcę odpokutować. Niech mnie zamkną...wtedy nikogo nie skrzywdzę...Ja...- Ethan nagle zupełnie trzeźwo spojrzał Orsonowi w oczy. -...ja chcę umrzeć, tato.

- Nie wiesz, co mówisz. To alkohol. Na pewno...- Crespo zupełnie się rozkleił. – Jutro będzie lepiej, jutro...kiedy się wyśpisz, zobaczysz, że...będzie dobrze. Wszystko. Musi.

- Nic nie będzie. Jej już nie ma. A i ty odchodzisz...

Ciężkie, zmęczone powieki opadły na niebieskie oczy, zakrywając je zupełnie. Może to i dobrze, bo Ethan – znów znajdując się w miłosiernych objęciach Morfeusza – nie musiał patrzeć, jak Eleonore Brenner zakłada kajdanki na przeguby jego ojca i w towarzystwie dwóch policjantów zabiera go z bezpiecznego El Miedo w nieznaną przyszłość.

Kolejny poranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Zanim jednak postawiłoby się taką opinię, należałoby rozważyć, dla kogo. Ethan bowiem przespał – i przechrapał – całą noc co prawda w swoim łóżku, ale miotany tak straszliwymi koszmarami na temat nie tylko Lydii, ale i Orsona, że z pewnością powitał wschodzące słońce z radością. Zuluaga tymczasem kompletnie nie mógł zasnąć i przekręcał się z boku na bok, martwiąc się o wszystkie bliskie mu osoby i coraz bardziej tęskniąc za czasem, kiedy jego jedynym problemem było – poza słabnącym sercem i ranami od pożaru na rękach – to, jak nie wypaść w oczach nowoodzyskanej córki, Nadii, na starego i zgrzybiałego faceta, który najchętniej siedziałby przy kominku, opowiadał jej własne życie i słuchał jej historii, by nadrobić stracony czas.

- Nadia! – Cosme aż w pewnym momencie, w samym środku nocy, usiadł na posłaniu. – Jak ja niby mam wyjechać do Monterrey i zrobić te badania, kiedy muszę pilnować Złodzieja Kocurów? Jeszcze mi wywinie kolejny numer, albo nie daj Boże zdecyduje się skończyć ze sobą i kolejny problem gotowy. Nie, żeby nie było mi go żal, ale...Chryste. Gadam do siebie. Głupieję przez to wszystko.

Zły na okoliczności i własne zachowanie wstał, ubrał na bose stopy kapcie podarowane mu jakiś czas temu przez Dolores i poczłapał do kuchni. Otworzył lodówkę, wyjął porcję soku pomarańczowego i z uśmiechem, tak rzadko ostatnio goszczącym na jego obliczu, wypił go duszkiem.

- Oszaleję i resztę życia spędzę w zamknięciu, razem z tą wariatką Guadelupe. Wtedy wreszcie będzie mnie miała, bo pewnie jako świrus nie oprę się jej zalotom – w imię całkiem słusznej teorii, że musiałbym zwariować, aby się z nią związać.

Odstawił szklankę na stolik i mruczał dalej, rozglądając się, czy aby El Gato nie czai się gdzieś w pobliżu.

- I jeszcze ta wizyta kontrolna. W szpitalu. Akurat jutro mam termin. Margarita pewnie się za głowę złapie, jak zobaczy moje ręce, nie mówiąc już o sercu.

Z nieukrywaną troską obejrzał dłonie, na których wciąż dało się widzieć blizny po pożarze.

- Jeżeli nie da mi jakiejś maści, nie będę mógł grać. Dalej piecze.

Pokręcił głową, czując, że narzekanie nic mu nie pomoże, a tylko rozeźli jeszcze bardziej i wrócił do łóżka, bynajmniej nie spać. Wiedział już, że nie zaśnie.

Mijając pokój Ethana przystanął na chwilę i wszedł cicho do środka. Mimo całej tej złośliwości pod adresem młodzieńca – ale tylko, jeżeli wspominano kota! – czuł się w jakiś sposób z nim związany. W końcu obaj stracili to, co mieli najdroższego. Zuluaga na szczęście zdołał się pozbierać i jeszcze dowiedział się o prawdziwych motywach byłej ukochanej, dobrze jednak wiedział, co to znaczy cierpieć. Dlatego też teraz podszedł ostrożnie do łóżka syna Orsona – z niesmakiem zauważając, gdzie ukrył się El Gato – w nogach Ethana, grzejąc mu stopy – i podniósł kołdrę, która wcześniej spadła na ziemię, stając się ofiarą jednej ze zmor, jaka dręczyła duszę niebieskookiego.

- Śpij dobrze – powiedział cicho właściciel zamku, po czym okrył przysparzającego mu tyle zmartwień gościa i wycofał się bez dźwięku.

Stary zegar wybił godzinę ósmą rano, kiedy Cosme przekraczał próg gabinetu doktor da Silva Santos. Nie bał się, dobrze wiedział, czego należy się spodziewać i w tym momencie jego jedynym zmartwieniem był fakt, czy dobrze zrobił, zostawiając Ethana samego w El Miedo. Ale co mógł zrobić? Orson siedział w areszcie, zdany na łaskę i niełaskę Brenner, a nikt poza nim nie wydawał się właściwy do opieki nad trzydziestopięciolatkiem. Opieki! Zuluaga zadrwił w duchu, używając tego właśnie określenia. Dla niego, Cosme, wprowadzenie się w taki stan byłoby po prostu upokarzające i nigdy w życiu nie upiłby się aż do tego stopnia.

Wczoraj młodszemu Crespo może się upiekło, ale tuż po powrocie syna Mitchella do domu Ethana czeka niezbyt miła konwersacja z gospodarzem. Policja w El Miedo! Z powodu czyjegoś pijackiego wybryku! Do czego to doszło! Na dodatek wyznanie blondyna doprowadziło do odkrycia faktu przebywania Orsona w zamku, a w konsekwencji do jego aresztowania.

- Serce jest osłabione, ale bije w miarę normalnie – rozmyślania Cosme przerwała Margarita, kończąc badanie. – Oczywiście nadal musi pan uważać na siebie, ale i tak mnie pan nie posłucha – dodała z krzywym uśmiechem. – Zapiszę panu pewne leki wzmacniające, na pewno pomogą utrzymać się w dobrej kondycji. Do tego maść, bo widzę, że blizny nie goją się tak szybko, jak powinny. I uprzedzając pytanie – tak, może pan grać na pokazie, ale niestety nie za długo. Jeżeli zacznie pan odczuwać jakiś ból, czy inny nieprzyjemny objaw, proszę przerwać grę. Najlepiej by było, jakby znalazł pan jakiegoś zastępcę, tak na wszelki wypadek, gdyby coś się wydarzyło w trakcie. Nie mówię, że będzie potrzebny, ale...

- Tak, tak, zastępcę. Bardzo chętnie, tylko gdzie, pani doktor? Poza mną jedynie Nacho potrafi grać na pianinie, czy fortepianie. I może Christian Suarez...

- Proszę w takim razie zapytać pana Suareza. Nie chciałby pan przecież zawieść dzieci, prawda? – zakończyła, tym razem już uśmiechając się ciepło do Zuluagi.

- W żadnym razie! – zaprzeczył żywo. – Porozmawiam z nim. Chociaż przyznam, że mam nadzieję, że dotrwam do końca. Już dawno dla nikogo nie grałem...

- Musisz do tego wrócić – odezwał się nagle ktoś z progu, powodując wyraźne przyspieszenie akcji serca u Cosme. Zielona linia na monitorze EKG podskoczyła o dobre kilka uderzeń. – Wiem, jak potrafisz zaczarować nuty, klawisze, sprawić, że wszystko cichnie, a cały świat słucha tylko ciebie i twojej muzyki. Jest w niej coś magicznego...- Dolores przysiadła na kozetce obok Zuluagi i delikatnie pomogła Margaricie odczepić niepotrzebne już elektrody od jego ciała. – Tak samo, jak magiczne są twoje oczy, spojrzenie...

Odłożyła sprzęt na stolik, ostrożnie chwyciła dłoń człowieka, którym tak wspaniale opiekowała się nie tak dawno temu i spytała cicho:

- Wiem, że zniknęłam, zostawiając ci tylko kartkę. Opuściłam w trudnej chwili i wciąż się za to winię. Ale nie mogę nie spytać...nie pokazać, jak bardzo mi zależy...Cosme, czy ty...czy my wciąż...

- Mamy szansę na wspólną przyszłość? – pomógł jej szeptem. – Dolores, jedyna moja. To nie ty mnie opuściłaś, to ja nie byłem sobą, o mało nie zaprzepaściłem tego, co dla mnie najważniejsze, nie straciłem ciebie. Wiesz, co czuję, wiesz, że jako jedyna byłaś w stanie uczynić cud i obudzić moje znękane serce. A sądziłem, że zamknąłem je na zawsze, że umarło, a w piersi mam tylko kamień, twardą bryłę, skostniałą od bólu. Zupełnie, jak Ethan...

- Kto? – nie zrozumiała pielęgniarka. – Mówisz o tym młodym człowieku, którego ojciec został aresztowany wczoraj wieczorem? Co on ma z nami wspólnego?

- Właśnie o nim. Ja znalazłem swoje szczęście, to i on znajdzie. Ale nie mówmy o innych. Mówmy tylko o nas. Jeśli nie zniszczyłem wszystkiego, co było piękne pomiędzy nami, jeśli El Miedo nie jest dla ciebie zbyt ponure, jeśli...

- Cosme...

- Tak, najdroższa?

- Zamkniesz się wreszcie? – powiedziała, przysuwając się bliżej niego i zbliżyła wargi do jego ust.

Ich pocałunek stał się na tyle namiętny, że Dolores odważyła się położyć dłoń na piersi Zuluagi i pogładzić go lekko po tułowiu. Właściciel El Miedo odpowiedział cichym westchnieniem, czując, jak ciało budzi mu się do życia, a skóra pragnie więcej i więcej pieszczot ukochanej kobiety. Jedną ręką objął ją w pasie i jeszcze bardziej do siebie zbliżył, a drugą delikatnie umieścił na karku pielęgniarki i wsunął pod jej włosy. Z czułością odchylił głowę panny Lozano do tyłu i kontynuował pocałunek, zatracając się całkowicie w miłości, jaka go ogarnęła. W miłości...i w pożądaniu.

Ciche odchrząknięcie Margarity zatrzymało go z ustami na szyi Dolores.

Opowiadano potem, że jeszcze nigdy nie widziano tak czerwonego na twarzy pana na El Miedo, jak po tamtym miłosnym uniesieniu. Totalnie zażenowany i zawstydzony ubrał z pomocą pielęgniarki koszulkę i w bardzo szybkim tempie i w towarzystwie równie mocno zmieszanej panny Lozano opuścił gabinet chichoczącej pod nosem doktor da Silva Santos.

Załatwiać formalności związane z pogrzebem Antonietty Boyer poszli już razem, oficjalnie jako para.

Ethan obudził się godzinę później, tym razem cierpiąc na inny ból głowy, niż ten spowodowany wypadkiem z gałęzią. Miał po prostu ostrego kaca, najostrzejszego chyba, jakiego można sobie tylko wyobrazić. Każdy głośniejszy dźwięk powodował mdłości, każdy krok był męczarnią, a na dodatek potwornie go suszyło. Wszedł powolutku do kuchni, chwycił stojącą na stole butelkę z wodą mineralną i wypił jednym haustem, co na moment pomogło.

- Jezu...Dlaczego ja to wszystko wczoraj wypiłem? – jęknął sam do siebie. – Co mnie podkusiło? Wiem, że płakałem za Lydią, pamiętam, że przyszła Sol i dotknęła mojego policzka, a ja...rany...miesza mi się kolejność zdarzeń. Soledad najpierw mnie odwiedziła...to znaczy nie mnie, a Cosme, a dopiero potem zacząłem płakać, chyba nawet przy niej i zdaje się, że uciekłem, kiedy próbowała mnie pocieszyć...Nie pamiętam za dobrze. Pić. Gdzie jest coś do picia?

W lodówce znalazł więcej, co go niezmiernie ucieszyło. Uszczupliwszy zapas wody mineralnej Zuluagi o dobre kilka butelek wreszcie poczuł się nieco lepiej i rozejrzał za jakąś pastylką przeciwbólową.

- Może ojciec ma coś, co mi pomoże...Zaraz, ojciec...Gdzie jest...momencik...O Boże!

Trzymane w ręku właśnie opróżnione szkło wypadło mu z palców i huknęło o podłogę, rozbijając się w drobne kawałki. Zupełnie, jak przyszłość, o jakiej powoli zaczynał marzyć, odkąd przebywał w El Miedo. Ta bezpieczna, z ojcem, podczas której wynagradza mu lata niedowierzania i oskarżania o coś, czego Orson nie zrobił.

- Ja sam go wydałem. Sam, przez swoją nieostrożność i przez alkohol, przez rozpacz, doprowadziłem do niego policję! Teraz już wiem...pamiętam dokładnie, co się stało. El Paraiso, tamten mężczyzna, Pablo Diaz. Aresztowanie taty...Muszę mu pomóc!

Opadł na krzesło, doszczętnie zdruzgotany i przeczesał ręką jasne włosy.

- Nie, lepiej nie, bo znowu coś namotam. Za każdym razem, kiedy wychodzę z zamku, coś psuję, albo coś mi się dzieje. Miałem rację, kiedy mówiłem, że powinni mnie zamknąć. A jeszcze na dodatek mamrotałem coś o Sol! Najpierw odsuwam ją od siebie, bo nie chcę jej w nic wplątywać, a potem sam pakuję ją w kłopoty. Jestem idiotą – stwierdził krytycznie i postanowił zaczekać na Cosme, żeby przez przypadek już niczego nie – jak to określił – schrzanić.

W międzyczasie dosyć spora grupka ciemnoubranych mężczyzn zasiadła przy stole z równie ponurymi minami, jak ich stroje. Niektórzy z nich nosili głęboki zarost, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie zebrania średniowiecznego bractwa, mającego zamiar obradować na temat planu zamordowania ówczesnego króla. I po części tak było, tyle, że to nie oni byli tymi, którzy planowali dokonać mordu.

- Stary Zuluaga nie żyje – rozpoczął najstarszy z nich, gdy już zajęli swoje miejsca, wyznaczone poprzez hierarchię określającą ich pozycję w dawnej organizacji El Diablo. – Nadal nie wiemy, kto go zabił, ale bądźcie pewni, że szybko odkryjemy prawdę i pomścimy naszego szefa. Zanim jednak to nastąpi, musimy pilnować interesów. Ciało bez głowy szybko gnije. A to oznacza, że koniecznie tą głowę trzeba wybrać. Tutaj i teraz.

- I ty chcesz nią zostać? – odważył się wtrącić jeden z siedzących dalej mężczyzn, ale szybko został zgromiony samym tylko spojrzeniem przez przedmówcę.

- Jeżeli będzie trzeba, tak. Odkąd Crespo nie ma z nami, ja jestem następny w kolejce do przejęcia władzy. Wiem najwięcej na temat Scylli i doskonale zastąpię El Diablo, Panie, świeć nad jego duszą.

- Scylla, jako potwór morski, o ile mi wiadomo, nigdy nie działała sama. Miała do pomocy Charybdę – odezwał się inny członek stowarzyszenia. – To właśnie dlatego nasz nieodżałowany Mitchell miał kilku doradców – żeby w razie czego powstrzymali go przed popełnieniem błędu. Na nieszczęście, zaufał jednemu z nich bardziej, niż reszcie i zobacz, gdzie go to doprowadziło. Zgadzam się z twoją kandydaturą, Maximiliano, ale muszę wiedzieć, kto będzie doradzał tobie.

- Dziękuję za poparcie. – Max skłonił się teatralnie i już miał odpowiedzieć na pytanie, kiedy z głębi sali dobiegło go kolejne.

- Momencik. Przed chwilą sam powiedziałeś, że Orson znał działanie Scylli bardziej, niż ty. Dlaczego więc to nie jego ogłosić następcą El Diablo?

- Żartujesz, prawda? – parsknął Max, próbując opanować błyskawicznie narastającą irytację. Ten chłystek śmiał mu przerwać i do tego zaproponować kogoś innego na miejsce Zuluagi! – Crespo jest zdrajcą, sprzeniewierzył się wszystkiemu, o co walczyliśmy, zdradził nasze ideały i nas samych, a ty chcesz kogoś takiego koronować na szefa Scylli? Kompletnie ci odbiło? A może to właśnie ty stoisz za zabójstwem El Diablo? Może sprzymierzyłeś się z tym gnojkiem, jego prawą ręką i razem postanowiliście go wykończyć?

Max zbliżył się szybko do pytającego, po czym stanął za nim, jedno ramię oplótł mężczyźnie wokoło klatki piersiowej, unieruchamiając go całkowicie, a drugim wykonał błyskawiczny ruch w pobliżu jego aorty. Chlusnął czerwony, buzujący strumień krwi, plamiąc nie tylko koszulę nieszczęśnika, ale i stół i ostrze, którym poderżnięto mu gardło. Morderca odrzucił głowę trupa od siebie, powodując, że ta z hałasem opadła na blat i powiódł wzrokiem po zebranych. Wszystko stało się w ciągu zaledwie kilku krótkich sekund.

- Ktoś jeszcze ma innego kandydata?

- Szczerze mówiąc, to tak – odparł niewzruszenie siedzący bardzo blisko głównego miejsca człowiek w wieku Orsona. – Śmierć Mateo niczego nie zmieniła. Nie liczy się to, czego ty potrzebujesz, a czego potrzebuje Scylla. Dlaczego mamy skupiać się na zdrajcach, czy na ludziach w wieku emerytalnym, jak ty, czy ja? Moje zdanie – i uwierz mi, nie tylko moje, ale i całkiem sporej grupy spośród zebranych tutaj osób – jest zupełnie inne, niż twoje. Ponieważ jednak wiemy, że nie ustąpisz tak łatwo, proponuję mały układ. Sprowadzimy tutaj naszego kandydata i poddamy go testowi. Jeżeli się nie sprawdzi, jeżeli popełni błąd, ty zajmiesz jego miejsce. A on...cóż. Słyszałem, że są lasy, w których nadal żyją krwiożercze kajmany.

- A w międzyczasie ten błąd będzie kosztował Scyllę życie, tak? – skrzywił się Maximiliano. – Iście idiotyczny pomysł. Można wiedzieć, kim jest ten wasz wymarzony lider organizacji?

- Nie jest wymarzony, przynajmniej jeszcze nie. Będzie się musiał wiele nauczyć. Ale wierzę, że podoła zadaniu. Nie będziesz chyba bardzo zaskoczony, gdy wymienię jego imię.

- No mówże wreszcie! – zniecierpliwił się Max.

- To proste. Nazywa się Ethan Crespo.

W ciszy, jaka zapanowała po słowach mężczyzny, dało się słyszeć jedynie brzęczenie muchy, która jakimś cudem wpadła do pomieszczenia. A zaraz potem coś jeszcze. Odgłos dwóch dłoni, bijących o siebie w oklasku.

- Brawo.

Tajemniczy, dotąd kryjący się w rogu pokoju człowiek wynurzył się na tyle, by zebrani mogli zobaczyć jego twarz.

- Siądźcie, proszę – powstrzymał ich ruchem ręki, widząc, że zerwali się z krzeseł i próbowali chwycić za broń. – Chyba nie sądzicie, że jestem tutaj sam. W każdej chwili mogę dać znać moim ludziom, którzy zrobią sito nie tylko z tego pomieszczenia, ale i z was samych. Zastanawiacie się pewnie, jak tu wszedłem, prawda? – spytał tonem, którym mógłby posługiwać się dobrotliwy nauczyciel, wyjaśniający właśnie skomplikowaną, chemiczną kwestię swojej klasie. – Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą. Dość powiedzieć, że moja obecność tutaj to najlepszy dowód, jak słabo się chronicie. Mógłbym was powystrzelać jak kaczki. Jesteście mi jednak do czegoś potrzebni. Młody pan Crespo również. Jestem jak najbardziej za tym, żeby poddać go pewnemu sprawdzianowi, ale równocześnie proszę was – a może lepiej sugeruję z naciskiem – żebyście zaczekali, póki nie dam wam znaku, że życzę sobie, byście tenże test rozpoczęli.

- A niby dlaczego mamy cię słuchać? Kim ty w ogóle jesteś?! – krzyknął ktoś. – Wchodzisz tutaj jak do swojej posiadłości, po czym...

- Och, to jest moja posiadłość – odpowiedział lekko przybysz. – Kupiłem ją jakiś czas temu, tyle, że nikt o tym nie wiedział. Dobrze wiedziałem, że członkowie Scylli lubią się tutaj zbierać i udawać, że pracują w korporacji, której szefem jest pan, Maximiliano. Moje nazwisko...cóż, równie dobrze mogę je wam podać, bo i tak niedługo będzie wam znane...zanim przybiorę odpowiedni przydomek, oczywiście. Musicie nauczyć się traktować z szacunkiem swojego przyszłego szefa.

I wymienił krótkie, choć więcej, niż kilkuliterowe nazwisko.

Sambor niekoniecznie gustował w spacerach, ale tym razem postanowił się przejść. Ojciec Juan jako pokutę za zabójstwo Antonietty – chociaż to nie brat Asdrubala strzelał – wyznaczył mu odbudowę El Miedo z własnych środków. Zadanie było potwornie trudne, ale nie niewykonalne. Jedynym problemem mogło być znalezienie pracy, ale Medina ufał, że znajdzie dla siebie jakieś zajęcie, tym bardziej, że sam miał taki zamiar – w końcu musiał przecież z czegoś żyć. Miejscowi już określali go jako „odstraszającego żebraka”, a ci o bardziej miękkich sercach, nie oceniający ludzi po wyglądzie, po prostu „tym dziwnym człowiekiem z kościoła”. Mało kto wiedział jednak, że pewnego feralnego dnia Sambor był w szpitalu i przez przypadek prawie doprowadził do śmierci Cosme Zuluagę, karmiąc go rewelacjami na temat byłej narzeczonej. Brunetowi było to jak najbardziej na rękę, teraz, po śmierci Mitchella i panny Boyer, chciał po prostu rozpocząć nowe życie, zakotwiczyć w tym miasteczku i z pomocą księdza wyjść na prostą drogę. W ten sposób pomógłby nie tylko sobie, ale i niejako uczciłby pamięć brata poprzez ciężką pracę. Kto wie, może udałoby mu się też zdobyć piękną Nadię – o ile oczywiście wcześniej jej ojciec nie pozbawi go pewnych cennych części ciała za samo spojrzenia na de La Cruz. I jeżeli żaden facet nie sprzątnie mu jej wcześniej sprzed nosa. Zaraz, zaraz...zdaje się, że już to zrobił. Sambor odruchowo zacisnął pięści – stanowczo zbyt dużo osobników płci męskiej kręciło się koło Nadii – jego Nadii! I jeszcze ten koleś, jak mu tam było? Dimitrio? Jej...małżonek od siedmiu boleści! Więc dlaczego Medinie wydawało się, że dziewczyna rzuca mu roziskrzone spojrzenia, gdy tylko się spotkają? Być może dojrzał w jej oczach ogniki gniewu i wyobrażał sobie nie wiadomo, co.

A do tego cała ta sytuacja z Alejandro Barosso. Oby tylko policja nie zorientowała się, jak to naprawdę było, bo wtedy Sambor ma już całkiem przechlapane – nie tylko pójdzie siedzieć, ale i nigdy nie uzyska przychylności Nadii – przecież odpowiada za śmierć jej matki! Była, jaka była, ale nic nie zmieni faktu, że to ona wydała na świat córkę Cosme.

- Najpierw praca, a potem cała reszta – mruknął do siebie Medina, kopiąc jakiś drobny kamyk ośmielający się stawać mu na drodze. – Może wszystko się ułoży. Nie dam rady zajmować się dwoma rzeczami naraz, martwić się o Alexa, a przy okazji szukać zajęcia, bo inaczej nie skupię się ani na jednym, ani na drugim. Najlepiej zrobię, jak zapytam kogoś z miasteczka, czy nie wie, gdzie mogę zacząć zarabiać pieniądze. Musi to być ktoś, kto często jest w ruchu, kto zna Valle de Sombras i wie, co się w nim dzieje. O, na przykład ten facet. Gdzieś go już widziałem, tylko wtedy chyba nie chodził piechotą...

Szybkim krokiem zbliżył się do mężczyzny, którego właśnie dostrzegł i z miejsca, zanim tamten zdążył zareagować, zapytał wesoło:

- Słuchaj, mam na imię Sambor i mieszkam w kościele. Pewnie to wiesz, bo widuję cię co jakiś czas w okolicach rynku i kawiarni Camilo Angarano. Nie wiesz czasem, gdzie znajdę jakąś robotę?

- Ja...nie mam pojęcia...- Hugo cofnął się nieco, zaskoczony nie tylko samym pytaniem, ale i faktem, kogo miał przed sobą. Człowieka, którego Alex Barosso nie tak dawno temu polecił mu zabić.


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 9:50:49 06-05-15, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Stokrotka*
Mistrz
Mistrz


Dołączył: 26 Gru 2009
Posty: 17542
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:07:51 09-05-15    Temat postu:

225. Greta

Gdy w końcu po wielu przejściach, Twoje życie zaczyna się uspokajać, sądzisz, że już nic gorszego nie może Cię spotkać. Ale życie biegnie swoimi ścieżkami i po raz kolejny udowadnia Ci, że zawsze może być gorzej. Nie pamiętała kiedy ostatni raz się bała. Teraz jednak całe jej ciało paraliżował strach, gdy zaczynała myśleć o nim. Bała się. Najzwyczajniej w świecie się bała, tego co może się jeszcze stać. Przełknęła z trudem ślinę, czując jak środki przeciwbólowe przestają działać. Z sekundy na sekundę ból, który chwytał jej klatkę piersiową, był coraz większy. Zacisnęła mocno powieki i zagryzła wargę, czekając na falę nieznośnego bólu. Jakby ktoś niemal rozrywał jej ciało od wewnątrz. Chwilę później wzięła głęboki oddech, starając się uspokoić rozszalałe serce. Nie mogła nad tym zapanować. Urywki wspomnień jak klatki z filmu zalewały jej myśli, czyniąc istne spustoszenie. Chciała uciec. I nie pierwszy raz odkąd się ocknęła przeszło jej przez myśl, że byłoby lepiej gdyby umarła. Dla wszystkich. A przede wszystkim dla niego. Ten jego palący wzrok i uśmiech, który do tej pory widzi prze oczyma i raczej już nigdy go nie zapomni, mówiący, że wszystko będzie dobrze. Że nie pozwoli jej umrzeć. Choć to było właśnie to na co zasługiwała. Łza czająca się od dawna w kąciku oka, spłynęła po policzku. A ona nie miała nawet siły jej zetrzeć. Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Spojrzała na wchodzącą pielęgniarkę z ulgą, choć w oczach czaiła się rezygnacja.

    „Nieprawda, że czas leczy rany i zaciera ślady. Może tylko łagodzi przykrywając wszystko osadem kolejnych przeżyć i zdarzeń. Ale to, co kiedyś bolało, w każdej chwili jest gotowe przebić się na wierzch i dopaść. Nie trzeba wiele, żeby przywołać dawne strachy i zmory. Gdyby nawet trwały w ukryciu, zepchnięte na samo dno, to przecież gniją gdzieś tam, na spodzie, i zatruwają duszę, zawsze pozostawiając jakiś ślad - w twarzy, w ruchach, w spojrzeniu - tworzą bariery psychiczne, kompleksy. Nie pomoże wódka, nie pomoże szarpanie się w skrajnościach, od usprawiedliwiania do potępiania”


Wszedł przez oszklone drzwi nonszalanckim krokiem. Gdy znalazł się już w przestronnym holu, zdjął okulary przeciwsłoneczne i rozejrzał się z ciekawością. Biel ścian biła po oczach, a on i tak nie bardzo lubił przebywać w szpitalach. A już zwłaszcza odwiedzać w nich „ofiary”. Skierował się prosto do recepcji i zanim odezwał się do czekającej tam pielęgniarki, uśmiechnął się do niej zawadiacko.
- Słucham? - spytała lekko spłoszona, a szkarłatny rumieniec wypłynął na jej policzki. Była młoda, dziewczęca i miała – jak on to lubił określać – ten pierwiastek dobroci, widoczny przede wszystkim w jej dużych, brązowych oczach.
- Komisarz śledczy [link widoczny dla zalogowanych] – odparł sucho, migając jedynie kobiecie odznaką przed oczami – W sprawie postrzelenia Grety Ortiz – dodał w tonie wyjaśnienia
- Pani Ortiz znajduję się w pokoju 236 na II piętrze – oznajmiła dość zimno, gdy uśmiech mężczyzny zniknął tak szybko jak się pojawił – Jednak lekarz zabronił jakichkolwiek odwiedzin.
- Ja nie w odwiedziny – odparł sucho, kierując się w kierunku schodów.

Pchnął drzwi, które z zadziwiającą łatwością poddały się jego sile i otworzyły na tyle, by mógł wejść. Spokojne i ciemne oczy kobiety, leżącej w łóżku spoczęły na nim. Podszedł bliżej, nadal nie odzywając się słowem i zlustrował ją. Miała bladą niczym płótno twarz i głęboko osadzone oczy, w których czaiło się coś dla niego nieuchwytnego.
- Tony O'Donell z wydziału śledczego – oznajmił krótko, podchodząc do okna i wpatrując się na krajobraz, chcąc zrobić znaczącą pauzę zanim ponownie zacznie mówić. Czekał. Mylnie sądząc, że kobieta sama się najpierw odezwie. Nigdy nie odrzucał swojego pierwszego wrażenia. A tym razem w jej oczach widział ... strach – Jak może się pani domyśleć przyszedłem w sprawie postrzelenia – dodał, patrząc na nią znacząco. Greta jednak uparcie milczała, jedynie uważnie śledząc mężczyznę wzrokiem – Czy mogłaby mi pani powiedzieć jak to się stało? - spytał w końcu, po kilku koszmarnie cichych minutach, gdy wpatrywali się w siebie nawzajem. Odwróciła wzrok. Przymknęła powieki, jakby chcąc sobie przypomnieć co się tam stało, choć zdarzenia te pamiętała z nienaturalną wręcz wyrazistością, jakby była ich świadkiem, a nie uczestnikiem.
- Nie pamiętam – odparła schrypniętym głosem, a sekundę później grymas bólu przemknął przez jej twarz, a ona zacisnęła pięści na materiale kołdry, nie chcąc krzyknąć z bólu. Mężczyzna przyglądał jej się uważnie. I za każdym razem miał wrażenie, że coś mu umyka. Widział jak stara się być twarda, nie skora do tego, by ktokolwiek okazywał jej troskę. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, choć już teraz zdawał sobie sprawę, że nie pójdzie mu tak łatwo.
- Muszę jednak nalegać, by postarała się pani coś przypomnieć. Cokolwiek. Czy wie może pani, kto zadzwonił po pomoc? Czy kto założył pani opaskę uciskową?
Spojrzała na niego jakby mocno zastanawiała się nad pytaniem. Zamknęła powieki na chwilę, biorąc jeden głęboki oddech, bo samo mówienie sprawiło jej ból.
- Przykro mi – odparła słabo, nie unikając jego wzroku – Nie pamiętam nic
Zanim zdążył zadać jej kolejne pytanie, drążąc dalej temat, bo uczucie, że nie mówiła mu całej prawdy, wibrowało w całym ciele, wszedł lekarz.
- Przepraszam, ale pani potrzebuję dużo odpoczynku, prosiłbym, więc o opuszczenie miejsca.
Tony spojrzał na nią. Ciemne oczy mocno kontrastowały z jasną cerą, wzrok był jakby ... pusty, nieobecny. Zastanowił się przez chwilę czy może powinien nalegać na jeszcze parę minut rozmowy. Ta kobieta ... fascynowała go. A raczej jej osobowość. I był ciekaw jak może zareagować na jego ostrzejsze pytania. Uznał jednak, że będzie miał jeszcze na to czas. Podziękował więc uprzejmie i wyszedł ze szpitala, mocno wdychając w płuca czyste powietrze. Naprawdę nie lubił szpitali.

Z gracją baletnicy zeskoczyła z czarnej yamahy, w której zakochała się jak tylko ją zobaczyła. Valle de Sombras – co mogła orzec już teraz – było nadzwyczajnie dziwnym miejscem. Ludzie nie tylko patrzyli się na nią z podejrzliwością – choć ku jej ogromnej satysfakcji wystarczyło zjechać ich wzrokiem, a natychmiast odwracali wzrok. Były jeszcze nieprzyjemne komentarze pod jej adresem i innego mało ciekawe sytuacje, które ją szczerze rozśmieszały. Oparła się o motor, wpatrując w ostro pnący się w górę, wieżowiec firmy Barosso. Dosłownie przez sekundę przeszło jej przez myśl, by pójść tam i oznajmić wszystkim kim jest. Z nieskrywaną ochotą zobaczyłaby ich zdziwione twarze. Jednak nie po to tu wróciła. Nie chciała ich brudnych pieniędzy, zdobytych na krzywdzie innych. Nie tylko jej. Jednak nie mogła sobie darować odwiedzenia samego Fernanda Barosso. Co też niedługo miała uczynić. Ale chciała jeszcze z tym zaczekać. Podobno czekanie wzmaga apetyt. A notatki prasowe, które znalazła, nie zastąpią jej spotkania twarzą w twarz. Z nim. I z jego uroczymi synami. Alejandrem i Nicolasem. Przeczesała ręką czarne jak heban włosy, decydując się, że powinna pojechać do szpitala. Greta bądź co bądź była jej siostrą. I choć w zasadzie w ogóle jej nie znała, może przywieźć jej winogrona i banany. Bo chyba zwykle tak zachowuję się ludzie, odwiedzający chorych. Nie zdołała się nad tym głębiej zastanowić. Jej wzrok przykuł mężczyzna wychodzący z budynku. Wstrzymała nieświadomie oddech, a sekundę później jej serce ruszyło galopem. To niemożliwe – przemknęło jej przez myśl. Nie była pewna. Ale ten chód. Sposób bycia. Odwróciła się plecami. Miała wrażenie, że cofa się o te kilka lat wstecz, ku – tak naprawdę – niezbyt dobrej przeszłości.

Jego skwaszona mina od razu zepsuła jej nastrój. Dopóki go nie widziała, było dobrze. Mogła udawać, że nie tkwi po uszy w problemach, z których tak naprawdę nie widzi wyjścia. Ale jedynie wtedy, gdy on jej tego na każdym kroku nie przypominał.
- Uwierz mi – powiedział ponownie, a jej od jego każdego „uwierz mi” robiło się nie dobrze – nie jestem tu bo chce – jakby ona też chciała tu być. Roześmiała się na jego słowa. Co zapewne tylko wzmogło jego irytację i chęć by wyjść i nigdy więcej nie wracać. Niestety nie mógł tego zrobić. Przy rozpaczy obydwojga.
- Wiesz co – rzekła po chwili, nachylając się w jego stronę – Mi na Twoim miejscu już dawno znudziłoby się poprawianie ludzi, którzy kompletnie nie zwracają na Ciebie uwagi


Odrzuciła napływające wspomnienia, zdając sobie sprawę z bezsensowności swoich myśli. Przecież to niemożliwe, żeby akurat on tutaj był. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Spojrzała na zegarek, z irytacją stwierdzając, że miała być o tej godzinie na komisariacie. I składać zeznania. Winogrona będą musiały poczekać – uznała kwaśno w duchu, kierując się na komisariat.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:16:10 09-05-15    Temat postu:

226. LIA i reszta

Nie spała zbyt wiele tej nocy, wciąż przekręcając się z boku na bok, a kiedy w końcu udało jej się przysnąć, nad ranem obudził ją donośny sygnał nadesłanego sms’a. Warknęła niezadowolona i leniwie uniosła ciężkie od niewyspania powieki, natychmiast przysłaniając oczy przedramieniem, bo czuła się tak jakby ktoś wbijał jej w głowę tysiące szpilek. Zamrugała energicznie, usiłując przyzwyczaić wzrok do bezlitośnie wdzierających się przez okno, oślepiających promieni słońca, a potem przetoczyła się na brzuch i wychyliła przez krawędź łóżka, sięgając pod leżącą na podłodze bluzę i starając się namierzyć wśród stosu książek, swoją komórkę. Gdy dźwięk się powtórzył, uniosła głowę i mrużąc oczy, przeszukała wzrokiem pokój, jak na złość dostrzegając swoją zgubę na parapecie. Wywróciła oczami z irytacją i odrzuciła kołdrę, leniwie podnosząc się z łóżka i przeczesując długie blond włosy palcami, boso podeszła do okna, chwytając telefon. Oparła się o parapet biodrami i odczytała dwa nadesłane sms’y. Jeden był od Jax’a, który poinformował, że udało mu się załatwić dla niej skórzane obicia do Mercedesa Cosme, a drugi z przeprosinami od Vicky, która z powodów osobistych niestety była zmuszona odwołać wspólne spotkanie w gospodzie.
Lia westchnęła i odpisała krótko na obie wiadomości, po czym odłożyła telefon na komodę i otworzyła okno, wpuszczając do pokoju rześkie, poranne powietrze. Złączyła dłonie nad głową przeciągając się delikatnie i przekrzywiła głowę na boki, by rozruszać obolałe mięśnie karku. Kiedy powoli otworzyła przymknięte powieki jej wzrok padł na drewniane pudełko leżące na stoliku, a myśli mimowolnie wróciły do wczorajszego wieczora…

Weszła do swojego pokoju zamykając za sobą cicho drzwi i oparła się o nie plecami, przymykając na moment powieki, bo czuła się tak jakby ktoś wypompował z niej wszystkie siły i nie marzyła o niczym innym jak o tym, by wziąć prysznic i w końcu położyć się spać, choć to były najpiękniejsze urodziny, jakie do tej pory miała.
Westchnęła ciężko i odepchnęła się od drzwi, ale zamarła w bezruchu i zmarszczyła lekko brwi, kiedy dostrzegła leżącą na łóżku paczkę, starannie zawiniętą w ozdobny, niezapominajkowy papier. Przygryzła policzek od wewnątrz i niepewnie podeszła do łóżka, przysiadając na krawędzi i przez chwilę przyglądając się zawiniątku, jakby nie była do końca pewna, czy powinna go otwierać. W końcu wyciągnęła dłoń i chwyciła w drobne palce złożoną na pół kartkę z starannie wykaligrafowanym jej imieniem. Rozłożyła ją i z bijącym sercem odczytała treść liściku:


„Pozwól nadać swemu życiu barw, a potem chodź i … pomaluj nimi mój świat. Ch.”

