Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 51, 52, 53 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:01:43 25-08-23    Temat postu:

Capitulo 132 cz. 2

Powrót do szkoły nikogo nie cieszył. Wszyscy byli w wisielczych humorach ze względu na mecze wyjazdowe, które nie zakończyły się takim wynikiem, jak wszyscy zapewne chcieli. Dick Perez czuł się upokorzony, więc nie miał nawet siły znęcać się nad uczniami. Zamknął się w swoim gabinecie i próbował sprawiać wrażenie, że pracuje. Tymczasem ojciec Horacio został wysłany na krótki urlop wypoczynkowy i zamiast niego lekcje religii prowadziła zakonnica z miejscowego klasztoru Miłosierdzia. Wszyscy przyjęli tę zamianę z ulgą, bo siostra kazała im tylko czytać katechizm i na jakiś czas mieli spokój. Prawdziwą torturą okazały się jednak lekcje historii i wiedzy o społeczeństwie. Julietta Santillana nie odpuszczała dzieciakom i chętnie stawiała im minusy za nieprzygotowanie oraz odejmowała punkty z zachowania. Nauczyli się więc, że muszą ugryźć się czasem w język, jeśli chcą ukończyć szkołę.
Zbliżał się koniec października, a co za tym idzie Halloween. Chociaż Meksykanie obchodzili raczej Dia de los Muertos, to wśród młodzieży rozpowszechniły się bardziej zachodnie zwyczaje. Dyrektor prędzej ogoliłby się na łyso, niż pozwolił zorganizować bal przebierańców w szkole, który uważał za pogański zwyczaj, tak więc Olivia wpadła na pomysł, by sama zaprosić kolegów do swojego domu. Poinformowała ich o tym pomyśle tuż przed lekcją historii. Ruby przypatrywała jej się z ciekawością.
− Czy to na pewno dobry pomysł? – szepnął w stronę koleżanki Marcus, ale machnęła na niego ręką. Musiała wkupić się w łaski kolegów, bo ostatnio straciła w ich oczach.
− Możecie przebrać się za kogo chcecie, macie totalną dowolność! – poinformowała ich blondynka, rozdając halloweenowe gadżety i uśmiechając się promiennie, zupełnie jak kiedyś, ale Marcus dobrze wiedział, że to tylko maska.
− Bal przebierańców? To takie staroświeckie. Myślisz, że ktoś przyjdzie na tę twoją imprezkę? Nikt cię przecież nie lubi po tym numerze, który odwaliłaś z trenerem Brunim. – Anakonda zaśmiała się kpiąco, a jej koleżanki jej zawtórowały. Olivia nieco się zmieszała.
− Ja zamierzam przyjść – oświadczyła dobitnie Carolina, pokazując swoją solidarność z przyjaciółką, na której twarzy pojawił się wyraz wdzięczności.
− W takim razie ja też się skuszę. – Ignacio usiadł na ławce Caroliny i puścił do niej oczko. Skrzywiła się lekko, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, ale nie tak jak Anna, która była wyraźnie zazdrosna.
− Mogę zaprosić kogoś z innej klasy? – zapytał Felix, zwracając się bezpośrednio do Olivii. Nie miał ochoty na takie przyjęcia, ale widział, że Olivia ma problem, by wrócić do dawnych łask. Pomyślał o swoim nowym koledze Jorge, któremu przyda się odskocznia oraz o jego kumplu Diego i Aurorze.
− Chcesz wziąć swojego chłopaka? – Ignacio wstał i przechodząc obok, pociągnął Felixa z bara, a jego kumpel, Simon, zarechotał z uciechy.
− Im więcej osób, tym lepiej! – ucieszyła się Olivia, jakby w ogóle nie dosłyszała komentarza Fernandeza.
− Jesteś pewna, że Jimena na to pozwoli? – Quen nie był przekonany. Widząc, że Carolina wyraziła chęć obecności, sam też miał zamiar się pojawić, ale dobrze wiedział, że takie imprezy nigdy nie kończą się dobrze.
− Oczywiście! – Olivia wyglądała na urażoną. – Zobaczycie, będzie fajnie!
− Dzień dobry, zajmijcie miejsca i wyciągnijcie książki. – [link widoczny dla zalogowanych] pojawiła się w klasie przed czasem i już wydawała im rozkazy.
Bustamante pomachała wszystkim ostatni raz i pobiegła do swojej ławki, w której siedziała z Vedą. Panna Balmaceda nie wyglądała na chętną do asymilacji, ale Olivia i ją zaprosiła. Miała nadzieję, że jej koledzy przyjdą i pomogą jej trochę uratować wizerunek. Wszyscy w końcu wiedzieli, że co jak co, ale Olivia Bustamante organizowała świetne przyjęcia.
− Jeszcze nie było dzwonka, a ona już rozkazuje – mruknął Quen do Felixa, siadając w ławce z nietęgą miną. – A temu znów się oberwie – dodał, bo jego kuzyn jak zwykle wkroczył modnie spóźniony. Ibarra miał wrażenie, że Jordan robi to specjalnie.
− Chyba wyjaśniliśmy sobie ostatnio, co cię czeka za kolejne spóźnienie? – Julietta nawet nie patrzyła na chłopaka. Już miała przygotowane karteczki, w których zapisywała uwagi.
− Da mi pani klapsa? – podpowiedział jej Jordi, udając, że próbuje sobie przypomnieć ich ostatnią rozmowę. – A nie, przepraszam. Wolałaby pani się tak pobawić z moim ojcem?
W klasie zapadła cisza jak makiem zasiał. Julietta nabrała rumieńców i widać było, że jest wkurzona. Gdyby to były stare czasy, chłopak dostałby pewnie linijką po łapach. Kobieta była jednak w kropce. W normalnych okolicznościach wezwałaby rodziców ucznia. Tutaj nie mogła nic zdziałać – nie miała ochoty oglądać Fabiana, a tym bardziej jego żony, która nie miała najmniejszego pojęcia, co ją łączyło kiedyś z jej mężem.
− Po namyśle, chyba nie mam dziś ochoty na historię. – Guzman obrócił się i wyszedł, zostawiając wszystkich w osłupieniu.
Julietta nie mogła tego tak zostawić. Jeśli nie zapanuje nad klasą, będzie miała tylko coraz więcej problemów. Wybiegła za uczniem, czując się potwornie upokorzona.
− Dokąd to? Jeszcze nie skończyłam! – krzyknęła, a jej głos odbił się echem od pustego korytarza. Była okropnie wzburzona, jeszcze nigdy nie spotkała się z tak krnąbrnym i aroganckim nastolatkiem.
− Ale ja skończyłem. – Nie zatrzymał się, mimo że słyszał postukiwanie jej obcasów za swoimi plecami.
− Może twoim rodzicom nie przeszkadza taki totalny brak szacunku, ale w szkole masz się zachowywać przyzwoicie, zrozumiano?
Jordan zatrzymał się gwałtownie – był zbyt zirytowany, by puścić to płazem. Odwrócił się w stronę nauczycielki i spojrzał na nią z góry.
− Moja matka wie, że pieprzyłaś się z moim ojcem? – zapytał z grubej rury, nawet nie próbując przefiltrować swoich słów. Był bystry i od początku coś mu tutaj nie grało. − Pewnie nie. Już dawno przestała zwracać uwagę na to, z kim sypia Fabian. Gdyby miała przejmować się każdą pierwszą lepszą ladacznicą, pewnie już by osiwiała.
Julietta zamachnęła się, zanim zdążyła się powstrzymać. Głowa chłopaka odskoczyła na bok i choć był przyzwyczajony do policzków, tego akurat się nie spodziewał. Nauczyciele nie bili uczniów, a przynajmniej nie powinni. Widocznie miarka się przebrała. Dłoń Julietty trzęsła się okropnie. W oczach miała łzy wściekłości, ale chyba i ona była zaskoczona swoim zachowaniem. Nie miała zamiaru uderzyć podopiecznego, ale jego słowa okropnie ją ubodły. W całym swoim życiu nie zaznała gorszej zniewagi i upokorzenia.
− Co ty wyprawiasz? – Szybkie kroki Fabiana Guzmana rozległy się po pustym korytarzu. Był wściekły i takiego Jordi widział go po raz pierwszy w życiu. – Jordan, idź do klasy.
− Nie ma mowy, chcę popatrzeć jak ustawiasz ją do pionu. – Nastolatek wyczuł niemałą sensację i nie mógł tego przegapić za żadne skarby. Ton Fabiana był jednak rozkazujący.
− Jordan, odejdź.
Kiedy Fabian zwracał się do niego pełnym imieniem w taki sposób, znaczyło to, że rzeczywiście nie miał zamiaru słyszeć odmowy. Posłusznie wycofał się więc do klasy, czując że i tak było warto, bo panna Santillana miała dostać to, na co zasługiwała.
− Nie przeproszę, jeśli o to ci chodzi. Ten chłopak od początku uprzykrza mi pracę, drwi ze mnie i okazuje mi brak szacunku. Nie będę tego tolerowała. – Głos Julietty drżał niesamowicie i mimo jej zapewnień, że nie będzie przepraszała, dało się słyszeć lekkie wyrzuty sumienia, że dała się ponieść emocjom. – Posłuchaj mnie, Fabian – zrób coś ze swoim dzieckiem, bo będzie miał poważne kłopoty.
− To ty mnie posłuchaj. – Fabian stanął twarzą w twarz z byłą kochanką. Jego ton wskazywał na to, że jest wściekły i nie zamierza iść na kompromis. – Jeśli jeszcze kiedykolwiek śmiesz podnieść rękę na mojego syna lub choćby tylko krzywo na niego spojrzeć, będziesz musiała pożegnać się z rolą pierwszej damy Nuevo Leon. Mówię poważnie, nie prowokuj mnie, bo inaczej Victor dowie się o tobie całej prawdy.
− O mnie czy o tobie? – Julietta bardzo starała się nie dać po sobie poznać, że ją to ruszyło, ale zdradziły ją nogi, które trzęsły się jak galareta. – Nie powiesz mu o naszym romansie, bo wiesz, że stanie po mojej stronie i to z tobą zerwie znajomość, a za bardzo cenisz sobie pozycję sekretarza.
− Mylisz się. – Fabian wyprostował się i zerknął na nią z wyższością. Był zniesmaczony i nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek mogło go coś łączyć z tą kobietą. – Są dla mnie ważniejsze rzeczy od mojej reputacji. Pociągnę cię na samo dno, jeśli będzie trzeba. Trzymaj się z daleka od mojej rodziny, mówię poważnie, bo przysięgam na Boga – pożałujesz tego.
Zostawił ją samą, odchodząc szybko i wściekle stawiając kroki. Kiedy zniknął, kobieta wreszcie mogła dać upust emocjom. Nogi się pod nią ugięły i opadła na podłogę, z trudem łapiąc powietrze. Nie wątpiła, że Fabian Guzman nie rzucał słów na wiatr.

***

Olivia postarała się, by dom był ładnie ustrojony. Wszędzie były poustawiane plastikowe dynie i papierowe nietoperze, które sama wycinała do późna w nocy. Masa gadżetów walała się na wejściu, a oprócz tego udało jej się też wypożyczyć maszynę, która robiła efekt sztucznej mgły. W tle grała złowieszcza muzyka, by przywitać gości, a ona sama nie miała nawet czasu zająć się własnym kostiumem. Ostatecznie postawiła na klasykę – wygrzebała z szafy krótką różową mini i połyskujący top bez ramiączek oraz pożyczyła kowbojki mamy, które ta zakładała do jazdy konnej. Całości dopełniał długi blond kucyk na głowie. Kostium Barbie może nie należał do zbyt wyszukanych, ale patrząc na siebie w lustrze, mogła się uśmiechnąć. Wyglądała jak dawna ona. Może innych też uda się oszukać.
Pierwsi goście pojawili się punktualnie i byli to Marcus, Adora i Ruby, którą Garcia wyciągnęła z domu, by nieco się zasymilowała z rówieśnikami. Delgado nie miał ochoty przychodzić, ale czuł, że powinien mieć oko na Olivię, która zachowywała się irracjonalnie.
− Aleś się wysilił… − Bustamante zmierzyła Marcusa od stóp do głów z lekkim politowaniem.
− Ciesz się, że w ogóle się przebrałem. Wiesz, że tego nie znoszę – mruknął i przeczesał włosy palcami, czując się jak kompletny idiota, ale przynajmniej było mu wygodnie.
− Wygląda, jakby dopiero zszedł z boiska. – Adora również się zaśmiała, bo Delgado miał na sobie swój strój reprezentacji piłki nożnej z numerem 13.
− Czego się napijecie? – Olivia zwróciła się bardziej do Ruby, której nie pamiętała za dobrze, a która przypatrywała jej się z ciekawością od dłuższego czasu, trochę ją tym pesząc.
− Chyba nie mówisz o alkoholu? – Marcus podniósł podejrzliwie brew, a Olivia się zasmuciła.
− Niestety nie. Nie chcę robić mamie problemów. Wyjechała na weekend. Mam nadzieję, że przez to nie zaczną wychodzić z przyjęcia.
− Nie bój nic, laska. Przygotowaliśmy coś specjalnego. – Kumple Ignacia Fernandeza weszli do jej domu jak do siebie, mimo że ich nie zapraszała. Taszczyli beczkę piwa i kilka butelek silniejszych trunków. – No co, impreza otwarta, prawda? – Simon podrapał się po głowie, nie rozumiejąc tych posępnych min.
− Mam ich wyprosić? – Marcus miał ochotę zainterweniować, ale Olivia go zatrzymała.
− Im więcej, tym raźniej, co nie? – powiedziała, uśmiechając się niepewnie.
Wkrótce okazało się, że pojawiło się dużo więcej osób, niż początkowo przypuszczała. A to wszystko za sprawą Ignacia i jego kumpli, którzy sami zaprosili wiele znajomych. Olivia z ulgą odnalazła w tłumie Quena, Sarę, Nelę i Jordana.
− Dobrze, że jesteście. Nacho nie będzie niczego próbował, wiedząc, że możesz mu złamać ponownie nos. – Miała ochotę wyściskać Jordana, który jednak miał nietęgą minę.
− Po co w ogóle przyłaziłeś? – Quen zwrócił się do kuzyna, który tylko się krzywił i wyglądał, jakby miał lepsze rzeczy do roboty.
− Miałem puścić Nelę samą? Chyba jesteś niepoważny. Zostanę tu i upewnię się, że ten kretyn trzyma łapy przy sobie. – Jordi miał Ignacia na oku, ale na szczęście Nacho zbyt był zajęty smaleniem cholewek do Caroliny, żeby zajmować się wkurzaniem go i jego siostry.
− Mogłeś się chociaż przebrać – zauważyła Adora, a Guzman spojrzał na nią zirytowany.
− Przebrałem się.
− Za kogo?
− Za kogoś, kto nie chce tu być – wyjaśnił i zarzucił sobie na głowę kaptur czarnej bluzy.
Rosie i Vincenzo oraz Felix, Jorge, Diego i Aurora pojawili się już później, kiedy impreza trwała w najlepsze. Ella uparła się, że ona też chce wybrać się na imprezę i Castellano musiał ją ze sobą zabrać, bo ojcu powiedział, że to grzeczna posiadówka u Olivii. Nie spodziewał się, że będzie to typowa popijawa z głośną muzyką.
− Ojciec mnie zabije – stwierdził, kiedy zobaczył jak kumple Ignacia organizują zawody w piciu piwa z beczki. – Wracamy.
− Nie bądź taki! Przecież nic się nie dzieje. – Ella była podekscytowana. Tak rzadko wychodziła z domu, że wszystko ją fascynowało.
− Spoko, będziemy mieć na nią oko. – Diego poklepał Felixa po ramieniu i odszedł z siostrą i Jorge, by się czegoś napić.
Impreza trwała w najlepsze, oprócz muzyki, przekąsek i napojów, Olivia zamówiła też fotobudkę, którą ustawiła w ogrodzie i z której uczestnicy imprezy mogli do woli korzystać. Wiedziała, jak organizować przyjęcia, przez lata podpatrywała to u matki, która słynęła z najlepszych imprez w okolicy. Uśmiechała się cały wieczór tak, że aż rozbolały ją mięśnie twarzy.
− Nikt nie patrzy, możesz się rozluźnić. Nie musisz się tak wciąż uśmiechać, to musi być męczące. – Ruby Valdez nalała sobie soku pomarańczowego i stanęła obok Olivii, która trzęsła się w kusej spódniczce. – Nie jest ci zimno?
− Jest idealnie – odpowiedziała Olivia, co nie było zgodne z prawdą, bo spódniczka była przyciasna i co chwilę musiała ją poprawiać, by upewnić się, że zakrywa jej pośladki. – Dobrze się bawisz?
− Wyśmienicie – mruknęła Ruby, pociągając łyk soku. Olivia chyba nie wyczuła ironii w jej głosie. – Dlaczego to robisz?
− Co masz na myśli?
− Dobrą minę do złej gry. Coś cię trapi, a ty organizujesz potańcówkę dla ludzi, których nawet nie lubisz.
− Lubię! – Olivia się oburzyła. Kim była ta dziewczyna, by ją oceniać. – To moi przyjaciele.
− Może kilkoro z nich. Reszta przyszła tu dla darmowej wyżerki i alkoholu. Nie kupisz sobie miłości ludu, księżniczko.
− Ty też nikogo nie oszukasz. – Olivia poczuła się dotknięta, że koleżanka jej prawi morały. W końcu sama nie była duszą towarzystwa. – Zachowujesz się dziwnie, od kiedy wróciłaś. Rozmawiasz tylko z Adorą, stronisz od ludzi i podskakujesz, jak ktoś przypadkiem cię dotknie.
− Coś insynuujesz?
− Tylko to, że może wcale nie jesteśmy od siebie takie różne. Po prostu inaczej sobie radzimy z problemami. – Olivia wychyliła duszkiem swój sok i ruszyła przed siebie. Ruby obserwowała ją nadal spod lekko przymkniętych powiek. – Idziesz? Zaraz się zacznie.
− Co się zacznie?
Ruby była zaintrygowana, więc nie oponowała, kiedy Olivia pociągnęła ją na górę. Bliscy znajomi zebrali się w kółku w salonie na górze, gdzie panowała równie upiorna atmosfera co na dole.
− Nie mów, że będziemy wywoływać duchy. Kiedy mieliśmy dziesięć lat, było fajnie, ale teraz to dziecinada. – Quen jęknął, a kilka osób się zaśmiało.
− Strach cię obleciał, Ibarra? – Ignacio uśmiechnął się zwycięsko. – Nie przejmuj się, Caro. Możesz usiąść koło mnie, ja nie boję się duchów. – Poklepał koło siebie miejsce na miękkiej poduszce na podłodze, a Carolina nie miała innego wyjścia, jak tylko tam usiąść.
− Nie, ty boisz się żywych. W szczególności tych, co umieją ci złamać nos. – Ibarra miał ochotę udusić Nacha. Nie miał pojęcia, co ten gość kombinował, ale nie podobało mu się, że zakręcił się koło Caroliny. W duchu musiał się skarcić za uczucie zazdrości, ale nic na to nie poradził – zaczynał lubić tę dziewczynę bardziej, niż by tego chciał.
Olivia nie zamierzała wywoływać duchów, ale specjalnie na tę okazję zaprosiła cygańską wróżkę, Eleni, której zapłaciła niemałą sumkę. Na jej widok Marcus spiął się cały. Nadal miał w pamięci jej przepowiednię. Czy to możliwie, że Eleni wiedziała, że zabije Jasona Mirandę? Takie miał wrażenie. Również Nela i Jordan nie byli zadowoleni z widoku wróżki, która już kiedyś miała okazję powiedzieć im kilka przykrych słów.
− Serio? Cygańskie wróżby? Ja odpadam. – Jordan, który kręcił się cały czas przy drzwiach, teraz postanowił wyjść. Eleni przypatrywała mu się z zainteresowaniem, ale nic nie powiedziała. Miał wrażenie, że celowo się hamuje.
− Oj, nie bądź taki. To tylko zabawa, prawda? – Ella złapała go za rękę i pociągnęła obok siebie na miękkie poduszki.
− Będzie pani wróżyć z fusów czy z kryształowej kuli? – Rosie Castelani wcisnęła się pomiędzy Felixa i Vincenzo Diaza, który wyglądał, jakby ktoś zaciągnął go na tę imprezę podstępem.
− Dzisiaj wybrałam karty, moja droga. – Eleni rozłożyła na podłodze talię kart.
− Na litość Boską. – Marcus nie wytrzymał i wypowiedział te słowa na głos, wywracając oczami.
− Coś nie tak, panie Delgado? – Eleni zadzwoniła swoimi bransoletkami, nawet nie patrząc na bruneta, który opierał się z tyłu o ścianę, nie mając ochoty brać udziału w tej maskaradzie. – Może woli pan, żebym powróżyła z dłoni?
− Lepiej nie. – Nela odezwała się niespodziewanie, dziwiąc tym nawet własnego brata. Może była cicha i nieśmiała, ale była też dobrą obserwatorką. Marcus był zdenerwowany po ostatnim spotkaniu z wróżką. Nela wiedziała też, że Eleni może i wyglądała na oszustkę, ale umiała utrafić w sedno – bo niby skąd mogła wiedzieć o tym, że Marianela ma poczucie winy w związku z braćmi? Może też była spostrzegawcza.
− Mogę pierwsza. – Ella Castellano wyrwała się ze swojej poduszki i usiadła obok Cyganki, rzucając bratu przepraszające spojrzenie, bo wyglądał na zawstydzonego. Podobała jej się ta atmosfera tajemniczości. Eleni posłała jej dobrotliwy lecz smutny uśmiech i postawiła jej tarota.
Wyciągała powoli karty z talii, ale umilkła, jakby nie wiedziała, jak może je skomentować. Wyglądało to trochę tak, jakby szukała odpowiedniej karty, która nie nadchodziła. W pewnym momencie syknęła jednak głośno, czego inni nie mogli już zignorować.
− Niech pani mówi wprost. Przecież wszyscy wiemy, że dzieciak jest chory. Jeśli wylosowała pani kartę śmierci, nikt się nie obrazi – rzucił Ignacio, czym zasłużył sobie na karcący wzrok wszystkich w pomieszczeniu, łącznie z Eleni.
− Wychodzimy. – Felix podniósł się z miejsca, ale ku zdumieniu wszystkich nie mówił do siostry, a do Fernandeza. – Wstawaj.
− Chcesz mnie zmacać na korytarzu? Nie sądzę. – Ignacio prychnął, szukając wzrokiem poklasku u Caroliny, która jednak patrzyła na niego z odrazą. Trochę się zmieszał.
− Wstawaj, jeśli nie chcesz, żebym cię stąd wywlókł siłą. – Castellano nie rzucał słów na wiatr. W tej chwili tak przypominał Basty’ego, że nawet Ella się zdziwiła.
Ignacio przewrócił oczami, ale podniósł się i wyszedł za kolegą na korytarz. Felix nie zamierzał się powtarzać.
− Mnie możesz obrażać, ile chcesz. Nie rusza mnie to. Ale moją siostrę zostawisz w spokoju i ją przeprosisz.
− Chyba żartujesz! Powiedziałem tylko prawdę. Jest chora, może umrzeć w każdej chwili. Mój ojciec jest lekarzem, zapomniałeś?
− Myślałem, że jest jeszcze dla ciebie nadzieja, ale widocznie się pomyliłem. – Felix złapał się za nasadę nosa, nie mogąc uwierzyć, że był na tyle głupi, że współczuł Nachowi. – Strzegę twojego sekretu, nie martw się. Nie powiem nikomu o twojej orientacji. Ale w zamian masz okazać szacunek chociaż mojej siostrze, jasne?
− Co ty pierdolisz? Że niby ja… orientacji? Pogięło cię – powtórzył. Klasyczny syndrom wyparcia.
− Wszystko w porządku? – Ella wychyliła głowę zza drzwi. Przestraszyła się, że szkolny chuligan może zrobić krzywdę jej bratu, ale z tej dwójki to Nacho wyglądał na bardziej upokorzonego.
− Pamiętaj, co ci powiedziałem. No, dalej. – Felix wskazał głową swoją siostrę, czekając aż Ignacia wreszcie ruszy sumienie.
− Przepraszam – syknął ledwie słyszalnie w stronę trzynastolatki, która otworzyła oczy ze zdziwienia. – Zadowolony?
− Nie. Ale będę. – Felix złapał siostrę za rękę i wrócił do pomieszczenia, by się z wszystkimi pożegnać, ale na szczęście Eleni też straciła ochotę na wróżby i zaczęła zbierać swoje rzeczy.
− Ale zapłaciłam pani za godzinę z góry! – Olivia się oburzyła, czując, że traci w oczach przyjaciół. Zbędne były jej starania, bo w końcu nikt nie był zwolennikiem romskich zabobonów.
− Oddam wszystko co do centa. Nie mogę znieść przebywania w tym domu. Tu jest tak… − Eleni szukała słowa, wyraźnie roztrzęsiona.
− Upiornie? – Podsunęła Rosie, ze śmiechem trącając plastikowego wampira, który był bardziej komiczny niż straszny.
− Wolę nie mówić – powiedziała wróżka, poprawiając sobie zwiewny kolorowy szal i pakując karty do torby.
− Niech pani się nie krępuje. Chętnie posłuchamy kolejnych bredni.
Młodzież spojrzała na Marcusa Delgado, który wypowiedział te słowa. Ledwo go było widać, bo stał w cieniu pod ścianą, podczas gdy reszta stłoczyła się na podłodze w świetle świeczek.
− Naprawdę chcesz wiedzieć? – Eleni przestąpiła kilka kroków w jego stronę, a on miał ochotę się odsunąć, ale nie miał dokąd uciec. Dzielnie wytrzymał jej dzikie spojrzenie. – Czuję tutaj śmierć, moi drodzy. Wszyscy jesteście nią przesiąknięci. Niektórzy bardziej niż inni – dodała, a Marcus czuł w głębi duszy, że mówiła o nim. – Nie chcę mieć was na swoim sumieniu. Jesteście za młodzi. Naprawdę mi przykro.
− Zaraz, co to znaczy? – W Quenie wreszcie odezwał się zdrowy rozsądek. Wstał z miejsca i spojrzał na wróżkę podejrzliwie. – Chce nam pani powiedzieć, że ktoś z nas umrze? – Było to niedorzeczne już w jego głowie, ale kiedy wypowiedział te słowa na głos, na własne uszy przekonał się jakie to głupie.
− Wszyscy w końcu umrą – mruknęła cicho Carolina, co spowodowało, że nastąpiła grobowa atmosfera.
− Chcę stąd iść – szepnęła Nela do brata, który nagle był zaintrygowany.
− Do widzenia. Mam nadzieję, że się mylę – rzuciła na odchodnym Eleni i zbiegła po schodach na dół. Zrozpaczona Olivia pobiegła za nią, ale wszystkim już przeszła ochota do wróżb.
− Komuś drinka? – Rosie rozładowała napięcie, wstając i zmierzając na dół, gdzie kumple Ignacia mieli jeszcze sporo wyskokowych napojów.
− Zbastuj trochę. – Vincenzo postanowił mieć ją na oku.
Wszyscy się rozpierzchli i nie pozostawało nic innego, jak tylko wracać do domu. Wróżka wszystkim skutecznie popsuła humor. Ella była w smętnym nastroju, bo miała wrażenie, że to przez nią, ale Felix pogłaskał ją po głowie, by trochę ją uspokoić. Nie powinien jej tu zabierać. Wróżka Eleni czym prędzej chciała zniknąć z tego towarzystwa. Olivia zadzwoniła jej po taksówkę, na którą kobieta czekała na dworze. Była wyraźnie zdenerwowana.
− Powróży mi pani z ręki? – Jordan zaszedł ją po cichu, czym spowodował, że złapała się za serce ze strachu.
− Podobno nie wierzysz w takie brednie. Sam nazwałeś mnie oszustką na festiwalu w Dniu Założyciela. – Eleni miała ochotę się roześmiać, ale była zbyt zdenerwowana. Widząc nalegające spojrzenie nastolatka, chwyciła go za dłoń, ale prawie równie szybko puściła ją jak oparzona.
− Miałem rację? To klątwa? – zapytał niefrasobliwym tonem. W głębi duszy naprawdę tak sądził – ktoś musiał go przekląć, skoro tyle złego działo się wokół niego. Nie miał na to racjonalnego wytłumaczenia, więc pozostawały zabobony.
− Nie pytaj mnie o to chłopcze. Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Ale wyczuwam coś niedobrego, to pewne. – Eleni nie chciała wdawać się w zbędne dyskusje, ale nie mogła też odejść, nie ostrzegając młodzieńca. Może i trudniła się niezbyt chlubnym zajęciem, ale jej głównym celem naprawdę było pomaganie ludziom.
− Jak miło. – Jordan poczuł się jak idiota, prowadząc tę rozmowę, ale musiał spróbować. − Zakładając, że jestem przeklęty, można jakoś złamać czar? Pytam czysto teoretycznie.
− Ha! – Eleni po raz pierwszy się roześmiała. – Czysto teoretycznie? Taki niedowiarek jak ty chce odprawiać rytuały oczyszczenia? To nie jest takie proste.
− Dlaczego?
− Tylko osoba, która rzuciła klątwę, może ją zdjąć.
− I pani nie wie, kto to taki. Założę się, że gdybym zapłacił, od razu by pani znalazła amulet albo jakiś magiczny kryształ. – Było oczywiste, że kobieta robi go w balona. Nie rozumiał, dlaczego w ogóle toczy z nią tę dyskusję. Może dlatego, że podświadomie czuł się przeklęty.
− Przykro mi, chłopcze – odezwała się i wyczuł szczerość w jej głosie.
Kiedy podjechała taksówka, wsiadła w nią szybko, by nie przebywać w domu Bustamante ani chwili dłużej. Miała złe przeczucia.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 15:08:43 25-08-23, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:44:04 10-09-23    Temat postu:

Temporada III 133

Victoria/Rose/Emily./Michael/Javier/Veda/ Elena

Wózek był jej nowym najlepszym przyjacielem. Dzięki niemu mogła swobodnie poruszać się po domu w którym się znajdowała, korzystać samodzielnie z łazienki. Victoria jednak większość dnia spędzała nie na podziwieniu widoków, lecz na pracy. Z tygodnia na tydzień układała burmistrzowi grafik. Kontrolowała jego spotkanie ich długość i gości którzy mogą go odwiedzać. Miała pełną kontrolę nad budżetem miasta i nad przyszłym wyglądem ulic. Javier odwiedzający ją codziennie od momentu jej wybudzenia się ze śpiączki nie był zachwycony tak szybkim powrotem do pracy, ale nie protestował.
Październik chylił się ku końcowi. Dni robiły się coraz dłuższe i Javier Reverte cieszył się, że w te długie wieczory ma z kim porozmawiać czy pogapić się w telewizor. Mężczyzna czas dzielił między pracę, opiekę nad synem i wizyty u żony. Pani Diaz de Reverte fizycznie czuła się lepiej. Siniaki zbladły a na twarzy kobiety coraz częściej widywał uśmiech. I co prawda był bardziej przeznaczony dla małego Alexandra niż dla niego, lecz liczyły się małe sukcesy. Za sukces uznawał nawet brak brody na twarzy u najlepszego przyjaciela. Lucas ogolił się i zdaniem Javiera przybrał na wadze. Co nie było niczym dziwnym biorąc pod uwagę że Magik go karmił najlepszymi daniami.
— A gdzie Alexander? — zapytał go Luke wchodząc do kuchni. Mężczyzna zajrzał pod stół jakby maluch miał się tam schować. Popatrzył na plecy przyjaciela.
— Jest z Victorią — poinformował go. — Będzie u niej kilka dni.
— Będę musiał poszukać sobie nowego lokum — zaczął. Javier popatrzył na niego kompletnie zaskoczony sugestią. — Gdy Victoria wróci do domu.
— Tym nie musisz się martwić — wszedł mu w słowo przyjaciel. — Nie ma na chwilę obecną tego w planach — poinformował go. — Victoria chcę zostać w winnicy.
— Co? Jak długo?
— Jak długo będzie sobie tego życzyła — odpowiedział zirytowany Magik. — Walkirie pilnują jej jak oka w głowie, Alec świetnie się bawi przy zbiorach no i Hermes może tam biegać do woli i ganiać wiewiórki. Czy cokolwiek tam chce więc zostaniesz tutaj tak długo jak będzie to konieczne.
— Javi
— Tak?
— Jak się czujesz? — pan domu gwałtownie odwrócił do tyłu głowę spoglądając na przyjaciela zaskoczony. Najwyraźniej nikt od bardzo dawna nie zadał mu tego pytanie. Wszyscy mu nadskakiwali, gospodynie przynosiły zapiekanki, które on odwoził do jadłodajni bo nikt nie był wstanie zjeść takiej ilości jedzenia. Luke, którego oknem na świat było radio stojące w kuchni słuchał lokalnej rozgłośni której początkowe audycje były przychylne Victorii obecnie ankiety miejskie ujawniły, że spora część mieszkańców jest zdania że „sama się o to prosiła” Mało tego były głosy mówiące „że sama to sobie zrobiła” Javier robił dobrą minę do złej gry i grzecznie przyjmował zapiekanki i życzenia powrotu do zdrowia dla żony.
— W porządku.
— Nieprawda — Luke zaprzeczył i podszedł do przyjaciela ostrożnie kładąc mu dłoń na ramieniu. — Udajesz, że wszystko jest ok, ale tak naprawdę cierpisz.
— To mamy ze sobą coś wspólnego — mruknął w odpowiedzi Lucas. — Ty też nie chcesz ze mną rozmawiać o tym co zrobił ci Joaquin.
— Tu tym razem nie chodzi o mnie — ton głosu mężczyzny był niezwykle łagodny, a o ciebie Javi. Cierpisz.
— Jak już mówiłem nic mi nie jest — wyminął go i ruszył do drzwi kuchni.
— Słyszałem jak płaczesz w nocy — rzucił za jego plecami obserwując jak całe ciało przyjaciela się spina pod ciemną koszulką. — Nic nie jest w porządku Javier.
— Co mam ci powiedzieć? — zapytał go drżącym głosem. — Co chcesz usłyszeć Luke?
— Prawdę.
— Pokłóciliśmy się — wyznał — tamtej nocy przed ślubem Barosso pokłóciliśmy się okropnie. Powiedziałem jej rzeczy których nie powinienem jej powiedzieć — głos mu zadrżał. — Powinienem był z nią pójść na ten cholerny ślub! Być przy niej mimo różnic zdań.
— To nie twoja wina że ją porwał.
— Wiem, ale gdybym przy niej był — wyszedł z kuchni i usiadł na kanapie w salonie — do niczego by nie doszło. — Luke miał na końcu języka „nie wiesz tego” ale wolał milczeć. To było jak kopanie leżącego, a on nie chciał dokładać mu zmartwień. — To co jej zrobił — ukrył twarz w dłoniach. — Moja Victoria już nigdy nie będzie taka sama.
— Wydobrzeje.
— Chciała się zabić — wypalił nagle — krótko po wybudzeniu podcięła sobie żyły kawałkiem papieru. Znaleźli ją , ale — urwał głośno przełykając ślinę. Wstał i na miękkich nogach podszedł do jednej z szafek. Ze środka wydobył maleńkie pudełeczko. Luke usiadł na kanapie, a Javier podał mu maleńką fotografię. Wydruk USG. — Dziesięć tygodni — powiedział ledwie słyszalnym głosem — miało tylko dziesięć tygodni. Nie wiemy czy to on czy ona, ale Victoria cierpi przeze mnie. To wszystko bo był mój pomysł. Ja nie mogę mieć dzieci, Victoria nie chcę mieć biologicznych dzieci więc spotkaliśmy się w połowie drogi. — głos mu się załamał. — To moja wina. Luke ja nawet nie zauważyłem, że nie ma jej w domu — wykrztusił — Obudził mnie Basty. Co ze mnie za mąż, który nie zauważa braku kobiety którą kocha?

***
Poruszył skrępowanymi rękoma i zaklął szpetnie pod nosem. Poruszył na bok głową i zmrużył oczy. Był w bagażniku. Ciasnym i wąskim. Nie mógł swobodnie wyprostować nóg, które ktokolwiek wpakował go do bagażnika zostawił nieskrępowane. Duży błąd, przemknęło przez myśl szczupłemu szatynowi, który zamknął oczy próbując sobie przypomnieć wydarzenia sprzed kilku godzin. k***a, pomyślał ze złością. Nie miał pojęcia ile godzin pozostawał nieprzytomny. Nie dobrze, bardzo nie dobrze. Krótką chwilę zastanawiał się czy mężczyzna z którym się umówił mógł go wstawiać. Transportować go w bagażniku na spotkanie ze swoim mocodawcą? To prawdopodobne. Baszar al-Asad był człowiekiem, którego łatwo było znaleźć, ale przebicie się przez jego ochronę już nie. Prezydenta Syrii, dyktatora i zabójcę otaczali ludzie gotowi za niego oddać życia. Śmierć z rąk Niewiernych była dla nich zaszczytem. Jeśli Baszar miał umrzeć. Musiał odejść po cichu inaczej zwolennicy prezydenta uczynią z niego męczennika. Poruszył zdrętwiałymi ramionami.
W aucie panowała cisza. Ktokolwiek prowadził nie słuchał radia i jechał po wyboistej drodze. Gdy uprowadzony skupił się wystarczająco mocno mógł usłyszeć kamyki uderzające o podwozie. Dokąd oni jechali? Drogi w Syrii nie należały do najlepszych i utwardzonych ale w stolicy kraju Damaszku był asfalt. Dziurawy, ale asfalt. W bagażniku śmierdziało benzyną. Samochód zatrzymał się gwałtownie, zaś Michael wstrzymał oddech i czekał. Trzask drzwi, uniesienie do góry klapy bagażnika. Jednym pewnym ruchem wyprostował nogi i uderzył porywacza w klatkę piersiową. Nieznajomy zachwiał się i to wystarczyło, aby wyskoczył z bagażnika stając na równe nogi. Na zewnątrz panował chłód i półmrok. Jednym ruchem wyłamał kciuk uwalniając ręce z kajdanek.
— Spocznij żołnierzu — usłyszał spokojny nieco rozbawiony męski głos. Znał go bardzo dobrze. — Nie łatwo cię znaleźć — odezwał się ponownie ten sam głos.
— Co ty k***a wyprawiasz Damian? — zapytał go wyraźnie zirytowany szatyn nastawiając kciuk. — Gdzie k***a jesteśmy? — rozejrzał się czujnie. W oddali błyskały światła. Popatrzył to na Damiana to na światła latarni.
— Wykonuje rozkazy — odpowiedział mu Damian.
— Czuje?
— Pierwszego premiera — odpowiedział mu. — Kazał cię znaleźć i sprawdzić twoje chude dupsko do domu.
— Z całym szacunkiem dla pierwszego premiera ale czy go do reszty pojebało? Dawaj kluczyki — wyciągnął rękę — wracam do Damaszku.
— Nie możesz wrócić.
— Mogę — zapewnił go. — Dawaj kluczyki — popatrzył na zegarek — jakoś wyjaśnię spóźnienie.
— Mike spójrz na blachy — poprosił go Damian. Szatyn w roztargnieniu popatrzył na tablice rejestracyjne to na mężczyznę trzymającego się w cieniu. — Tablice dyplomatyczne? — zapytał jakby niedowierzań w to co widzi. — Jaja sobie k***a robicie? Spędziłem cztery lata w Syrii i byłem o krok od celu a ty mnie wyciągnąłeś bo jakiś gryzipiórek ci kazał? — rzucił się do przodu. Mężczyzna, którego wcześniej kopnął chwycił go i zamknął w żelaznym uścisku — Ty sukinsynu!
— Wybacz stary, ale rozkaz to rozkaz — odpowiedział mu na to wbijając mu igłę w przedramię. — Jedziemy, nie chcę spóźnić się na samolot.

***
Było kilka minut po północy gdy obudził go dźwięk deszczu uderzającego o szyby. Usiadł na kanapie przesuwając dłonią po twarzy. Nogi opuścił na podłogę i wstał przesuwając drzwi do boku. W powietrze wciągnął haust przesyconego deszczem powietrza. Usiadł na chłodnych deskach wyciągając przed siebie nogi. Do Valle de Sombras przyjechał krótko po swoich dwudziestych dziewiątych urodzinach zły na cały świat, tęskniący za żoną. Nigdy by nie przypuszczał, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy całe jego życie wywróci się do góry nogami. Odnajdzie biologicznych rodziców, jego przyjaciel i brat niemal zostanie burmistrzem, a on sam będzie ojcem nie jednego a trójki dzieci a to był dopiero początek życiowych perturbacji gdyż w międzyczasie Fabricio Cosme Guerra miał wyciętego guza mózgu i na kilka tygodni stracił pamięć. Wszystko zmierzało jednak w dobrym kierunku. Zamknął na chwilę powieki i wsłuchał się w szum deszczu. W taką pogodę zawsze myślał o Londynie. Dużym, głośnym Londynie pełnym tajemnic, kłamstw, zabójstw od czasu do czasu. Lubił myśleć, że to właśnie w tak niespokojną pogodę przyszedł na świat.
— Nie możesz spać? — drgnął na dźwięk głosu najlepszego przyjaciela, który pojawił się na tarasie z butelką mocnego alkoholu w dłoniach. W drugiej ręce trzymał dwie kryształowe szklaneczki. — Wszystkiego najlepszego — powiedział po prostu Conrado.
— Dzięki — odpowiedział i przyjął od niego rozlany do szklaneczek trunek. — To moje zdrowie.
— Aleś ty skromny — mruknął Conrado i lekko stuknął swoją szklaneczką o jego.
— Najskromniejszy facet w całym mieście — stwierdził i upił łyk. Westchnął po chwili wpatrując się w zachmurzone niebo. — Przyjechałem do Meksyku mniej więcej o tej porze — zaczął szklaneczkę opierając o udo. — sprzątałem bałagan po ojcu i byłem taki wściekły. Na niego bo postawił mnie w takiej sytuacji, na siebie bo mu na to pozwoliłem, na Emily bo nie widziałem poza nią świata.
— Zapomniałeś, że porwał cię wujek psychopata — przypomniał mu Conrado. Fabricio popatrzył na niego i roześmiał się serdecznie.
— Nie zapomniałem — mruknął — o nożu w żebrach trudno jest zapomnieć i o tym że mnie nie odwiedziłeś w szpitalu. — wypomniał mu.
— Na swoje usprawiedliwienie powiem, że byłem martwy — stwierdził Conrado. Guerra popatrzył na niego i roześmiał się ponownie.
— Ta rozmowa jest absurdalna — stwierdził. — Gdyby ktoś ją podsłuchał uznałby nas za wariatów.
— Tak, ale to ty przekonałeś mnie żebym startował w wyborach — przypomniał mu Severin z uśmiechem.
— Conrado obaj dobrze wiemy, że podiołeś decyzję jeszcze przed naszą rozmową. Badałem dla ciebie grunt. Nie ma za co.
— Jak się czujesz? — zapytał go Severin. Guerra popatrzył na niego zdziwiony. — Przed wielką imprezą?
— Jaką wielką imprezą? — zapytał go blondyn marszcząc nos. Conrado zacisnął usta w wąską kreskę. Przyjaciel w odpowiedzi parsknął śmiechem. — Spokojnie kolego — klepnął go dłonią w udo — Alice i ty nie jesteście zbyt dobrymi konspiratorami — powiedział. — Wiem o przyjęciu chociaż nie powinienem.
— Ja też wiem o przyjecie, ale nie pomagam go zorganizować.
— Kto więc pomaga mojemu dziecku jak nie wujek Conrado? — Fabricio podrapał się w brodę.
— Braciszek Santos — na taras wyszła Emily ze szklanką wody. — Alice pomaga Santos.
— Powiedz mi, że to żart? Mój arcy wróg
— Dla niego to także tortura, ale uwzględniłam go na liście gości. — Fabricio miał już na ustach odpowiedź gdy na taras do Guerrów weszła Lidia z szeroko otwartymi oczami. — Dobrze, że nie śpisz — zwróciła się do Conrado — ale mamy problem. — Severin wstał i pospiesznie udał się za nastolatką. W salonie zastał swojego syna na którego ramieniu opierała się Rosie Castelani. — Nie wiedziałam co zrobić — wyjaśniła. Rose podniosła na mężczyzn wzrok i uśmiechnęła się czarującym pijackim uśmiechem.
— I mam publiczność. Fantastycznie. Mówiłaś, że śpi — zwróciła się do Lidii zsuwając rękę z ramienia Quena. — Profesorze Severin — zwróciła się do niego — jestem lekko powtarzam lekko niedysponowana.
— Lekko? Mówiłaś że na imprezie nie będzie alkoholu?
— Ignacio przyniósł gorzałę i dużo, dużo mocniejszy towar.
— Co wzięłaś? — Guerra który kompletnie zaszokowany stał wryty przez kilka sekund odzyskał głos. — Co wzięłaś? — Powtórzył podchodząc do niej. — powiesz albo mi albo matce. Twój wybór.
— Od kiedy jesteś takim sztywniaczkiem? — trąciła go w ramię — jeszcze rok temu potrafiłeś się bawić. Zabrał mnie i Jules do klubu w Soho. Piliśmy drinki.
— Bezalkoholowe — przypomniał jej. — Co wzięłaś? — wywróciła oczami.
— Piguły z narysowanym słoneczkiem — poinformowała go. — Ignacio się ze mną podzielił.
— Zaprowadź ją do łazienki — zwrócił się do Quena. — Natychmiast — sam zaś poszedł do kuchni po odpowiednie narzędzia. Miał ochotę przełożyć Rosie przez kolano, ale najpierw zamorduje Fernandeza za naćpanie jego chrześnicy. Boże gdzie te czasy gdy zmieniałem jej pieluchy? , pomyślał gorzko mieszając miksturę. Wyminął swoją żonę i najlepszego przyjaciela i poszedł do łazienki siadając obok Rosie przy sedesie. — Do dna moja droga panno — powiedział podając jej szklankę.
— Woda? Akurat chcę mi się pić — chwyciła i wypiła do dna miksturę. — Co to było? — zapytała go. — Smakowało paskudnie — czknęła i pochyliła się nad sedesem zwracając wszystko co tego wieczoru zjadła i wypiła.
— Dajcie nam trochę prywatności — powiedziała Lidia spoglądając na Guerrę. — Zajmę się nią. — mężczyzna pokiwał głową i wyszedł z łazienki. Nie tak planował rozpocząć świętowanie trzydziestych urodzin. Nie tak.