Zagryzła dolną wargę, usiłując powstrzymać cisnące się do oczu łzy, a potem zamrugała energicznie i raz jeszcze powoli przesunęła wzrokiem po słowach zapisanych na bileciku, jakby chciała nauczyć się ich na pamięć. Przymknęła powieki i zrobiła głęboki wdech, a potem odłożyła kartkę na bok i ułożyła prezent na kolanach. Odruchowo założyła włosy za ucho i drżącymi palcami, ostrożnie odwinęła ozdobny papier, aż jej oczom ukazało się pudełko z drzewa orzechowego, a na nim ułożona delikatna, srebrna [link widoczny dla zalogowanych]. Przygryzła policzek od środka, czując pieczenie pod powiekami i chwyciła błyskotkę między palce, kciukiem przesuwając po muszli. Rzadko dostawała prezenty i właściwie nigdy ich nie potrzebowała, bo jako dziecko nic nie miała, a jako dorosła kobieta nie dbała o to, co materialne. Mimo wszystko fakt, że ktoś zadał sobie w ogóle trud znalezienia dla niej prezentu, było dla niej czymś nowym i sprawiło, że przez chwilę poczuła się wyjątkowo. Uśmiechnęła się lekko i odłożyła bransoletkę na łóżko, a potem wyjęła pudełko z papieru, który uwolniony od ciężaru od razu upadł u jej stóp i ułożyła je z powrotem na kolanach, przesuwając opuszkami palców po gładkiej strukturze drewna. W końcu z bijącym sercem, powoli je otworzyła, zamierając na widok tego, co ukazało jej się przed oczami. Wciągnęła ze świstem powietrze do płuc i gwałtownie zakryła dłonią usta, a łzy niczym grochy popłynęły jej po policzkach, kiedy zamglonym wzrokiem wpatrywała się w [link widoczny dla zalogowanych]wypełniający wnętrze drewnianego pudełka…..

Nie spodziewała się takiego prezentu. Dopiero, kiedy wczoraj zobaczyła to wszystko, z czym nie rozstawała się przez lata studiów, zrozumiała jak mocno za tym tęskni. Za sztalugami, za zapachem farby, za godzinami, jakie spędzała puszczając wodzę fantazji i przelewając na płótno swoje uczucia; to, czego nie miała nigdy okazji nikomu ofiarować - miłości. Sztuka była i będzie zawsze czymś, co nierozerwalnie ją definiowało, tak samo jak boks, czy praca w warsztacie. Cholernie trudno było pogodzić ze sobą wszystko, co kochała, tak by nie zaniedbywać niczego, co było dla niej ważne.

„Nie wyrzucasz talentu do kosza, ale chowasz go w szkicowniku na dnie szuflady? To, to samo Lia. Zabijasz swój potencjał…”


Do tej pory bolały ją słowa profesora, choć zdawała sobie sprawę z tego, że miał rację. Wściekał się, bo przez lata walczył o to, by sama przed sobą się w końcu otworzyła i pozwoliła prawdziwej Lii wyjść ze skorupy, a teraz chowała to wszystko w szkicowniku, powoli zabijając samą siebie; swoją duszę i talent. Christian tym jednym prezentem przypomniał jej o tym; jakimś cudem zdobył klucz i otworzył drzwi z zardzewiałym zamkiem, uwalniając to, co schowała gdzieś głęboko. Powinna zresztą już przywyknąć do tego, że przewracał jej życie do góry nogami, robiąc w nim bałagan większy niż był do tej pory. Mieszał jej w głowie; w murze jakim się otoczyła znalazł szczelinę, przenikał jej ciało i przedostawał się tam gdzie nie powinno go być; torował sobie drogę do jej serca, wcale nie pytając jej o zgodę. Brał nawet w posiadanie jej ciało, które przy nim zaczynało żyć własnym życiem. Kompletnie traciła rozum, gdy Christian był blisko niej, a do tego patrzył na nią tak jak wczoraj. W jego rozpalonych, cudownie zielonych oczach widziała cały świat, który czekał na to by go odkryła, jeśli tylko przestanie się bać. Jej samodyscyplina i żelazna silna wola, były wystawiane na ogromną próbę, za każdym razem, gdy Christian choćby pojawił się w tym samym pomieszczeniu. Nie musiał nawet nic robić, a ona za każdym razem czuła, że z kretesem przegrywa walkę z samą sobą. Wiedziała, że się oszukuje, jeśli sądzi, że to kontroluje i ma jakiś wybór. Nie miała, nie w sytuacji, gdy każdym nerwem czuła bliskość jego ciała, gdy każdy jego dotyk przyprawiał ją o dreszcze. Nawet teraz, choć była w pokoju sama, niemal fizycznie znów czuła jego ciało tuż przy swoim tak jak wczoraj w kuchni; jego ciepły oddech na skórze, gorący pocałunek i napastliwy język, który owijał się wokół jej języka i sprawiał, że całkowicie głupiała. Nie było takiego miejsca na jej ciele, nad którym by nie panował; czuła go wszędzie. Jak nie oszaleć, skoro on tak całował; jakby dotykał jej całego ciała, a tylko bawił się z jej językiem. Pragnęła go w sposób, w jaki przyjaciółka nie powinna pragnąć przyjaciela. Było w nim coś, co nie pozwalało jej zachować zdrowego rozsądku; coś, przez co krew gotowała jej się w żyłach, a puls przyspieszał; coś przez co nie potrafiła o nim zapomnieć, rozpaczliwie i desperacko pragnąc go blisko siebie, a to prowadziło ją tylko do jednego - do zguby. Wiedziała, że to jedynie kwestia czasu, aż skoczy z wysokości i po raz kolejny potłucze się tak, że nie zdoła się już pozbierać.
Pokręciła głową z niedowierzaniem i nerwowo przeczesując długie włosy palcami, sięgnęła do zawieszonego na szyi serduszka i chwyciła za leżący na komodzie telefon. Przygryzła policzek od wewnątrz i przez chwilę wpatrywała się w puste okienko wiadomości tekstowej, zastanawiając się, co właściwie powinna napisać.

„Nie chcę się z Tobą kłócić. Przepraszam. P.S. Dziękuję za cudowny prezent. L”


Naprawdę żałowała, że jej urodziny skończyły się w taki sposób. Ostatnie, czego chciała, to kłótnia z Christianem. Była wściekła, że o niczym jej nie powiedział, a do tego wszystkiego kłamał i pewnie gdyby nie Leo i jego tendencja do paplania, nadal żyłaby w błogiej nieświadomości, do czasu aż Christianowi coś by się stało. Wiedziała jednak, że sama również zawiniła, ukrywając przed Suarezem kwestię bukietów i pogróżek, choć nie sądziła, by te dwie sprawy się ze sobą łączyły, a tym bardziej nie była w stanie uwierzyć, że mógł za tym stać Jose Torres. Nie wiedziała, z czego to wynikało, ale podświadomie wyczuwała, że on nie może być złym człowiekiem; nie potrafiła nawet utrzymać dystansu, a do tego czuła się w jego towarzystwie bezpiecznie i swobodnie, tak jakby znali się od lat. Była pewna, że jest z nią szczery i nigdy by jej nie skrzywdził, widziała to wyraźnie w jego lodowato niebieskich tęczówkach za każdym razem, gdy na nią patrzył. Zdawała sobie sprawę, że to absurdalne biorąc pod uwagę, że prawie wcale się nie znali i nawet nie potrafiła tego wyjaśnić. Jednak wczorajsze słowa Christiana wciąż dźwięczały jej w uszach i wiedziała, że w takich sprawach nie rzucałby bezpodstawnych oskarżeń. Rozum podpowiadał jej, że Christian może mieć rację, a ją po raz pierwszy w życiu mogła zawieść intuicja.
Westchnęła ciężko i opierając dłonie o parapet, pokręciła głową z niedowierzaniem, bo miała dość tych wszystkich znaków zapytania, które nieustannie się pojawiały, potrzebowała się uspokoić i wyciszyć, a było tylko jedno miejsce, gdzie mogła to zrobić.
Półgodziny później z dłońmi owiniętymi taśmami bokserskimi, poruszała się swobodnie przed workiem treningowym, usiłując poukładać sobie w głowie to, co się ostatnio działo, ale im dłużej myślała, tym większe odnosiła wrażenie, że niczego już nie wie i niczego nie może być pewna. Miała mętlik w głowie i totalny bajzel w życiu, a do tego wcale nie zanosiło się na poprawę, ani jednego ani drugiego.
Warknęła cicho i mocniej uderzyła w skórzany worek, starając się wyładować wciąż narastającą frustrację, wyciszyć i choć na moment wyłączyć galopujące w głowie myśli. Kiedy wyczuła na sobie czyjś intensywny wzrok, zatrzymała się w bezruchu i obejrzała przez ramię, dostrzegając w wejściu do sali nikogo innego jak Jose Torresa, opierającego się niedbale ramieniem o framugę.
- To jakieś twoje poronione hobby? – wypaliła bez ceregieli, rozkładając bezradnie ramiona i odwracając się przodem do niego.
Jose zmarszczył brwi nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, po czym odepchnął się od ściany i powoli ruszył w jej stronę, wsuwając dłonie do kieszeni poprzecieranych jeansów.
- A konkretnie? – spytał spokojnym, wyważonym tonem, ani na moment nie odrywając od niej bystrego spojrzenia.
- Obserwowanie mnie – sprecyzowała, mrużąc podejrzliwie oczy, kiedy oparł się biodrami o parapet przy jednym z okien i roześmiał się wesoło, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Co cię tak do cholery bawi? – zapytała po chwili, piorunując go wzrokiem i robiąc odważny krok w jego stronę.
- Domyślam się, że to Suarez zrobił ze mnie psychola-podglądacza – bardziej stwierdził niż zapytał, spoglądając na nią z rozbawieniem.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie – zauważyła ostro, po czym skrzyżowała przedramiona na piersi, wciąż mierząc go czujnym spojrzeniem. – Skąd wiedziałeś o moich urodzinach?
- Od Nacho – przyznał tak po prostu. – Rozmawiałem z nim wczoraj przez telefon, poprosił mnie o spotkanie, ale z powodu twoich wczorajszych urodzin, wolał spotkać się dzisiaj – wytłumaczył, siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia, a kiedy Lia nadal uparcie milczała wpatrując się w niego nieufnie, westchnął ciężko i zacisnął dłonie na parapecie za plecami. – Suarez widział mnie wczoraj, kiedy stałem pod ośrodkiem, bo kurier, któremu zleciłem dostarczenie bukietu kwiatów, był tak wystraszonym dzieciakiem, że nie byłem pewien, czy przekaże je właściwej osobie. A teraz nie chciałem ci po prostu przeszkadzać, ani tym bardziej cię przestraszyć.
- I ja mam w to uwierzyć? – zapytała, unosząc brew nawet przy tym nie mrugnąwszy.
- Nie masz powodu by mi nie wierzyć – odparł cicho, wpatrując się w nią w taki sposób, jakby samym spojrzeniem chciał ją utwierdzić, że mówi prawdę.
- Czego ty naprawdę ode mnie chcesz? – zapytała po dłużej chwili milczenia, odważnie wytrzymując jego przenikliwy wzrok. - Niby bezinteresownie wpadasz z kawą, rozmawiasz o głupotach, wysyłasz kwiaty na urodziny. Po co to wszystko? – wyliczyła, marszcząc brwi i rozkładając bezradnie ręce.
- A czy w tym pieprzonym świecie zawsze wszystko musi dziać się z jakiegoś konkretnego powodu? – zapytał, posyłając jej smutne spojrzenie. - Nie mogę do ciebie przyjechać tak po prostu, żeby pogadać przy porannej kawie?
Lia odwróciła głowę i wzruszyła ramionami, zakładając jakiś zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
- Życie nauczyło mnie, że nikt nie robi nic bezinteresownie.
- Nikt? – podjął, a kiedy nie odpowiedziała, westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Lia naprawdę niczego od ciebie nie chce, niczego nie oczekuję. Po prostu dobrze mi się z tobą rozmawia. Jest w tobie coś…. – urwał, po czym przymknął powieki i zrobił głęboki wdech, a potem spojrzał jej głęboko w oczy i zacisnął zęby. – Coś, dzięki czemu mogę być sobą, tak jakbym znał cię całe życie. Masz w sobie jakiś spokój i siłę, dzięki którym się wyciszam i ładuję akumulatory – powiedział cicho, ani przez moment nie odrywając od niej tego roziskrzonego niebieskiego spojrzenia, w którym naprawdę odbijało się więcej, niż chciał pokazać. - Patrzysz na mnie tymi swoimi ślepiami, a ja mam wrażenie, że jesteś jedyną osobą, która potrafi przejrzeć mnie na wylot, bez względu na to jak mocno będę się starał ukryć – dokończył cicho.
Lia przygryzła policzek od środka, niestrudzenie wpatrując się w jego jasne oczy, jakby analizowała w głowie to, co właśnie usłyszała. Zawsze była ostrożna w kontaktach z ludźmi, których nie znała, ale im dłużej patrzyła w błyszczące szczerością tęczówki Jose, tym bardziej była pewna, że nie kłamie. Przecież nikt nie potrafi tak kłamać.
- To ma mnie uspokoić? – zapytała ledwie słyszalnie.
- Powiedz słowo, a przestanę przyjeżdżać. Nie zobaczysz mnie więcej, obiecuję - zapewnił, niestrudzenie się w nią wpatrując. - Lia, nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy. Nigdy. Chyba, że nieświadomie zrobiłem coś, przez co tak pomyślałaś? Zrobiłem? – zapytał, nie odrywając łagodnego spojrzenia od jej twarzy, ale ona tylko odwróciła głowę i odchrząknęła cicho. – Lia? – ponaglił, a kiedy wciąż uparcie milczała, unikając patrzenia na niego, odepchnął się od parapetu i podszedł do niej. Ostrożnie wsunął palec wskazujący pod jej brodę i uniósł ku sobie, zmuszając by na niego popatrzyła. – Co się dzieje? – zapytał, gdy już udało mu się wyłowić jej sarnie spojrzenie.
Lia pokręciła głową z rezygnacją i oplatając jego nadgarstek drobnymi palcami, odsunęła powoli od siebie, po czym westchnęła ciężko i przymknęła powieki.
Jose wsunął ręce do kieszeni spodni i cierpliwie czekał, aż w końcu coś powie, a kiedy uniosła na niego, tym razem, przestraszony wzrok, zacisnął mocniej zęby czując, że nie spodoba mu się to, co za chwilę usłyszy.
- Od jakiegoś czasu dostaję bukiety róż z pogróżkami. Sama już nie wiem, co mam o tym sądzić. A do tego wszystkiego Christian …. – urwała, przełykając kolejne słowa, bo wciąż nie była pewna, czy powinna o czymkolwiek mu mówić. Uśmiechnęła się z goryczą i potarła czoło palcami, nerwowo zagryzając dolną wargę.
- Co Christian? – podjął po chwili opanowanym tonem, ściągając na siebie jej inteligentne spojrzenie, w którym dostrzegł cały wachlarz uczuć od rozdzierającego serce strachu, przez złość i bezsilność. To mu wystarczyło, by zorientował się o co chodzi, tym bardziej, że wciąż miał w pamięci swoją ostatnią rozmowę z Rayan’em i rewelacje jakie miał dla niego Sanders. – Jemu też ktoś grozi – bardziej stwierdził niż zapytał, a ona niemal natychmiast wbiła w niego zdumione i podejrzliwe spojrzenie. – Lia, w tej chwili można czytać w tobie jak w otwartej księdze, a ja nie jestem głupi – powiedział, uśmiechając się do niej uspokajająco.
Lia przesunęła dłońmi po twarzy i składając je jak do pacierza, przystawiła do ust i przymknęła ciężkie powieki, wciąż milcząc.
- Nie mam powodu, by cię krzywdzić, tak samo jak nie mam powodu by grozić Christianowi. Widzieliśmy się może ze dwa razy w życiu i obaj działamy sobie na nerwy, ale to nie jest motyw bym miał czyhać na jego życie – wyjaśnił poważnie, siłując się z nią przez chwilę na spojrzenia.
- Oba wasze spotkania miały miejsce podczas nielegalnych wyścigów? – zapytała, mrużąc oczy i krzyżując przedramiona na piersi.
Jose zaśmiał się bezczelnie, odwracając na moment wzrok, po czym przesunął palcem wskazującym po pokrytej zarostem brodzie i pokręcił głową.
- Jedno – odparł krótko jednak, kiedy brew Lii podjechała do góry, a oczy błysnęły z zaciekawieniem, uprzedził ją szybko nim zdążyła zadać kolejne pytanie: – Lia, to naprawdę nie ja. Sama powiedz, jaki sens ma wysyłanie do ciebie anonimowo kwiatów z groźbami i za chwilę robienie tego samego zupełnie jawnie, ściągając na siebie podejrzenia. Przecież to jest niedorzeczne – zauważył słusznie. Lia pokręciła głową i westchnęła ciężko, bez słowa siadając na stojącej pod ścianą drewnianej ławce. Ukryła twarz w dłoniach i przygryzła policzek od wewnątrz, kompletnie nie wiedząc już, co robić, ani co myśleć. Podświadomie wiedziała, że każdy z nich ma rację, a ona w tej chwili stała pośrodku i musiała podjąć jakąś decyzję, a niczego już nie była pewna.
- Nie wiem – szepnęła do siebie, przymykając powieki by powstrzymać cisnące się do oczy łzy bezradności. – Niczego już do jasnej cholery nie wiem. Mam dość! – warknęła wściekle, unosząc wzrok. Oparła łokcie o kolana i splotła palce obu dłoni, przystawiając jej do ust i wpatrując się prosto w lazurowe tęczówki Torresa. – Jakie sprawy łączą cię z Nacho? – zapytała w końcu stanowczym tonem, nieustępliwie przytrzymując go pociemniałym z gniewu wzrokiem, jakby chciała dać mu w ten sposób do zrozumienia, że nie zrezygnuje dopóki nie dowie się prawdy. Kiedy milczał przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, a w jego oczach Lia dostrzegła wahanie, uniosła ponaglająco brew.
- Miguel de Macedo to mój chrześniak – wyrzucił z siebie, zaciskając zęby i umykając spojrzeniem.
- Słucham? – wykrztusiła Lia, wodząc zdezorientowanym wzrokiem po pustej sali. Zmarszczyła brwi i znów spojrzała na Jose, który tylko uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami, siadając obok niej na ławce. – Jak to możliwe?
- To długa historia – rzucił swobodnie i zerknął na nią znad ramienia.
- Mam czas – odparła, przekrzywiając lekko głową, a błysk, który dostrzegł w jej ciemnych tęczówkach kazał mu wierzyć, że potrafi być naprawdę uparta i tym razem tak łatwo mu nie odpuści….

***

Nie miała pojęcia, że Miguel de Macedo jest adoptowany, a już tym bardziej nie spodziewała się, że jego historia jest zarazem tak smutna i piękna. Ten dzieciak miał naprawdę ogromne szczęście, że na jego drodze los postawił ojca chrzestnego, który dla jego dobra gotów był zrobić wszystko i dał mu szansę na radosne i beztroskie życie, na jakie zasługuje każde dziecko. Zdawała sobie sprawę, że Jose w całej historii, którą jej opowiedział pomijał najbardziej bolesne dla niego szczegóły, bo widziała wyraźnie malujący się w jego lazurowych oczach ból i smutek, ale to jedynie utwierdziło ją w tym, co już wiedziała. Jose Torres nie mógł być złym człowiekiem. Miał naprawdę ogromne serce, które być może skrupulatnie ukrywał i co najważniejsze bardzo kochał chrześniaka; wystarczyło, że o nim wspomniał, a jego oczy wypełniało ciepło i prawdziwa tęsknota. Rozumiała go, bo sama przecież zdążyła zatęsknić za Miguelem, który już pierwszego dnia, gdy go spotkała szturmem zdobył jej serce.
Po raz kolejny przekonała się, że świat jest naprawdę mały, a los bywa przewrotny, ale są na świecie ludzie, dla których dobro dzieci jest ważniejsze niż własne. Przez swoją podejrzliwość, odnosiła wrażenie, że szuka nie tam gdzie powinna i kompletnie nie umiała już poskładać tego co się wokół niej dział w jakąś całość, a tym bardziej znaleźć logicznego rozwiązania dla całej tej popapranej sytuacji, która tylko wciąż się bardziej gmatwała. Miała swoje obowiązki i pracę, na tym powinna się w tej chwili skupić. Może dzięki temu, choć na chwilę zapomni o troskach.
Wciąż rozciągnięta na specjalnej warsztatowej leżance, dokręciła kolejną śrubę i po raz ostatni omiotła wzrokiem podwozie, a potem z impetem wyjechała spod Mercedesa, niemal taranując stojącego w jej warsztacie profesora Sage’a.
- Dzień dobry, Lia – przywitał się, wykrzywiając usta w niepewnym uśmiechu.
- Co pan tu robi, profesorze? – zapytała ostrzej niż zamierzała, zgrabnie podnosząc się z leżaka i sięgając do tylnej kieszeni spodni po wciśniętą tam ściereczkę.
- Akurat byłem w pobliżu i pomyślałem, że wpadnę – wypalił bez zastanowienia, a kiedy Lia spojrzała na niego z powątpieniem, wymownie unosząc brew, zaśmiał się pod nosem. – Dobra, nie powiedziałem tego – mruknął, rozglądając się dyskretnie po warsztacie i odruchowo przesuwając palcami po rondzie swojego ulubionego, szarego kapelusza.
- Powie mi pan, co tu robi? – ponowiła pytanie, opierając się biodrami o maskę Mercedesa i skupiając wzrok na dłoniach, które skrupulatnie wycierała ze smaru.
- Chciałem zobaczyć twój warsztat – przyznał szczerze, pochwytując zdumione spojrzenie Lii, która uparcie milczała. – I chciałem cię przeprosić – dodał skruszonym tonem.
- Mógł pan zadzwonić – odparła nawet na niego przy tym nie patrząc.
Sage westchnął i wsunął dłonie do kieszeni jeansów, robiąc ostrożny krok w głąb warsztatu.
- Pewnie mogłem, ale obawiam się, że nie odebrałabyś – zauważył, uśmiechając się do niej ciepło, kiedy udało mu się na moment pochwycić jej spojrzenie. – Poza tym naprawdę chciałem zobaczyć miejsce, dla którego porzuciłaś sztalugi – dodał i choć Lia spodziewała się usłyszeć w jego głosie pretensję i żal, zamiast tego biła od Salvadora po prostu czysta ciekawość. Przyglądała mu się przez chwilę, gdy swobodnie przechadzał się po warsztacie, dokładnie poznając każdy, najmniejszy nawet szczegół.
- Miałaś rację – odezwał się pod chwili przerywając ciszę, jaka między nimi zapadła, a kiedy powoli odwrócił się w jej stronę, w milczeniu spojrzała mu prosto w oczy. – Nie mam prawa cię oceniać, ani krytykować i nie chciałem by tak to zabrzmiało – powiedział, a kąciki jego ust drgnęły lekko w gorzkim grymasie. – Bywam porywczy i impulsywny zwłaszcza, jeśli chodzi o sztukę. Wiem, że to nie usprawiedliwia mojego zachowania, bo faktycznie niewiele wiem o twoim życiu, ani o tym, z czym przyszło ci się zmierzyć. Sam nie urodziłem się w przysłowiowym czepku i wiem, czym jest ciężka praca. Ile czasem człowiek musi poświęcić by robić to, co kocha zwłaszcza, kiedy czuje się tak jakby cały świat uparcie sprzysiągł się przeciwko niemu – przyznał cicho, wbijając spojrzenie w jakiś mało istotny punkt przed sobą. Zmarszczył brwi i westchnął, po czym zdjął przyciemniane okulary i przetarł palcami piekące oczy, a potem znów je założył, spoglądając na swoją dawną studentkę smutnymi oczami. – Przepraszam, Lia. Naprawdę żałuję, że tak mnie poniosło – przyznał szczerze, a Lia skinęła jedynie głową i przeniosła wzrok z powrotem na swoje dłonie. – Powiesz coś?
- A po co? Pan sobie świetnie radzi za nas dwoje, profesorze – odparła, zerkając na niego przelotnie i opychając się od maski samochodu, wsunęła ściereczkę do tylnej kieszeni spodni.
Sage zaśmiał się wesoło pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, przyglądając się jak Lia swobodnie krząta się po swoim warsztacie. W każdym jej ruchu była pasja i nie mógł powiedzieć, że tego nie dostrzegał. Obserwując ją pogrążoną w pracy widział w jej oczach ten sam błysk, który towarzyszył jej przez lata studiów. Byłby okrutnym człowiekiem, gdyby tego nie rozumiał, czy kiedykolwiek pozwolił na to by musiała wybierać. Była szczęśliwa stojąc przed sztalugami, ale nie mniej niż wtedy, gdy dłubała pod maskami samochodów. Dopiero teraz, gdy zobaczył to na własne oczy, zrozumiał, jak niesprawiedliwie się zachował.
- Czy to oznacza, że wybaczysz mi moje niestosowne zachowanie? – zapytał w końcu, ściągając na siebie jej uwagę, gdy otwierała drzwi samochodu od strony kierowcy. Lia westchnęła ciężko i przygryzła policzek od wewnątrz, patrząc mu prosto w oczy.
- Żeby była jasność profesorze, rozumiem pana podejście i wiem, że po części ma pan rację – powiedziała. – Nigdy nie chciałam porzucić sztalug i nie zrobię tego, ale to jest moje źródło utrzymania – dodała, ręką wskazując na to, co ich w tej chwili otaczało. – Kocham to.
- Wiem – odparł Sage, robiąc kilka powolnych kroków w jej stronę. – I raz jeszcze przepraszam.
- Niech mnie pan nie przeprasza – westchnęła, przymykając powieki. Pokręciła głową z rezygnacją i wsiadła za kierownicę, odchylając się wygodnie na oparcie fotela. – Czy jest jeszcze coś, o czym chciał pan ze mną porozmawiać? – zapytała, spoglądając mu w oczy, w których wyraźnie dostrzegła ten charakterystyczny radosny błysk, kiedy się uśmiechnął i skinął głową.
- Owszem – przyznał, a ona ponagliła go zaciekawionym spojrzeniem. – Po Nowym Roku organizuję w jednej ze szkół zajęcia malarskie i chciałbym byś mi w tym pomogła.
- Ja?
- Nie wyobrażam sobie na tym miejscu nikogo innego. Wiem, że w czasie studiów w ramach praktyk prowadziłaś podobne warsztaty dla dzieciaków ze świetlicy w San Antonio – powiedział, uśmiechając się do niej przyjaźnie. Lia przygryzła policzek od wewnątrz i w milczeniu wpatrywała się w niego, analizując w głowie propozycję jaka zawisła między nimi.
- Sama nie wiem … - mruknęła i założyła zbłąkany kosmyk włosów za ucho, wbijając spojrzenie w przednią szybę.
- Potrafisz to robić, Lia – stwierdził, przesuwając dłonią po bródce, a kiedy spojrzała na niego pytająco unosząc brew, uśmiechnął się szeroko. – Potrafisz uczyć innych, czemu masz tego nie wykorzystać? – zagadnął, mrugając do niej z rozbawieniem, a widząc wciąż wahanie w jej oczach, uniósł ręce w geście poddania, samym spojrzeniem zaprzeczając jej podejrzeniom. – I nie proponuję ci tego, po to by nakłonić cię do powrotu do sztalug. Po prostu potrzebuję kogoś z pasją, kto rozumie i czuje to, co robi.
Lia westchnęła i przymykając powieki, odchyliła głowę na zagłówek, rozważając w myślach wszystkie „za” i „przeciw”. Po chwili jednak uśmiechnęła się tajemniczo i zagryzła dolną wargę, spoglądając na profesora z wyraźnie malującą się w ciemnych oczach, satysfakcją.
- Jeśli zorganizuje pan takie warsztaty dla dzieciaków z naszego ośrodka, to zastanowię się nad pana propozycją, profesorze – odparła.
Sage parsknął głośnym śmiechem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Wiedziałem, że nie pójdzie mi z tobą tak łatwo – rzucił z rozbawieniem, a kiedy na nią spojrzał, wzruszyła jedynie ramionami, ale z jej oczu nie zniknął psotny błysk. – Dobrze, poprowadzę warsztaty dla dzieci z ośrodka – zgodził się, wywołując tylko jeszcze szerszy uśmiech na jej twarzy.
- Świetnie – odpowiedziała zadowolona i całkowicie zamilkła na kilka długich sekund, jakby przygotowywała się do najtrudniejszej walki w swoim życiu. Wyciągnęła dłoń i nerwowo zaciskając palce na kierownicy, zrobiła głęboki wdech i z bijącym sercem sięgnęła dłonią do wiszących przy stacyjce kluczyków.
- Wszystko w porządku, Lia? – zaniepokoił się Sage, kiedy jego podopieczna nagle zrobiła się blada jak kreda i wyglądała tak, jakby za chwilę miała wyzionąć ducha. Lia skinęła niepewnie głową i zerknęła na niego znad ramienia.
- Po prostu jest pan świadkiem mojej chwili prawdy – odparła, uśmiechając się blado. – Jeśli ten Mercedes nie odpali …. – urwała i bezradnie pokręciła głową. Odetchnęła głęboko i bez zastanowienia przekręciła kluczyk. Silnik zarzęził ostro i zgasł, a Lia czuła jak w gardle formuje jej się ogromna gula, utrudniająca oddychanie. Wypuściła powietrze z płuc i ponowiła próbę, a kiedy tym razem silnik zareagował tak samo, przymknęła powieki i kurczowo zaciskając palce na kierownicy, oparła się o nią czołem. – Nie rób mi tego, proszę – szepnęła do samochodu, jakby mógł ją usłyszeć i zrozumieć. – Do trzech razy sztuka – mruknęła do siebie i unosząc głowę, znów przekręciła kluczyk. Silnik zarzęził ponownie i ….. zaskoczył, a Lia opadła bezwładnie na fotel, wpatrując się z niedowierzaniem w przednią szybę. Zamrugała energicznie, kiedy oczy jej zawilgotniały i uśmiechając się promiennie z impetem wyskoczyła z auta, bez zastanowienia rzucając się zaskoczonemu Sage’owi na szyję. – Udało się! – krzyknęła radośnie i odsunęła się pochwytując pełne dumy spojrzenie profesora. Zagryzła dolną wargę i błyszczącymi oczami wpatrywała się w starego Mercedesa, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że jej praca nie poszła na marne. – Nie wierzę … - powtarzała w kółko, śmiejąc się i powstrzymując cisnące się do oczu łzy. – Naprawdę się udało! – krzyknęła, w ogóle nie przejmując się tym, że musiała w tym momencie wyglądać jak kompletna wariatka, albo obłąkana, która uciekła z jakiegoś zamkniętego zakładu dla psychicznie chorych.
- Lia, wszystko w porządku? – do jej uszu dobiegł zatroskany i ciepły głos Nacho, który pojawił się właśnie w warsztacie, wodząc zdezorientowanym wzrokiem od podopiecznej, do Sage’a. Lia pisnęła w euforii i nim się zorientował wpadła mu w ramiona, podskakując entuzjastycznie i ciesząc się jak małe dziecko, którego największe marzenie właśnie się spełniło.
- Udało się! Mercedes odpalił! – wyjaśniła, odsuwając się od niego i nerwowo wierzchem dłoni ocierając wilgotne od łez policzki.
Ignacio uśmiechnął się szeroko i ujął jej twarz w obie dłonie, całując po ojcowsku w czoło.
- Mówiłem, że ci się uda, Lia. Mówiłem – szepnął z dumą w głosie i spojrzał jej w oczy, gdy się od niego odsunęła. Pokiwała głową i siąknęła cicho nosem, ale szeroki uśmiech i ten wyróżniający się błysk w jej dużych sarnich oczach, ani na moment nie zniknęły, wypełniając radością cały warsztat. Nacho mrugnął do niej i kciukiem starł ostatnią łzę z jej policzka, a Lia odchrząknęła cicho i przesunęła się na bok, skonsternowanym spojrzeniem odnajdując w pomieszczeniu sylwetkę Salvadora, który wciąż się w nią wpatrywał.
- Proszę mi wybaczyć, profesorze – zreflektowała się i uśmiechnęła lekko, kiedy powoli podszedł bliżej. – Nacho, poznaj proszę mojego wykładowcę ze studiów, profesora Sage’a Morgana-Malarkey’a – przedstawiła Lia, wierzchem dłoni pocierając czubek nosa. – Profesorze to Ignacio Sanchez, człowiek, który właściwie mnie wychował – dodała, patrząc mentorowi prosto w oczy. Uśmiechnął się do niej ciepło i wymienił uścisk dłoni z Salvadorem.
- Miło mi pana poznać.
- To mnie miło poznać człowieka, dzięki któremu Lia wyrosła na tak wartościową i zdolną kobietę – przyznał Sage ze szczerym podziwem w głosie. Ignacio zerknął na podopieczną i odruchowo objął ją ramieniem, przelotnie całując przy tym w skroń.
- Robiłem, co mogłem. Cieszę się, że znalazła kogoś, kto wiedział jak pomóc jej rozwinąć artystyczne skrzydła – odparł przyjaźnie, wsuwając wolną dłoń do kieszeni ciemnych spodni.
- Lia wspominała o ośrodku, jaki pan prowadzi – powiedział Sage, bezwiednie obracając kciukiem jeden z grubych pierścieni zdobiący mały palec prawej dłoni, a kiedy Sanchez skinął głową w odpowiedzi, dodał: – Cóż …. Może będziemy mieli okazję wymienić doświadczenia, bo Lia właśnie złożyła mi propozycję nie do odrzucenia.
- Wyjaśnię ci później – zaśmiała się Lia, kiedy Nacho spojrzał na nią pytająco unosząc brew, a potem przeniosła zakłopotany wzrok na profesora. - Proszę mi wybaczyć ten …. naskok na pana, ale to było kompletnie niekontrolowane – wyjaśniła, wsuwając zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
- Przecież nic się nie stało – zapewnił, uśmiechając się szeroko. Ujął delikatnie jej rękę i zamknął ją w swoich spracowanych dłoniach, zaglądając jej głęboko w oczy. – Naprawdę cieszy mnie, że ci się udało, Lia. Pomogłaś mi tylko zrozumieć, jak wiele to dla ciebie znaczy. Dziękuję ci za to – dodał cicho. – Na mnie już czas, więc będę się zbierał. Do zobaczenia – pożegnał się i wymienił uścisk dłoni z Ignaciem, a potem skinął Lii uprzejmie głową i opuścił warsztat.
- Dobra moja droga, pochwal się, co zdziałałaś – rzucił Nacho, kiedy zostali w warsztacie sami i skinął głową w kierunku Mercedesa. – I byłbym wdzięczny, gdybyś mi przy okazji wyjaśniła, o co chodzi z propozycją dla profesora Sage’a ….

***

Ściągnęła włosy ciasno na czubku głowy i związała w wysoki kucyk, wchodząc do pustej jeszcze sali, w której miała odbyć się próba do pokazu. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy na drewnianej ławce pod oknem dostrzegła Sol, siedzącą z gitarą na kolanach. Uniosła wzrok znad instrumentu i uśmiechnęła się szeroko, odkładając gitarę na ławkę obok.
- Cześć, nikogo jeszcze nie ma? – zagadnęła Lia, sięgając na parapet po butelkę wody.
Sol pokręciła głową i zebrała porozrzucane dookoła kartki.
- Diego ma jeszcze zajęcia, a reszta pewnie zaraz się zjawi – odparła, zerkając przelotnie na zegarek.
- Powiesz mi teraz, co się dzieje? – wypaliła bez ogródek Lia, ściągając na siebie intensywnie zielony wzrok Marisol. – Nie miałyśmy okazji pogadać na moich urodzinach, a widzę, że ewidentnie coś cię trapi.
Sol zagryzła dolną wargę i założyła pasmo ciemnych włosów za ucho, siadając po turecku i opierając się plecami o ścianę, wbiła spojrzenie w lustra przed sobą.
- Byłam wczoraj na komisariacie, by złożyć zeznania w sprawie Ethana Crespo – odparła cicho, zerkając na Lię, która pytająco uniosła brew i podciągnęła kolano do piersi , układając na nim drobną dłoń.
- Chodzi o to, że znalazłaś go potłuczonego pod domem? – zapytała i zmarszczyła brwi, kiedy Sol westchnęła i bezradnie wzruszyła ramionami.
- Nie wiem już, o co chodzi – przyznała, przeczesując włosy palcami. – Zastanawiam się, czy przypadkiem nieświadomie nie gram w jakimś beznadziejnym filmie sensacyjnym, bo to, co się dzieje dookoła, to jakiś totalny absurd i nie mam bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. O co chodzi Ethanowi. Gubię się … – dokończyła ściszając głos i wbijając wzrok w swoje splecione dłonie.
- Co się właściwie stało? – zapytała Lia, przyglądając jej się z troską w ciemnych oczach, kiedy pokręciła głową z rezygnacją i potarła czoło palcami milcząc przez chwilę, jakby nie była pewna, czy powinna obarczać przyjaciółkę dodatkowymi zmartwieniami. – Sol? – ponagliła delikatnie i ujęła ją pod brodę, zmuszając by na nią spojrzała.
- Wiem tylko tyle, że detektyw Diaz znalazł ululanego Ethana w El Paraiso i podobno w pijackim bełkocie, pośród jakiś nieskładnych bzdur, wspomniał moje nazwisko – westchnęła i przymknęła powieki, znów wspierając bezwładnie głowę o ścianę za sobą.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego wezwali cię na przesłuchanie, czy Ethan wpakował się w jakieś kłopoty? – zapytała zaniepokojona, starając się wyłowić spojrzenie szatynki. Marisol przez kilka nieznośnie długich chwil uparcie milczała, bo nie była do końca pewna czy powinna komukolwiek mówić o tym co wie, ale jeśli miała być szczera sama ze sobą, Lia była w tej chwili jedyną osobą, której mogła się zwierzyć, wiedząc, że zachowa to dla siebie. Zrobiła więc głęboki wdech i spojrzała Lii głęboko w oczy, niemal na jednym wydechu wyrzucając siebie wszystko, co wiedziała od pana Zuluagi; od Ethana i to co udało jej się wywnioskować z zadawanych jej na komisariacie pytań. Wiadomo było, że z uwagi na prowadzone śledztwo nikt nie chciał jej powiedzieć, co tak naprawdę się dzieje, ale to, co usłyszała do tej pory w zupełności jej wystarczyło, by poskładać całą tę historię w jakąś całość. Opowiedziała o przesłuchaniu; o tym, co przeszedł Ethan; o jego ojcu; o tym, że ktoś być może czyha na jego życie; o Mitchellu Zuluadze i całym szambie z nim związanym. Nie wiedziała wiele, ale musiała się tym z kimś podzielić i wyrzucić to z siebie.
- Tak to właśnie wygląda, Lia – mruknęła cicho i przygryzła policzek od wewnątrz, zwieszając bezradnie głowę.
- Szczerze powiedziawszy, wcale się nie dziwię, że stara się trzymać ludzi na dystans i oszczędzić innym kłopotów – stwierdziła spokojnym, wyważonym tonem, bawiąc się etykietą butelki.
- Ja też to rozumiem, ale tak nie da się żyć. Ethan jest pełen sprzeczności – przyznała, kręcąc głową z niedowierzaniem i uśmiechając się gorzko. – Prosi bym trzymała się od niego z daleka, nie kontaktowała się, nie przychodziła, ale ….. jego oczy mówią zupełnie coś innego, Lia – powiedziała cicho, zerkając na nią bezradnie. – Babcia zawsze mi powtarza, że oczy są zwierciadłem duszy i w nich odbija się cała prawda o człowieku, ale tylko nieliczni potrafią z nich czytać.
- Ty potrafisz – stwierdziła Lia, pochwytując jej niepewne spojrzenie. Uśmiechnęła się krzepiąco i pogłaskała ją po włosach. – Wszyscy Ramirezowie to potrafią – dodała szczerze, a Sol wygięła usta w delikatnym uśmiechu i westchnęła ciężko.
- Być może. Wiesz …. Kiedy spotkałam Ethana u pana Zuluagi, w jego oczach przetoczyło się tyle uczuć i emocji, że nie byłam nawet w stanie nadążyć za tym by je rozróżnić. W jednej chwili jest uprzejmy, delikatny i spokojny, a za chwilę szorstki, oschły i zachowuje się tak, jakby miał mi za złe, że przyszłam; jakby drażniła go moja obecność. Mam wrażenie jakby trzymał w ryzach prawdziwego Ethana i nie pozwolił mu zerwać się z łańcuchów, które sam sobie świadomie założył. Wiem, że wiele przeszedł, ale to nie powód by się krzywdzić. Nie rozumiem tego, ale nie potrafię przejść obok tego obojętnie – wyznała całkowicie szczerze, łamiącym się głosem i zmarszczyła brwi, czując pieczenie pod powiekami.
- Taka właśnie jesteś, Sol – odezwała się Lia, zakładając jej pasmo włosów za ucho, by zobaczyć jej profil, kiedy nieśmiało spojrzała na nią znad ramienia. – Nie potrafisz przejść obok krzywdy innych obojętnie i dlatego obrałaś taką a nie inną życiową drogę, kończąc studia w jedynym kierunku, w którym naprawdę się spełniasz – zauważyła słusznie, uśmiechając się do niej promiennie. – Jesteś w tym cholernie dobra i wiesz o tym.
Sol siąknęła cicho nosem i uśmiechnęła się niewyraźnie, zagryzając dolną wargę i wbijając spojrzenie w jakiś mało istotny punkt przed sobą.
- Wiesz, co mi powiedział pan Zuluaga? – zagadnęła po chwili milczenia, spoglądając Lii w oczy, a kiedy ta pokręciła przecząco głową, potarła wierzchem dłoni czubek nosa i opuściła wzrok skubiąc nitki z poszarpanej dziury na kolanie czarnych jeansów. – Powiedział, że nie ma nic, co trzyma Ethana na tym świecie. Że jego dusza jest pusta, ale ja w to nie wierzę. Nie potrafię w to uwierzyć zwłaszcza, kiedy patrzy na mnie w taki sposób, bo to po prostu niemożliwe. Sama już nie wiem … - westchnęła w końcu i przesunęła dłońmi po twarzy, wplatając palce we włosy i pochylając się lekko do przodu.
- Myślę, że wiesz i już nawet podjęłaś decyzję – odparła Lia, uspokajająco głaszcząc ją po plecach. – Twoją bronią jest muzyka, uśmiech i oczy. Wykorzystaj to, Słońce – dodała jeszcze, ale zanim Marisol zdążyła odpowiedzieć do sali niespodziewanie wszedł Diego, który z ożywieniem gawędził o czymś z roześmianym Leo.
- Ej, co to za miny!? Wszystko gra? – krzyknął Sanchez, podchodząc do dziewczyn i wodząc uważnym wzrokiem od Marisol do Lii, która wzruszyła nonszalancko ramionami i odchyliła się, swobodnie opierając plecami o ścianę.
- Jasne, ale chyba trudno będzie dorównać ci humorem – rzuciła, mrugając do niego przyjaźnie, na co Leo parsknął tylko wesołym śmiechem. – Gdzie Nacho?
- Miał wstąpić po Zuluagę, więc za chwilę powinni być – odparł, kątem oka zerkając na Sol, która odrzuciła właśnie jakieś połączenie i wściekle cisnęła telefon z powrotem do torebki.
- Diego, nadal masz wolną tą jedną salę na parterze? – zagadnęła Lia, badawczo przyglądając się przyjacielowi, który uniósł wzrok znad pliku kartek, który trzymał w dłoniach i skinął jej głową.
- Owszem, a o co chodzi? – zagadnął, opierając się ramieniem o ścianę.
- Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy przenieść tam ośrodka na czas remontu? – spytała niepewnie, zagryzając nerwowo dolną wargę. – Przez jakiś czas będzie zamknięty, a dla dzieciaków z miasteczka to czasem jedyna ostoja. Nie chcemy ich tego pozbawiać – dodała, obserwując czujnie Diego, kiedy w zamyśleniu potarł brodę jakby się nad czymś zastanawiał.
- Myślisz, że dacie radę się tam zmieścić? Sala nie jest specjalnie duża – zauważył, uśmiechając się krzywo.
- Lepsze to niż nic, a dla tych dzieci najważniejsza jest świadomość, że nagle nikt im nie odbiera miejsca, gdzie mogą czuć się bezpieczne.
- W porządku, dla mnie to żaden problem. Poproszę Carolinę, żeby przygotowała szatnię na dolę, tak by mogli z niej korzystać wasi podopieczni, a jak zechcą, to może uda nam się wygospodarować trochę czasu i zorganizować im zajęcia taneczne – stwierdził, uśmiechając się szeroko i mrugając do niej przyjaźnie.
Lia pokręciła głową z niedowierzaniem i niewiele myśląc rzuciła mu się na szyję.
- Dziękuję – szepnęła mu do ucha i cmoknęła przelotnie w policzek.
- Kiedy chcecie się przenieść?
- Pogadam z Nacho, ale myślę, że za kilka dni … - urwała, zerkając ponad ramieniem przyjaciela na wchodzących do sali Ignacia i Cosme swobodnie o czymś gawędzących. – Zaczekaj … - poprosiła i podbiegła do swojego mentora, od razu z ożywieniem przekazując mu dobrą wiadomość.
- Wszystko w porządku, Promyczku? – zapytał cicho Leo, podchodząc do stojącej pod ścianą Sol, która znów tępo wpatrywała się w ekran telefonu. Choć starał się wyłowił jej spojrzenie, uparcie tego unikała. Skinęła jedynie głową i wrzuciła telefon do torby leżącej na ławce, po czym sięgnęła po jedną z wolnych gitar i wcisnęła Sanchezowi w dłonie.
- Obiecałam ci harówkę i zamierzam dotrzymać słowa, więc bierz się do roboty – powiedziała wysilając się na beztroski ton, kiedy świdrował ją wciąż czujnym spojrzeniem. – Nie gap się jak sroka w gnat, Leo. Wszystko gra – zapewniła i uśmiechnęła się do niego, chcąc przekonać go do swoich słów. Wywrócił oczami i zaśmiał się pod nosem, ale nic nie powiedział, bo w tej samej chwili u jego boku pojawił się Nacho.
- To na pewno nie będzie problem, Diego? Nie chcielibyśmy zaburzać porządku panującego w twojej szkole tańca, a jednak dzieciaki nie usiedzą w miejscu – odezwał się, spoglądając niepewnie na Ramireza.
- Sala na parterze, od jakiegoś już czasu stoi pusta po remoncie. W zasadzie wszystkie zajęcia prowadzimy tutaj na piętrze, więc jeśli może się wam przydać, to ja naprawdę nie widzę problemu – zapewnił, uśmiechając się ciepło. – I nie przejmujcie się finansami, to jest akurat najmniejszy problem.
- Dziękuję – odparł Ignacio, wyciągając dłoń i chwytając rękę Diega w przyjaznym uścisku.
- Nie ma sprawy. A wy macie się w ogóle gdzie przenieść na ten czas? – zapytał, wodząc wzrokiem od Leo do Nacho, który w odpowiedzi skinął niewyraźnie głową.
- Mam kawalerkę, choć rzadko w niej bywam, bo w zasadzie większość czasu spędzałem zawsze w ośrodku – przyznał, wsuwając ręce do kieszeni ciemnych spodni.
- Trochę małe to twoje mieszkanie na was dwóch – zauważyła Lia, z troską spoglądając mentorowi w oczy. – Dacie radę się tam pomieścić?
Ignacio wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej uspokajająco, ale kiedy otworzył usta by coś powiedzieć, do rozmowy wtrąciła się Sol.
- A ja nie widzę powodu, by dwóch dorosłych facetów, miało się gnieść w ciasnym mieszkaniu – powiedziała poważnie, ściągając na siebie zdumione spojrzenie zgromadzonych w sali. – Mamy wolny pokój gościnny, więc Leo może zatrzymać się na ten czas u nas – wzruszyła swobodnie ramionami, zerkając przelotnie na kuzyna, który skinął głową z aprobatą i uśmiechnął się wesoło.
- Pewnie, że tak, a babcia będzie wniebowzięta, jeśli to oznacza, że pan będzie pojawiał się u nas częściej niż ostatnimi czasy – stwierdził, opierając się swobodnie plecami o ścianę.
- Nie mogę i nawet nie powinienem się na to zgadzać – zaoponował gorliwie Nacho. - Już i tak wystarczająco wykorzystujemy waszą gościnność. Wystarczy. Poradzimy sobie, a remont też nie będzie trwał w nieskończoność – dodał jeszcze łagodnym, ale stanowczym tonem, zerkając przelotnie na syna, jakby dawał mu znać, żeby sam się odezwał.
- Ojciec ma rację. Damy sobie radę i nie będziemy robić wam problemów … - zaczął Leo, ale zamilkł natychmiast, kiedy Sol spiorunowała go wzrokiem.
- Ty chcesz dyskutować ze mną, Leo? – zapytała, starając się brzmieć poważnie, ale widząc jego skonsternowaną minę i krzywy uśmiech, nie potrafiła się powstrzymać i po chwili roześmiała się wesoło.
- Mówiłem ci, że jesteś nienormalna? – mruknął cicho Leo, patrząc na nią przy tym tak, jakby była co najmniej niezrównoważona psychicznie, za co zarobił tylko kuksańca pod żebra.
- Spadaj, Gumisiu – rzuciła żartobliwie, mrugając do niego i wywołując jego głośny śmiech. – Postanowione i nie ma, o czym gadać – dodała, uśmiechając się promiennie do Sancheza.
- Wygląda na to, że ostatnio i tak wszystko dzieje się poza moim udziałem – zaśmiał się, bezradnie kręcąc głową, bo był zbyt zmęczony by się sprzeczać, tym bardziej, że wiedział jacy uparci potrafią być Ramirezowie i sama Raquel.
- Nie róbmy problemów tam gdzie ich nie ma – rzucił Diego, mrugając radośnie do Sancheza i po przyjacielsku klepiąc go w ramię.
Podczas, gdy wśród zebranych w sali wciąż trwały ożywione rozmowy na temat przeniesienia ośrodka i nieszczęsnej przeprowadzki Leo, Lia powiodła spojrzeniem na samotnie siedzącego przy fortepianie Cosme, który spoglądał z niepokojem na swoje pokryte bliznami po oparzeniach dłonie. Zacisnął je powoli w pięści i rozluźnił, jakby starał się przygotować je na wysiłek związany z grą na fortepianie. Uśmiechnęła się łagodnie i odepchnęła od ściany, niepostrzeżenie przemykając między przyjaciółmi i podeszła powoli do Cosme. Słysząc jej kroki, uniósł wzrok i uśmiechnął się do niej ciepło.
- Jak się pan czuje? – zapytała, opierając się swobodnie biodrem o instrument i z troską malującą się w sarnich oczach, zerknęła na jego dłonie.
- Jest coraz lepiej, dziękuję. Doktor Santos przepisała mi maść, by ręce szybciej się zagoiły, więc myślę, że nic nie stanie na przeszkodzie bym zagrał od początku do końca, jak Bóg przykazał – powiedział, układając przygotowane przez Sol nuty na pulpicie.
- Cieszę się, ale gdyby jednak poczuł pan dyskomfort, czy ból, albo cokolwiek innego, proszę od razu nam to zgłaszać. Występ jest ważny, ale nie za cenę pańskiego zdrowia – powiedziała śmiertelnie poważnie, a Cosme zupełnie spontanicznie pochylił się do przodu i z wdzięcznością uścisnął jej drobną dłoń.
- Dziękuję.
- Tak w ogóle to nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, ale nadal nie umówiliśmy się na sernik – zauważyła Lia.
- To naprawdę nie jest konieczne. Przecież i bez tego z przyjemnością zagram dla tych dzieci – przyznał szczerze, odruchowo przesuwając opuszkami palców po klawiszach.
- Obiecałam panu sernik i zamierzam dotrzymać słowa. Poza tym będzie mi naprawdę miło, jeśli znajdzie pan dla mnie chwilę i dotrzyma towarzystwa przy herbacie i ciastku – powiedziała, wpatrując się w niego uparcie, błyszczącymi oczami.
- Nie szkoda Ci czasu, moje dziecko na marnowanie go z takim nudnym, starym piernikiem jak El Loco? – zapytał z rozbawieniem, wskazując na siebie dłonią. Lia skrzyżowała przedramiona na piersi, a jej brew podjechała niemal pod samą linię włosów, kiedy wpatrywała się w niego, jakby mówił w obcym języku.
- Ja mam nadzieję, że pan w tej chwili żartuje. Po pierwsze nie uważam, by pan był szalony, a jeśli już to w pozytywnym tego słowa znaczeniu, a już z całą pewnością nie należy pan do nudnych osób, a poza tym naprawdę uważa się pan za starego? – zapytała, przekrzywiając lekko głowę i uparcie się w niego wpatrując.
- Pierwszej młodości to ja nie jestem, Lia – zaśmiał się, opuszczając spojrzenie na swoje dłonie.
- Dla mnie liczy się stan ducha, a nie cyferki w metryce. Ma pan w sobie więcej życia i energii niż niejeden młodzieniec, zresztą… - westchnęła i wywróciła oczami, wzruszając ramionami. – O czym w ogóle ta dyskusja. Kobieta zaprasza pana na towarzyskie spotkanie, a pan jest dżentelmenem, więc nie przystoi odmówić, prawda? – stwierdziła, mrugając do niego z rozbawieniem. Cosme uniósł znacząco brwi i wybuchnął gromkim śmiechem, nie mogąc dłużej się powstrzymywać. Pokręcił głową z niedowierzaniem i westchnął ciężko, po chwili zaglądając jej głęboko w oczy, błyszczącymi ze wzruszenia ciemnymi tęczówkami.
- Trudna z ciebie zawodniczka, moja droga – zauważył, uśmiechając się serdecznie, kiedy wzruszyła nieznacznie ramionami. – W porządku. Jakoś się dogadamy – dodał jeszcze, ale Lia jedynie skinęła głową w odpowiedzi i przeniosła wzrok na wbiegające do sali, rozentuzjazmowane dzieci, które w mgnieniu okaz wypełniły rozmowami ciszę panująca w pomieszczeniu. Uśmiechnęła się krzepiąco do Cosme i ruszyła w głąb sali, na odchodnym kładąc mu jeszcze dłoń na ramieniu w pełnym otuchy, spontanicznym geście. Doskonale zdawała sobie przecież sprawę, że mimo wszystko pan Zuluaga wciąż nosi w sercu lęk i niepewność jak zostanie przyjęty przez mieszkańców miasteczka podczas występu. Ona jednak wiedziała, że cokolwiek by się nie działo, nikt z przygotowujących pokaz nie pozwoli go skrzywdzić i miała głęboką nadzieję, że o tym wiedział.
- Christiana dzisiaj nie będzie? – zapytała, stając obok rozmawiających Leo i Sol.
- Przenosi się dzisiaj do dawnego mieszkania – wyjaśnił Leo, obracając w placach gryf, opartej o stopę gitary.
- Dzwonił do Diego i przeprosił, że nie będzie go dzisiaj na próbie – dodała Sol, wpatrując się uważnie w Lię, która skinęła głową ze zrozumieniem i umknęła spojrzeniem. – Nie gadacie ze sobą od tej wczorajszej kłótni? – zapytała, a kiedy Lia przeniosła na nią smutny wzrok, wzruszając ramionami, Leo prychnął pod nosem i pokręcił głową z dezaprobatą.
- Z wami jest gorzej jak z dziećmi! – wtrącił z przyganą.
- I kto to mówi? – zagadnęła Lia, mrużąc oczy i krzyżując ręce na piersi. Gdybyś trzymał język za zębami, nie było teraz tego tematu.
- O nie, mała, nie zwalisz wszystkiego na mnie - zaprotestował mierząc w nią palcem wskazującym z poważną miną. - Nie podobały mi się te wasze tajemnice, ale to nie ja kazałem wam iść na noże. Nie moja wina, że nie potraficie rozmawiać ze sobą jak ludzie - dodał, nonszalancko wzruszając ramionami.
- Czasami mam wrażenie, że ja jestem bardziej dorosły od was, wiesz? – mruknął, wywracając oczami i zerknął przelotnie na Sol, która posłała mu porozumiewawcze spojrzenie, a potem uśmiechnęła się do Lii.
- Widzimy się w gospodzie wieczorem? – zapytała, ale Lia westchnęła tylko i przesunęła butem po drewnianym parkiecie.
- Nie wiem…. Vicky odwołała spotkanie, a ja właściwie mało spałam i ….
- I? – przerwała jej, unosząc wymownie brew. – W ogóle nie rozumiem, nad czym te dywagacje. Widzimy się wieczorem i nie chcę słyszeć odmowy! – rzuciła, mrugając do Lii i nie dając jej jakichkolwiek szans na odpowiedź, chwyciła Leo za rękę i ruszyła przez salę, w jednej chwili pogrążając się w jakieś intensywnej rozmowie z młodym Sanchezem, który z każdym jej kolejny słowem szczerzył się coraz bardziej i wyglądał przy tym jak psychopata. Lia wywróciła oczami i przekrzywiając głowę na boki, podeszła do uczniów Diega, by pomóc im się rozgrzać przed treningiem….


Ostatnio zmieniony przez Kenaya dnia 19:42:27 09-05-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kenaya
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 14 Gru 2009
Posty: 3011
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:44:31 09-05-15    Temat postu:

226. c.d. SOL


***

Zacisnęła mocniej dłoń na kierownicy i zerknęła przelotnie we wsteczne lusterko, nerwowo zagryzając dolną wargę i w milczeniu trawiąc rewelacje, jakie przekazał jej właśnie Cosme Zuluaga, gdy zapytała, jak się miewa Ethan. Nie wiedziała, co ma właściwie powiedzieć, ale teraz bardziej niż wcześniej była pewna, że musi się z nim spotkać i przynajmniej spróbować z nim porozmawiać.
- Nie miałam pojęcia, że aresztowali jego ojca – szepnęła zgodnie z prawdą, bo nigdy nie interesowały jej plotki z miasteczka tak samo jak jej rodziny. Wsparła łokieć o drzwi i wplotła palce we włosy, wbijając spojrzenie w przednią szybę. – Bardzo źle to znosi? – zapytała, kątem oka zerkając na siedzącego obok Cosme. Skrzywił się niewyraźnie i sapnął z irytacją.
- Szczerze mówiąc mam ochotę nim porządnie potrząsnąć, żeby się wreszcie ocknął i przestał robić głupoty! – powiedział Zuluaga ostrzej niż zamierzał, kręcąc głową z rezygnacją.
Sol nie odpowiedziała jednak, tylko w milczeniu zaparkowała samochód i wyłączając silnik, omiotła spojrzeniem na wpół spalone El Miedo.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł byś tam wchodziła? – zapytał po chwili, pochwytując głębokie i intensywnie zielone spojrzenie Sol, kiedy odpinała pas bezpieczeństwa.
- Nie mam innego – odparła cicho i uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Ethan jest w takim stanie, że obawiam się, że znów może powiedzieć, albo zrobić coś niestosowanego, a wtedy … - urwał, gdy dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę i w uspokajającym geście położyła mu dłoń na ramieniu.
- Proszę się nie martwić. Poradzę sobie, nie jestem ze szkła – zapewniła pewnym tonem, uśmiechając się lekko.
Cosme westchnął ciężko i prychnął z irytacją, sięgając dłonią do klamki.
- Ten dureń ma więcej szczęścia niż rozumu – wymamrotał pod nosem i spojrzał jej w oczy. – Masz ogromne serce, Mari – dodał szczerze, a Sol po tych słowach niemal w jednej chwili poczuła się tak, jakby właśnie dostała mocnego kopniaka w brzuch. Zmarszczyła czoło i zrobiła głęboki wdech, łapczywie chwytając powietrze, które uleciało z niej jak z przebitego balonika. Przymknęła powieki i odchyliła głowę na oparcie fotela, czując niewyobrażalny ból w sercu i cisnące się do oczu łzy, kiedy obrazy z przeszłości zalały ją nagle niczym tsunami, przytłaczając intensywnością.

Przełożyła ściętą jajecznicę z patelni na talerz i postawiła na stole zaraz obok tostów i innych smakołyków, jakie przygotowała na śniadanie. Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona z efektu i sięgnęła po elektryczny czajnik, by zalać kawę. Wyciągnęła z szuflady małą łyżeczkę i posłodziła kawę tak jak robiła to zawsze, a potem zamieszała energicznie jednocześnie wychylając się zza blatu i zerkając w stronę łazienki.
- Tato! Śniadanie ci wystygnie! – krzyknęła, po czym ustawiła kubek z kawą na stole i zabrała się za zmywanie zawartości zlewu, kiedy w pomieszczeniu pojawił się ciemnowłosy mężczyzna.
- Jestem, skarbie – uśmiechnął się szeroko prawdziwie zaraźliwym uśmiechem, a potem ujął jej twarz w obie dłonie i pocałował z czułością w czoło. – Co ja bym bez ciebie zrobił? – westchnął spoglądając na zastawiony stół, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem i trącił jej nos placem wskazującym.
- Zapewne chodziłbyś głodny – odparła Sol, mrugając do niego z rozbawieniem, gdy zajmował miejsce przy stole i sięgał po swój ulubiony kubek z aromatyczną kawą.
- A ty nie zjesz ze mną? – zapytał spoglądając na nią z nadzieją w zielonych oczach, identycznych jak jej własne.
- Muszę zmykać na zajęcia, bo się spóźnię. – odparła, uśmiechając się do niego ze skruchą. - Poza tym już jadłam – dodała i odstawiła umytą i wytartą do sucha patelnię do dolnej szafki, a potem wytarła mokre dłonie w kuchenną ściereczkę.
- Myślałem, że kiedy wrócę z trasy spędzimy ze sobą więcej czasu – powiedział, wzdychając ciężko i wykrzywiając usta w cierpkim uśmiechu i zerkając ponad ramieniem na córkę.
Sol przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się łagodnie, po czym bez zastanowienia stanęła za nim i objęła go za szyję, przyciskając policzek do jego policzka pokrytego ciemnym zarostem.
- Postaram się wrócić dzisiaj wcześniej do domu – obiecała tuląc go do siebie, kiedy dłonią przykrył jej przedramię. – Po zajęciach, mam jeszcze lekcje w ośrodku dla dzieciaków, ale spróbuję urwać się wcześniej i pójdziemy coś zjeść, co ty na to?
- Na taki układ mogę pójść – odparł żartobliwie, a Sol zaśmiała się tylko w odpowiedzi i pocałowała go w policzek, a potem odsunęła się powoli i sięgnęła do stojącego na stole koszyka po jabłko. – Muszę po prostu przywyknąć, że moja ptaszyna wylatuje pomału z gniazda – westchnął ciężko, spoglądając na nią smutnymi, zielonymi oczami.
- Tak szybko się mnie nie pozbędziesz, staruszku – powiedziała, uśmiechając się do niego szeroko i chwytając swoją torbę wiszącą przy jednym z krzeseł. - Co będziesz dzisiaj robił?
- Skoro ty wybywasz z domu, to podjadę do studia i zobaczę jak sobie tam radzą – powiedział, sięgając po jednego tosta i smarując go masłem. – Podobno zgłosił się jakiś nowy zespół i chciałbym ich posłuchać – dodał, odgryzając kawałek chrupkiego pieczywa.
- A nie chcesz odpocząć, po trasie? – zapytała Sol, rozglądając się po kuchni w poszukiwaniu swojego telefonu.
- Przecież wiesz, że nie usiedzę na miejscu. Nie lubię siedzieć bezczynnie, skarbie – odparł nonszalancko wzruszając ramionami i wsuwając do ust widelec z jajecznicą.
- Wiem, tato – mruknęła, wywracając oczami i sięgnęła do swojej torby wyciągając z niego gruby notes. - Może w międzyczasie znajdziesz czas i zerkniesz?- zapytała, zagryzając dolną wargę i podała ojcu zapisaną kartkę. Chwycił ją między palce i marszcząc delikatnie czoło, odstawił kubek z powrotem na stół.
- Co to?
- Nowa piosenka, napisałam ją, kiedy ciebie byłeś w trasie, ale chciałabym poznać twoje zdanie. – odparła, nieśmiało się uśmiechając i zakładając włosy za ucho.
- Jasne – powiedział, uśmiechając się wesoło i zaglądając jej w oczy radośnie błyszczącymi zielonymi tęczówkami.
- Fajnie. Dobrze, zmykam już, bo się naprawdę spóźnię. Zadzwonię do ciebie popołudniu. Kocham cię tatku – rzuciła, pochylając się i całując go w głowę.
- Ja ciebie też, Mari ….


- Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Cosme, odruchowo kładąc jej dłoń na ramieniu i z troską wpatrując się w jej bladą twarz. Sol skinęła niewyraźnie głową i zamrugała energicznie, uparcie unikając patrzenia na Zuluagę. - Powiedziałem coś nie tak?
Siąknęła nosem i wbijając wzrok w boczną szybę, pokręciła głową, boleśnie zagryzając dolną wargę.
- Dawno nikt tak do mnie nie mówił – przyznała zdławionym głosem i założyła pasmo włosów za ucho, skubiąc nerwowo nitki wystające z dziury w jeansach. – Właściwie, to tylko mój tata używał tego zwrotu.
- A gdzie on teraz jest?
- Zginął w wypadku samochodowym dwa lata temu – odparła łamiącym się głosem i odchrząknęła cicho.
- Przykro mi. Nie wiedziałem, wybacz – powiedział szczerze skruszony, pochwytując po chwili jej błyszczące od łez spojrzenie.
- Nie szkodzi – rzuciła, wysilając się na swobodny uśmiech. – Chodźmy – dodała jeszcze i nie czekając na jakąkolwiek reakcje Cosme, wysiadła pospiesznie z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki i starając się uspokoić trzepoczące w piersi serce i opanować towarzyszące mu ukłucie bólu niemal nie do zniesienia
Tęskniła, choć starała się o tym nie myśleć. Tak potwornie jej brakowało obecności ojca w jej życiu. Jego zaraźliwego śmiechu; ciepłego błysku w oku; pasji z jaką żył; wielu godzin spędzonych wspólnie z gitarami na kolanach i tej partnerskiej relacji, której zawsze zazdrościli jej rówieśnicy. Byli do siebie tak bardzo podobni, nie tylko fizycznie, ale duchowo, że czasem się zastanawiała jak to jest w ogóle możliwe. Zupełnie jak ulepieni z tej samej gliny. Troszczyli się o siebie nawzajem, wspierali się i rozumieli bez słów. Ojciec był po prostu jej bratnią duszą w każdej dziedzinie życia, najlepszym przyjacielem i jedynym rodzicem, jakiego miała. Zawsze po prostu był przy niej, niezależnie od wszystkiego. Kochał ją najmocniej na świecie i robił wszystko, co mógł by wychować ją na silną kobietę, która będzie potrafiła poradzić sobie w życiu i nigdy się nie podda. Nie dopuszczała do siebie myśli, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy jego zabraknie. Naiwnie chyba sądziła, że jej tata jest niezniszczalny i będzie przy niej zawsze, ale los zakręcił kołem fortuny i okrutnie, bez ostrzeżenia wyrwał jej z rąk to, co było dla niej najcenniejsze w życiu. Najwspanialszego ojca pod słońcem, a wraz z nim cząstkę jej samej, której nigdy nie odzyska i której nawet nie chciała już odzyskać.
Przymknęła powieki, a kiedy niekontrolowane łzy popłynęły jej po policzkach, szybko otarła je wierzchem dłoni i zawachlowała rękami by osuszyć wilgotne oczy. Zrobiła głęboki wdech i uśmiechnęła się lekko do pana Zuluagi, który idąc kilka kroków przed nią, w milczeniu otworzył drzwi swojego domostwa, przepuszczając ją w progu.
- Dobrze się czujesz? – zapytał, spoglądając z niepokojem w jej zaszklone, zielone tęczówki, jakby czuł się winny, że całkiem nieświadomie przywołał przykre dla niej wspomnienia i ból.
- Wszystko w porządku – zapewniła, uśmiechając się szeroko i spojrzała mu w oczy. Cosme westchnął i skinął głową ze zrozumieniem, ale nie drążył dłużej tematu, tylko skierował się w głąb El Miedo, w poszukiwaniu młodego Crespo. Kiedy znalazł go w salonie, siedzącego na fotelu i tępo wpatrującego się w okno, zacisnął zęby i odchrząknął trochę zbyt głośno, wyrywając swojego gościa z odrętwienia.
- Rusz się Złodzieju Kotów. Masz gościa – mruknął ostro i spiorunował go wzrokiem.
- Ja? – zapytał Ethan, marszcząc czoło i powoli podnosząc się z fotela, ruszył przez pomieszczenie.
- A widzisz tu kogoś jeszcze? – zagadnął Zuluaga, bezradnie rozkładając ręce, a kiedy młody Crespo zbliżył się do niego na tyle, by mógł go dobrze usłyszeć, dodał cedząc słowa przez zęby: - Tylko się zachowuj, bo nie ręczę za siebie.
Ethan zmrużył podejrzliwie oczy i opierając się ramieniem o framugę, wychylił się lekko do przodu, wyglądając zza ściany i dostrzegając stojącą przy wejściowych drzwiach, Sol. Zrobił głęboki wdech i opierając się skronią o zimną framugę, przymknął powieki i policzył w myślach do dziesięciu.
Cosme pokręcił głową z dezaprobatą i nie zastanawiając się dłużej, podszedł do Sol i powoli poprowadził w kierunku salonu.
- Rozgość się, moje dziecko. Napijesz się czegoś? – zapytał, uśmiechając się do niej ciepło.
- Nie, dziękuję. Właściwie zaraz powinnam wracać, bo mam sporo pracy w gospodzie – wyjaśniła i zerknęła przelotnie na Ethana, który nie poruszył się ani o milimetr, wpatrując się w nią niestrudzenie błękitnymi oczami.
- Rozumiem. W każdym razie bardzo Ci dziękuję za odwiezienie do domu – powiedział z przyjaznym uśmiechem, a kiedy skinęła mu uprzejmie głową, dodał jeszcze: - W razie czego ….. będę na górze.
Odwrócił głowę i posłał Ethanowi ostatnie, ostrzegawcze spojrzenie, a potem zdecydowanym krokiem pokonał kilka schodów i zniknął na piętrze. Ethan wsunął dłoń do kieszeni jeansów i wszedł w głąb salonu, ściskając palcami nasadę nosa.
- Co tu robisz? – zapytał ostrzej niż zamierzał, jakby miał jej za złe, że tu przyszła, po czym odwrócił się z powrotem w jej stronę.
- Też miło cię widzieć – odpowiedziała, uśmiechając się gorzko i kręcąc głową, wbiła spojrzenie w okno na bocznej ścianie.
- Sol … - jęknął bezradnie, pochwytując jej pełne bólu i błyszczące od niedawnych łez spojrzenie. Zmarszczył czoło, przyglądając się jej przez chwilę, jakby zastanawiał się, co takiego doprowadziło ją do płaczu, a kiedy znów umknęła wzrokiem, ukrywając go za wachlarzem gęstych rzęs, wsunął drugą dłoń do kieszeni spodni i zacisnął ją w pięść. – Prosiłem byś nie przychodziła, nie kontaktowała się ze mną – dodał po chwili nieco spokojniej, starając się za wszelką cenę wyłowić jej spojrzenie i upewnić się, że tym razem jej nie uraził swoim wybuchem.
- Tak, wiem już to mówiłeś – odparła hardo Sol, odważnie spoglądając mu w oczy.
- To, dlaczego tu dziś przyszłaś? Dlaczego uparcie mnie nie słuchasz? – zapytał z rezygnacją i wyraźną udręką w głosie.
- Bo chciałam po prostu wiedzieć jak się miewasz – powiedziała szczerze, siłując się z nim przez chwilę na spojrzenia. – Pan Zuluaga powiedział mi o twoim ojcu. Przykro mi – dokończyła smutno.
Ethan zaśmiał się pod nosem niemal histerycznie i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Świetnie! – warknął do siebie, ukrywając twarz w dłoniach. – Gratuluje, Cosme! – dodał wściekle, przesuwając dłońmi po włosach i zaplatając je na karku, wbił jasne spojrzenie w okno, starając się uspokoić kotłujące się w nim emocje. Zrobił głęboki wdech i przymknął powieki.
- O tym właśnie mówię, Sol – westchnął i opuścił ramiona wzdłuż tułowia, posyłając jej rozżalone spojrzenie. - To przeze mnie mój ojciec trafił do więzienia. Tobie też narobiłem tylko kłopotów.
- Ethan nie uchroniłbyś ojca przed pójściem do więzienia i dobrze o tym wiesz, ale nie rozumiem, dlaczego nie dopuszczasz do siebie tego faktu? – odezwała się, marszcząc lekko czoło i robiąc zdecydowany krok w jego stronę. - I o jakim wpakowaniu mnie w kłopoty mówisz? Zostałam wezwana na przesłuchanie, bo chcieli wiedzieć, co nas łączy. Powiedziałam im o wypadku pod moim domem, ale zdaje się, że nie przekazałam im nic, czego by już nie wiedzieli….. – urwała nagle, gdy niespodziewanie z wnętrza jej torby dobiegł ich uporczywy dźwięk dzwoniącego telefonu. Sol niechętnie sięgnęła po komórkę i zerknęła na wyświetlacz, w taki sposób jakby spodziewała się, tego jaki numer miga na ekranie. Skrzywiła się i natychmiast odrzuciła połączenie, wrzucając aparat z powrotem do torby. - Uwierz mi, takie kłopoty, to nie są kłopoty. Miewam gorsze problemy – dokończyła cierpko i odwróciła głowę, umykając przed jego świdrującym, błękitnym spojrzeniem. W końcu Ethan pokręcił głową z rezygnacją, palcem wskazującym i kciukiem przecierając piekące ze zmęczenia oczy, a potem oparł się biodrami o stół i mocno zacisnął dłonie na krawędzi blatu.
- Jesteś potwornie uparta i zawzięta – jęknął Ethan po krótkiej chwili milczenia.
- Ostatnio twierdziłeś, że urocza – odparła bezpośrednio, zbijając go tym całkowicie z pantałyku, a kiedy spojrzał w jej błyszczące, intensywnie zielone oczy, kąciki jego ust ledwie zauważalnie drgnęły ku górze w lekkim uśmiechu. Szybko jednak spoważniał, ani na moment nie odrywając wzorku od jej ślicznej twarzy.
- Sol, ja mówię poważnie. Znajomość ze mną nie niesie ze sobą niczego dobrego. Powinnaś sobie odpuścić, tak będzie lepiej i bezpieczniej.
- Dla mnie czy dla ciebie? – zapytała, uparcie wpatrując się w jego napiętą twarz i drgający na policzku nerw od mocno zaciśniętej szczęki. – Wiem, co cię spotkało i wiem, że cierpisz, ale zamykanie się przed światem nie uchroni cię przed bólem, a tylko go pogłębi. Winisz się za coś, na co nie miałeś wpływu.
- Nie rozumiesz – jęknął i skrzywił się boleśnie.
- Tak sądzisz? – podjęła, mrużąc oczy. – Wyobraź sobie, że wiem jak to jest stracić najważniejszą osobę w życiu. Kogoś, kto jest dla ciebie bratnią duszą. I wiem jak to jest, kiedy zżera cię poczucie winy – wyznała łamiącym się głosem, kiedy przed oczami niczym film na przyspieszeniu, przemknęło jej w jednej krótkiej chwili, pół życia. Odwróciła głowę i zamrugała energicznie, powstrzymując cisnące się do oczy łzy, a potem przełknęła ogromną gulę, która stanęła jej w gardle i znów odważnie spojrzała mu w oczy. - Nie myśl, że tylko nad twoją głową wiszą ciemne chmury, a dla innych świeci słońce. Wielu ludzi czuje się podobnie, ale ten świat jest skonstruowany w taki, a nie inny sposób i po prostu musimy nauczyć się korzystać z tego, co przynosi życie. Czasem trzeba przejść przez piekło, by odnaleźć szczęście i radość życia – dokończyła ściszonym głosem, przyszpilając go spojrzeniem tak skutecznie, że nie był w stanie oderwać od niej oczu, nawet gdyby próbował. Tym bardziej, kiedy dostrzegł w jej oczach całą gamę intensywnych i przytłaczających uczuć, że ciężko było wyłapać wszystkie.
- To nie była twoja wina, Ethan – odezwała się spokojnym, wyważonym tonem i podeszła bliżej, stając z nim niemal twarzą w twarz. - Miłość nie wybiera, a serce nas nigdy nie słucha, takimi prawami rządzi się ten świat. Nie możesz obwiniać się za coś, za co nie ponosisz winy. Nie możesz się obwiniać za nieswoje decyzje i błędy. Są sprawy, na które nie mamy wpływu i pozostaje się z nimi pogodzić. Widocznie tak miało być, byś znalazł się tu gdzie jesteś i stał się tym, kim jesteś. Wszystko, co nas spotyka ma nas czegoś nauczyć. Ale to nie koniec twojej drogi, Ethan. Krzywdzenie siebie nie sprawi, że poczujesz się lepiej i przestaniesz mieć wyrzuty sumienia. Wiem, że to boli – powiedziała szeptem, bo głos w jednej chwili odmówił jej współpracy. Opuściła głowę i zamrugała energicznie za żadne skarby nie chcąc dopuścić do tego by się rozpłakać. Zrobiła głęboki wdech i znów spojrzała mu w oczy, kiedy nieustępliwie się w nią wpatrywał. - Znam ten ból, ale to niczego nie załatwi. Może to okrutne, ale ty wciąż żyjesz i musisz walczyć o swoje jutro. Ucieczka to nie rozwiązanie, tylko objaw tchórzostwa – dokończyła cicho.
Ethan zmarszczył brwi i zaśmiał się gorzko, ale choć chciał coś powiedzieć, żadne słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Przełknął ogromną gulę, która stanęła mu w gardle i zwiesił głowę, starając się wyrównać oddech i przegnać obrazy z przeszłości, które jak zwiastun jakiegoś filmu uporczywie wciąż migały mu przed oczami. Wrócił do rzeczywistości, kiedy poczuł delikatne i ciepłe palce Sol na policzku. Spojrzał jej w oczy jak tonący, szukający czegokolwiek, czego mógłby się chwycić by nie pójść na dno.
- Nie jesteś sam. Masz ojca, który w tej chwili potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, a ty musisz być silny, dla niego i dla siebie. Myślisz, że jemu jest łatwo, kiedy wie, że ty siedzisz tu i się nad sobą użalasz? Do czego cie to prowadzi, Ethan?
- Dlaczego to robisz? Dlaczego tak niezmordowanie usiłujesz wyciągnąć mnie z tego mroku, w którym żyje, skoro nawet mnie nie znasz? – spytał, sondując uważnie jej twarz, tak jakby chciał nauczyć się jej na pamięć. Sol cofnęła rękę i milczała przez kilka nieskończenie długich sekund, wpatrując się głęboko w jego niesamowite tęczówki koloru bezchmurnego nieba, a potem odwróciła głowę w bok i odruchowo założyła pasmo gęstych włosów za ucho, nieświadomie odsłaniając na moment drobny tatuaż zdobiący skórę na szyi tuż pod nim. Ethan zmrużył oczy, ale zanim zdążył zorientować się, co właściwie przedstawia, Marisol znów na niego spojrzała.
- Nie potrafię inaczej. Nie potrafię zobojętnieć na to, co się wokół mnie dzieje. Tego nauczył mnie mój ojciec – wyznała cicho, przygryzając policzek od wewnątrz, a kiedy zamrugała energicznie jedna samotna łza, popłynęła po jej policzku, więc otarła ją szybko wierzchem dłoni i siąknęła nosem. - Nie patrz w przeszłość Ethan, bo potkniesz się o teraźniejszość i popsujesz swoją przyszłość – powiedziała jeszcze drżącym z emocji głosem i ostatni raz spojrzała mu w oczy, a potem nie czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony, odwróciła się i wyszła, po chwili zatrzaskując za sobą cicho drzwi frontowe starego El Miedo…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Eillen
Generał
Generał