***
Rower na którym jechała był stary, zardzewiały, lecz sprawny więc nastolatka nie przejęła się złowieszczym skrzypieniem gdy parła do przodu z twarzą mokrą od zacinającego deszczu i łez spływających po twarzy. Zatrzymała rower wpatrując się w dom. Ciemne oczy skupiła na garażu gdzie od kilku tygodni grała na wiolonczeli. Nocne ćwiczenia były jednymi na jakie mogła sobie pozwolić a pani Sylvia była na tyle miła, że dała jej kod do garażowej bramy. Oparła rower o bramę i weszła na teren posesji otwierając garaż. Nie zapaliła światła, lecz kilka świec które wcześniej ze sobą przyniosła i podeszła do instrumentu. Wiolonczela stała oparta na nóżce. Opuszkami palców musnęła struny.
Veda zaczęła grać na wiolonczeli gdy miała cztery lata. Była chudym dzieckiem, które drażniło wszystko; od ubrań ze sztucznych materiałów po metki czy głośne dźwięki natomiast wiolonczela stała się przedłużeniem jej rąk, jej myśli. Miała wrażenie, że tylko ona rozumie to co chcę powiedzieć. Usiadła na taborecie i zaczęła grać. Zamknęła oczy, a obrazy same pojawiły się przed jej oczami. Siniaki na nadgarstkach mamy, jej głowa odskakująca do tyłu i krzyki. Pełne złości i pretensji wrzaski których nie były wstanie zagłuszyć słuchawki, ani wpełźnięcie pod łóżko. Uspokoić ją mogła jedynie muzyka. Tylko ona pomagała.
Jordan po powrocie z imprezy Olivii nie mógł zasnąć. Przekręcał się z boku na bok aż w końcu zirytowany wstał i zszedł na dół. Nie zdziwił go widok ojca w kuchni, ale to Fabian zdziwił się widokiem syna.
— Myślałem, że jesteś w garażu — odezwał się mężczyzna — i grasz. Miałem cię upomnieć, żebyś zamykał garaż. Po coś stworzyliśmy dźwiękoszczelny nie żebyś go całą noc wietrzył.
— Nie gram — zmarszczył brwi i przez deszcz usłyszał muzykę. Zaklął kierując się w tamtym kierunku. Im bliżej był garażu tym „Upiór w operze” stawał się głośniejszy i bardziej brutalny. Veda Balmaceda grała z zamkniętymi oczami najwyraźniej nie potrzebując nut. Jordan niechętnie przyznał sam przed sobą, że jest dobra. Pozwolenie Vedzie ćwiczyć w ich garażu dopisze do listy win matki. Muzyka zamilkła ,a nastolatka utkwiła w Jordanie swoje wielkie ciemne sowie oczy.
— Nie chciałam cię obudzić — powiedziała powoli.
— Nie obudziłaś mnie. Nie spałem — odpowiedział oschle.
— Nie lubisz mnie — stwierdziła nagle dziewczyna kompletnie tym go zaskakując. Wstała i przeciągnęła się. Jordan mimowolnie przesunął wzrokiem po jej sylwetce. Nie gapił się, ale ona miała na sobie jedynie kuse piżamy. W świetle świec dostrzegł tatuaż na jej prawym pośladku.
— Fajny tatuaż — stwierdził
— Dzięki — odpowiedziała kompletnie nie będąc skrępowaną tym, że widzi ją w skąpym mokrym wdzianku. Zapanowała cisza. Veda nie tylko była półnaga, była także boso.
— Wszystko w prządku? — zapytał zaskakując tym samym także siebie.
— Jose uderzył mamę — odpowiedziała nerwowo drapiąc paznokciami o przedramię. — Mama jest cała w siniakach. Są różnego koloru i różnego kształtu. Schowałam się pod łóżko , a po chwili zapadła cisza. Uciekłam, po prostu uciekłam — coraz szybciej przesuwała paznokciami po skórze. Jordan mimo kiepskiego światła dostrzegł pierwsze krople krwi.
— Hej — podszedł do niej chwytając ją za nadgarstki. Popatrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. — Robisz sobie krzywdę. — popatrzyła na niego to na swoje dłonie.
— Zagoi się — stwierdziła. — Muszę wracać do mamy — powiedziała próbując mu się wyrwać, ale jedynie wzmocnił uścisk. Nie mógł puścić jej tam samej. Mógł nie przepadać za Vedą, za jej matką i szczerze gardzić jej ojcem, ale nie mógł puścić jej tam samej.
— Nie możesz jechać rowerem w taki deszcz — zauważył przytomnie — mój tato cię odwiezie. Zostań tu — polecił i pobiegł do domu sąsiadów. Prędzej skoczyłby z mostu niż poprosił ojca o pomoc. Po za tym z nich dwóch to Basty nosił broń i był policjantem.
— Musisz mi pomóc — powiedział do policjanta. Najwyraźniej go nie obudził bo nadal w ubraniu i w butach. — chodzi o ojca Vedy. Weź kluczyki. — Basty Castellano na widok Vedy zatrzymał się gwałtownie popatrzył na Jordana, który wywrócił oczami i chwycił brzegi swojej bluzy. Ściągnął ją przez głowę i podał dziewczynie.
— Pojedziemy do mamy — poinformowała Bastego wkładając bluzę przez głowę. Musimy jechać do mojej mamy.
— Pojadę do twoich rodziców — zadecydował Basty wymieniając spojrzenia z Jordanem. Guzman był bystrym nastolatkiem zrozumiał — zaczekasz na nią w moim domu.
— Nie, chcę do mamy — powiedziała płaczliwym tonem Veda. Basty przesunął otwartą dłonią po włosach. Nie mógł zabrać pary nastolatek na potencjalne miejsce przestępstwa. To było wbrew wszystkim przepisom i zdrowemu rozsądkowi.
— Wiem moja droga, ale zostaniesz tu z moją żoną — Leticia pojawiła się w drzwiach spoglądając na swoich uczniów. — Robi przepyszną gorącą czekoladę.
— Nie lubię gorącej czekolady — zaprotestowała dziewczyna.
— A kakao? — zapytała ją Leti. — Lubisz kakao?
— Kawę. Lubię kawę.
— Kawa — powtórzyła nauczyciela głucho wymieniając spojrzenia z mężem, który posłał jej błagalne spojrzenie. Leticia skinęła ze zrozumieniem i odprowadziła męża zmartwionym wzrokiem do auta. — Dobrze niech będzie kawa. Jordan napijesz się kawy?
— Wolałbym tą gorącą czekoladę. Felix śpi?
—Nie — odezwał się chłopak spoglądając na osobliwą parę na kanapie w jego salonie. Gdy Leticia zniknęła w kuchni Veda podciągnęła nogi pod brodę. Felix i Jordan wymienili spojrzenia. Żadne z nich nie wiedziało co powiedzieć. Castellano udał się do kuchni pomóc Leti w przygotowywaniu napojów.

***
W drodze do domu Balmacedów Basty poprosił przez radio o wsparcie. Palce mocnej zacisnął na kierownicy. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach. Policjant był pełen złych przeczuć i usiłował przypomnieć sobie czy kiedykolwiek mieli wezwania o awanturach domowych spod tego adresu? Odpowiedź była prosta; nie. Elena nigdy nie zgłaszała przemocy domowej. Policjant zaparkował samochód i wyłączył silnik. Sięgając do klamki sięgnął od razu po broń. Drzwi domu były otwarte co nigdy nie wróżyło nic dobrego. Auta Jose nigdzie nie było. Policjant wyszedł. Za jego autem zaparkował Ivan. Mężczyźni na powitanie skinęli sobie głowami.
— Co wiesz? — zapytał go Ivan.
— Według córki Jose pobił Elenę — odpowiedział gdy obaj skierowali się do wejścia do domu. — Uciekła do Guzmanów.
— Do Guzmanów? Jeśli chciała wezwać pomoc ma bliższych sąsiadów — zauważył przytomnie szeryf. — Guzmanowie mieszkają dwie ulice dalej.
— Grała na wiolonczeli.
— Chwila — złapał go za przedramię — pojechała grać na wiolonczeli gdy jej ojciec tłukł jej matkę? — zapytał z niedowierzaniem.
— Być może. Nie wiem — palcami przesunął po mokrych włosach. — Idziemy czy masz jeszcze jakieś pytania?
Obaj weszli do środka. W mieszkaniu paliło się światło. Weszli głębiej. Pod ich stopami chrzęściło szkło. Gdy przeszli przez salon do kuchni zastali w nim Elenę Balmacedę, która na dźwięk męskich kroków chwyciła za nóż leżący na blacie patrząc na nich z szeroko otwartymi oczami.
— Eleno — Basty odezwał się łagodnie. Kobieta popatrzyła na policjantów.
— Veda — wymamrotała imię córki.
— Jest bezpieczna — zapewnił ją Basty — z moją żoną — dodał. — Jesteś sama?
— Tak, Jose wyszedł — palcami przeczesała włosy. Prawa dłoń pokryta była siniakami w różnym stopniu gojenia i zaschniętymi strupami krwi.
— Powinien opatrzyć cię lekarz — zasugerował łagodnym tonem ojciec Felixa. Elena zbyła to machnięciem dłoni i z jednej z szafek wyciągnęła paczkę papierosów. Drżącą ręką odpaliła go i zaciągnęła się papierosowym dymem.
— Vedzie nic nie jest? — zapytała mężczyznę siadając na krześle.
— Była przemoczona i roztrzęsiona, ale jest cała i zdrowa. Martwi się o ciebie — dodał. Elena popatrzyła na nich przez kłęby papierosowego dymu.
— Jose się zmienił — odezwała się po chwili milczenia. — Czuje to.
— Bił cię wcześniej? — zapytał wprost Ivan.
— A jakie ma to znaczenie? — odpowiedziała mu na to kobieta wstając. — wrzuciła wypalonego papierosa do zlewu i patrzyła jak znika w odpływie — Veda nie powinna być tego świadkiem — powiedziała. — Obiecałam, że stworze jej bezpieczny dom.
— Komu obiecałaś? — zapytał ją Basty. Popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem.
— Sobie — odparła na to. — Obiecałam to sobie. Nie dorastałam w spokojnej okolicy przecież wiesz — uśmiechnęła się słabo do policjanta — obiecałam, że moje dzieci będą żyły inaczej. To wszystko.
— Nie możesz tutaj zostać. Ani ty ani Veda.
— A dokąd mam pójść? — zapytała go kobieta. — To mój dom, a Jose jest moim mężem i jedyną rodziną jaką kiedykolwiek miałam. Ma swoje wady.
— i żelazny uścisk dłoni — odbił piłeczkę Ivan. Elena uśmiechnęła się blado.
— Nie zrozumiecie — mruknęła sięgając po kolejnego papierosa. — Dziękuje za troskę, ale pojadę po córkę.
— Eleno
— Basty odpuść — odezwał się Ivan — znasz procedury. Jeśli chcesz pojechać po córkę, to zasłoń chociaż sińce.
—I weź Vedzie jakieś spodnie, wyszła z domu jak stała.

***
Przyjęcie urodzinowe Fabricio Guerry zaplanowane pod czujnym okiem jego córeczki było imprezą na świeżym powietrzu gdzie królowała angielska kuchnia. Alice nie mogła się powstrzymać i oczywiście przemyciła kilka szkockich i meksykańskich przysmaków. W ogrodzie rozstawiono biały namiot, aby pomieścić wszystkich zaproszonych gości. Alice początkowo planowała urządzić przyjęcie w ogrodzie ewentualnie w salonie ich domu, ale gdy zaczęła komponować listę gości uświadomiła sobie, że jej ojciec jest popularnym facetem i nie da się wszystkich pomieścić w ogrodzie bliźniaka nawet jeśli zburzyłaby ogrodzenie oddzielające dwie działki. Z pomocą przyszła ciocia Prudencja, która zasugerowała zmartwionej dziesięciolatce, że zna jedno magiczne miejsce i gdy pierwszego listopada w towarzystwie Santosa rozstawiała lampiony wiedziała, że podjęła słuszną decyzję. Miejsce było idealna. Jasnowłosa popatrzyła na podkładkę trzymaną w dłoniach i na rozsadzenie gości przy stołach.
— Koło kogo chcesz siedzieć? — zapytała Santosa. Mężczyzna postawił ostatni lampion we wskazanym przez dziewczynkę miejscu i wzruszył w odpowiedzi ramionami. Było mu zupełnie obojętne koło kogo miał zająć miejsce. Im dalej od solenizanta tym lepiej. — Obojętne — Alice zmarszczyła nosek.
—Mamy tak babcię Rosario z mężem i małym Gusem, dziadek Cosme ze swoją dziewczyną i Marią. Dalej obok Babci Rose siedzi dziadek Tom z Louise. Donna Prudencja i Astrid oraz Carolina. Po drugiej stronie jest Leo z mężem. Emma z dzieciakami. Na przeciwko Emmy — podrapała się długopisem za uchem. — Dziadek zaprosił Tię Capaldi.
— Co? — wymamrotał Santos.
— Ją, ale jest za młoda żeby siedzieć koło dziadków i podobno zna tatę z czasów gdy byli w moim wieku, ale przecież nie rozdzielę Conrado od Fabricio bo oni są jak bracia i pewnie będą chcieli poplotkować o polityce. Jest też wujek Javier z synkiem. Będą we dwóch.
— Jak to wygląda z drugiej strony?
— Tata siedzi u szczytu stołu w koronie na głowie
— Co?
— W koronie — powtórzyła dziewczyna. Po prawej stronie siedzi mama ja siedzę obok mamy.
— Po lewej posadź Conrado i Lidię mnie posadź koło siebie a naprzeciwko mnie daj Capaldi i po problemie.
— Tak nie może być — tupnęła nóżką — Mama za wujkiem Conrado nie przepada i miałaby patrzeć na niego cały wieczór? Nie — pokręciła głową tak gwałtownie że razem z nią poruszyły się dwa kucyki. — Jest też Giovanni z żoną i córką, ciocia Tony. Ojciec jest szalenia popularny w mieście — pożaliła się.
— Dzieci mogą mieć swój stół obok stołu dorosłych — zasugerował dziewczynce Santos. — Będzie Sam, Alec, Jacob, James Sofia i ty mnie posadź na brzegu.
— Nie możesz siedzieć na brzegu, bo się nie ożenisz.
— Co?
— Jest taki przesąd. — Na przeciwko cioci Emmy możemy posadzić ciocię
Tony w wujkiem. Obok cioci Giovanniego z żoną. Tia może usiąść obok Francisco. Ty zajmiesz miejsce obok Tii. Lidia obok cioci Heleny. Mama od prawej, ja od lewej, tata u szczytu stołu.
— W kornie na głowie — doprecyzował Santos.
— Tak w koronie — potwierdziła Alice, a wujek Javier będzie siedział obok Tii. Może być? — pokazała mu rozpiskę z której wynikało, że Santos siedział obok Alice a Alice siedziała obok Emily.
— Może być — zgodził się nie chcąc dokładać małej zmartwień.
— Świetnie to bierz się za lampki — wskazała na pudło.
— Lampki?
— Tak i trzeba rozciągnąć sznurek — wskazała na kłębek. Wpadałam na genialny pomysł i zamierzam go zrealizować więc bierz się do roboty.
— Mogę jakoś pomóc? — do namiotu weszła Emily.
— Santos świetnie sobie radzi, możesz go przypilnować, żeby zawiesił równo lampki — Alice wyszła z namiotu zostawiając Emily i Santosa samych. Kobieta popatrzyła na rozsadzenie gości marszcząc brwi. — Alice zaprosiła Capaldi?
— Twój tata to zasugerował — pospieszył z wyjaśnieniem mężczyzna spoglądając na lampki w dłoniach. — wydajesz się tym zmartwiona.
— Zaniepokojona — podeszła do mężczyzny i zaczęła mu pomagać rozplątywać lampki — Oficjalne dzieci McCorda nadal udają, że problem z Capaldi nie istnieje. — Mam wrażenie, że Leo coś trapi, a Emma — urwała w głowie szukając odpowiednich słów — Emma jest gotowa złożyć Tii gratulacje z okazji nie dorastania pod czujnym okiem Camille.
— A ty jak się z tym czujesz?
— Ja? — popatrzyła na Santosa stojącego na drabinie i westchnęła — nie wiem — w roztargnieniu przeczesała palcami włosy. — Nie pamiętam czasów „sprzed straty Charlie” pamiętam za to doskonale „czasy po” Gdy byłam dzieckiem nigdy nie wiedziałam w jakim nastroju zastanę matkę przy śniadaniu. Będzie „podejrzanie radosna” czy
ponuro milcząca”? Emma i ja z czasem nauczyłyśmy się odczytywać jej emocje. Wiem, że Tia też nie miała słodko pierdzącego dzieciństwa, ale uniknęła chociaż jednej traumy. —Santos słuchał jej uważnie zawieszając kolorowe światełka. — To głupie, że jej tego trochę zazdroszczę jednocześnie zastanawiając się jakby wyglądało nasze życie gdyby dorastała z nami?
— Nie — odpowiedział — Twoje dzieciństwo miało też dobre momenty.
— Szkoła z internatem w Szkocji. — stwierdziła Emily zaskakując go tym. — Dziś wiem, że ocaliła mi życie. I tamta pośrodku żaróweczka się nie pali — wskazała kierunek. — Ma być idealnie — przypomniała mu.
— Robię to dla Alice — oznajmił — nie dla twojego męża.
— Wiem i jestem wdzięczna. Jeśli mam być szczera nie jestem w nastroju do świętowania — wyznała mu. — zbyt wiele się dzieje. Wiem, że przy tych wszystkich tragediach i trupach potrzebna jest chwila wytchnienia i coś radosnego. Nie potrafię jednak zapomnieć o tym co spotkało Victorię — z pudełka wyciągnęła kilka żarówek na wymianę. — Facet nadal jest na wolności.
— Myślisz, że może skrzywdzić kogoś jeszcze?
— Nie wiem — palcami przeczesała jasne włosy. — Profil wskazuje i to co zrobił Victorii na to, że facet nienawidzi kobiet. Nie jestem wstanie nikomu zagwarantować, że nie skrzywdzi nikogo więcej. On pije. Jeśli nie miał ciągoty do alkoholu wcześniej teraz pije na umór a alkohol wzmaga agresywne zachowanie. Nieważne.
— Ważne — zeskoczył z drabiny. — Co tak naprawdę cię gryzie? — zapytał ją — Emily? — położył dłoń na jej ramieniu.
— Taka agresja musiała się w nim być od bardzo dawna. Santos ja nie mówię o społecznym przyzwoleniu na znęcanie się nad kobietami. Co jeśli facet jest przekonany, że niczego złego nie zrobił bo miał do tego prawo?
— Nie powiedziałaś tego Castellano?
— Nie — przyznała. — Przedstawiłam mu tą zdecydowanie bardziej pozytywną, najbardziej prawdopodobną wersję, ale jest też druga strona medalu. Sprawca pije, jest agresywny wobec uległej partnerki bądź partnerek. Dla niego krzywda wyrządzona Victorii to sprawiedliwość nie przestępstwo. Mogę ci zadać pytanie?
— Jasne
— Skąd znasz doktor Hererę? — zapytała go i odwróciła się w jego stronę.
— Pomogłem znaleźć brudy na jej męża i nie wziąłem za to ani centa.
— Dobry z ciebie facet — stwierdziła blondynka — dlaczego nie chcesz żeby ludzie widzieli w tobie dobro? — zapytała go.
— Wiem jak to jest ludzie widzą dobro oczekują dobra — odpowiedział jej. Emily zmarszczyła nos i po chwili roześmiała się serdecznie.
— Ludzie widzą dobro oczekują dobra? Nie wiedziałam że jesteś w drużynie Damona.
—Mi jakoś Stefan bardziej przypadł do gustu. Pod wieloma względami jest tym bardziej pokrzywdzonym bratem.
— Bez spoilerów — Emily zasłoniła uszy. — Obejrzałam dopiero trzy sezony. Elena działa mi na nerwy, teraz jest wampirem i będzie dwa razy bardziej wkurzająca ze swoją miną wiecznej cierpiętnicy. — Santos parsknął śmiechem. — No co? Myślisz, że jako profilerka oglądam tylko taśmy Teda albo innego Denisa? Nie rzadko sięgam po dokumenty o seryjnych mordercach i potrzebowałam czegoś wesołego.
— Powinienem już się przyzwyczaić że ty i ja inaczej definiujemy „wesołe”
— Ma swoje dramatyczne momenty.
— Wypadek Eleny
Emily prychnęła pogardliwie jasno dając do zrozumienia, że nie uważa tego za dramatyczny moment.
— To było do przewidzenia — stwierdziła — musieli ją zamienić w wampira żeby fabuła się kręciła. Ten serial idealnie odwracał moją uwagę od bliźniaków — przyznała. — Głupiutkie problemy nastolatków — westchnęła — Dlaczego ja nigdy nie miałam głupiutkich problemów nastolatków?
— Skończyłaś szkołę mając szesnaście lat — przypomniał jej.
— Tak, ale nawet wcześniej. Nigdy mnie to nie interesowało; z kim iść na bal? Albo który nauczyciel jest najprzystojniejszy? Ok wszyscy byli starzy i brzydcy ale rozumiesz o co mi chodzi? — zapytała go — Czasami mam wrażenie, że brakuje mi kontekstu. Jakby nie rozumiała kodu kulturowego. Jest taki serial Słodkie kłamstewka i tam jedna bohaterka ma romans z nauczycielem i wszyscy widzowie wiesz ochy achy oni muszą być razem a ja uważam, że to klasyczny przykład nadużycia władzy. Co ze mną jest nie tak?
— Nic, przemawia przez ciebie wiedza i doświadczenie — Emily parsknęła śmiechem.
— Chcesz mi powiedzieć, że jestem ciut za stara dla seriale dla młodzieży?
— Tylko „ciut” — rozchylił palce wsłuchując się z przyjemnością w dźwięk jej śmiechu.

***
Belfast tonął w strugach deszczu. Ciemnowłosy mężczyzna pchnął balkonowe drzwi wpuszczając do dusznego mieszkania haust świeżego powietrza. Ostrożnie wyszedł na zewnątrz zadzierając do góry głowę. Palcami przeczesał przydługie włosy. Wiedział, że potrzebuje wizyty u fryzjera i sprawnej maszynki, ale na chwilę obecną chciał się cieszyć powrotem do domu. Krótkim, ale jednak. Był wściekły, że po czterech latach działania głęboko pod przykrywką wyciągnięto go, ale czekało kolejne zadanie na którego wykonania być może nie potrzeba będzie aż czterech lat. Poruszył głową na boki.
— Tęskniłeś za ulewami w rodzinnym mieście? — Damian wychylił głowę na balkon. Usta drgnęły lekko ku górze,
— Najbardziej tęskniłem za twoją gębą — odpowiedział mu i wszedł do środka. Mokre bose stopy wytarł o stary sfatygowany dywan. Rozejrzał się po swoim lokum. Kupił je za grosze kilak lat temu. — Powiedzieli ci dlaczego ściągają mnie z powrotem? — zapytał idąc do łazienki. Tam zapalił światło i pozbył się mokrych ubrań.
— Pytałem, ale powiedzieli mi, że nie mam uprawnień. Powiem tylko, że chcieli widzieć cię zaraz po wylądowaniu. Pierwszy premier.
— Pierwszy premier może mnie cmoknąć — rzucił spokojnie wychodząc pod prysznic. — Czekał tydzień, poczeka jeszcze godzinę.

Czekał jeszcze dwie. Nie zamierzał się spieszyć na spotkanie z bezpośrednim przełożonym. Damian za to zachowywał się tak jakby jechali na spotkanie z samym Papieżem. Agent instynktownie schował medalik pod koszulkę. Auto przejechało przez ochronę i zatrzymywało się na jednym z miejsc parkingowych. Do budynku weszli bez jakikolwiek problemów czy sprawdzania co jasno wskazywało na to że pan premier na nich czeka.
— Spóźniliście się — odezwał się mężczyzna na powitanie stojąc do nich tyłem. — Może pan odejść panie Rurke — zwrócił się do Damiana niego Gilldery Capaldi na biurku postawił filiżankę z kawą. Damian pokiwał głową i wyszedł pospiesznie z gabinetu.
— Widzę, że rodacy podczas mojej nieobecności niebezpiecznie obniżyli standardy — odezwał się Michael siadając na krześle naprzeciwko biurka.
— Ciężko cię znaleźć Michaelu
— Na tym polegała sztuczka — odpowiedział mu na to sięgając po napój. Pociągnął łyk — Ma mi to schlebiać że sprawdziłeś jaką kawę pijam?— zapytał go agent. — Chcę cię poinformować, że byłem o krok od służby u Baszara. Zaliczyłem wszystkie etapy rekrutacji i już pukałem do drzwi do mojej wymarzonej firmy i przed samą linią mety taka przykra niespodzianka — zacmokał z dezaprobatą. — a nawet dwie.
— Dwie? — Gill usiadł za biurkiem.
— Pierwsza wyżej wymieniona a druga to że premierem został terrorysta.
— Do mojego poprzednia też mówiłeś takim tonem?
— Twój poprzednik nie zlecił zabójstwa mojej matki — odbił piłeczkę Michael upijając łyk kawy. — Czego chcesz? Bo na pewno nie wspominać stare dobre czasy.
— Twój nowy przydział — przesunął w jego stronę teczkę. — Wylatujesz za cztery godziny. — Michael odstawił filiżankę na stolik. — Takie sprawy to dla ciebie bułka z masłem.
— Pueblo de Luz? — zapytał go z niedowierzaniem. — To brzmi jak nazwa jakiegoś wygwizdowa w Meksyku.
— To jest nazwa wygwizdowa w Meksyku. Nasi sojusznicy mają problem z panoszącymi się przy granicy karterami narkotykowymi. Masz ustalić i zneutralizować tożsamość Odina.
—Odin? To czasem nie jest gość z któreś mitologii? Nie grecka ani rzymska — udawał, że się zastanawia — nordycka. Nie ma za co. Wracam na Bliski Wschód — wstał.
— Siadaj do cholery warknął — Zapoznaj się ze swoją tożsamością i wykuj ją na pamięć. Michael sięgnął po teczkę i otworzył ją. Roześmiał się po chwili. — Wykładowca uniwersytecki? A czego mam uczyć? Jak zabić terrorystę?
— Program nauczania również ci napisaliśmy. Będziesz także uczył w ogólniaku. Dyrektor był zachwycony, że tak oczytany profesor chcę uczyć jego młodzież.
— Ile sal lekcyjnych nazwą na twoją cześć? — zapytał go.
— Dyskretnie dofinansowaliśmy jedno z zajęć. Docenisz wybór — uniósł brew. — Nadal grasz na saksofonie? Będziesz miał jeszcze jedną zadanie.
— Nie mogę się doczekać — przerzucił kilka kartek natrafiając na fotografię młodej kobiety.
— Venetia ubzdurała sobie mieszkać i pracować w Meksyku — wyjaśnił — dopilnujesz, żeby była bezpieczna. Wielu ludzi może chcieć ją skrzywdzić, żeby dotrzeć do mnie.
— Tak jasne, bo ludzie mieszkający w Meksyku wiedzą czym jest IRA, Kłopoty i Gillderoy Capaldi.
— Po za tym czy ochrona żony nie należy do twoich mężowskich obowiązków? Ostatnio je zaniedbałeś.
— Tia myśli, że nie żyje — przypominał mu. — Skąd wiesz o naszym ślubie?
— Mam swoich ludzi tu i tam — odpowiedział.
— O raku raczej ci nie powiedzieli — odbił piłeczkę. Grymas na jego twarzy utwierdził go w tym przekonaniu. — Mam ustalić kim jest Odin, strzelić mu w łeb i przelecieć Tię?
— Chce żebyś dał jej odejść — powiedział — Ożeniłeś się z nią żeby mi dopiec teraz zrób coś przyzwoitego i daj jej odejść.
— Niech będzie — mruknął Michael i wstał. — Zabieram ze sobą Damiana.
— Po co?
— Każdy wykładowca potrzebuje asystenta.

***

Emma wymknęła się z przyjęcia, aby zajrzeć do dzieci. Sam i Luna spali. Chłopiec na łóżku otoczony pluszowymi maskotkami, dziewczynka w turystycznym łóżeczku. Szatynka skłamałby nie twierdząc że nie stęskniła się za parą swoich małych łobuziaków. Zamknęła za sobą drzwi od pokoju i skierowała się do pokoju który zajmował Joaquin. Otworzył jej zaskoczony. Szatynka bez słowa wślizgnęła się do środka
— Nie zapraszałem cię
— Ja nie potrzebuje zaproszenia — odpowiedziała rozglądając się po gustownie urządzonym pomieszczeniu. — Jesteś sam?
— Tak a z kim mam być?
— No nie wiem, może z twoją dziewczyną? Gdy byłeś w szpitalu nie opuszczała twojego boku. Ukrywasz się przed swoją dziewczyną?
— Nie i ile razy mam ci powtarzać, że ona nie jest moją dziewczyną
— Mi nie musisz tego powtarzać tylko jej. Bardzo szybko przeszła z „dziewczyny” do „narzeczonej” a ty raczej nie należysz do tych facetów którzy padają na kolano — poruszyła głową na boki.
— Co ty tu robisz Emmo?— zapytał.
— Jestem zmęczona.
— To idź spać.
— Nie mogę , w moim łóżku śpi mój syn, który przywiózł ze sobą całe zoo — dłonią sięgnęła do zamka sukienki i rozpięła ją. Mała czarna opadła na podłogę.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał gdy wślizgnęła się do łóżka.
— Idę spać.
— Mowy nie ma ! Nie będziesz tu spała.
— Jakbyś nie widział mnie nago. Kładź się poklepała miejsce za swoimi plecami i zamknęła oczy. Wacky wzniósł oczy do nieba jakby sam Bóg miał pospieszyć mu z pomocą. Nie miał pojęcia co się działo z babami w jego życiu a nawet z nim samym. Westchnął i położył się obok Emmy.
— Słowo daje przy tobie zachowuje się jakby się z kimś na rozumy pozamieniał — Emma zaśmiała się cicho.
— Ja już tak działam na facetów.

***

Pierwsze obrady komisji do sprawy katastrofy na moście miały odbyć się w sali plenarnej znajdującej się na parterze. Używana bardzo rzadko sala została odświeżona i wywietrzona. Gdy Ilyria Falkon wprowadziła ich do środka Giovanni i Conrado wymienili między sobą spojrzenia nie odzywając się ani słowem.
— Obrady rozpoczną się za kwadrans — poinformowała ich kobieta zostawiając mężczyzn samych. Conrado bezwiednie popatrzył na ustawione przy miejscach karteczki. Gio pierwszy zbliżył się do stołu.
— Przynajmniej siedzimy obok siebie — poinformował go mężczyzna. — Usadzenie jest alfabetyczne — Diaz, Guzman, Severin i Romo i Russo. Veronica nie wspominała, że planuje być na obradach komisji.
— Panowie — do środka wszedł Fabian Guzman. — Dzień dobry — przywitał się grzecznie. — myślałem, że się spóźnię — powiedział zerkając na zegarek. Dla wszystkich zebranych czas odgrywał tutaj kluczową rolę. Do środka weszła Veronica Russo. Kobieta odrzuciła do tyłu długie ciemnobrązowe włosy.
— A myślałam że będę ostatnia — odezwała się przywitawszy się ze wszystkimi obecnymi. — Czekamy na jeszcze kogoś? — rozejrzała się czujnie.
— Sądzę że na mnie — do środka weszła Victoria opierając się na lasce. — Winda znowu się zepsuła — poinformowała ich. — Zajmijmy miejsca, nasz czas jest cenny — oznajmiła i pierwsza podeszła do stołu. Fabina odsunął jej krzesło. — Dziękuje panie Guzman. Zapewne zauważyliście, że miejsca są podpisane.
— Jakim kluczem kierowałaś się usadzając nas? — zapytał ją Giovanni.
— Alfabetem — odpowiedziała odgarniając blond loki na plecy. Bandaże, które miała na nadgarstkach odznaczały się na tle ciemnej marynarki. — Dzisiejsze obrady będą krótkie. Ilyria rozda wam teczki z dokumentami =, ustalimy harmonogram prac, listę świadków i myślę
— Dlaczego myślisz, że ty tu dowodzisz? — zapytał ją blondyn. Victoria popatrzyła na niego chłodno jasnymi oczyma.
— Gdybyś dał mi dokończyć powiedziałabym ci, że na tej sali jedynie pani prokurator kwalifikuje się do objęcia funkcji przewodniczej. Jeśli żaden z panów nie ma obiekcji przejdźmy do dalej.
— A zastępca? — odezwał się Fabina
— Funkcja jest pana jeśli pozostali nie zgłaszają żadnego sprzeciwu. A teraz przejdźmy do teczek — gdy na sali zapadła cisza Victoria westchnęła. — Wszystkim nam zależy na szybkich i sprawnych obradach gdyż wszyscy mamy inne obowiązki, którymi musimy również poświęcić uwagę. Stworzyłam harmonogram obrad, listę światków nie dlatego że cierpię na zbyt dużo wolnego czasu ale dlatego, że to jedny sposób na zaoszczędzenie czasu i przejście do konkretów więc pierwsza strona i harmonogram. — wszyscy podnieśli głowy gdy drzwi się otworzyły. Victoria zmarszczyła brwi na widok Fernando Barosso zmierzającego w ich kierunku. — Nie powinno cię tu być — odezwała się głośno i po francusku. Podejrzewała, że wszyscy w tej sali znają ten język, ale miała to gdzieś. — Jesteś na liście świadków.
— Wiem, chciałem cię zobaczyć.
— Zobaczyłeś — popatrzyła na zegarek — jeśli się spóźnisz na spotkanie które załatwiłam urządzę ci tak karczemną awanturę, że pożałujesz, że Cornelia to oaza spokoju i taktu.
— Jak się czujesz?
— Czuje — popatrzyła na niego — że przyprawisz mnie za chwilę o migrenę. Nando czuje się dobrze inaczej by mnie tu nie było więc — ku zaskoczeniu wszystkich obecnych Fernando przyklęknął przy krześle Victorii. — Co ty wyprawiasz? Masz żonę. — Nando uśmiechnął się. Blondynka wywróciła oczami. — To do ciebie nie pasuje.
— Co takiego?
— Te wszystkie uczucia i troska o drugiego człowieka. Psujesz sobie opinię sukinsyna.
Barosso parsknął krótkim śmiechem bezwiednie biorąc ją za rękę.
— Nic mi nie jest więc ty i twoje wyrzuty sumienia jedźcie na spotkanie.
— Pod warunkiem że rozegramy partyjkę go jak wrócę.
— Niech ci będzie, ale grasz białymi.
— Jak zawsze — Barosso wyprostował się i ku zaskoczeniu wszystkich włącznie z Victorią pocałował ją w czoło na pożegnanie. Pożegnał się z obecnymi skinieniem głowy i wyszedł zostawiając wszystkich w ciszy i osłupieniu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:51:52 13-09-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 134 cz. 1
OSVALDO/NELA/JORDAN/QUEN/SANTOS/HUGO/SILVIA/DEBORA/CONRADO/IVAN


Osvaldo Fernandez był potwornie zmęczony. Klinika w Valle de Sombras dobrze sobie radziła i przybywało coraz więcej pacjentów. Nie tylko po ostatniej katastrofie, gdzie sporo osób ucierpiało, ale w ogóle szpital przyciągał mnóstwo osób, którzy zainteresowani dobrymi opiniami, postanowili sami przekonać się na własnej skórze o umiejętnościach tutejszych specjalistów. Oddział Otolaryngologii i Chirurgii Plastycznej pękał w szwach. Dosłownie. Wszystko za sprawą reklamy, jaką zafundowała szpitalowi Venetia Capaldi. Oprócz bogatych Meksykanek chcących powiększyć sobie to i owo, znalazło się również kilku śmiałych przybyszy zza północnej granicy. Aldo powinien się cieszyć, ale w rezultacie miał okropnie mało czasu dla siebie – łączenie obowiązków ordynatora i jednoczesne wciskanie kolejnych zabiegów w i tak już napięty grafik nie należało do najprzyjemniejszych. Z ulgą powitał wieczór, kiedy mógł wrócić do domu i spędzić trochę czasu z rodziną. Żona już szykowała dla niego kolację, więc mógł wpaść na chwilę do pokoju syna. Zapukał do drzwi i usłyszał szamotanie w pomieszczeniu. Kiedy wszedł, w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach. Nie miał siły upominać syna – potem znów wyszedłby na tego złego. Ignacio w pośpiechu rzucił się na łóżko i udał, że oglądał telewizję. Zdradził go jednak kaszel i uchylone okno, przez które dopiero co wyrzucił jointa.
− Jak ci minął dzień? – zapytał ordynator jak co wieczór, ale Nacho jak zwykle odpowiadał tak samo.
− Normalnie. A tobie?
− W porządku. W szpitalu jest mnóstwo pracy. Cieszę się, że już wróciłem.
− Tyle pracy, że aż sam sobie nie radzisz i zaproponowałeś staż Jordanowi? Jesteś niemożliwy. Po tym co mi zrobił? – Wyglądało na to, że Ignacio od dłuższego czasu chciał powiedzieć, co mu leży na sercu, ale dopiero teraz się odważył.
− Ostatnio wiele przeszedł… − wyjaśnił Aldo.
− Ja też. Jakoś mnie nie proponujesz posady. Nie nadaję się? – Ignacio przypatrywał się ojcu, jakby rzucał mu wyzwanie. Mężczyzna westchnął ciężko.
− Jeśli znajdzie się coś odpowiedniego, jak najbardziej cię polecę.
− Na przykład do kopania rowów albo sprzątania końskiego łajna na El Tesoro?
− Wiesz, że nie to miałem na myśli. – Aldo zatrzymał się z dłonią na klamce, nie wiedząc, co powiedzieć. Rozmowa z Ignaciem czasem przypominała rzucanie grochem o ścianę. Prawdą było, że jego syn nie należał do zbyt utalentowanych jednostek, o czym wielokrotnie przypominali mu nauczyciele, ale jako ojciec powinien go w jakiś sposób zachęcić do nauki, tylko nie miał pojęcia jak.
− Miałeś. – Nacho wgapił się w telewizor, udając, że bardzo go interesuje jakiś program rozrywkowy. – Jakieś wieści od wuja Hernana?
− Czuje się dobrze, ale odrobina wolnego mu się przyda. Co tak właściwie się wydarzyło w szkole? – Aldo zmarszczył czoło, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wcześniej o to nie zapytał. Kiedy jego brat ogłosił, że idzie na urlop ze względu na wątłe zdrowie, nie kwestionował tego.
− Nie mówił ci? – Osiemnastolatek lekko się zmieszał. Przypomniał sobie słowa Olivii, która mówiła, że żaden z rodziców im nie uwierzy. Że to tylko brednie Łucznika. Tak, na pewno tak właśnie było. – Zasłabł z gorąca. Było bardzo duszno.
− No tak. − Osvaldo pokiwał głową, jakby to wszystko wyjaśniało. – W każdym razie Hernan zrobi sobie przerwę, a kuria przysłała nowego księdza, który będzie was uczył religii.
− Kolejny stary zgred ze świrem na punkcie pieniędzy?
− Nie. – Aldo postanowił nie komentować tego braku szacunku. Nie od dziś było wiadomo, że jego starszy brat słynął z zamiłowania do mamony. – Jest młody, świeżo po seminarium. Myślę, że go polubisz.
Ignacio prychnął, bo szczerze w to wątpił, ale nie zdążył nic odpowiedzieć, bo w pokoju mieli towarzystwo. Osvaldo poczuł, jak czyjeś wątłe ramionka oplatają jego kolana.
− Tata! Pobawisz się z nami? – krzyknęła maleńka sześcioletnia dziewczynka, dopadając do taty, którego nie widziała cały dzień.
− Może później, skarbie. Gdzie twoja siostra?
− Chanelle pomaga mamie w kolacji. A ty Nacho, pobawisz się z nami? – zwróciła się do starszego brata Deisy, a on się skrzywił.
− Nie ma mowy – odburknął, czym zasłużył sobie na smutne spojrzenie sześciolatki.
− Idź umyj rączki przed jedzeniem. – Osvaldo pogłaskał dziewczynkę po główce, a ta szybko czmychnęła w stronę łazienki.
− Nie rozumiem, dlaczego nie mogę mieszkać z mamą. – Nacho nagle się obruszył. – Tu jest istny dom wariatów! Jak mam skupić się na nauce, kiedy wciąż te bachory pałętają się pod nogami? No i twoja żona już całkiem zwariowała na bezrobociu.
− Rebe zasłużyła na trochę szacunku, nie bądź niegrzeczny. Dziewczynki w niczym ci nie zawiniły. Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś czasem się z nimi pobawił.
− Mogłyby być moimi dziećmi, więc spasuję.
− Nie przesadzaj – rzucił Osvaldo, trochę jednak smutniejąc. Ignacio zawsze miał mu za złe, że rozwiódł się z jego matką, która wyjechała z miasta i dużo podróżowała, więc rzadko zagrzewała gdzieś miejsca na dłużej. Potem ożenił się po raz kolejny, ale związek nie przetrwał zbyt długo. Rebeca była jego trzecią w kolejności żoną, najmłodszą, z którą miał dwie córki – siedmioletnią Chanelle i sześcioletnią Deisy. Różnica wieku była spora i nie mógł winić Ignacia, że czuł się pominięty. Dziewczynki potrzebowały dużo więcej uwagi. Może gdyby bardziej się postarał i był dla syna oparciem, nigdy nie poszedłby do poprawczaka. Takie myśli często kołatały się w głowie Fernandeza.
− Nie przesadzam. – Nastolatek wyrwał go z tych rozmyślań. – Rebeca jest głupia jak but i zamiast znaleźć sobie jakąś pracę, marzy o zostaniu influencerką. Na litość Boską, tato, ona nazwała dziecko na cześć ulubionych perfum!
− Dosyć, Ignacio. Zejdź na kolację za pięć minut. – Pan doktor nie chciał się kłócić. Ignacio natomiast był w bojowym nastroju.
− Wolę umrzeć z głodu – mruknął pod nosem jak obrażone dziecko, a Osvaldo wzniósł oczy do nieba.
− Nie chcesz, to nie jedz. Twoja sprawa.
− Mama się o tym dowie! – krzyknął za nim Ignacio, rzucając poduszką, ale trafił już w zamknięte drzwi.
− Pozdrów ją ode mnie! – odkrzyknął Osvaldo, a zaraz potem dodał nieco ciszej. – Jak się do niej dodzwonisz.