Dołączył: 25 Lut 2010
Posty: 7862
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ..where the wild roses grow...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:24:18 10-05-15    Temat postu:

227. CHRISTIAN & Co.


Christian obudził się w nienajlepszym humorze. Nie pomogła nawet poranna przebieżka po pobliskim parku. Choć przebiegł dystans dwa razy dłuższy niż zwykle, nie czuł się w ogóle zmęczony, a jego myśli wciąż uciekały w stronę wydarzeń ostatniego wieczora. Na samo wspomnienie tego, co się wydarzyło, wszystko kotłowało się w nim na nowo, miał wrażenie, że za każdym razem jeszcze bardziej niż poprzednio. Zazwyczaj, gdy nie potrafił sobie z czymś poradzić, wysiłek fizyczny pomagał mu oczyścić umysł i spojrzeć na wszystko na chłodno, ale nie tym razem. Wciąż przeżywał wszystko od nowa i wciąż nie wiedział czy bardziej złości go to, że Lia o niczym mu nie powiedziała, czy raczej fakt, że ktoś chciał ją skrzywdzić, być może przez niego. A jakby tego wszystkiego było mało, okazało się, że jego malutka siostrzyczka, którą przez wszystkie te lata usiłował chronić, trzymając się od niej z daleka, nie dość, że wiedziała wszystko o czym nigdy miała się nie dowiedzieć, to jeszcze wyszło na to, że przez to, że nie było go w pobliżu wpakowała się w jakiś beznadziejny związek z Estabanem El Panterą Chavezem, a teraz tkwiła w papierowym małżeństwie z bratankiem samego Fernanda Barosso. To nie mogło się dobrze skończyć.
Ściągnął z głowy kaptur sportowej bluzy i wyciągnąwszy z kieszeni małą butelkę wody mineralnej przycupnął na ławce. Pochylił się do przodu, ocierając czoło przedramieniem i wsparł łokcie o kolana, wlepiając wzrok w etykietkę na butelce. Zrobił kilka głębokich wdechów i odchylił się wygodnie na oparcie po czym upił łyk wody i przymknąwszy powieki, wystawił twarz w stronę słońca. Jego myśli znów mimowolnie powędrowały do wydarzeń z poprzedniego dnia, a ściślej rzecz biorąc do tego, co wydarzyło się kuchni w ośrodku Ignacia. Nie miał pojęcia jak to się stało, że przyszpilił ją do kuchennego stołu, pocałował i nie zarobił za to w twarz. To jak zareagowała, przylegając do niego ciasno i pozwalając mu na to wszystko, jej smukłe ciało tuż przy jego ciele, które zdawało się niemal w niego wtapiać, delikatny dotyk jej słodkich ust na jego wargach, wszystko to uświadomiło mu, że jest między nimi coś absolutnie wyjątkowego, jakiś szczególny rodzaj więzi, porozumienia dusz i serc, które biły w tym samym rytmie.
Od wydarzeń w opuszczonej fabryce, starał się zwalczyć w sobie uczucia, które wówczas dopuścił do głosu, ale teraz był pewien, że to jak walka z wiatrakami. Przy Lii czuł coś, czego jak mu się wydawało po śmierci Kylie, miał już nigdy w życiu nie poczuć. Uświadomił też sobie, że z całą pewnością Lia już dawno przestała być tylko jego przyjaciółką i bał się, że nigdy nie pozwoli mu na nic więcej; że tak jak wtedy będzie chciała udawać, że nic się nie stało. Wiedział, że jeśli utkną w tym zawieszeniu między przyjaźnią, a czymś więcej, co mogłoby ich połączyć, gdyby tylko Lia na to pozwoliła, a co zdawało się wisieć nad nimi jak gilotyna nad głową skazańca, to zniszczy ich oboje i tę więź, która się między nimi narodziła i z dnia na dzień przybierała na sile.
Nabrał powietrza w płuca i przesunął palcem wskazującym po dolnej wardze, zastanawiając się czy wieczorna kłótnia nie była przypadkiem jakimś podświadomym rodzajem mechanizmu obronnego, który miał ostudzić ich emocje i na powrót wytyczyć granicę, której nie powinni byli przekraczać. Szybko jednak odrzucił tę myśl, dochodząc do wniosku, że nadal jest zły, że o niczym mu nie powiedziała. Chciał ją chronić za wszelką cenę, a nie mógł tego robić, jeśli nie mówiła mu o takich rzeczach. Poza tym w pewien sposób zabolało go, że nie zaprotestowała ani nie próbowała go zatrzymać, gdy oświadczył, że nie mają o czym rozmawiać. Naprawdę starał się ją zrozumieć, ale Torres działał na niego jak płachta na byka i wkurzało go, że Lia tak bardzo mu zawierzyła, praktycznie nic o nim nie wiedząc.

– Co znowu zrobiłam nie tak? – spytała Kylie, krzyżując dłonie na piersiach i ściągając na siebie jego błyszczące złowrogo spojrzenie. Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową z dezaprobatą. Odwrócił się do niej plecami i oparł ramieniem o ścianę, wlepiając wzrok w jakiś mało istotny punkt za oknem. – Christian… – westchnęła. Słyszał jak podchodzi do niego, a kiedy jej szczupłe ramiona ciasno oplotły go w pasie, spiął się odruchowo. – Proszę, nie kłóćmy się – szepnęła, przylegając całą sobą do jego pleców i całując delikatnie jego nagie ramię.
– Nie chcę się kłócić – odparł beznamiętnym tonem. – Chcę zrozumieć, ale nie pozwalasz mi na to.
Kylie westchnęła z rezygnacją, opierając się czołem o jego ramię. Chwycił ją delikatnie za rękę i pociągnął tak, że znalazła się przed nim, za plecami mając okno.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć co cię z nim łączy? – spytał, wsuwając palec wskazujący pod jej brodę i zmuszając, by na niego spojrzała.
– Bo nic nas nie łączy – mruknęła z irytacją, odwracając wzrok.
– To po co się z nim ukradkiem spotykasz? – zapytał prosto z mostu. – Nie patrz tak na mnie – dodał, uśmiechając się kwaśno, gdy spojrzała na niego, zupełnie zaskoczona jego pytaniem. – Livia was widziała.
– A ty od razu musiałeś sobie do tego dorobić scenariusz – naskoczyła na niego, nerwowo przeczesując gęste włosy palcami.
– Nie musiałbym dorabiać sobie żadnego scenariusza, gdybyś nie miała przede mną jakichś cholernych tajemnic! – odparował.
– Nie ufasz mi?
– Nie wiem – warknął krótko, zdecydowanie ostrzej niż zamierzał. – Nie rozumiem czemu robisz jakąś tajemnicę z waszych schadzek i pieklisz się za każdym razem, gdy o niego pytam. Zupełnie jakbyś miała coś do ukrycia.
Kylie prychnęła pod nosem z irytacją. Chwyciła swoją skórzaną kurtkę, leżącą na oparciu kanapy i skierowała się w stronę drzwi.
– Dokąd idziesz?
– Nie twój interes. Mam dość kłótni i wysłuchiwania nieuzasadnionych pretensji i oskarżeń pod moim adresem.
– Nieuzasadnionych? – zaśmiał się gorzko, na krótką chwilę pochwytując jej spojrzenie. – Świetnie! Idź do niego, wypłacz się na jego ramieniu i niech jaśnie wielmożny książę Torres cię pocieszy.
– Wal się, Chris! – fuknęła gniewnie i wyszła, trzaskając za sobą drzwiami…

Christian westchnął ciężko i przesunął dłonią po twarzy, odganiając wspomnienia. Bardzo chciał się dowiedzieć o nim czegoś więcej i przekonać w końcu, po której stronie barykady stoi Torres, ale jak na złość, wszyscy których znał, a którzy mogliby wiedzieć cokolwiek na jego temat, nabierali wody w usta, gdy tylko słyszeli jego nazwisko. Jedyną osobą, która mogłaby mu udzielić jakichkolwiek informacji zadawał się być w tym momencie agent Brenner. Musiał skontaktować się z nim jak najszybciej i wyjaśnić to raz na zawsze, nim Torres – świadomie czy też nie – stanie się kością niezgody pomiędzy nim a Lią.
Wypił wodę do końca, wstał z ławki i wrzucił plastikową butelkę do pobliskiego kosza. Jeśli miał zamiar uporać się z przeprowadzką do dawnego mieszkania, powinien wziąć się w końcu do roboty, a nie siedzieć i rozmyślać, bo to i tak do niczego w tej chwili nie prowadziło. Naciągnął na głowę kaptur bluzy, a pół godziny później brał już prysznic w swoim mieszkaniu, które wkrótce miała zająć Lia.
Wyszedł z łazienki, ubrany jedyne w szare, dresowe spodnie, które opadały niebezpiecznie nisko na jego biodrach. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy zobaczył w salonie Livię, która na jego widok wsparła przedramiona na stole i przygryzła opuszek palca wskazującego, pożądliwym wzrokiem lustrując jego wysportowaną sylwetkę.
– Co robisz? – spytał, wycierając twarz i włosy ręcznikiem przewieszonym przez szyję.
– Patrzę na ciebie – przyznała bez skrępowania ani na chwilę nie odrywając błyszczącego spojrzenia od jego ciała. – Wiesz jaka to tortura mieć w zasięgu dłoni takie smakowite ciastko i nie móc go zjeść? – zaśmiała się. Christian parsknął pod nosem i pokręcił głową z dezaprobatą. Wiedział doskonale, bo to samo przerabiał w tym momencie z Lią, choć nie śmiał nawet przyrównywać tego, co czuł do niej, do tego, co kiedyś łączyło go z Livią, bo z panną Reyes nigdy nie chodziło o nic więcej ponad seks. Przynajmniej z jego strony.
Podszedł do okna i zasępił się, sięgając po leżące na parapecie papierosy.

– Co robisz? – spytała zaskoczona.
– Jestem w rozsypce – mruknął w jej usta, poczym chwycił jej dolną wargę zębami i pociągnął lekko. – A ty bardzo chcesz mnie pocieszyć – dodał, spoglądając w jej niebieskie tęczówki. – Mylę się?
– Jesteś pijany – jęknęła bez przekonania, gdy pociągnął ją w stronę kanapy, usiadł i posadził ją sobie na biodrach.
– Nie na tyle, by nie móc cię wykorzystać – zaśmiał się, wsuwając dłonie pod jej koszulkę na plecach i płonącym wzrokiem omiatając jej twarz, a potem dekolt. – Oboje wiemy, że masz na to ochotę odkąd się poznaliśmy – powiedział, wsuwając nos w jej jasne włosy i przywierając wargami do skóry tuż przy uchu. Poruszyła się niespokojnie, jakby miała zamiar go odepchnąć, ale wtedy przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa i jednym zdecydowanym ruchem, położył ją na kanapie i zawisł nad nią. – Widziałem to w każdym twoim spojrzeniu. – Pokręciła głową, chcąc zaprotestować, ale zaśmiał się cicho, wpatrując się łakomie w jej usta i przesuwając dłonią wzdłuż jej boku, umyślnie zahaczył kciukiem o jej pierś. – Chcesz się wycofać teraz, kiedy masz okazję spełnić swoje fantazje? – spytał cicho, spoglądając w jej niebieskie tęczówki i nie czekając na odpowiedź, sięgnął dłonią do drobnych guziczków jej bluzeczki.
Westchnęła cicho, a jej piersi zaczęły rytmicznie falować, gdy jej oddech przyspieszył pod jego dotykiem.
– Czego od mnie chcesz? – spytała drążącym głosem.
Uśmiechnął się pod nosem i rozchylił poły jej bluzki, wsuwając kolano między jej uda i wygodnie lokując się między nimi.
– Nie obiecam ci pierścionka, ślubu ani gromadki dzieci – powiedział, podciągając jej spódnicę i przygniatając ją swoim ciężarem. – Jeśli oczekujesz czegoś więcej niż seksu, każ mi przestać – dodał cicho, chwytając ją pod kolanem i zakładając sobie jej nogę na biodro.
Wplotła palce w jego włosy i zajrzała w jego zielone tęczówki. Miał cholerną rację – pragnęła go od kiedy się poznali, ale on był po uszy zakochany w Kylie i świata poza nią nie widział. Teraz, kiedy w końcu mogła go mieć, chciała więcej niż tylko seksu. Ale od czegoś trzeba było zacząć.
Uniosła lekko głowę i chwyciła jego dolną wargę zębami.
– Z tego co zauważyłam, jesteś raczej monogamistą, więc chyba mogę zaryzykować – wymruczała w jego usta…

Kiedy myślał o tym teraz, widział dokładnie jakim był wówczas egoistą i nie czuł się zbyt dobrze ze świadomością, że ją wykorzystał jedyne po to, by zdusić w sobie nieco ból po stracie ukochanej kobiety i wypełnić pustkę jaka powstała w jego życiu, gdy jej zabrakło. Nie był ze stali i nie był maszyną, w której wystarczy nacisnąć guziki, by wyłączyć niechciane uczucia i emocje. Potrzebował wtedy bliskości drugiego człowieka, jakiegoś rodzaju czułości i kogoś kto się o niego zatroszczy, a Livia bardzo ochoczo oferowała mu wówczas to wszystko. I nigdy się nie skarżyła ani nie miała pretensji o charakter ich wzajemnej relacji, co nie zmieniało faktu, że okazał się samolubnym draniem.
– Co z tobą? – spytała po chwili Livia, przerywając ciszę, jaka zapanowała w mieszkaniu.
Christian uśmiechnął się pod nosem, wsunął w usta papierosa, którego do tej pory obracał miedzy palcami i sięgnął po zapalniczkę.
– Przez te wszystkie lata starałem się chronić Laurę, odciąć ją od wszystkiego i oszczędzić jej przede wszystkim rozczarowania ojcem. Tymczasem okazuje się, że ona wie to wszystko, czego ja usiłowałem dowiedzieć się przez te wszystkie lata i dowiedziała się tego tu, w Valle de Sombras.
– Nie możesz się obwiniać.
– Livia – upomniał i spojrzał na nią ganiąco. – Gdybym stąd nie wyjechał, wiele rzeczy by się nie wydarzyło.
– Nie poznałbyś Kylie – zauważyła, na co Christian zacisnął tylko mocniej szczęki, odwracając głowę w bok i spoglądając za okno. Przez myśl przemknęło mu, że może to wcale nie Kylie była miłością jego życia, jak sądził do tej pory. Westchnął cicho i zaciągnął się nikotynowym dymem, zatrzymując go w płucach zdecydowanie dłużej niż to było konieczne. Gdy ciszę jaka ponownie między nimi zapanowała, przerwał sygnał wiadomości, sięgnął po swój telefon, który leżał obok papierosów na parapecie i odczytał wiadomość:
„Nie chcę się z Tobą kłócić. Przepraszam. P.S. Dziękuję za cudowny prezent. L”
Uśmiechnął się, zadowolony z siebie i jeszcze przez chwilę gapił się wyświetlacz swojego telefonu jak zahipnotyzowany.
– Powiesz, kto jest tą szczęściarą? – spytała Livia, a Christian spojrzał na nią, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jej obecności. – I co ona ma, czego nie znalazłeś u mnie? – spytała, wstając z krzesła i podchodząc do niego. Zatrzymała się tuż przed nim i spojrzała wprost w jego błyszczące, zielone tęczówki. Christian zacisnął mocniej dłoń na telefonie i strzepnął popiół z papierosa, do stojącej na parapecie małej popielniczki.
– Nie potrafię ci odpowiedzieć, Liv. Wiem, że nie zachowałem się wobec ciebie w porządku, zwodziłem cię i swoim zachowaniem dawałem złudne nadzieje, ale… – nabrał powietrza w płuca i spojrzał jej w oczy. – Ona jest światłem, które rozświetliło mrok spowijający moje życie, słońcem, które ogrzało moje skostniałe serce, ma w sobie coś, co mnie do niej przyciąga i co sprawia, że kiedy jestem z nią, wszystko inne przestaje mieć znaczenie… – urwał, jakby był zaskoczony własnym wyznaniem. – Bez ostrzeżenia i pytania o zgodę wkroczyła do mojego świata i stała się jego centrum. Nie chcę tego zepsuć, chcę, żeby została w nim na zawsze i pozwoliła mi się uszczęśliwiać. Nie bierz tego do siebie, Livia. Jesteś piękna, inteligentna, zabawna i… gorąca – dodał po chwili. – Na pewno też w końcu spotkasz kogoś, kto straci dla ciebie głowę – powiedział, trącając ją zaczepnie w czubek nosa.
– Zakochałeś się – stwierdziła Livia, uśmiechając się lekko, choć łzy cisnęły jej się do oczu. Bardzo chciała, żeby to o niej mówił z takim uczuciem, żeby to ona zaprzątała jego myśli i żeby myśląc o niej, miał w oczach ten ciepły blask, a na ustach uśmiech, który zdradzał więcej niż milion słów. Najwyraźniej jednak Christian Suarez nie był partią dla niej.
Christian otworzył usta, by coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust, więc tylko uśmiechnął się pod nosem. Był zakochany i w końcu chyba był gotów przyznać to sam przed sobą.

* * *

Lenny wsparła się łokciami o blat biurka i wplotła palce we włosy, a następnie przesunęła dłonie na tył głowy i zaplotła je na karku, odchylając się wygodnie na oparcie swojego krzesła. Po rozmowie z szefem – Gabrielem Lopezem – była jeszcze bardziej zła i rozdrażniona. Lopez chciał konkretów a nie tylko niepopartych żadnymi dowodami teorii, a dowodów nie było i nic nie wskazywało na to, by miały się nagle pojawić. Sprawa starego Zuluagi, który niemal tuż po opuszczeniu murów więzienia – niewątpliwie z pomocą osób trzecich – przeniósł się na tamten świat, była teraz priorytetem. I nie chodziło już tylko o samo wyjaśnienie kto za tym wszystkim stoi, ale o to, że śmierć El Diablo oznaczała nowy początek w jego królestwie – nowy podział wpływów i sił. Więcej niż pewne było to, że będzie wielu chętnych, by stanąć na czele przybytku Zuluagi i przejąć stery na jego niezatapialnej łajbie. Pierwszym w kolejce do przejęcia władzy zdawał się być Orson Crespo, ale on z wiadomych względów odpadł z tego wyścigu jeszcze przed jego startem.
Lenny westchnęła ciężko i przygryzła dolną wargę. Sądziła, że szybko upora się z zadaniem jakie przydzielił jej Lopez i będzie mogła wrócić do Monterrey, ale wyglądało na to, że utknęła w Miasteczku Cieni na dobre, bo sprawy nie rozwiązywały się, a tylko jeszcze bardziej komplikowały. Zupełnie jakby w tej zapomnianej przez boga mieścinie nie mogło wydarzyć się nic dobrego. Wszyscy mieli tu nie tylko jakieś sekrety i tajemnice, ale różne powiązania ze światem przestępczym, zupełnie jakby to było obowiązującą w Valle de Sombras normą, której każdy musiał się podporządkować.
Chwyciła między palce leżący na biurku arkusz papieru i jeszcze raz przyjrzała się zeznaniom młodej kobiety, która już na pierwszy rzut oka wydawała się być poza tym wszystkim. Maria Soledad Ramirez, kiedy przyszła złożyć zeznania, była zdenerwowana, ale szybko okazało się, że tak naprawdę nie ma o niczym pojęcia, a już na pewno w żadnym razie nie czuje się nękana. Owszem, zawiozła Ethana Crespo do szpitala, potem została ostrzeżona za pośrednictwem Cosme Zuluagi o potencjalnie grożącym jej niebezpieczeństwie, a w czasie odwiedzin w El Miedo zamieniła kilka słów z synem Orsona, ale to nikt inny jak Cosme Zuluaga zdradził jej kilka wstrząsających faktów z przeszłości młodego Crespo.
Stukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań. Nie zdążyła nawet powiedzieć „proszę”, gdy drzwi otworzyły się ze zgrzytem i stanął w nich Mauricio Rezende.
– Cześć, masz chwilę? – zapytał, a Lenny patrząc na jego uśmiechniętą twarz od razu poczuła się lepiej.
– Jasne, wejdź – odparła, wskazując dłonią miejsce przy biurku na wprost siebie. Mauricio zamknął za sobą drzwi, rozpiął guzik stalowoszarej marynarki i rozsiadł się wygodnie. – Co cię sprowadza? – spytała Lenny, pochwytując jego błyszczące spojrzenie.
– Nie mogę bezinteresownie odwiedzić koleżanki ze studiów? – zagadnął rozbawiony.
Lenny zmrużyła oczy, udając, że zastanawia się nad odpowiedzią, a po chwili uśmiechnęła się cwano, siłując się z nim na spojrzenia.
– Nie – powiedziała w końcu. – Bo z tego co wiem, Mauricio Rezende niczego nie robi bezinteresownie.
Mecenas parsknął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, zastanawiając się co sprawiło, że z nieśmiałej, szarej myszki w rozciągniętym swetrze, jaką pamiętał ze studiów, stała się pewną siebie, świadomą swoich atutów kobietą. Westchnął cicho i sięgnął po swoją aktówkę, którą wcześniej postawił na podłodze obok krzesła.
– Przyszedłem sprawdzić czy panicz Alejandro Barosso wycofał zeznania przeciwko Suarezowi – powiedział, sięgając do teczki. – Widzę, że nie, więc przyniosłem coś, co powinnaś zobaczyć – dodał, przesuwając w jej stronę po blacie biurka plastikowe pudełko z płytą w środku.
– Co to? – spytała Lenny, unosząc brwi i przyglądając się to płycie, to pokerowej twarzy Mauricia.
– Niezbity dowód na to, że Alex złożył fałszywe zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa i jeśli ktokolwiek ma być podejrzany o cokolwiek to tylko on.
– Masz jakiś interes w tym, żeby go zniszczyć?
Mauricio uśmiechnął się pod nosem.
– Być może – rzucił enigmatycznie – ale to najmniej istotne w tej sprawie.
– Czyżby?
– Nie drąż, Lenny – powiedział, uśmiechając się sztucznie, a ton jego głosu jednoznacznie wskazywał, że niczego z niego nie wyciągnie. – Powiedz lepiej jak wygląda sprawa Zuluagi.
– A którą masz na myśli? – odpowiedziała pytaniem, uśmiechając się gorzko.
Mauricio zmarszczył czoło i potarł dłonią kark.
– A ile ich jest? – zapytał, zgrywając zakłopotanie.
– Czyżbyś nie kontaktował się ze swoimi klientem? – zaśmiała się Lenny. – Może trzeba mu zasugerować zmianę adwokata?
Mecenas przewrócił oczami, a jego usta rozciągnęły się w leniwym uśmieszku. Lenny miała wrażenie, że choćby się waliło, paliło i grzmiało, Rezende nigdy nie straci ani odrobiny wrodzonej pewności siebie, która z pewnością była bardzo mocna w jego profesji, ale też dodawała mu swego rodzaju uroku i… męskości.
– Jeden. Sprawa z Guadelupe Martinez i Dolores Lozano – zaczęła wyliczać, odliczając na palcach. – Dwa. Sprawa ukrywania pod własnym dachem poszukiwanego od dawna przestępcy, Orsona Crespo i jego syna. Trzy. Sprawa śmierci Mitchella Zuluagi i Antonietty Boyer. O ile ta pierwsza ma spore szanse zakończyć się po jego myśli…
– Zaraz, zaraz… – Mauricio wszedł w jej zdanie i pochylił się w jej stronę, opierając przedramiona o blat biurka i splatając dłonie w koszyczek. – Co ty sugerujesz?
– Dawno temu Cosme zeznawał przeciwko swojemu ojcu, Mitchellowi. Ten trafił za kratki, ale postanowił zniszczyć synowi życie i razem z panną Boyer obmyślili dość chytry plan. Boyer zaszła w ciążę z Cosme po czym zabrała mu dziecko, wyjechała i sfingowała własną śmierć. Zuluaga został oskarżony o jej zabójstwo, ale jakimś cudem został uniewinniony. Po latach panna Boyer wróciła do Valle de Sombras jako cudownie zmartwychwstała. Wiemy, że cały czas działała w porozumieniu z Mitchellem. Orson Crespo, prawa ręka Mitchella, miał się sprzeciwić rozkazom El Diablo i szukając azylu trafił do El Miedo. Niemal w tym samym czasie zginęła Boyer i stary Zuluaga. Cosme miał motyw by pozbyć się obojga.
– To niedorzeczne – zaoponował Mauricio, ale w jego głosie dało się słyszeć wahanie. – Zabiłby swojego ojca i matkę swojego dziecka? Po co?
Lenny wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Być może po to, żeby się zemścić za cierpienia jakich doznał z ich strony.
Mauricio westchnął ciężko i spojrzał na Lenny z powątpiewaniem, odchylając się z powrotem na oparcie krzesła i analizując w myślach przedstawione przez Lenny fakty. Choć na pierwszy rzut oka wszystko zdawało się mieć sens, miał przeczucie, że w tej układance brakuje jeszcze kilku kawałków, których odnalezienie być może zmieni cały obraz.
– Chcesz mu postawić zarzuty?
– Nie mam dowodów. Jedyne co mogę mu zarzucić w tym momencie z całą pewności, do ukrywanie przestępcy. Reszta to tylko jedna z teorii, bo skoro strzelał do Martinez, to może strzelił też do Boyer i wcale nie jest taki niewinny jak nam się wydaje. Muszę sprawdzić każdą możliwą wersję. Lopez zaczyna świrować, są naciski z góry, a tu jak na złość wszystko zamiast się rozwiązywać, tylko jeszcze bardziej się komplikuje – dokończyła i westchnęła ciężko. – Dlatego będę przeszczęśliwa, jeśli przynajmniej sprawę Suareza będę miała z głowy – dodała, chwytając plastikowe opakowanie z płytą CD w środku, które przed chwilą dostała od mecenasa.
– Zdajesz sobie sprawę, że to zaledwie mała kulka śnieżna, która z pewnością spowoduje ogromną lawinę brzemienną w skutkach – bardziej stwierdził niż zapytał, a gdy Lenny podejrzliwie zmarszczyła czoło, dokończył: – Fernando Barosso i jego synowie są tu nietykalni, wydaje im się, że są poza prawem i wszystko, łącznie z niewinnością mogą kupić za swoje brudne pieniądze.
– Uważasz, że powinnam umorzyć postępowanie wobec Suareza a jednocześnie nie wyciągać konsekwencji wobec panicza Barosso, bo spotka mnie srogi gniew jego ojca?
Mauricio nonszalancko wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko.
– Wiesz jak to jest, nie ruszaj gówna, bo będzie śmierdziało – powiedział, wstając ze swojego krzesła. – Dasz się zaprosić na obiad?
– Największy podrywacz i łamacz serc zaprasza na obiad słodką Lenny? – zaśmiała się.
– Tylko pod warunkiem, że gdzieś za rogiem nie czai się twój brat z gnatem – odparł mrugając do niej z rozbawieniem.
– Tego nie mogę ci zagwarantować – powiedziała Lenny, zbierając swoje rzeczy z biurka. – Albo liczysz się z ryzykiem, albo…
– Nie licz na przyjemność – dokończył za nią i oboje roześmieli się w głos. Mauricio otworzył drzwi i przepuścił ją przodem, zapinając marynarkę. Zmrużył oczy i przystanął na moment, gdy w głębi przestronnego pomieszczenia, w którym jak mrówki młodzi mundurowi odwalali za swoich starszych kolegów papierkową robotę, zobaczył znajomą postać. Zamrugał powiekami, ścisnął palcami nasadę nosa i potarł palcami piekące oczy. Gdy ponownie spojrzał w tamtą stronę, utwierdził się tylko w przekonaniu, że to nie zjawa ani omam – jak sądził, gdy zobaczył ją kilkadziesiąt minut wcześniej pod Grupo Barosso – ale rzeczywistość, która zdawała się teraz śmiać mu się prosto w twarz, a której uparcie nie chciał przyjąć do wiadomości.

Gdy zobaczył ją, rozwaloną w niechlujny, mało dziewczęcy sposób na krześle przy odrapanym stoliku, ostentacyjnie żującą gumę, kolejny raz ogarnęło go uczucie, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie, że to ktoś inny powinien być tu zamiast niego.
– Cześć – bąknęła, uśmiechając się ironicznie i lustrując go pogardliwym spojrzeniem, z irytacją nawijając gumę na palec wskazujący. – Jaki mamy plan? – spytała, podnosząc się z krzesła i obróciwszy je pod sobą płynnym ruchem, usiadła na nim okrakiem, opierając przedramiona o oparcie.
– Plan? – zapytał, marszcząc czoło. – Może na początek zacznij się zachowywać jak…
– Panienka z dobrego domu? Mowy nie ma – zaprotestowała stanowczo. – Nie będę udawać kogoś, kim nie jestem.
– A potrafisz patrząc w lustro sama sobie odpowiedzieć na pytanie kim naprawdę jesteś? – zagadnął, zajmując miejsce po przeciwnej stronie stolika i pochwytując jej wrogie spojrzenie…

– Mauricio? – głos Lenny wyrwał go z rozmyślań. – Dobrze się czujesz? – spytała, przyglądając mu się z troską.
Skinął głową, przywołując na twarz wystudiowany, zawodowy uśmiech. Nie czuł się dobrze i przez chwilę miał wrażenie jakby oberwał czymś ciężkim w tył głowy.
– W porządku – powiedział. – Po prostu przypomniało mi się coś, ale to zupełnie nieistotne – dodał i objąwszy ją ramieniem po przyjacielsku, poprowadził w stronę wyjścia.

* * *

Diaz nawet nie podniósł głowy znad dokumentów, nad którymi ślęczał, gdy ktoś wszedł do jego gabinetu.
– Miło, że w końcu zaszczyciłeś nas swoja obecnością – powiedział zirytowany, gdy jego gość zamknął za sobą drzwi. – Można wiedzieć, gdzie do cholery byłeś?
Brunet uśmiechnął się półgębkiem i nie pytając o pozwolenie, zajął miejsce w fotelu dla gości.
– Rozmawiałem z Gretą Ortiz – odparł rzeczowo. Diaz zmarszczył czoło i spojrzał na swojego rozmówcę, jakby w ogóle nie rozumiał o czym mowa. – Została postrzelona – wyjaśnił krótko.
– I zajęło ci to cały dzień?
Tony wzruszył nonszalancko ramionami i uśmiechnął się pod nosem.
– Dobrze, że w ogóle się tym zająłem, bo zauważyłem, że wszyscy tutaj większą wagę przywiązują do trupów niż żywych pokrzywdzonych.
– Chyba zapominasz, że jesteś tu tylko pionkiem, O’Donell. Jesteś moim podwładnym i nie ty podejmujesz tu decyzje – upomniał surowym tonem Diaz. – Jesteśmy pod lupą i z każdej strony patrzą nam na ręce. Mamy na karku jakiegoś żółtodzioba z San Antonio, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy i prokuraturę z Monterrey, więc bądź łaskaw zachowywać się…
– Przepraszam szefie – do gabinetu wszedł młody policjant z jakąś wypchaną kopertą w dłoni.
– Ile razy, do cholery, mam mówić, żebyście pukali! – warknął poirytowany Pablo, posyłając swojemu podwładnemu mordercze spojrzenie. – Co jest? – spytał już łagodniej, chłopak uśmiechnął się głupio i wyszeptał bezgłośne „przepraszam”.
– Jakiś dzieciak to przyniósł – powiedział policjant, podając Diazowi kopertę. Pablo przyjrzał się jej podejrzliwie a potem przeniósł spojrzenie na funkcjonariusza.
– Dlaczego nie otworzyliście?
– Bo jest imiennie zaadresowane na panią prokurator, a wyszła już z pracy jakąś godzinę temu.
Pablo westchnął ciężko, otworzył szufladę, z której wyjął gumowe rękawiczki. Założył je i zabrał od chłopaka kopertę.
– Możesz odejść – powiedział, wpatrując się w wykaligrafowane na kopercie, jakby dziecięcym charakterem pisma, imię i nazwisko pani prokurator.
– Eleonore Brenner? – zagadnął Tony, który nagle znalazł się przy jego biurku. – To ją przysłali z Monterrey?
– Znasz ją? – spytał Diaz.
O’Donell uśmiechnął się krzywo i wsunął dłonie w kieszenie jeansów.
– Miałem wątpliwą przyjemność – rzucił enigmatycznie, nie odrywając wzroku od koperty, którą właśnie rozrywał Diaz. – Czy nie powinieneś czasem poczekać na nią i pozwolić by sama czyniła honory? – spytał, ale kiedy Diaz posłał mu wściekłe spojrzenie, uniósł ręce w geście poddania i cofnął się o krok. W tym samym momencie z koperty na biurko Pabla wypadła broń i kawałek kartki papieru.
Z tej broni strzelano do panny Boyer. Mam nadzieje, że zrobicie z tego użytek i winny zostanie ukarany – odczytał i spojrzał na Tony’ego, unosząc brwi pod samą linię włosów. Pracował w policji nie od wczoraj i nie potrafił sobie przypomnieć, by kiedykolwiek wcześniej zdarzyła się sytuacja, w której ktoś dostarcza potencjalne narzędzie zbrodni w kopercie zaadresowanej imiennie bezpośrednio na prokuratora prowadzącego sprawę.
– Wolne żarty – zaśmiał się O’Donell. – Chyba nie bierzesz tego poważnie? To na pewno jakiś głupi żart.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na ty – warknął Pablo. – Poza tym nie interesuje mnie twoje zdanie na ten temat i nie ty będziesz decydował o tym, co z tym zrobić. Przypominam ci, że nie jesteś u siebie a skoro już zacząłeś babrać się w sprawie Ortiz, to doprowadź ją do końca i nie interesuj się tym, czym nie powinieneś – zakończył, wypraszając go gestem przypominającym odganianie się od natrętnej muchy. Tony O’Donell był jego podwładnym zaledwie od kilku godzin, rozmawiał z nim parę minut, a już niewyobrażalnie działał mu na nerwy. Gdy brunet zamknął za sobą drzwi, Pablo sięgnął po swoją komórkę. – Lenny? Gdzie jesteś?… Chyba mamy przełom w sprawie Boyer, ale to nie jest rozmowa na telefon. Wracaj zaraz na komisariat…

* * *

Spakował swoje rzeczy i właściwie był gotowy do przeprowadzki. Miał nawet pojechać od razu do mieszkania, ale pomyślał, że to niezbyt grzecznie wpraszać się tak bez uprzedzenia. Ariana przecież była śliczną, młodą dziewczyną i na pewno prowadziła jakieś życie towarzyskie, a on nie miał ochoty swoim niezapowiedzianym pojawieniem się w rodzinnym mieszkaniu, prowokować jakichś niezręcznych sytuacji. Pomyślał, że z samego rana zadzwoni do Laury i poprosi o numer do Ariany, albo nawet sam odwiedzi ją w kawiarni Camila i spróbuje się jakoś dogadać. Być może jednak prawda była całkiem inna. Rozmowa z Livią pozwoliła mu uświadomić sobie pewne sprawy. Perspektywa zamieszkania z Lią pod jednym dachem była wystarczającym uzasadnieniem dla odwlekania przeprowadzki.
Otworzył drzwi do gospody Ramirezów i przepuścił Livię przodem. Niemal od razu po przekroczeniu progu lokalu dostrzegł stojącą przy barze Lię, wesoło gawędzącą z Diego, która jakby od razu wyczuwając jego spojrzenie, odwróciła się przez ramię. Uśmiechnęła się, ale kiedy jej wzrok dostrzegł stojącą przy jego boku Livię, spochmurniała. Zamieniała jeszcze kilka słów z Ramirezem i wmieszała się w tłum gości.
– No w końcu! – zawołał Leo, zmierzając w ich stronę z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy i butelką piwa w dłoni. – Już myślałem, że nie dotrzesz – zwrócił się do Chrisa, po czym przeniósł czujne spojrzenie na Livię. – Miło cię znów widzieć.
– Ciebie też – odparła, wysilając się na uśmiech, ale żadne z nich nie potrafiło kłamać, a Christian lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, że tych dwoje nie darzy się szczególną sympatią.
– Mogę cię prosić na słówko? – zagadnął Leo i nie czekając na reakcję Suareza, chwycił go za łokieć i odciągnął na bok. – Co ty odpierdzielasz? – spytał poważnie.
– Ja? – Christian zmarszczył czoło i popatrzył na przyjaciela jak na wariata.
– Po cholerę ją tu przywlokłeś?
– Daj spokój – mruknął Christian, przewracając oczami.
– Jeśli chciałeś wkurzyć Lię, to świetnie ci się to udało – wycedził przez zęby, zerkając przez ramię w stronę baru, gdzie Sol i Lia toczyły jakąś zażartą dyskusję i wyglądało to tak, jakby panna Ramirez usilnie usiłowała przekonać ją do czegoś. Christian przesunął dłońmi po twarzy i włosach i westchnął ciężko, spoglądając na Leo bezradnie. – Przysięgam, że jeśli ją skrzywdzisz, to obiję ci gębę tak, żeby żadna laska nie miała ochoty nawet na nią patrzeć – ostrzegł Leo poważnym tonem, wbijając palec wskazujący dłoni, w której trzymał butelkę, w tors Suareza. – I skończy się nasza przyjaźń – dodał.
Christian uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na przyjaciela, unosząc wysoko jedną brew i usiłując się nie roześmiać.
– Mówię poważnie. Śmiertelnie poważnie – powiedział Sanchez, na co Christian tylko po przyjacielsku poklepał go w ramię.
– O nic nie musisz się martwić – odparł.
– Schowasz dumę do kieszeni i pójdziesz z nią pogadać? – spytał Leo, upijając łyk cierpkiego trunku, a gdy Suarez skinął głową twierdząco, wyszczerzył się od ucha do ucha. – No i to jest bardzo dobra decyzja, bo już się bałem, że będziecie się teraz zachowywać jak para smarkaczy, którym urażona duma nie pozwala się do siebie odzywać.
Christian uśmiechnął się i pokręcił głową z niedowierzaniem, kiedy Leo mrugnął mu porozumiewawczo, chwycił Livię za rękę i pociągnął ją w przeciwny koniec lokalu niż ten w którym stała Lia. Zrobił głęboki wdech i ruszył w jej stronę. Kiedy zdołał się przecisnąć przez tłum, siedziała na wysokim stołku przy barze i sączyła pomarańczowy sok przez słomkę. Bez słowa zajął miejsce po jej prawej stronie i wlepił w nią błyszczące spojrzenie. Lia odchrząknęła lekko i uparcie unikając patrzenia na niego, zaczęła nerwowo mieszać słomką w swojej szklance.
– Też nie chcę się kłócić – powiedział nakrywając jej dłoń swoją, a gdy w końcu spojrzała na niego, uniósł ją do swoich ust, by zaraz potem pociągnąć ją na parkiet. Gdy znalazła się w jego ramionach, uśmiechnął się jednym kącikiem ust i przesunął dłonią po jej plecach, zatrzymując się na linii bioder. Lia przygryzła dolną wargę i spojrzała mu w oczy, a on oparł się czołem o jej czoło i poruszając się tuż przy jej ciele w rytm muzyki, zaczął bezgłośnie recytować słowa piosenki, którą po kilka razy dziennie puszczały chyba wszystkie radiowe stacje na świecie…
    Yo te miro y se me corta la respiración
    Cuando tu me miras se me sube el corazón
    Y en un silencio tu mirada dice mil palabras
    La noche en la que te suplico que no salga el sol

    Bailando, bailando, bailando, bailando
    Tu cuerpo y el mío llenando el vacío
    Subiendo y bajando, subiendo y bajando
    Bailando, bailando, bailando, bailando
    Ese fuego por dentro me esta enloqueciendo
    Me va saturando...


* * *

Zakład karny w Apodaca, trzydzieści kilometrów od Montrrey. Docelowo Puente Grande – więzienie o zaostrzonym rygorze w Jalisco. Dla Orsona Crespo nie było innej alternatywy; nie z jego przeszłością i tym, co miał na sumieniu. Douglas Brenner wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny, ale wiedział też, że tacy ludzie jak Orson Crespo są potrzebni. Meksykańskie więzienia były przepełnione, a odkąd tutejszy rząd zaczął walkę z przestępczością narkotykową, stały się polami regularnych bitew dla konkurencyjnych karteli; walka o wpływy rozgorzała na dobre także za więziennymi murami i brali w tym udział także strażnicy więzienni, często zaangażowani bezpośrednio w ucieczki więźniów i handel narkotykami wewnątrz więzienia. Wszyscy czerpali z tego mniejsze i większe korzyści, a system więziennictwa w Meksyku był zepsuty do tego stopnia, że większość zakładów karnych stała się prywatnym folwarkami narkotykowych bossów, w których kwitły narkotykowy biznes, prostytucja i przemoc.
Doug zgasił papierosa w metalowej popielniczce, która stała ma biurku. Miał przyzwolenie i zielone światło od tutejszych władz – które chętnie przekazywały ludzi takich jak Orson Crespo innym organom, w tym DEA, które pozostawało poza wszelkim układami – na działanie, a także pełne poparcie swoich zwierzchników, więc zamierzał działać. Chwycił teczkę z dokumentami, którą dostarczono mu tuż po aresztowaniu prawej ręki Mitchella Zuluagi i ruszył wąskim korytarzem w stronę pokoju przesłuchań, gdzie ten miał już na niego czekać. Gdy wszedł do środka, Orson Crespo, przebrany już w pomarańczowy, więzienny kitel, siedział pochylony przy małym stoliku, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w swoje dłonie splecione w koszyczek.
– Douglas Brenner – przedstawił się oficjalnie, odsuwając krzesło i zajmując miejsce na wprost Crespo. Orson uniósł na niego zbolały wzrok, ale szybko powrócił do obserwowania swoich dłoni, jakby to było coś najbardziej pasjonującego, co widział w życiu. – Jestem szefem oddziału DEA w Miami i mam dla pana propozycję. Myślę, że nie do odrzucenia – dodał, ściągając na siebie czujne spojrzenie Crespo, który tym razem odchylił się wygodnie na oparcie swojego krzesła. Powoli zsunął ze stołu dłonie, a w pomieszczeniu rozległ się brzęk łańcucha grubych kajdan, którymi był skuty. Douglas wpatrywał się w niego niestrudzenie bez słowa, jakby samym wzrokiem chciał wymusić na nim właściwą decyzję. Orson jednak milczał uparcie, a jego twarz nie zdradzała w tej chwili absolutnie niczego. Wyglądał, jakby pogodził się już z losem, był przygotowany na najgorsze i nie miał zamiaru już o nic walczyć; jakby wszystko dla niego skończyło się w momencie, gdy zakuto go w kajdany.
– Masz syna – zaczął po chwili Doug, nie odrywając wzroku od starej, zmęczonej życiem twarzy Crespo. – Jeżeli chcesz go chronić i oszczędzić mu tego, co sam przeżyłeś służąc wiernie jak pies staremu Zuluadze, powinieneś mnie przynajmniej wysłuchać. – Brenner zawiesił głos i spojrzał Orsonowi prosto w oczy, a gdy ten kiwnął mu głową, by kontynuował, dodał: – El Diablo nie żyje. Ktoś musi po nim przejąć schedę, a ty byłeś jego prawą ręką, więc jesteś pierwszy w kolejce.
Orson zaśmiał się gorzko i pokręcił głową przecząco.
– Nie – odezwał się ochrypłym głosem. – Sprzeciwiłem się Mitchellowi. Jego ludzie zabiją mnie, jeśli do nich wrócę.
– Nie, jeśli dasz im coś, co utwierdzi ich w przekonaniu, że to ty jesteś w tym momencie najsilniejszy i rozdajesz karty w tej grze.
– Mam ryzykować…
– Przecież nie masz nic do stracenia – zauważył słusznie Doug. – Pogodziłeś się ze swoim losem, więc co za różnica czy dorwą cię na spacerze, czy za murami Puente Grande, gdzie z pewnością wylądujesz za kilka miesięcy, gdy skończy się twój proces?
Orson opuścił wzrok i pokręcił głową z niedowierzaniem, uśmiechając się gorzko pod nosem.
– Jeśli zgodzisz się na współpracę, zapewnimy twojemu synowi ochronę i zapomnimy o tym, że cię ukrywał. Damy mu nową tożsamość, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale nigdy więcej nie będziesz mógł się z nim skontaktować. Wszystkie gwarancje dostaniesz oczywiście na piśmie.
Crespo przymknął powieki i uniósł dłoń by potrzeć palcami piekące oczy.
– I tak po prostu mnie teraz stąd wypuścisz?
Douglas uśmiechnął się jednym kącikiem ust i odchylił na oparcie swojego krzesła.
– Nie, nie tak po prostu. Zorganizujemy wszystko tak, żeby wyglądało wiarygodnie w oczach twoich przyszłych poddanych. I wrogów…


Ostatnio zmieniony przez Eillen dnia 17:49:37 10-05-15, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:06:52 10-05-15    Temat postu:

228. Javier/Vicky i reszta
Giovanni Romo odsunął od ucha telefon komórkowy usta zaciskając w wąską kreskę. Dłuższą chwilę nienawistnym wzrokiem wpatrywał się w latarnię znajdująca się kilka metrów od niego jakby to ona była przyczyną złych wiadomości. Nie przejmując się, iż stoi na środku chodnika zaklął głośno i siarczyście. Kilku przechodniów obdarzyło go pełnym niedowierzania spojrzeniem. Gio nie przejmując się tym ruszył przed siebie pewnym krokiem wybierając numer przyjaciela. Zamiast dobrze znanego usłyszał automatyczną sekretarkę. Zaklął po raz kolejny.. Kusiło go żeby rozbić telefon o chodnik, lecz powstrzymał się. Ludzie Romo musieli jakoś się z nim kontaktować. Z zaciśniętymi mocno ustami wpatrywał się w usytuowaną po drugiej stronie kamienicę. W interesującym go mieszkaniu nadal paliło się światło.
Blondyn nie miał zwyczaju nachodzić obcych mu ludzi. Zwłaszcza nocą. Niecodzienna sytuacja, jaka mu się przytrafiła wymagała niecodziennej metody działania, więc trudno. Pozna swoją przyrodnią siostrę w okolicznościach niesprzyjających zawiewaniu nowych znajomości towarzyskich. Pewnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy kierując się w stronę wejścia. Wślizgnął się do środka niczym duch. Ciemne schody jedynie ułatwiały mu zadanie. Blondyn wspiął się na ostatnie piętro wiekowej kamienicy zatrzymując się przed drzwiami. Dwukrotnie nacisnął dzwonek do drzwi. Usłyszał dźwięk przekręcanego zamka po chwili w drzwiach stanęła ładna blondynka wpatrując się w niego nieufnie dużymi błękitnymi oczyma. Oczy Mario , pomyślał niemal natychmiast i uśmiechnął się.
- Dobry wieczór- powiedziała niepewnie nie przestając świdrować go wzrokiem. Splotła ręce na piersiach stopą uderzając o podłogę. Gio uśmiechnął się jeszcze szerzej. Niecierpliwa, dodał w myślach kolejną cechę.
- Masz oczy swojego ojca- wyrwało mu się za nim zdążył ugryźć się w język. Victoria w odpowiedzi zmarszczyła brwi.- Mam na myśli Mario. To jego masz oczy. A tak przy okazji całkiem nieźle wyglądasz jak na nieboszczkę.
Victoria była zbyt oszołomiona, aby się odezwać. Nieznajomy gość natomiast wyślizgnął się do jej mieszkania zamykając nawet za sobą drzwi. Zamek przekręcił dwukrotnie.
- Nie wiem, o czym pan mówi- powiedziała poważnym tonem- proszę w tej chwili wyjść.
- Nie mamy czasu na uprzejmości moja droga siostrzyczko- odparł w odpowiedzi Romo wchodząc głębiej do jej mieszkania.- Przytulnie tu. – Powiedział zatrzymując się w progu salonu. Za swoimi plecami usłyszał dźwięk odbezpieczanej broni. Uniósł dłonie ku górze odwracając głowę w stronę Victorii. Spoglądał krótką chwilę w lufę pistoletu znajdującą się kilka centymetrów od jego głowy.
- Nie wiem, kim jesteś- powiedziała-, ale w tej chwili opuść moje mieszkanie.
- Do zaobserwowanych cech twojego charakteru Eleno dodam nieprzewidywalna- uśmiechnął się, mimo iż jego położenie było niekorzystne. – Opuść broń.
- Opuszczę ją, kiedy wyjdziesz.- Odpowiedziała mu przechylając na bok głowę. – Kim jesteś?
- Giovanni William Romo. – Odpowiedział na jej pytanie - Przyjaciele mówią na mnie Gio.
- Nie jesteśmy przyjaciółmi- męski głos za jego plecami go zaskoczył. Nie spodziewał się, iż w jej mieszkaniu jest ktoś jeszcze. Poczuł jak lufę pistoletu przycisnął do jego karku.- Posłuchasz tej pani i wyjdziesz.
- Inez ma Ingrid- powiedział. Miał inny plan przekazania im tych nieprzyjemnych wieści, lecz no cóż Elena okazała się być nieprzewidywalna.
- Co?- Kompletnie zaskoczona Vicky opuściła w dół broń.
- Skąd wiesz?- Javier nieufnie przyjrzał się jego czubkowi głowy. – Wróżbita Maciej z ciebie czy kto?
- Mam swoich informatorów- odpowiedział łypiąc na blondyna kątem oka.- Może powiesz swojemu koledze.,
- Jestem jej narzeczonym- przerwał mu Magik urażony sugestią owego człowieka, iż jest jej tylko kolegą.
- Powiedź swojemu narzeczonemu żeby przestał do mnie mierzyć a odpowiem na każde wasze pytanie. Przy kubku kawy oczywiście.
Javier stojący za jego plecami prychnął głośno. Spojrzał na Vicky, która skinęła powoli głową. Niechętnie odsunął broń od jego głowy. Cofnął się o kilka kroków do tyłu. Victoria schowała broń do stojącej w korytarzu komody.
-Mam na imię Victoria- powiedziała wyciągając w jego stronę dłoń.
- Giovanni- uścisnął jej dłoń z lekkim uśmiechem. – A twój narzeczony ma jakieś imię?- Zapytał takim tonem jakby blondyn nie stał za jego plecami.
- Magik- odpowiedział na jego pytanie Reverte nie odrywając wzroku od czubka jego głowy.- Wejdź Gio porozmawiamy przy kubku kawy. Jak przyjaciele.
- Jestem przyjacielem- puścił dłoń Vicky odwracając się w stronę Magika. Dopiero teraz mógł się mu przyjrzeć. Nie próbując ukryć swojego zamiaru zmierzył go spojrzeniem od góry do dołu. Vicky wyminęła go w progu. W oświetlonym salonie mógł się lepiej przyjrzeć swojej siostrze. Gio słyszał, iż Vicky w pewnych kręgach nazywa się „Dzwoneczkiem” blondyn uznał, iż gdyby przyjaciółka Piotrusia Pana istniała naprawdę wyglądałaby dokładnie jak ona; długonoga blondyna o błękitnych dużych oczach. – Przyjaźnię od lat z Julianem i Ingrid. – Powiedział
- Julian i Ingrid mieliby przyjaźnić się z kimś z rodziny Romo.
- Świat jest mały Magiku- oparł na jego uszczypliwą uwagę blondyn. Splótł ręce na piersiach.- To teraz nie istotne najważniejsza jest Ingrid. Musimy sprowadzić ją bezpiecznie do domu.
- My? – Szczerze zdumiona Vicky usiadła na brzegu kanapy. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Ingrid porwana przez Inez. Słowa Giovanniego nadal kotłowały się w jej głowie. Zacisnęła usta w wąską kreskę.
- Dlaczego mamy ci wierzyć?- Zapytał Javier siadając obok Vicky. Ujął jej zimne dłonie w swoje. Bał się. Cholernie się bał o swojego Dzwoneczka.. – Jesteś jednym z Romów. – Przypomniał mu, Reverte.
- Nie mam powodu żeby kłamać. Ostatnią rzeczą, którą chcę to śmierć Ingrid. Jest dla mnie jak siostra.
- Inez porwała ją z mojego powodu- powiedziała głośno Vicky. Spojrzała szklistym wzrokiem na narzeczonego.
- Nie. Inez i Ingrid mają na pieńku od dziesięciu lat. Porwała ją, aby wyrównać rachunki.
- Nie rozumiem.
- Wyjaśnię ci wszystko, ale najpierw musimy zawiadomić Juliana. Nie odbiera moich telefonów Magik musi iść
- Nigdzie nie idę! – Krzyknął Magik- Nie zostawię z Tobą Vicky.
- Javier, nic mi nie będzie- spojrzała na niego. Wyciągnęła dłoń czule gładząc go po policzku.- Giovanni nie zrobi mi krzywdy- powiedziała spoglądając mu w oczy.
-Mimo, iż cię kocham to powiem, że to trochę naiwne myślenie. To nadal Romo
- Romo, który ostatnią rzeczą, którą chcę to śmierć Eleny Rodriguez. Wierz lub nie, ale jesteś jedyną osobą, którą stoi Inez na przeszkodzie do przejęcia władzy nad tą częścią Meksyku.

Słowa Giovanniego nadal dźwięczały jej w uszach, kiedy palcami tańczyła po klawiaturze. Inez chciała przejąć strefę wpływów jej dziadka? To był motyw? Teraz wszystko układało się w klarowną całość. Inez chciała ją zabić tylko, dlatego iż była ona urojoną dziedziczką La Familii?
Dla Victorii do był absurd. Nie zamierzała zostawać czarną wdową! Ani teraz ani w dalekiej przyszłości. Ona i mafia? Kręcąc z niedowierzaniem głową wpatrywała się w ekran laptopa. Nie miała absolutnie nic! Wszystkie telefony zarejestrowane na Inez Romo były po za zasięgiem sieci. Gdziekolwiek przebywała jej matka była nie do namierzenia. A czas uciekł. Podniosła do góry głowę napotykając ciemne oczy Giovanniego. Przyglądał jej się natarczywie.
- Wyduś to z siebie- powiedziała zmęczona ciszą.- Nie krępuj się!
- Dlaczego Inez uważa cię za zagrożenie?
- Zapytaj ją- odpowiedziała mu- Na pewno wpadacie do siebie od czasu do czasu na kawę i ploteczki. Może ci powie.
Giovanni roześmiał się perliście. Victoria sprawdziła po raz kolejny telefon. Javier powinien do tej pory się odezwać. Oczy wlepiła w ekran laptopa. Blondyn powinien dotrzeć na miejsce. Miał do niej napisać, kiedy tylko przekroczy próg szpitala. Powinna była pojechać z nim, pomyślała wzdychając. Ingrid, Inez zapadły się pod ziemię Vicky musiała je namierzyć. Miała do tego wystarczające umiejętności. Musiała jedynie znaleźć sposób. A wtedy…
Właśnie o wtedy? Znajdą je ocalą Ingrid i co dalej? Vicky znała na tyle dobrze Rumple, aby wiedzieć, iż tym razem jej nie daruje. Porwała Ingrid a blondynka odnosiła wrażenie, iż to właśnie Mulan jest jego piętą Achillesa. Uderzyła najprawdopodobniej w najczulszy punkt Juliana. Inez nie zostanie postawiona przed sądem. Nie odpowie za swoje zbrodnie. Umrze. Zostanie zamordowana przez jej przyjaciół a ona nie zrobi nic, aby ich powstrzymać. Informatyczka wzdrygnęła się. Musiała oswoić się z tą myślą. Inez nie zasługiwała na to, aby żyć i umrze. Dziewczyna miała przeczucie, iż jej droga do śmierci będzie długa i wyboista. Westchnęła po raz kolejny siadając na krześle. Łokcie oparła na stole wpatrując się w ekran. Dziś najważniejsza była Ingrid. Inez zajmie się później.
W tym samym czasie Javier spacerował po korytarzu przed pokojem zabiegowym, co chwila spoglądając na drzwi. Znalezienie Juliana było dziecinną błahostką. Reverte który dostał zadanie poinformowanie lekarza o porwaniu Ingrid zastanawiał się nad pewną hipotezą która zrodziła się w jego głowie kiedy informował go o uprowadzeniu przyjaciółki.
Rumple nie wydawał się być zaskoczony informacją o porwaniu dziewczyny. Jakby tylko czekał aż blondyn stanie w drzwiach jego gabinetu i poinformuje go o zaistniałym fakcie. Czy to możliwe? Zapytał sam siebie Reverte. Rumple i Mulan byliby tak szaleni? Tak odpowiedział sobie sam. Zatrzymał się spoglądając na drzwi prowadzące do gabinetu. Bezceremonialnie wtargnął do środka. Nie mieli czasu na czekanie.
-Miałeś czekać na zewnątrz- przypominał mu- Podwiń nogawkę- polecił Hugo, który łypnął na blondyna.
- Czekać?!- Wykrzyknął Magik wyrzucając ręce na góry- Nie mam mowy! Akcja misja ratunkowa się rozpoczęła musimy namierzyć Inez- powiedział i zaczął spacerować po pokoju. Zatrzymał się gwałtownie spoglądając na Hugo takim wzrokiem jakby dopiero, co przypominał sobie o jego istnieniu.- Ta sala- powiedział rozkładając ręce jakby chciał ogarnąć całe pomieszczenie- jest jak konfesjonał cokolwiek usłyszysz zostaje miedzy nami i Najwyższym a tak przy okazji to mów mi Magik. – Demonstracyjnie wzniósł oczy do nieba.- Teraz jak namierzyć Inez Romo kiedy jej telefon jest po za zasięgiem sieci?- Zapytał Hugo. Westchnął zrezygnowany wyciągając z kieszeni telefon, który wibrował głośno.- To Vicky. – Poinformował obu panów.- Słucham cię Dzwoneczku- powiedział naciskając zieloną słuchawkę.
- Mogę jakoś pomóc?- Zapytała bez żadnych wstępów spacerując po kuchni. Łypnęła na Giovanniego Romo, który uważnie obserwował każdy jej krok. Nie ufała mu ani o jotę. Nie była pewna czy to kwestia krótkiej znajomości czy faktu, iż nosił nazwisko jej najgorszego wroga.
- Próbuje namierzyć telefon Inez, ale dopóki, dopóty go nie włączy bładze po omacku- pokręciła głową palcami bezmyślnie uderzając w klawisze laptopa. – Przepuszczam wszystkie rozmowy wychodzące z miasta przez program namierzający i nic.
- Znacie Inez Romo?- Zaciekawiony całą sytuacją Hugo łypnął na Juliana. Po kim jak, po kim ale pediatrze nie spodziewał się takich znajomości. I jeszcze ten blondyn, który kazał nazywać się Magikiem. Hugo wolał nie wiedzieć, dlaczego.
- Niestety tak. Uprowadziła jedną z naszych znajomych- powiedział obandażowując mu nogę Vazquez.
- To dziewczyna ma pecha- Julian podniósł zdumiony wzrok na swojego pacjenta. Zmarszczył brwi.- Słyszałem o niej, co nie, co. Podobno niezła z niej wariatka.
- Zastanówmy się wspólnie- powiedział Javier przerywając ich rozmowę. Przełączył rozmowę z Victorią na głośnomówiący- jak namierzyć kogoś, kiedy ma wyłączony telefon?
- To niewykonalne- odezwał się Hugo patrząc na niego z politowaniem.
- Oczywiście, że wykonalne!- Wtrącił się urażony jego sugestią Magik- przepuszczamy wszystkie rozmowy wychodzące i przychodzące z Valle de Sombras przez program rozpoznawania głosu i przez program lokalizujący. To jednak zajmuje wieki.
- Javier, kto jest jeszcze z wami?- Zapytała zaniepokojona Vicky.
- To tylko pacjent Juliana- odpowiedział na jej pytanie Magik- nie martw się kochanie zabiegowy jest jak konfesjonał wszystko, co pacjent usłyszy zostaje między nami i Najwyższym- powtórzył swoje wcześniejsze słowa blondyn.
- Inez podróżuje z ochroną- powiedziała blondynka palcami bębniąc w blat stołu- musimy się z nimi jakoś kontaktować, jeżeli nie używają telefonu..
- To używają krótkofalówek- przerwał jej Hugo. Javier spojrzał na niego zaskoczony. Brunet uśmiechnął się kącikiem ust.- ochrona porozumiewa się ze sobą przez krótkofalówki to najbezpieczniejsza droga komunikacji.
- Nie wiem skąd tyle wiesz o Inez, ale jeżeli masz rację to znaczy, że mamy ją- powiedziała Victoria palcami tańcząc po klawiaturze
-Jeżeli kontaktują się przez radio to na FRS między 462 a 467 MHz- przypomniał jej blondyn wpatrując się w ekranik swojego telefonu- musisz przepuścić wysoki sygnał, który powinien wyznaczyć ich lokalizację.
- Wiem o tym Javier - odparła nie odrywając wzroku od ekranu.- Mam- powiedziała wpatrując się w kilka migoczących kropek. – Są na przeklętej ziemi- powiedziała drżącym głosem- Zabrała ją do domu.
- Historia zatacza koło- powiedział milczący Julian.- Inez skona dokładnie tam gdzie miała skończyć siedemnaście lat temu.
- Julian
- Nie proś mnie o to Vicy- w jego głosie było słychać wściekłość- Inez dostanie to, na co zasłużyła i to jeszcze tej nocy.
Hugo spojrzał kompletnie niedowierzając własnym uszom i oczom. Julian Vazquez, który przez cały czas zmieniania opatrunku zachowywał zimną krew teraz był na granicy wybuchu. Ściągnął niebieskie rękawiczki rzucając je do kosza na medyczne odpadki. Spojrzał na Javiera, który pokiwał jedynie głową na znak zgody.
- Spotkamy się na miejscu.
- Nie- powiedzieli równocześnie Magik i Rumple- zostaniesz z Gio
- Javier
- Będę na siebie uważał i też cię kocham. – Powiedział rozłączając się. – To co zabieramy twojego pacjenta i jedziemy.
- Co?-
- To misja ratunkowa Inez ma armię nas jest dwóch w tym przypadku każda para rąk trzymających broń się przyda- powiedział. Julian spojrzał na Hugo. Brunet skinął powoli głową. Ratowanie nieznajomej było lepszą perspektywą niż spotkanie z Barosso.
***
Z domu Rodriguezów zostały tylko zgliszcza. Inez Romo dłuższą chwilę wpatrywała się w pozostałości po budynku wsłuchując się w przeraźliwy krzyk. To była muzyka dla jej uszu. Krzyk wypełniony bólem i strachem powodował, iż krew szybciej krążyła w żyłach a na twarzy pojawiał się uśmiech. Inez, która ostatnimi czasy nie miała zbyt wielu powodów do radości cieszyła się, iż panna Lopez zapewni jej rozrywkę.
- Zabiją ją- Fausto Guerra skrzywił się z niesmakiem, kiedy ciszę rozdarł kolejny krzyk. Inez roześmiała się perliście spoglądając na mężczyznę. Nie ufała mu ani o jotę jednak na chwilę obecną potrzebowała go.
- Zabawiają się- powiedziała jakby była to najnaturalniejsza rzecz ma świecie. – Mają ją złamać nie zabić- powiedziała.- Moi ludzie muszą mieć cos od życia. Dajmy im jeszcze dziesięć minut.
- A później, co?- Zapytał udając zaciekawienie Guerra. – Egzekucja?
- Nie głuptasie- Inez strzepała niewidzialny pyłek z jego marynarki.- Mówiłam ci przecież- odparła urażonym tonem. Guerra kompletnie nie słuchał tego, co mówiła- urządzimy polowanie, gdy złapiemy Lopez żywą wsadzimy ją na tankowiec i wyślemy wraz z transportem do Kolumbii.
- Nie złamiesz jej- odpowiedział jej. – To córka Petera Pana.- Przypominał jej wsuwając ręce w kieszenie spodni.
- Fausto każdego można złamać potrzeba tylko odpowiednich narzędzi.- Inez uśmiechnęła się promiennie jakby miała jeszcze jednego asa w rękawie.
Ingrid z trudem przełknęła ślinę. Odrzuciła do tyłu głowę wpatrując się w dwóch mężczyzny. Obaj pozbyli się marynarek, odpięte kabury z bronią leżały na stojącym w kącie krześle. Szatynka poruszyła skutymi do tyłu rękoma czując jak prawa dłoń mimowolnie wysuwa się z kajdanek. Musiała się spieszyć. Inez mogła wrócić z kolejnym szalonym planem w każdej chwili. Teraz liczyły się tylko sekundy. Ku swojej uldze wiedziała gdzie się znajduje. Stary dom Rodriguezów albo raczej to, co z niego pozostało. Odwróciła głowę do tyłu spoglądając wprost na wyjście na taras. To była jej droga ucieczki. Mam jedną szansę, pomyślała wysuwając rękę z kajdanek. Wytrychem, który dostała od Guerry otworzyła drugie kajdanki. Mężczyźni, którzy szeptem naradzali się między sobą odwrócili się w jej stronę. Ingrid wyprostowała się przechylając na bok głowę.
- To, co obgadaliście już, co dalej?- Zapytała z kpiąco wpatrując się w oczy jedno z nich. Mężczyzna podszedł do Ingrid nachylając się nad nią. Uśmiechnął się lubieżnie wzrokiem przesuwając po jej ciele. – Może wyszepczesz mi do ucha, co ze mną zrobisz?- Zapytała świadomie go prowokując. Wzrokiem łypnęła na leżącą w kącie broń. Oby ci durnie przynieśli ze sobą naładowaną broń, przemknęło jej przez myśl. Opryszek nachylił się jeszcze o milimetr. – O to chodzi- szepnęła jednym ruchem uderzając go z główki. Zaciśniętą pięścią uderzyła go w nos. Zrobiła krok do tyłu chwytając w dłonie broń. Pociągnęła za spust mierząc do drugiego z mężczyzn. Jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu.
- Tyle lat w biznesie i dalej nie wiedzą, że do więźnie nie przychodzi się z naładowaną bronią- powiedział strzelając do drugiego z oprawców. Za pasek wsunęła za pasek. Wybiegła w noc zastanawiając się gdzie do cholery podziewa się Julian.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:34:56 13-05-15    Temat postu:

229. HUGO/LUCAS

Telefon wibrował nieustannie w kieszeni i powoli zaczynało go już to denerwować. Nie miał ochoty rozmawiać z Fernandem. Nie po tym, czego niedawno dowiedział się od Conrada. Świadomość, że musiał udawać, że nic się nie stało tylko wzmagała jego wściekłość. Ale Saverin miał rację - nie wolno działać pochopnie. Trzeba wszystko dokładnie przemyśleć, a Barosso musi wreszcie odpowiedzieć za wszystkie swoje zbrodnie. A śmierć nie będzie dla niego żadną karą. Powinien cierpieć tak jak wszystkie jego ofiary. Delgado miał zamiar o to zadbać.
Hugo jednym ruchem wyłączył telefon, ignorując jedenaście nieodebranych połączeń od swojego szefa. Zapewne chciał się dowiedzieć, czy jego pracownik już załatwił sprawę Sambora, ale chłopak nie miał zamiaru wykonywać wszystkich jego rozkazów. Już nie. Tym bardziej teraz, kiedy poznał Medinę osobiście. Myślami przeniósł się do chwili, w której mężczyzna zaczepił go na ulicy.