***

Maria Estela Guzman zwana przez wszystkich po prostu Marianelą lub Nelą odczuwała paniczny strach na samą myśl nawiązywania nowych kontaktów. W szkole w San Nicolas de los Garza przylgnęła do niej łatka „nowej” przez całe trzy lata. Niewiele osób zadawało sobie trud, by się do niej zbliżyć. Nigdy nie była towarzyska, podskakiwała, kiedy ktoś obcy się do niej zwracał, a że z natury była jeszcze niezdarna, dodatkowo zasłużyła sobie na miano „ofiary losu”. Nic więc dziwnego, że Nela nie cierpiała szkoły w San Nicolas. Zwykle lubiła być w cieniu, niezauważona, ale tam padała często ofiarą wyśmiewania. Bolało to tym bardziej, że zwykle nabijała się z niej szkolna królowa Dalia Bernal, przez co wszyscy inni podłapywali te szyderstwa, chcąc się przypodobać głównej cheerleaderce. Kiedy Dalia zaczęła chodzić z Jordim, nieco się uspokoiła, ale brat nie mógł chronić Neli 24 godziny na dobę. Dlatego kiedy rodzice oświadczyli, że wracają po trzech latach do Pueblo de Luz, Marianela odczuła niewyobrażalną ulgę. Tęskniła za tym miasteczkiem, a przede wszystkim za bliskimi. Może i była nieśmiała i może nie okazywała tego zbyt często, ale tutaj miała wokół siebie ludzi, których mogła nazywać swoimi przyjaciółmi. Było to co prawda stwierdzenie na wyrost – nigdy nie dopuszczała do siebie nikogo bliżej, ale jej kuzyn Quen oraz jego przyjaciele Marcus i Felix byli najbliżsi pojęciu przyjaciół, które przychodziło jej do głowy. Nigdy się z niej nie nabijali, zawsze stawali po jej stronie, nawet jeśli do końca jej nie rozumieli i za to była im wdzięczna. W szkole udało jej się zdobyć nową koleżankę, Adorę, która co prawda też do końca nie umiała do niej dotrzeć, ale była miła i to wystarczyło.
Marianela czuła się okropnie bezsilna. Jej rodzina była totalnie rozbita i nie wiedziała, co zrobić. Nie miała żadnego posłuchu w domu – zawsze traktowano ją jak księżniczkę na ziarnku grochu. Chuchano i dmuchano, by nic jej się nie stało. Nigdy nie oczekiwano od niej zbyt wiele i można powiedzieć, że pod tym względem jej się poszczęściło. Jej bracia wciąż musieli udowadniać, że są najlepsi. Ona nie miała tego problemu – była po prostu kiepska we wszystkim i wszyscy zdążyli się już z tym pogodzić. Jedyną rzeczą, w której mogła i chciała się rozwijać, była wiolonczela, ale to nie pasowało do wizerunku oświeconej rodziny, który Silvia wykreowała sobie w głowie. Może to i dobrze. Nigdy i tak nie była w tym dobra. Rzadko się odzywała, a kiedy już to robiła, nie traktowano jej poważnie. Przyzwyczaiła się do tego.
Ale po śmierci Gilberta coś w niej pękło. Czuła, że musi zainterweniować, nim nie jest za późno. Dlatego zadzwoniła po Deborę i poprosiła ją o przyjazd. Wiedziała, że tylko jej ciotka może dotrzeć do Jordana, jak również przemówić do słuchu matce i ojcu. Neli w końcu nikt nie słuchał. To bracia zawsze ją chronili, szczególnie Jordan, a ona nie potrafiła pomóc żadnemu z nich. Tak więc kiedy nadarzyła się okazja, by pojednać upartego Jordi’ego i unoszącego się dumą Felixa, postanowiła z niej skorzystać. Nawet jeśli ceną było chwilowe wyjście ze swojej skorupy. Dzięki projektowi na godzinę wychowawczą mogła spędzić więcej czasu z Felixem i trochę go zmiękczyć.
− Jak noga?
Felix zatroskał się, widząc jak koleżanka kuśtyka, podpierając się o jednej kuli z nogą usztywnioną w ortezie. Wiedział, że jeździ na rehabilitację do doktora Sotomayora i był to dobry znak – fizjoterapeuta uważał, że trzeba wdrożyć rehabilitację jak najszybciej, by zapobiec ewentualnym problemom w przyszłości. Castellano dziwnie się czuł, przebywając w jej starym pokoju, który nie zmienił się od lat – zawsze tak samo jasny i przestronny, z dużym domem lalek i książkami. Jakby czas zatrzymał się tu w miejscu.
− Lepiej, goi się. – Nela wskazała mu miejsce na dużym łóżku z baldachimem, a sama zajęła z ulgą krzesło. Wbrew jej słowom nadal ciężko jej było się poruszać, ale uparła się, by chodzić do szkoły, nie chcąc mieć później zaległości. – Odpowiedziałam już na większość pytań Leticii, ale z kilkoma mam problem. – Guzmanówna zmieniła temat, gapiąc się w kartkę papieru z niepewnością.
Felix podszedł do niej i zerknął jej przez ramię na biurko. Miała listę pytań i zadań od Leticii. Projekt polegał na lepszym poznaniu siebie nawzajem. Żona Basty’ego miała dosyć waśni i złośliwości w klasie i chciała ich bardziej zintegrować. Niektórzy mieli jednak pecha trafić do pary z osobami, które nie miały najmniejszego zamiaru się asymilować. Nela i Felix mogli się uważać za szczęściarzy – w końcu znali się bardzo dobrze.
− Twoje drugie imię to Gabriel, ale nie wiem, czy ulubiony film i książka nadal się zgadzają. – Nela przygryzła policzek od środka, sprawiając wrażenie, jakby od tego projektu zależało, czy uda im się zdać do kolejnej klasy. Taka już była – przejmowała się wszystkim.
− Dobrze pamiętałaś. Książka to niezmiennie „Harry Potter i Zakon Feniksa”, a film „Pół żartem, pół serio”. – Felix uśmiechnął się, bo dziewczyna dobrze go znała. – Twój też zapisałem – „Pamiętnik” w obu kategoriach. Czy coś przekręciłem?
− Nie, nie, dobrze pamiętasz. – Neli poróżowiały policzki, bo dobrze pamiętała, jak trochę sobie z niej żartowali z Jordanem, że lubi takie romansidła, a na koniec obaj oglądali film razem z nią i byli niezwykle przejęci. – Nie wiem, co zrobić z tym pytaniem – „powiedz partnerowi sekret”. Nie będzie już sekretem, jeśli to spiszemy i pokażemy Leticii, prawda?
− Słusznie. – Felix zgodził się z nią i opadł z powrotem na łóżko. – Wydaje mi się, że chodziło jej bardziej o taką intymną rozmowę.
− Intymną?!
− No wiesz, żeby się otworzyć przed drugą osobą. Żeby ta rozmowa miała jakiś sens. Jak ten esej o tym, gdzie widzisz siebie za pięć lat. – Felix zastanowił się przez chwilę. – Powiem ci sekret, ale nie powtarzaj tego nikomu, bo będę miał kłopoty. – Nela obiecała, ochoczo kiwając głową. – To ja prowadzę bloga „La Voz de Cristal”.
− Och – wyrwało się jej, bo co prawda nie czytała jego dzieł, ale słyszała, że obsmarował jej matkę i ojca. – Właściwie to ma sens. Ja też mam sekret. – Felix patrzył na nią zachęcająco, bo długo walczyła ze sobą, by to powiedzieć. – Jordi za tobą tęskni. Nie powie tego, ale brakuje mu najlepszego przyjaciela. Nie rozmawia z nikim, wciąż jest wściekły na wszystko i wszystkich, a ja nie potrafię mu pomóc. Chciałabym, żebyście się pogodzili.
− To nie jest takie proste. – Castellano trochę się zmieszał. Neli ciężko było odmówić, kiedy robiła taką smutną minę. Podobnie zresztą jak Ella, która opanowała do perfekcji manipulowanie uczuciami ojca i brata. W odróżnieniu do niej, Marianela nie robiła tego jednak umyślnie.
− Jest. Wiem, że ty też za nim tęsknisz. Kiedyś byliście nierozłączni. – Nastolatka zwiesiła głowę. – On tego nie chciał. Tej zasługi za twój esej trzy lata temu. Wiesz o tym, prawda? On go nie wysłał na konkurs. Mama to zrobiła. Jordi strasznie się wtedy wściekł. Mama znalazła w jego pokoju to wypracowanie, które dałeś mu do sprawdzenia, uznała, że to jego i wysłała na konkurs bez jego wiedzy.
− Nawet jeśli, mógł jej coś powiedzieć. Mógł się wycofać z konkursu, powiedzieć prawdę, ale tego nie zrobił. – Castellano chyba sam siebie o tym przekonywał. Nela utrafiła jednak w sedno – tęsknił za starym przyjacielem i czasami chciałby wrócić do tamtych prostszych czasów.
− Powinien. I naprawdę bardzo tego żałuje, ale… nie masz pojęcia jak to jest. Mama nigdy niczego nie chwaliła. Cokolwiek robił, zawsze było źle. Wtedy po raz pierwszy wyglądała na dumną. Myślę, że mu się to spodobało.
− Nie mówmy o tym. Czuję się dziwnie, obgadując twojego brata za jego plecami. – Felix wzdrygnął się lekko, bo w końcu po drugiej stronie korytarza Jordi miał swój pokój. Co prawda nie było go w domu, ale i tak nie było to miłe uczucie. – Gdyby chciał mi to powiedzieć, zrobiłby to sam. Nie próbuj nas na siłę pogodzić.
− Chciałam dobrze. – Nela znów spuściła głowę, czując, że jej wysiłki jak zwykle poszły na marne. – Byłoby miło, gdyby znów było jak dawniej. Ja… po prostu chciałabym znów zobaczyć, jak się uśmiecha.
Mówiła poważnie i nie miała na myśli ironicznego uśmieszku półgębkiem, który Jordan chyba już opatentował, racząc swoich znajomych sarkastycznymi komentarzami. Chciała, by znów się śmiał, cieszył się życiem. Chciała, żeby był szczęśliwy. Wtedy i ona mogłaby odzyskać spokój ducha.

***

Postanowił sobie, że nie będzie już tańczyć, jak matka mu zagra. Wystarczyło, że decydowała za niego o jego znajomych i zajęciach dodatkowych. Kiedy żył Franklin, Jordi miał jeszcze odrobinę wolności, ale po wypadku oczekiwania względem jego osoby stały się wręcz niemożliwe do spełnienia. Pozwalał jej na to, bo wiedział, że tego potrzebuje. Silvia Olmedo musiała mieć jakieś zajęcie, by zapomnieć choć na chwilę o śmierci ukochanego syna. Jordan znosił to wszystko cierpliwie, zgadzając się na zajęcia kółka dziennikarskiego, rozszerzoną biologię i wykłady z medycyny na uniwersytecie w San Nicolas de los Garza. Nic co robił nie było jednak w stanie sprawić, że matka zapomni albo że pokocha go tak, jak kochała Franklina. Już dawno się z tym pogodził. Od dziecka chodził własnymi ścieżkami i nienawidził uległości. Kiedy jednak zobaczył ją wtedy stojącą w jego pokoju ze skrzypcami Valentina za oknem, poczuł strach i to nim wstrząsnęło do głębi. Silvia dobrze wiedziała, jak nim manipulować i nawet taki nonkonformista jak Jordi musiał w końcu ulec. Dla świętego spokoju zgodził się nawet umówić z córką gubernatora. Ostatnie czego chciał to bawienie się w niańkę rozkapryszonej księżniczki, ale nie miał wyjścia, jeśli chciał zachować choć resztki wolności. To była niepisana umowa między nim a matką – on nie kwestionuje jej metod i robi, co mu każe, kiedy jest to konieczne, a w zamian ona pozwala mu robić, co mu się podoba po szkole, nawet jeśli to brzdąkanie na skrzypcach czy śpiewanie w pubach.
Zdziwiło go, że matka jest o tej porze w domu – zwykle przebywała w redakcji nawet w weekendy. Tym razem jednak jej wrodzona potrzeba imponowania innym oraz zdobywania wpływowych znajomych zwyciężyła. Piła w kuchni kawę, gawędząc wesoło z Eleną Balmacedą, na której widok Jordi się skrzywił. Nie zapomniał, że to żona człowieka, który odpowiadał za katastrofę mostu, ale miał też w pamięci Vedę, która w amoku informowała go, że była świadkiem, jak ojciec bił jej matkę. Kiedy Basty Castellano wrócił od Balmacedów tamtego wieczora, nic nie chciał powiedzieć, co było zrozumiałe, mimo że Felix ciągnął go za język. Widząc Elenę w kuchni plotkującą z jego matką, Jordan domyślił się, że kobieta puściła wszystko w niepamięć i zapałał jeszcze gorszą niechęcią do ojca Vedy. Miał zamiar wyjść bez pożegnania, ale niestety Silvia go zauważyła. Nie byłaby sobą, gdyby nie pochwaliła się przed przyjaciółką.
− Jordan, nie przywitasz się? Pamiętasz Elenę, prawda? – zapytała, ostentacyjnie unosząc brwi, jakby chciała synowi przekazać wzrokiem, że ma być miły, bo inaczej tego pożałuje.
− Oczywiście. Jej mąż zabił Gilberta – odpowiedział, uśmiechając się ironicznie na przywitanie. Pani Balmaceda nie miała pojęcia, jak na to zareagować, a Silvia wyglądała, jakby chciała zapaść się pod ziemię. – Spieszę się. Idę zrobić ci wnuka – dodał w stronę matki, jak gdyby nigdy nic.
Silvia roześmiała się, wnosząc oczy do nieba i dając znać przyjaciółce, że nastolatek się zgrywa.
− Nie żartuj, Jordan. Widzę, że w końcu zaprosiłeś gdzieś Amelię, bardzo dobrze. Potrzebuje przyjaciół. – Silvia mówiła bardziej do Eleny niż do syna. – Była taka młoda, kiedy zmarła jej matka. Teraz Victor żeni się ponownie, dopiero co objął urząd gubernatora, więc to na pewno bardzo trudny czas dla jego dzieci.
− Tak, na pewno – zgodził się Jordi dla świętego spokoju. – Mogę iść? – zapytał, bo trochę zaczęła go ta sytuacja irytować.
− Właśnie mówiłam Elenie, że zacząłeś staż w szpitalu w Valle de Sombras. Ordynator osobiście go poprosił. Jordan jest bardzo zdolny, ale przez ten niewyparzony język, nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. – Silvia posłała Elenie ponownie szeroki uśmiech, niby od niechcenia chwaląc się synem, co nieco zirytowało Jordana. Nigdy nie powiedział Osvaldowi, że zgadza się na ten staż. Ojciec z matką sobie to ubzdurali i niezmiernie go to wkurzyło.
− Jak się odnajdujesz po powrocie, Jordi? Wszystko dobrze? Wiem, że Vedzie jest ciężko w szkole. Domyślam się, że tobie też nie było łatwo się przystosować – zagadnęła Elena grzecznie, a Jordan miał ochotę powiedzieć jej, co myśli naprawdę i dlaczego Vedzie może być ciężko w szkole. W ostatniej chwili ugryzł się jednak w język.
− Wszystko w jak najlepszym porządku, dziękuję pani. Jestem szczęśliwy, mama mnie kocha. Czego chcieć więcej? – dodał na koniec, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że przemawia przez niego ironia. Dzwonek do drzwi sprawił, że na szczęście nie musiał kontynuować tej rozmowy. Nie został dłużej, by usłyszeć, jak matka za niego przeprasza. Sama chciała, by był posłuszny, więc był. Czego chciała jeszcze? By wyzbył się cynizmu? Był dobrym aktorem, ale nie aż tak.
Otworzył drzwi zamaszystym gestem i nawet nie zatrzymał się, by przywitać się z nastolatką, która rozpromieniła się na jego widok i już otwierała usta, żeby coś powiedzieć. Silvia chciała chyba zaprosić na chwilę gościa, by pochwalić się przed Eleną, ale Jordan wyszedł tak szybko, że córka gubernatora zdążyła tylko pomachać pani Guzman ręką w drzwiach i już biegła za nim, by go nie zgubić. Miał długie nogi, przez co ciężko jej było za nim nadążyć. Trochę żałowała, że założyła buty na obcasie, chcąc mu się przypodobać. Szofer ojca przywiózł ją prosto do drzwi Guzmanów i odjechał, a ona głupia sądziła chyba, że Jordi zaprosi ją na randkę i zabierze samochód ojca. Nic z tych rzeczy – Jordan nie mógł prowadzić auta, od kiedy ukradł samochód dziadka w Veracruz w te wakacje. Ojciec bardzo się wtedy wkurzył. Przyleciał nawet najszybszym samolotem, by go przypilnować. Nieźle się wtedy pożarli. Zresztą nawet gdyby miał dostęp do samochodu, nie zamierzał zabierać panny Estrada na żadną randkę. Wystarczyło odbębnić kilka godzin spaceru i w końcu sama się znudzi.
− Ładnie tu. Nie sądziłam, że wieś może być tak ładna. Dużo tu zieleni, drzew i kwiatów – nadawała jak katarynka, z trudem za nim nadążając. Jej wzrok padł na ogród Castellano, który mijali. Roiło się w nim od krzaków i roślin, które żyły własnym życiem. Skrzywiła się. – Ale tutaj przydałoby się trochę sprawniejszej ręki. Ten ogród wygląda okropnie.
− Mnie się podoba – odburknął trochę rozzłoszczony. Ella była dość specyficzna, jeśli chodziło o rośliny i lubiła stawiać na ilość. Dużo bardziej podobał mu się dziki ogród Castellano od zadbanych rabatek jego matki. – Idziemy w tę stronę – wskazał na wzgórze El Tesoro w oddali.
− To kawał drogi – jęknęła, po czym wpadła na plecy Jordana i odbiła się od nich, kiedy on gwałtownie się zatrzymał.
− Może mam cię ponieść? – prychnął, a ona się zaczerwieniła. Może sądziła, że jest z tych dżentelmenów, którzy traktują dziewczyny jak księżniczki. – To blisko, chodź.
− Co będziemy robić?
− Iść w ciszy.
− Tata chce, żebyśmy się zaprzyjaźnili. Uważam, że to śmieszne. Przecież dobrze się znamy. Szkoda, że tak rzadko się widujemy. Dawno nie widziałam cię z bliska. – Mia Estrada przebierała swoimi krótkimi nóżkami tak zawzięcie, że aż dostała zadyszki. – Kolejny minus nauki w szkole z internatem dla dziewcząt. Nie pamiętałam, że jesteś taki wysoki.
− A ja, że z ciebie taka gaduła – mruknął, żałując, że w ogóle się zgodził pokazać jej miasto.
− Ani taki przystojny – mówiła dalej, chyba nie słysząc w ogóle, co do niej mówił. – Jak pozbyłeś się trądziku?
− Dorosłem. Może i ciebie to czeka. – Jordan westchnął zirytowany jej głupimi pytaniami. Dziewczyna była rok młodsza, ale przepaść intelektualna była dużo większa. Jeśli Silvia myślała, że będzie się spotykać z tą smarkulą, to niestety będzie musiał ją rozczarować.
− Masz sześciopak? – Mia ledwo mogła za nim nadążyć, kiedy wdrapywali się na El Tesoro.
− Co? – Nie mógł się powstrzymać, by nie odwrócić się w jej stronę po tych słowach.
− Sześciopak. No wiesz, kaloryfer, mięśnie brzucha…
− Wiem, co to jest. – Wywrócił oczami i ruszył przed siebie.
− To po co pytasz?
− Bo jestem zdziwiony, że ktoś może pytać obcą osobę o takie bzdury.
− Nie jesteś obcy. A to nie jest bzdura. Jeśli mam mieć chłopaka, to musi mieć kaloryfer. Uprawiasz w końcu sporty, prawda? – dodała, mierząc wzrokiem jego sylwetkę, a on poczuł się tak, jakby rozbierała go wzrokiem. Żadna szesnastolatka nie powinna tak robić. – Kiedyś byłeś strasznie chudy i mały.
− Dzięki za przypomnienie – skrzywił się, bo zawsze miał kompleksy z tego powodu w dzieciństwie. Marcus, Felix i jego brat, Franklin, zawsze byli wysocy. On urósł niespodziewanie − dopiero mając czternaście lat wystrzelił tak, że przegonił niektórych kumpli z klasy, zamykając im jadaczki.
− Pamiętałam, że byłeś fajniejszy – dodała Mia, robiąc zawiedzioną minę. Może spodziewała się księcia na białym koniu. Jeśli tak to Jordi na pewno nim nie był.
Nawijała jeszcze długo, ledwo łapiąc oddech, kiedy weszli na teren hacjendy, ale Guzman wyłączył się całkowicie, czując że zaraz ją zamorduje. Z wielką ulgą odnalazł swojego kuzyna, który odrabiał lekcje w ogrodzie doni Prudencji.
− Błagam cię, zabierz ją chociaż na pięć minut, żebym mógł usłyszeć własne myśli. Inaczej palnę sobie w łeb – poprosił, błagalnym wzrokiem spoglądając na Quena, który oderwał się od wyjątkowo trudnego zadania z matematyki i z ciekawością przyjrzał się nastolatce, która była wpatrzona w Guzmana jak w obrazek. – Nie żartuję. Wiem, gdzie Ivan trzyma broń – dodał Jordan, jakby sądził, że Ibarra nie bierze go na poważnie.
Quen ulitował się nad kuzynem i zagadał córkę gubernatora. Widział ją kiedyś raz, może dwa, ale nigdy nie mieli okazji bliżej się poznać. Jordan odszedł na chwilę, chcąc zaczerpnąć w spokoju świeżego powietrza.
− Nie przejmuj się nim, zawsze był nieco drażliwy. – Quen wytłumaczył kuzyna, zastanawiając się, dlaczego Jordi w ogóle zgodził się spotkać z Mią, jeśli nie miał zamiaru się wysilać.
− Trochę z niego buc. Myśli, że jak wyładniał, to może ludzi traktować z góry. – Amelia Estrada nieco się naburmuszyła.
− Wyładniał? – Quen parsknął śmiechem. Nigdy wcześniej nie myślał o swoim kuzynie w ten sposób, dlatego go to rozbawiło. No ale w końcu byłoby dziwne, gdyby zauważał walory członka rodziny i to w dodatku tej samej płci. – No może trochę się wyrobił – dodał, zdając sobie sprawę, że tak było w istocie.
Kiedyś Jordan był tym małym chudzielcem, którego było wszędzie pełno, który wszystkich irytował i wdawał się w bójki o byle co. Teraz był równie narwany, ale dużo lepiej kontrolował swoje emocje. Czasem biła od niego jakaś dziwna powaga, zupełnie jak od wuja Fabiana. Jordan wyrósł, nie dało się tego ukryć. Nie tylko urósł, ale zmężniał, wyostrzyły mu się rysy twarzy i nawet Quen musiał przyznać, że mógłby uchodzić za przystojnego. W końcu nie bez powodu dziewczyny w szkole się za nim oglądały. Zaprosiły go nawet na imprezę w stylu lat 50., ale on nie był zainteresowany. Quen wątpił, by dziewczyny chciały go zaprosić ze względu na jego charakter – był w końcu gburkiem, do tego bywał złośliwy i sarkastyczny. Musiały więc patrzeć na jego wygląd. No chyba że lubiły takich tajemniczych mruków.
− Ty jesteś fajniejszy – stwierdziła Mia, sadowiąc się koło Quena i trzepocząc zalotnie rzęsami. – Jak ci na imię, przypomnij mi?
− Och, świetnie. – Jordan wrócił uradowany. – Widzę, że się dogadujecie, więc nic tu po mnie.
− Zaraz, co? – Quen patrzył to na Amelię, to na swojego kuzyna, który na twarzy miał taki uśmieszek, jakby to wszystko było ukartowane.
− Przypomniałem sobie, że mam ważny trening pływacki.
− Stary, nie żartuj. Nie zostawiaj mnie z nią. Zaraz mam się spotkać z Caroliną na projekt z przedsiębiorczości – mruknął półgębkiem Ibarra. Nie chciał, żeby Nayera widziała go z inną dziewczyną, ale przecież nic ich nie łączyło, więc miał do tego prawo. A może nie miał? Był zakłopotany.
− Trener DeLuna mnie zabije, jeśli znów się nie pojawię. Ale wy, gołąbeczki, bawcie się dobrze – dodał na koniec Jordan, jakby w ogóle go nie słuchał, po czym pomachał im ręką na pożegnanie i zanim Quen zdołał zareagować, już go nie było.
Chwilowy podziw dla kuzyna i zainteresowanie jego osobą minęły jak ręką odjął. Znów był tym wkurzającym matołkiem, który doprowadzał go do szału, kiedy byli mali.

***

Zdarzyło mu się w młodości przebywać na komisariacie policji. Nie raz był zatrzymany, nawet jeśli niczego nie zbroił. Wystarczyło, że nosił obce nazwisko i miał nieco inną urodę od reszty rówieśników. Babcia i dziadek nigdy nie zgodzili się jednak, by przybrał panieńskie nazwisko matki – James. Twierdzili, że to część jego tożsamości, a on tego nienawidził. Dlatego zaczął używać głównie drugiego imienia. Santos DeLuna brzmiało za bardzo obco dla londyńskiej elity. Nikogo nie obchodziło, że wychował się od niemowlęcia w Wielkiej Brytani, miał nienaganny akcent i talent do naśladowania nawet najbardziej elitarnego stylu mówienia. Faktem pozostawało, że w rozumieniu londyńskiej policji był po prostu imigrantem z Meksyku. Zresztą paszport nie kłamał, urodził się w Ameryce Łacińskiej i tego nie dało się oszukać. Z czasem zaczął więc świadomie łamać prawo, być może była to forma protestu, sam nie wiedział. Zmieniła się jedynie jego umiejętność zacierania po sobie śladów. Musiał jakoś sobie radzić z dorastaniem w trudnych warunkach, padło więc na drobne oszustwa i cyberataki, w których był całkiem niezły, a po szkole tylko bardziej się podszkolił w podziemiu.
Santos nigdy nie czuł się przywiązany do tego aspektu tożsamości jakim były jego meksykańskie korzenie. Jego ojciec był Latynosem, ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Nigdy przecież go nie poznał ani nikogo innego z tej strony rodziny. Z matką było inaczej – babcia Susan i dziadek Frank często mu o niej opowiadali, więc czuł jakby ją znał. Ale z czasem przestał też odczuwać przywiązanie do swoich londyńskich korzeni i dopiero wyjazd do Irlandii był dla niego przebudzeniem, a potem podróże do różnych zakątków globu uświadomiły mu, że jest raczej obywatelem świata i nigdzie nie potrafi znaleźć swojego miejsca. Dlatego uważał za zabawne, że spośród wszystkich państw osiadł akurat w Meksyku. Co prawda była to tylko tymczasowa sprawa, ale i tak złamał swoje ideały. W dodatku znów czuł się jak nastoletni dzieciak, stojąc oko w oko z zastępcą szeryfa.
Basty Castellano go zaskoczył, pojawiając się w szkole z samego rana. W pokoju nauczycielskim akurat nikogo nie było, bo większość ciała pedagogicznego miała lekcje. Santos od razu zauważył, że policjanta coś gryzie. Lubił go, ale nie na tyle by się z nim zaprzyjaźniać. Glina to glina, nauczył się tego już jako młokos. Był jednak zaintrygowany jego zachowaniem, a jeszcze bardziej niecodzienną prośbą.
− Nie potrzebujesz przypadkiem nakazu? – zażartował, czując wzrok Sebastiana za sobą, ale nie oderwał się od ekranu komputera, sunąc palcami po klawiaturze w zawrotnym tempie. – Muszę przyznać, że to trochę niekomfortowe. Niedawno sam byłem podejrzany, a teraz mam pomóc uchwycić winnego? A może to jakiś podstęp i nadal mnie podejrzewacie?
− Jesteś nauczycielem mojego syna. Nie wyglądasz mi na takiego, co z chęcią biegałby po mieście i wymierzał sprawiedliwość – odpowiedział Basty, zakładając ręce na piersi. Był wyjątkowo poważny. – Ale nie można wykluczyć nikogo. W tej chwili jednak mam podstawy, by podejrzewać kogoś innego, dlatego poprosiłem cię o przysługę.
− Dlaczego robisz to za plecami szeryfa? – DeLuna odnalazł to, czego szukał, ale zwlekał z pokazaniem tego policjantowi. – Chyba że… podejrzewasz szeryfa Molinę o bycie Łucznikiem? – Zaśmiał się cicho, mimo iż tego nie planował.
− Co w tym zabawnego? – Basty zmrużył podejrzliwie oczy. – Mam powrócić do podejrzewania ciebie? A może sam masz jakieś przemyślenia na ten temat?
− Nawet gdyby to na pewno nie jestem kapusiem – oświadczył z dumą Eric, obracając ekran laptopa w stronę Castellano. – Policja dla odmiany powinna wysilić trochę szare komórki. Zresztą uważam, że Łucznik odwala kawał dobrej roboty. Właściwie to powinniście przemyśleć zatrudnienie go jako konsultanta. Ewidentnie wie więcej od was o tym, co dzieje się w okolicy.
− Nie mam nastroju do żartów. To te zapisy z monitoringu? – zapytał Basty, wracając do tego, po co tu przyszedł. – Czy kamera uchwyciła Łucznika?
− To nagranie z kamer wokół kościoła Ducha Świętego z dnia 6 października – poinformował go Santos, a Basty pokiwał głową.
− Pogrzeb Gilberta? – dopytał, a Eric puścił nagranie, kiwając głową.
− Kamera uchwyciła osobę, która strzelała do Fernanda Barosso i raniła jego ochroniarza, kiedy ta uciekała z miejsca zdarzenia. To główne wyjście z cmentarza. – Postukał palcem w ekran. Na nagraniu widać było, choć niezbyt wyraźnie, szczupłą sylwetkę ubraną na czarno. W rękach miała długi przedmiot i nie było wątpliwości, że jest to łuk sportowy. Twarzy jednak nie można było rozpoznać. – Pokażę ci coś jeszcze. – DeLuna zmienił nagranie i puścił je zastępcy szeryfa. – To monitoring z El Tesoro w wieczór urodzin doni Prudencji de la Vega. A to – włączył kolejne nagranie – ze sklepu po drugiej stronie ulicy od El Paraiso, kiedy Łucznik zaatakował Joaquina Villanuevę i Lalo Marqueza.
− Nic nie widzę. – Basty wiedział, do czego Eric zmierza, ale i tak go to zdziwiło.
− Dokładnie, bo nic tutaj nie widać. Ale to już chyba wiecie, prawda? Że to dwie różne osoby. Łucznik ma naśladowcę. Niezbyt wprawnego.
− Dlaczego niezbyt wprawnego? Juan Izurieta na pewno się z tym nie zgodzi – twierdzi, że omal nie stracił stopy od jego strzału. – Basty z trudem powstrzymał lekki uśmiech. Prawdą było, że ochroniarzowi Barosso nic nie było, noga się goiła, ale ten nadal żądał ujęcia sprawcy. Castellano doskonale wiedział, że robił to na polecenie swojego szefa, który czuł się zagrożony, ale nie mógł powiedzieć tego wprost. Łucznik miał zbyt wielu fanów w okolicy.
− Prawdziwy Łucznik zna doskonale topografię miasta, a co najważniejsze – jest szybki. Ten tutaj – Eric wskazał ponownie na szczupły kształt sprzed kościoła – najwidoczniej działał w afekcie.
− Łucznik jest kimś, kto wie gdzie rozstawione są kamery. To chcesz powiedzieć.
− Nie, ty to dodałeś. – DeLuna zaśmiał się cicho. – Szeryf Molina zna doskonale ten układ, prawda? Ale nie on jeden.
− Większość osób pracujących na policji to wie. – Basty wiedział, że ta informacja nie jest żadną podstawą do podejrzewania Ivana, ale musiał mieć jakiś punkt zaczepienia. – Dziękuję ci. Będę wdzięczny, jeśli nikomu o tym nie wspomnisz – dodał na koniec i posłał DeLunie takie spojrzenie, że Santos nawet gdyby chciał komuś to powtórzyć, wiedział, że czekają go konsekwencje.
− A co z osobami pracującymi w biurze gubernatora? – Z rogu pomieszczenia wyłonił się jak duch Hugo Delgado. Basty Castellano już zniknął, a Eric zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że asystent trenera słyszał całą rozmowę. – Czy oni też mają wgląd w plan miasta i monitoring?
− Nie mam pojęcia, dlaczego cię to interesuje, ale podejrzewam, że tak. Pueblo de Luz jest częścią metropolii Monterrey, podobnie jak Valle de Sombras. – Nauczyciel informatyki odchylił się na obrotowym krześle i przygryzł długopis, mierząc Delgado wzrokiem od stóp do głów. Wiedział, że Conrado mu ufał, ale on czuł, że w tym chłopaku jest coś niepokojącego.
− Sam też mam swoje podejrzenia. – Hugo przysiadł się do stołu, zastanawiając się nad czymś głęboko. – Sprawdzałeś wieczór imprezy doni Prudencji na El Tesoro. Próbowałeś spojrzeć dzień wcześniej lub kilka dni później?
− Dlaczego? – Santos teraz już bezczelnie patrzył Hugowi prosto w oczy. Delgado nigdy z nim nie rozmawiał, ale kiedy potrzebował przysługi robił się dziwnie koleżeński.
− Bo sądzę, że Łucznik wcześniej zainstalował automatyczny łuk na dachu stodoły, a później wrócił, by go zdemontować.
Zaintrygował nieco Erica, więc pogrzebał chwilę w komputerze i już po jakimś czasie ukazały im się nagrania.
− Nie ma nic sprzed dnia imprezy – zauważył Hugo z lekkim zawodem.
− Bo remontowali ośrodek i dopiero zakładali kamery – wyjaśnił DeLuna, który w końcu pomagał w organizacji, więc wiedział, jak to wyglądało. – Natomiast po imprezie… − Zawahał się przez chwilę. Po co właściwie pokazywał to wszystko Delgado? Może dlatego, że sam chciał wiedzieć, kim jest Łucznik.
− Zatrzymaj! – Hugo krzyknął i niemal klasnął w dłonie. Wstał z miejsca ucieszony jakby odkrył Amerykę. Ku zdumieniu Erica przybił mu piątkę, chociaż DeLuna kompletnie nie miał pojęcia dlaczego. – Mam to. Dzięki.
− Za co? – Na to pytanie Santos nie otrzymał już odpowiedzi, bo Hugo wybył z pokoju nauczycielskiego, po drodze witając i żegnając się w pośpiechu z Juliettą Santillaną, która właśnie przyszła do pracy. DeLuna wpatrzył się w ekran laptopa, szukając tego, co tak ucieszyło Huga. Jakiś tydzień po imprezie na El Tesoro zaczęli przybywać pierwsi goście do pensjonatu. Przy wejściu widać było kilka znajomych twarzy, ale kompletnie nie miał pojęcia, o kogo Hugowi chodziło. – Co za dziwak.
− I kto to mówi – mruknęła sama do siebie Julietta, ale na jej nieszczęście Santos dobrze ją usłyszał.
− Nie mamrocz pod nosem, tylko mów otwarcie. Tutaj jesteśmy na równi, nie pozwolę sobą pomiatać. – Poczuł, że jego dłoń zaciska się na poręczy od krzesła. Julietta zawsze była wyniosła i zadzierała nosa, a na niego zawsze patrzyła z góry, kiedy pracował w hotelu Saverina. Nie mogła zrozumieć, jak Conrado może przyjaźnić się z kimś takim. Cóż, może miała odrobinę racji, w końcu Santos dobrze wykorzystał tę znajomość, co nie skończyło się dobrze, ale i tak go to zirytowało. Julietta nie miała prawa traktować go jak śmiecia teraz, kiedy oboje byli nauczycielami w tej samej szkole.
− Proszę cię, Eric. Możesz zrobić dyplom, ale nikogo nie oszukasz. Nie należysz do tego świata.
Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu – wiedział, że gdyby dowiedziała się, że sfałszował dokumenty, by objąć tę posadę, pewnie podkablowałaby go do dyrektora albo do samego kuratorium oświaty i swojego narzeczonego, gubernatora. Zupełnie jak cholerny Fabricio Guerra zrobił kilka lat temu.
− Masz rację – nie jestem typem belfra. – Eric wzruszył ramionami. – Ale zgadnij? Mnie uczniowie szanują i lubią, a ciebie nazywają Bazyliszkiem za twoimi plecami. − Julietta oblała się kawą z ekspresu po tych słowach, czym wywołała na twarzy Santosa szeroki uśmiech. – Lepiej się pospiesz, bo spóźnisz się na lekcję. Jak to będzie wyglądać, jeśli tak pilnujesz dyscypliny, a sama jej nie przestrzegasz? – Zacmokał cicho, z dezaprobatą mierząc jej poplamioną koszulę. – Zaoferowałbym ci moją koszulę w kratę, ale… Nie mam ochoty.
− Jesteś zakałą, DeLuna, wiesz o tym? Nie mam pojęcia, dlaczego Conrado utrzymuje z tobą kontakt. – Nauczycielka historii z wściekłością opuściła pomieszczenie, by w pośpiechu sprać plamę kawy.
DeLuna zastanowił się przez chwilę. Właściwie dlaczego Conrado utrzymywał z nim kontakt po tym wszystkim? Nigdy nie wyjaśnili sobie pewnych kwestii i nadal mieli do siebie żal. Właściwie Eric bardziej do niego, ale nie miało to większego znaczenia. Saverin go potrzebował, taka była prawda. Santos miał wiele talentów, które mogły mu się przydać, a w dodatku znał mnóstwo jego sekretów. Conrado wolał trzymać DeLunę blisko, bo wiedział, że jeśli ten sprzymierzy się z Fernandem Barosso, Saverin przegra z kretesem.
− Cóż, Saverin wie, co potrafię najlepiej – mruknął sam do siebie, po czym rozluźnił palce i zaczął tańczyć nimi po klawiaturze. – Zobaczymy, jakiego ty masz trupa w szafie, Julietto.

***

Firma Jose Balmacedy przeżywała potężny kryzys. Nikt nie spodziewał się, że poważny projekt we współpracy z rozwijającym się miasteczkiem okaże się całkowitym fiaskiem i w dodatku, że zginą przy tym ludzie, łącznie z synem szefa. Wszystkie kontrakty zostały natychmiastowo wstrzymane, ludzie nie chcieli mieć do czynienia z przedsiębiorstwem, które odpowiadało za zawalenie mostu. To nic, że obrady komisji, która miała zbadać to wydarzenie dopiero się rozpoczęły – wielu kontrahentów wycofywało się ze współpracy, obwiniając właśnie Balmacedę i jego spółkę i nie chcąc być z nią skojarzeni. Lada chwila mogli ogłosić bankructwo i pracownicy firmy już krzywo na niego patrzyli, kiedy przyjeżdżał do biura, zwykle cuchnąc mocniejszymi trunkami, chyba tylko po to, by zabić jakoś czas, bo pracy nie miał żadnej. Mógł przygotowywać się co najwyżej na spotkanie z prawnikami o doradcami, którzy już teraz twierdzili, że ogłoszenie upadłości byłoby najlepszą opcją. Jedyne co Jose Balmaceda mógł w tej chwili zrobić to czekać – czekać, alkoholizując się i wyładowując frustrację na Bogu ducha winnej żonie oraz złorzeczyć Fernandowi Barosso, przez którego to wszystko się zaczęło.
Firma Balmacedy znajdowała się kawałek drogi między Pueblo de Luz a Monterrey. Na tyle daleko, by oderwać się od domu, a na tyle blisko, by dojechać tu po pijaku w jednym kawałku. Kiedy Jose opuszczał budynek, jak zwykle pożegnały go wściekłe spojrzenia kilku pracowników, którzy bali się o swoje posady. Już teraz nie mieli co robić, ale pokazywali się na miejscu, licząc że to obroni ich przed zwolnieniem, które zdawało się nieuchronne. Mężczyzna miał zamiar przemknąć szybko do swojego samochodu zaparkowanego przed budynkiem, ale nie przewidział strzały, która przeleciała mu tuż pod ramieniem, muskając mu skórę. Poczuł lekkie pieczenie. Zbyt był pijany, by się bać, mógł więc jedynie przeklinać pod nosem. Strzała przedarła mu koszulę pod pachą, zostawiając lekkie draśnięcie. Zupełnie jakby Łucznik celowo chciał się z nim podrażnić. Wściekły odwrócił się w stronę, z której przyleciał srebrny grot, ale niczego nie dostrzegł. Nie był pewien, czy to przez alkohol krążący w żyłach czy po prostu El Arquero zdążył się już ulotnić. Czuł na sobie wzrok swoich pracowników. Niektórzy opuszczali już biuro, inni korzystali z niekończącej się przerwy, zajadając późny obiad na ławce przed budynkiem. Kilku z nich ukradkiem wyciągało telefony, by go nagrać.
Ze złością szarpnął strzałę, która spadła kilka metrów dalej, a właściwie wbiła się w żwirowy podjazd. Miał ochotę zgnieść liścik i wyrzucić bez czytania, ale ciekawość zwyciężyła. Co takiego Łucznik chciał mu przekazać? Jaką zbrodnię miał tym razem na myśli? Jose zamrugał kilka razy, wytężając usilnie wzrok, bo literki rozmazywały mu się od nadmiaru napojów wyskokowych. Kiedy jego wzrok nieco się wyostrzył, był w stanie odczytać kolejny cytat z Biblii, a właściwie trzy, lecz wszystkie traktowały dokładnie o tym samym i nie było wątpliwości, czego dotyczą, nawet jeśli nie wspominały o katastrofie mostu wprost.

”Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć.” (Ewangelia wg świętego Łukasza 14:28-30)

”Jeśli zbudujesz nowy dom, uczynisz na dachu ogrodzenie, byś nie obciążył swego domu krwią, gdyby ktoś z niego spadł” (Księga Powtórzonego Prawa, 22:8)

”Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony. Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a upadek jego był wielki.” (Ewangelia wg św. Mateusza 7:24−29)

Jose Balmaceda zacisnął ze złością drżącą dłoń na cienkim kawałku papieru. Wiedział, że kolejnego dnia już całe miasto będzie plotkowało o tym, że odwiedził go Łucznik Światła, w tym naczelna dziennikarska hiena, Silvia Olmedo, która, tak się złożyło, przyjaźniła się z jego żoną.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:03:08 13-09-23, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:58:29 13-09-23    Temat postu:

cz. 2

W redakcji Luz del Norte było wyjątkowo pusto i cicho. Silvia Olmedo de Guzman była zwykle osobą, która ostatnia opuszczała biuro i która pierwsza pojawiała się rano, czasem nawet nocowała w budynku, bo nie opłacało jej się wracać do domu. Tak też było i tego wieczoru. Pracowała nad artykułem dotyczącym komisji badającej katastrofę mostu i potrzebowała zastrzyku energii. Miała zamiar również dołączyć wzmiankę o kolejnej ofierze Łucznika i już zacierała ręce. Wielkie było jej zdziwienie, kiedy po powrocie do swojego biura z kubkiem kawy, zastała w nim intruza. Zareagowała instynktownie, sięgając do torebki, która wisiała na wieszaku i wyciągnęła z niej niewielki pistolet.
− Chce mnie pani przestraszyć tą zabawką? – odezwał się zmodulowany głos. Można było wyczuć w nim lekkie rozbawienie.
Silvia przeklęła pod nosem. Prawdą było, że nosiła w torebce ten głupkowaty gadżet właśnie na taki wypadek. Jako osoba publiczna musiała dbać o swoje bezpieczeństwo. „Pistolet” był jednak niczym innym jak wymyślną zapalniczką. Sama paliła tylko od święta do towarzystwa albo przy dużym stresie. Widocznie intruz ją przejrzał. Miała wrażenie, że lekko się z niej nabija, ale kiedy przysiadł na jej obrotowym fotelu za biurkiem, wiedziała już, że złożył jej tę wizytę nie bez powodu.
− Mogę to odłożyć, nie zrobisz mi krzywdy? – zapytała, woląc się upewnić, a intruz machnął ręką, co uznała za potwierdzenie. – Czemu zawdzięczam tę późną wizytę? Masz dla mnie strzałę?
Łucznik wyglądał na lekko zadumanego. Po chwili wyciągnął strzałę z kołczanu, ale zamiast ją wystrzelić, wbił ją w drewniane biurko. Silvia dostrzegła liścik.
− Mogę? – zapytała, a on pokiwał głową. Podeszła powoli do biurka, zerkając ukradkiem na przybysza. Siedział w lekkim cieniu, oddalony od światła lampy, więc nie mogła mu się przyjrzeć. Była jednak pewna, że jest ubrany na czarno i że ma zasłoniętą twarz, być może kominiarką. Sama przed sobą musiała przyznać, że bardziej niż przestraszona była zaintrygowana. Nie bez trudu wyciągnęła grot z drewnianego blatu i chwyciła przedziurawioną kartkę. Kiedy przeczytała, co się na niej znajduje, podniosła wzrok lekko rozczarowana. – To wszystko? Naprawdę tylko na tyle cię stać?
− A jest coś więcej?
− Po prostu myślałam, że traktujesz to na poważnie. – Silvia wzruszyła ramionami i odłożyła kartkę na blat. Widniał na niej cytat z Biblii: „Kto strzeże swoich ust, zachowuje życie, kto zaś nie powściąga swoich warg, gotuje sobie zgubę.” (Księga Przysłów, 13:3). – Wszyscy w mieście wiedzą, że mam ostre pióro i język. Dlaczego więc nie wręczysz mi tego w świetle dnia? Przyszedłeś pod osłoną nocy, więc wnioskuję, że masz do mnie jakiś interes.
− Jest pani bardzo bystra, pani Olmedo. – Łucznik odezwał się dziwacznym głosem, przyglądając jej się z ciekawością. – Jest coś, co tylko pani może dla mnie zrobić. Potrzebuję informacji o Fernandzie Barosso. Wszystkie jego pokątne interesy, ludzie z którymi pracował przez ostatnie lata.
− Nie wystarczył ci zamach na jego życie? Teraz próbujesz dobrać się do niego z innej strony? – Silvia prychnęła. Mimo wszystko odczuwała dziką ochotę, by zaraz zabrać się do pracy, ale wolała tego od razu ujawniać przed Łucznikiem.
− Powiedzmy, że taki człowiek jak Barosso wymaga innych środków. – Łucznik nie zamierzał tłumaczyć, że to przecież nie on strzelał na pogrzebie pułkownika. – Potrafi pani znajdować informacje i zależy mi na tym talencie. To jak będzie, mamy układ?
− Co za układ? To jakiś szantaż? Nie widzę tu dla siebie żadnego zysku. – Silvia założyła ręce na piersi. Kiedy tylko zaproponował tę współpracę, od razu wiedziała, że się zgodzi, ale nie chciała wychodzić na desperatkę.
− Pani będzie osobą, która go zdemaskuje i to pani będzie miała pierwszeństwo, żeby opublikować to w specjalnym wydaniu.
− Mogę to zrobić sama, bez twojej pomocy. – Mimo że przybysz zwracał się do niej grzecznie, ona nie zamierzała zachowywać pozorów. Czuła, że ten człowiek jest młodszy od niej i miała dziwne wrażenie, że ma nad nim przewagę. Potrzebował jej. W przeciwnym wypadku nie poprosiłby jej o pomoc.
− Ale to ja wiem, czego konkretnie ma pani szukać. I to ja mogę zakraść się niepostrzeżenie, gdziekolwiek mnie pani wyśle, czyż nie? – dodał z lekką dumą, a ona poczuła, że się myliła i to jednak on rozdawał tutaj karty. Kiwnęła głową na znak, że się zgadza, próbując nie dać po sobie poznać, że strasznie korci ją, by poznać szczegóły już teraz. – Skontaktuję się z panią. Liczę na owocną współpracę.
− Hej! – zawołała za nim, kiedy skoczył jednym susem do okna, mając zamiar spuścić się po rynnie na dół. Zatrzymał się z jedną nogą przełożoną przez parapet. – Dobra robota z Jose Balmacedą. Zasłużył sobie – pochwaliła go niespodziewanie, czym trochę go zdziwiła.
− Naprawdę? Taki komplement z pani ust… Nie ma pani za złe, że ukradłem pani kolię?
− Odzyskałam ją – odpowiedziała Olmedo, machając ręką. W tej chwili było to dla niej mało ważne. Liczyło się to, że Balmaceda zaznał choć trochę upokorzenia za to, co się stało. – Poza tym wbrew temu co o mnie mówią, nie jestem bez serca. Balmaceda powinien dostać za swoje.
Łucznik kiwnął jej głową na pożegnanie i zniknął w zastraszającym tempie. Kiedy wychyliła się przez okno, by zobaczyć jeszcze, dokąd się udał, już go nie było.

***

Fernando Barosso nie był sobą. Hugo znał go na tyle długo, bo widzieć, że zachowuje się co najmniej dziwnie. Nando zawsze miał dziwne pomysły i ciężko było go określić mianem „normalnego”, ale ostatnio przechodził samego siebie. I nie chodziło wcale tylko o niecodzienną prośbę, którą mu przedstawił – Hugo i tak miał zamiar dowiedzieć się, kim jest Łucznik. Intrygujące wydawało się to, że zdawał się na chwilę zapomnieć o swojej wojnie z Conradem oraz Joaquinem, którego wyzdrowienie widocznie przestało go interesować. Choć raz posłuchał w czymś Huga, ale brunet nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć. Było w końcu niemal pewne, że Villanueva już planował zemstę na Barosso za zamach na swoje życie, ale w tej chwili burmistrza Valle de Sombras interesowała głównie Victoria.
− Martwisz się o nią – wymsknęło się Delgado, kiedy przyglądał się w ciszy jak Fernando pracuje w swoim biurze.
− Oczywiście, że się martwię. To moja córka, Hugo – odparł lekko poirytowany Barosso.
− Nico i Alex też są twoimi dziećmi, ale jakoś zawsze miałeś ich gdzieś. Ciekawe.
Delgado zrobił dłuższą pauzę, zastanawiając się nad tym głęboko. Okropnie nie podobało mu się to uczucie. Coś co pojawiło się już dawno i czasami dawało o sobie znać. Nie potrafił stwierdzić, co to takiego, ale kiedy cichy głosik w jego głosie podsunął mu współczucie względem szefa, od razu odrzucił od siebie te irracjonalne myśli. Nie mógł mu współczuć, nie mógł z nim sympatyzować. Miał go nienawidzić. Musiał.
− Udało ci się coś ustalić w sprawie El Arquero? Jakieś tropy? – Fernando zmienił temat i widać było, że czuje się niekomfortowo, rozmawiając o Elenie. – Czy myślisz, że…
− …Łucznik miał coś wspólnego z atakiem na Victorię? Absolutnie nie. – Hugo zdawał się czytać w jego myślach. – Wierz lub nie, Victoria też ma wielu wrogów. Nie każdy próbuje dopaść ciebie poprzez ludzi, na których ci zależy. Na szczęście na niewielu osobach ci zależy, więc mają utrudnione zadanie – dodał złośliwie, chcąc trochę ocieplić atmosferę. – Łucznik to zupełnie inny typ człowieka.
− Dlaczego mówisz, jakbyś go znał?
− Sam nie wiem. Czuje, że mógłbym się z nim dogadać.
− Proszę cię. – Fernando prychnął, a Hugo poczuł się lekko dotknięty tą reakcją. – On rzekomo poluje na złych ludzi i wymierza sprawiedliwość, a ty… ty wymierzasz innym karę w moim imieniu. I raczej nie ma to nic wspólnego z byciem bohaterem. Znajdź go, Hugo. A jak to zrobisz, przyprowadź do mnie. Chcę się z nim osobiście rozprawić.
Hugo nic na to nie odpowiedział. Jeśli jego przypuszczenia były prawdziwe i to Fabian był Złodziejem z El Tesoro, to nawet Barosso nie miał takiej władzy, by wymierzyć mu karę. Delgado coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że sekretarz gubernatora prowadzi podwójne życie i nie wiedzieć czemu, niezmiernie go to intrygowało. Łucznik może i nie należał do najbardziej sympatycznych ludzi, z jakimi się spotkał, ale Hugo odczuwał wobec niego dziwny podziw. A niewielu ludzi potrafiło wywołać w nim takie uczucia. Rozmyślał nad tym jeszcze długo, kiedy spacerem zmierzał do domu Conrada. Był już późny wieczór i pod osłoną nocy mógł złożyć mu wizytę, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
− Masz pojęcie, która jest godzina? – Saverin otworzył mu drzwi, jeszcze zanim Delgado zdążył do nich cicho zapukać.
− I tak nie spałeś, więc w czym problem? – Wszedł jak do siebie i skierował się w stronę kuchni, sam się obsługując i nalewając mrożonej herbaty z lodówki. – Przecież sam mówiłeś, że mam być dyskretny.
− Tak, ale nie mieszkam teraz sam. – Zastępca burmistrza wymownie wskazał na sufit, gdzie piętro wyżej Lidia powinna już smacznie spać, bo rano musiała wstać do szkoły. – Jak sytuacja?
− Bez zmian. Dobra wiadomość jest taka, że na razie Fernando odpuszcza. Za bardzo przejął się Victorią, żeby planować jakiś ruch przeciwko tobie. Joaquina też zostawił w spokoju.
− To dobrze. Villanueva powinien trzymać się od tego z daleka.
− Wiesz, gdyby mnie ktoś próbował otruć, też pewnie bym się wkurzył. – Delgado usiadł na blacie kuchennym i wypił duszkiem herbatę. – Masz wyrzuty sumienia czy co? – zapytał, a widząc, że mężczyzna nie ma pojęcia, o czym mówi, wyjaśnił: − Jego matka nie żyje przez ciebie.
− Mercedes nie żyje, bo była zbyt słaba na ten świat – odpowiedział beznamiętnie Conrado, a Hugo się skrzywił. Dobrze wiedział, że wcale tak nie uważał. Saverin w odróżnieniu od Barosso widział, gdzie popełnił błędy i ilu niewinnych ludzi przez nie ucierpiało. Miało go to nawiedzać w koszmarach do końca życia. Ale nie lubił o tym mówić. – A co z Evą?
− Jest roztrzęsiona, boi się, że Villanueva będzie chciał ją kropnąć.
− I słusznie. Co ona sobie myślała, trując szefa kartelu na polecenie Barosso? – Conrado nadal nie mógł tego zrozumieć. Jako że Eva była jego szpiegiem przy Fernandzie, nie miał ostatnio sposobności z nią rozmawiać i wszystkiego dowiadywał się przez Huga. Być może Medina wzięła sobie za bardzo do serca bycie podwójnym agentem.
− Ludzie robią różne głupie rzeczy z miłości – skwitował Delgado, odstawiając szklankę na blat, nieco zbyt głośno, przez co Conrado upomniał go ostrzegawczym syknięciem przez zęby. – Musimy pogadać o Quenie. Nie jest z nim dobrze.
− Wygląda całkiem w porządku. Przykłada się do nauki, poprawił stopnie, jego rehabilitacja też idzie dobrym torem…
− Wiesz, że nie o tym mówię. – Delgado wywrócił oczami. – Ubzdurał sobie, że Joaquin wie, kim są jego biologiczni rodzice. Próbuje się do niego zbliżyć i wyciągnąć informacje. Na szczęście Villanueva jest wobec ciebie lojalny. Co by o nim nie mówić, nie zdradził twojej tajemnicy.
− Jak miło z jego strony. – Conrado założył ręce na piersi i czekał. Hugo widocznie chciał mu coś przekazać, ale się zawahał.
− Daj spokój, Conrado. Już czas.
− Czas na co?
− Na to, żebyś powiedział Quenowi, że jesteś jego ojcem.
Od strony schodów dało się słyszeć zduszone westchnienie i huk, kiedy ktoś próbując uciec w pośpiechu, poślizgnął się i przewrócił. Saverin zbladł, a Hugo potarł nerwowo kark i oświadczył, że musi wracać. Ten kryzys mężczyzna musiał zażegnać sam.
− Czy teraz będziemy się nawzajem podsłuchiwać? – Conrado uchylił ostrożnie drzwi do pokoju nastolatki. Zdążyła szybko wpełznąć pod pościel i zakryć się kołdrą, ale nie mogła go oszukać – dobrze wiedział, że wszystko słyszała. – A gdybym tak to ja podsłuchiwał, kiedy z Rosie plotkujecie o chłopakach?
− Rosie nie plotkuje o chłopakach – wypaliła cicho panna Montes, a Saverin podszedł do niej i odkrył nieco kołdrę, by móc spojrzeć jej w oczy. Wyglądały na zawstydzone i smutne, a jednocześnie błyszczały z przejęcia. Miała milion pytań, ale nie wiedziała, od czego zacząć.
− Mieliśmy umowę. Każdy szanuje prywatność drugiej osoby.
− Wiem, ale… − Lidia podniosła się na łóżku i odkryła twarz. Bała się jednak spojrzeć na Saverina. Widziała, że jest zawiedziony jej zachowaniem. – Usłyszałam jakieś szepty. Bałam się, że to Baron albo mój ojciec się tu wkradli.
− Nie przejmuj się. Mamy alarm i system monitorujący. Nic ci nie grozi.
− Nie o siebie się boję.
− Mi także nic nie będzie.
− Conrado… czy to prawda? Jesteś ojcem Quena? – Nie mogła uwierzyć, że taką informację udało mu się tak długo zachować tylko dla siebie. To nie miało sensu. Enrique był tak różny, nie tylko z wyglądu, ale w ogóle. Nic już nie rozumiała.
− Tak. – Nie było sensu udawać. Zrobiłby z niej tylko idiotkę, w końcu i tak wszystko słyszała. – Nie muszę ci chyba mówić, że powinno to pozostać między nami?
− Nikomu nie powiem. – Lidia oświadczyła bardzo poważnie, prostując się w łóżku, by pokazać swoją pełną gotowość do utrzymania tajemnicy. – Ale nie rozumiem, dlaczego mu nie powiesz?
− Muszę jeszcze pozałatwiać kilka rzeczy. To nie jest takie proste, a on też ostatnio wiele przeszedł. Śpij, Lidio. Jutro szkoła.
Pocałował ją w czoło i wyszedł, zamykając po cichu drzwi. Nie miała pojęcia, jakim cudem sądził, że będzie w stanie zasnąć po takich rewelacjach. Natomiast Saverin wrócił do swojej sypialni i otworzył książkę, by zająć czymś myśli. Po prostu nie chciał jej się przyznać, że sam nie był gotowy, by wyznać prawdę. Nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie.

***

Od powrotu Debory do rodzinnego miasta minął już prawie miesiąc. Kobieta nie mogła uwierzyć, że mieszkając pod jednym dachem z rodzonym bratem, zdążyła z nim zamienić raptem parę zdań. Miała mu sporo do powiedzenia i nieźle się namęczyła, by go przyszpilić do muru. Nawet jeśli oznaczało to zarwanie nocki. Ze swojej gościnnej sypialni widziała światła samochodu podjeżdżającego na podjazd przed domem. Od kiedy córka Balmacedy grywała w ich garażu, Fabian przestał tam parkować, chcąc dać jej nieco prywatności. Debora podejrzewała, że po prostu nie chciał wdawać się w niekomfortowe interakcje. Jose i Elena byli starymi znajomymi, ale to zawsze Silvia próbowała na siłę utrzymywać kontakt, usprawiedliwiając się tym, że w końcu oba małżeństwa miały dzieci w tym samym wieku. Fabian nigdy nie był przesadnie towarzyski, a jeśli już to dużo bardziej wolał obracać się wśród ludzi typu Basty’ego Castellano czy Francisca Castelani’ego, z którymi przecież znali się już szmat czasu. Debora odczekała chwilę, chcąc dać bratu czas, po czym powoli zeszła po schodach do jadalni, próbując nie obudzić domowników.
Guzman pomimo powrotu do domu nie zamierzał odpoczywać. Na stole leżały już teczki z dokumentami, kiedy zasiadał do niego z zimną kanapką w jednej dłoni. Nie wiedzieć czemu Deborę trochę to zabolało. Od dawna wiedziała, że jej brat jest pracoholikiem, ale liczyła, że chociaż udaje mu się zjeść porządny obiad od czasu do czasu.
− Mogę ci coś ugotować, jeśli chcesz – zaczęła, a on podniósł na nią wzrok, lekko zdezorientowany, że siostra jeszcze nie śpi. I chyba zdziwiony, że proponuje obiad, kiedy była beznadziejną kucharką. Debora podeszła bliżej i z ciekawością przyjrzała się papierom. – Wracasz do adwokatury? Dla kogo ten zakaz zbliżania się?
− Nie powinnaś już spać? – Fabian umiejętnie zasłonił poufne dane szklanką z sokiem pomarańczowym, unosząc brwi, jakby chciał ją ostrzec przed wścibstwem.
− Czekałam na ciebie – wyjaśniła, sadowiąc się na wolnym krześle. – To kogo chcemy się pozbyć? Kolejna kochanka?
− Nie bądź niemądra.
− Wiem, dlaczego wyjechaliście z San Nicolas, Fabian. Nela dużo mówi, kiedy myśli, że nie ma was w pobliżu. – Debora uśmiechnęła się lekko, bo jej bratanica, mimo że nieśmiała i małomówna, otwierała się przed nią, racząc ją najświeższymi plotkami.
− Więc zapewne wiesz, że przyjechałem, żeby zarządzać nowym biurem gubernatora. A Silvia objęła posadę redaktora w Luz del Norte. – Fabian odpowiadał tak dyplomatycznie, że było to nawet urocze. Wiedziała, że nie uda jej się złamać brata, nawet gdyby wyciągnęła ciężką artylerię.
Mężczyzna zawsze taki był – skryty i poważny, dużo bardziej dojrzały niż jego rówieśnicy. Wydawał się często wyprany z uczuć, jednak mimo sporej różnicy wieku wiedziała, że zawsze może na niego liczyć. Kiedy do niego dzwoniła w potrzebie, nieważne czy było to z powodu zawodu miłosnego czy śmierci przyjaciółki, zawsze stawał na wysokości zadania i nigdy nie chciał niczego w zamian. Pod wieloma względami nie miał łatwo. Mimo że był środkowym dzieckiem Guzmanów, to w nim pokładano największe nadzieje jako w jedynym męskim potomku. Ofelia była od dziecka chorowita a Debora zbyt roztrzepana, więc kiedy trzeba było kogoś obwinić o coś w domu, to Fabian zawsze obrywał. On i ojciec nigdy się nie dogadywali. Mieli tak różne charaktery, że nikogo to nie dziwiło. Pod wieloma względami relacja Fabiana z ojcem przypominała tę którą sam miał z własnym synem i Deborze przykro było na to patrzeć.
− Wiem, że miałeś romans z nauczycielką bliźniaków w San Nicolas – odbiła piłeczkę, postanawiając wyłożyć kawę na ławę. – Wiem, że tobie i Silvii od dawna się nie układa, ale… serio, braciszku? Z profesorką własnych dzieci?
− To nie był żaden romans – usprawiedliwił się, choć niebyt udolnie.
− Nie, tylko seks bez zobowiązań w sali chemii. – Debora prychnęła i skrzywiła się z obrzydzeniem. – Jordan dostał wtedy naganę.
− Cóż, sam się o to prosił, niszcząc auto nauczycielki. – Fabian nie rozumiał, do czego prowadzi ta rozmowa, ale Debora widocznie potrzebowała z kimś pomówić, więc pozwolił jej na te niezręczne pytania.
− Szczerze? Gdybym nakryła ojca posuwającego chemiczkę w mojej klasie, też bym tak zrobiła. Ciesz się, że twoje opony nie ucierpiały. − Przez chwilę wydawało się Deborze, że Fabian się uśmiechnął, ale nie była pewna, czy to czasem nie refleks światła w ciemnej jadalni. – Więc dlaczego pracujesz po nocach? – Wróciła do poprzedniej kwestii. – Kolejna przysługa dla przyjaciela? Kogo tym razem wkurzył Osvaldo?
− Debbie. – To jedno słowo wystarczyło by przestała drążyć temat. Fabian i Aldo byli jak pies z kotem w szkole, ale kiedy było trzeba, obaj zawsze się za sobą wstawiali. Byli wobec siebie lojalni, nawet jeśli jeden groził drugiemu od czasu do czasu. Taką już po prostu mieli dynamikę w tej niecodziennej przyjaźni.
− Czy Aldo ma kłopoty? Chyba nikogo nie skrzywdził?
− Nie, skąd ten pomysł?
− Po prostu. Jego synalek powinien dostać zakaz zbliżania się do reszty uczniów. – Panna Guzman oparła łokcie na stole i zamilkła, bo nie wiedziała, jak tutaj subtelnie poruszyć temat bliźniaków. Chciała wygarnąć bratu i poskarżyć się na bratową, ale Fabian wyglądał na tak zmęczonego, że nie miała do tego serca. − Rozmawiałeś z Ofelią?
− Tak, nie chciała pieniędzy – odpowiedział machinalnie, mimo że nie o to pytała.
− Chodzi mi o Rafaela. Podobno odmawia wizyt.
− Wiem. Złożyłem wniosek o wizytę, ale został odrzucony na jego prośbę. Nie chce z nikim rozmawiać. Właściwie to mu się nie dziwie. Pokutuje. – Guzman nie wydawał się tym faktem zatroskany. Mówił rzeczowo i konkretnie, za to Debora wyglądała na naprawdę zmartwioną. Ich siostra nikomu nie powiedziała o chorobie, a teraz nawet nie mogła porozmawiać z mężem, który unikał nawet minimalnego kontaktu, przebywając w więzieniu.
− Choć jeden facet w tej okolicy bierze odpowiedzialność za swoje czyny i ma trochę wstydu – stwierdziła po chwili, zerkając ukradkiem na brata spod długich ciemnych rzęs ciekawa jak zareaguje.
− A skoro już o tym mowa – mruknął Fabian, powracając do swoich dokumentów. – Raczysz mi wreszcie wyjaśnić, o co chodziło z tą sceną, którą urządziłaś na pogrzebie Gilberta? Uderzyłaś burmistrza.
− Zastępcę burmistrza – sprostowała kobieta, a Fabian po raz pierwszy tego wieczoru parsknął głośnym śmiechem.
− Proszę cię. Wszyscy wiedzą, że to on nosi spodnie w ratuszu. Dosłownie i w przenośni. Jimena wygrała wybory tylko dlatego, że szantażowała Rafaela ujawnieniem jego nielegalnych interesów z Barosso. Nasz szwagier praktycznie oddał stołek walkowerem. Myślisz, że ludzie zagłosowaliby na Bustamante, gdyby mieli alternatywę? – Fabian nie przestawał się uśmiechać. Bawiło go to, że wielu ludzi nadal wierzyło we władzę Jimeny. – Mieszkańcy Pueblo de Luz nie są aż tak oświeceni, by chcieć równouprawnienia w sferze politycznej. Jimena może próbować swoich feministycznych zagrywek, ale jeśli nie sprawdziło się to w Valle de Sombras, nie sprawdzi się i tutaj. Dlatego mam do ciebie prośbę, Deb – Fabian podniósł ponownie wzrok i skupił go na swojej młodszej siostrzyczce. – Wolałbym żebyś mnie najpierw informowała, jeśli najdzie cię ochota do wszczynania awantur z burmistrzem Saverinem.
− Dlaczego? Bo to źle wygląda, że twoja siostra nie zna swojego miejsca? Może mam też lizać buty gubernatorowi, tak jak ty to robiłeś z ostatnimi trzema facetami, którzy piastowali ten urząd? – Troska o brata zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Poczuła się niebywale zirytowana wzmianką o Conradzie.
− Po prostu nie chcę sobie robić wroga w Saverinie. To wszystko. – Fabian podpisał kilka dokumentów zamaszyście i odłożył je na równy stosik. – Co on ci w ogóle zrobił, że zasłużył na policzek?
− Pytasz mnie o to po miesiącu? Dzięki za troskę, braciszku – rzuciła z ironią, a zaraz potem dął się słyszeć lekki trzask dobiegający od frontu. – Co to było?
− To tylko Jordan. Wymyka się przez okno po drzewie – odparł jak gdyby nigdy nic Fabian, studiując kolejne papiery. – Pewnie znów złamał gałąź.
− I mówisz o tym z takim spokojem? W mieście grasują niebezpieczne kartele, jakiś gwałciciel i Bóg jeden wie jacy jeszcze zbrodniarze, a ty masz gdzieś, że twój syn wychodzi i przychodzi kiedy chce?
− Jordi umie o siebie zadbać. Poza tym wiem, gdzie chodzi. – Fabian zawiesił na chwilę głos, wpatrując się w dokumenty i udając, że uważnie je studiuje, ale nie uszło uwadze Debory, że jego gałki oczne wcale się nie poruszają. Może jednak nie był tak pozbawiony uczuć jak myślała. – Chodzi na cmentarz. Gra tam na skrzypcach.
− Na cmentarzu? Skąd wiesz?
− Bo go śledziłem.
− To bardzo w twoim stylu. Nie mogłeś z nim pogadać?
− Chyba odnosisz mylne wrażenie, że z moim synem można normalnie porozmawiać. On tego nie chce.
− Mógłbyś się postarać.
− Więc o co poszło z Saverinem? – powrócił do poprzedniego tematu, dając jej jasno do zrozumienia, że nie zamierza ciągnąć dyskusji o Jordanie. – Co ci takiego okropnego zrobił?
− Pamiętasz moją przyjaciółkę ze studiów, Andreę? – odezwała się w końcu, bezmyślnie zginając rogi jednej z teczek leżących na stole.
− Ta ładna brunetka, która zmarła? Pamiętam, byłem z tobą na pogrzebie. Zadzwoniłaś do mnie z płaczem w środku nocy, prosząc, żebym przyjechał do stolicy. Od razu złapałem samolot.
− Tak. – Debora zawahała się. – Tylko że Andrea nie zmarła, ona zginęła. Zabili ją członkowie kartelu.
− W tamtych czasach było bardzo niebezpiecznie. Wnioskowałem dla ciebie o akademik blisko kampusu, żebyś nie musiała daleko dojeżdżać. – Fabian odłożył dokumenty, czując, że to poważna rozmowa.
− No właśnie. A więc… Conrado, to znaczy burmistrz Saverin – poprawiła się, krzywiąc się na wspomnienie mężczyzny – był jej mężem.
− Naprawdę? – Guzman wydawał się tym faktem zainteresowany. Słyszał, że Saverin był wdowcem, ale nigdy przez myśl mu nie przeszło, że był mężem przyjaciółki Debory. – Nie pamiętam go z pogrzebu.
− Bo go na nim nie było. – Debora uśmiechnęła się smutno. Minęło ponad siedemnaście lat, a ona wciąż chowała o to urazę. – Wyjechał nagle, nie dając nikomu znaku życia. Dał mi tylko pieniądze na organizację pogrzebu i tyle go widziałam. Do czasu pogrzebu Gilberta. Na tym akurat się zjawił.
− To dziwne. – Fabian zastanowił się nad tym. – Saverin wydaje typem człowieka, któremu zależy na sprawiedliwości. Dlaczego nie dochodził jej wtedy? Nie chciał pomścić żony?
− Był… sama nie wiem. Nie był wtedy sobą. Nigdy wcześniej go takim nie widziałam. Ale nie to jest najgorsze.
− Jest coś gorszego od niepojawienia się na pogrzebie własnej żony?
− Co tak siedzicie po ciemku? – Na dźwięk głosu Silvii rodzeństwo się wzdrygnęło. Nie usłyszeli, kiedy wróciła do domu. – Ktoś umarł? Skąd te grobowe miny?
− Znikąd. Idę się położyć. – Debora pokręciła głową, jakby sama chciała oddalić od siebie ponure myśli. Cmoknęła brata w policzek na dobranoc i pomachała niezdarnie bratowej, wchodząc powoli po schodach.
Długo jednak nie mogła zasnąć. Siedząc w oknie i wypatrując nadchodzącego Jordana, myślała o wielu sprawach sprzed siedemnastu lat. Dlaczego Conrado nigdy nie nalegał na dochodzenia w sprawie zabójstwa Andrei? Dlaczego dona Prudencja Vega nie chciała mówić o okaleczeniu? Dlaczego Saverin skłamał, że kartel zamordował Andreę, zanim zdążyła urodzić dziecko? Debora wiedziała bowiem od koronera, że w momencie śmierci, Andrea zdecydowanie nie była już w ciąży. Tablice nagrobne na cmentarzu w Mexico City kłamały. Gdzieś tam być może dziecko Andi i Conrada żyło i miało się dobrze. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Saverin poświęcił ostatnie lata, by je znaleźć. I jeśli coś go przyciągnęło do Pueblo de Luz, oznaczało to tylko jedno – w końcu mu się to udało.

***

Komenda policji Pueblo de Luz jeszcze nigdy nie miała tyle na głowie, co ostatnio. Ivan Molina już i tak był dość poirytowany, kiedy pojawienie się Jose Balmacedy w jego biurze tylko pogorszyło sytuację.
− Wybacz, Ivan, ale Jose nalegał. Chodzi o jakieś listy z pogróżkami – poinformowała szeryfa Ursula Duarte, wznosząc oczy ku niebu i przepuszczając w wejściu Jose, który nie czekał na specjalne zaproszenie Moliny.
− Dzięki, możesz wracać do zajęć. – Ivan machnął jej ręką i złapał się za nasadę nosa, czekając na to, co ma mu do powiedzenia Jose.
− To nie żadne listy z pogróżkami a jawne zniesławienie. Prasa rozpisuje się już o tym, że moja spółka odpowiada za katastrofę mostu. – Balmaceda miał mnóstwo wolnego czasu i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. – Myślałem, że komisja dopiero zwołała obrady, ale na mnie i na mojej firmie już wieszają psy.
− Nie mówią nic niezgodnego z prawdą. – Ivan odłożył na bok środowe wydanie Luz del Norte, w którym Silvia żywo opisywała spotkanie Jose i Łucznika, które zostało barwnie opisane przez świadków zdarzenia. Kopia liściku również znalazła się w gazecie. Tuż po tym jak pijany Jose wyrzucił karteczkę, któryś z jego pracowników sprytnie ją odnalazł i przesłał do redakcji.
− Ivan, jesteś szeryfem. Powinieneś być obiektywy.
− Ja obiektywny? – Molina zaśmiał się szczerze i wstał od biurka. – Pomyliłeś mnie z Bastym. Czego chcesz? Jestem zajęty.
− Pierdzeniem w stołek? – odgryzł się Jose, a Molina wyczuł od niego woń alkoholu. Zaczął się zastanawiać, czy te bzdury, które Emily Guerra kładła do głowy jego zastępcy mogą mieć jakieś podstawy. Wcześniej nawet współczuł Jose, bo doskonale wiedział, co to znaczy stracić dziecko, ale teraz czuł do niego odrazę.
− Wolę pierdzieć w stołek niż zaglądać do kieliszka. Ile dziś wypiłeś?
− Niewystarczająco dużo, by odbyć z tobą miłą rozmowę. – Balmaceda skrzywił się, widząc, że nic nie ugra. Jego reputacja była skończona, bez względu na wyniki obrad komisji, to było pewne. – Zajmiesz się tym?
− Już mówiłem, jesteśmy bardzo zajęci. Mamy na głowie mnóstwo poważnych przestępstw. Twoje widzimisię i urażona duma nie jest na liście moim priorytetów. Pewnie słyszałeś o napaści na Victorię Diaz de Reverte? To obecnie spędza nam sen z powiek. – Uważnie obserwował reakcję Jose, ale nie udało mu się niczego po nim poznać. Balmaceda miał rozbiegany wzrok i śmierdział whisky. – Doprowadź się do porządku. Śmierdzisz na kilometr. I zostaw auto, nie ma mowy, że puszczę cię po pijaku.
− Myślisz, że skoro jesteś szeryfem, to jesteś nietykalny? Nie jesteś człowiekiem, którego nie można zastąpić. Zapamiętaj to sobie, Ivan.
− Ty też zapamiętaj sobie jedno. – Ivan podszedł bliżej i gwałtownie szarpnął Jose za kołnierz koszuli, przybliżając go do siebie. Balmaceda tego się nie spodziewał. Szeryf zdecydowanie przekraczał swoje uprawnienia. – Jeśli następnym razem najdzie cię ochota, żeby bawić się w damskiego boksera, to inaczej będziemy rozmawiać.
− O czym ty mówisz?
− Nie udawaj głupka. Żona może chronić twój tyłek, ale twojej gęby nie ochroni. Jeszcze raz podniesiesz rękę na Elenę, a osobiście ci przypierdolę. I odznaka nie ma tutaj żadnego znaczenia. Ja mogę wszystko, Jose. Więc nie wkurzaj mnie, wracaj do domu i wytrzeźwiej, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował. Straciłeś syna, do cholery. To czas żałoby. Dobrze go wykorzystaj, bo nie będziesz miał drugiej szansy.
Jose zrobił się purpurowy na twarzy, ale nie wiadomo czy ze wstydu, złości czy z powodu powoli zaciskającego się na jego krtani kołnierzyka koszuli. Kiwnął lekko głową, nie mogąc wykrztusić słowa i dopiero wtedy Ivan go puścił, wskazując drzwi. Nie żartował. Jose Balmaceda działał mu na nerwy, a wydarzenia z wieczora Halloween tylko pogłębiły niechęć szeryfa do jego osoby. Postanowił nie czepiać się Basty’ego i dać mu wolną rękę. Balmaceda zdecydowanie nie przypominał człowieka, którego kiedyś znał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:53:44 02-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III 135


Dom przed którym zatrzymała się taksówka był z zbudowany z czerwonej cegły. Nieruchomość była zlokalizowana na obrzeżach miasta w katolickiej dzielnicy. Szatyn zapłacił za kurs i wysiadł stawiając kołnierz kurtki chcąc chociaż na chwilę osłonić się przez chłodem i deszczem. Przed wyjazdem do Meksyku był winien spotkanie jeszcze jednej osobie. Pchnął lekko furtkę i ruszył ku drzwiom. Nacisnął dzwonek i czekał. Drzwi otworzyła mu kilkuletnie dziewczynka z dwoma blond kucykami. Michael uśmiechnął się lekko.
— Zastałem ciocię Moirę? — zapytał. Dziewczynka zmarszczyła nosek i pokiwała głową.
— Ciociu!, jakiś chudy stary facet do ciebie! — krzyknęła do wnętrza. Z trudem zachował kamienne oblicze. Mała miała na oko sześć lat więc każdy od niej w jej mniemaniu był stary.
— Gia, tyle razy ci mówiłam, żebyś nie nazywała nikogo starym — kobieta podeszła do drzwi. Bezwiednie wytarł wilgotne dłonie o spodnie. Mógł stanąć naprzeciwko największych zwyrodnialców w historii, ale spotkanie z Moirą stresowało go po stokroć bardziej. Głośno przełknął ślinę.
— Dobry wieczór ciociu — wykrztusił. Kobieta patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami.
— Gia, idź odrabiać lekcję — dziewczynka dość niechętnie weszła do środka. Słyszał jej ciężkie kroki na schodach. — Słowa o twojej śmierci jak widzę były grubo przesadzone — odsunęła się w progu zapraszając go tym samym do środka. Gdy ściągnął buty kobieta uśmiechnęła się. — Nie wiem czy mam najpierw ochotę złoić ci skórę czy cię przytulić?
— A da się tak jedno i drugie?
Roześmiała się i przygarnęła go do siebie. Zamknął oczy i wciągnął w płuca znajomy zapach. Cynamonu i mydła. Odsunęła go i ujęła jego twarz w swoje dłonie.
— Aleś ty jesteś suchy — skomentowała gładząc go palcami po policzkach. — Chodźmy do kuchni mam ciasto drożdżowe — obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku pomieszczenia. Michael powiesił kurtkę na wieszaku i ruszył za nią. W pomieszczeniu było jasno i przytulnie. Ciasto drożdżowe pyszniło się na blacie.
— Ładnie tu — zaczął gdy Moira napełniła czajnik wodą i postawiła go na kuchence. Z szafki wyciągnęła imbryk do herbaty.
— Nic się tu nie zmieniło odkąd ostatni raz tu byłeś — odpowiedziała na to zerkając na niego przez ramię. — No sama skóra i kości. Nie karmili cię tam zbyt dobrze co? — pomyślał o tych wszystkich nocach gdy chodził głodny spać. Wzruszył jedynie w odpowiedzi ramionami. — Mam ochotę skopać ci dupę Michael. Wiesz ile wydałam na twój pogrzeb?
— Zwrócę ci co do centa — zapewnił ją a ona prychnęła.
— Nie chcę twoich pieniędzy
— To dlaczego mi to wypominasz?
— Bo coś ci wypomnieć muszę. Jesteś zdecydowanie za stary na lanie — gdy sięgnął do kieszeni spodni dodała — ani się waż mi tutaj palić! Michael oparł dłonie na stole aby po chwili bezceremonialnie odłamać spory kawałek drożdżowego ciasta. Wbił w niego w zęby i znowu poczuł się jak tamten wygłodzony pięciolatek który z nią zamieszkał. Postawiła przez nim talerz i filiżankę herbaty. Zaczekała aż zje i ukroiła mu kolejny kawałek. — Gdzie byłeś?
— Wiesz że nie mogę ci powiedzieć.
— Nie pieprz
— Nie przeklinaj — uniosła brew a on się uśmiechnął. Wokół oczu pojawiły się drobne zmarszczki. — W Syrii.
— Dlaczego urządziliście mi pogrzeb?
— Była też irlandzka stypa — dodała. — Twoja siostra się uparła. Zamierzasz ją powiadomić o swoim powrocie za grobu?
— Uznałem że tobie pójdzie lepiej — odpowiedział na to. Moira wzniosła oczy do góry jakby prosiła samego Boga o pomoc.
— Żonie mam nadzieję powiesz sam? — zapytała go. Michael przełknął ciasto które miał w ustach. Ciocia nigdy mu nie darowała, że wzięli tylko ślub cywilny i za nim go wyściskała dała mu ścierką po głowie.
— Lecę do niej do Meksyku — wyjaśnił — Mam nadzieję że nie wyrzuciłaś saksofonu przez okno?
— Tym razem nie urobisz jej grając piosenkę na parkingu — zaznaczyła kobieta dolewając mu herbaty do filiżanki. — To ona jej zostawię przyjemność rozwalenia ci tego saksofonu na głowie.
— Nie jadę tam grać jej Tylor Swift tylko poprosić ją o rozwód — Moira wpatrywała się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Rozwód? Cóż jeśli ona nie rozwali ci saksofonu na głowie ja zrobię to sama albo lepiej pomogę jej. Rozwód? To po to wracasz?
— Moira, tak będzie lepiej.
— Dla kogo? Dla niej? Nie wiesz tego to ci powiem. Gdy „umarłeś” — zaznaczyła w powietrzu cudzysłów to do jej drzwi zapukali faceci w mundurach dając jej twoje nieśmiertelniki. Twoja siostra wyrzuciła ją z twojego pogrzebu — dodała.
— Moria
— Nie wychowałam tchórza —rzuciła — zdecydowałeś się spalić za sobą wszystkie mosty? Dobrze. Miałeś odwagę wpakować swój chudy tyłek do Syrii? Niech ci będzie a teraz bądź tak łaskaw i zmierz się z konsekwencjami — wstała — pójdę po ten twój cholerny saksofon.

***

Elena Victoria Diaz de Reverte większość czasu spędzała poruszając się na wózku. Gdy zaszywała się w domu na wzgórzach sąsiedniego miasteczka i obserwowała wschody i zachody słońca nad winnicą towarzyszył jej nie tylko pies i syn, ale także wózek. Publicznie natomiast stawiała powolne kroki opierając się na lasce z wizerunkiem orła. Wybrała go celowo świadoma, że uderzy w czułe ego swojego współpracownika. Nie spodziewała się jednak tych wszystkich ojcowskich uczuć ani tego, że biologiczny ojciec będzie tańczył jak mu zagra. Victoria jednak nie zamierzała dłużej ukrywać się za jego plecami. Najwyższa pora aby wyjść nie co z cienia potężnego człowieka. Mężczyzna, którego cała życie się bała zaczynał wreszcie przypominać człowieka. Palcami zabębniła w blat biurka gdy Dante wraz z jej asystentką wnieśli do sali obrad makietę przedstawiając zawalony most. Jasnowłosa przechyliła na bok głowę i powoli wstała z zajmowanego miejsca. Musiała zmienić pozycję. Dłonie płasko oparła na blacie. Dante natychmiast znalazł się przy niej. Posłała mu karcące spojrzenie. Nie opuszczał jej boku ani na sekundę. Pod oczami mężczyzny dało się dostrzec głębokie cienie. Wiedziała, że miał wyrzuty sumienia, że pozwolił jej wracać samej do domu tamtej nocy. Victoria nie miała o to żalu ani przez chwilę. Pierwszy z krzesła podniósł się Giovanni podchodząc do makiety.
— Wydrukowałam makietę mostu na drukarce 3D — odezwała się gdy wiedziała, że głos jej na zadrży. — W odpowiedniej skali oczywiście w oparciu o projekt złożony przez pana Balmacedę — zaczekała aż zebrani otrzymają odpowiednie dokumenty. — Musimy także omówić listę ekspertów, którzy pomogą nam w ustaleniu przyczyny katastrofy.
— Most zbudowano z najtańszych materiałów
— Myślę Giovanni , że z wnioskami zaczekamy do otrzymania pełnej analizy — weszła mu w słowo Victoria — w tej sytuacji wszyscy musimy zachować trzeźwy osąd.
— Niech zgadnę Hektor jest na liście?
— Nie — odpowiedziała mu przenosząc ciężar ciała na zdrową nogę — myślę że najlepszym rozwiązaniem jest znalezienie eksperta który w żaden sposób nie jest związany z żadnym z miast.
— Proponuje pani kogoś zza granicy? — domyślił się jej intencji Guzman.
— To może być ktoś ze stolicy — odpowiedziała mu — najważniejsze będzie wybranie człowieka, który nie będzie miał żadnego interesu w opowiadaniu się po którejkolwiek ze stron. — urwała ostrożnie robiąc kilka kroków w stronę makiety — na następnym zebraniu omówimy listę kandydatów, myślę, że możemy wezwać na przesłuchanie pierwszych świadków. Myślę, że na tym możemy zakończyć dzisiejsze spotkanie.
Nikt nie protestował. Wszyscy zabrani mieli bowiem inne równie ważne obowiązki. Victoria gdy Fabian Guzman, Romo i pani prokurator opuścili salę i została tylko z ociągającym się Conrado odsunęła krzesło i usiadła z grymasem bólu na twarzy. Conrado bez słowa podał jej wysoką szklankę z wodą.
— Jak się czujesz?
— Jakbym miała kawałek metalu zamiast biodra — odpowiedziała mu. — Minie trochę czasu za nim przyzwyczaję się do piszczących bramek na lotniskach — uśmiechnęła się lekko sięgając po szklankę. — Nic mi nie jest — zapewniła go. — Dziękuje — zmarszczył brwi — Javier powiedział mi, że uratowałeś mi życie. Niepotrzebnie, ale dzięki.
— Vikcy, nie chcę
— Nie rób tego. Nie udzielaj mi rad, nie mów że powinnam siedzieć w domu. Ty gdy straciłeś żonę i syna nie zamknąłeś się w czterech ścianach i nie płakałeś w poduszkę więc nie mów mi proszę co mam robić. — intensywnie wpatrywała się w makietę. — Zamierzam znaleźć winnego — zapadła cisza. Severin zastanawiał się którego z winnych ma na myśli blondynka? Jasnowłosa uśmiechnęła się smutno. — Gdy zacznę płakać już nie przestanę — odezwała się po chwili — wolę skupić się na działaniu inaczej palnę sobie w łeb i twoje bohaterskie czynny na nic się zdadzą.
— Victorio.
— Nie zamierzam popełniać samobójstwa — zaznaczyła chociaż bandaże na jej nadgarstkach świadczyły o czymś wręcz przeciwnym — i to nie twoja wina — zapewniła go.
— Mama! — radosny dziecięcy pisk wypełnił pomieszczenie gdy do środka wbiegł Alec z Hermesem. Zwierzę podbiegło do Conrado i trąciło jego dłoń. Mężczyzna pogłaskał go po łbie. — Cześć wujku. — przywitał się z Conrado maluch siadając na kolanach Victorii. — Wracamy do domu mamusiu?— na te pytanie Victorii najtrudniej było odpowiedzieć. Palcami przeczesała jasne loki synka i popatrzyła na męża stojącego w drzwiach. Od tygodni zachowywali się wobec siebie uprzejmie. Chłodno, ale uprzejmie. Mały Alec niemal od razu to zauważył. I wcale mu się to nie podobało. Pocałowała chłopczyka w czółko, a uśmiech znikł momentalnie z jego buzi.
— Mamusia musi jeszcze dziś trochę popracować — odezwała się — ale wieczorem będę cała twoja?
— Obiecujesz?
— Obiecuje.

***
Ból głowy rozsadzał jej czaszkę. Leżała w łóżku zwinięta w kulkę czując się jakby ktoś uderzał jej głową o ścianę. Przycisnęła do twarzy poduszkę tłumiąc dopływ światła. Wszystko było wręcz nieznośnie jasne i jaskrawe. I wszystko ją bolało. Głowa, oczy mięśnie i kości. Kolana nocnej przycisnęła do klatki piersiowej. Bolał ją brzuch, skóra swędziała niemiłosiernie. Rosie miała ochotę krzyczeć. Zęby zacisnęła na poduszce przekręcając się na na brzuch. Chciała spać. Pragnęła tylko spać, lecz sen uznał, że nie przyjdzie. Wściekle zamachała nogami i przekręciła się na wznak. Pięściami kilkukrotnie uderzyła w materac łóżka. Na bok odrzuciła mokrą od łez i śliny poduszkę i usiadła. Wstała bardzo powoli idąc do łazienki. Tam w półmroku rozebrała się i weszła pod prysznic unosząc twarz ku górze.
Rose niewiele pamiętała z imprezy u Olivii. Pamiętała głośną muzykę, wróżkę Eleni bredzącą coś o śmierci i siebie wybiegającą za czarownicą. Powinna była zostać w środku, ale nie zrobiła tego. Chciała tylko porozmawiać. Chciała porozmawiać z Jules. Usłyszeć jej głos, usłyszeć jej chichot, zobaczyć jej uśmiech. Nic by się nie stało gdyby została w środku. Palcami przeczesała mokre włosy opierając czoło o płytki.
— To nie twoja winna że nie żyje — wymamrotała do siebie. — To nie twoja wina mój mały Kwiatuszku ty byłaś moim Słońcem i najlepszym co mnie w życiu spotkało. Proszę moje kochanie przestań się krzywdzić. Jestem szczęśliwa. Odnalazłam spokój ty także musisz. Musisz żyć. Moje serce jest i zawsze będzie należeć do ciebie. — pociągnęła nosem. Wszystko co wydarzyło się potem było jak za mgłą. Nie powinna brać piguł od Fernandeza, ale chciała jedynie zapomnieć. Chciała zapomnieć o tym co usłyszała. Nie chciała wierzyć, że to była jej Jules, ale tylko ona nazywała ją „Kwiatuszkiem” Tylko ona — nastolatka osunęła się powoli na podłogę nogi przyciągając do siebie. Mogła zapomnieć co działo się po zażyciu prochów, ale doskonale zapamięta spojrzenie Tony Castelani. Wierzchem dłoni wytarła twarz i wstała sięgając po szampon. Musiała doprowadzić się do stanu względnej używalności. Mycie włosów, nakładanie odżywki, żel pod prysznic, pianka do golenia. Powtarzalność czynności sprawiła, że jej ręce przestały się trząść. Zakręciła wodę i chwyciła ręcznik przesuwając miękkim materiałem po twarzy. I dopiero wtedy po omacku odważyła się włączyć światło. Popatrzyła w lustro. Wyglądała okropnie. Podkrążone oczy, blada ziemista cera i wieki pryszcz na brodzie. Wzdrygnęła się i roześmiała. Tak bardzo brakowało jej właśnie takich problemów jak krosty! Palcami rozczesała włosy.
Dwadzieścia minut później ubrana w ulubione ciuchy, z lekkim makijażem powoli zeszła na dół. Dom Castelanich. Stara rodzinna obrośnięta bluszczem budowla była cicha. Dwa psy na widok swojej ulubionej właścicielki poderwały się do góry i podeszły domagając się pieszczot. Jasnowłosa zagarnęła kolorową piłkę i wyszła do ogrodu. Rzuciła kolorowy przedmiot, a Thor i Loki ruszyły w radosną pogoń. Ręce wcisnęła w kieszenie strażackiej bluzy ojca.
— Nie jestem pewien czy wyjście na zewnątrz z mokrymi włosami to dobry pomysł — usłyszała za sobą głos Dicka Pereza — po tej koszmarnej grypie powinnaś siedzieć pod kocem i pić ciepłą herbatkę.
— Ty powinieneś się wyprowadzić. Gdzie rodzice?
— Pojechali do lekarza — poinformował ją. Rose chwyciła piłkę i rzuciła psiakom ponowie. — Zaraziłaś mamę — oznajmił. — Nie jestem jednak zdziwiony skoro z domu wyszłaś w takiej podfruwajce.
— To była normalna spódniczka — oznajmiła mu siadając na podłodze tarasu.
— Ja i babcia nie będziemy wam już więcej przeszkadzać. Wracamy do domu.
— Z Bogiem — powiedziała i machnęła ręką. Perez prychnął zniesmaczony zachowaniem wnuczki. Od dawna uważał, że rodzice nie potrafili jej prawidłowo wychować. — Ktokolwiek uciął ci sprzęt — zaczęła — oddał wielką przysługę ludzkości.
— Rose — Francisco Castelani z trudem krył rozbawienie wychodząc na taras. Popatrzył na czubek jasnej głowy córki to na teścia, który zrobił się purpurowy na twarzy. Starszy mężczyzna wyminął go bez słowa. Strażak usiadł obok niej na tarasie zerkając w stronę psów, które płożyły się na trawie i ani myślały wrócić z kolorową piłką.
— Oni nie wiedzą? — zapytała ojca.
— Nie — potwierdził — uznaliśmy, że nigdy się ich nie pozbędziemy jeśli powiemy im o twojej siostrzyczce.
— To może być chłopak — stwierdziła rozsądnie dziewczyna zerkając na ojca który uśmiechnął się półgębkiem. — To ona?
— Tak, to ona — potwierdził — Mama ma zdjęcie.
— Nie dzięki. Nie odróżnię nóg od głowy — wypaliła i ugryzła się boleśnie w język gdy patrzyła jak uśmiech znika z twarzy ojca. Z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy. Zasłużyli na lepszą córkę niż ona. — Przepraszam — wymamrotała. Castelani wstał i wyciągnął rękę do córki. Wzięła ją ostrożnie i wstała siadając z tatą razem na huśtawce. Przytuliła się do jego boku. — Nic jej nie jest?
— Nie, rośnie jak na drożdżach. To było rutynowe badanie — mężczyzna westchnął palcami przeczesując włosy. Odbił huśtawkę, która zakołysała się. — Nie planowaliśmy czwartego dziecka. — oderwała głowę od ramienia ojca i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— Wiedziałam, że nie wiecie co to gumki!
— Rose — jęknął Francisco — takie rzeczy się zdarzają.
Na końcu języka już miała ripostę, ale uznała, że ją sobie daruje. Dogryzanie rodzicom było zabawne, ale wiedziała, że pod tą otoczką wesołości są zranieni i zmartwienie. Mogła nie być zadowolona z faktu, że będzie jeszcze raz starszą siostrą ale dokładnie im problemów to co ostatnie powinna im fundować. Wtuliła się mocnej w jego boku. Powinna z tego korzystać póki na piersi ojca nie śpi mała różowa kulka. Rosie pamiętała narodziny narodziny braci i chociaż sama była wtedy dzieckiem lubiła patrzeć jak chłopcy śpią na rękach któregoś z rodziców.
— Sama kiedyś tak spałam — wymamrotała.
— Kiedyś się mieściłaś — odezwał się jakby czytał jej w myślach. — Gdy się urodziłaś mama musiała odpocząć więc pielęgniarka pozwoliła mi z tobą trochę posiedzieć. Leżałaś na mojej piersi i raz na jakiś czas unosiłaś do góry główkę jakbyś chciała się upewnić, że nadal tam jestem.
— Byłeś przy moich narodzinach? — zapytała go.
— W dziewięćdziesiątym ósmym nie było to praktykowane — wyjaśnił — ale zmieniłem ci pierwszą pieluchę — Rose uśmiechnęła się lekko mocniej wtulając w tatę.
— Powiedzieliście już chłopcom?
— Chcemy to zrobić dziś wieczorem. Będą frytki, burgery i lody.
— Tato — zaczęła — zadzwonisz umówić mnie u Leo? Może wciśnie mnie na jutro.
— Zadzwonię — zapewnił ją i pocałował ją we włosy. Wstał i wszedł do domu, żeby zadzwonić. Na taras wyszedł James i usiadł obok siostry.
— Jake boi się że zarażasz grypą — odezwał się po chwili — Musisz z tym skończyć — powiedział stanowczo.
— Jamie.
— Jeśli z tym nie skończysz umrzesz — oznajmił i zostawił Rosie zaskoczoną i samą.

***
Fernando Barosso nie potrafił ukryć swojego zaskoczenia gdy okazało się że Victoria zażyczyła sobie jego obecności w „Czarnym kocie” w czwartkowy wieczór gdy lokal z powodu karaoke pękał w szwach. Blondynka przezornie wcześniej zarezerwowała dla nich stolik gdzie rozgrywali partię szachów. Nando ledwie mógł się skupić nad grą. Zerknął na jasnowłosą, która im starsza była tym coraz mnie przypominała matkę a zaczynała przypominać babkę od strony ojca. Z długimi jasnymi lokami, jasnymi oczami była jak żywcem wyjęta ze starych rodzinnych fotografii. Burmistrz Valle de Sombras zastanawiał się coraz intensywniej czy wszyscy to widzą czy tylko on popada w coraz to większą paranoję.
— Co my tu robimy? — zapytał ją. Podniosła na niego wzrok.
— Gramy w szachy — odpowiedziała mu sięgając po wodę.
— Victorio, jestem stary i zbyt mądry żeby nie dostrzegać w tym wszystkim drugiego dna. Trzy stoliki dalej siedzą dziennikarze pracujący dla Sylvii.
— Wiem — odpowiedziała na to — stołują się tutaj w każdy czwartek. Odkąd Sylvia została właścicielką gazety to ich tradycja chociaż sama rzadko przychodzi.
— Jutro będziemy tematem numeru
— I co z tego? — odpowiedziała na to. — Ludzie od tygodni nie mówią o niczym innym jak o naszym romansie.
— Postanowiłaś dolać więc oliwy do ognia? — zapytał ją z niedowierzaniem.
— Nie, postanowiłam to olać i ty też powinieneś. Jesteś szczęśliwym mężem i ojcem a ten obiad to czysto biznesowe spotkanie. Cieszę się że udało ci się dogadać z Ministerstwem Opieki Społecznej i Rodziny. Miasto dostanie dofinansowanie do zapomóg dla poszkodowanych w katastrofie i znalazły się pieniądze na dwa kolejne etaty w miejskim publicznym żłobku.
— Zadziałał mój urok osobisty.
— Raczej program który napisałam, ale skoro chcesz wierzyć że nadal go posiadasz — przesunęła pionek po szachownicy. — Mów.
— Co?
— To co leży ci na wątrobie.
— Dlaczego to robisz? Udajesz, że wszystko jest w porządku — doprecyzował. Elena podniosła na niego wzrok.
— Jeśli przestanę rozpadnę się na kawałki — odpowiedziała wręcz z rozbrajającą szczerością młoda kobieta. — Uciekam w pracę, żeby nie myśleć o tym co się stało co straciłam i co jeszcze stracę. Gdy siedzę w domu zastanawiam się tylko nad tym ile wytrzyma mój mąż za nim nie wniesie o rozwód?
— Javier cię kocha.
— Miłość to czasem zbyt mało aby przezwyciężyć kłody rzucane pod nogi. Mój związek i Javiera zaczyna przypominać małżeństwo Gwen i Pablo a to nie wróży dobrze na przyszłość. — urwała — Nie mam ochoty z tobą rozmawiać na temat mojego życia rodzinnego więc słyszałeś że Joaquin kandyduje do rady miasta? Ma chwytliwe hasło.
— Robi to żeby zrobić mi na złość — zaczął Barosso. — Wiesz, że jest synem Mercedes?
— Twojej dawno, dawno utraconej ukochanej?
— Możesz sobie ze mnie nie kpić?
— Nie kpię chociaż przyznaje, że ty zakochany bez pamięci w kobiecie? No tego jakoś nie mogę sobie wyobrazić.
— Kochałem ją — zaznaczył mocnym głosem — a Conrado
— Tak wiem — ucięła widząc kelnerkę z daniami. Zgarnęła szachy i wrzuciła je do torebki.
— Wygrywałem — oburzył się mężczyzna. Popatrzyła na niego z politowaniem.
— Byłam trzy ruchy to mata — odpowiedziała na to. — Dla Nando będzie łosoś dla mnie stek — przypomniała Anicie.
— Smacznego — Anita oddaliła się od ich stolika.
— Dlaczego ja mam rybę?
— Dlatego że masz za wysoki cholesterol żeby jeść steki — odpowiedziała na to. Kilka minut delektowali się posiłkiem w milczeniu.
— Ricardo Perez odchodzi na emeryturę — poinformował ją Fernando. — I podobno to twoja zasługa — dodał.
— Ricardo Perez jako zasłużony pedagog zasłużył na to aby iść na emeryturę. Niech ustąpi miejsca młodym pełnym werwy nauczycielom a nie nic nie robi i pierdzi w stołek. Przez jego działanie liceum w Pueblo de Luz spadło w rankingach.
— A obchodzi nas to bo?
— Alexander będzie kiedyś chodził do tej szkoły i wolałbym uniknąć sytuacji gdy spotka na swojej drodze Pereza.
— Nie przeszkadza ci jednak że będzie go uczyć Elena Balmaceda?
— To dobry pedagog. Poprzedni pracodawca bardzo ją chwalił za umiejętności pedagogiczne. Zaczyna od jutra.
— Dlaczego?
— Dlaczego co?
— Dlaczego pomagasz tej kobiecie w znalezieniu zatrudnienia?
— Robię to żebyś zadawał głupie pytania — odpowiedziała na to córka i westchnęła odkładając sztućce. — Finansowa niezależność to dopiero pierwszy krok. — W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat trwania małżeństwa Elena często zgłaszała się na ostry dyżur; złamany nadgarstek zwichnięty bark , stłuczone żebra. Moja matka chrzestna jest albo straszną niezdarą albo jej mąż ma ciężką rękę.
— Eleno to co dzieje się w cudzym małóżeństwie nie powinno cię interesować.
— Wiem — odnalazła mężczyznę wzrokiem — ale interesuje. Ich rozwód przysłuży się naszej sprawie.
— Naszej sprawie?
— Ktoś musi zostać pociągnięty do odpowiedzialności za katasftogę na moście a pomarańcz to ani twój ani tym bardziej mój kolor. Na chwilę obecną wszystko układa się na naszą korzyść. Artykuł w gaze cie, separacja z żoną, rychły rozwód. To przemawia na naszą korzyść.
— Jest coś jeszcze — domyślił się odkładając sztućce. Popatrzył jej w oczy. — To był on? Zapytał łagodnie a ona uciekła wzrokiem. — Zabije go.
— Gdybym chciała go zabić już byłby martwy. — odpowiedziała chłodno. — Nie zabijesz go. Sama się nim zajmę a ty usiądziesz w pierwszym rzędzie i będziesz obserwował. Czy to jasne?
— Tak, zrobisz z nim co będziesz tylko chciała.

Wyjazd Michaela do Meksyku wiązał się z jednym warunkiem; wyjedzie do kraju Azteków, zapewni Tii bezpieczeństwo, ale pod własnym nazwiskiem. Capaldi oczywiście nie był zachwycony jego pomysłem i bardzo niechętnie przyznał mu rację. Córka mężczyzny bowiem znała jego prawdziwą trsamość. Ślub wziął z nią jako Michael McConville i udawanie kogoś innego gdy jedna osoba wie kim naprawdę jesteś nie miało najmniejszego sensu. Mike zdawał sobie bowiem sprawę, że Tia nie będzie zachwycona jego powrotem za światów. Będzie wściekła, zła, rozczarowana jego postępowaniem więc kto wie co głupiego przyszłoby jej do głowy. I właśnie dlatego zmodyfikował swoją przykrywkę na zdecydowanie więcej prawdy niż fikcji. To co jednak zastanawiało mężczyznę bardziej; to interes Irlandii w tym wszystkim?
Michael nie rozumiał intencji jakie kierowały Pierwszym Premierem gdy decydował się na pomoc sojusznikom. Czy obawiał się że strefa wpływów tajemniczego Odina wzrośnie tak bardzo, że zapuka od do granic jego państwa? Szatyn szczerze w to wątpił, żeby ów Odin miał aż tak daleko idące plany. Na pewno nie zamierzał podbijać nowych terenów zaraz i w tym momencie. Z tego co zdążył się zorientować kierowany przez niego kartel rozszerzał strefę wpływów na własnym podwórku wypierając konkurencję. Intuicja podpowiadała mężczyźnie, że Capaldi chcę tą „sojuszniczą pomocą” ugrać własny interes. Mężczyzna zamiast jednak przeglądać teczkę z materiałami dostarczonymi przez wywiad od dobrych kilku minut przyglądał się jasnowłosej kobiecie
Sweter w paski był rozciągnięty i notorycznie zsuwał jej się z lewego ramienia. Włosy związała w wysoki koczek bezwiednie przekładając kolejne kartki czytanego tekstu. Jasnozielone oczy przesuwały się po tekście. Palcami co chwila poprawiała zsuwające się z nosa okulary i nawet nie zauważyła, że od kilku minut ma towarzystwo. Wysoki, szczupły mężczyzna opierał się ramieniem o pobliskie drzewo uważnie przyglądając się kobiecie. Nie było trudno ją znaleźć.
Poznał ją osiem lat temu w Londynie przez wspólnego znajomego i w pierwszej chwili nie planował oświadczyn, szybkiego ślubu w urzędzie gdzie świadkami byli sprzątaczka i ochroniarz. Nie planował się żenić, zakładać rodziny. Michael wiódł życie na walizkach od najmłodszych lat. Nie był typem domatora i nie zamierzał się w niego zamieniać, ale gdy usłyszał do lekarza z czym zmaga się młoda kobieta i że jest z tym całkiem sama postanowił ją wesprzeć. Jego pełne wojskowe ubezpieczenie zdrowotne miało być tym wsparciem. On kilka dni po ślubie wyjechał do Iraku, wpadł na chwilę do Londynu na premierę jej sztuki i znowu wyjechał. Cztery lata temu wojsko poinformowało ją o jego śmierci wręczając jej parę nieśmiertelników, które obracała w palcach. Tia Capaldi nie będzie zadowolona, że jej małżonek powstał z martwych chociaż słyszał, że wskrzeszenia zmarłych należą do lokalnego kolorytu tej społeczności. Ludzie który powinni być martwi bardzo często okazują się być całkiem żywotni. Jak na trupy. Uśmiechnął się kącikiem ust widząc jak sięga po znacznik.
Jednej rzeczy Michael nie potrafił zrozumieć;jak Gill Capaldi mógł pozwolić jej tutaj zostać? Wiedział, że Tia nigdy nie była blisko z ojcem, ale jednak Meksyk to nie Los Angeles czy Belfast i ta mała mieścina w której zdecydowała się zaszyć jego małżonka nie należał do miejscowości przyjaznym kobietom. Kraje hiszpańskojęzyczne znajdujące się na południe od granicy amerykańsko-meksykańskiej nigdy nie leżały w kręgu jego zainteresowań. Był tutaj raz i na własne oczy przekonał się do czego potomkowie Azteków są zdolni. Zostawianie Tii bez jakiejkolwiek ochrony gdy jej twarz bryluje na okładce lokalnego szmatławca było proszeniem się o kłopoty. Zrobił krok do przodu i już miał do niej podejść gdy rozdzwoniła się jej komórka. Uśmiechnął się lekko gdy rozpoznał piosenkę.
— Cholera — odebrała — Przepraszam Anito, zaczytałam się. Zaraz będę — rozłączyła się i wcisnęła telefon do tylnej kieszeni spodenek. Wyminęła go i ruszyła tylko w sobie znanym kierunku. Michael zachowując odpowiednią odległość ruszył za nią.
Śledzenie jej było dziecinnie proste. Tia szła szybkim krokiem przed siebie ze słuchawkami wciśniętymi w uszy i dużą torbą obijającą się o jej biodro. Nie przejmowała się faktem, że ktoś z dziecinną wręcz łatwością mógł ją śledzić zaatakować i skrzywdzić. Powinna być ostrożniejsza, pomyślał ze złością. Venetia mogła ignorować przeszłość ojca i długą listę jego wrogów ale na Boga to nadal był Meksyk kontrolowany przez kartele narkotykowe i pomniejsze organizacje przestępcze które porywały ludzi dla uciechy, zarobku , sprzedaży. Zirytowany zacisnął usta w wąską kreskę natomiast Tia zatrzymała się i weszła do jednego ze znajdujących się przy głównej ulicy lokali.
W „Czarnym kocie” trwał wieczór karaoke i jak co tydzień lokal pękał w szwach. Tia przeprosiła po raz kolejny Anitę na zapleczu zostawiając swoje rzeczy. Właścicielka lokalu przyjęła jej kajanie się z lekkim uśmiechem zerkając na książkę, którą niedbale podłożyła na parapet. Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej głosił tytuł. Jasnowłosa przewiązała w pasie czarny fartuszek.
— Interesująca? — zapytała sięgając po książkę.
— Zdecydowanie bardziej dołująca — odpowiedziała i westchnęła. Zamówiła ją kilka tygodni temu, lecz z Irlandii do Meksyku szła całą wieczność. Książka była świetnym reportażem, który czytało się jak najlepszą powieść. Krążyła wśród gości przyjmując zamówienia, kasując płatności. Pracowała w knajpce już jakiś czas więc z łatwością rozpoznawała stałych bywalców. Uprzątnęła jeden ze stolików i odniosła naczynia z kuchni. To właśnie tam usłyszała dźwięk saksofonu. Zmarszczyła brwi gdy rozpoznała piosenkę. Ruszyła na salę i gdy popatrzyła na scenę poczuła jakby czas się zatrzymał. Szatyn, wysoki i szczupły wygrywał jedną z najbardziej znanych piosenek Tylor Swift. Tą samą piosenkę zagrał gdy jej się oświadczał na szpitalnym parkingu. Była świeżo po operacji podwójnej mastektomii. Półprzytomna i obolała. Pielęgniarki były nim oczarowane . Cóż każdy facet przyznający się do bycia fanem Swift budził sympatię. Teraz bez jakiegokolwiek skrępowania grał Love Story na saksofonie. Tia zacisnęła usta w wąską kreskę i zrobiła kilka kroków w stronę sceny. Gdy przestał grać i odsunął instrument od ust odnalazł ją wzrokiem. Och jak ona miała ochotę dać mu w pysk! Zszedł ze sceny podchodząc do niej
— Cześć — odezwał się pierwszy. — świetnie wyglądasz — powiedział pierwszą myśl jaka przyszła mu do głowy.
— Ty za to wyglądasz staro — stwierdziła bez skrępowania. Michael uśmiechnął się sprawiając że wokół oczu utworzyły mu się drobne zmarszczki. Usta kobiety zacisnęły się w wąską kreskę. Ostatnie czego chciała to ulec i odwzajemnić ten uśmiech.
— Porozmawiamy?
— Jestem w pracy — odparła. Szatyn westchnął i schował saksofon do futerału. Usiadł na barowym stołku. — Poproszę whiskey — zwrócił się do niej. — Podwójną.
— Już podaje.
Anita Vidal z rozbawieniem obserwowała dwójkę młodych droczących się ze sobą ludzi. Saksofonista najpierw zamówił alkohol później średnio wysmażony stek z frytkami. Tia krążąca po sali posyłała mu gromkie spojrzenia, on zaś uśmiechał się kącikiem ust jakby ta cała sytuacja go bawiła. Tia natomiast zerkała w jego stronę ze złością czyszcząc szklany kufel.
— Znęcasz się nad nim — zagadnęła do niej Anita.
— Wiesz mi nawet nie zaczęłam — odpowiedziała na tą uwagę blondynka.
— Miałam na myśli kufel nie tego faceta.
— A— wydukała jasnowłosa odstawiając szkło na bar. Westchnęła.
— Kto to jest?
— Ktoś kto myślałam, że nie żyje — odpowiedziała jej — To długa historia. Nicpoń z niego i tyle.
— Tylko nicponie potrafią tak grać Tylor Swift — dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
— Oświadczył mi się
— Co?
— Cztery lata temu oświadczył mi się grając na szpitalnym parkingu tą cholerną piosenkę. Byłam po mastektomii, nie powinnam była się zgadzać ale jak facet gra dla ciebie Love Story to trudno jest odmówić.
— To twój narzeczony?
— Gorzej, to mój powstały z grobu mąż — wyszła za baru i usiadła przy jego stoliku. — było ich dwóch
— Tia
— Dwóch mężczyzn ubranych w wojskowe mundury zadzwoniło do moich drzwi i ze smutnymi minami oznajmili, że nie żyjesz, że zgoniłeś w wybuchu samochodu-pułapki i to jedyne co mi po tobie pozostało — ściągneła z szyi nieśmiertelniki i położyła je na stoliku. — Twoja siostra wyprawiła ci pogrzeb z wojskowymi honorami w którym nie mogłam uczestniczyć bo nazywam się „Capaldi” Jeżdżę na twój grób co roku i zostawiam na nim bukiecik konwalii.
— Venetia
— a ty żyjesz a ja zasługuje na coś więcej niż cholerną piosenkę na cholernym saksofonie.
— To ściśle tajne
— Nie, nie waż się zasłaniać wyświechtanym tekstem rodem z serialu szpiegowskiego. Nie po tym jak dowiedziałam się od Hennriety o tym co zrobił mój ojciec twojej rodzinie. To dlatego się ze mną ożeniłeś?
— To — przeczesał palcami brązowe włosy — nie tak. To skomplikowane.
— Nie to nie jest skomplikowane. Chciałeś go upokorzyć żeniąc się z jego córką? Dobrać do moich majtek?
— Nie, Chryste Tia. Nie wiedziałem
— Co?
— Gdy braliśmy ślub nie wiedziałem, że jesteś córką Capaldiego — uniosła brew. — To popularne nazwisko. k***a nie wiedziałem nawet że ma córkę. Znaczy wiedziałem ale twoja przyrodnia siostra ma jakieś naście lat.
— Jak to nie wiedziałeś mówiłam ci
— Tak że twój ojciec to obcy dla ciebie facet z którym nie masz zbyt dobrych relacji. Nie skojarzyłem i nie chciałem dobrać się do twoich majtek chciałem ci pomóc
— ślub z litości marzenie każdej małej dziewczynki.
— To nie był ślub z litości też miałem z tego korzyści
— na pewno nie noc poślubną
— Miałem do kogo pisać — zamrugała powiekami zaskoczona. — do kogo wracać. Może to nie był układ idealny i zniknąłem krótko po ślubie gdy powinienem siedzieć na d***e a później
— Gdzie byłeś?
— Tia — popatrzyła na niego wyczekująco. Westchnął. — Syria. Spędziłem tam cztery lata.
— Co tu robisz?
— Będę wykładał na uniwersytecie
— To jakiś żart?
— Capaldi nie słynie z poczucia humoru — Tia uniosła brew — Mam zadanie do wykonania,
— Zadanie?
— Pilnowanie żeby włos ci z głowy nie spadł — Tia zaklęła pod nosem. Uśmiechnął się lekko.
— Umiem o siebie zadbać
— śledziłem cię a ty nawet tego nie zauważyłaś. Nie wybrałaś bezpiecznego kraju do zamieszkania, przed kim się ukrywasz? Popularnością?
— Ja się przed niczym nie ukrywam! — zaprotestowała.
— Ten twój nowy serial to hit lata — zmarszczyła brwi — Lot do Meksyku trwał szesnaście godzin musiałem jakoś wypełnić sobie czas. Odwaliłaś kawał dobrej roboty.
— Dzięki
— Przepraszam — do stolika podeszła Anita — chciałabym już zamknąć
— Jasne poproszę — Anita postawiła przed nim rachunek — Kartą.

***
Liceum Ogólnokształcące w Pueblo de Luz od kilku lat mogło poszczycić się tytułem „drugiej najlepszej placówki edukacyjnej w regionie.” „Jedynką” od lat niezmiennie było liceum w sąsiednim mieście zaś ranking zamykała jedna ze szkół znajdująca się w stolicy stanu. Tak było do zeszłego tygodnia. W chwili w której na stronie Kuratorium Oświaty pojawił się nowy coroczny ranking liceum pod wodzą Ricardo Pereza spadło nie na trzecią, lecz na niechlubną czwartą lokatę. Dick siedzący przy biurku aż wrzasnął z wściekłości oblewając się herbatą. Cóż za skandal! Czwarta pozycja niezależnie czy to były zawody sportowe czy rankingi placówek edukacyjnych była najgorszą z możliwych. Nie tylko uczniowie nie będą walić drzwiami i oknami do jego szkoły, ale jego szkoła otrzyma w nowym roku szkolnym mniejsze środki. Wargi mężczyzny zacisnęły się w wąską kreskę gdy nieco bardziej opanowany czytał opinię, którą wystawiono szkole. Cóż laurka to nie była.
Kuratorium oświaty w swojej opinii jawnie krytykowało sposób zarządzania placówką. Zarzucało dyrektorowi iż faworyzuje sportowców (nonsens, pomyślał Dick) Liceum, które szczyciło się przez lata nieposzlakowaną opinią nie tylko dyskryminuje uczniów nie uprawiających sportów, ale także dziewczęta uczęszczające do placówki. Wprowadzone w szkolnym regulaminie zmiany nie tylko utrwalają stereotypy, ale także dzielą szkolną społeczność na dwa wrogo nastawione do siebie obozy. Szkoła nie reaguje także na dyskryminację osób nieheteronormatywnych.
— Co to u diabła ma znaczyć? — wymamrotał sam do siebie Ricardo pocierając palcami drgające pod biurkiem kolano. — Plusem jest zatrudnienie nowej, młodej entuzjastycznie nastawionej do nauczania kadry, która w sposób ciekawy i interesujący prowadzi zajęcia. — wydymał usta. — Na pochwały zasługuje Anita Vidal nowa nauczycielka muzyki, która rozbudza w uczniach ciekawość i pasję — z wściekłością zamknął wieko laptopa gdy jego wzrok padł na nazwisko „Severin” Gdy rozległo się pukanie do drzwi i do środka bez odpowiedzi wparowała jego wnuczka uniósł jedynie brew. — Co zmajstrowałaś?
— Spokojnie na pewno nie prawnuka — odpowiedziała wesoło blondynka i położyła przed nim karteczkę.
— Urywasz się z lekcji biologii na terapię? — zapytał zdumiony. — Antonia powinna wziąć się za matkę chrzestną a nie wysyłać cię do jakiegoś konowała do którego będziesz psioczyć na rodziców. Pas by na ciebie lepiej zadziałał i wybił ci te głupoty z głowy. To na pewno podpis twojej matki?
— Zadzwoń i zapytaj. Widziałeś może ranking? — zapytała, — Nie ma nic gorszego niż miejsce zaraz za podium, ale żeby dać się przegonić ogólniakowi z Monterrey o którym nikt nic nie słyszał? — zacmokała z dezaprobatą.
— Rankingi nie mają znaczenia — machnął ręką chociaż w środku cały się gotował.
— Jasne że nie, a kasa spadnie nam z nieba jak żydom na pustyni manna — stwierdziła. — To ja spadam na terapię.
— Zaczekaj — zatrzymał ją w drzwiach— Co to są nieheteronormatywni?
— Rose wzniosła oczy ku niebiosom. Dick był strasznym tępakiem.
— Osoby nieheteronormatywne to osoby innej orientacji seksualnej niż hetero — wyjaśniła niczym dziecku. — To osoby identyfikujące się jako geje, lesbijki , bi, niebinarne
— Chwila myślałem że jest ich tylko dwoje?
— To byłeś w błędzie — wzruszyła ramionami. — A wiesz, że liceum w kierowane przez bliską przyjaciółkę rodziny Castellano organizuje „zajęcia z tolerancji?”
— A my będziemy mieć zajęcia z kultury islamu — odburknął Perez. — Uciekaj na tę swoją terapię — machnął ręką, żeby sobie poszła.
— Kultury islamu? — zdziwiła się Rosie.
— Tak — przytaknął gdy rozległ się dźwięk pukanie do drzwi. Perez wstał i podszedł do drzwi otworzyć. W progu stał wysoki szczupły mężczyzna o szczupłej pociągłej twarzy i jasnych oczach. — Pan McCaville jak sądzę? — upewnił się wpuszczając gościa do środka.
— Tak, dzień dobry — Michael odwzajemnił uścisk dłoni — mam nadzieję że nie przeszkadzam? — popatrzył na Rosie która nadal siedziała na krześle. — Pan Michael będzie prowadził kółko dotyczące kultury islamu — wyjaśnił wnuczce.
— Wyznaje pan islam? — zapytała go bezczelnie. Nie przypominał nauczyciela w wytartych dzinsach i białym podkoszulku. Bliżej mu było do kogoś kto szkoły raczej unikał.
— Jestem katolikiem.
— Radykałem?
— Rose, proszę jej wybaczyć plecie co ślina jej na język przyniesie.
— Nic nie szkodzi i umiarkowanym — odpowiedział na jej pytania.
— Rose idź już na tą terapię
— Mam ją dopiero za trzy godziny i miło było pana poznać — uśmiechnęła się do niego nastolatka i wyszła zostawiając uchylone drzwi. Michael usiadł na krześle naprzeciwko biurka. Rose przez szparę obserwowała jak dziadek dwoi się i troi by dochodzić mężczyźnie. Proponował mu kawkę, herbatkę soczek ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Rose zmarszczyła brwi.
— Nie dziękuje — odparł i zerknął na drzwi. Z trudem powstrzymał uśmiech gdy jego oczy spotkały się z oczami nastolatki. — Chciałem omówić kilka szczegółów za nim zacznę prowadzić zajęcia.
— Tak oczywiście, zapisy już trwają. Grupa nie będzie zapewne duża ale uczniowie muszą poszerzać swoje horyzonty. Proszę jeszcze raz przekazać swoim przełożonym wyrazy uznania za dotację jaką wręczyli szkole.
— Cała przyjemność po naszej stronie. Cieszymy się że możemy pomóc rozwijać młodzieży pasje i talent — odpowiedział na tę uwagę Michael. Nie zapytał ile rząd jego kraju ofiarował lokalnemu liceum, ale suma musiała być pokaźna skoro dyrektor rozpływał się w uśmiechach i wyraził swoją aprobatę i zgodę na kółko z kultury islamu, Siedząc naprzeciwko mężczyzny agent nie łudził się, że uczniowie zapisują się na kółko bynajmniej nie z powodu zainteresowań, lecz punktów na studia. Każde kółko, zajęcia dodatkowe to dodatkowe punkty na świadectwie które dla tych którzy chcą iść na studia są na wagę złota. Irlandczyk uśmiechnął się lekko.
— Chciałbym rozejrzeć się po szkole — wstał z krzesła.
— Tak oczywiście, oprowadzę pana.
— Nie ma takiej potrzeby — zapewnił go — rozejrzę się sam. Jeśli pan pozwoli.
—Tak oczywiście, za chwilę i tak zaczynam zajęcia — panowie pożegnali się uściskiem dłoni zaś Michael korzystając że zaczynała się kolejna lekcja udał się na spacer po placówce i swoim nowym miejscu pracy.
Z rękoma wsuniętymi w kieszenie spodni pomyślał o własnym ogólniaku. Katolickie Liceum prowadzone przez księży i zakonnice gdzie za złe odpowiedzi dostawało się linijką po łapach a za złe zachowanie stano w kącie. Ręce nadal nosiły ślady tamtego bicia. Michael był sierotą. Ojciec zginął pełnią służbę jego matka została zamordowana przez organizację paramilitarną lecz nikt go nie żałował. Nie głaskał po głowie, nie przytulał i nie opowiadał historii „tatuś i mamusia spoglądają na ciebie z nieba” Było wręcz odwrotnie. Przenoszony z sierocińca do sierocińca słyszał, że „jego protestancki ojciec i matka- zdrajczyni smażą się w piekle”. Nauczył się więc ignorować docinki, obelgi. Nie potrafił jednak zignorować przemocy wobec słabszych. Stawał w ich obronnie co praktycznie zawsze kończyło się zrzuceniem winny na niego. Był łatwym celem i chociaż stawał po stronie słabszych zawsze miał wrażenie, że nikt nie stoi po jego stronie i nie walczy razem z nim. I być może dlatego mając osiemnaście lat zaciągnął się do wojska.
Nie chodziło o kultywowanie rodzinnej tradycji. Dziadek był w wojsku a przed nim jego ojciec a po nim jego wnuk. Wojsko kierowało się swoimi zasadami. Służąc wiedział kto jest dobry , a kto jest zły. Kazano mu strzelać do strzelał, kazano mu opatrywać rannych opatrywał, kazano mu przedzierać się przez pustynnie robił to bez wahania bo wiedział, że wreszcie gdzieś przynależy. Znalazł swoje miejsce. Im dłużej przebywał na wojnie tym bardziej zdawał sobie sprawę, że wszystkie pojęcia „dobry”, „zły”, „białe” , „czarne” to pojęcia względne a świat jest pełen odcieni szarości. Gdy wszedł do sali muzycznej jego jasne oczy skierowały się w stronę fortepianu. Bezwiednie podszedł do instrumentu i podniósł klapę.
Gdy dorastał muzyka była jego formą ucieczki od rzeczywistości. I był w tym dobry. Miał dobry słuch i w przeciwieństwie do kolegów czy koleżanek potrafił czytać nuty. Głos miał też całkiem niezły, ale wolał grać. Zaczął od pianina czas na saksofon przyszedł później. Jego nauczycielka muzyki zapewne uważała, że zmarnował talent on jednak postanowił był pragmatyczny. Muzyka daje chleb tylko nielicznym. Usiadł przesuwając palcami po całej długości W Syrii jednak przekonał się, że muzyka może uratować życie, dać trochę radości w świecie gdzie istnieje tylko ból i śmieć. Przymknął powieki i zaczął grać. Uśmiechnął się pod nosem. Gdy słyszał ten numer zawsze myślał o Belfaście. Mieście które kochał i nienawidził jednocześnie.
To był raj dla gangsterów w którym nigdy nie wiedziałeś czy wrócisz do domu czy znajdziesz się w kostnicy. Życie w mieście gdzie rytm dnia wyznaczają kolejne eksplozje zahartowało go na tyle, że w przeciwieństwie do wielu chłopaków z oddziału nie podskakiwał w nocy na dźwięk strzałów, nie krzywił się na widok oderwanych kończyn. To była jego codzienność gdy był podlotkiem, lecz czasami nadal wzdrygał się na jej widok. Gdy rozległy się lekkie brawa bezwiednie sięgnął do swojego boku przypominając sobie po chwili, że nie ma broni przy biodrze jak przywykł. Zostawił ją w mieszkaniu. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Anitę Vidal stojącą w progu.
— Przepraszam — zaczął, a ona uśmiechnęła się lekko. — Gdy widzę instrument na którym potrafię brzdąkać nie mogę się wprost powstrzymać.
— Nic nie szkodzi, ciekawy dobór piosenki — zauważyła nauczycielka rozkładając materiały przygotowane na następną lekcję.
— Kojarzy mi się z domem — uniosła brew on zaś parsknął śmiechem. — Belfast to prawdziwy raj na ziemi — wyjaśnił, lecz po chwili dotarło do niego, że tylko nieliczni są wstanie zrozumieć te słowa. — Dorastałem w nieciekawych czasach. Muzyka nie raz nie dwa ocaliła mi skórę.
— Nie grywa więc pan tylko romantycznych ballad na saksofonie — zauważyła a on uśmiechnął się lekko. — Tylor Swift? Ludzie tutaj panu tego nie zapomną tak łatwo.
— Mam sentyment do tej piosenki — wyjaśnił. — Nie wiem ile powiedziała pani Tiia
—Nazwała cię „dupkiem” i „palantem” — Anita przeszła na „ty”
potarł kark z zakłopotaniem.
— Oświadczyłem jej się tą grając tą piosenkę na szpitalnym parkingu — wyjaśnił. — Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat. To skomplikowane — dodał. Czuł się skrępowany rozmawiając o swoim związku z Tią. Ich małżeństwo było skomplikowane. — Częściej mnie nie było niż byłem — wyjaśnił ogólnikowo wstając od fortepianu.
— Małżeństwa na odległość bardzo rzadko przetrwają próbę czasu — odpowiedziała Anita. — Rozumiem, że to panu należą się podziękowania — zmieniła temat — dofinansowanie zajęć z muzyki to pana zasługa. Dyrektor przekazując informację na zebraniu wspominał coś o Brytyjczyku.
—To zasługa mojego rządu — ruszył do drzwi. — I jestem Irlandczykiem.
— I będzie pan uczył młodzież o kulturze islamu.
— Spróbuje, ale jestem realistą i wiem, że gdy tylko skończą szkołę zapomną o moim istnieniu. Do zobaczenia później.

***
Veda utkwiła w matce czujne ciemne oczy gdy Elena Balmaceda nakładała makijaż. Nastolatka ramieniem oparła się o framugę drzwi uważnie obserwując kobietę. Żadna nie odezwała się ani słowem. Obie milczały gdyż żadna z nich nie mogła znaleźć w głowie odpowiednich słów. Elena uśmiechnęła się lekko w stronę córki. Mogła nie przepadać za spódnicami, ale wyglądała w nich uroczo i dziewczęco. Słuchawki duże i czarne nałożone miała na szyję.
— Nie ma go? — zapytała dziewczyna czujnie rozglądając się po pokoju jakby ojciec miał schować się pod łóżkiem. Kiedyś tak robił. Wypełzał spod niego , a ona przestraszona uciekała z krzykiem. Veda nigdy nie zrozumiała dlaczego on dorosły facet zachowywał się jak głupek.
— Wyszedł wcześnie rano — poinformowała ją matka.
— Raczej późno w nocy. Wrócił na noc? — zapytała kobietę. Elena podeszła do dziewczyny całując ją we włosy. — Gotowa na kolejny dzień szkoły? — zapytała zmieniając temat.
— Jak odpowiem „nie” będę mogła zostać w domu?
— Niestety tak to nie działa.
— A powinno, a ty gotowa na swój pierwszy dzień w szkole? — zapytała matkę.
— Tak, chociaż przyznam, że trochę się denerwuje.
— Bo Jose to zabójca
— Veda
— Co? To prawda. Zbudował most, most się zawalił, zginęli ludzie. Nie rozumiem doprawdy czego ty nie rozumiesz? — Elena uśmiechnęła się lekko do córki. Dla Vedy wszystko było albo czarne albo białe. — Dasz sobie rade mamo— zapewniła kobietę. — Dzieci niezależnie od wieku szybko adaptują się do zmieniających się warunków więc bardzo szybko staniesz się częścią szkolnego kolorytu.
— Dziękuje skarbie
— Za co?
— Za dodawanie mi otuchy. Tata odbierze cię ze szkoły.
— To ja już wolę wracać autobusem — odpowiedziała na to Veda. — Czytałaś artykuł o nim? — zapytała matkę. — Odwiedziła go Zielona Strzała.
— Kto?
— Mamo nie pamiętasz? Jose Balmaceda zwiodłeś do miasta — oznajmiła głębokim głosem — I z tej okazji wpakuje ci strzałę w tyłek — Elena parsknęła śmiechem. — Po szkole pójdę poćwiczyć a ty mnie odbierzesz.
— Niech ci będzie — skapitulowała kobieta.

***

Wbiegła przemoczona na komisariat zatrzymując się gwałtownie przed blatem recepcji. Z trudem łapała powietrze w płuca oddychając nierówno, płytko i szybko. Był środek dnia a lokalny komisariat był zaskakująco pusty. Szeryf wracał właśnie z przerwy obiadowej gdy jego ciemne oczy padły na nastolatkę.
— Veda — jej imię Ivan wypowiedział spokojnie ostrożnie robiąc krok w jej stronę. Nastolatka popatrzyła na niego intensywnie mrugając.
— Musi go pan aresztować — zaczęła — musi pan go aresztować — powtórzyła kiwając głową jakby sama przyznawała sobie rację. Policjant ostrożnie zrobił krok w jej stronę.
— Aresztuje go tylko musisz mi powiedzieć kogo? — zapytał go ostrożnie zsuwając kurtkę z ramion. — Kogo mam aresztować?
— Mojego ojca — wyjaśniła a on poczuł jak krew gotuje mu się w żyłach. Veda obróciła się wokół własnej osi i dopiero wtedy dostrzegł że ma na sobie mokrą lepiącą się do ciała koszulkę która ledwie zasłaniały jej pupę. Na nogach widniały czerwone ślady od pasa. — Zbił mnie. Dzieci nie wolno bić. Nie wolno — pokręciła przecząco głową. Stałą odwrócona do niego plecami. — Ja jestem dziwadłem. — objęła się ramionami i bezwiednie zaczęła przesuwać paznokciami po skórze — jestem dziwadłem. Nie jestem normalna. Normalni ludzie wiedzą kiedy się zamknąć ja nigdy nie wiem. Mówię głośno rzeczy których nie powinnam. Nie powinnam nawet tu przychodzić bo babcia mówiła że brudy pierze się w domu ale dzieci bić nie wolno.
Ivan zrobił krok w jej stronę bardzo ostrożnie objął stanowczo i chwycił za nadgarstki odciągając paznokcie od skóry na której pojawiły się pierwsze plamy krwi.
— Nie wolno bić dzieci ale dzieci i ryby głosu nie mają. To nie ma sensu.
— Vedo — zaczął ostrożnie osuwając się na podłogę. — Jesteś bezpieczna — zaczął nie mając nawet pojęcia czy jego słowa do niej docierają czy wręcz przeciwnie. — Tutaj nic ci nie grozi i nikt nie będzie cię bił. Obiecuje.
— Aresztuje go pan? — zwróciła ku nie mu twarz.
— Masz moje słowo, że już nigdy nie podniesie na ciebie ręki — zapewnił ją. Veda pokiwała głową opierając się o jego pierś swoimi plecami.
— dziękuje — mruknęła moszcząc się wygodniej w jego objęciach. Gdy Basty wszedł do pomieszczenia uniósł wysoko brwi. Ivan wykorzystał tę okazję aby odsunąć się od przemoczonej nastolatki i narzucić jej kurtkę na ramiona. Wstał i wyciągnął do niej rękę, Brunetka wstała — Było mi całkiem wygodnie — odpowiedziała spoglądając na policjanta z wyrzutem. — nie możemy tak siedzieć?
— Nie — odpowiedział — to mógłby być źle zrozumiane.
Zmarszczyła brwi nie mając absolutnie pojęcia o co chodzi policjantowi.
— Pamiętasz pana Castellano?
— To ojciec Felixa — odpowiedziała na to — Jego żona mnie uczy i każe mi pisać analizę wierszy. Nic z nich nie rozumiem.
— Ja także — Veda uśmiechnęła się lekko.
— Basty zostanie z tobą, a ja aresztuje twojego ojca.
— I zamknie go pan w więzieniu na długie lata. Nie będzie z nami mieszkał i mama nie będzie już płakać gdy myśli że nie widzę i że śpię.
Ivana coś ścisnęło w żołądku. Veda miała siedemnaście lat i dość naiwnie patrzyła na świat. Dla niej wszystko zdawało się być czarno białe. Jakby jej umysł działał w odmienny sposób od rówieśników.
— Zrobię wszystko co w mojej mocy— zapewnił ją a ona pokiwała głową. — Zostań z nią i zadzwoń po jej matkę. I lekarza zgłośnie. —
— Mama jest w pracy. — wyjaśniła dziewczyna. — Vedo oddasz mi kurtkę? Basty znajdzie dla ciebie coś suchego do przebrania się. — pokiwała głową i oddała mu kurtkę. Policjant zaprowadził ją na górę wybierając gabinet szeryfa. Uznał bowiem, że w jego klitce Veda nie będzie czuła się swobodnie. Na komisariacie zawsze mieli zapasowe komplety ubrań. Przyniósł jej komplet który jak sądził będzie na nią odpowiedni. — Możesz się przebrać — Veda bezceremonialnie ściągnęła koszulkę. Basty w ostatniej chwili zdążył się odwrócić. — Nie musi się pan odwracać. Chłopcy już widzieli mnie nago to nic wielkiego.
— Herbaty?
— Chętnie, z mlekiem ale baz cukru.
— Zadzwonię po twoją mamę — wyszedł uznając że nie zaszkodzi także zadzwonić po psychologa.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:28:47 04-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 136
QUEN/ARIANA/JOAQUIN/DEBORA/CONRADO/LUCAS/FELIX/EVA


Dick Perez ciął koszty, nie dało się tego ukryć. Po godzinach obowiązywał bezwzględny zakaz palenia wszystkich świateł na auli, więc większość zajęć kółka teatralno-filmowego odbywało się w niemal kompletnej ciemności. Dyrektor nie zapomniał zniewagi, jakiej doświadczył w tym miejscu dokładnie 12 lipca i chyba obrał sobie za punkt honoru niedopuszczenie do tego, by podoba sytuacja jeszcze kiedykolwiek się powtórzyła.
− Po co w ogóle jeszcze ciągniemy tę farsę? – Wybuchnął w końcu Ignacio, kiedy po raz któryś z rzędu wałkowali fabuły klasycznych sztuk teatralnych, zastanawiając się, którą z nich w tym roku wystawić na deskach miejscowej auli. – Żadne z nas nie ma ochoty odstawiać tutaj Szekspira, a jasne jest, że dyro nie zgodzi się, żeby Felix znów coś reżyserował.
Castellano zerknął ze zdziwieniem na Nacha. Kiedy w pobliżu nie było jego kumpli, traktował go nawet przyzwoicie, co było do niego niepodobne. Może odczuwał mimo wszystko lekkie wyrzuty sumienia po ostatnim zajściu na basenie i imprezie u Olivii. Nie ulegało wątpliwości, że miał rację. Nawet Ariana musiała to przyznać. Od ostatnich trzech spotkań kółka próbowała przeforsować, by wystawili jedną ze sztuk Tennessee Williamsa, w szczególności jej ulubiony „Tramwaj zwany pożądaniem”, ale nikt nie podłapał tematu. Felix uwielbiał takie klimaty, ale sztuka była zbyt kontrowersyjna jak na licealne realia i jasne było, że Dick i jej nie zaaprobuje. Zresztą stokroć bardziej wolał napisać własny scenariusz tak jak ostatnio. To była jego ostatnia przepustka na studia. Miał dobre stopnie, ale nie dość dobre i ze swoimi średnimi wynikami w zawodach pływackich musiał się wykazać, by nie zrobić ojcu wstydu i dostać się na jakąkolwiek uczelnię.
− Dawaj to. – Eva pojawiła się spóźniona na auli i przemknęła niezauważona w mroku. Wyrwała Ignaciowi z ręki plik kartek z rozpisanymi dialogami z „Romea i Julii” oraz „Snu nocy letniej”. Zgniotła wszystko w kulkę i rzuciła między krzesła. – Ile jesteś w stanie poświęcić dla swojej sztuki? – zapytała bezpośrednio Felixa, który wyglądał na zbitego z tropu. Podobnie zresztą jak kilku innych członków kółka i Ariana.
− Zależy o co pytasz. Nie chciałbym wylecieć ze szkoły tuż przed maturą, a oboje wiemy, że Dick chętnie się mnie pozbędzie – dodał Castellano, mrużąc jednak oczy z zaciekawieniem.
− Wystawimy oryginalny musical, tak jak ostatnio. Dick nie będzie nam dyktował, czym powinna być sztuka i jakie tematy powinniśmy podejmować. – Medina mówiła z pełnym przekonaniem. Ariana chyba po raz pierwszy odczuła dla niej podziw.
− Świetnie, zgadzam się. Ale bez aprobaty dyrektora nie będzie też jednej ważnej rzeczy – funduszy. – Santiago sprowadziła wszystkich brutalnie na ziemię, ale Eva nie przejmowała się tym zbytnio. Miała odłożoną całkiem niezłą sumkę po ostatnim projekcie z Thomasem i była gotowa sfinansować musical z własnej kieszeni. Mogła co prawda poprosić samego McCorda o dotację, ale wyglądałoby to co najmniej źle. Znany reżyser i tak miał już dużo prywatnych problemów na głowie, a dzieciaki były zdeterminowane, żeby spektakl był całkowicie ich dziełem, bez pomocy profesjonalistów.
− Fundusze zostawcie mnie. – Po słowach Evy rozległy się krótkie oklaski.
− Pomyślała pani o wszystkim? – Anna Conde jak zwykle była sceptycznie nastawiona. – Bo nie wydaje mi się, że dyrektor udostępni nam aulę, jeśli dowie się, co tutaj przygotowujemy. Bez obrazy, ale znając Felixa to znów będzie jakaś opowieść o samobójstwach, narkotykach i gwałtach.
− Anno, zrób nam wszystkim przysługę – Lidia, która zapisała się do kółka zachęcona przez Conrada, zwróciła się na głos do koleżanki – i zamknij swoją kościstą gębę.
− Pozwoli pani jej tak do mnie mówić? – Anakonda z oburzeniem zwróciła się do Evy, która spojrzała na nią z politowaniem i kontynuowała dyskusję jak gdyby nigdy nic.
− Rzeczywiście, aula jest problemem.
− Wynajmijcie aulę w San Nicolas. – Wszyscy odwrócili się w stronę, skąd dobiegał znudzony głos. Musieli wbić oczy w ciemność, bo Jordi, który wypowiedział te słowa, siedział kilka rzędów wyżej w kompletnej ciemności. – Angelica na pewno się zgodzi, a jeśli wspomnicie o braku aprobaty Dicka, pewnie nawet nie pobierze opłaty.
− Dona Angelica Pascal jest dyrektorką liceum w San Nicolas i nie znosi don Ricarda – wyjaśnił Marcus, kiedy ani Eva, ani Ariana nie miały pojęcia, o co chłopakowi chodziło.
− Brzmi jak sensowna babka. – Medina pokiwała głową, jakby to mieli ustalone. – Jeszcze dziś się z nią skontaktuję.
− Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że wszystko, o czym właśnie dyskutujemy, jest jawnym pogwałceniem regulaminu szkolnego? – Sara Duarte wyszeptała konspiracyjnie, nabijając się z dyrektora i ciesząc się na samą możliwość utarcia mu nosa.
− Właściwie to nie wolno nam podejmować takich działań poza szkołą. – Carolina lekko zmarkotniała. Jej również zależało na wystawieniu niezapomnianego przedstawienia, sama miała na tym skorzystać, zdobywając dodatkowe punkty na studia, ale udział w sztuce, która nie została zorganizowana przez szkołę, raczej przekreślał te szanse.
− Nie. – Eva zgodziła się z nią, po czym wyciągnęła z torebki jakąś kartkę, położyła ją na schodach i rozprostowała. – Ale w ramach klubu młodzieży już tak.
− Klubu czego? – Felix poderwał się z miejsca i pochwycił kartkę, zanim ktokolwiek inny zdołał to zrobić. Marcus podszedł do niego i zerknął mu przez ramię. Obaj się skrzywili.
− Pytałam, ile jesteś w stanie poświęcić dla swojej sztuki. Nawet sprzymierzyć się z wrogiem? – zapytała ponownie Eva Medina, zniżając głos, by tylko Castellano i Delgado ją usłyszeli.
Na kartce widniała pieczęć ratusza Valle de Sombras. Eva jako konsultantka do spraw sztuki i nowa opiekunka ośrodka kultury w Dolinie postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Ostatnia przysługa, którą wykonała na polecenie Barosso dała jej kilka cennych punktów, więc Fernando przyznał jej wolną rękę, nie zastanawiając się za bardzo po co jej jakiś klub młodzieży.
− Wystawimy musical nie jako szkolne kółko, a jako klub w ośrodku kultury. Czy wszyscy się na to zgadzają? – Eva rozejrzała się po uczniach, którzy mieli nietęgie miny. Oznaczało to cięższą harówkę oraz dojazdy do sąsiedniego miasteczka San Nicolas na próby.
− Nie moglibyśmy zrobić tego w Pueblo de Luz? – Olivia nerwowo okręcała pasmo blond włosów wokół palca, nie bardzo wiedząc, co o tym sądzić. – Jestem pewna, że moja mama albo pan Saverin z chęcią pomogą i znajdą dla nas fundusze.
− Oboje są zajęci ważniejszymi sprawami, nie oczekuj, że zaczną ingerować w sprawy szkoły. To nie ich działka. – Felix chwycił długopis i podpisał się zamaszyście na szczycie listy. – Ale nie będę płacić Barosso za członkowstwo, od razu uprzedzam.
− Spokojnie, żadnego wpisowego. Zajęłam się tym. – Eva podała listę w obieg, by reszta uczniów również mogła się zapisać.
− Nie potrzebujemy zgody rodziców? – Anna spanikowała, kiedy kartka dotarła do niej, ale nie tak bardzo jak chwilę później, kiedy czyjaś ręka wyrwała jej listę, by się na niej podpisać.
Jordan oddał jej kartkę z cwaniackim uśmiechem.
− O to właśnie chodzi. Minęły czasy, kiedy dyrekcja i rada rodziców dyktowała nam, jakie książki mamy czytać i jakie przedstawienia wystawiać. Jeśli tego nie rozumiesz, to chyba nie jest miejsce dla ciebie.
− Żeby była jasność. – Ariana trochę zaniepokoiła się słowami Jordana, nie chciała, by uczniowie mylnie je zinterpretowali. – Nie namawiamy do żadnej anarchii. Chcemy po prostu, żebyście mieli okazję pokazać swoją oryginalność, inwencję twórczą. Żeby każdy miał równe szanse.
− Jak zwał tak wał. – Guzman ponownie klapnął na składane krzesełko, a reszta uczniów po kolei zaczęła się podpisywać.
− Macie już doświadczenie w wystawianiu tego typu przedstawień, więc nie wątpię, że nam się uda. Felix, myślisz że uda ci się napisać wstępny scenariusz do końca miesiąca? – Wszystkie oczy po słowach Evy utkwiły w Castellano, którego duma lekko ucierpiała.
− Miesiąca? Ja już mam tyle pomysłów, że lepiej módlcie się, żeby ta sztuka nie była za długa.
Kilka osób roześmiało się głośno. Nawet Anna i Ignacio wydawali się być solidarni. Kiedy opuszczali aulę, umawiając się uprzednio na kolejne spotkanie w ośrodku kultury w Dolinie, Jordan podszedł jeszcze do Felixa.
− Wiesz, co musisz zrobić, prawda? – zapytał zagadkowo, a Castellano był zbyt zaaferowany rozmyślaniem nad fabułą, by zrozumieć, co ma na myśli. – Poprzedni musical był świetny, ale jeśli naprawdę chcesz dopiec Dickowi i jemu podobnym, musisz się bardziej postarać. Masz tendencję do ugrzeczniania swoich tekstów. Tutaj potrzebna ci będzie trochę brudniejsza wyobraźnia.
− Odezwał się ten, co zawsze ma kosmate myśli. – Syn zastępcy szeryfa wywrócił oczami, ale musiał przyznać dawnemu przyjacielowi rację. – Więc co według ciebie powinienem zrobić?
− Wszystko i jeszcze więcej. – Dla Jordana wydawało się to jasne jak słońce. – Żadne trzymanie za rączki, buziaki w czoło albo w policzek są dla podstawówki. Ten musical musi być z pompą. Sex, morderstwa, narkotyki – im więcej, tym lepiej.
− Jesteś zboczony – skwitował Felix, karcąc się w duchu za szeroki uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. On też odczuwał dziwną satysfakcję na samą myśl, że mogą w ten sposób wystrychnąć Pereza na dudka.
− Może. Ale jestem też geniuszem. – Guzman wzruszył ramionami, uśmiechając się do przyjaciela zachęcająco. – A ty jesteś wnukiem Valentina. I jeśli ktoś może napsuć krwi Dickowi tak jak on, to tylko ty, Felix. Spraw, że Val będzie z ciebie dumny.

***

Fakt, że ktoś przychodzi do szkoły w dni wolne od zajęć zawsze wydawał się Enrique po prostu śmieszny. No bo po co marnować swój cenny weekend, kiedy można odpocząć? Kiedyś tego nie rozumiał, a teraz o dziwo sam stał się jednym z tych jajogłowych, którzy sobotnie przedpołudnie spędzali w niemal pustym liceum, by się dokształcać. Może to kwestia odnowienia przyjaźni z Marcusem i Felixem, którzy od zawsze szkołę traktowali dosyć poważnie, może chęć zajęcia czymś myśli i oderwania się na chwilę od całego zła krążącego nad Pueblo de Luz, a może po prostu wizja jego przyszłości czy raczej jej braku, jeśli nie weźmie się ostro za naukę sprawiły, że młody Ibarra nawet polubił sobotnie zajęcia z wujem Fabianem na kółku debat ONZ. Miał też dodatkową motywację, ale za nic w świecie nie przyznałby tego głośno – podświadomie czuł, że udzielając się w kółku próbuje zrobić wrażenie na Carolinie, która jednak przez ostatnie dni traktowała go dość chłodno.
− Cześć! – przywitał się, machając jej ręką jak głupek, ale Nayera tylko wyżej zadarła nos, mierząc go pogardliwym spojrzeniem i bez słowa weszła do klasy. – O co jej biega? – Quen podrapał się po głowie, kierując to pytanie bardziej do Adory niż do Marcusa, z którymi wspólnie czekali na korytarzu przed zajęciami. Adora również należała do kółka, a Delgado, mimo że wcześniej nie miał ochoty dołączać, został przekonany przez byłą dziewczynę przyjaciela i nie miał wyboru.
− Zastanów się, czy zrobiłeś ostatnio coś głupiego? – Garcia miała wielką ochotę się roześmiać na widok miny kolegi, który marszczył czoło, próbując sobie uzmysłowić, czy palnął jakąś gafę. – Wygląda na to, że jest na ciebie zła.
− Zła? Ale o co? – Quen sięgnął pamięcią do wydarzeń sprzed kilku dni. – Faktycznie, nie udało nam się dokończyć raportu dla Saverina przez tę durną córkę gubernatora. To na pewno dlatego.
Zacisnął pięści ze złości, widząc na końcu korytarza swojego znienawidzonego kuzyna, który jak gdyby nigdy nic przeszedł koło nich ze słuchawkami wciśniętymi głęboko do uszu i zniknął w klasie. Quen pokrótce przybliżył Marcusowi i Adorze, co się wydarzyło, kiedy Jordi przyprowadził Amelię Estradę na El Tesoro i zostawił ją pod jego opieką. Tym razem nawet Marcus się uśmiechnął.
− Przynajmniej udało się ustalić jedną rzecz – mruknął Delgado, klepiąc kumpla po plecach na pocieszenie. – Carolina nie jest na ciebie zła. Jest po prostu zazdrosna.
− Zazdrosna? Ale jak to? – Ibarra już nic nie rozumiał. Celowo nie poświęcał uwagi Amelii, ale ta wciąż się do niego kleiła jak rzep do psiego ogona i prawiła mu komplementy, przez co w końcu Carolina ze złością oświadczyła, że dokończy raport sama i wróciła do swojego pokoju.
− Jesteś taki niedomyślny. – Marcus wywrócił oczami i wszedł do klasy ku zdumieniu pozostałej dwójki.
− A jemu co? – Quen wskazał na drzwi, za którymi dopiero co zniknął Delgado. Był jakiś nieswój i nie trzeba było być geniuszem, by to zauważyć.
− Właśnie chciałam zapytać cię o to samo. – Adora złapała Quena pod rękę i odeszła z nim kawałek dalej, by zmierzający na zajęcia uczniowie nie byli w stanie ich podsłuchać. – Marcus zachowuje się dziwnie.
− Dziwniej niż zawsze? – Ibarra uniósł brwi z lekkim rozbawieniem, ale po chwili spoważniał. – Też bym się tak zachowywał, gdyby mój stary zginął przez Fernanda Barosso. No ale mój na szczęście żyje. Tylko siedzi w pierdlu. O ironio, też przez Fernanda Barosso. – Nastolatek złapał się za kark, bo rozbolała go od tego głowa. – Marcus zawsze taki był. Nie rozmawiał o swoich uczuciach, wszystko tłumił w sobie. Kiedy ja ryczałem, bo chcę jakąś zabawkę, on mi ją oddawał bez słowa, nawet jeśli była to jego ulubiona rzecz. Sam nigdy nie miewał takich napadów. Kiedyś miał atak wyrostka robaczkowego. Musiało go okropnie boleć, ale nikomu o tym nie powiedział i dopiero w środku nocy Norma znalazła go na podłodze w łazience i wiozła prędko do szpitala. Marcus taki już po prostu jest – nie lubi sprawiać innym kłopotu swoimi problemami.
− Bez przesady. Przecież jesteśmy jego przyjaciółmi, może się przed nami otworzyć. Śmierć rodzica jest czymś okropnym, nawet jeśli nie żyło się z nim w dobrych stosunkach. – Adora przypomniała sobie Tristana i westchnęła ciężko. – A przecież Marcus był bardzo blisko z Gilbertem. Strata ojca w młodym wieku, teraz śmierć ojczyma… to dużo, nawet dla kogoś tak z pozoru silnego jak Marcus.
− Zgadzam się z tobą, ale co ja mogę na to poradzić? – Quen wzruszył ramionami. – Zacznie się zwierzać, jak będzie na to gotowy. Prawdę mówiąc, trochę się martwię. – Kiedy nastolatka zerknęła na niego zaskoczona, wyjaśnił: − Ostatnio ma małe problemy z gniewem. Widziałaś na meczu wyjazdowym jak faulował tego gościa w San Nicolas, prawda? – Adora pokiwała głową. – Marcus nigdy nie fauluje. I wiem, że to brzmi dziwnie, ale on zawsze gra fair, ale ostatnio… nie wiem, może ma to jakiś związek z jego treningami w ośrodku doktora Vazqueza. Może to taki element terapii.
− Wyładowywanie się na kolegach z przeciwnej drużyny?
− A bo ja wiem. – Ibarra wzruszył ramionami. – Powiem tylko tyle – ciesz się, że go nie zawiesili po raz kolejny. Bo jeśli straci nad sobą panowanie w pobliżu dyrektora, to może to mieć negatywne konsekwencje dla jego przyszłości. Bez obrazy, ale związek z tobą wcale nie poprawił mu reputacji.
− Dzięki. – Adora rzuciła sarkastycznie, a Quen dopiero po chwili zreflektował, że nie zabrzmiało to zbyt dobrze.
− Wiesz, o co mi chodzi. Ludzie gadają i choć Marcus nigdy się tym nie przejmował, może to być dla niego trochę przytłaczające w obecnej sytuacji.
− Państwo zamierzają nas zaszczycić dzisiaj swoją obecnością?
Oboje podskoczyli po tych słowach Fabiana Guzmana, który stał w drzwiach do klasy i czekał na nich, by móc zacząć zajęcia. Quen spalił buraka, bo choć nauczyciel był jego wujem, zawsze czuł przed nim respekt. Oboje po cichu weszli za Fabianem i zajęli swoje miejsca. Ku zdumieniu młodzieży w tym tygodniu kółko miało być jednak prowadzone nie przez profesora, a przez jego studentkę. Ariana Santiago wyglądała jakby zobaczyła ducha. Nie pomagały zachęcające spojrzenia Quena i Adory. Czuła się jak sparaliżowana.
Kiedy Fabian wspomniał o praktykach studenckich, myślała, że będzie miała czas się na nie przygotować, dokształcić się. A tymczasem miała poprowadzić dzisiejszą debatę. Nie sądziła, że niewinna odpowiedź „tak”, kiedy Guzman zapytał ją, czy brała już kiedyś udział w takich zajęciach, sprawi, że stanie przed faktem dokonanym. Co prawda będąc uczennicą liceum w San Antonio była członkinią kółka i wyglądało to bardzo podobnie, ale przed pierwszym wyjazdem na zawody dostała takiej tremy i takiego bólu brzucha, że już nigdy więcej na to kółko przedmiotowe nie wróciła. To Lucas wiódł prym w tego typu rozgrywkach. Tego jednak nie powiedziała Fabianowi, który chyba nie miał wcale zamiaru jej oceniać, bo większość lekcji spędzi z tyłu klasy, grzebiąc w swoim telefonie, co niebywale ją zirytowało. Zresztą nie tylko ją. Jordan zaciskał dłonie w kieszeniach i Ariana z niepokojem go obserwowała kątem oka, bojąc się, że chłopak może ponownie wybuchnąć. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Dzięki aktywności młodzieży debata się udała i Ariana wyszła z tego obronną ręką. Kiedy wszyscy opuszczali pomieszczenie, Jordi podszedł do niej i szepnął jej na ucho.
− Nie daj się mu. Jesteś na to za dobra.
Santiago nie miała pojęcia, co te słowa miały znaczyć. Była w zbyt wielkim szoku, kiedy Guzman postawił jej dobrą ocenę na koniec i podpisał indeks na znak, że jedną godzinę ma odhaczoną.
− Bez obrazy, ale nawet pan nie słuchał dzisiejszej lekcji. – Sama nie wiedziała, skąd wzięła się u niej pewność siebie, by to powiedzieć. Guzman też wyglądał na lekko zdumionego.
− Zapewniam cię, że mam podzielną uwagę – odpowiedział tylko, po czym zawahał się i dodał: − Chyba, że mam zmienić ocenę na gorszą?
− Nie! – wyrwało jej się, po czym miała wrażenie, że zapadnie się pod ziemię.
Guzman pożegnał się i wyszedł, a ona poczuła się bardzo dziwnie. Słyszała, jak łamał jej się głos i jak myliła pojęcia – Marcus Delgado kilka razy pomagał jej wrócić na właściwy tor, ale i tak była zestresowana całą tą sytuacją. Fabian Guzman wydawał się mieć ją gdzieś i dlatego tak ją to wkurzyło.
− A co, sądziłaś, że będzie cię podrywał? – Hugo wybuchnął głośnym śmiechem, kiedy jakąś godzinę później zwierzała mu się ze wszystkiego w barze El Gato Negro.
− Wcale nie, po prostu…
− Po prostu słyszałaś takie plotki, że sobie ubzdurałaś, że będzie chciał dobrać ci się do majtek? – ponownie wszedł jej w słowo, sprawiając, że poczerwieniała na twarzy ze wstydu. Było jej bardzo głupio, bo rzeczywiście odczuła lekkie rozczarowanie. Nie chodziło o to, czy podobał jej się Guzman – był przystojny i inteligentny, ale zdecydowanie dla niej za stary. Chodziło raczej o to, że chyba straciła „to coś”, skoro nawet taki kobieciarz jak profesor nie potraktował jej jako poważną kandydatkę do romansu.
− Zamknij się, Delgado – rzuciła tylko, nie mając żadnych argumentów, a kiedy to nie poskutkowało, wetknęła Hugowi do ust jedno taco, by wreszcie się przymknął i przestał się z niej nabijać.
Ich śledztwo w sprawie Fabiana Guzmana robiło się coraz bardziej skomplikowane. Żadne z nich nie potrafiło przewidzieć jego ruchów. Ten człowiek był zagadką.

***

Quen, wbrew temu co powiedział Adorze, zaczynał poważnie martwić się o Marcusa. Jego ostatnie zachowanie mogło być specyficzną formą żałoby po Gilbercie, ale zbyt dobrze go znał, by tak sądzić. Młodego Delgado coś gryzło, a był zbyt uparty, by się do tego przyznać i poprosić o pomoc. Tę jedną rzecz mieli wspólną. Ibarra też nigdy o pomoc nie prosił, a przynajmniej tak było do niedawna. Ostatnimi czasy był jednak zdesperowany i za wszelką cenę próbował dowiedzieć się prawdy o swoich biologicznych rodzicach. Jeśli miał być szczery przed samym sobą, to nie wiedział, czy w ogóle chce się tego dowiedzieć. W końcu mogli się oni okazać parą degeneratów, którzy zaćpali się na śmierć, osieracając dziecko. Znając Joaquina Villanuevę, ten scenariusz wydawał się Quenowi najbardziej wiarygodny – w końcu szef Templariuszy coś wiedział na ten temat. Mogli jednak być po prostu parą niedojrzałych dzieciaków, które oddały małego Enrique do sierocińca, nie będąc w stanie zapewnić mu godnego bytu. Tak czy inaczej w całą sprawę zamieszany był Fernando Barosso i chyba to intrygowało Ibarrę najbardziej.
Bywały dni, kiedy miał ochotę zapytać o to matkę. Wątpił, czy wie coś na ten temat, ale nie szkodziło spróbować. Na El Tesoro było dziwnie pusto i cicho, bo wszyscy wybyli do miasta, świętując jeszcze kilka dni po Dia de Los Muertos i odwiedzając groby zmarłych. Quen wiedział, że na hacjendzie jest tylko on, jego matka oraz Joaquin Villanueva, który przyprowadził gościa. Ibarra nie znał dobrze Emmy McCord, ale nawet jemu wydawało się dziwne, że siostra tak poważnej i doświadczonej kobiety zadaje się z kimś takim jak Villanueva. Enrique miał więc chwilę, by porozmawiać z Ofelią i czuł się z tym bardzo dziwnie. Ostatnio mało się widywali i prawie nie rozmawiali. Czuł, że matka sama się od niego odsunęła i nie wiedział, co jest tego powodem. Żyła w ciągłym stresie i jako kobieta o wątłym zdrowiu musiała czuć się przytłoczona ostatnimi wydarzeniami. Gilberto Jimenez był jej najlepszym przyjacielem z dzieciństwa, w dodatku jej mąż siedział za kratkami i odmawiał widzenia, a ona sama ugrzęzła w pensjonacie swojej kuzynki, czując się totalnie bezradna. Nastolatek pomyślał, że może nie jest to dobry moment, by zadręczać Ofelię jeszcze pytaniami o swoich biologicznych rodziców. Ale nie wiedzieć czemu odczuł potrzebę porozmawiania z nią mimo wszystko. Było mu głupio, bo sam traktował ją oschle od kiedy dowiedział się prawdy, a jej przecież musiało być równie ciężko.
− Mamo? – przekroczył próg pokoju matki, zapukawszy cicho do drzwi i nie usłyszawszy odpowiedzi. Było za wcześnie, by Ofelia położyła się spać, więc trochę zdziwiła go nienaturalna cisza w pomieszczeniu. – Mamo, jesteś tu? − Zapukał do łazienki, a kiedy i tutaj nie uzyskał odpowiedzi, pchnął lekko drzwi, które jednak nie chciały ustąpić. – Co jest, do cholery? – mruknął sam do siebie, zdając sobie sprawę, że coś blokuje drzwi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to Ofelia leży nieprzytomna na kafelkach, uniemożliwiając wejście.
Nie myślał trzeźwo. Puścił się biegiem w stronę jedynego pokoju w pensjonacie, który tego wieczora nie był pusty i nawet nie kwapił się, żeby zapukać. Joaquin i Emma spojrzeli na dzieciaka zdziwieni, a on podziękował w duchu, że nie zastał ich w pościeli, bo tego chyba by nie wytrzymał. Zdążył w ostatniej chwili, bo ta dwójka właśnie miała zamiar wyjść na długo wyczekiwaną kolację.
− Moja mama, ona… jest nieprzytomna, nie wiem, co się stało – wyjąkał, próbując usprawiedliwić swój nietakt, czując na sobie morderczy wzrok Joaquina, ale musiało to być tylko jego wrażenie, bo Villanueva kazał mu się prowadzić i ruszył za nim tak szybko, na ile pozwalała mu niedomagająca lewa noga.
Joaquinowi udało się otworzyć drzwi i dokonać oględzin Ofelii Guzman de Ibarra, podczas gdy Emma informowała pogotowie o zajściu.
− Co jej się stało? – zapytał Enrique blady jak ściana, nie mogąc znieść widoku matki z zakrwawioną twarzą. Miała krwotok z nosa i zemdlała z osłabienia, o czym poinformował go Joaquin. – Wszystko z nią dobrze?
− Nie jestem lekarzem – odpowiedział lakonicznie Villanueva i ku zdumieniu zarówno Quena jak i Emmy wziął Ofelię na ręce i wstał, krzywiąc się pod jej ciężarem. Ręce mu drżały, ale zdawał się tym nie przejmować.
− Dyspozytor mówił, że mamy czekać na karetkę – poinformowała go Emma, która zdążyła się rozłączyć i wpatrywała się w mężczyznę w lekkim szoku.
− Nie mam zamiaru czekać na karetkę. Sama omal przez to nie zginęłaś, nie pamiętasz? – zwrócił się bezpośrednio do kobiety i poprawił chwyt, by wygodniej unieść żonę Rafaela. – Raczy mi ktoś przyprowadzić mój samochód?
Quenowi nie trzeba było powtarzać − rzucił się biegiem za drzwi, a kiedy Emma i Joaquin ruszyli za nim, kobieta cały czas przypatrywała się szefowi kartelu tak intensywnie, że zaczęło go to irytować.
− Dzieciak nie może stracić matki, okej? – rzucił w końcu, nie odwracając się, by na nią spojrzeć. Czuł, że go ocenia. Może miała mylne wrażenie, że drzemią w nim jeszcze resztki człowieczeństwa. Nie mógł dawać jej fałszywych nadziei. – Nie po raz drugi.

***

Jimena Bustamante była chyba najambitniejszą kobietą, jaką Debora znała. Sama też nie należała do słabych kobietek, które potrzebują u swojego boku silnego faceta, by poczuć, że są ważne. Już dawno z tego wyrosła. Jednak obecna pani burmistrz była na zupełnie innym poziomie. Rozwód spłynął po niej jak po kaczce, podobnie zresztą jak aresztowanie Rafaela Ibarry, jej wieloletniego przyjaciela i, co tu dużo mówić, szefa. Każdy w mieście wiedział, że pani Bustamante ostrzyła sobie zęby na tę posadę i w końcu dopięła swego. Już w czasach szkolnych udzielała się w samorządzie uczniowskim i różnych klubach zainteresowań, podczas gdy młodsza o rok Debora wolała wyrażać się artystycznie i wzdychać do chłopaków, w szczególności do jednego, który później został jej mężem na niespełna pięć lat. Kiedy Deb wracała myślami do czasów liceum, ogarniała ją dziwna nostalgia. Zawsze była lubiana i popularna, kręciło się wokół niej dużo ludzi, czego nie można było powiedzieć o żadnym z jej rodzeństwa. Zarówno Ofelia jak i Fabian byli raczej wzorowymi uczniami, kolokwialnie nazywanymi kujonami i bardziej jednali sobie profesorów niż uczniów. Debora od dziecka była inna i coś z tej dawnej jej nadal w niej zostało choć głęboko ukryte. Od paru lat bowiem nie była w stanie cieszyć się życiem w pełni i stroniła od ludzi. Powrót w rodzinne strony skłonił ją jednak do nadrobienia spraw towarzyskich, a tak się złożyło, że Jimena sama zaproponowała wypad na wspólny lunch.
− Silvia jeszcze nie wyrzuciła cię do hotelu? – Bustamante przywitała się z przyjaciółką na parkingu przed ratuszem. Była rozbawiona i wyraźnie w dobrym humorze, a naigrywanie się z Silvii Guzman należało do jej ulubionych zajęć. – Dziwię się, że jeszcze nie spakowała twoich walizek.
− Próbowała, ale mój brat, o dziwo, jeszcze nosi spodnie w tym związku i klamka zapadła. – Debbie uśmiechnęła się lekko, choć w gruncie rzeczy wiedziała, że Silvii jest bardzo na rękę obecność szwagierki w domu. Nela w końcu nada wymagała opieki ze swoją złamaną nogą, a Olmedo nie mogła się nią ciągle zajmować.
− Na długo zostajesz? – Jimena wyraźnie miała do starej znajomej interes.
− Tyle ile będzie trzeba – odpowiedziała Guzmanówna, zastanawiając się, ile tak naprawdę miał trwać jej pobyt w Pueblo de Luz. Gdyby to od niej zależało, wzięłaby ze sobą Jordana i Nelę i wyjechała z nimi na jakąś wycieczkę. Quenowi też przydałaby się odskocznia od problemów. Wiedziała jednak, że to niemożliwe, nie tylko dlatego, że rodzice w życiu nie puściliby dzieciaków na wakacje w trakcie roku szkolnego. Ofelia była chora i Deb nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby wyjechała, zostawiając ją samą.
− Mojego zastępcę już chyba znasz? – Jimena wyrwała ją z rozmyślań, wskazując Conrada, który właśnie kiwał jej głową na pożegnanie i miał zamiar niezauważony przez Deborę odjechać spod ratusza. – Raczej tak, sądząc po tym, jak przywitałaś go na pogrzebie Gila. Saverin ma pewien talent do irytowania ludzi.
− Deb. – Saverin jako dżentelmen nie mógł skorzystać z pierwotnego planu i się oddalić, więc przywołany przez Jimenę, postanowił się przywitać. – Miło cię widzieć.
− Chciałabym powiedzieć to samo – odpowiedziała, mimo że wcześniej postanowiła sobie nie prowokować kłótni. Mimowolnie spięła wszystkie mięśnie i zacisnęła dłonie w pięści.
− To ja was chyba zostawię na chwilę. – Bustamante wyczuła napiętą atmosferę. – Zaczekam w samochodzie.
− Przeszła ci już złość? – Saverin odezwał się po chwili, kiedy najmłodsza córka Guzmanów nie była w stanie wykrztusić ani słowa. – Czy mam się bać o moją twarz?
− Zawsze byłeś taki arogancki czy to przerośnięte ego to efekt udawania Jezusa Chrystusa? – Odwróciła głowę, żeby na niego nie patrzeć. Czuła, że była skłonna uderzyć go po raz kolejny. Kątem oka zobaczyła jednak jego zdumioną minę. – Cóż, przez ostatnie siedemnaście lat udawałeś umarlaka, prawda?
− Nie do końca, ale miło, że zrobiłaś research. To znaczy, że chyba nie do końca mnie nienawidzisz. – Wysilił się nawet na uśmiech, co było do niego tak niepodobne, że musiała zamrugać kilka razy długimi rzęsami, by się otrząsnąć.
− Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia? – Debora poczuła się nie tyle wściekła, co po prostu zawiedziona jego osobą.
Tyle razy zachwycały się z przyjaciółkami jaki to Conrado nie był dojrzały i inny od reszty chłopaków w ich wieku. Jaki świetny z niego przyjaciel. Jaki dobry człowiek. A teraz stał sobie jak gdyby nigdy nic na środku parkingu przed zabytkowym ratuszem Pueblo de Luz, gdzie bawił się w jakąś małomiasteczkową politykę, patrząc na nią z tymi iskierkami w oczach, które tak dobrze pamiętała, a które zawsze tak bardzo irytowały Andreę, zanim w końcu przyznała się, że wpadła jak śliwka w kompot.
− Wow. – Debora po raz pierwszy się roześmiała, nie doczekawszy się od niego żadnej reakcji. – Żadnego „przepraszam”. Żadnego „dziękuję”. Zmieniłeś się, Saverin.
− Ty także. W końcu oboje dorośliśmy. – Conrado przyglądał jej się z ciekawością i jego uwadze również nie uszedł fakt, że Debbie, wiecznie wesoła i kreatywna, która potrafiła postawić na nogi cały akademik, rozkręcając najlepsze imprezy, zniknęła bezpowrotnie. I nie miał pojęcia, co jest tego powodem.
Stali przez chwilę, wpatrując się w siebie intensywnie. Conrado naprawdę nie wiedział, że zrobił coś nie tak albo po prostu wyparł to z pamięci. Trzęsącą się dłonią wyjęła z torby notes, nabazgrała coś na kartce, po czym wyrwała ją i wręczyła mężczyźnie.
− Proszę. To adres cmentarza. W razie gdybyś się zastanawiał, gdzie są pochowane prochy twojej żony i dziecka.
Nie czekała na jego reakcję, zbyt była roztrzęsiona, nadal nie mogąc przeboleć, że zostawił ją z tym samą. Odwróciła się na pięcie i poszła do samochodu Jimeny. Skrycie liczyła, że w końcu powie jej prawdę. Że w końcu się przed nią otworzy. Nie tylko on kochał Andi. Każdy kto ją znał prędzej czy później tracił dla niej głowę. Byli rodziną, mimo iż nie łączyły ich więzy krwi, a fakt, że zatajał przed Deborą prawdziwe okoliczności jej śmierci był niczym innym jak obrazą jej pamięci.

***

Czuł na sobie wzrok Emmy, kiedy stał podpierając się o ścianę koloru zgniłej zieleni na oddziale ratunkowym Valle de Sombras. Nie podobało mu się to. Nie tylko to, że patrzyła na niego tak, jakby pozjadała wszystkie rozumy, ale też dlatego, że widziała go w momencie, kiedy był najbardziej bezbronny, a nawet trochę żałosny. O Joaquinie Villanuevie można było powiedzieć wiele rzeczy – był nieprzewidywalny, groźny, agresywny, nieustraszony, obłąkany, ale chyba nigdy nie był godny pożałowania. Od czasu bliskiego spotkania ze śmiercią nie był jednak dawnym sobą i mógł za to tylko jeszcze bardziej nienawidzić Fernanda Barosso. Może dlatego zdecydował się kandydować do rady miasta. Żeby poczuć znów ten dreszczyk emocji i zniszczyć swojego wroga. W pośpiechu zapomniał z El Tesoro swojej laski, więc musiał podpierać się o ścianę niczym jakiś inwalida. Wiedział, że jeśli usiądzie, nie będzie w stanie wstać, a prędzej strzeliłby sobie w głowę, niż poprosił Emmę, by mu pomogła. Postanowił więc uparcie ignorować jej spojrzenia, ale w końcu nie było to już możliwe.
− Mam coś na twarzy? – zapytał, ze złością pocierając się po nieogolonej szczęce. – Wywiercisz mi dziurę w czaszce. Powiedz, co masz do powiedzenia i miejmy to z głowy.
− Kiedy nie miałam zamiaru nic mówić. – Kobieta wzruszyła ramionami i założyła nogę na nogę. Czekali na Quena, by odwieźć go do domu. Żegnał się z matką, która miała zostać na weekend na obserwacji. Dzieciak właśnie się dowiedział, że Ofelia Ibarra umiera. Nie chcieli go ponaglać.
− Proszę cię. – Joaquin prychnął po słowach Emmy, zmuszając się do krzywego uśmiechu. – Nie wyobrażaj sobie niewiadomo czego.
− Nie wyobrażam. – Emma mówiła całkiem serio. – Zachowałeś się tak, jak powinna zachować się każda osoba przy zdrowych zmysłach. Nie jesteś bohaterem.
− Nie jestem – dodał, jakby sam siebie chciał o tym przekonać.
− Zastanawia mnie tylko, co miałeś na myśli, mówiąc, że dzieciak nie może stracić drugiej matki? Jakiś szerszy kontekst, którego nie rozumiem?
− Siostra ci nie mówiła? – Villanueva ponownie się uśmiechnął i oparł się plecami o ścianę, by móc lepiej spojrzeć na swoją towarzyszkę. – Saverin jest ojcem tego gnojka. Jeszcze mu nie powiedział.
− A co ty masz do tego?
− Jak to?
− Dlaczego ciebie to interesuje? Twoje kłopoty z mamusią znów dają o sobie znać, czy może tym razem kłopoty z tatusiem?
− Nie mam kłopotów z tatusiem, w przeciwieństwie do ciebie – odgryzł się, pijąc do jej relacji z Thomasem, którego kobieta nadal nie skonfrontowała w sprawie Venetii Capaldi. – Mój jedyny zarzut pod adresem mojego ojca jest taki, że był słabeuszem, który poleciał na urok i wdzięk pięknej lecz interesownej piosenkarki. Nie żeby to była twoja sprawa, ale mam dług wobec Saverina.
− Ty i ta twoja obsesja na punkcie długów. – Emma wywróciła oczami, ale nie dane im było prowadzić dłużej tej konwersacji, bo na korytarzu pojawił się Quen.
Walczył ze sobą dzielnie, żeby się nie rozpłakać, ale zdradziły go zapuchnięte oczy i czerwona twarz.
− Jedźcie beze mnie, zostanę tu na noc – wyjąkał ledwo słyszalnie i Joaquinowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, bo już ruszał do wyjścia. Emma natomiast upewniła się, że na pewno wszystko z nim dobrze. – W porządku, jedźcie. Zadzwoniłem po ciotkę Deborę, niedługo tu będzie. Mama musi odpocząć, zostanę z nią.
Nie było sensu się kłócić, w końcu dzieciak był prawie dorosły. Emma pokiwała głową i wyszła za Joaquinem, który nie odwrócił się, by zerknąć na Quena. Wiedział, że jeśli zostanie z nim odrobinę dłużej, pewnie w końcu się ugnie i zdradzi tajemnicę Conrada Saverina.

***

Czuł się bezużyteczny i bezradny. Nie miał niczego poza oznaką − kawałkiem metalu, który Lalo Marquez wręczył mu łaskawie z powrotem po trzech miesiącach niewoli jako token zwieńczający ich sojusz. Kto by pomyślał, że Hernandez znajdzie wspólny język z tym znienawidzonym Templariuszem? Może to za wiele powiedziane, ale przynajmniej nie mieli ochoty skoczyć sobie do gardeł za każdym razem, kiedy się widzieli, a to by progres. Marquez nabrał do niego respektu, natomiast sam Luke wolałby chyba, żeby Lalo nadal uważał go za słabeusza. Nikt nie powinien zyskiwać szacunku w taki sposób.
Tak więc nie miał nic – ani dachu nad głową, ani godności. Zostało mu tylko tymczasowe lokum u Javiera, który nie narzekał, wręcz przeciwnie – cieszył się z jego obecności, bo sam w wielkim domu pewnie już dawno by oszalał w obecnej sytuacji. A Luke czuł się potwornie bezużytecznie. Nie mógł mu pomóc. Nie tylko nie wiedział jak, ale też fizycznie nie był w stanie. Dlatego tak bardzo pragnął wyrwać się z czterech ścian i mieć poczucie, że robi cokolwiek. Javier nie był zadowolony, kiedy oświadczył mu o swoim planie.
− Mowy nie ma, nie puszczę cię samego. Jadę z tobą. – Javier, tak jak Lucas podejrzewał, od razu zaproponował towarzystwo. Wiedział, dlaczego to robi, ale i tak to bolało.
− Nie musisz mnie pilnować. Jeśli myślisz, że zrobię coś głupiego…
− Przestań, Luke. Ufam ci i wcale nie o to chodzi. – Magik oparł się o framugę drzwi, przyglądając się przyjacielowi który naprawiał elektryczny samochodzik Alexandra na kanapie w salonie.
Chciał czuć się potrzebny, więc chwytał się wszystkiego, a Javier zbyt dobrze go rozumiał, by mu tego zabraniać. Patrzył na niego z lekkim niepokojem. Wiedział, że Luke nie był już taki jak przed porwaniem. Czuł to, widział to i Harcerzyk nie musiał nic mówić, ale chciałby, żeby się przed nim otworzył. Tak jak on zrobił to niedawno, zdradzając mu sekret swój i Victorii. Pod wieloma względami cieszył się, że Alec spędza dużo czasu z Victorią. Przynajmniej uniknęli niezręczności w przedszkolu. Kiedy Luke po raz pierwszy z nimi zamieszkał, Alec opowiedział przedszkolance, że mieszka u nich wujek Rumcajs. Magik musiał nieźle się napocić, by wytłumaczyć, że dziecku chodziło o ogrodowego krasnala. Luke ogolony i w świeżym ubraniu wyglądał całkiem znośnie, ale do dawnej świetności było mu daleko. Dlatego kiedy powiedział, że chce pojechać do starego magazynu Ibarry, gdzie sam był przez jakiś czas przetrzymywany i gdzie miała miejsce napaść na Vicky, był sceptycznie nastawiony, by puścić go samego.
− Naprawdę, Javi, jestem agentem FBI. Umiem się kamuflować. – Hernandez nie podniósł wzroku na przyjaciela, udając, że bardzo go fascynują baterie i śrubki w dziecięcym samochodziku.
− Nie o to chodzi. – Reverte musiał być w końcu szczery. – Trzęsiesz się, Luke.
Policjant dopiero po chwili zrozumiał, że tak jest w istocie. Dłonie miał skostniałe, ale nie trzęsły się z zimna. Natomiast prawa noga podskakiwała raz za razem, wystukując bliżej nieokreślony rytm. Wyrobił sobie ten tik już w piwnicy El Paraiso i za nic nie mógł się go pozbyć.
− Pojedziemy razem. Nie dasz rady prowadzić – oświadczył Magik, nie chcąc słyszeć odmowy. Nie wiedział, czy chce wracać na miejsce zbrodni, ale może to skłoni Lucasa to rozmowy.
Drogę wbrew nadziejom Magika pokonali niemal w ciszy, zastanawiając się na głos tylko gdzie zaparkować, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń, w szczególności Pabla Diaza, który na widok swojego byłego funkcjonariusza pewnie mocno by się zdziwił i sprowokowałoby to niewygodne pytania. Emily porządnie zbadała już to miejsce, więc Lucas doskonale wiedział, że nie znajdzie tam nic, co mogłoby dać im jakąś wskazówkę, ale było to zajęcie, którego potrzebował. Kiedy więc Reverte zaparkował w ustronnym miejscu, wysiadł od razu, nie czekając na niego i pokonał kawałek drogi dzielącej ich od bunkra Templariuszy na pieszo. Znał tę drogę niemal na pamięć.
Kiedy on przechadzał się po piwnicy starego magazynu, gdzie nadal walały się jeszcze puste worki po nawozach i popękane doniczki, mimo że każdy już dawno zapomniał, że to miejsce służyło kiedyś Ofelii jako zaplecze jej kwiaciarni, Javier przysiadł na betonowych schodach i ze spokojem czekał, aż Luke wreszcie skończy zaglądać w każdy zakamarek.
− Odpocznij, zmęczyłeś się. – Magik poklepał zimny beton obok siebie, a Luke nie był w stanie się z nim spierać, bo zlał się potem przez zaledwie kilkanaście minut poszukiwań. Siedzieli w ciszy, którą przerywało tylko nerwowe postukiwanie buta Lucasa. Nie mógł tego opanować. – Masz żal.
Luke przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Stwierdzenie Magika było tak nagłe i tak w punkt, że poczuł się zawstydzony. Miał żal. Wiedział, że nie powinien, ale nic na to nie mógł poradzić. Trzy miesiące w pustej piwnicy, gdzie jedyną rozrywką było odliczanie godzin do kolejnej dawki albo uczenie Chicle czytać i pisać – dużo nad tym rozmyślał i obwiniał wszystkich naokoło.
− Nie do ciebie.
− W porządku, sam mam do siebie żal. Że nie znalazłem cię szybciej. – Magik nie patrzył na Lucasa, bo jemu również było wstyd.
− Próbowałeś, Javier, przecież o tym wiem. – Hernandez go uspokoił, ale nie mógł kłamać, kiedy przyjaciel sam poruszył ten temat. – Cząstka mnie obwiniała was wszystkich. Szczególnie Emily. Wiem, jestem okropny.
− Prochy robią sieczkę z mózgu.
− To nie prochy. To ja. Długo zajęło mi zrozumienie tego. – Luke zaczął nerwowo pocierać jedną dłoń o drugą. – Emily jest dla mnie autorytetem. Byłem dosłownie milę od niej i na to nie wpadła. Byłem wściekły. Kobieta potrafi wyłupać oko łyżeczką do herbaty, stworzyć profil napastnika tylko na podstawie kilku nic nieznaczących śladów, rzuca nożami niczym w jakimś show z udziałem fakira, ale nie połapała się, że jestem tak blisko. Kiedy nie mogłem spać, przychodziły mi do głowy takie myśli. Obwiniałem ją, ciebie, choć nie miałem najmniejszego powodu, Oscara, mojego dziadka, Boże, nawet…
− Arianę?
− Gdyby powiedziała mi, żebym został… wiem, to głupie – powtórzył, bo sam zdawał sobie z tego sprawę. – Ten narkotyk… miałem wizje. Kilkakrotnie sen tak realny jak jawa, że przychodzisz mnie uwolnić. Dlatego kiedy cię wtedy zobaczyłem, nie wiedziałem, jak zareagować. Już przestałem odróżniać rzeczywistość od koszmaru. Wszystko zlewało się w całość.
Magik słuchał go uważnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Mógł sobie tylko wyobrażać, co czuł Luke. Zawsze był silnym facetem, który polegał tylko na sobie. W momencie, kiedy został pozbawiony nawet trzeźwego myślenia, jego najsilniejszej broni, był kompletnie bez żadnej ochrony. I ta bezradność była gorsza od najsilniejszego narkotyku.
− Nie chciałem, żebyś na mnie patrzył – wyznał Lucas, próbując usilnie uspokoić dygocące kolano, chwytając je oburącz, ale na próżno – podrygiwało jak szalone. – Nie chciałem, żebyś mnie takim widział. Żeby ktokolwiek mnie takim oglądał.
− Luke… − Reverte chciał mu przerwać, ale nie zdążył.
− Zabiłem kogoś.
Nastała cisza, przerywana jedynie miarowym postukiwaniem podeszwy. Magik mógł się tego domyślać, czuć podświadomie, że coś takiego miało miejsce, ale chyba wolał odrzucić od siebie te domysły. Lucas otworzył się jednak przed nim, postanawiając być szczery, bo Javier na to zasługiwał.
− Mówicie mi z Emily, że tkwię w tej piwnicy, mimo że się uwolniłem. Mówicie, że potrzebuję terapii. Ale prawda jest taka, że nie potrzebuję obcego faceta z dyplomem, żeby powiedział mi, co jest ze mną nie tak, bo ja to dobrze wiem. I gadanie o przepracowaniu traumy, mówienie o moich uczuciach, nie sprawi, że cofnę się w czasie i to zmienię. Zabiłem człowieka, Javier. Takie są fakty.
− Zabijałeś już. – Javier mówił cicho i bardziej, jakby chciał przekonać siebie niż Lucasa, który miał jasno określone zdanie na ten temat. – Jesteś w FBI, Luke. To na porządku dziennym.
− Tak, zabijałem − przestępców, zbrodniarzy… w obronie własnej. Tak.
− To też był przestępca.
− Nie wiesz tego.
− Na litość Boską, Luke. To był członek Los Zetas, prawda? Kartelu, który słynie z mordowania, gwałcenia i grabieży. Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że odwaliłeś dobry uczynek. – Oczy Magika rozbłysły złowrogo, kiedy spojrzał na przyjaciela, jakby sam chciał mu wybić z głowy głupie wyrzuty sumienia. Nie było to jednak takie proste.
− Dobry uczynek? – Lucas roześmiał się ponuro. – Kiedy wychodziłem tamtej nocy na ring, miałem ochotę rozszarpać go na kawałki, tego całego Goliata. Dobrym uczynkiem nazywasz to, że nawet się nie zawahałem, tylko przegryzłem mu aortę i patrzyłem, jak się wykrwawia?
Javier zamilkł. Wpatrywali się w siebie przez chwilę, bo dawno nie mieli tak poważnej rozmowy i obaj byli chyba zbyt poruszeni, by przerywać sobie nawzajem.
− Chciałem jego śmierci, ucieszyła mnie. A po wszystkim nie miałem żadnych wyrzutów sumienia i wiesz co? Nadal ich nie mam. Chcę zabić po raz kolejny. Chcę urwać łeb Odinowi. To moja jedyna ambicja. Więc nie jest ze mną w porządku, na pewno nie. Ale nie z tych powodów, o których myślisz.
− Też chciałbym, żeby drań, który zrobił to Victorii zginął, Luke. Ja też to czuję.
− Nie, Javier, to zupełnie co innego. Możesz o tym fantazjować, grozić, mówić, że chcesz go znaleźć i zabić, ale nie byłbyś do tego zdolny. Zostawiłbyś to systemowi. Tak jak to powinno wyglądać. Nawet jeśli nam się to nie podoba, to system istnieje nie bez powodu. Wcale nie po to, żeby chronić przestępców. Tylko żeby chronić nas i żebyśmy my nie stali się tacy jak oni. – Luke przycisnął skostniałą dłoń do kolana i wreszcie udało mu się opanować drżenie. – Nie ma od tego powrotu, Javi.
Kiedy tak siedzieli, Lucas bał się spojrzeć Magikowi w oczy. Miał świadomość, że może przyjaciel już nigdy nie spojrzy na niego tak samo. Rozejrzał się po piwnicy, by skupić na czymś innym swoje rozbiegane myśli. Wtedy jego wzrok padł na ścianę, a raczej małe wyżłobienie tuż przy zejściu do piwnicy. Wstał zaintrygowany, by przyjrzeć się temu z bliska. Na widok zdumienia w oczach Javiera wyjaśnił:
− Ślad po kuli.
− Mógł tu być od dawna, to miejsce było świadkiem wielu porachunków karteli.
− Może – zgodził się Hernandez, choć instynktownie czuł, że był to dość świeży ślad, kula była małego kalibru. Zaczął rozglądać się po posadzce i wtedy jego uwagę przykuł maleńki błyszczący przedmiot, po drugiej stronie pomieszczenia, prawie niewidoczny gołym okiem, więc cudem było, że w ogóle go odnalazł.
− Złoto? – zdziwił się Magik, przykucając przy przyjacielowi, kiedy ten obracał w dłoniach błyszczący element o nierównych brzegach. – Templariusze nie noszą raczej biżuterii.
− To nie złoto, tania podróbka. – Lucas zmarszczył brwi. Widział ten brudno-złoty kolor tyle razy u starszych kolegów, że weszło mu już w krew nabijanie się z tego. – FBI ma zwyczaj dawania bezwartościowych prezentów, kiedy ktoś dostaje awans. Kiedy Jason został moim przełożonym, otrzymał taki tandetny zegarek jak z bazaru. Śmialiśmy się z niego, bo to było coś okropnego. Ale on go lubił i nosił niemal codziennie. – Luke podniósł odłamek bransoletki bliżej światła, by móc się upewnić, że ma rację. Nie było mowy o pomyłce.
− Myślisz, że tu był? Jason?
− Ja to wiem. – Hernandez schował odłamek do kieszeni. – Nie wiem tylko, dlaczego Marcus Delgado mnie okłamał.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:31:05 04-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 137
JORDAN/QUEN/CONRADO/DEBORA/IVAN/FELIX/ERIC


Miał ochotę wrócić do domu, do żony i córki. Od kiedy Ruby zamieszkała z nimi, mieszkanie stało się prawdziwym rodzinnym gniazdkiem i tęsknił za tym. Nie oznaczało to wcale, że nie lubił swojej pracy, wręcz przeciwnie, ale weekendowy dyżur był długi i wykańczający, a jemu wciąż dokładali pacjentów, którym przecież nie mógł odmówić.
− Zerknie doktor do pacjentki z ostrą białaczką szpikową? Onkolog będzie dopiero w poniedziałek. Bardzo doktora przepraszam. – Dolores Lozano dopadła Juliana na korytarzu z przepraszającym spojrzeniem.
− Nie przepraszaj, nic nie poradzimy. Kim jest pacjentka? – Zatrzymał się, by przejrzeć kartę, którą wręczyła mu pielęgniarka.
− Ofelia Guzman de Ibarra – wyszeptała ledwo słyszalnie, żeby nie prowokować plotek na korytarzu. – Przywieźli ją wczoraj wieczorem, zemdlała w łazience.
Julian westchnął ciężko, przypatrując się znanemu nazwisku na karcie. Quen Ibarra nie miał lekko. Vazquez pamiętał jakby to było wczoraj, kiedy Hugo zarobił kulkę, a nastolatek przywiózł go prosto do mieszkania doktora. Domowy szpital, stół kuchenny zamiast operacyjnego i szybka transfuzja, bo Quen był uniwersalnym dawcą. Lubił tego dzieciaka i żal było patrzeć na to, jak okrutnie pogrywał sobie los z jego życiem.
− Jest na chemioterapii? – zapytał pielęgniarkę, nie odnajdując wzmianki w karcie. Jedno spojrzenie na Dolores wystarczyło, by wiedzieć, że dla Ofelii Ibarry było już za późno. Mogli tylko starać się ulżyć jej w bólu. – W porządku, prowadź.
− Julian, dobrze, że jesteś. – Doktor Osvaldo Fernando z ulgą powitał kolegę po fachu, który był zmęczony po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze i marzył o powrocie do domu. – Wiem, że to dużo, ale chciałbym cię prosić o przysługę.
− Najpierw poproszę o podwyżkę. – Julian nie żartował, ale nawet gdyby tak było, nie byłby w stanie się uśmiechnąć, bo był po prostu zbyt skonany. – O co chodzi?
− Mam pilną operację, jakaś kobieta poddała się zabiegowi powiększania pośladków w klinice na wygwizdowie pod stolicą. Implant pękł i doszło do zakażenia, wiozą ją tu w trybie pilnym. Strasznie mi głupio, ale musze cię prosić, żebyś zaopiekował się stażystą. – Osvaldo wydawał się zniesmaczony całą sytuacją. Nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie decydują się na wykonanie skomplikowanych zabiegów upiększających po taniości, co potem skutkuje właśnie takimi konsekwencjami. Było mu też głupio, bo właśnie miał zamiar przyuczyć trochę Jordana, któremu w końcu sam zaproponował staż w szpitalu, ale niestety był zmuszony oddelegować to zadanie na dziś.
− Nie wiedziałem, że mamy stażystów – zauważył Julian, pozostawiając bez komentarza wzmiankę o pękniętym implancie.
− Bo nie mamy. To wyjątkowa sytuacja. – Ordynator uśmiechnął się lekko. – Syn przyjaciela. Przygotowuje się na medycynę.
− A więc nie wiedziałem, że w tym szpitalu propagujemy nepotyzm.
− Nic z tych rzeczy. – Osvaldo pokręcił głową. Ktokolwiek znał jego i Fabiana wiedział, że nie byli z tych. – Po prostu… jak poznasz Jordana, to zrozumiesz – powiedział w końcu pospiesznie, bo anestezjolog już go wołał z drugiego końca korytarza.
− Powiesz, żeby zaczekał? Ten cały stażysta? – Julian zwrócił się z prośba do Dolores, która pokiwała głową z uśmiechem.
Badanie Ofelii utwierdziło Juliana w przekonaniu, że jej stan nie jest dobry. Uśmiechała się i starała się żartować − była pogodzona z losem, mimo że zostało jej niewiele czasu i nie chciała tracić cennych chwil, leżąc w szpitalnym łóżku. Niestety musiała zostać na obserwacji. Dla pewności Vazquez chciał jeszcze skonsultować się z jej onkologiem po weekendzie i wtedy zadecydują o wypisie. To był naprawdę ciężki dzień, a widok nastolatka ze skwaszoną miną siedzącego w poczekalni w słuchawkach wciśniętych do uszu, wcale mu nie poprawił humoru.
− A więc otolaryngologia – stwierdził Vazquez, domyślając się, że chłopak, którego widzi jest ów stażystą, o którym wspominał Osvaldo. Nonszalancka poza, znudzona mina, niedbale założony biały kitel i identyfikator gościa – tak, zdecydowanie dzieciak był przyszłością medycyny. – Bębenki ci popękają. – Julian stanął nad nastolatkiem, blokując światło lampy.
Jordan Guzman zamrugał kilka razy i spojrzał w górę. Jego opiekun wreszcie zaszczycił go swoją obecnością, ale wcale nie był z tego powodu zadowolony. Został wręcz zmuszony przez matkę i ojca, by skorzystać z oferty Fernandeza. Nikogo nie obchodził już i tak napięty szkolny grafik oraz treningi pływackie i piłki nożnej. Do tej pory niedziela była jego jedynym wolnym dniem, ale i to mu odebrali. Zaczynał się zastanawiać, kiedy będzie jadł i spał. Zgodził się jednak, bo nie miał wyboru. Silvia rzucała mu takie spojrzenia, że doskonale wiedział, co sobie myśli. Skrzypce Valentina dyndające za parapetem do teraz wprawiały go w dreszcze, więc wolał nie ryzykować. Liczył jednak, że uda mu się odbębnić praktyki, zdobyć podpis czy jakąś pieczątkę i będzie wolny. Niestety Osvaldo został wezwany na pilną operację i utknął z jakimś konowałem. Wyciągnął powoli słuchawki z uszu i schował je niedbale do kieszeni.
− Ty jesteś tym lekarzem?
− Ty jesteś tym stażystą? – odgryzł się Julian, będąc już nieco bardziej poirytowany. Brak snu i kawy robił swoje. – Chodź za mną. – Ruszył przed siebie, nie czekając aż Guzman wstanie, ale ten dotrzymał mu kroku, choć nie wydawał się zbyt entuzjastycznie nastawiony do całego przedsięwzięcia. Kiedy mijali salę, na której leżała Ofelia, Jordan zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć przez szybkę w drzwiach na chorą ciotkę.
− Chcesz wejść? Poczekam. – Vazquez domyślił się, że to nie zbieżność nazwisk i muszą być rodziną. Jordan jednak pokręcił gwałtownie głową. – Na pewno?
Nie wiedział, co ma lekarzowi odpowiedzieć. „Nie chcę odwiedzić chorej ciotki, bo wszyscy przy mnie umierają”? Wolał dmuchać na zimne. Jeszcze tego mu brakowało, żeby Ofelia wyzionęła ducha w jego obecności. Julian poprowadził go do swojego gabinetu, w którym pełno było zabawek i kolorowych naklejek.
− Czegoś tu brakuje – mruknął sam do siebie Vazquez, otwierając szuflady, by na końcu podejść do szafy i wyciągnąć z niej wielkie tekturowe pudełko wypełnione jakimiś pluszowymi maskotkami. – Idealnie.
Jordan Guzman patrzył na niego jak na idiotę, kiedy lekarz wyciągnął z pudła małą pluszową pandę i przypiął ją mu bezceremonialnie do kitla. Nastolatek spojrzał w dół, myśląc, że Vazquez sobie żartuje.
− Co to ma być? – zapytał, czując się jak totalny głupek w białym kitlu narzuconym na czarną bluzę z kapturem i z tym pluszowym zwierzakiem zwisającym z klapy.
− Twoja wizytówka. Kiedy ja byłem stażystą, też musiałem się poświęcać. Dasz radę. – Poklepał go po ramieniu, ale ewidentnie się z niego nabijał. Kiedy on był stażystą, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, doświadczeni rezydenci i chirurdzy wysługiwali się nimi i zmuszali do naprawdę paskudnych zajęć. Niewinny słodki gadżet przy fartuchu, jakkolwiek ujmujący męskości, był zdecydowanie do przeżycia.
− Pediatra? – zapytał Jordan, a Julian chyba po raz pierwszy od rozpoczęcia dyżuru poczuł się pełen energii.
− Co mnie zdradziło? – udał, że jest w szoku dla umiejętności dedukcji młodego.
− Jesteś mężem Ingrid Lopez, prawda? – Jordan prychnął ze złością i szarpnął za pandę przy kołnierzu. – Mogłem się domyślić. Ja odpadam. Powiedz Osvaldowi, że nie na to się pisałem.
− Sam mu powiedz, nie jestem posłańcem. Skoro załatwia ci praktyki po znajomości, to chyba jesteście blisko. Co jest? Nie chcesz być lekarzem? Pediatria to dla ciebie za mało ambitna specjalizacja? – Julian wyszedł za nastolatkiem na korytarz, z trudem dotrzymując mu kroku, bo młody poruszał się szybko. Nie wiedział, dlaczego go prowokuje, ale w ciągu długiego dyżuru pierwszy raz mógł się na kimś wyładować i było to dosyć wyzwalające. – Uwłacza twojej godności leczenie małych pacjentów?
− Nie zamierzam bawić się w przedszkolankę – warknął Jordan i rzucił pandę pod nogi Juliana. – Jeśli Aldo myśli, że będę niańczył bachory, to się grubo myli.
Zniknął za rogiem korytarza, ale Julian nie wiedział, czy wyszedł ze szpitala, czy może poszedł do łazienki, żeby ochłonąć. Podniósł z podłogi pluszową pandę i otrzepał ją z drobnego pyłku.
− Miała na imię Gracie. – Usłyszał cichy głos pielęgniarki tuż obok siebie. Nie wiedział, kiedy Dolores Lozano do niego podeszła. – Dziewczynka, która zginęła w czasie strzelaniny sześć lat temu. Chłopak się obwinia.
− Obwinia się o ofiarę strzelaniny? To on strzelał? – Julian spojrzał wymownie na Dolores. Oboje wiedzieli jak to jest obwiniać się o coś, na co nie miało się wpływu.
− Templariusze. Ale była pod jego opieką. To była prawdziwa tragedia, pamiętam to jak dziś. – Dolores wróciła pamięcią do tamtych wydarzeń. – Moja przyjaciółka pracowała wtedy w lodziarni Mazzarella i do dzisiaj ma traumę, choć nie straciła nikogo bliskiego.
− Nigdy o tym nie słyszałem – wyznał szczerze Julian. W tamtym czasie przebywał w Chicago i nie interesowały go rodzinne strony.
− Bo policja zamiotła wszystko pod dywan. – Dolores skrzywiła się, bo nie mieściło jej się to w głowie. – Przypadkowe ofiary zawsze się zdarzają. Szeryf wolał nie wchodzić na wojenną ścieżkę z kartelem. Molina się wkurzył.
− Molina? A co od ma do tego?
− Gracie była jego córką. – Pielęgniarka objęła się ramionami, bo poczuła zimny dreszcz na plecach. Sama miała w domu niemowlaka i na samą myśl, że ktoś mógłby skrzywdzić Marię, robiło jej się niedobrze ze strachu. – Jordan jest bratankiem byłej żony Ivana, Debory. Gracie była jego kuzynką. Bardzo to przeżył. Nie mogliśmy wygonić go z kostnicy. Siedział tam całą noc.
− Dzieciak sam w kostnicy?
− Uparł się, że nie zostawi Gracie. Próbowaliśmy go wyciągnąć siłą, ale skończyło się na tym, że ochroniarz szpitala wylądował na ortopedii z dwoma złamanymi palcami.
− Jedenastolatek tak go urządził? – Julian pomyślał, że może mają więcej wspólnego niż początkowo mu się wydawało. – A gdzie byli wtedy rodzice dziewczynki?
− Ivan robił wtedy awanturę na komisariacie, plotki głoszą, że doszło do rękoczynów. Nie wiem ile w tym prawdy, ale chyba sporo, bo Molinę zatrzymali więc nie mógł być z córką, by ją porządnie opłakać. Dlatego trochę rozumiem Jordana. – Dolores westchnęła sama do siebie, jakby pozbywała się jakiegoś ciężaru z serca. – Nie chciałabym patrzeć, jak dzieci wokół mnie umierają. Znowu.
− Pediatria to nie tylko umierające dzieci – oznajmił Julian, ale złość lekko mu minęła. Każdy miał własne traumy do przepracowania. – Jak go znajdziesz, powiedz, żeby przyszedł do zabiegowego. Na widok krwi chyba nie mdleje?
− Był z Gilbertem Jimenezem, kiedy umierał. – Dolores miała taki ponury głos, że Julian poczuł, jakby był na pogrzebie. – Chłopak zdecydowanie nie mdleje na widok krwi czy trupów. Jest do tego przyzwyczajony. Chyba to jest najsmutniejsze.
Jordan nie opuścił szpitala. Wślizgnął się do zabiegowego, kiedy Julian krzątał się tam, przygotowując kozetkę dla pacjenta.
− Już przeszedł ci foch? – zapytał doktor, słysząc kroki za plecami. – Więc załóż rękawiczki.
− Nie będę robił lewatywy.
− To dobrze, bo ja też nie zamierzam. Umyj ręce.
Jordan wywrócił oczami. Może lekarz miał go za tumana. Nie zdziwiłby się, Ingrid pewnie już nie omieszkała opowiedzieć mu o najbardziej irytującym uczniu kółka dziennikarskiego, na które zresztą też uczęszczał zmuszony przez matkę. Czuł, że małżeństwo Vazquez są ulepieni z tej samej gliny.
− Na co czekasz? – Julian zapytał, kiedy Guzman się ociągał. Ku jego zdumieniu, Jordi podszedł do niego i wyszarpnął mu z kieszeni pluszową pandę, po czym przypiął ją sobie do kitla.
− Zadowolony?
Vaquez nic nie odpowiedział, próbując połknąć uśmiech. Pielęgniarka Dolores przywiozła na wózku dzieciaka – był wątły i na sam widok Jordan miał ochotę udusić lekarza, ale ten tylko uniósł lekko dłoń w rękawiczce, jakby chciał mu powiedzieć „poczekaj”.
− Izan, jak się masz, mistrzu? – Vazquez udał, że wykonuje kilka uników, symulując walkę bokserską z małym pacjentem, który mimo słabego stanu zdrowia był uśmiechnięty i pełen życia. – Moim pomocnikiem dzisiaj będzie Jordan. Nie zwracaj uwagi na jego krzywą miną, ten typ już tak ma. Jordan, przedstawisz pacjenta?
Vazquez spojrzał na nastolatka wyczekująco, mrugając ciemnymi oczami, a chłopczyk nazwany Izanem zrobił dokładnie to samo. Obaj się z niego nabijali.
− Izan Pereira, osiem lat, przewlekła choroba nerek. Od dwóch lat na dializach. Dwóch lat? – Jordan musiał wczytać się raz jeszcze w kartę, bo nie dowierzał.
− Tak się zdarza. – Izan wstał z wózka i sam usiadł wygodnie na przygotowanej wcześniej kozetce, przy której już stała maszyna do dializ. Znał procedurę na pamięć. Nie raz trafiał na szczyt listy do przeszczepu, by zaraz potem okazało się, że ktoś potrzebuje jej pilniej albo nerka nie nadawała się do użytku.
− Izan jest u nas starym wyjadaczem. – Julian uśmiechnął się do chłopca, przygotowując dializator. – Jordan, pomożesz?
Guzman zdziwił się, że Julian prosi go o pomoc. Wszystko mu tłumaczył, a on wykonywał polecenia, co było miłą odmianą od nudnych rozdziałów w książce o nefrologii, którą czytał. Vazquez pracował niemal automatycznie, ale kątem oka uważnie obserwował Guzmana, który nie tyko słuchał go uważnie i robił dokładnie to, o co go prosił, ale też zdawał się przewidywać, o co poprosi go za chwilę. Było w tym coś naturalnego i ojciec Lucy uśmiechnął się mimochodem. Kiedy zakładał Izanowi cewnik, poprosił Jordana o pomoc. Wiele razy widział młodych lekarzy po studiach medycznych, którym ręce trzęsły się, kiedy mieli wbić igłę w żyłę pacjenta. Dłonie Guzmana ani drgnęły, kiedy podawał mu sprzęt. Miał precyzję i dokładność, której brakowało wielu kolegom Juliana. Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że rozumie, co takiego Osvaldo miał na myśli, kiedy powiedział „jak go poznasz, zrozumiesz”.
Izan został podłączony do dializatora i miał spędzić przy nim kolejne godziny. Dolores zajęła się nim, więc Vazquez mógł zabrać Jordana na pogadankę.
− Nie mówiłem przy Izanie, żeby nie robić mu nadziei. Już zbyt wiele razy był rozczarowany, ale tym razem jestem dobrej myśli. – Vazquez zaczął z nieśmiałym uśmiechem. – W Monterrey jest dla niego dawca. Chłopiec w tym samym wieku, czekamy na stwierdzenie śmierci mózgowej, ale wiem od znajomego, że to kwestia czasu. Izan dostanie nerkę po dwóch latach czekania. Widzisz, nie zawsze wszystkie umierają.
− Nie. – Jordan trochę nie rozumiał, dlaczego Julian mu to mówi. Ale było w tym coś irytującego. – Niektóre muszą umrzeć, żeby inne mogły żyć. To twoim zdaniem okej?
− Ani trochę. Ale taka jest kolej rzeczy. – Vazquez zamyślił się nad tym. Zbyt długo był lekarzem, by brać do siebie każdy przypadek. Nikt nie lubił, kiedy umierał mu pacjent, szczególnie młody pacjent, ale decydując się na tę specjalizację, wiedział, z czym się to wiąże. – Bycie lekarzem nie jest bawieniem się w Boga, Jordan. My tylko pośredniczymy i robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby stworzyć pacjentom jak największy komfort.
− Bez obrazy, ale nie wyglądasz mi na religijnego.
− Ty też nie. Ani na takiego, co zwraca się do starszych z szacunkiem – dodał Vazquez, pijąc do tego, że Jordan nie kwapił się, by nazywać go „panem” lub „doktorem” i przeszedł wprost na ty. – Nie wydaje mi się, że chcesz tu być, mam wrażenie, że Osvaldo postawił cię trochę pod ścianą, ale… nie jesteś najgorszy – oznajmił Julian, starając się nie przesadzić z pochwałami, żeby nie karmić ego nastolatka. – Jeśli będziesz chciał, jest tu mnóstwo specjalistów, od których możesz się wiele nauczyć. Osvaldo się do nich zalicza, ale coś mi mówi, że nie jesteś typem, który chce powiększać biusty.
− Wiesz, że Aldo robi dużo więcej, prawda? – Jordan po raz pierwszy poczuł, że może tego faceta polubić.
− Wiem, ale te biusty pasowały mi do puenty.
− A ty jeszcze na dyżurze? – Hugo przerwał ich miłą rozmowę, wcinając się pośrodku korytarza. – Kiedy kończysz? Chętnie wpadnę na kolację.
− Oczywiście. – Jordan pokręcił głową, jakby cały czar nagle prysł. Kiedy już myślał, że doktor Vazquez może być w porządku, okazywało się, że przyjaźni się ze znienawidzonym Delgado. – Do zobaczenia – powiedział tylko i zostawił mężczyzn samych.
− Ten goguś jest twoim stażystą? Współczuje. Same z nim kłopoty. – Delgado wydmuchał głośno powietrze, dziękując w duchu, że to Bruni jest głównym trenerem drużyny, bo on nie wytrzymałby na dłuższą metę z tym aroganckim bachorem. – To co z tą kolacją?

***

Przez chwilę myślał, że pomylił klasy. Szkoła w Pueblo de Luz nie była duża, ale zdążył się już zgubić kilka razy, nie będąc przyzwyczajonym do takich placówek. Powodem jego pomyłki był nastolatek, który wpatrywał się tępo w ścianę w pustej klasie.
− Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać – wyszeptał, domyślając się, że uczeń postanowił wykorzystać wolną chwilę na przerwie, by porozmawiać z Bogiem. Wpatrywał się bowiem w krzyżyk na ścianie.
− W czym? – Quen ocknął się z letargu, skupiając wzrok na [link widoczny dla zalogowanych] z zupełnie niepasującym do jego urody wyrazem twarzy. Wyglądał na speszonego. Kiedy Ibarra zdał sobie sprawę, co takiego chodziło facetowi po głowie, niemal się roześmiali. – Nie, nie rozmawiałem z Nim – wyjaśnił i wskazał na kolorowy obrazek religijny zawieszony niedaleko krzyża. Ojciec Horacio pewnie dostałby zawału na widok tego, co jego zastępca wyczyniał w sali religii. – To nie pasuje do księdza Horacio.
− Rozumiem – wyjaśnił brunet, z czułością wpatrując się w obrazek. Był niebywale zadowolony z siebie, ale Ibarra nie mógł odgadnąć dlaczego. – Znasz się na sztuce.
− To malował jakiś dzieciak. – Quen prychnął, bo rzeczywiście malowidło pozostawiało wiele do życzenia. Alice malowała dużo lepiej po kilku lekcjach rysunku u niego. – Nowy woźny? – zapytał go Ibarra jak gdyby nigdy nic, a mężczyzna zamrugał powiekami, nie do końca rozumiejąc.
Miał na sobie krótkie spodenki i powyciągany T-shirt, a na nogach japonki. Zaczął myśleć, że chyba źle dobrał strój na pierwszy dzień w nowej pracy.
− Co mnie zdradziło? – zapytał, załamując ręce i postanawiając pograć w tę grę.
− Broda – odpowiedział Quen, a brunet się roześmiał. Nie znosił się golić i było to jedno z jego zboczeń. Ibarra usiadł w swojej ławce, czekając na resztę uczniów.
− To twoje? – Dziwny facet zauważył jego notes i zaczął go przeglądać, nie prosząc o pozwolenie. Quen i tak nie miał siły, by zwracać mu uwagę. Pozwolił, by przekartkował stary szkicownik, który walał się pomiędzy książkami, a w którym od dawna nic nie narysował. – Są świetne – przyznał mężczyzna w japonkach, a zaraz potem spochmurniał. Było widać, że dzieciak nie jest skłonny do rozmowy. – Twoi koledzy chyba się dziś nie pojawią, co?
− Wszyscy się cieszą, że nie ma tego starego zboka.
− Horacia?
− A kogo innego? – Quen zmarszczył brwi. Czy ten facet urwał się z choinki? – Korzystają, myśląc, że odwołali lekcje. O dziwo, ja przeczytałem maila od dyrektora o zastępstwie. Ciekawe, czy nowy ksiądz to też będzie takie ziółko.
− To znaczy jakie? – Brunet przycupnął na stoliku i zamachał nogami jak mały dzieciak.
− Wolę nie mówić. Nie ma pan jakichś rur do przepchania, czy coś w tym rodzaju? – Ibarra zaczął nabierać lekkich podejrzeń.
− Ja i hydraulika? Nie za bardzo się lubimy.
− Więc czemu pana zatrudnili? Dyro nie lubi, kiedy kręcą się tutaj przystojni faceci.
− Dziękuję, uznam to za komplement.
− Ależ proszę bardzo, wszystko mi jedno. – Enrique ziewnął szeroko i położył się na ławce, opierając głowę na rękach. – Dziwny jesteś.
− To już lekko zabolało.
− Ojcze, trafił ojciec bez problemu? – Elodia Fernandez zajrzała do pustej klasy, witając się z mężczyzną uśmiechem. Quen podniósł się do pionu, jakby ktoś poraził go prądem.
− Tak, dziękuję pani dyrektor. Jeszcze trochę się tutaj gubię, ale myślę, że szybko się przyzwyczaję. – Brunet wyszczerzył białe zęby w uśmiechu, a kiedy wzrok Elodii omiótł prawie pustą klasę, wyjaśnił: − Zmówiliśmy modlitwę i dałem im wolne. Muszą się oswoić z nowym nauczycielem.
− Yhmm. – Elodia chyba podejrzewała, że ksiądz kryje tyłki klasy humanistycznej, ale nic na ten temat nie powiedziała. – Quen, może oprowadzisz ojca Ariela po szkole? Skoro i tak nie masz nic lepszego do roboty.
− Ale mnie pan urządził. To znaczy ksiądz. To znaczy nieźle mnie ojciec urządził. – Quen czuł się zawstydzony, kiedy przemierzał korytarze w towarzystwie wysokiego bruneta. – Ile pan ma w ogóle lat? To legalne, żeby ksiądz nie chodził w sutannie? Ma pan BMW jak ojciec Horacio? Ile ksiądz wyciąga na miesiąc? Pewnie mniej niż proboszcz. No i na pewno nie jest pan prawiczkiem…
− Jedno pytanie na raz, chłopie, bo się pogubię. Ostatnie zignoruję bardzo taktownie. – Ariel uśmiechnął się, rozglądając się z ciekawością po korytarzach. – Sutanny nie lubię, niby przewiewna, ale jakoś mi nie leży. No i ciężko w niej grać w piłkę.
Ibarra pokiwał głową, choć w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, jak to jest grać w nogę, mając na sobie sutannę i w ogóle jak to jest nosić tego typu ubiór. Ariel wydawał się być dziwny. No i był pewnie niewiele starszy od niego. To dziwne, że ktoś taki jak on zdecydował się przejść do stanu kapłańskiego, a jeszcze dziwniejsze było to, że tak konserwatywna parafia jak ta w Pueblo de Luz go zatrudniła.
− To sala od sztuki. Maluje ksiądz? – zagadnął Quen, widząc, że Ariel zatrzymał się na dłużej przy pracowni, gdzie lekcje prowadziła akurat Celia.
− Coś tam skrobię, ale nie jestem specjalistą. Czytasz mi w myślach? Myślę, że się dogadamy. Kto wie, może kiedyś sam zostaniesz księdzem. – Po tych słowach Ibarra zakrztusił się, choć sam nie miał nic w ustach, a Ariel roześmiał się perliście. – Żartuję. Za dużo papierkowej roboty, nie polecam.
− Lekcje chyba już się zaczęły? – Conrado Saverin dostrzegł dwóch wędrowników na korytarzu i musiał zareagować. Ibarra trochę się zawstydził, ale uznał, że skoro towarzyszy mu ksiądz, w dodatku nauczyciel, raczej nie powinien dostać nagany.
− Oprowadzam tylko nowego księdza po szkole. Na polecenie pani Fernandez – wyjaśnił, wskazując palcem dziwnego typka, który miał nieodgadniony wyraz twarzy, patrząc na Saverina. – A to jest… − Quen próbował przedstawić zastępcę burmistrza, ale brunet go ubiegł.
− Conrado.
− Przepraszam, znamy się? – Saverin uśmiechnął się lekko, również zdziwiony widokiem księdza w takim stroju.
− Proszę wybaczyć, czuję jakbym pana znał. Jestem fanem. Czytałem z panem wywiad w Newsweeku.
− Mam nadzieję, że ojciec Horacio czuje się już dobrze – zagadnął Saverin, a nowy nauczyciel religii zapewnił go, że stan zdrowia proboszcza uległ znacznej poprawie. – Mam też nadzieję, że ksiądz będzie bardziej wyrozumiały w stosunku do tutejszej młodzieży. Ojciec Horacio miał problem, żeby się z nimi dogadać.
− Proszę się nie martwić. Jestem księdzem, ale przede wszystkim człowiekiem i jeszcze pamiętam, jak to jest być nastolatkiem. Kocham Boga, ale w granicach zdrowego rozsądku.
Quen odwrócił wzrok, by nie widzieli jak parska śmiechem w swój szkolny mundurek, a i Conrado wyglądał na rozbawionego. Pożegnał się z nimi i odszedł. Ariel skrzywił się, zastanawiając się, czy tak mało dla niego znaczył, że nie poznał go, patrząc mu prosto w oczy.

***

Przez całą lekcję przedsiębiorczości nie mógł się skupić, bo Lidia rzucała mu wymowne spojrzenia. Próbowała go przekonać, że powinien powiedzieć Quenowi prawdę i z jednej strony nie mógł jej winić – w końcu Fabricio powtarzał mu to do znudzenia, podobnie jak Hugo. Jednak panna Montes nie rozumiała, jak wielkim zagrożeniem było dla młodego Ibarry poznanie prawdziwej tożsamości Saverina. Może to tylko wymówka, którą sobie uroił w głowie, ale czuł, że Fernando Barosso był w stanie wykorzystać przeciwko niemu nawet jego własnego syna. Na razie postanowił więc się nie wychylać. Kiedy dzwonek na przerwę sprawił, że uczniowie zerwali się na równe nogi, mając nadzieję, że unikną zadania domowego, pożegnał ich tylko wzrokiem, zatrzymując na końcu jedną uczennicę.
− Zostań na chwilę, Primrose, chcę porozmawiać – zaczął Saverin, wskazując Rosie krzesło w pierwszej ławce, ale nastolatka zmierzyła je sceptycznym wzrokiem. – Jak się czujesz?
− Nic mi nie jest, to trochę jak potężniejszy kac. Rzyganie i ból głowy, to dla mnie nie pierwszyzna – odpowiedziała, ale nie udało jej się go oszukać.
− Nie pytałem o twoje zdrowie fizyczne, choć oczywiście cieszę się, że czujesz się już lepiej. – Założył ręce na piersi i prześwietlił ją wzrokiem jak promieniami roentgena. Nie należała do osób, które łatwo zawstydzić, ale Conrado miał ten dziwny dar. Po raz pierwszy pomyślała, że rozumie, dlaczego Fabricio się z nim przyjaźni.
− Nie musi pan prawić mi morałów. Mój ojciec chrzestny i rodzice już to zrobili. Nawet mój brat – dodała, czując jak coś ciężkiego opada jej na dno żołądka. Dzieci nie pokazywały tego po sobie, ale często rozumiały dużo więcej niż zdawali sobie sprawę dorośli.
− Prawienie komuś morałów to ostatnie, czego chcę. – Conrado miał troskę w oczach. Nie znał Rosie za dobrze, ale wystarczyło mu, że była jego uczennicą, w dodatku chrześniaczką Guerry i przyjaciółką Lidii i Quena. Miał też dziwne wrażenie, że mają ze sobą wiele wspólnego mimo różnicy charakterów. – Chciałem ci tylko powiedzieć, że narkotyki nie są rozwiązaniem. Sięgniesz po nie raz i jest cudownie, bo zapominasz chociaż na chwilę. Ale potem się budzisz i wraca do ciebie wszystko ze zdwojoną siłą. Ta świadomość, że tej drugiej osoby już nie ma.
Rosie przełknęła ślinę, zastanawiając się, czy mężczyzna mówi z własnego doświadczenia. Conrado Saverin jako ćpun to wizja, która chyba nikomu nie przyszłaby na myśl.
− Z czasem popadasz w nałóg i zapominasz o wszystkim – nie tylko o złych rzeczach, ale tracisz też cenne, dobre wspomnienia. To droga donikąd.
− Mówi pan z autopsji?
− Wierz mi, próbowałem różnych rzeczy w życiu. – Saverin lekko się uśmiechnął. – Najważniejsze to zrozumieć, że chcesz ją zapamiętać. To, że jej już nie ma boli i to cholernie mocno. Może nawet się obwiniasz. Ale stokroć bardziej boli świadomość, że nie pamiętasz tych wszystkich dobrych rzeczy, wspólnych chwil, uśmiechów. Będziesz żałowała, jeśli pójdziesz tą drogą. Tylko to chciałem ci powiedzieć.
Położył jej rękę na ramieniu, jakby chciał dodać jej otuchy, po czym zostawił ją samą w klasie, by sama podjęła decyzję, którą ścieżkę chce obrać.

***

Nigdy nie była zbyt religijna. Guzmanowie byli pod tym względem ewenementem w Pueblo de Luz. Chodzili do kościoła, wysyłali dzieci na religię i obchodzili wszystkie święta, ale sami nie byli zbyt konserwatywni, a przynajmniej nigdy nie wymagali od dzieciaków, żeby odmawiały zdrowaśki przed pójściem spać. Debora nigdy się nie modliła. O wiele bardziej upodobała sobie wschodnie religie, wolała duchową medytację. Ale czasami, nawet nie potrafiła tego wyjaśnić, odczuwała potrzebę udania się do kościoła. Czasami chciała po prostu z kimś porozmawiać. Nawet jeśli to obcy facet w konfesjonale.
− Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam – zaczęła, spuszczając wzrok, by ksiądz czasem nie poznał jej przez kratkę konfesjonału. W tak małej mieścinie proboszcz znał wszystkich, więc były to złudne nadzieje. Na pewno nie spodziewała się jednak odpowiedzi, którą usłyszy.
− Wiem, córko. Nieczyste myśli na temat nowego wikariusza są nie do zaakceptowania. Chociaż nie powiem, że jestem zdziwiony.
Debora spaliła buraka, a zaraz potem poczuła ochotę, by przewrócić konfesjonał.
− Zabiję cię, Ariel.
− Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. – Kapłan zdjął koloratkę, bo zaczynał się w niej dusić. – Nie wiedziałem, że małe miasteczka są tak nudne. Cieszę się, że cię widzę.
− Masz szczęście, że dałeś się poznać od razu. Umarłabym ze wstydu, gdybym zaczęła wyznawać ci swoje grzechy.
− Proszę cię, wszystkie je znam. – Mężczyzna machnął ręką, śmiejąc się szeroko. – Dałaś mi pierwsze piwo, kiedy jeszcze nie miałem osiemnastu lat.
− Mów głośniej, bo jeszcze nie spaliłam się ze wstydu. – Debora pokręciła głową, ale w gruncie rzeczy cieszyła się, że go widzi. Kiedy napisał jej, że obejmuje posadę w Pueblo de Luz jako zastępca proboszcza, myślała, że to żart, więc nie wzięła go na poważnie. Kto by pomyślał, że spośród wszystkich miejsc wyląduje właśnie w jej rodzinnym miasteczku.
− Masz mi mnóstwo do opowiadania.
− Ja tobie? Chyba ty mnie! – Debora chwyciła go za ramię i oboje ruszyli na zewnątrz, by przespacerować się po przykościelnym ogrodzie. – Ojciec bardzo był zły, kiedy rzuciłeś studia?
− Nie, coś ty. Tysiące peso, które poszły na czesne od razu się zwróciły. – Ariel jęknął, kiedy oberwał od niej w żebra po tym jak próbował się z niej nabijać. – Nie był zadowolony, ale wiedział, że tego nie czuję. Zamiast leczyć jako terapeuta, wolę duchowe przewodnictwo.
− Nadal nie wierzę, że zostałeś księdzem. Taka strata.
− Niestety, panie muszą obejść się smakiem, bo tylko jedna kobitka ma moje serducho. – Ze śmiertelnie poważną miną wyciągnął spod sutanny medalik z Matką Boską z Guadalupe i ucałował go czule.
− Nie wierzę – powtórzyła Debora, śmiejąc się na głos. Dobrze było zobaczyć znajomą twarz na starych śmieciach.
− Wiesz, czemu tu przyjechałem, prawda? – odezwał się w końcu Ariel, a ona posmutniała. Kiedy mówił, że wysyła go tutaj kuria, wiedziała, że to tylko wymówka. Szukał go od dawna. I w końcu znalazł.
− Domyślam się. Ale nie przyniesie ci to żadnego ukojenia, uwierz mi. – Debora posmutniała i poklepała Ariela po dłoni, jakby chciała go o tym zapewnić. On musiał się o tym przekonać na własnej skórze.

***

Myślał, że przemówił mu do rozsądku, że może wspomnienie zmarłego syna wreszcie przywróci go do rzeczywistości, ale się pomylił. A co gorsza, czuł że Emily Guerra i Basty mieli rację. Jose Balmaceda nie był tylko zapijaczonym damskim bokserem, okładającym pasem Bogu ducha winną córkę. Był kimś więcej i zasłużył na karę. Ale Ivan byłby zbyt miłosierny, gdyby po prostu pojawił się na progu jego domu z nakazem aresztowania. Miał w sobie tyle gniewu, że mógłby roznieść posesję Balmacedy.
− Co ty wyprawiasz? – Tylko tyle zdołał wykrztusić gospodarz, kiedy drzwi frontowe otworzyły się na oścież i z hukiem uderzyły o ścianę, niemal wypadając z zawiasów.
Ivan nie tracił czasu. Pociągnął mężczyznę za kołnierz koszuli, stawiając go na nogi i nie czekając na żadną reakcję, wymierzył mu potężny cios prostu w nos. Krew chlasnęła na jego ulubioną skórzaną brązową kurtkę, ale nawet tego nie dostrzegł. Zbyt był zajęty okładaniem dawnego znajomego.
− Myślałem, że wystarczy dać ci małe ostrzeżenie. Moja wina, mogłem się wyrażać jaśniej. – Molina ponownie uderzył mężczyznę, jedną ręką cały czas trzymając go mocno za kołnierz, niemal dusząc go jego własną koszulą, powoli przesuwając się z powrotem do wyjścia z domu. – Kiedy mówiłem, że masz trzymać łapska z daleka od Eleny, mogłem powiedzieć, że to dotyczy również Vedy. Jaką świnią trzeba być, żeby bić własną córkę?
− Nic nie wiesz, Molina. Nie wolno ci… złożę… skargę.
Ivan tylko się roześmiał. W nosie miał jego skargi. Był już skreślony w tym miasteczku. Pchnął mężczyznę na ulicę − Jose Balmaceda potoczył się na jezdnię tak groteskowo, że trafił na pojemniki na śmieci. Hałas wywabił z domu sąsiadów.
− Proszę się nie martwić, rutynowa procedura policji. – Ivan kiwnął głową kilku sąsiadkom, które dobrze znał. W końcu jego była żona mieszkała kiedyś dwie ulice dalej. Przeszedł powoli kilka kroków, które go dzieliły od Jose, patrząc na niego jak na zgniłego karalucha. Balmaceda próbował się czołgać w stronę samochodu, mamrocząc coś pod nosem, ale Molina nawet nie zadawał sobie trudu, by go zrozumieć.
Jose w końcu odzyskał resztki sił, by wstać zgięty w pół i dopadł do swojego auta. Akurat kiedy otwierał drzwi od strony kierowcy, Ivan był już tuż za nim. Chwycił gwałtownie drzwi i zatrzasnął je, przytrzaskując mu palce. Balmaceda zawył, a kilku sąsiadów wyszło do ogródka, by zobaczyć dokładnie co się dzieje. Na ulicy zrobił się niezły korek.
− Uciekasz, tchórzu? – Ivan odwrócił mężczyznę w swoją stronę, z wyraźną pogardą przyglądając się jego zakrwawionej twarzy i wybałuszonym ze strachu oczom. – Co jest, sam też się tak lubisz bawić, prawda? Czy to działa tylko w drugą stronę?
− Przysięgam, że…
− Że co? – Ivan szarpał nim raz za razem, próbując zmusić go do dokończenia choć jednego zdania. Było to bardziej uwłaczające niż bycie okładanym pięściami. – Skoro tak lubisz bić, to oddaj mi. Śmiało! Pobawmy się po twojemu.
Ludzie patrzyli na tę scenę z mieszaniną szoku i strachu, jakąś starowinka dzwoniła po wsparcie, bo szeryf ewidentnie przekraczał uprawnienia. Kilka samochodów zatrzymało się na jezdni, nie mogąc przejechać przez to zamieszanie. Natomiast szeryf Molina odpiął pasek i wyciągnął go ze swoich spodni. Wręczył go Jose, który zacisnął trzęsące się dłonie na klamrze, nie wiedząc, czego mężczyzna od niego oczekuje.
− No dalej, Jose. Nie wstydź się.
Kiedy jednak Balmaceda nie ruszał się z miejsca, ponownie się zamachnął, ale tym razem wymierzył mu siarczysty policzek, dużo bardziej upokarzający.
− Ivan! Ivan, do cholery, co ty robisz?!

3 września, rok 2009
− Ivan, do cholery, opamiętaj się!
Funkcjonariusz komendy miejskiej w Valle de Sombras jęczał cicho na brudnej podłodze, trzymając się za brzuch. Ivan Molina nie zamierzał go atakować, ale kiedy usłyszał to bzdurne „robimy wszystko co w naszej mocy” i „bardzo nam przykro” coś w nim po prostu pękło.
− Gdzie jest Diaz? – warknął, ignorując szwagra, który nieudolnie próbował go zatrzymać. Skończyło się to tym, że sam Fabian musiał złapać się za żebra, bo Molina nie patrzył już na nikogo poza szeryfem Doliny Cieni. – Tutaj jesteś, sukinsynu.
− Nie rób awantury, Ivan. Chodźmy do mojego gabinetu. – Pablo Diaz epatował stoickim spokojem, choć sytuacja niewątpliwie nie należała do miłych. Zginęło dziecko. Dziecko Ivana. Żaden ojciec nie puściłby tego płazem, a Molina dodatkowo był w gorącej wodzie kąpany. To właśnie dlatego Diaz sprzeciwiał się mianowaniu go na szeryfa sąsiedniego miasteczka. Ivan nie miał odpowiednich nerwów do tej pracy, a dzisiejszy dzień tylko to udowodnił. – Zaparzę ci herbatę.
− Stary alkoholik będzie mnie częstował herbatą? – W oczach Ivana pobłyskiwało coś, co widział już wielokrotnie, ale chyba jeszcze nigdy nie było to skierowane wobec niego. Molina miał ochotę go zamordować. Jego, innych policjantów, nawet swojego szwagra. W tej chwili był gotów zabić każdego, kto stanie mu na drodze.
− Więc czego chcesz? – Pablo dał za wygraną, uspokajając kilku funkcjonariuszy, którzy w pogotowiu ściskali paralizatory.
− Jeszcze pytasz? Chcę winnego, Diaz. Chcę Templariuszy. Dlaczego do cholery puściłeś ich wolno? Dlaczego wpuściłeś ich do miasteczka, bydlaku? – W głosie Ivana po raz pierwszy zabrzmiała płaczliwa nuta i nawet Pablowi coś ścisnęło za serce. Sam miał córkę, więc dobrze wiedział, co Molina czuje.
− Porozmawiamy, kiedy się uspokoisz. Robimy wszystko, co możemy.
− gów*o robicie! Zawsze tak było! Zostaw mnie, Fabian, bo nie ręczę za siebie! – warknął Molina w stronę Guzmana, który próbował go uspokoić, chwytając go za ramię. – Ty i te twoje układy z kartelami… myślisz, że o tym nie wiem? Załatwianie po cichu sprawunków tatusia, do tego konszachty z Los Caballeros Templarios. Brzydzę się tobą, Diaz. – Miał ochotę splunąć mu w twarz.
− Wiem, co czujesz, Ivan, ale obwinianie mnie nie sprawi, że poczujesz się lepiej.
− Wiesz, jak ja się czuję? – Ivan wybuchnął histerycznym śmiechem. – Przepraszam bardzo, czy to twoją córkę dopiero co zastrzelono z zimną krwią na rynku?
− Bardzo mi przykro.
− Ty draniu.


Pablo Diaz również wtedy oberwał, co zakończyło się aresztowaniem Ivana. Całą noc spędził na komendzie w Valle de Sombras i kilku funkcjonariuszy musiało go ujarzmić, używając paralizatorów. Fabian Guzman posprzątał wtedy ten bałagan jako samozwańczy prawnik szwagra, podczas gdy jego jedenastoletni syn siedział w kostnicy kliniki Valle de Sombras czuwając czy maleńkiej Gracie. Dzisiaj również poczuł się odpowiedzialny za czyny Ivana.
Fabian odciągnął szeryfa od trzęsącego się Balmacedy, który osunął się po masce samochodu i stracił przytomność.
− Co znów zmalował? – Fabian przetarł zmęczone oczy dłonią, nie wierząc, że to dzieje się naprawdę.
− Nie patrz tak na mnie. Zasłużył. Wiesz o tym. – Molina machnął ręką na kilku swoich podwładnych, którzy przyjechali na sygnale jako wsparcie i kazał im wrzucić Jose do wozu policyjnego i przewieźć na komisariat.
− Ivan, przyjdzie czas, kiedy zagranie kartą zmarłego dziecka przestanie kogokolwiek interesować – poinformował byłego szwagra Fabian Guzman, zmuszając Molinę, by ten na niego spojrzał. Był śmiertelnie poważny i wcale nie podobało mu się, że musiał interweniować w tej sprawie, tak samo jak sześć lat temu.
− Przyjdzie czas, kiedy poproszę cię o twoje zdanie. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł.

***

Dick Perez żył w błogiej nieświadomości, a Eva Medina nie zamierzała wyprowadzać go z błędu do ostatniego momentu. Póki mogli korzystać z auli, zamierzała wykorzystać każdą możliwą sekundę. Tak więc atrapa scenariusza została podstawiona dyrektorowi, który z uznaniem chwalił wybór klasyki teatralnej, udostępniając miejsce do prób. Nie miał zielonego pojęcia, że grupa młodzieży potajemnie przeprowadzała przesłuchania do oryginalnego scenariusza wnuka jego największego wroga. Na samą myśl Eva czuła niesamowite podekscytowanie.
− Chyba nie powinno cię to tak cieszyć. – Venetia Capaldi, która wyraziła chęć obecności na przesłuchaniach incognito musiała zauważyć cwany uśmieszek na ustach koleżanki po fachu.
− Nie znasz Pereza. – Medina odchyliła głowę do tyłu, by spojrzeć na Tię ukrytą w cieniu. – Dziad nie cierpi oryginalności. Prawie tak samo jak rodziny Vidal. Jeśli się dowie, że pozwoliłam Felixowi reżyserować spektakl, wpadnie w szał. I tak, niezmiernie mnie to cieszy.
− Dzieciak jest aż tak dobry? – Venetia ze swojego miejsca na auli przypatrywała się niepozornemu chuderlawemu brunetowi, który robił chaotyczne notatki na swoim egzemplarzu pospiesznie napisanego szkicu musicalu.
− Lepszy. – Ariana dosiadła się do Tii, podając jej kubek z kawą na wynos z kawiarni Camila. Drugi otrzymała Eva.
Nadzorowały przesłuchania i dawały dzieciakom wskazówki, ale od początku dały Felixowi wolną rękę. To było jego show i jego ostatnia nadzieja na studia. Atmosfera na auli w ten ponury wtorkowy wieczór była jednak dosyć gęsta.
− Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego wszystkie dziewczyny mają wzrok, jakby chciały cię zamordować? – Rosie opadła ciężko na krzesełko obok przyjaciela, który miał taki wyraz twarzy, jakby wyrządziła mu wielką krzywdę.
− Gdzie ty się podziewałaś? Masz pojęcie, jak się martwiłem? Quen mówił, że… − Felix zniżył głos do szeptu. – Brałaś Heliosa. Jak się czujesz? Zwiałaś z lekcji.
− Spokojnie, mamo, miałam zwolnienie. Byłam na terapii u Leo. – Primrose wywróciła oczami, bo czuła się niekomfortowo, rozmawiając o tym, kiedy reszta uczniów mogła ich z łatwością podsłuchać. – To dlaczego laski ze szkoły chcą cię zamordować?
Felix skrzywił się po tych słowach, bo aula tego dnia pękała w szwach. Przesłuchania zwykłe odbywały się po cichu i tylko zainteresowani udziałem w przedstawieniu się zgłaszali, ale tego wieczora zebrało się sporo publiczności, głównie żeńskiej części, która mroziła Felixa wzrokiem, jakby właśnie na ich oczach powiedział, że szczeniaczki nie są słodkie.
− No, Felix, pochwal się swoim dziełem. – Lidia przysiadła po drugiej stronie Castellano, osaczając go razem z Primrose. Kiedy ten udał, że wczytuje się w listę osób, które się zgłosiły, Montes zerknęła wymownie na koleżankę. – „Przypadkowo” zapomniał poinformować Jordana, że dziś są przesłuchania. Zmienił termin.
− Felix Castellano – geniusz zła. – Rosie zaśmiała się cicho, w gruncie rzeczy uważając, że to za dużo, nawet jeśli jej przyjaciel nie pałał obecnie sympatią do dawnego kumpla. Dziewczyny ze szkoły były niepocieszone, chcąc usłyszeć anielski głos Guzmana. – Skończyłbyś już z tą zazdrością.
− Z jaką zazdrością, o czym ty mówisz? – Felix początkowo miał zamiar je ignorować, ale nieco go zdenerwowała tym stwierdzeniem. – Nie jestem o nikogo zazdrosny. Po za tym Jordi sam twierdził, że nie chce brać udziału w „tej szopce”. – Zakreślił w powietrzu cudzysłów tak zamaszyście, że pisak, który trzymał w dłoniach wypadł mu z ręki i potoczył się pod scenę. – Jest w kółku tylko po to, by zrobić na złość matce. A niektórzy naprawdę potrzebują tych dodatkowych punktów do świadectwa.
− Wmawiaj to sobie, zazdrośniku. – Lidia przybiła sobie ukradkiem piątkę z Rosie. – I tak dorwałam Jordana dzisiaj po lekcjach i powiedziałam mu o przesłuchaniach, więc twój plan nie wypali.
− Jaki plan, dlaczego wy się tak na mnie uwzięłyście? – Felix próbował coś powiedzieć, ale Eva zarządziła, że już czas zacząć przesłuchania. Dzisiaj mieli wyłonić główną rolę męską i kilka postaci wcielających się w role rodziców.
− Niech zgadnę, znów Delgado? – Ignacio Fernandez nie ukrywał złości, szarpiąc za swoje krzesełko, by móc je rozłożyć. Ku zdumieniu wszystkich Marcus jednak nie startował do roli protagonisty.
− Dlaczego? – Adora miała ochotę potrząsnąć przyjacielem, z którym usiadła w drugim rzędzie pewna, że usłyszy dziś jak śpiewa. Wcale nie chodziło o to, czy chłopak dostanie tę rolę czy nie, ale wydawał się nie być w ogóle zainteresowany.
− Miałem swoje pięć minut, pora na kogoś innego – wyjaśnił tylko zdawkowo, wpatrując się w jakiegoś młodszego kolegę, który właśnie wyszedł na scenę, rozpoczynając popis swoich niezbyt dobrych umiejętności wokalnych.
Adora dała za wygraną, jednocześnie wymieniając smutne spojrzenia z Quenem, który wszystko słyszał, siedząc kawałek dalej. Sam nie miał ochoty tu przychodzić, nie po tym, czego dowiedział się w sobotę, ale ciotka Debora wręcz nakazała mu wziąć udział w przesłuchaniach, by choć na chwilę oderwał myśli od matki i jej pogarszającego się stanu zdrowia.
− Dziękuję, to było… ciekawe. – Felix zanotował na swojej podkładce wielkie tłuste „0” po występie młodszego ucznia, ale nie chciał ranić jego uczuć, więc wstrzymał się z bardziej szczegółową krytyką.
Po młokosie wystąpiło jeszcze kilku innych chłopców, nawet Ignacio Fernandez, który wcale nie był taki zły. Nawet Quen pokusił się o spróbowanie swoich sił, jako że rola po raz pierwszy nie wymagała wielkich umiejętności wokalnych i dużo kwestii było mówionych, a przynajmniej tak zapewniał go Felix, bo całego scenariusza jeszcze nie ukończył. Na dzisiejszych przesłuchaniach każdy miał wolną rękę co do piosenek, które zaśpiewa. Być może to smutek i poczucie beznadziejności, ale Ibarra zrobił na wszystkich naprawdę dobre wrażenie. Nawet Rosie pokiwała głową z uznaniem, kiedy schodził ze sceny. Brakowało mu talentu, ale nadrabiał emocjami, a przecież o to tutaj chodziło.
− Anita Vidal, ubiegam się o rolę matki. – Głos nauczycielki muzyki rozbrzmiał wyraźnie, kiedy weszła na scenę niezauważona przez nikogo. Felix poczuł, że cały się napina.
− Chyba pani ta rola nie pasuje – mruknął, za co oberwał łokciem w żebra od Lidii. Dzisiaj musiał znosić już dosyć przykrości ze strony innych. – To przedstawienie dla uczniów – wyjaśnił dobitnie, podnosząc wzrok, by spojrzeć na matkę, która na scenie błyszczała, mimo że jeszcze nie zaczęła śpiewać. Taką ją zapamiętał, a wolałby zapomnieć całkowicie.
− Właściwie to ja ją zaprosiłam. – Tia odezwała się nieśmiało, a Eva pokiwała głową z uznaniem. – Przyda się doświadczenie.
− Świetny pomysł, Tia – zgodziła się z nią Eva, niemal klaszcząc w ręce. Ona również znalazła wspólny język z panią Vidal na zajęciach grupy wsparcia Girl Power i uważała, że przyda im się ktoś taki w ich szeregach. – Skoro przedstawienie wystawiamy pod znakiem ośrodka kultury, nie ma ograniczeń wiekowych. A musical zyska na wiarygodności, jeśli ktoś dorosły rzeczywiście wcieli się w rolę któregoś z rodziców.
− Wszechświat mnie nienawidzi. – Felix burknął tak cicho, że nikt poza Rosie nie zdołał go usłyszeć, po czym dla świętego spokoju machnął ręką, by jego matka mogła przystąpić do śpiewania.
I zaśpiewała pięknie, zresztą jak zawsze, rozkochując w sobie tłum, który wiwatował jeszcze długo po tym, jak skończyła. A Felix miał wrażenie, że z niego kpi. Była to jedna z piosenek, które często śpiewała, kiedy był mały. Kiedy wszyscy byli jeszcze szczęśliwi, zanim to wszystko się wydarzyło. Gdyby nie tłum ludzi ich obserwujących, pewnie rzuciłby podkładką do notowania i wyszedł z auli, trzaskając drzwiami, ale nie było to możliwe. Musiał zachować się profesjonalnie i być ponad to. Podziękował jej więc, ale zostawił jej pole na kartce puste. Wściekła Lidia wyrwała mu długopis i zapisała najwyższą notę z wykrzyknikiem.
− Musisz być obiektywny – poinformowała go, a Rosie się z nią zgodziła.
− Castellano obiektywny? To mu chyba nie wyszło, co? – Spóźnialski Jordan wszedł do auli jak do własnego domu i jednym susem wskoczył na scenę, podpierając się na niej ręką. – Moje zaproszenie zaginęło. Twój gołąb pocztowy musiał mnie minąć.
− Wysłałem sowę, nie doleciała? – Felix poczuł na sobie wściekłe spojrzenia napalonych dziewczyn i odczuł silną ochotę, by zapaść się pod ziemię.
− Spodziewałem się po tobie brudnych zagrywek, ale żeby aż tak? To bardziej w moim stylu, nie twoim.
− Możesz się uspokoić? – Felix warknął przez zaciśnięte zęby, mając wielką nadzieję, że ich wymiana zdań nie jest słyszana przez publiczność. Niestety na jego nieszczęście akustyka była świetna i wszyscy chciwie chłonęli każde słowo z tej kłótni.
− Ależ ja jestem bardzo spokojny. – Guzman uśmiechnął się, wskazując na siebie palcem, jakby nie dowierzał, że Felix mówi do niego. – Wiesz, miałem zamiar odpuścić to głupie przedstawienie i dać ci błyszczeć w blasku sławy, ale… teraz mam wielką ochotę utrzeć ci nosa. Co ty na to?
− Jordan, zamknij się i złaź ze sceny. – Felix opuścił się nieco na fotelu, słysząc jakieś pogwizdywania złych koleżanek, które chciały usłyszeć, jak Guzman śpiewa.
− Ani mi się śni. Nie mam podkładu, ale nie jest mi potrzebny – oświadczył i już miał zamiar śpiewać, kiedy Felix wstał i podszedł do krawędzi sceny, tak że teraz patrzył na dawnego kumpla z dołu i było to uwłaczające.
− Zamkniesz się wreszcie i pozwolisz mi dokończyć? – Castellano był wzburzony i zawstydzony. Ze złością wyciągnął w jego stronę rulonik, w który zawinął arkusz papieru. – Nie zaprosiłem cię dzisiaj celowo. Nie chcę, żebyś grał główną rolę.
− To już wiem, geniuszu – prychnął Jordan i zamaszystym gestem wyrwał koledze plik kartek z dłoni, by zobaczyć co to takiego. Normalnie pewnie by go to nie obeszło. W końcu tak jak Felix powiedział – zapisał się do kółka tylko po to, by zrobić na złość matce, a dodatkowym plusem było wkurzenie Dicka Pereza. Jednak świadomość, że niegdyś jego najbliższy przyjaciel, prawie brat, go tu nie chciał, sprawiła, że poczuł się nie tyle wkurzony co po prostu zdradzony. Nawet jeśli Castellano nie traktował go już tak jak dawniej, to nie był głupi – wiedział, że Jordan był dobry w te klocki.
− Napisałem specjalnie dla ciebie rolę, idioto. Gdzie będziesz miał więcej partii śpiewających. Nie musisz brać udziału w przesłuchaniach – wyjaśnił półgębkiem Felix, czując się niebywale głupio, że musi się przed nim tłumaczyć. – Masz już rolę.
− Oh – wyrwało się Guzmanowi, bo nie miał pojęcia, co może więcej powiedzieć.
− „Oh” – powtórzył ze złością Felix, z satysfakcją stwierdzając, że Jordi jest lekko zawstydzony. – Więc z łaski swojej, złaź z tej sceny i uspokój swoje fanki, które chcą mnie zjeść żywcem i powiedz im, że usłyszą cię na żywo na premierze. Okej?
− Tak się tylko zgrywałem. – Jordan machnął ręką, nie mogąc ukryć uśmiechu zadowolenia. Felixowi jednak zależało. – Rzeczywiście rola idealna dla mnie. – Postukał kilka razy palcem w kartkę papieru, gdzie widniał krótki opis jego postaci. – Przystojny, czarujący, tajemniczy…
− Nigdzie nie napisałem, że jest przystojny!
− Czytam między wierszami. To się rozumie samo przez się, skoro pomyślałeś o mnie. Dzięki – dodał już ze swoim zwykłym zawadiackim uśmieszkiem, który sprawił, że Castellano miał ochotę rozwalić mu coś na głowie.
− Zrób proszę miejsce dzisiejszym kandydatom, okej? – poprosił Felix, wracając na swoje miejsce i starając się nie dostrzegać roześmianych min Rosie i Lidii, które pewnie nie dadzą mu żyć.
− Okej, okej. – Jordan zeskoczył ze sceny i miał zamiar wyjść, ale Felix jeszcze sobie o czymś przypomniał.
− Zapisz się do fryzjera. Farbujemy cię na blond.
− Że co proszę? – Guzman zrobił wielkie oczy, a Felix odczuł satysfakcję, że chociaż raz udało mu się wyjść z tej potyczki zwycięsko.
− Chłopcy, weźcie się w garść, już późna godzina, a my mamy jeszcze sporo kandydatów – upomniała ich Ariana i wszyscy wrócili do pracy.
Felix nie był zazdrosny. Od zawsze wiedział, że Jordan ma talent, w końcu dziadek Valentin sam go odkrył. Nigdy nie czuł, że był w jego cieniu, wręcz przeciwnie – obaj wyciągali z siebie to, co najlepsze. Felix komponował i pisał teksty, Jordan występował i wykonywał jego muzykę. Stanowili zgrany team. Tęsknił za tym, tęsknił za starym kumplem. Nela miała rację. Jordan też za nim tęsknił, ale prędzej im kaktusy wyrosną na dłoniach niż obaj się do tego przyznają. Jedno było pewne – jeśli to przedstawienie miało Felixowi zagwarantować przepustkę na studia, nie mogło w nim zabraknąć Guzmana. No i z nim w zespole Dick Perez na pewno będzie rwał sobie włosy z głowy.

***

Przesłuchania na auli w liceum skończyły się późnym wieczorem, ale Eva i Ariana miały jeszcze sporo pracy papierkowej, więc Venetia pożegnała się z nimi i postanowiła wrócić do domu sama. Droga od szkoły nie była długa, więc postanowiła pokonać ją spacerem.
− To niezbyt mądre wybierać się na przechadzki w tych niespokojnych czasach.
Wzdrygnęła się, kiedy zdała sobie sprawę, że zrównał się z nią kędzierzawy mężczyzna w okularach na nosie. Gdyby nie te okulary i koszula w kratę pewnie można by go było uznać za potencjalnego napastnika, ale Tia odetchnęła z ulgą, kiedy zdała sobie sprawę, że to tylko Eric, jej przygoda na jedną noc, która, tak się złożyło, miała sporo wspólnego z rodziną McCordów. Świat był mały.
− Potrafię wrócić sama do domu, to niedaleko – oświadczyła, czując jednak, że dobrze jest mieć towarzystwo po ostatnich wydarzeniach w miasteczku. Victoria Diaz także potrafiła o siebie zadbać, a niestety jej spotkanie z oprawcą mogło się skończyć tragicznie.
− Nie denerwuj się, ale od momentu kiedy wyszłaś ze szkoły, obserwuje cię jakiś zboczeniec. – DeLuna wyszeptał cicho, krocząc u jej boku i nawet teraz czując na sobie spojrzenie jakiegoś dziwaka.
− Oj, Eric, nie jesteś zboczeńcem.
− Nie mówię o sobie. – Wywrócił oczami, zastanawiając się, czy bliźniaczki wiedzą, jak bardzo są do siebie podobne i dlaczego jeszcze do tej pory nie odbyły żadnej rozmowy na ten temat, skoro mieszkały w tym samym miasteczku. – Śledzi cię jakiś gość.
− To nie żaden zboczeniec. – Capaldi machnęła ręką, zdając sobie sprawę, o kim Santos mówi. – Tylko mój mąż.
− Aha. To ma dużo więcej sensu. – Eric wniósł oczy do nieba. – A chcesz wyjaśnić, dlaczego twój mąż śledzi cię z ukrycia? I dlaczego nie wspomniałaś, że jesteś mężatką?
− A co, czujesz się wykorzystany? – Tia parsknęła śmiechem. Znała go krótko, ale nie sprawiał wrażenia faceta, który szybko się przywiązuje czy bywa zazdrosny. Poza tym, podejrzewała, że ten chłopak leczył wtedy złamane serce.
− Nie sypiam z mężatkami – oświadczył dumnie, ale dziewczyna go zgasiła.
− Nie, ty tylko wzdychasz do ciężarnych mężatek.
− Alice coś ci nagadała?
− Nie, dlaczego? – Tia zamrugała szybko, zastanawiając się, czy DeLuna może czasem wiedzieć więcej niż się do tego przyznawał. Jego dziwna znajomość z McCordami mogła być na tyle silna, że mógł się czegoś domyślić lub nawet dowiedzieć od Thomasa. Szybko jednak oddaliła od siebie te myśli. Thomas nie był kimś, kto zwierzałby się z intymnych spraw byle komu. – Wiem tylko, że jesteś dla Alice jak dobry wujek. I że nieudolnie próbuje nas ze sobą wyswatać. Ale chyba nie zdaje sobie sprawy, że ty świata nie widzisz poza jej matką. Przyleciałeś tu dla niej?
− Dla Emily?
− Nie, dla Alice. – Tia musiała mocno zacisnąć wargi, by się nie roześmiać.
− Nie, mam tutaj robotę. Nie będę cię tym zanudzał. Zboczeniec chyba już sobie poszedł. To znaczy, przepraszam, mężulek. Irlandczyk?
− Skąd wiesz?
− Po rysie szczęki – zażartował i w jego okularach zamigotały iskierki. – Nie chodź sama po nocach, to nie jest bezpieczne miejsce. Trzymaj się Evy. Ona ma pistolet pod poduszką.
− Co? – zanim Venetia zdążyła przetworzyć tę informację, Erica już nie było.
Weszła do mieszkania, które dzieliła z Mediną i przez dłuższą chwilę walczyła sama ze sobą, po czym udała się do pokoju współlokatorki i ostrożnie sięgnęła pod jej poduszkę. DeLuna nie kłamał, koleżanka po fachu naprawdę spała z małym glockiem. Tia czuła, że może Eva Medina wcale nie była głupią aktoreczką z Hollywood za jaką na początku ją miała.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 18:38:55 04-10-23, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:38:04 12-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 138
QUEN/ERIC/HUGO/BASTY/ELLA/LUCAS/EVA


Ofelia wróciła na El Tesoro. Nie chciała skorzystać z propozycji brata i przenieść się do jego domu. Debora zaproponowała, że zwolni pokój gościnny i zamelduje się w pensjonacie, ale pani Ibarra nie chciała o tym słyszeć. Bycie ciężarem zawsze było dla niej trudne i wiedziała, że Fabian, choć nigdy się nie skarżył, czuł się pokrzywdzony, musząc opiekować się starszą siostrą w dzieciństwie. Obrywało mu się za wszystko i kiedy wspominała ich młodość, miała wyrzuty sumienia. Poza tym mieszkanie pod jednym dachem z Silvią było ostatnią rzeczą, której życzyła synowi. Wiedziała, że nie wynikłoby z tego nic dobrego. U doni Prudencji nie brakowało jej wygód, miała aż nadto świeżego powietrza i natury, nikt jej nie przeszkadzał i mogła w spokoju cieszyć się ostatnimi chwilami, które jej pozostały. Jedyne co ją martwiło to Quen, który nie chciał rozmawiać o jej chorobie, jakby zupełnie wyparł z pamięci ostatnie dni. Może to i dobrze, atmosfera nie była depresyjna, a nastolatek wrócił do codzienności, czego Ofelia bardzo dla niego chciała. Nie mogła jednak przestać myśleć, co będzie po jej śmierci. Nie wiedziała, kiedy ona nastąpi, ale i tak martwiła się na zapas. Quen tylko z pozoru udawał silnego, w rzeczywistości był wrażliwy i ciężko było przewidzieć, jak zareaguje, kiedy zostanie zupełnie sam.
− Jesteś głupia, jeśli myślisz, że zostawimy go całkiem samego – skomentowała Debora, kiedy po wypisie ze szpitala Ofelia podzieliła się z siostrą swoimi obawami. – Chłopak jest dorosły, za trzy miesiące kończy osiemnaście lat. Nauczę go prać gacie i skarpetki, nie przejmuj się. Z głodu nie umrze.
Debora mówiła niefrasobliwym tonem, również bojąc się wejść na poważne tematy. Ona i Fabian sporo na ten temat rozmawiali i doszli do wniosku, że któreś z nich będzie musiało przyjąć Quena pod swoje skrzydła. Oczywiście Serafina i Leopoldo chętnie zajęliby się wnukiem, ale mieszkali w Veracruz, a oboje Debora i Fabian wyszli z założenia, że nie powinni odciągać siostrzeńca od jego najbliższego środowiska. Ostatecznej decyzji jednak jeszcze nie podjęli, bo to by oznaczało pogodzenie się z losem i zaakceptowanie tego co nieuniknione.
Quen natomiast próbował żyć dalej tak jak do tej pory. Skupił całą uwagę na szkole i kółku teatralnym, budząc podziw w publiczności, kiedy zgłosił się na przesłuchania do głównej roli. Nie chciał mieć wolnego czasu na rozmyślanie o chorobie matki, musiał skupić na czymś myśli. I tak sam nie wiedząc kiedy, wrócił na treningi szermierki. Ruby Valdez obserwowała go z daleka, jak w pocie czoła trenował z manekinem. Szabla nie była ciężka, a przynajmniej nigdy nie rozpatrywał jej w takich kategoriach, ale od czasu gdy Lalo Marquez się z nim rozprawił, nawet podnoszenie ołówka było dla niego wyzwaniem. Zaczął ćwiczyć, by przywrócić wiodącą lewą rękę do dawnej świetności. Najpierw była to piłeczka antystresowa, którą zaproponował doktor Sotomayor, potem ściskasz co ćwiczenia mięśni ręki. Ale nie osiągnął zamierzonych rezultatów. Nie było już tak jak kiedyś. Dlatego z tej całej frustracji po prostu zaczął używać prawej ręki, mimo że wcześniej był oporny. Prawa ręka nie chciała go słuchać tak jak powinna. Nie była tak silna jak niegdyś lewa, ale obecnie i tak silniejsza niż poznaczona bliznami i zgrubiała lewa dłoń. Więc ćwiczył. Czasami łapał się na tym, że budzi się nad ranem z ręką na ciężarku i zaczynał się zastanawiać, czy czasem nie lunatykuje, podnosząc ciężary. Pomagały mu słowa Conrada Saverina, choć sam nie wiedział, dlaczego tak ich się uczepił. Profesor wspominał kiedyś, że jego żona również była leworęczna, ale kiedy złamała kciuka i nie mogła malować, nauczyła się korzystać z prawej ręki, a kiedy wyzdrowiała, była oburęczna. Miał nadzieję, że i jemu się to przytrafi.
− Nie forsuj się na początek. – Ruby rzuciła w jego stronę czysty ręcznik i dopiero wtedy ocknął się z letargu, rozglądając po pustej sali gimnastycznej. – Wszyscy już poszli.
Wziął ręcznik i wytarł spocone czoło i przedramiona, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że spocił się jak szczur, trenując bez ustanku. Prawa ręka bolała, ale nie był to taki sam ból jak w kontuzjowanej kończynie. Wiedział, że pewnie kolejnego dnia będzie miał zakwasy, ale było to ryzyko, które musiał podjąć.
− Wziąłeś sobie do serca moją radę – powiedziała z uznaniem Valdez, przypominając sobie ich ostatnią rozmowę. Wtedy Quen był sceptycznie nastawiony do tego wszystkiego, a jednak był tutaj i ćwiczył. Musiał więc sobie porządnie to wszystko przemyśleć.
− Jeżeli ty możesz wrócić, to ja też.
− Ja nigdy nie przestałam. Mój ojciec o to zadbał.
− Okej, nie chwal się. – Quen wywrócił oczami, ale uśmiechnął się lekko.
− Wracamy razem?
− Nie obraź się, ale muszę gdzieś jeszcze pójść. Sam.
Ruby kiwnęła głową, szanując jego prywatność i pożegnali się, każde udając się w swoją stronę. A Enrique czuł się bardzo dziwnie, kiedy jakieś dwadzieścia minut później stał na plebanii miejscowego kościoła. Ksiądz pełniący obowiązki proboszcza pod nieobecność Horacia prowadził popołudniową mszę, a on postanowił odwiedzić Ariela. Czuł, że młody wikariusz jest mu w stanie pomóc. Może to kwestia ich wcześniejszego spotkania i dobrego wrażenia, jakie po sobie pozostawił młody kleryk, ale miał przeczucie, że nie odeśle go z kwitkiem.
Zapukał do drzwi plebanii i po cichym „proszę” przekroczył próg wysprzątanego pokoju. Ariel spojrzał na niego przez ramię, poprawiając na nosie okulary. Wyglądał nieco śmiesznie w założonej sutannie i Quen nadal nie mógł go sobie wyobrazić prowadzącego mszę.
− Nosi ksiądz okulary?
− Dużo czytam – wyjaśnił mężczyzna, po czym zdjął oprawki z nosa i rzucił niedbale na kanapę przykrytą kolorowym pledem. Quen zmarszczył brwi, kiedy jego wzrok powędrował za okularami.
− Wiedziałem, że niezłe z księdza ziółko. Czy to lateks? – Zaśmiał się cicho Ibarra, mimo woli sięgając ręką do fragmentu garderoby, który leżał na kanapie, a który kapłan pośpiesznie przykrył kocem. – Spokojnie, każdy ma jakieś zboczenia. Kiedyś z chłopakami włamaliśmy się na plebanię, chcąc zobaczyć, jak to wygląda od kuchni. W szafie u ojca Horacio znaleźliśmy kupę świńskich rzeczy. Pamiętam, że miał tam skórzany bicz. Kiedy zapytałem ojca, po co księdzu pejcz, zmieszał się i wyjaśnił mi, że Horacio bardzo lubi jazdę konną. Dopiero kuzyn uświadomił mi, że Horacio nie zabawia się z końmi.
− Ciekawy ten wasz księżulek – skwitował Ariel, pozostawiając bez komentarza wzmiankę o włamaniu się za dzieciaka na plebanię. – Ale ja nie jestem jakimś zboczeńcem. To spodnie na motor – powiedział, ale nerwowe pocieranie karku go zdradziło. Quen robił dokładnie to samo, kiedy się wstydził. – Czego potrzebujesz?
− Informacji. – Quen nie zamierzał wnikać w to, co ksiądz robi w wolnych chwilach. – Nie będę owijał w bawełnę. Jestem adoptowany, ale nie mam pojęcia, kim są moi biologiczni rodzice, a z uwagi na ostatnie wydarzenia, nie mogę też zapytać wprost matki ani ojca, którzy pewnie i tak tego nie wiedzą. Pomyślałem, że może w biurze parafialnym są jakieś informacje – może certyfikat urodzenia, jakieś inne dane…
− Nie powinienem raczej udostępniać takich poufnych danych. – Ariel zmarszczył brwi. Chciał pomóc nastolatkowi, ale był tutaj nowy i mogło to być źle widziane. Kiedy zobaczył zbolały wzrok Enrique, dał jednak za wygraną i machnął na niego ręką, by poszedł za nim do biura. – Kiedy się urodziłeś? – zapytał, grzebiąc w szafce w archiwum.
− 22 stycznia 1998 roku – odpowiedział, wyciągając szyję, by lepiej widzieć dokumenty.
− Hmm – mruknął Ariel. – Jesteś pewien?
− Twierdzi ksiądz, że jestem takim matołem, że nawet nie wiem, kiedy mam urodziny?
− Nie, po prostu… Dużo adoptowanych dzieci ma umowną datę urodzenia w metryce. Czasami po prostu nie sposób jest dojść do prawdziwej, a czasem rodzice adopcyjni wybierają taką, jaka im pasuje.
− W takim razie sam już nie wiem. Ale od dziecka mówili mi, że to 22 stycznia. Urodziłem się w Veracruz. Podobno.
Ariel się uśmiechnął, słysząc nagły sceptycyzm w głosie nastolatka. Już sam nie mógł być niczego pewny. Ksiądz nie był może specjalistą od spraw adopcji, ale przez ich rodzinny dom przewinęło się sporo sierot. Jego ojciec był lekarzem i pomagał wszystkim potrzebującym w miarę możliwości. Dzięki niemu też wiele dzieciaków znalazło nowy dom. Pod wieloma względami sympatyzował z Quenem i podziwiał jego determinację, by znaleźć prawdziwych rodziców. Po paru minutach szukania wyciągnął z szafki akt chrztu nastolatka z miejscowej parafii oraz kopię metryki urodzenia. Zmarszczył brwi.
− Coś nie tak?
− Nie, po prostu… chyba jednak miałem rację. To ewidentnie sfałszowany dokument.
− Proszę, proszę. Ksiądz ma zamiłowanie do sztuki, ciasnych skórzanych portek i na dodatek jest specem od falsyfikatów. Jeszcze jakieś talenty, o których powinienem wiedzieć? – Quen wprawił tym księdza w zakłopotanie. W gruncie rzeczy dobrze mu się z nim rozmawiało i trochę się z niego naigrywał, ale nie było w tym ani krzty złośliwości.
− Po prostu widziałem sporo dokumentacji medycznej. Mój ojciec jest lekarzem, ja sam też miałem nim być. Zmieniałem specjalizację trzy razy aż w końcu rzuciłem studia i wstąpiłem do seminarium – wyznał bez ogródek wysoki brunet.
− Tata musi być dumny. – Ibarra parsknął lekkim śmiechem, bo nawet jeśli ojciec księdza był człowiekiem religijnym, to pewnie nie była to ścieżka kariery, którą dla niego przewidział.
− Cholernie – zgodził się Ariel, a chwile potem poklepał się dłonią po ustach, jakby sam się karcił za przekleństwo, które się z nich wydobyło.
− Dziwny ksiądz jest, ale lubię księdza. – Quen pokiwał głową z uznaniem dla ludzkiego charakteru mężczyzny. – Ma ksiądz pojęcie, gdzie mogę znaleźć prawdziwy akt urodzenia?
− Proponuję w Veracruz, jeśli rzeczywiście tam się urodziłeś.
− Myśli ksiądz, że i w tym aspekcie mnie okłamali? – Ibarra w sumie sam już nie był niczego pewny. – Popytam babcię, ma znajomego lekarza w tamtejszym szpitalu, więc może pomoże. Dziękuję.
− Za wiele nie zrobiłem. – Ariel zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, dlaczego dzieciak jest mu wdzięczny.
− Za to, że nie traktuje mnie ksiądz jak idioty. Do zobaczenia – mruknął na pożegnanie i już go nie było.

***

Z rozbawieniem przypatrywał się kobiecie, która wparowała spóźniona do pokoju nauczycielskiego. Zwykle misternie ułożone włosy godne narzeczonej gubernatora teraz sterczały w nieładzie i spuszone od wilgoci pokazywały jej prawdziwą naturę. Nie miała czasu zastosować specjalistycznych kosmetyków, by je wygładzić. Nie miała nawet czasu zjeść śniadania i nie pojawiła się na pierwszej tego dnia lekcji. A Santosa wyraźnie to cieszyło.
− A tej co? – Emily przyjechała z samego rana do szkoły, gdzie razem mieli przerobić ponownie sprawę Balmacedy i wszystko, co do tej pory udało im się ustalić. Eric był temu przeciwny, w końcu żona Guerry była na ostatnich nogach i nie powinna się przemęczać, ale ona nie byłaby sobą, gdyby siedziała z założonymi rękami.
− Spóźniła się na lekcje z czwartą klasą – wyjaśnił DeLuna, śmiejąc się pod nosem i odginając się wyluzowany na swoim obrotowym krześle. Julietta Santillana w pośpiechu zabrała dziennik kolejnej klasy i niemal biegła na swoich obcasach, by zdążyć na kolejne zajęcia.
− A śmieszy cię to, bo…? − Emily wpatrywała się w niego wyczekująco. Słyszała od męża, że nowa nauczycielka historii i wiedzy o społeczeństwie jest starą przyjaciółką Conrada. Nie rozumiała tylko, skąd niechęć Erica do jej osoby.
− Bo nie zadzwonił jej budzik. A właściwie wszystkie trzy. To zabawne, jak się ją zna. – DeLuna machnął ręką, bo za długo by tłumaczyć, ale Emily miała taką minę, że musiał się jej pochwalić. – Zhakowałem jej telefon i wyłączyłem wszystkie budziki. Ona ma świra na punkcie punktualności, więc dostała nauczkę. Widziałaś tę jej szopę na głowie? Boki zrywać.
− Jak dziecko. – Guerra wywróciła oczami. – A można wiedzieć, dlaczego stajesz na głowie, żeby jej dopiec?
− Nie staję na głowie, nudziło mi się po prostu. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Ma za swoje.
− Czy ty i ona…?
− Boże broń! – Eric nie był religijny, ale w chwilach takich jak ta imię Boga samo gościło na jego ustach. – Fuj, wypluj to. Nie cierpimy się. Powiedzmy, że kiedy pracowałem u Conrada, Julietta nie była dla mnie zbyt miła. Teraz zresztą niewiele się to zmieniło, więc z braku lepszych rozrywek na tej wsi postanowiłem utrzeć jej nosa. Nie mów, że sama byś nie skorzystała?
− Robienie głupich dowcipów ludziom, za którymi nie przepadam? – Emily ponownie spojrzała na kolegę niepewnie. To nie było w jej stylu.
− Venetii Capaldi pewnie z chęcią podłożyłabyś świnię. W końcu pija sobie kawki z twoim mężem, z którym zna się od dziecka.
Za tę słowa zarobił morderczy wzrok od byłej agentki Interpolu.
− Ale to nie mój mąż z nią sypia.
− A kto z nią sypia? Że niby ja? – Eric odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. – To była przygoda na jedną noc. I już ci tłumaczyłem, że nie wiedziałem, że to ona – dodał, jakby chciał usprawiedliwić sam siebie. Może podświadomie coś w tym było? Może kiedy zobaczył ją tamtego dnia w barze, dostrzegł w niej cień Emily i dlatego wszystko tak się potoczyło. Odchrząknął nagle, kiedy zdał sobie sprawę, że za długo milczy. – Wrócimy do pracy czy wolisz się ze mnie nabijać? A może jesteś zazdrosna? – dodał złośliwie, bez cienia nadziei, ale nie mógł się powstrzymać.
− Wracajmy do pracy.

***

Znalazł młodego siedzącego na huśtawce w przestronnym ogrodzie El Tesoro. Hacjenda była piękna za dnia, ale wieczorami i nocą miała tak magiczny urok, że trudno jej było się oprzeć. Tak było jeszcze przed remontem, kiedy posiadłość była w ruinie. Coś w końcu zawsze przyciągało mieszkańców sąsiednich miasteczek na wzgórze. Hugo sam często tu zaglądał. Teraz, kiedy Prudencja zadbała z pomocą Conrada o to, by przywrócić to miejsce do dawnej świetności, jego magia była nieporównywalna z żadnym innym miejscem w okolicy. Choć oczywiście Fernandowi Barosso nie zależało na El Tesoro z tego powodu. Nie należał do osób doceniających piękno natury.
− Co tam skrobiesz? – Hugo przysiadł się na huśtawce obok Quena, a ta zatrzęsła się złowieszczo.
Ibarra wyciągnął w jego stronę notatnik, w którym notował jakieś liczby.
− Obliczam, kiedy uda mi się spłacić długi. Ojciec w najlepszym wypadku wyjdzie z kicia za trzy lata, a nawet jeśli apelacja się uda, nikt nie da mu pracy w okolicy. Mama może w każdej chwili wyzionąć ducha, a ja mam do spłacenia Javiera, Conrada i wuja Fabiana.
− Jestem pewien, że żaden z nich nie oczekuje, że oddasz im pieniądze. – Delgado zmarszczył brwi, trochę jednak się niepokojąc o stan psychiczny nastolatka.
− Jestem taki głupi! – Quen złapał się za głowę, niemal rwąc sobie włosy. – Miałem kupę kasy na funduszu powierniczym od Nanda, a postanowiłem rozdać tę kasę biednym jak jakiś pieprzony Robin Hood. A teraz zostałem z niczym.
− To były brudne pieniądze, wiesz o tym. Nie byłbyś sobą, gdybyś je zachował dla siebie.
− Skąd wiesz? Jestem bardzo interesowny. – Quen postukał ołówkiem w notatnik w gruncie rzeczy wiedząc, że Hugo ma rację. – Javier zapłacił za kaucję ojca i pomagał mamie, dużo jej pożyczając. Saverin zapłacił za moją operację i fizjoterapię. Wuj Fabian zasponsorował moje treningi szermierki… − wyliczał nastolatek, zastanawiając się, ile prac tymczasowych po szkole będzie musiał podjąć, by to wszystko spłacić.
− Wydaje mi się, że z definicji „sponsorowania” wynika, że nie musisz oddawać. – Hugo wyrwał chłopakowi notatnik, żeby mógł się na chwilę od tego oderwać. – Magik też nie jest z tych, co proszą o spłatę długów. A Conrado… on nawet nie zauważył, że mu tych pieniędzy ubyło, uwierz mi.
− Wiem, ale mam swoją dumę – odpowiedział Enrique, dumnie wypinając pierś. – A Javiera firma nie radzi sobie ostatnio za dobrze, w dodatku pewnie ta sprawa z Victorią mocno uszczupliła ich budżet.
− Nie przejmuj się tym. Lepiej powiedz, jak się czujesz. – Hugo spojrzał delikatnie w bok, nie chcąc by chłopak poczuł się osaczony. Martwił się o niego i nie dało się tego ukryć.
− Pomyślmy… − Quen udał, że skupia się bardzo, by wyrazić to wszystko słowami. – Napisałem list do ojca, którego i tak nie wiem czy przeczyta. Musiałem to zrobić, bo nie zezwala na widzenie, a nie wiem, czy ma pojęcie o chorobie mamy. Z kolei mama uśmiecha się i żartuje, ale zamyka się w łazience i za każdym razem kiedy to robi, mam wrażenie, że zaraz zdarzy się najgorsze. Mam doktora Vazqueza na szybkim wybieraniu, mimo że nawet nie jest jej lekarzem. W dodatku mój najlepszy przyjaciel zachowuje się jak ktoś, kogo w ogóle nie poznaję. A facet, którego miałem za kumpla układa się z szefem kartelu. – Ibarra zerknął na Huga podejrzliwie. – Myślisz, że nie widzę, jak potajemnie odwiedzasz Joaquina? Co wy kombinujecie?
− Kiedy zrobiłeś się taki spostrzegawczy? – Hugo prychnął lekko, trochę jednak zły, że Quen o to zapytał. Sam nadal nie mógł uwierzyć, że współpracował z dawnym kolegą z podwórka, ale desperackie czasy wymagały takich samych środków. − Mam wobec niego dług.
− Wy i te wasze długi. Gry o Tron się naoglądaliście? – Ibarra wywrócił oczami, a Hugo nie zapytał, co miał na myśli. Nigdy nie był dobry w odniesieniach do popkultury, nie pamiętał kiedy ostatni raz oglądał telewizję. Pewnie kiedy leżał z dziurą w brzuchu w mieszkaniu Ariany i nabijał się z Evy Mediny, pochłaniając jej niskobudżetowe horrory. – A co z Marcusem?
− Co z nim?
− Nie udawaj. Nie rozmawia ani ze mną ani z Felixem. – Quen wreszcie wyrzucił z siebie to, co chodziło za nim od miesiąca. – Uspokoiłem Adorę i powiedziałem jej, żeby się nie martwiła, ale sam zaczynam się martwić. On zachowuje się jak nie on.
− Zginął jego ojczym, to naturalne.
− Nie, to nie jest normalne. – Quen pokręcił głową. – Mój ojciec poszedł siedzieć, moja matka jest umierająca, twój ojciec tak samo… Jakoś nie widzę, żebyśmy my się tak zachowywali.
− Czyli jak?
− Faulowanie kolegów, omijanie niektórych lekcji… ostatnio dostał czwórkę z chemii. Marcus dostał czwórkę!
− Czwórka to bardzo dobra ocena – przyznał Delgado, sam nigdy nie będąc orłem w szkole.
− Dobra, ale nie bardzo dobra ani celująca. Marcus Delgado ma idealną średnią, nie pojmujesz tego? – Quen niemal złapał się za głowę. – Powiedziałbyś mi, gdyby coś było nie tak, prawda? Gdyby chodziło o coś więcej niż tylko Gilberta i ten most?
− Szczerze? Nie. – Hugo nawet nie próbował ukryć, że w życiu nie zdradziłby sekretu kuzyna. – Bez obrazy, ale to jego prywatna sprawa. Każdy radzi sobie z żałobą tak, jak umie. A ty… − zawahał się przez chwilę. Nie wiedział, jak mu to powiedzieć. Camilo miał poddać się przeszczepowi, ale dla Ofelii nie było nadziei. – Poradzisz sobie. Będzie dobrze, młody.
Quen odwrócił wzrok, czując że jeszcze chwila, a rozryczy się jak dziecko. Ani on, ani Marcus, ani jego kuzyn nigdy nie byli beksami, ale ostatnio coś w nim pękło i po prostu nie mógł dłużej tłumić w sobie emocji. Na szczęście od konieczności kontynuowania tej niezręcznej rozmowy uwolniła go Astrid, która przyszła się przywitać. Skorzystał z okazji, zabrał swoje rzeczy i zostawił przyjaciół samych.
− Biedny dzieciak. Słyszałeś o Ofelii? – zapytała panna de la Vega, siadając na huśtawce i wpatrując się w księżyc.
Jeszcze tego brakowało Hugowi – romantycznej scenerii. Astrid próbowała go osaczyć już od dawna, ale jakoś udawało mu się jej unikać. Nie chodziło o to, że jej nie lubił, po prostu czuł, że ona chce czegoś więcej, a on nie tylko nie był na to gotowy, co po prostu miał ważniejsze sprawy na głowie.
− Słuchaj, Delgado, czy ty masz zamiar w końcu zaprosić mnie na randkę? – odezwała się po chwili, kując żelazo póki gorące. Wiedziała, że Hugo już szuka okazji, by uciec od niezręczności. – Czekam i czekam, ale moja cierpliwość ma swoje granice. Wiedz, że mam sporo innych opcji do wyboru – dodała zawadiacko, czym nieświadomie go rozbawiła.
− Tak? Na przykład jakich? Ivan Molina znów ci zaimponował swoim rozprawianiem się z przestępcami? – Delgado prychnął. Słyszał o scenie, jaką szeryf miasteczka urządził przed domem Balmacedy. Nie mógł go winić, bo sam postąpiłby pewnie dokładnie tak samo, ale różnica polegała na tym, że on nie był stróżem prawa.
− Na przykład Sergio. To całkiem niezła partia.
− Ha! Nie rozśmieszaj mnie, bo mnie brzuch rozboli! – Hugo złapał się za wątrobę, czując nagłe ukłucie w miejscu gdzie niecały rok temu został postrzelony. Nadal dawało o sobie znać, kiedy bardzo go coś rozbawiło.
− Nie śmiej się, Sergio to porządny facet. Przystojny, inteligentny, odpowiedzialny… Nie to co niektórzy.
− Jeśli porównujesz mnie z Sotomayorem, to musiałem naprawdę nisko upaść. Ale cóż… serce nie sługa – bierz się za niego, zanim gringa zmieni zdanie i przyjmie jego oświadczyny.
− W nosie mam Sergia, tak tylko powiedziałam. – Astrid wydęła usta, przypominając teraz tę nastolatkę, z którą kiedyś się przyjaźnił, a która choć urocza potrafiła być też często bardzo irytująca. Pozostała w niej ta niewinność i młodzieńczy urok. Mimo że wiele w życiu wycierpiała, o czym przypominały blizny na jej ciele, nie zatraciła pogody ducha i to w niej podziwiał. On był już zgorzkniały i często miewał mentalność starego dziadka. Oni po prostu do siebie nie pasowali. – Ułatwię ci to. – Astrid wyrwała go z rozmyślań. – Przyjedź po mnie jutro o ósmej. Kolacja w Grze Anioła. I nie bój się, nie sypiam z facetami na pierwszej randce, ale gdybyś miał ochotę, nie będę oponować.
Nie wiedział, czy się roześmiać czy zgrywać dżentelmena. Zostawiła go prędko, jakby sama była zawstydzona własnymi słowami, a on został postawiony przed faktem dokonanym. Świat stawał na głowie, kartele urządzały sobie wojny na prowincji Monterrey, waliły się mosty, przyjaciele ledwo uchodzili z życiem, po miasteczku grasował tajemniczy samozwańczy bohater, którego tożsamość Delgado próbował odkryć we współpracy z niebezpiecznym gangsterem… czy to na pewno był dobry moment na randki? Hugo pomyślał, że chyba taki moment nigdy nie nadejdzie.

***

Nauka nigdy nie była jej mocną stroną. Podobnie jak brata za bardzo ją nosiło i chciała zrobić coś większego, coś lepszego, mieć realny wpływ na życie szkoły i w ogóle całej społeczności. Jednak o wiele łatwiej było siedemnastoletniemu chłopcu z zacięciem do dziennikarstwa i zapędem detektywistycznym niż trzynastoletniej słabej i schorowanej dziewczynce, w której wszyscy nadal widzieli dziecko, którym trzeba się opiekować. Ella Castellano nie cierpiała tej roli. Kiedy nie mogła chodzić do szkoły, a ojciec załatwił jej nauczanie indywidualne w domu, była to dla niej udręka. Nie mogła się doczekać powrotu do swoich rówieśników. Jednak kiedy w końcu jej stan się unormował, a lekarze nie widzieli przeszkód, by wróciła na lekcje, zatęskniła za tymi wolnymi chwilami, podczas których mogła prowadzić własne śledztwo.
Szkoła była przeraźliwie nudna. Żadne z dzieciaków nie podzielało jej chęci rozwikłania zagadek. Kiedy nauczyciele proponowali łamigłówki i rebusy w ramach sprawdzianów, tylko jej podobał się ten pomysł – reszta rówieśników, z Belindą Conde na czele, marudziła, że woli normalne projekty. Jedynie Jaime wyrażał chęć pobudzenia szarych komórek, ale Ella wiedziała, że robi to tylko po to, by poczuła się lepiej, przez co w rezultacie czuła się tylko gorzej. Wiele by dała, by choć na przerwach odwiedzić brata i jego paczkę, z którymi mogłaby przedyskutować swoje podejrzenia. Liceum Pueblo de Luz znajdowało się w bliskiej odległości od podstawówki, ale uczniom zakazywano wychodzenia ze szkoły, czego wszyscy