Stał przed nim nie kto inny jak Sambor Medina we własnej osobie, pytając go czy nie wie przypadkiem, gdzie może znaleźć pracę. Hugo był w szoku - rzadko spotykało się tak bezpośrednich ludzi. Zupełnie to nie pasowało do jego wyobrażenia o sojuszniku Alejandra Barosso. Sambor wydawał się... życzliwy. I to spostrzeżenie niezmiernie zdziwiło Delgado. Bo niby dlaczego ktoś taki miałby się sprzymierzać z Alexem, żeby zabić niewinną kobietę? No cóż, pozostawało mu wierzyć, że Antonietta Boyer miała swoje za uszami, bo było to jedyne sensowne wyjaśnienie.
Tym czasem intrygował go również fakt, że Sambor zdawał się go znać z widzenia. Hugo dobrze się pilnował, by mieszkańcy Valle de Sombras nie wiedzieli o nim zbyt wiele. Zazwyczaj odwiedzał tylko miejscową klinikę i od czasu do czasu kawiarnię Camila, ale głównie po zmroku. Wyglądało jednak na to, że Medina był dobrym obserwatorem i miał na to dobre usprawiedliwienie - twierdził, że mieszka w kościele, co Hugowi wydało się niemałym paradoksem. Przestępca mieszkający w kościele? Coś tu się nie zgadzało. Kiedy jednak dłużej się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku że to idealne miejsce na azyl. Trudno było bowiem wyobrazić sobie Fernanda Barosso wkraczającego do Domu Bożego, by odnaleźć Sambora i zmusić go do wzięcia na siebie całej winy za uprowadzenie i zamordowanie Antonietty.
Kiedy tak stał przed Samborem, Hugo zaczął wysilać szare komórki w poszukiwaniu rozwiązania tej sprawy. Oczywistym był fakt, że nie może zabić Sambora - był głupi sprzymierzając się z Alexem, ale nie zasłużył na śmierć. Poza tym, Delgado nie zamierzał dłużej ślepo wykonywać wszystkich rozkazów Fernanda, szczególnie tych, które na celu miały pomoc jego młodszemu synowi. Nigdy nie przepadał za młodymi Barossami, a do Alejandra zawsze pałał szczególną niechęcią. Hugo nie zamierzał kiwnąć palcem, by mu pomóc. Szczególnie jeśli miało to oznaczać pozbawienie kogoś życia. Było jednak jasne, że nie może pozostać obojętny. Fernando oczekiwał, że jego wierny chłopiec na posyłki wszystkim się zajmie, a Conrado chciał, by Hugo nadal udawał, że jest lojalny wobec swojego szefa.
- Wszystko w porządku? - Sambor wyrwał go z rozmyślań, nieco zaniepokojony, że jego rozmówca nagle odpłynął.
- Co? Tak, nic mi nie jest - odpowiedział szybko, choć sądząc po zdziwionym spojrzeniu Mediny dobrze wiedział, że kłamał.
Sambor lustrował Huga badawczym spojrzeniem i Delgado dobrze wiedział, o czym ten myślał - wyglądał jakby ledwo co wyszedł żywy z jakiegoś wypadku lub bójki. Nie zamierzał jednak tego komentować. Zamiast tego, nagle wpadł na pomysł, który wydał mu się jedyną sensowną opcją.
- Wiesz co? Chyba jednak znam kogoś, kto może ci pomóc w znalezieniu pracy.
- Naprawdę? - Sambor ucieszył się i zdziwił jednocześnie. - W tej kawiarni? Może potrzebują kogoś, kto jeździłby do Monterrey po zaopatrzenie. Zauważyłem, że mają tam tylko jedną pracownicę...
- Nie, nie w kawiarni! - Hugo powiedział to trochę zbyt agresywnie, ale za wszelką cenę chciał odsunąć Sambora od swoich bliskich. Jeśli Fernando i Alex się nim interesowali, oznaczało to, że każdy kto znajdzie się w jego towarzystwie, będzie w niebezpieczeństwie. - Zapomnij o kawiarni. Trzymaj się z daleka od tego miejsca.
- Ale... - Sambor chciał chyba coś powiedzieć, ale nie dane mu było dojść do słowa.
Zamiast tego, Hugo pociągnął go za rękaw w stronę jakiejś ciemnej pustej alejki, na której nie znajdowało się nic poza kilkoma koszami na śmieci. Jakiś bezpański kot przebiegł koło nich, miaucząc głośno i jeżąc się, jakby chciał im powiedzieć, by trzymali się z daleka od jego domu. Delgado zignorował kota - nigdy nie przepadał za tymi zwierzętami. Były wyniosłe i dumne i choć, podobnie jak on zawsze chodziły własnymi ścieżkami, to jednak bardziej przypominały ludzi pokroju Fernanda Barosso.
- Co ty wyprawiasz?! - Sambor nie wiedział, co ma myśleć o zachowaniu tego chłopaka, który rozglądał się uważnie, czy aby nikt nie widział ich, jak zmierzają w stronę alejki.
- Jesteś w niebezpieczeństwie. - Delgado postanowił postawić sprawo jasno i bez żadnych ogródek przejść do sedna. - Myślałeś, że można tak po prostu wejść w układ z którymś z Barossów i wyjść z niego cało? Że można się wycofać? Nic z tego. To jak podpisanie cyrografu z samym Diabłem - nie możesz uciec od konsekwencji.
- Skąd ty...?
- Nieważne skąd. - Hugo machnął ręką i spojrzał Samborowi w oczy ze śmiertelnie poważną miną. Chciał się upewnić, że mężczyzna zdaje sobie sprawę, że to nie żarty. - Alejandro Barosso może i jest dupkiem, ale jest też sprytny. A co najważniejsze - ma pieniądze, wpływy i potężnego ojca. Wystarczy tylko skinienie Fernanda, a ty zgnijesz w więzieniu za morderstwo, którego oboje wiemy że nie popełniłeś.
- Alex chce zwalić całą winę na mnie? - Oczy Sambora rozszerzyły się ze zdumienia i strachu. Wiedział, że nic dobrego nie może z tego wyniknąć, ale teraz zaczął poważnie obawiać się o swój los. - Chce mnie wysłać do więzienia?
- Uwierz mi, chciałbyś znaleźć się w pace - mruknął Delgado, nadal rozglądając się niespokojnie. - Fernando wydał na ciebie wyrok śmierci. Jest gotów na wszystko byleby ochronić syna przed konsekwencjami jego lekkomyślnych czynów. No cóż... A raczej by ochronić siebie przed skandalem, jaki na pewno by wybuchł, gdyby się okazało, że jego synalek jest mordercą.
- Skąd tyle wiesz o Barossach? - Medina zmarszczył brwi, nie będąc pewny, czy może zaufać temu mężczyźnie.
- Doskonale ich znam - odpowiedział lakonicznie dwudziestosiedmiolatek. - I dobrze ci radzę - musisz się ukryć i to skutecznie. Kościół na jakiś czas zda egzamin, ale to tylko tymczasowe rozwiązanie. Pomogę ci, ale będziesz musiał trochę poczekać...
- A niby skąd mam wiedzieć, że nie blefujesz, co? - Medina nagle odzyskał animusz i spojrzał na ciemnowłosego motocyklistę spode łba. - Skąd mam mieć pewność, że nie to nie jakaś pieprzona pułapka Barossów?
- Nie możesz mieć pewności. Musisz mi po prostu zaufać.
- A niby dlaczego mam to zrobić?!
- Bo gdybym chciał mógłbym cię załatwić w tej chwili, w tej alejce, a zwłoki zostawić w koszu na śmieci. Ale nie zrobię tego - dodał szybko, widząc jak Sambor rozdziawia usta ze zdumienia. - Zamiast tego ryzykuję, żeby ci pomóc, więc radzę zamknąć jadaczkę i przyjąć pomocną dłoń, bo mogę jeszcze zmienić zdanie. Czekaj w kościele. Skontaktuję się z tobą. A ty, pod żadnym pozorem nie wychodź i nie rób głupstw.
Hugo miał już zamiar się oddalić, kiedy usłyszał głos Sambora.
- Nawet nie znam twojego imienia!
- A co? Chcesz mnie zaprosić do znajomych na facebooku? Słuchaj, Medina - rób co mówię, a włos ci z głowy nie spadnie. A i jeszcze jedno - Hugo odwrócił się na pięcie i dodał: - jak znajdziesz się z powrotem w kościele, pomódl się za nas obu.
Po tych słowach zostawił Sambora w niemym szoku w ciemnej alejce i oddalił się. Z kieszeni wyciągnął telefon, który został od Conrada. W tej chwili był on jedyną osobą, która mogła mu pomóc. Nie mógł przecież zostawić Mediny na pastwę Barossów. Zostawił Saverinowi krótką wiadomość na automatycznej sekretarce, prosząc o rychłą odpowiedź. W tym samym momencie złapał się za złamane żebra, przeklinając pod nosem z bólu.
Musiał ponownie odwiedzić doktorka Juliana.



Nie przyszło mu jednak do głowy, że w gabinecie lekarskim, który rzekomo był niczym konfesjonał, zostanie wplątany w tajemniczą misję odbicia koleżanki doktora Vazqueza z rąk Inez Romo. Przez ostatnią dobę wydarzyło się zdecydowanie za dużo.
Coś z tych uczuć musiało odbić się na jego twarzy, bo Javier Reverte przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę badawczo, jakby chciał się upewnić, czy to rzeczywiście bezpieczne, by ten facet, który wygląda jak sto nieszczęść, z połamanymi żebrami i wściekłą miną, towarzyszył im w misji ratunkowej Ingrid.
- Co? - warknął Hugo, czując na sobie to przenikliwe spojrzenie blondyna, nie wiedząc czy bardziej go ono peszy czy może irytuje.
Siedział na tylnym siedzeniu samochodu doktora Vazqueza, a Javier wykręcał głowę z siedzenia pasażera obok kierującego Juliana, co wyglądało dość groteskowo.
- Rumple, jesteś pewny że temu Rumcajsowi można ufać? - Javier powoli zwrócił się do Juliana, który szybko zerknął w lusterko i zauważył niezadowoloną minę swojego nowego pacjenta.
- Rumcajsowi?
- No, wygląda jak jakiś rozbójnik...
- Przecież sam chciałeś go zabrać. Mówiłeś, że każda para rąk się przyda. - Vazquez zmarszczył brwi, nie wiedząc co sądzić o zachowaniu Magika.
Ostatecznie, miał rację - niewiele wiedzieli o Hugu. Mógł być jakimś zakamuflowanym człowiekiem Inez, który tylko udaje, że chce im pomóc, a w rzeczywistości prowadzi ich w zasadzkę samej Romo. Julian instynktownie czuł jednak, że może zaufać chłopakowi. I choć ten starał się ukryć oczywisty fakt, że łączy go coś z rodziną Angarano, Rumpelsztyk mógł z całą pewnością stwierdzić, że chłopak dba o nich jak o bliskich. Coś podpowiadało mu, że on i Delgado wcale się od siebie nie różnią aż tak, jak mogłoby się wydawać. A że chłopak zaoferował pomoc przy obławie na Inez - w końcu o kobiecie krążyły legendy, a jako członek Templariuszy musiał coś o niej wiedzieć. Nie było w tym nic podejrzanego.
- No tak. - Z rozmyślań wyrwał go głos Magika. - Ale nie lubię współpracować z ludźmi, których imienia nawet nie znam. - Javier zrobił dziwną minę, jakby nad czymś się głęboko zastanawiał, po czym zwrócił się do pasażera na tylnym siedzeniu: - Mówiłeś że jak się nazywasz?
- Podobno jesteś geniuszem - skwitował Hugo, uśmiechając się łobuzersko i chowając wyłączony telefon do kieszeni. - Pogrzeb w swoim komputerze, może coś znajdziesz.
Ku jego zdziwieniu, Javier szybko chwycił za swój tablet, z którym nigdy się nie rozstawał i już po chwili krzyknął:
- Bingo! Hugo Delgado!
- Co? Skąd...?
- Włamałem się do bazy szpitala - wyjaśnił zdawkowo Javier, machając ręką, jakby to nie było warte uwagi. - Swoją drogą, masz pokaźną kartotekę. I chyba dobre ubezpieczenie...
- Czy my przypadkiem nie powinniśmy skupić się w tym momencie na Ingrid? - Julian przerwał tę dyskusję, spoglądając to na Javiera, to na Huga, to na drogę. - Zaległości towarzyskie możecie nadrobić później. Teraz musimy dorwać tę rudą małpę.
- Z przyjemnością - mruknął Delgado, opierając głowę na podgłówku. - Co znowu? - warknął, czując na sobie ponownie bystre spojrzenie Javiera Reverte.
- Muszę cię jakoś nazwać - stwierdził blondyn, uważnie się nad czymś zastanawiając. - Julian to Rumple, ja z oczywistych względów jestem Magikiem. - Mężczyzna zrobił krótką pauzę, chcąc nacieszyć się przez chwilę tym tytułem. - Ale do ciebie jakoś nie pasuje ten Rumcajs...
- Nazywaj mnie jak chcesz, bylebyś się wreszcie zamknął.

***

- Magik, zostań w samochodzie, my wybadany sytuację. - Julian zatrzymał się przed ruinami domu Rodriguezów.
- Nie ma mowy, idę z wami! Przepuścić okazję, by skopać tyłek Inez? Przecież mnie znasz... - Javier wyglądał na oburzonego propozycją przyjaciela. - Ty i Hugo Boss będziecie się nieźle bawić, podczas gdy mnie ominie cała frajda?
- Inez Romo torturująca ludzi, wypalająca im gałki oczne, łamiąca kości i bawiąca się w elektryka - rzeczywiście brzmi jak świetny ubaw - skwitował z ironią Hugo, przypominając sobie wszystkie opowieści o tej kobiecie, które usłyszał, kiedy pracował dla Templariuszy.
- Dobra, pójdziesz z nami. - Julian wysiadł z samochodu, wkładając sobie broń za pas i upewniając się, że nikt nie zauważył ich przybycia. - Pójdę od frontu, a wy spróbujcie przyczaić się na tyłach, w razie gdyby Inez próbowała zwiać.
- Jaki front? Jaki tył? Ja tu widzę spalone szczątki czegoś, co kiedyś zapewne musiało być domem...
Javier przyjrzał się bliżej przeklętej ziemi, na której stali. Czuł jakby był związany z tym domem. To właśnie tutaj Elena Rodriguez postanowiła wymierzyć swojej matce sprawiedliwość. A raczej kobiecie, która ją urodziła, bo Inez Diaz matką nigdy nie była. Nie wiedzieć czemu, Magik poczuł dreszcz na plecach, widząc oczami wyobraźni scenę, która rozegrała się tutaj dawno temu. Cieszył się, że nie ma z nimi Viktorii - nie wiedziałby jakby to zniosła. Co prawda była tu już po pożarze, kiedy odkupił ziemię od Alexa Barosso, ale mimo wszystko - teraz znaleźli się w innej sytuacji, a okoliczności wymagały drastycznych środków. O wiele lepiej, że tym razem jej tu nie było.
- Niech będzie - powiedział po chwili, podążając za Hugiem, który prowadził go w stronę czegoś, co kiedyś musiało być zapewne szopą lub składzikiem na narzędzia, a co nie spłonęło doszczętnie w pożarze. - Myślisz że tam są? - spytał Huga, który w odpowiedzi wzruszył ramionami.
- Sprawdźmy.
Drzwi pod wpływem kopnięcia otworzyły się na oścież, ukazując zakurzone i zniszczone wnętrze. Nie było tam jednak śladu ani po Ingrid, ani po Inez. Nie było tu nic innego jak stare narzędzia i puszki z zaschniętą farbą. Puste kartony, w których niegdyś zapewne znajdowały się pamiątki i zdjęcia, teraz leżały w nieładzie na zniszczonej podłodze.
- Trzeba pomóc doktorkowi - stwierdził Hugo po krótkich oględzinach wnętrza i ruszył do wyjścia, kierując się w stronę ruin domu, do których właśnie zmierzał Julian.
- Poczekaj! - Magik podreptał szybko do jednego z zakurzonych regałów, na którym stały jakieś puszki. Chwycił jedną w ręce, a kiedy znalazł się obok Huga okazało się, że był to jakiś sprej, podobny do tych używanych do robienia grafiti. - No co? - zapytał, widząc uniesione brwi ciemnowłosego chłopaka. - Też muszę mieć coś do obrony.
- A z czego tak się cieszysz? - Hugo przyjrzał się uważnie Javierowi, który na twarzy miał wyraz samozadowolenia.
- Bo już wiem jak cię nazwę - odpowiedział, pewny że tym razem trafił w dziesiątkę. - Bestia. Podoba ci się?
- Bestia?
- A co, wolisz Piękna? Wybacz, ale nie pasuje...
Hugo pokręcił głową z lekkim rozbawieniem i niecierpliwością. Julian potrzebował ich pomocy, a oni tu stali i dyskutowali o przezwiskach. Rzucił Magikowi znaczące spojrzenie, a ten szybko zreflektował się, o co mu chodzi.
- No tak - powiedział, przywdziewając poważną minę, godną bohatera na misji i chowając puszkę spreju do kieszeni jasnych spodni. - Chodźmy pomóc Ingrid i Julkowi.

***

Dopiero co wrócił do Meksyku, ale nie mógł usiedzieć w miejscu. Wziął kilka dni wolnego, więc postanowił wykorzystać fakt, że Diaz nie dyszy mu nad karkiem. Chciał wyładować negatywne emocje, które towarzyszyły mu od powrotu z San Antonio, więc wybrał się na policyjną strzelnicę. Tutaj mógł swobodnie odreagować.
Założył słuchawki i włożył ochronne gogle, ale tak naprawdę zrobił to mechanicznie. Wydawało mu się, że w obecnej sytuacji i tak nie słyszałby ogłuszających strzałów. Zacisnął zęby i chwycił za broń. Wystrzelił kilka razy, trafiając w tarczę z wizerunkiem wyimaginowanego przestępcy. Prosto w oko. Wycelował nieco niżej. Prosto w serce.
Zabawne jak jeden pocisk może przeszyć serce, kończąc czyjeś życie w ułamku sekundy. To kolejny dowód na to jak niestabilna jest ludzka egzystencja. Nic nie jest w życiu pewne. Wszystko przychodzi i odchodzi - kariera, pieniądze, uroda, przyjaciele, których spotykamy na swojej drodze. W końcu wszyscy nas opuszczają, a my zostajemy skazani na towarzystwo jedynie naszego drugiego, zgorzkniałego "ja". Lucas właśnie tak się czuł - Oscar leżał w śpiączce i nie wiadomo było, czy kiedykolwiek się wybudzi, z Guillermo nie miał kontaktu, od kiedy wyjechał do Europy, a Carlos miał ważniejsze rzeczy na głowie niż utrzymywanie relacji z dawnym przyjacielem z lat szkolnych. A Ariana... Ona nienawidziła go z całego serca i nie mógł jej za to winić. On sam również się nienawidził. Nienawidził się za to, że stał się podobny do swojego ojca, który swoje złe czyny usprawiedliwia większym dobrem.
Nie pamiętał, kiedy to się stało? Kiedy odciął się od świata i stał się tylko pustą muszlą? Nie pamiętał, kiedy ostatnio stracił panowanie nad sobą. Zwykle udawało mu się skutecznie władać emocjami, a może raczej je ukrywać, bo od czasu wypadku dziewięć lat temu nie chciał by ktokolwiek wiedział, co czuje. Jednak od czasu jak znalazł się w Dolinie Cieni, ukrywanie emocji nie przychodziło mu już tak łatwo. Nie wiedział, co jest tego przyczyną. Być może przeszłość za bardzo dawała tu o sobie znać.
Dziadek zawsze powtarzał mu, że nie ma w tym nic złego, że w zawodzie policjanta to normalne - trzeba zachować chłodny umysł i zimną krew. Samuel Richmond zdecydowanie pomógł mu uwierzyć, że emocje, które skrywa wewnątrz, tylko go umacniają. Że nie wyjawiając ich światu pokazuje swoją siłę, ale teraz Lucas nie był pewny czy wierzy w słowa swojego dziadka, który bardzo mu pomógł na drodze jego kariery.
Strzelał i strzelał aż w końcu opróżnił cały magazynek, a tekturowa podobizna człowieka wyglądała tak jak on się teraz czuł - podziurawiona i pozbawiona życia. Ze złością zdjął gogle i słuchawki, po czym cisnął je na podłogę. Czasami miał wrażenie, że zawodzi samego siebie. Przez te wszystkie lata wmawiał sobie, że robi wszystko co w jego mocy, by naprawić błędy przeszłości, by pomóc przyjacielowi. Ale co by się stało, gdyby Amanda do niego nie zadzwoniła? Pewnie byłby teraz w San Antonio na pogrzebie przyjaciela. Na szczęście tak się nie stało i Oscar nadal żył, nadal oddychał, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, jak długo to potrwa. Ile czasu mu jeszcze pozostało? Czy jego stan kiedykolwiek się poprawi? Lucas bardzo chciał w to wierzyć, ale życie nauczyło go, by nic nie brać za pewnik.
Odetchnął głęboko, czując jak serce zwalnia, a jego oddech powoli powraca do normy. Cieszył się, że udało mu się wszystko tak łatwo załatwić. Prawnicy ojca chętnie mu pomogli w przygotowaniu odpowiednich dokumentów i choć musiał przełknąć dumę i poprosić te szumowiny o radę, to jednak był zadowolony że to zrobił. Oscar niedługo miał zostać przeniesiony do szpitala w Monterrey. Może tutaj uda mu się dojść do siebie.
Jego uszom dobiegło skrzypnięcie stopnia na schodach prowadzących do strzelnicy. Odwrócił się szybko, instynktownie chwytając za broń, która jednak nie miała w tej chwili amunicji. Kiedy zobaczył, że to tylko Pablo Diaz, z westchnieniem odłożył glocka i przetarł twarz dłońmi.
- Widzę, że urlop ci się nie przysłużył, Hernandez. - Diaz zmierzył policjanta krzywym spojrzeniem, wymachując mu jakąś teczką przed oczami. - Morales powiedział mi, że wróciłeś wcześniej, więc przyniosłem ci to - sprawa Ethana Crespo pod twoją nieobecność przerodziła się w sprawę Orsona Crespo.
- Po co mi to dajesz? - warknął Lucas, spoglądając to na teczkę, to na Pabla.
- Zajmiesz się tym, ja mam ważniejsze sprawy na głowie. Pani prokurator dostała bardzo podejrzany list, który...
- Mam gdzieś, co jest takiego pilnego, Diaz.
Szef miejscowej policji spojrzał na Hernandeza nieprzytomnym wzrokiem.
- Uważaj na słowa - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Chyba muszę ci przypomnieć przed kim odpowiadasz...
- Tylko że ja doskonale wiem przed kim odpowiadam i kto ma nade mną władzę. - Lucas wyprostował się i stanął twarzą w twarz ze starszym policjantem, na którego twarzy odmalowała się szczera nienawiść do tego pyskatego młokosa. - I tak się składa, że tą osobą nie jesteś ty.
- Pracujesz u mnie i jestem twoim zwierzchnikiem!
- Pracuję dla policji w San Antonio. Jeśli już ktoś ma nade mną władzę to tylko tamtejszy komendant.
- W tej chwili nie jesteś w Texasie, Hernandez. Jesteś w Valle de Sombras i będziesz robił, co ci każe, czy to jest jasne?!
- Nie możesz mi rozkazywać i mam dość bycia twoim popychadłem. Poza tym, i tak nie zostanę tu długo. Mam inne zadanie...
- O czym ty mówisz, Hernandez? Naćpałeś się? Jesteś jeszcze bardziej wkurzający niż wtedy, kiedy cię poznałem! - Gniew w Diazie walczył ze zdumieniem wynikającym z nagłej zmiany w zachowaniu Lucasa.
- Myślę trzeźwo - odpowiedział lakonicznie, po czym ruszył do wyjścia.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, wracaj tutaj!
- Ale ja skończyłem z tobą.
- Nie ośmielisz się przejść przez te drzwi, Hernandez. Wracaj tutaj natychmiast, bo przysięgam - gorzko tego pożałujesz!
- Chcesz się założyć? - Lucas rzucił Diazowi ostatnie mordercze spojrzenie, po czym wyszedł ze strzelnicy, pozostawiając go czerwonego na twarzy ze wściekłą miną.
Nie zamierzał być niczyim popychadłem nigdy więcej. Pora wziąć sobie do serca słowa Jasona i wreszcie skupić się na zadaniu, które zostało mu powierzone.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:58:39 13-05-15    Temat postu:

230. Julian/ Ingrid i po trochu reszty

W chwili, w której rozległy się strzały Inez podskoczyła jak marionetka w teatrzyku. Spojrzała zdezorientowana na Fausto, który był w trackie przybierania najbardziej zaskoczonej miny w swoim repertuarze. Szybkim krokiem ruszył do środka. Inez dreptała za nim przypominając małą dziewczynkę, która włożyła na siebie sukienkę mamy i pomalowała się jej kosmetykami. Wszedł do słabo oświetlonego salonu z bronią gotową do oddania strzału. Pomieszczenie okazało się puste. Nie licząc przywleczonego prze Inez fotelu dentystycznego i dwóch trupów. Brakowało jednak więźnia. Ingrid Lopez uciekła. Fausto schował broń do kabury, którą nosił na biodrze.
- Jak to się stało?- Zapytała skrzekliwym tonem spoglądając wielkimi oczyma na, Guerrę który zamiast odpowiedzieć przewrócił oczami. – Uciekła.
- Patrz Inez gdybyś tego nie powiedziała nigdy bym nie zauważył- odparł kpiącym tonem Fausto wychodząc na taras. Spojrzał na ciemny las. Obyś miała plan B, przemknęło mu przez myśl, kiedy wsuwał ręce w kieszenie czarnych spodni. – Co teraz szefowo?
- Jak to, co?! Znajdziemy ją!- Powiedziała ruszając w stronę lasu. Guerra w duchu przyznał, iż w tej krótkiej sukience i szpilkach wygląda jak klown a nie jak sama siebie określała Al. Capone w spódnicy. Parsknął śmiechem ruszając za kobietą. Ingrid, mimo iż osłabiona biega szybciej niż ona chodzi w tych swoich szpilkach. Polowanie się rozpoczęło i o ironio to nie Ingrid była w nim zwierzyną. Odwrócił się po raz ostatni, aby dostrzec światła parkującego nieopodal samochodu. W samą porę, pomyślał nie odzywając się słowem w stronę Inez. Miąłby ją uprzedzić i pozwolić jej uciec? Tym razem życie szwagierki skończy się w miejscu, w którym tak naprawdę się skończyło a historia wreszcie zatoczy koło.
- Zostań tu- wskazał jednemu z najbliższych ochroniarzy Inez. Młody, choć zaufany człowiek skinął powoli głową nie wyciągając nawet słuchawek z uszu. Guerra uśmiechnął się do niego. Kiedy chłopak odwzajemnił uśmiech Guerra westchnął. Wojna wymagała ofiar, przemknęło mu przez myśl, kiedy ruszył w las za Inez. Do świtu kilka osób straci życie. I nie będzie to on.
***
Julian wszedł do oświetlonego jedną samotną żarówką pomieszczenia spoglądając wprost na fotel dentystyczny ustawiony pod ścianą. Mebel kompletnie nie pasujący do pomieszczenia przykuwał uwagę bardziej niż dwa ciała, który początkowo nie zauważył. Podszedł do nich sprawdzając puls. Obaj byli martwi a w pomieszczeniu unosił się zapach prochu. Ingrid uciekła zaledwie kilka minut temu. Spóźnili się o cholerne kilka minut. Brunet wyprostował się powoli nasłuchując. Spojrzał na Hugo, który usłyszał dokładnie to, co on. Muzykę. Julian nie był wstanie przypomnieć sobie wykonawcy, ale był pewien, że gdzieś już słyszał tę piosenkę. Dał znak głową Hugo, aby szedł za nim. Jakież było zdziwienie, iż przed domem zobaczył stojącego chłopaka. Pokręcił z niedowierzaniem głową schodząc w dół. Nie próbował się nawet zachowywać cicho. Facet i tak go nie słyszał. Jednym zamaszystym ruchem uderzył go kolbą pistoletu w potylicę. Nie zamierzał go zabijać.
- Hugo wolisz być złym czy dobrym gliną?- Zapytał wesoło odwracając do tyłu głowę. – Ok ja będę tym złym- odpowiedział za Delgado Vazquez. Wziął mężczyznę za ręce wciągając do środka. Razem z Hugo umieścili go w fotelu dentystycznym. Ręce przykuli znalezionymi kajdankami.
- Co zamierzasz zrobić?- Zapytał wyraźnie zaniepokojony Magik. Wolał czyścić konta bogatym niż torturować biedaków. Ręce wsunął w kieszenie spodni przypominając sobie o puszcze spreju, którą wziął z garażu.- Pomalujemy mu twarz? Julian i Hugo łypnęli na niego równocześnie – To tylko taka sugestia- mruknął bardziej do siebie niż do nich. Odsunął się nieznacznie dając im jasno do zrozumienia, że cokolwiek zrodziło się w ich umysłach nie będzie brał w tym udziału.
Julian natomiast przyklęknął przy rozłożonych na podłodze narzędziach. Uwagę mężczyzny przykuł skalpel. Usta drgnęły mu w lekkim uśmiechu. Nie miał, co prawda czasu ani chęci na torturowanie tego chłopaka, lecz potrzebował informacji a dzieciak zachęty. Wziął dwa kawałki ścierki. Jedna posłużyła mu za opaskę na oczy dla zakładnika druga zaś była nasączona solami trzeźwiącymi, które przycisnął mu do nosa. Chłopak zaczął się krztusić i szamotać. Julian zrzucił na podłogę szmatę.
- Dobry wieczór – powiedział śpiewnym głosem bawiąc się skalpelem.
Chłopak szamotał się. Julian westchnął.
- Puść mnie wariacie
- Dziękuje za komplement- odpowiedział mu Rumple. – Wypuszczę cię, jeżeli udzielisz mi kilku informacji- odparł spokojnym głosem Julian.
- Nic ci nie powiem! – Krzyknął szarpiąc się z kajdankami.
- Wszyscy tak mówią- powiedział mu- potrzebujesz zachęty, aby wyśpiewać mi wszystko, co chcę wiedzieć. Jednym sprawnym ruchem rozerwał mu koszulę. Zimne ostrze skalpela przycisnął do klatki piersiowej. – Gdzie jest dziewczyna?
- Wal się
- Zła odpowiedź- odpowiedział mu przesuwając powoli ostrzem. Mężczyzna zawył.- Gdzie jest dziewczyna?
- Uciekła- krzyknął. Julian odsunął ostrze. Ocenił zadaną ranę. Nie była zbyt głęboko, więc chłopak się nie wykrwawi.- Do lasu. Guerra i Romo ruszyli na jej poszukiwania.
- Sami? Bez ludzi Inez?
- Tak tylko ich dwoje. Ja miałam stać na czatach.
-Świetna z ciebie czujka nie ma, co- odparł kąśliwie Hugo. Julian uśmiechnął się lekko. Wszyscy drgnęli, kiedy przed domem zaparkował samochód. Javier przycisnął ciało do ściany.
- Twoja luba miała nas informować o zbliżającym się zagrożeniu- syknął Hugo palce zaciskając na broni. Javier zrobił krok do przodu wpatrując się w okno. Z samochodu wyskoczyła blondynka.
- To Dzwoneczek- powiedział ruszając w stronę drzwi. Przystanął w progu odwracając do tyłu głowę. – Moja luba- odparł z uśmiechając się promiennie.
- Dzwoneczek, Rumple, Magik wyliczył Hugo- Wszyscy macie tak ksywki?
- Spora większość- odpowiedział mu Julian uderzając młodego chłopaka w potylicę.- Nie zamierzam go zabijać Hugo. Delgado wzruszył ramionami idąc w stronę wyjścia. Musiał odetchnąć świeżym powietrzem. Broń wsunął za pasek. Z rękoma wsuniętymi w kieszenie skórzanej kurtki wyszedł na zewnątrz spoglądając na Dzwoneczka. Przez chwilę wpatrywał się w nią w osłupieniu. W gabinecie Fernando kiedyś dostrzegł na biurku stojącą fotografię. Jej fotografię. Przechylił na bok głowę w duchu uznając, iż gdyby przyjaciółka Piotrusia Pana istniała naprawdę wyglądałaby dokładnie jak luba Javiera. Długonoga blondynka.
- Nie powinieneś jej tutaj przywozić- zwrócił się bezpośrednio do Gio Javier. Otoczył Victorię opiekuńczo ramieniem. Wargami musnął jej włosy.- To niebezpieczne.
- Sama chciałam tutaj przyjechać Javier- Victoria palcami przeczesała złote włosy. Nie zdążyła ich związać. Rozejrzała się dookoła. Wszystkie wspomnienia z tamtej feralnej nocy siedemnaście lat temu stały się jeszcze bardziej wyraźnie. Z trudem przełknęła ślinę, kiedy jej wzrok padł na młodego chłopaka stojącego w nonszalanckiej pozie przed wejście. Przeniosła zdumione spojrzenie na Javiera.
- To Bestia- odpowiedział jej Javier. – Pacjent Juliana.
- Przywieźliście tutaj pacjenta Juliana?- Zapytała zaszokowana. Magik uśmiechnął się niewinnie. Vicky westchnęła głośno opierając mu głowę na ramieniu. Wszystko to zaczynało ją powoli przerastać. W tym samym czasie Hugo podszedł do nich.
- Giovanni- blondyn podszedł do Huga wyciągając w jego stronę dłoń.- Jestem znajomym Juliana.
- Bestia- przedstawił się używając tej idiotycznej ksywki, którą nadal mu Javier. Wolał nie podawać imienia obcemu.- On nie ma ksywki?- Zapytał Javiera, który ramieniem obejmował szczupłą talię swojej narzeczonej.
- Nie. Nie zasłużył sobie na to. Po za tym to jeden z Romów i za grosz mu nie ufam. – Z trudem powstrzymał się od prychnięcia czy wystawienia języka. Zamiast tego wargami musnął ustami skroń Vicky.
- Pójdę do Juliana.
Giovanni Romo ani trochę nie był zaskoczony wrogością Reverte czy samej Victorii, która przez cały czas spoglądała na niego nieufnie. Był jednym z Romów, pasierbem Inez i zjawił się tutaj, aby położyć kres jej rządom. Nie chciał „Dwóch róż” chciał odzyskać coś dużo cenniejszego. Kierowany nikłym światłem wkroczył do spalonego salonu. Oparł się ramieniem o futrynę obserwując przyjaciela. Julian Vazquez wpatrywał się w ciemny las.
- Przyszedłeś tutaj ratować Ingrid czy medytować?- Zapytał podchodząc do przyjaciela. Położył mu rękę na ramieniu. Zerknął na przykute ciało chłopaka.
- Musimy zabić Inez- pozwiedzał dobitnie- Przysięgam na Boga że ją poćwiartuje.
- Nie wiedziałem, że wierzysz w Boga- odparł kąśliwie Gio ignorując mordercze spojrzenia Juliana.- Przywiozłem Vicky.
- Jakże byłby inaczej.- Odparł Rumple- Trzeba odeskortować go do szpitala- powiedział.- Nie zabije go.
- Rozumiem. Oszczędzasz siły. Chodź wydasz rozkazy. Będzie jak za dawnych czasów.
- Dawnej była z nami Helena- oparł mu Julian przypominając sobie o czarnowłosej dziewczynie, która wszędzie się za nimi łaziła. Gio skwitował tę uwagę ciszą. Brunet nie miał czasu rozwodzić się nad nagłą chęcią milczenia blondyna. Obaj wyszli na chłodne powietrze. Niebo stopniowo zaczynało jaśnieć.
Victoria spojrzała na Rumple dużymi szeroko otwartymi błękitnymi oczyma. – Javier i Vicky jedziecie do Nibylandii i delikatnie informujecie o całej sytuacji Petera
- To nikt do niego nie zadzwonił?- Zapytał zdumiony Javier.- Będzie zachwycony. Zamorduje cię- powiedział Reverte uśmiechając się w stronę bruneta.
- Zajmiecie mu czas do naszego przyjazdu- odparł Julian ignorując uwagę o jego zabijaniu.- Przygotujcie trzy jednostki krwi i osocza. Grupa Ingrid do tego elektrolity i witaminy była pod władzą Inez przez cały dzień będzie wycieńczona i rana. Hugo- zwrócił się do chłopaka- pojedziesz z nimi.
- Ale..
- Dość dziś widziałeś- uciął krótko Julian- i pomogłeś. Javier i Vicky cię podrzucą gdzie będziesz chciał- Julian zrobił krok do przodu- Dziękuje- wyciągnął w jego kierunku dłoń. Hugo niepewnie ją uścisnął. – Acha bym zapominał. Zajmiecie się więźniem. Javier, jeśli chcesz możesz pomalować mu twarz. Usta blondyna drgnęły w lekkim uśmiechu.
***
Zamorduje cię Julian- mruknęła sama do siebie Ingrid zatrzymując się przy jednym z drzew. Oparła się o nie plecami. O tak biada panu doktorowi. Ingrid nie była bez winy, lecz czy on miał nogi z ołowiu i ruchy żółwia?! Na litość boską mógł okazać się tą cholerną skoczną żabą a nie ślimakiem. Rękę przycisnęła do szaleńczo bijącego serca usiłując jej spowolnić. Krew dudniła jej w żyłach.
Prawda była taka, że od dobrych dwóch godzin napędzała ją tylko adrenalina. Na przemian było jej zimno i gorąco, co zazwyczaj oznaczało grypę. Szatynka wiedziała, że swoje odchoruje po spotkaniu z Inez.
Ani ona ani Julian nie przewidzieli tego, co zgotuje dla niej los. To miała być szybka robota. Strzał między oczy i po kłopocie. Teraz Ingrid wiedziała, iż ruda nie umrze tak szybko. Nie po tym wszystkim, co jej zrobiła Julian czy chcę czy nie i tak oberwie, stwierdziła w duchu. Za obijania się. Po lesie rozszedł się przeraźliwy krzyk. Ingrid podskoczyła gwałtownie wychylając się ze drzewa. Zmrużyła oczy.
- Julian jak zwykle masz perfekcyjne wyczucie czasu- mruknęła do siebie ruszając w kierunku skąd dochodziły głosy. Z bronią gotową do strzału wyszła na niewielką polankę. Stojąc na wzniesieniu obserwowała toczącą się scenkę. Julian stał przed Inez, która zdezorientowana czołgała się po ziemi niczym zwierzę mysz zapędzona w pułapkę.
- Nie możesz mnie zabić!- Krzyknęła piskliwym głosikiem.- Jestem czarną wdową „Dwóch róż”! Moja śmierć wywołała wojnę!
- Niby, kto chciałby za ciebie walczyć?- Zapytał z uśmiechem Julian.- Rodzina Romo, którą zdziesiątkowałaś czy może zarząd, który czeka aż ktoś zdejmie im ciężar z ramion i cię wyeliminuje? – Roześmiał się perliście widząc jej zdezorientowaną minę.- Nikomu na tobie nie zależy Rodriguez! Nikt nie przejmie twoją śmiercią wręcz przeciwnie w dniu twojego pogrzebu zamierzał otworzyć butelkę najdroższego szampana i tańczyć do białego rana nad twoim grobem.
Inez głośno przełknęła ślinę. Julian uśmiechnął się wyciągając z kieszeni maleńką buteleczkę z fioletowym płynem. Oczy Inez zrobiły się wielkie niczym spodek UFO. Julian wyprostował się polewając płynem skuloną kobietę.
- Sama podsunęłaś mi ten pomysł- powiedział odsuwając się. Z kieszeni wyciągnął zapalniczkę. Powolnym ruchem zapalił ją. Rudowłosa kobieta pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie wydusiła z siebie słowa. Z szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w migoczący płomień, który zbliżał się do rąbka jej sukienki. Ubranie powoli zajęło się ogniem. Julian wyprostował się patrząc jak Inez Romo zamienia się w pochodnię. Jej przeraźliwy wrzask wypełnia mu uszy.
Ingrid przez chwilę była zbyt zaszokowana, aby wykrztusić z siebie słowo. Zbyt przerażona, aby ruszyć się. Wszystkie te uczucia po zaledwie chwili zamieniły się w złość. A elementy układanki ułożyły się w całość.
Julianowi nigdy nie chodziło o przeszczep organów Inez. nie chodziło o żadne cholerne serce lecz o zabicie jej. Cały ich plan opierał się, co prawda na morderstwie, lecz Julian nie dokonał tego literą prawa czy przysięgi Hipokratesa, lecz własnych pobudek który na bakier były ze wszystkimi jego zasadami. Przelotnie zerknęła na ciało Inez, które zamieniało się w popiół. Prychnęła pod nosem niczym tygrysica uwieziona w klatce.
- Ty cholerny egoisto!- Krzyknęła sprawiając, że raptownie się odwrócił wpatrując się w nią z niedowierzaniem- Zaskoczony?- Zapytała wpatrując się w niego wściekle błyszczącymi oczyma. – że jeszcze żyję?- Sprecyzowała.
- Ingrid to nie jest to, co myślisz- powiedział używając wymówki jakby nakryła go w łóżku z jej najlepszą przyjaciółką a niespalającą żywcem kobietę.- Wszystko ci wyjaśnię
- Wykorzystałeś mnie! Nigdy nie chodziło przeszczep chodziło o zemstę!
- Zawsze chodziło o zemstę chyba nie sądziłaś, że serce czterdziestodwulatki nadaje się dla ośmioletniego chłopca?- Zapytał retorycznie.
Uderzyła go. Korzystając z resztek swojej siły. Walnęła go w twarz. Z dolnej wargi Juliana trysnęła krew. Ingrid odczuła małą satysfakcję. Na chwilę obecną tyle mogła zrobić.
- Moi drodzy- zaczął spokojnie Gio wpatrując się w przyjaciół- radziłbym
- Ja- Ingrid odwróciła się w jego stronę posyłając mu ostre spojrzenie- radziłabym ci się zamknąć- warknęła wpatrując się w jego ciemne oczy- czy to jasne Gio?
- Tak jasne, lecz jeżeli nie ruszymy tyłków skończymy jak ona- Giovanni posłał jej promienny uśmiech. Ingrid zmarszczyła brwi rozglądając się dookoła. Drzewa jedno za drugim zajmowały się ogniem. Ku swojemu własnemu zaskoczeniu zaczęła śmiać się jak obłąkana. Giovanni zmarszczył brwi. W ich sytuacji nie było nic śmiesznego, wręcz przeciwnie.
- Policzę się z tobą później- warknęła do Juliana.
Dwadzieścia minut później dotarli do siedziby Nibylandii. Ingrid, która niechętnie usadowiła się na miejscu pasażera nie miała siły się podnieść. Otworzyła powoli oczy czując powiew powietrza na policzku.
- Dotkniesz mnie a będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz w życiu- zagroziła mu Ingrid, kiedy odpiął pas bezpieczeństwa.- Julian- mruknęła złowieszczym tonem. Mimo jej słownej groźby delikatnie wziął ją na ręce. Drzwi otworzył im Peter Pan, który wpatrywał się w córkę. Chłodno spojrzał na Juliana.
- Wszystko jest przygotowana- powiedział drżącym głosem przyglądając się córce. Ingrid otworzyła oczy uśmiechając się blado. Odwzajemnił uśmiech.
- Hej tatku- mruknęła- nie rób takiej miny nie widziałeś Inez. Został z niej tylko popiół- Zachichotała niczym mała dziewczynka, kiedy Julian wyminął Petera niosąc ją w stronę przygotowanego pokoju.- Chcę wziąć kąpiel- powiedziała- Bez ciebie oczywiście – dodała po krótkiej chwili namysłu, kiedy układał ją delikatnie na łóżku.
- Pozwolisz mi się zbadać?- Zapytał łagodnym głosem wpatrując się w nią ciemnymi oczyma. Ingrid spodziewała się raczej kłótni niż łagodnie zadanego pytania. Po chwili poczuła jak wsuwa za ucho kosmyk włosów. Skinęła powoli głową z trudem przełykając ślinę. Chciało jej się pić. Usiadła niepewnie na łóżku nie wiedząc, co ma zrobić? Jak się zachować?
- Dostanę szklankę wody?- Zapytała zachrypniętym głosem. Julian skinął głową prostując się podszedł do stolika przelewając z dzbanka do kubka przezroczysty płyn. Podszedł do Ingrid siadając obok niej na łóżku. W dłonie dziewczyny wsunął naczynie. Wypiła wszystko duszkiem. – Zadaj mnie skoro chcesz.- Mruknęła obojętnym tonem. – Miejmy to za sobą.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:28:28 14-05-15    Temat postu:

231. COSME/ETHAN/ORSON/SAMBOR/OJCIEC JUAN

Douglas Brenner miał rację. Propozycja, którą właśnie złożył Orsonowi, miała nie tylko sens. Była również jedynym wyjściem, jedyną możliwością, szansą, by uratować młodego Ethana. Crespo wiedział o tym i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale tak samo szybko je zamknął.
„I nie będziesz mógł już nigdy więcej skontaktować się ze swoim synem”. Tak, czy inaczej, straci go. Odzyskali się nawzajem niecały miesiąc temu, a teraz miał tak po prostu podpisać wyrok, układ, dzięki któremu wszystko, co zyskali, rozsypie się w proch?

- Czy gwarantujesz mi własnym życiem, że Ethan będzie bezpieczny? – spytał wreszcie po chwili zduszonym głosem.

- Tak – skinął głową agent. – Możesz być tego całkowicie pewien, dostaniesz to również na piśmie i...

- Nie rozumiesz – przerwał mu Orson i pochylił się nieco do przodu, patrząc świdrującym wzrokiem prosto w oczy Brennera. – Zapytałem cię, czy jesteś na tyle o tym przekonany, żeby postawić na szali swój marny żywot. Posłuchaj, Doug.

W ustach byłej prawej ręki El Diablo imię brata Lenny brzmiało tak, jak przeciwnicy lalki Barbie wymawiają „Ken”.

- Podpiszę ten twój przeklęty cyrograf, ale pod jednym warunkiem.

- Ty śmiesz stawiać mi jakiekolwiek warunki? – uniósł się Douglas i już miał zerwać się z krzesła, kiedy Crespo powstrzymał go niedbałym ruchem dłoni. Agent posłusznie usiadł, jakby przyciągany do siedzenia niewidzialną siłą.

- Siadaj. Obaj wiemy, że jestem ci potrzebny. Beze mnie nie uda wam się rozpracować i zniszczyć siatki Mitchella. A i ja, choć trudno mi to przyznać, potrzebuję was. Mój warunek...zarówno Ethan, jak i Cosme Zuluaga zostają oczyszczeni ze wszystkich ciążących na nich zarzutów. Mało tego, mogą opuszczać Valle de Sombras, a nawet cały Meksyk, gdy tylko zechcą. Poza tym musisz mi przysiąc, że nic się nie stanie mojemu synowi. Jeżeli coś mu się przydarzy...znajdę cię. Gdziekolwiek będę. Nawet sto metrów pod ziemią. A wtedy marny twój los.

- A co ze zmianą tożsamości? – spytał szybko Brenner, między innymi po to, by przekonać samego siebie, że umie jeszcze wydobyć z siebie głos. Coś w postawie Orsona przeraziło go i nie była to wcale groźba, jaką tamten właśnie wypowiedział.

- Wybór należy do niego. – Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i dorzucił: - Dawaj te dokumenty, chcę mieć to już za sobą. I mów, co mam zrobić.

***

Cosme Zuluaga nie zwykł podsłuchiwać, ale chciał być pewien, że jego podopieczny – bo tak zaczynał nazywać w myślach Złodzieja Kocich Uczuć – zachowa się odpowiednio w stosunku do Sol. Dlatego zatrzymał się w połowie drogi i wysłuchał całej rozmowy Ethana z Marią. Wiedział, że w ten sposób przekracza pewne granice i robi coś nie do końca akceptowalnego, ale wolał zadbać o Ramirezównę i wkroczyć do akcji, gdyby był potrzebny. Oczywiście nie uważał, że jest narażona na krzywdę fizyczną, ale po tym, co zobaczył w samochodzie zrozumiał, jak krucha jest to kobieta. Jeśli blondyn, świadomie, lub nie, zrani ją w jakikolwiek sposób...Zuluaga aż zacisnął pięści, gotów bronić honoru damy.

Nie był jednakże potrzebny. Stał tam tylko, na szczycie własnych schodów i przytakiwał w duszy słowom gościa. Sol miała rację, we wszystkim. Dokładnie to powinien zrobić nieszczęśnik, który miał okazję zamieszkać w El Miedo. Pamiętać o przeszłości, ale nie trwać w niej, spojrzeć w przyszłość i zrozumieć, że i na niego czeka gdzieś światło, szczęście. Ba, Cosme był pewien, że Lydia też by tego chciała dla Ethana.

Powoli, jakby dopiero teraz zauważając, że Maria opuściła mury zamczyska, syn Mitchella zszedł z powrotem na dół i odchrząknął znacząco w kierunku pleców Crespo.

- Czego chcesz? – warknął niezbyt grzecznie potomek Orsona, ale była to tylko poza. Na zewnątrz udawał wściekłego z powodu tego, że Zuluaga opowiedział Sol o jego ojcu. Wewnątrz zaś czuł coś dziwnego – ale zdecydowanie nie złość. Zupełnie, jakby coś...ktoś...powoli przebijał skorupę, jaką Ethan otoczył serce i swoimi słowami ostrożnie, krok po kroku łamał wszystkie postanowienia, według których niebieskooki żył od śmierci Lydii.

- Niczego – odparł Cosme, bynajmniej nie zrażony wybuchem. – Słyszałem końcówkę rozmowy, to wszystko. Sądzę tak samo, jak ona. To nie ty pociągnąłeś za spust, wiem też, że gdybyś mógł, osłoniłbyś moją siostrę własnym ciałem. Nie możesz się więc winić za to, co jej się przytrafiło. I jeszcze jedno – pamiętaj, że chociaż jej nie znałem, była moją rodziną. Czy naprawdę myślisz, że ja nie cierpię? Że nie boleję nad jej śmiercią? Oraz nad faktem, że mój własny ojciec był tym, który pociągnął za spust? Ty przynajmniej masz kogoś, kto cię kocha, masz Orsona. Ja co prawda mam Dolores, mam córkę, którą uwielbiam, ale tęsknię za matką, za bratem, za wszystkimi tymi, którzy odeszli. Żyję jednak dalej. I ty też powinieneś.

Postąpił kilka kroków, zbliżając się go wciąż stojącego tyłem Ethana i nagle zachwiał się tak mocno, że ledwo zdążył chwycić blat stojącego w pobliżu stolika i użyć go jako wsparcia dla coraz bardziej słabnącego organizmu. Crespo drgnął, usłyszawszy niespodziewany hałas i za kilka sekund już podtrzymywał bladego jak ściana właściciela El Miedo. Troska w jego oczach była doskonale widoczna. Mogli kłócić się o kota – a przynajmniej to Zuluaga okazywał swojemu gościowi, jak bardzo jest zazdrosny o El Gato - ale jednak łączyła ich obu pewna więź, której żaden z nich nie chciał przerwać.

- Nic mi nie jest – wymamrotał El Loco, chociaż nie była to do końca prawda. – Wspomnienia, to wszystko do mnie wróciło i...Zaprowadź mnie do łóżka, jak się wyśpię, od razu poczuję się lepiej. Zapamiętaj sobie jedno – nie dźwigasz tego ciężaru sam, tego wszechogarniającego bólu. Orson, Sol, nawet ja – jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc. Tylko nie zamykaj się na nas, na świat. W ten sposób skrzywdzisz nie tylko siebie, ale i każdą bliską ci osobę.

Kilka minut później, kiedy Zuluaga chrapał już spokojnie na własnych poduszkach, Ethan ponownie stanął przy oknie zamczyska i zapatrzył się w dal. Był wdzięczny, im wszystkim, za to, co próbowali zrobić. I zdawał sobie sprawę, że być może nie zachowywał się tak, jak powinien, że niektóre jego działania nie były do końca przemyślane, może nawet niezbyt dojrzałe mimo jego trzydziestu pięciu lat. Ale nikt, ani Zuluaga, ani Soledad, ani nawet Orson nie byli świadkami pewnej rozmowy sprzed kilku lat, nie mieli nawet o niej pojęcia. Ethan nigdy nie podzielił się nią z nikim. Cierpiał w milczeniu. Sam ze swoją rozpaczą...

- Bardzo mi przykro. – Siwy lekarz spojrzał w oczy młodzieńca tak, jakby próbował przekazać mu swoje wsparcie. – Ale mamy całkowitą pewność. Sekcja została przeprowadzona prawidłowo. Te trzy kule, które pozbawiły życia Lydię...

- Proszę już nic nie mówić...- szepnął Ethan, doszczętnie zdruzgotany tym, co przed paroma chwilami powiedział mu lekarz. – Każde słowo przywołuje mi przed oczy ten sam widok...ostatnie chwile...wciąż go widzę, ale kiedy ktoś o tym wspomina...obrazy są bardziej kolorowe, boleśniejsze. Ja...Boże, ja nic nie wiedziałem...

Drżącą dłonią przełożył leżące przed nim kartki, jakby chciał zakryć to, co na nich widniało, sprawić, że przestanie być prawdą.

- Nie powiedziała mi...

- Zapewne sama nie wiedziała. To był dopiero trzeci miesiąc.

Zaproponowano mu potem terapię, grupę wsparcia dla wszystkich tych, którzy stracili dziecko. Zrezygnował z niej po miesiącu. Ci wszyscy ludzie...oni cierpieli tak samo, jak on, ale jakimś cudem przełamywali się, potrafili z czasem o tym rozmawiać, podnieść się. On nie dał rady. Zamknął się w domu i budował statki, oddając się temu zajęciu całkowicie, starając się nie myśleć, nie śnić, bywały nawet dni, kiedy w ogóle się nie kładł, by nie dać szansy nadejść koszmarom i przejąć noce, a z czasem może i umysł. By nie zwariować.


Ciepłe palce Soledad na jego policzku i słowa pełne pocieszenia próbowały przywrócić Ethana do życia. Ale nie da się przywrócić tego, co już od dawna jest martwe. Nigdy nie pogodziłby się ze śmiercią Lydii, nie z jej odejściem w taki sposób i nie z tego powodu, ale może z czasem potrafiłby jaśniej patrzeć w przyszłość. Ale świadomość, że poprzez związek z córką Zuluagi przyczynił się pośrednio do zamordowania jego własnego dziecka? Tego nigdy sobie nie wybaczy.

„Nie patrz w przeszłość” – słowa Sol odbiły mu się w głowie. On w nią nie patrzył, on w niej żył. Choć dobrze pamiętał dzień, który mógł to wszystko zakończyć...

Stał na krawędzi jakiegoś wieżowca, nie był nawet pewien jego nazwy. Nie obchodziło go to zupełnie. Patrzył w dół, jakby oceniając odległość od ulicy, od miejsca, w którym ludzie mijali się, nie mając zupełnie pojęcia, że nad nimi, nad ich głowami Ethan Crespo właśnie postanawia skończyć ze sobą. Śnieg padał coraz gęściej, jakby starając się otulić to amerykańskie miasto mięciutką pierzyną i przykryć wszystko to, co brudne i szare. Zamknąć w swoim posiadaniu wszystkie smutki i pozostawić jedynie ciepło i radość. Kiedy Ethan spoglądał w dół, słyszał tylko ciszę. Nie docierał tutaj zgiełk miasta, samochody poruszały się jak na niemym filmie, a jego serce zamarzło tak samo, jak kałuże po wczorajszym deszczu.

Ci, którzy razem z nim uczęszczali do grupy wsparcia, zdążyli na dach dosłownie w ostatniej chwili.


A teraz Soledad próbowała rozbić ten lód. Swoim dotykiem, swoim pełnym przekonania uporem i tym czymś w jej oczach, co starało się skruszyć pancerz Crespo, usiłowała włamać się do środka i przekonać młodego człowieka o tym, że wciąż warto. Że jest sens. Tylko po co?

I wtedy przypomniał sobie jej oczy. To spojrzenie, gdy weszła do El Miedo, błyszczące i pełne cierpienia, podobne do jego własnego. I słowa, wypowiedziane kilka minut później – „Ja znam ten ból. Wiem, jak to jest stracić najważniejszą osobę w życiu”. Ona czuła to samo, co on. I podobnie obwiniała samą siebie. Ona...ona po prostu rozumiała.

Odsunął się od okna i powziął decyzję. Wiedział już, co ma robić. Innych opcji nie miał. Tylko w ten sposób, tylko tak mógł ukoić swoją rozpacz.

***

Niedługo po tym, jak fax stojący na biurku Lenny Brenner wypluł informację o tym, co stało się w zakładzie karnym w Apodaca, Cosme Zuluaga spakował najpotrzebniejsze rzeczy i przygotował się do wyprawy do Monterrey. Właściciel zamczyska na wzgórzu tego dnia czuł się wyjątkowo dobrze. Oto nareszcie będzie mu dane spędzić trochę czasu z córką. Jechali co prawda na badania DNA, które miały ostatecznie rozstrzygnąć sprawę pokrewieństwa, ale oboje byli tak pewnie wyniku, że cała sprawa wydawała się jedynie formalnością, spełnianą tylko po to, by zamknąć usta nieżyczliwym im mieszkańcom miasteczka.

Wkładał do torby podróżnej ostatnie kanapki, kiedy przypomniał sobie, że nie poinformował Ethana, iż chłopak zostanie sam i przez krótki okres będzie musiał zająć się kotem. Cosme wiedział, że ani El Gato, ani Ethan nie będą mieli nic przeciwko, obawiał się nawet, że po powrocie zwierzę nawet nie spojrzy na poprzedniego właściciela.

- Poprzedniego, też coś! – mruknął Zuluaga, rozeźlony na samego siebie za określenie, jakim się nazwał. – Najchętniej zabrałbym El Gato ze sobą, ale boję się, że zgubiłbym go w wielkim mieście.

Prawda była taka, że prędzej syn El Diablo nie mógłby znaleźć drogi, niż wspomniany kot, ale fakt pozostawał faktem – pupil Cosme musiał zaczekać na niego w domu.

Dosyć raźnym jak na swój stan zdrowia krokiem przemierzył kilka pokoi, aż dotarł wreszcie do tego, w którym zamieszkiwał młody Crespo. Zapukał do drzwi, po czym odczekał kilkanaście sekund, które przerodziły się potem w kilkadziesiąt, aż w końcu w parę minut.

- Kradnący Koty, jesteś tam? – zawołał Cosme, jeszcze niczego nie podejrzewając. Był tak zirytowany tym, że został zmuszony do oddania El Gato w ręce konkurenta do jego sierściowatego serca, że nie zorientował się, iż nazwał niebieskookiego imieniem godnym Indianina. – Jeżeli zaraz nie otworzysz – w ogóle co to za pomysł, zamykać mi przed nosem drzwi w moim własnym domu! – to je wyważę! Być może tego nie wiesz, ale za czasów młodości trenowałem razem z Nacho boks i...

Nie uściślając, dlaczego i po jakim czasie drzwi do pokoju poddałyby się jego żelaznym pięściom, odczekał jeszcze chwilę, po czym zdenerwowany nacisnął klamkę i dopiero wtedy zrozumiał, że wejście było cały czas otwarte. Wszedł do środka, rzucił okiem na łóżko i aż jęknął, zrozumiawszy od razu, co się wydarzyło.

- O Chryste Panie...

***

Sambor wykonał polecenie nieznajomego i od dłuższego czasu nie wychylał nosa z kościoła. Wciąż czekał na obiecany kontakt, chociaż powoli zaczynało do niego docierać, że być może się wygłupił i żaden nie nastąpi. Dlaczego niby miałby wierzyć temu pokiereszowanemu facetowi, który wyglądał, jakby jego twarz została zaatakowana przez zdziczałą kosiarkę i teraz na gwałt potrzebował operacji plastycznej – nie z powodu brzydoty, bo akurat urody facetowi nie brakowało, ale z powodu blizn piętrzących się jedna na drugiej na jego twarzy. Prawdopodobnie był to wysłannik Alexa Barosso, albo nawet jego ojca, próbujący przekonać Medinę, by ten nie wychylał się przez jakiś czas, póki nie przycichnie cała ta sprawa z morderstwem. I jeszcze ta jego prośba o modlitwę, phi. Miałby się modlić za kogoś takiego, za pomocnika gościa, który go w to wszystko wplątał? Nic z tego! Chociaż...w zasadzie mógłby porozmawiać z księdzem. Zdążył już zauważyć, że ojciec Juan jest mu życzliwy, a związany tajemnicą spowiedzi duchowny na pewno nie wygada nikomu ani słowa o dziwnej rozmowie w alejce.

- Ten człowiek wiele wie...- powiedział powoli Juan, gdy już dowiedział się wszystkiego kilkanaście minut później. – Skoro tak dobrze zna rodzinę Barosso, być może dla nich pracuje...Coś musiało się stać, że chce ci pomóc. – Ksiądz złożył ręce w kwiat lotosu i oparł je o ławkę, w której siedział razem z Mediną. – Przyprowadź go do mnie, jak tylko się pojawi. Chcę z nim porozmawiać.

- Ale o czym? – zdziwił się Sambor. – Nie sądziłem, że ojciec będzie próbował wmieszać się w rozgrywki pomiędzy mną, a tą rodziną.

- Zostałem wmieszany, jak tylko przekroczyłeś próg kościoła – odparł spokojnie duchowny. – A skoro już tutaj mieszkasz, pragnę zapewnić ci bezpieczeństwo. Cieszę się, że podzieliłeś się ze mną informacją na temat tego, co cię spotkało. Być może się mylę, ale mężczyzna, z którym rozmawiałeś, może również potrzebować mojej pomocy. Jeżeli mam rację i z jakichś przyczyn wypełniał rozkazy tej rodzinki, a teraz nagle ruszyło go sumienie, to znaczy, że nie jest tak do gruntu zły, za jakiego być może pragnie uchodzić. A to oznacza, że jest jeszcze nadzieja na uratowanie jego duszy. Pamiętaj, co jest moją misją – pocieszanie ludzi oraz prowadzenie ich z powrotem pod opiekę Pana - jeżeli tylko jest to nadal możliwe. Co więcej, sądzę nawet, że potrzebuje on mojej pomocy i wsparcia dużo bardziej, niż Ty jej potrzebujesz, Samborze. A powiedz mi, czy zdradził ci może swoje imię? Albo to, gdzie mieszka? Nie zamierzam go śledzić, broń Boże, ale posiadając te informacje mógłbym dowiedzieć się o nim coś więcej i wtedy może...

- Nie, nie znam – odpowiedział Medina. – Kiedy go spytałem, odrzekł ironicznie, że nie będziemy przyjaciółmi na Facebooku i że informacja na temat jego imienia nie jest mi do niczego potrzebna. Ale znam go z widzenia, dlatego właśnie go zaczepiłem. Często widywałem go w pobliżu kawiarni Angarano. To chyba tam najłatwiej będzie go spotkać.

- Jak już mówiłem, nie zamierzam go śledzić. Tak ci odpowiedział? Twardy człowiek – zadumał się ksiądz. – Chyba mam pomysł. Przejdę się do tej kawiarni i porozmawiam ostrożnie z Camilo. Możliwe, że wie on więcej na temat naszego nieznajomego.

***

Dwie koperty. Jedna mała, biała, niezaklejona, druga o wiele większa, koloru brązowego. Na tej mniejszej dosyć duży napis Cosme, na drugiej Soledad. Zuluaga już przed otwarciem przeznaczonej dla niego wiadomości domyślił się, o co chodzi, ale z nadzieją, że się myli, wyjął mały kartonik i rozpoczął lekturę.

Cosme,

Na początek chciałbym Cię przeprosić. Przysporzyłem Ci naprawdę mnóstwo kłopotów, powodując, że Twoje życie stało się jeszcze bardziej skomplikowane, niż poprzednio. Razem z ojcem zamierzaliśmy pomóc Ci i zapewnić bezpieczeństwo Tobie i Twojej rodzinie, tymczasem przez moje wygłupy wydarzyło się coś zupełnie innego. Dobrze jednak wiesz, jak to jest cierpieć po stracie ukochanej kobiety. Ufam, że wybaczysz mi moje zachowanie, przyjmiesz podziękowania za gościnę i zadbasz o to, by sprawa mojego ojca rozwinęła się w dobrym kierunku. Wiem, że nie zostanie uwolniony, zdaję sobie sprawę, że spędzi resztę życia za kratkami, chciałbym jednak, by był bezpieczny, na tyle, na ile to możliwe w takich warunkach. Zapewne podczas zeznań wziął całą winę na siebie, inaczej nie pozwolonoby nam opuszczać Valle de Sombras i nie oczyszczono ze wszystkich zarzutów. To kolejny powód – poza samym faktem, że jest moim ojcem – dla którego proszę Cię o opiekę nad nim. Wynajmij mu najlepszego adwokata, zrób, cokolwiek w Twojej mocy, by mu jakoś pomóc. I przekaż mu, że bardzo go kocham. Jest jedynym, co mi pozostało...

Ethan Crespo.


Druga przesyłka, ta zaadresowana do Marii, była ciężka i Cosme, zaskoczony, o mało nie upuścił jej na podłogę, gdy na moment wziął ją do ręki. Podobnie, jak ta dla Zuluagi, brązowa również nie była zaklejona. Właściciel El Miedo miał już zamiar zabrać ją ze sobą, umieścić w podróżnej torbie i przy najbliższej okazji, jeszcze przed wyjazdem do Monterrey podrzucić Sol, gdy nagle dwie rzeczy wydarzyły się równocześnie.

El Gato, kompletnie znudzony, że tyle musi czekać na swojego pana, który najwyraźniej zapomniał go dzisiaj nakarmić, zdecydował się wbiec jak strzała do tego samego pomieszczenia, gdzie przebywał Cosme. Jakimś sobie tylko znanym, kocim instynktem wyczuł, co tak zajmowało El Loco i postanowił wyładować swoją złość na tym małym, brązowym i tak strasznie irytującym przedmiocie. Jak pocisk skoczył w stronę pana na El Miedo i z premedytacją wytrącił mu kopertę z ręki. Ta spadła na łóżko, jej zawartość wypadła na posłanie, równocześnie w tym samym momencie Zuluaga, próbując ratować wiadomość od Ethana i samego siebie – bo trzeba przyznać, że kot wyglądał na naprawdę wściekłego – rzucił się na mebel i jak najlepszy na świecie bramkarz zagarnął dla siebie to, co wypadło na zewnątrz.

- Wynoś się, ty głupi zwierzaku! – warknął Cosme, zdając sobie nagle sprawę z tego, że nie tylko nie podał kotu jedzenia, ale na dodatek nie będzie miał go z kim zostawić. - Już ja cię pogonię! – rzucił z niejaką rozpaczą, obawiając się nie tylko o los pupila w ciągu najbliższych dni, ale i to, co trzymał w ręce.

El Gato parsknął z pogardą i z podniesionym ogonem, nawet nie oglądając się na pobojowisko, jakie zostawił, z godnością opuścił pokój.

- Przeklęty kocur! – krzyknął za nim Zuluaga, podnosząc się z łóżka. I wtedy jego wzrok przez przypadek padł na kartkę, którą miała już niedługo otrzymać panna Ramirez:

Soledad...

Nawet nie wiem, jak mam zacząć ten list. Nie potrafię ubrać w słowa tego, co teraz czuję, wszystkich swoich myśli, pędzących mi przez głowę jak rozpędzony pociąg. Wierzę, że zrozumiesz, co chcę Ci przekazać, tak, jak wydaje się rozumiesz uczucia kłębiące się w mojej duszy. Nasze ostatnie spotkanie, rozmowa, jaką przeprowadziliśmy, to, co powiedziałaś i to, co zrobiłaś, a nade wszystko Twoje spojrzenie – sprawiło, że długo myślałem o przeszłości. O Lydii, o moim ojcu, nawet o Mitchellu Zuluadze i tym, co zdarzyło się od śmierci mojej ukochanej. O mojej postawie wtedy i podczas ostatnich dni. Byłem również zszokowany faktem – wciąż jestem – że nie złościsz się na mnie, nie obwiniasz o to, że z powodu mojego wybryku w El Paraiso zostałaś zmuszona zeznawać na policji. Przepraszam Cię za to po raz kolejny, Soledad. Również i za to, że wplątałem Cię w to wszystko. Próbowałem chronić, a zamiast tego...sama wiesz, co się wydarzyło. Twoje słowa o tym, bym przestał patrzeć w przeszłość, bo mogę potknąć się o teraźniejszość, bym nie zepsuł swojej przyszłości, zapamiętam na zawsze. Może nie dałem Ci tego odczuć, ale w ciągu tych paru naszych spotkań zrobiłaś dla mnie więcej, niż ktokolwiek inny od czasu, gdy moje życie spowił mrok i rozpacz. Po raz pierwszy ktoś o mnie walczył. I nie mam tu na myśli walki o moje uczucia, o związanie się ze mną, a coś dużo bardziej cennego – walkę o mnie, o to, bym nie zagubił się doszczętnie, z kretesem, w ciemnościach bólu. Podjęłaś się niemożliwego, Mario. Czegoś, co z góry było skazane na porażkę. Dla mnie nie ma już ratunku. Ja wciąż w to wierzę.

Tyle, że...może to zabrzmi dziwnie po tym, co powiedziałem tam wyżej, ale za każdym razem, kiedy staje mi przed oczami Twoja ostatnia wizyta w El Miedo, czuję, że...się mylę. Tylko wtedy, tylko w momentach, gdy przypominam sobie, jak bardzo zależało Ci na tym, żebym się nie zadręczał, żebym dał szansę samemu sobie, przestał się winić i walczył o własne jutro – to jedyny czas, kiedy w ogóle przypominam sobie, że mam serce. Że jeszcze bije. Zupełnie, jakby pancerz, którym się na własne życzenie otoczyłem, powoli pękał, dopuszczając możliwość, że źle postąpiłem, zamykając się w kokonie cierpienia na tak długi okres...Dopuszczając światło.

Twoje imię znaczy Samotność. To, co tak naprawdę czuję ja, odkąd umarła Lydia. Jednocześnie krótsza forma Soledad brzmi Sol. Słońce. Jasność. Tym właśnie jesteś. Światłem w mroku, które na moment rozświetliło ponury byt kogoś takiego, jak ja. Nie strać tego nigdy, Mario. Bądź zawsze taka, jaka jesteś. Z sercem na dłoni, gotowa pomóc, wrażliwa, dobra, wnosząca uśmiech do życia każdego, kto Cię spotka. I zawsze urocza.

Wyjeżdżam. Muszę to zrobić, muszę dojść do porządku z tym, co kotłuje się w mojej głowie, nim rozsadzi mnie to od środka. Uporządkować myśli, wybrać drogę, którą chcę podążać. Nie mogę Ci obiecać, że będzie to droga, którą prosiłaś, bym poszedł. Być może nie dam sobie rady i cały mój los zamknie się już niedługo, w sposób, którego na pewno byś nie pochwaliła. Za każdym jednak razem, gdyż rozważam prawdopodobieństwo takiej decyzji, stajesz mi przed oczami i kręcisz głową, jakby zakazując mi w ogóle brać pod uwagę pożegnanie się ze światem. I kiedy widzę Cię taką w mojej wyobraźni, masz w oczach tyle bólu, że nie mogę tego znieść. A ostatnim, czego bym sobie życzył, to zadać Ci cierpienie. Nie po tym, co dla mnie uczyniłaś. Będę się tego trzymał, Sol. Gdy opadną mnie czarne myśli, gdy podniosę wzrok i zawoła mnie dach jednego z wysokich budynków, albo gdy spojrzę na ostrze noża, pomyślę o tym, jak starałaś się mi pomóc. I jeżeli cokolwiek mnie zatrzyma. Jeżeli cokolwiek sprawi, że się cofnę i będę nadal żył – to będziesz Ty.

Nie zostawiam Ci mojego adresu, chociaż wiem, gdzie się udam, przynajmniej na początku. Obawiam się, że czyniąc to sprawiłbym, że próbowałabyś do mnie przyjechać, znów porozmawiać i z czasem wciągnąłbym Cię w ten sam mrok, który mnie otacza i zgasiłbym światło w Twoich oczach. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Coś jednak pragnę Ci podarować, mały prezent, ukazać moją wdzięczność za wszystko. Przyjmij to, proszę, choć wiem, że to i tak zdecydowanie za mało dla kogoś tak wspaniałego, jak Ty.

Żegnaj, Soledad.

I dziękuję.

Ethan.


Do przesyłki dołączony był cudownie, ręcznie rzeźbiony mały statek z całym oprzyrządowaniem, żaglami, maleńkim sterem, nawet orlim gniazdem na samym szczycie. Na pokładzie uwieczniono kilka szczegółowo oddanych figurek marynarzy, jakby zastygłych podczas pracy, czekających tylko na znak kapitana, by znów wypłynąć w morze. A na burcie, po lewej stronie, widniał ozdobny napis, nazwa jednostki, złożony z siedmiu liter, brzmiących dokładnie tak samo, jak imię adresatki listu – Soledad.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:25:14 16-05-15    Temat postu:

232. HUGO/ARIANA

Nadszedł czas by wreszcie stawić mu czoła, stanąć twarzą w twarz z mordercą. "Co za ironia" - pomyślał Hugo. - "Jesteśmy tacy sami". Odwlekał ten moment jak tylko mógł, bo nie był gotowy na konfrontację. Nie był gotowy na to, by spojrzeć w oczy Fernandowi i kłamać, udając że nic się nie stało. Że nadal jest jego człowiekiem, że nadal wierzy we wszystkie jego łgarstwa. Nie było jednak innego wyjścia - Barosso już dawno zaczynał podejrzewać, że coś jest nie tak. Nie widzieli się od kilku dni, od czasu gdy polecił mu zabić Sambora Medinę. Musiał wreszcie stawić się na umówione spotkanie, jeśli nie chciał by Fernando dowiedział się prawdy. Conrado miał rację - było za wcześnie. Najpierw trzeba było opracować plan działania. Hugo miał szczerą nadzieję, że Saverin już nad tym pracuje, bo on sam nie miał w tej chwili do tego głowy.
- A więc jednak zaszczyciłeś mnie swoją obecnością. - Fernando wyjął z kieszeni kubańskie cygaro, powąchał je, po czym włożył do ust i odpalił, przypominają w tej chwili rasowego mafiosa. - Dlaczego nie odbierałeś telefonu?
- Byłem zajęty - odrzekł zdawkowo Delgado, przechadzając się po gabinecie i zawieszając wzrok na regałach z książkami i karafce z ulubioną szkocką Fernanda, byleby tylko uniknąć jego spojrzenia. - Pomagałem przyjacielowi.
Było to za dużo powiedziane, bo Juliana poznał niedawno i właściwie nic o nim nie wiedział. Jednak czuł, że mają ze sobą więcej wspólnego, niż może się z pozoru wydawać. Poza tym, doktorek był osobą która ryzykowała wszystko, byleby tylko pomóc bliskim, a w dodatku troszczył się o Lori'ego, a to mu wystarczyło. Ta dziewczyna, Ingrid, którą porwała Inez Romo, musiała być dla Juliana kimś ważnym, skoro tyle ryzykował, zadzierając z Czarną Wdową. Hugo odnotował w pamięci, by dowiedzieć się jak zakończyła się ta historia. Miał wielką nadzieję, że Ingrid udało się wyjść z tej sytuacji cało. Delgado nie wiedział też, skąd Julian zna się na torturach i innych tego typu rzeczach, ale postanowił go nie osądzać. On też miał swoje za uszami. Miał na swoim koncie wiele istnień.
- Ty nie masz przyjaciół, Hugo - zauważył zaintrygowany Barosso, zaciągając się cygarem.
- Być może nie wiesz o mnie tyle, ile ci się wydaje.
Przez chwilę piorunował Fernanda wzrokiem, starając się przekazać mu tym jednym spojrzeniem jak bardzo go nienawidzi za wszystko, co mu zrobił. Jednak po chwili przypomniał sobie słowa samego Barosso sprzed sześciu lat, kiedy szkolił go na swojego wiernego pracownika: "W oczach człowieka odbija się jego dusza. Nigdy nie pozwól, by emocje zawładnęły twoim spojrzeniem. Twój wróg to dostrzeże i zdobędzie nad tobą przewagę. To twoja słaba strona, Hugo - nie umiesz ukrywać uczuć. A to słabość, za którą przyjdzie ci przypłacić życiem..."
Hugo natychmiast przybrał neutralny wyraz twarzy, odwracając wzrok od szefa. To zabawne, że jego rady zdawały się być przydatne. Fernando niczego nie zauważył i kontynuował rozmowę, pozostawiając sprawę życia towarzyskiego swojego pracownika bez komentarza.
- Załatwiłeś już sprawę Mediny?
- Jeszcze nie - odparł Hugo zgodnie z prawdą. - Ale nie bój się, Sambor nikomu nie zaszkodzi, załatwię to.
- Jest tylko jeden sposób, Hugo i dobrze o tym wiesz. - Fernando podniósł nieco głos, jakby chciał przypomnieć swojemu człowiekowi, kto tutaj rządzi. - Czyżbyś zmiękł?
- Nie. Po prostu uważam, że Alex nie ma się o co martwić. Ten człowiek nie jest dla niego zagrożeniem...
- Nie tobie o tym decydować. Dostałeś ode mnie zadanie i powinieneś je wykonać. Czy jest coś o czym chciałbyś mi powiedzieć?
Hugo zamarł w połowie drogi między biurkiem Fernanda a drzwiami do gabinetu, gdzie spacerował w tę i z powrotem od kilku minut.
- Na przykład o jakichś niewykonanych poleceniach? Może chcesz porozmawiać o twojej niesubordynacji i nieposłuszeństwie względem moich rozkazów? - Fernado nadal siedział wygodnie w fotelu, trzymając w ręce cygaro, jednak w jego głosie dało się wyczuć nutę zniecierpliwienia i jakby gniewu. - Może chcesz mi powiedzieć o jakichś zmarłych powstających z grobu?
Delgado poczuł jak serce mu zamiera. Przed chwilą kołatało jak szalone, a teraz wydawało mu się że nie ma go wcale. "On wie" - pomyślał. - "On wie o Conradzie. To już koniec. Wszystko na marne."
Machinalnie sięgnął za pas, wyczuwając broń. Sam to zakończy tu i teraz. I nie obchodziło go czy ludzie Fernanda zwabieni odgłosem strzału wparują do gabinetu szefa i zabiją jego mordercę na miejscu. W tej chwili pragnął z całego serca zobaczyć Barossa w kałuży jego własnej krwi. I chciał być tym, który pociągnie za spust.
- Dante Alvarez.
Minęła chwila zanim do Huga dotarły te słowa. Ręka zamarła na plecami, zupełnie zapominając że miała sięgnąć po broń.
- Co? - wyjąkał Delgado, wpatrując się w szefa nieprzytomnym wzrokiem.
- Wyobraź sobie jakie było moje zdziwienie, kiedy mój człowiek zobaczył Alvareza w Meksyku. Od razu mi o tym doniósł, bo widzisz... nie wiem czy pamiętasz, ale Dante powinien być martwy od jakichś trzech lat. I to ty miałeś go zabić.
Hugo poczuł jak serce znów zaczyna mu szybko bić. A więc nie chodziło o Conrada. Myślami wrócił do chwili, w której miał zakończyć żywot człowieka o imieniu Dante. I wydawało mu się jakby to było zaledwie wczoraj.

Ciudad de Mexico, 3 lata wcześniej

Zawsze chciał wiedzieć, dlaczego ludzie, których polecał zabić mu Fernando, byli dla niego utrudnieniem, które trzeba usunąć. Za wszelką cenę starał się nie myśleć, że ci, których pozbawia życia, mają rodzinę i bliskich. Pomagało to, że w większości byli to źli ludzie - złodzieje, mordercy, osobnicy pokroju Barosso. Dlatego byli dla niego niewygodni. Znali jego sekrety, byli jego konkurencją na rynku narkotykowym. I właśnie dlatego musieli umrzeć, a Hugo miał o to zadbać.
Dante Alvarez mieszkał samotnie. Nie miał żony ani dzieci - nikogo. To powinna być dziecinna igraszka. Delgado nie będzie żal tego człowieka, który według Fernanda Barosso sprzymierzył się z wrogim kartelem, skutecznie udaremniając rozwój jego interesów.
- Nikomu nie powiem. Przysięgam, nie powiem, co widziałem! - Dante trząsł się cały, przywierając do oparcia siedzenia swojego sportowego auta.
Hugo siedział za nim przykładając lufę pistoletu do siedzenia kierowcy, marszcząc brwi ze zdziwienia.
- Nie powiesz o czym? O tym, że naraziłeś się Fernandowi, sabotując jego interesy?
- Nie, to nie ja, przysięgam! Ja... To nie miało tak być. W ogóle nie powinienem był tego zobaczyć. Znalazłem się w złym miejscu, o złym czasie. Oni po prostu go zabili. Zastrzelili go na miejscu i patrzyli jak się wykrwawia, tylko dlatego że nie potrafił im powiedzieć, co było w skrytce. A potem zobaczyli mnie, ale udało mi się uciec. Błagam, nie zabijaj mnie! Nie zrobiłem nic złego! Nikomu nie powiem, ja...
Delgado opuścił broń, nie wierząc w to, co słyszy. Ten człowiek był niewinny. Słyszał to w jego głosie. Potrafił rozpoznawać takie rzeczy. Ilu już ludzi zabił? Każdy z nich błagał o litość tuż przed śmiercią, ale żaden litości nie otrzymał. Chwila zawahania mogła bowiem kosztować Huga życie któregoś z członków jego własnej rodziny, a na to nie mógł pozwolić. Każdy postawiony w obliczu śmierci twierdzi że jest niewinny, ale ten człowiek - ten człowiek naprawdę nie zawinił. Hugo dobrze o tym wiedział.
Wyglądało na to, że naraził się Fernandowi, widząc jak jego ludzie eliminują kolejnego wroga. Nie powinno go tam być, ale na swoje nieszczęście był świadkiem zbrodni. Hugo nie mógł uwierzyć, że Barosso tak go oszukał.
- Błagam... - Alvarez jęczał i szlochał, a Delgado usilnie zastanawiał się, co z nim zrobić. - Jeśli chodzi im o tę skrytkę - naprawdę nie wiem, gdzie teraz jest to, co się w niej znajdowało.
- Jaką skrytkę?
- Skrytkę Fernanda w banku. Wiem, że ją opróżnił, ale przysięgam, przysięgam na Boga i wszystkich świętych - nie wiem, co w niej było i nie wiem gdzie jest teraz ukryte. Nie zabijaj mnie, błagam!
- Uciekaj - powiedział Hugo, chowając broń za pas i spoglądając na Dantego w lusterku. - Ukryj się dobrze i nigdy więcej nie wracaj do Meksyku. Jeśli naraziłeś się Fernandowi, to nie spocznie dopóki cię nie zabije. Bądź ostrożny.
Chwilę zajęło Dantemu zanim zorientował się, co się dzieje. Hugo wysiadł z zaparkowanego w jakiejś ciemnej alejce auta i oddalił się szybkim krokiem. A Alvarez rozszlochał się na dobre, czując jak ogarnia go uczucie ulgi.


- Słyszysz, co do ciebie mówię? - Słowa Fernanda wyrwały go z letargu, w jakim się pogrążył.
Myślał gorączkowo, starając się ułożyć w całość to, co właśnie sobie przypomniał. Dante mówił o jakiejś skrytce. A jeśli chodziło o tę skrytkę w banku, w którym pracowała Sonia? Co jeśli Fernando zlecił jego zabójstwo, bo ten człowiek za dużo wiedział? Być może nawet zdawał sobie sprawę z upozorowanego napadu. Musiał jak najszybciej porozmawiać z Conradem i opowiedzieć mu o wszystkim.
- Tak, słyszę - odparł po chwili, zmuszając się całą siłą woli by spojrzeć Fernandowi w oczy bez cienia strachu. - Ale nie rozumiem, do czego prowadzi ta rozmowa.
- Miałeś zająć się Alvarezem. Miałeś go sprzątnąć - to twoja praca. A tymczasem chodzi sobie po Meksyku cały i zdrowy, choć już dawno powinien być martwy.
- A ty miałeś być ze mną szczery, Fernando. - Hugo odzyskał nagle pewność siebie. Jeśli miała czekać go kara za to, co zrobił lub może raczej za to, czego nie zrobił, nie chciał płaszczyć się przed szefem. - Powiedziałeś, że Dante szkodził twoim interesom. Że był odpowiedzialny za śmierć kilku twoich ludzi. A tymczasem gość był niewinny. Był po prostu świadkiem jak ty załatwiasz swoje porachunki z jakimś kartelem. Wybacz, Nando, ale nie pisałem się na to.
- Nie będziesz decydował jakie zadania wykonujesz, Hugo! Jestem twoim szefem, czy ci się to podoba czy nie i to mnie masz słuchać! Jeśli mówię, że coś ma być zrobione, to tak ma być, zrozumiano? - Barosso wstał z miejsca, tracąc cierpliwość.
Wiadomość o człowieku, który znał jego sekrety, a który nadal był wśród żywych musiała nieźle wyprowadzić go z równowagi. Jednak chyba nie tak bardzo jak świadomość, że Hugo Delgado nie jest już łatwą do manipulowania marionetką, jak do tej pory mu się wydawało.
- Co mam więc zrobić, szefie? - Ostatnie słowo Hugo wypowiedział w prawdziwą pogardą, nasączając je jadem. - Chcesz żebym skończył to, co zacząłem? Mam pojechać do Meksyku i załatwić Alvareza?
- Nie. Ktoś inny się tym zajmie. - Fernando usiadł z powrotem w fotelu, uspokajając się nieco i powracając do swojego zwykłego, znudzonego tonu. - Nie zapominaj, Hugo, kto tutaj rozdaje karty. Przypominam ci, że wystarczy jedno moje słowo, a...
- A co? - wpadł mu w słowo Hugo, czując jak krew buzuje mu w żyłach. - Zabijesz mnie? Zabijesz moich bliskich? Myślisz że tego nie wiem? Wiem, do czego jesteś zdolny. Przecież dla ciebie pracuje. I nadal wykonuje wszystkie twoje polecenia. Z Alvarezem to była zupełnie inna sytuacja, która już się nie powtórzy. Nie myśl sobie jednak, Nando, że możesz mi grozić, bo to działa w obie strony...
- Niby co masz na myśli?
- Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny. Znam twoje sekrety. A przynajmniej znaczną ich część. Myślę, że policję mogą zainteresować pewne fakty z twojego życia. I nie mówię tu rzecz jasna o policji Valle de Sombras.
- Chcesz złożyć na mnie donos, Hugo? - Fernando roześmiał się w głos, nie wierząc w to, co słyszy. - Chcesz na mnie... naskarżyć? Musiałbyś sam się wydać w ręce policji. Twoje słowo przeciw mojemu słowu. I nawet jeśli ja poniósłbym konsekwencje, to ty razem ze mną. W każdym przypadku, zgniłbyś w więzieniu.
Tym razem to Hugo się roześmiał. Szczerze - bez żadnej sztuczności. Śmiał się z prawdziwym rozbawieniem, bo mina Fernanda była bezcenna. On naprawdę uważał, że Delgado nie jest do tego zdolny, że nie jest w stanie oddać się w ręce policji. Cóż... jeśli tak, to znaczyło, że naprawdę nie znał go zbyt dobrze. Bo teraz Hugo był zdolny do wszystkiego, byleby tylko pociągnąć Fernanda ze sobą na samo dno.
- Teraz zostawię cię samego, Ferdziu - powiedział, kiedy już opanował śmiech. - Nie dzwoń do mnie do czasu aż nie poukładasz sobie pewnych spraw w głowie.
Po tych słowach, zostawił szefa samego z konsternacją na twarzy.

***
Musiał natychmiast porozmawiać z Conradem, ale ten zdawał się z niego szydzić, uparcie nie odbierając telefonu. Zły na cały świat Delgado nie wiedział jak to się stało, ale nogi same go poniosły do miejsca, gdzie mógłby wszystko na spokojnie przemyśleć.
Kościół był pusty. Nie było tutaj ani jednej żywej duszy. Trochę go to zdziwiło - spodziewał się, że ujrzy Sambora klęczącego przed ołtarzem i modlącego się o łaskę. Sądząc po tym, jak bardzo zdeterminowany był Fernando, by go zlikwidować - tym bardziej przerażony powinien być Medina. Może jednak wcale nie był taki głupi i on również nie wierzył w Boga, którego i tak nie bardzo przecież obchodził los jego wyznawców.
Hugo usiadł w jednej z ławek, niezbyt blisko ale też nie za daleko - w sam raz, by zachować bezpieczny dystans od ołtarza. Wpatrywał się w kolorowe witraże przedstawiające żywota świętych, przez które do świątyni wpadało migoczące, wielobarwne światło. Wszystko skąpane w tym świetle, od ołtarza po kościelne nawy i konfesjonały ustawione pod ścianami, sprawiało wrażenie wielkiego placu zabaw. Magicznie mozaiki na marmurowej posadzce musiały budzić podziw wśród dzieci, co wydawało się nie na miejscu, biorąc pod uwagę naturę starotestamentowego Boga, który zesłał plagi i potop. Który poddawał swoich wiernych ciężkim próbom. Po co? By pokazać swoją siłę? By pokazać, że ma nad nimi władzę i powinni go słuchać?
To nie miało sensu. Podobno człowiek miał rozum i wolną wolę. Sam może decydować w co wierzyć i czy w ogóle wierzyć w cokolwiek. Jahwe, Allach, Budda, Latający Potwór Spaghetti - od wyboru do koloru. Tylko po co w ogóle zawracać sobie tym głowę? Po co wierzyć w któregokolwiek z nich? Bo człowiek tego potrzebuje. Potrzebuje jakiegoś punktu zaczepienia, żeby wiedzieć, że coś na niego czeka po śmierci i że może jego cała bezsensowna, pełna cierpienia egzystencja, może jednak miała jakiś sens. Może dlatego Hiob się nie załamał? Może chciał wierzyć, że Bóg ma jakiś cel w wystawieniu go na próbę. Tak samo Abraham. Był gotów zabić jedynego syna, byleby tylko pokazać Bogu, jak bardzo go miłuje.
I po co? To Bóg powinien kochać całe stworzenie. To On powinien być ostoją miłości i ciepła. Powinno mu zależeć. A tymczasem skoro wystawiał swoich wyznawców na takie próby i cierpienia - to czy rzeczywiście ich kochał? Może po prostu chciał udowodnić swoją wyższość. Pewnie uwielbiał być po prostu w centrum uwagi. Bo czy kiedy ktoś rzeczywiście kogoś kocha to stawia mu ultimatum? Poddaje go próbom wierności? Hugo szczerze w to wątpił.
Nie bardzo wiedział, od czego zacząć. Chciał coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mu w gardle. Powinien jakoś się do Niego zwrócić, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Minęło dużo czasu odkąd modlił się po raz ostatni. Wydawało się, że całe wieki. A jednak teraz tu był, siedział, wpatrując się w krzyż i myślał nad tym, co ma powiedzieć Jemu. Czy gdyby rzeczywiście nie wierzył, tak jak to sobie powtarzał przez wiele lat, to czy byłby teraz w tym położeniu?
- Nie wiem czy tam jesteś - powiedział cicho, jakby sam do siebie, ale był pewny, że jeśli rzeczywiście Bóg istnieje, ma doskonały słuch. - Nie wiem nawet czy obchodzi cię, co mam do powiedzenia. Nie wiem czy tego słuchasz, czy może masz ważniejsze sprawy na głowie niż wysłuchiwanie tego, co chce ci przekazać jakiś dureń z dziury zwanej Doliną Cieni. Może nawet nie wiesz o jej istnieniu, a to by wszystko wyjaśniało. Ale muszę cię prosić, byś opiekował się moimi bliskimi. - Przerwał na chwilę, wpatrując się w krzyż, jakby oczekiwał odpowiedzi, ale ta nie nadeszła. - Nie rób tego dla mnie, zrób to dla nich. Oni cię potrzebują. Dla mnie jest już za późno. Nie chcę usprawiedliwiać moich czynów, a już w szczególności nie chcę obarczać winą mojego ojca, siostry czy siostrzeńców, bo oni nie byli niczemu winni. Chciałem ich chronić, robiłem to dla nich - to prawda. Ale oni nie mieli o niczym pojęcia, więc nie mogą za to odpowiadać. Wszelkie konsekwencje przyjmę na siebie i nie będę się skarżył. Zawsze lubiłem lato, nie przeszkadza mi upał - dodał, uśmiechając się na te słowa do własnych myśli. - W piekle będzie upalnie, ale nie dbam o to. Zasłużyłem sobie. I kiedy przyjdzie czas, pójdę tam z podniesionym czołem i świadomością, że muszę odpowiedzieć za swoje czyny. Ale proszę cię - nie pozwól mojej rodzinie cierpieć za moje błędy. Fernando będzie chciał ich skrzywdzić, a ja nie mogę do tego dopuścić. Wiem jednak, że nie mam takiej mocy jak ty, więc proszę cię. Nie, ja błagam - miej ich w swojej opiece. Bo nie zasłużyli na to. Nie zasłużyli na to, by cierpieć za moje grzechy.
Hugo przerwał na chwilę, oddychając ciężko. Oparł głowę na splecionych dłoniach i przez chwilę siedział w ciszy, czując jak serce bije mu jak oszalałe. Najbardziej na świecie bał się, że Fernando będzie chciał się zemścić za nieposłuszeństwo swojego pracownika i że jego gniew odbije się właśnie na Camilu, Leonor, Jaime i Lorim.
- Nie wiem, co ja tu w ogóle robię - powiedział po chwili ze śmiechem, czując że to wszystko nie ma sensu. - Pewnie i tak wcale nie istniejesz...
- Mylisz się, chłopcze.
Delgado podskoczył w miejscu na dźwięk tych słów. Odwrócił się gwałtownie i spostrzegł mężczyznę z sutannie stojącego pośrodku przejścia między nawami i przysłuchującego się jego modlitwie.
- Od kiedy to księża podsłuchują modlitwy wiernych? - zapytał Hugo ze złością, ale i z lekkim strachem. Przez chwilę poczuł się obnażony i zawstydzony.
Ojciec Juan nie wyglądał jednak na speszonego. Przeciwnie, miał dobrotliwy, choć nieco zmartwiony wyraz twarzy. Chyba nie słyszał całej modlitwy Huga, tylko jej koniec, co pozwoliło chłopakowi odetchnąć z ulgą. Kapłan podszedł nieco bliżej i powiedział:
- Bóg istnieje.
- Więc gdzie jest?
- Wszędzie.
- Nigdy nie wierzyłem w te bzdury. Po co więc wierni mają chodzić do kościoła, skoro On jest wszędzie? - Hugo uśmiechnął się łobuzersko, wracając do swojego zwykłego stylu bycia.
- Wierni gromadzą się w świątyni, bo to ich umacnia i jednoczy. Równie dobrze możesz pomodlić się w domu, na łące, w pociągu - bo Wszechmogący jest wszędzie. Ale wybrałeś kościół na miejsce modlitwy. Jednak przyszedłeś właśnie tutaj, bo właśnie tutaj najbardziej odczuwa się jego obecność.
Hugo wpatrywał się w kapłana z nieukrywanym zdumieniem. Przemawiał jak ktoś, kto rzeczywiście został powołany do służby, kto rzeczywiście był odpowiednią osobą na stanowisku. Jego wiara była niezachwiania i nic, co Hugo by powiedział, nie podważyłoby i nie zakwestionowałoby jego miłości do Boga.
- Bóg jest w twoim sercu, chłopcze - powiedział po chwili ojciec Juan, kładąc rękę na piersi. - I w moim również. Jest w sercu każdego. To tam go odnajdziesz - jest w sprzedawczyni w warzywniaku, jest w przechodniu na ulicy, jest w powietrzu, którym oddychasz. Wszędzie.
Delgado odwrócił wzrok od kapłana i ponownie spojrzał na krzyż. Myślał, że być może jego brak chęci do rozmowy sprawi, że ksiądz odejdzie, ale się mylił. Kątem oka dostrzegł, że mężczyzna siada obok niego w ławce i również spogląda na krzyż.
- Ofiara - rzekł, nie odrywając wzroku od symbolu chrześcijaństwa. - Potężna ofiara. Bóg zesłał swego syna, by umarł na krzyżu...
- Tak, tak wiem - przerwał mu Hugo, nieco zniecierpliwiony. Nie miał zamiaru wysłuchiwać kazania. - Dla naszego zbawienia. I nie wiem po co.
- Po co? - Juan spojrzał na Huga z lekkim zdziwieniem. - Byśmy mogli żyć. By zmazać grzech pierworodny. To dla ciebie niewystarczający powód?
- Wybacz, ojczulku, ale nie bardzo rozumiem dlaczego ojciec miałby wysłał swojego syna na mękę, by cierpiał za ludzi, którzy sami wydali na niego wyrok śmierci. Niezbyt mi to do niego pasuje. W końcu, on sam zesłał na ludzi potop. Ukarał ich, chciał żeby cierpieli. A potem wysłał syna, by cierpiał za potomków tych, których on sam miał kiedyś w nosie? Gdzie tutaj logika?
Juan uśmiechnął się kątem ust, rad że pobudza chłopaka do myślenia.
- Na to nie ma już ojczulek odpowiedzi, prawda? - Hugo również się zaśmiał. - Spokojnie, nikomu nie powiem. Przyzwyczaiłem się już, że księża potrafią tylko dużo gadać, ale nic z tego co mówią nie ma sensu.
- Jesteś nim, prawda? Człowiekiem, który ostrzegł Sambora przed Barossami?
- Jestem aż tak oczywisty?
- Jesteś ignorantem. Ale postąpiłeś właściwie, pomagając Samborowi.
- Ja? Ignorantem? - Hugo uśmiechnął się, spoglądając w prawo na ojca Juana. - Nie. Jestem po prostu realistą. A jeśli już jesteśmy przy temacie Sambora Mediny... Mam nadzieję, że wziął sobie do serca moją radę i nie wyściubia nosa poza mury tej świątyni.
- Jest bezpieczny. Na razie. Jednak chyba wypadałoby udzielić mu jakichś wyjaśnień. Mnie zresztą również.
- Ojciec wybaczy, ale nie mam na to czasu. - Hugo wstał z miejsca i ruszył ku wyjściu. - Sambor wie, że jest w niebezpieczeństwie. Fernando Barosso czyha na jego życie i jest to wyłącznie wina Mediny i jego głupoty. Nie powinien sprzymierzać się z Alejandrem.
- A ty?
- Co ja?
- Co ciebie łączy z tą rodziną?
- Czy to jest spowiedź? - Hugo zmrużył oczy i uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc co o tym sądzić. - Przykro mi, ojczulku, ale nic nie powiem. Tak jakby - też obowiązuje mnie tajemnica i to ja jestem powiernikiem. Proszę jednak przekazać Samborowi, że skontaktuję się z nim jak tylko coś wymyślę. Mam przyjaciela, który może mu pomóc. Do tego czasu, niech trzyma się z daleka od miasteczka i samego Barosso.
- Dlaczego mu pomagasz? - Ojciec Juan był widocznie bardzo zaintrygowany osobą Huga, bo nie drążył tematu Fernanda. Zdawał się rozumieć powódki Delgado i niebezpieczeństwo, w jakim znalazł się Sambor.
- Bo nie lubię, kiedy Barossowie dostają to, czego chcą.
Wyszedł z kościoła, kierując się w jedyne miejsce, które w tej chwili przyszło mu do głowy - do kawiarni. Leonor była o tej porze w pracy, więc może udałoby by mu się zobaczyć z Jaime tak, by o niczym się nie dowiedziała. Ostatnie spotkanie przywróciło wiele wspomnień, a w tej chwili Hugo potrzebował czegoś, co wiązało się z normalnością. Czegoś, co nie wiązało się z Barossami.
Był już kilka metrów od drzwi kawiarni swojego ojca, kiedy w kieszeni zawibrował jego telefon. Szybko sięgnął po niego, spodziewając się, że to Conrado. Nie zawiódł się.
- Nareszcie dzwonisz! - warknął w słuchawkę, dając upust swojej złości. - Próbowałem się do ciebie dodzwonić od wieków!
- Mówiłem ci, że skontaktuje się z tobą w odpowiednim czasie. - Conrado mówił spokojnie, co kontrastowało z uczuciami, jakie teraz targały Hugiem. - Potrzebujesz czegoś? Mam nadzieję, że wszystko w porządku...
- Mam informacje, które mogą cię zainteresować. Odnośnie banku i skrytki Fernanda. Coś sobie przypomniałem. A poza tym, mam do ciebie prośbę.
- Za dwie godziny w Monterrey przy Plaza de las Naciones. Wiesz gdzie to jest?
- Tak, ale... wróciłeś do Meksyku? Czy to nie niebezpieczne?
- Spotka się z tobą mój przyjaciel Octavio Alanis. Załatwia coś dla mnie. Możesz przekazać mu wszystko. Jest wtajemniczony.
- W porządku. - Hugo postanowił nie kłócić się z Conradem. Jeśli twierdził, że można ufać temu człowiekowi, to pozostawało mu w to uwierzyć.
Rozłączył się i wszedł do kawiarni, zwracając uwagę Ariany, która siedziała przy jednym ze stolików i pisała coś na swoim komputerze.
- Czy ty nigdy nie pracujesz? - warknął na jej widok, a ona była tak zszokowana, widząc go całego pokiereszowanego w dodatku w świetle dnia, w kawiarni jego ojca, że nie zdążyła nic odpowiedzieć.
- Hugo. - Z kuchni wyszedł Camilo, wycierając ręce o fartuch, który miał na sobie i rozglądając się nieprzytomnie po wnętrzu pustego lokalu. - Co tutaj robisz? Coś się stało?
Nie uszło uwadze Huga, że jego ojciec rzucił szybkie, wylęknione spojrzenie w stronę swojej pracownicy, która nadal była zdumiona nagłym pojawieniem się chłopaka w kawiarni.
- Spokojnie, ona wie, że jesteś moim ojcem - odpowiedział jak gdyby nigdy nic, by go uspokoić.
- Ale... skąd?
- Jest wścibska - odrzekł zdawkowo chłopak, próbując się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko krzywy grymas, bo akurat w tym momencie jego połamane żebra znów dały o sobie znać.
- Co ci się stało? - zapytała Ariana, podchodząc do niego i dokonując bliższych oględzin. - Przyniosę apteczkę!
- Nic mi nie jest. - Delgado machnął ręką na znak, że to nic takiego. - Tato, muszę dostać się do Monterrey. Pronto.
- A co z twoim motorem? - zdziwił się Camilo, rozglądając się na wszystkie strony, jakby spodziewał się, że jego syn wziął maszynę ze sobą, tylko schował ją za plecami.
- Długa opowieść. Potrzebuję samochodu.
- Ja mam samochód! - wtrąciła się szybko Ariana, spoglądając to na Camila, to na Huga. - Zawiozę cię - zaoferowała się, zupełnie nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami szefa i jego syna. - I tak nie mam za wiele do roboty. Camilo da mi wolne, prawda?
- No nie wiem... - Angarano spojrzał na syna, jakby chciał mu przekazać bez użycia słów, że w cokolwiek wpakował się tym razem, nie powinien do tego mieszać Ariany. To zbyt niebezpieczne.
- Dobra, mała, dawaj kluczyki - powiedział szybko Hugo, zwracając się bezpośrednio do dziewczyny.
- Nie ma mowy, jadę z tobą!
Hugo zacisnął zęby ze złości i przymknął na chwilę powieki, jakby modlił się o cierpliwość. Po chwili zdecydował, że nie ma sensu się kłócić. Potrzebował transportu, a ona zaoferowała pomoc, więc nie mógł wybrzydzać.
- Niech będzie - uciął dyskusję, ruszając do wyjścia. - Ale ja prowadzę!

***
Droga do Monterrey ciągnęła się w nieskończoność. Ariana nie odrywała od niego wzroku, uparcie czekając aż udzieli jej głosu, ale on nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Dobrze wiedział, dlaczego zdecydowała się mu pomóc i nie bardzo mu to odpowiadało. Liczyła, że dowie się czegoś więcej na jego temat. Irytowało go jej wścibstwo, choć musiał przyznać, że było też w tym coś zabawnego. Od kiedy to stał się tak interesujący? Musiał przyznać przed samym sobą, że dla postronnej osoby musiał rzeczywiście być intrygujący - tajemniczy, wiecznie z ranami na ciele, najwyraźniej powiązany z rodziną Barosso i w dodatku zachowujący się jak pieprzony tajniak. Hugo odczuł przemożną ochotę, by się roześmiać, kiedy o tym pomyślał.
- Co cię tak bawi? - zapytała dziewczyna, siedząca na miejscu pasażera swojego czerwonego volkswagena, wpatrując się w kierowcę dużymi oczami z niemałym zdziwieniem.
- Ty - wyjaśnił zdawkowo, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
- Ja? - Ariana wyglądała na oburzoną, ale za wszelką cenę starała się zachować resztki godności. - Powinieneś mi dziękować, że pożyczyłam ci mój samochód!
- Pożyczyłaś? Jedziesz razem ze mną do Monterrey. Nie jestem pewien czy towarzyszenie mi kwalifikuje się jako "pożyczka".
- Muszę mieć pewność, że go nie ukradniesz albo nie sprzedasz na części.
- A kto by chciał części od tego rzęcha? - Hugo uśmiechnął się łobuzersko, zerkając przelotnie na Arianę i uważnie obserwując jej reakcję, po czym szybko dodał, żeby zapobiec wybuchowi: - Żartuję. Doceniam twoją pomoc, obiecuję że jakoś ci to wynagrodzę...
- Dobrze. - Panna Santiago uśmiechnęła się zwycięsko. - Możesz odpowiedzieć na kilka pytań, póki jesteśmy w drodze.
- Miałem raczej na myśli bukiet kwiatów czy coś w tym rodzaju. Kobiety chyba lubią takie nic nieznaczące gesty podziękowań.
- Chyba nie masz zbyt wielkiego doświadczenia z kobietami - zauważyła trafnie Ariana, ale Hugo pozostawił tę uwagę bez komentarza, więc kontynuowała: - Nie chcę kwiatów. Chcę odpowiedzi.
- A ty znów o tym! - Delgado uderzył otwartą dłonią o kierownicę, dając upust swojemu zniecierpliwieniu. - Przestań być taka ciekawska! Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, gringa.
- Nie pozostawiasz mi wyboru! - Ariana chwyciła za swój notes i zawiesiła nad nim pióro gotowa notować wszystko, co spłynie z warg chłopaka, nie zrażona brakiem jego entuzjazmu. - Wydajesz się mieć fascynującą historię, a ja chcę ją opisać.
- Stek bzdur - warknął ciemnowłosy pod nosem. - Fernanda mogłaś nabrać na te bajeczki o wywiadach i powieści na temat mieszkańców Valle de Sombras, ale ja nie jestem taki głupi.
- Dziwne, bo sprawiasz wrażenie totalnego idioty - odgryzła się dziewczyna, zupełnie nie wiedząc dlaczego go prowokuje. Mógł być niebezpieczny i zrobić jej krzywdę, ale w tej chwili była żądna sensacji bardziej niż kiedykolwiek. - Mówię prawdę - piszę książkę o ludziach, których poznałam w Dolinie Cieni. Możesz w to wierzyć lub nie - twoja sprawa. Ale zbieram materiał i bardzo byś mi pomógł odpowiadając na kilka pytań...
- A co to niby ma być? "50 twarzy Huga"? Wybacz, ale to zbyt pokręcone i nie będę brał w tym udziału.
- Więc zatrzymaj się na poboczu i idź na pieszo do Monterrey, a ja wrócę do miasteczka MOIM samochodem.
Dziewczyna zmrużyła oczy, przybierając bojową minę, gotowa do walki słownej. Postanowiła mu przypomnieć, kto tutaj rządzi. Potrzebował jej samochodu, bo najwyraźniej jakaś pilna sprawa sprowadzała go do Monterrey. Musiał dać jej coś w zamian. To ona miała władzę.
- Ty nigdy się nie poddajesz, mała? - Hugo pokręcił głową z irytacją, ale i z lekkim podziwem, dla jej uporu. Była twarda, choć na początku wydawało mu się, że jest słabą dziewczynką, która nie potrafi sobie poradzić sama.
- Nie, kiedy na czymś mi zależy. A na tobie mi zależy. - Widząc uniesione wysoko brwi chłopaka, dodała szybko, żeby sprostować: - Na twojej historii! Chodziło mi o twoją historię, Hugo!
- Skoro tak twierdzisz... - Delgado uśmiechnął się w swoim stylu. - Więc, co chcesz znów wiedzieć? Powiedziałem ci już wszystko.
- Nie wszystko. Nie mówiłeś o twoich stosunkach z Fernandem Barosso. Pracujesz dla niego, prawda? Nico mówił mi, że jesteś dla niego jak syn...
- Dla Nica?
- Nie, głuptasie, dla Fernanda!
Hugo zacisnął szczęki i przestał się uśmiechać. Nie chciał rozmawiać ani o swoim szefie, ani o jego synach, ani o relacjach jakie go z nimi łączą. Nienawidził tej rodziny. Nienawidził ich wszystkich i każdego z osobna z tą ich manią wyższości, skłonnością do manipulacji i pomiatania innymi ludzi. I z tendencją do niszczenia wszystkiego, co stoi na ich drodze do osiągnięcia celu.
- Wszystko w porządku? - usłyszał łagodny głos Ariany i zdecydował się odpowiedzieć na jej pytanie.
- Nie wiem, skąd Nico ma takie informacje, ale mogę cię zapewnić - Fernanda i mnie łączą tylko interesy. Nie wiem, jaki jest jego stosunek do mnie, ale na pewno nie traktuje mnie jak własnego syna. I Bogu dzięki - dodał po chwili, czym zwrócił uwagę Ariany, która nie bardzo wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
- Wydajesz się zdenerwowany - zauważyła, przypatrując się uważnie chłopakowi, który nagle stał się dziwnie spięty.
"A żebyś wiedziała" - pomyślał Hugo ze złością. - "Fernando zabił mi matkę. Myślę, że moja reakcja jest w pełni uzasadniona."
- Zrób coś dla mnie - powiedział, nie odrywając wzroku od drogi. Powoli zbliżali się do Monterrey, a on chciał jak najszybciej zakończyć to przesłuchanie. - Trzymaj się z daleka od Fernanda i jego rodziny.
- Ale...
- Widziałem cię kilka razy z Nicolasem - wszedł jej w słowo, zupełnie nie przejmując się tym, że jest niegrzeczny i że właśnie miesza się do jej życia, choć tak usilnie starał się ją przekonać, żeby ona nie mieszała się do jego. - Nie wiem co was łączy i szczerze - nie bardzo mnie to obchodzi. Mówię ci to po to, żebyś była ostrożna. Nie znam cię za dobrze i choć jesteś niebywale wścibska i denerwująca to jednak mam wrażenie, że jesteś też inteligentną dziewczyną dlatego dam ci dobrą radę - trzymaj się z daleka od Barossów. To niebezpieczni ludzie. Nieważne, co ci obiecują, jak bardzo mili starają się być, udając że zależy im na tobie - nie warto im ufać. Wręcz nie wolno. Ta rodzina niszczy wszystko i wszystkich na swojej drodze. Nie pozwól, by zniszczyli i ciebie.
Zapadła długa cisza, podczas której Ariana wpatrywała się w Huga w niemym zdumieniu. Nie rozumiała, dlaczego jej to mówi ani dlaczego zdawał się tak nienawidzić tej rodziny, pomimo tego że najwyraźniej dla niej pracował. Ale coś w jego głosie sprawiło, że chciała mu uwierzyć. Przemawiał przez niego ból i cierpienie, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała u nikogo innego. W tej jednej sekundzie zdawało jej się, że Hugo jest małym chłopcem usilnie szukającym schronienia lub zwyczajnie osoby, która mogłaby potrzymać go za rękę. To odkrycie było niezwykle szokujące i przez chwilę skłoniło ją do rozmyślań.
Hugo Delgado był człowiekiem jak każdy inny. Z tą tylko różnicą, że przeżył o wiele więcej niż wielu ludzi może sobie wyobrazić. Była tego pewna. I teraz jak nigdy wcześniej zapragnęła poznać jego historię.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 19, 20, 21 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 20 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin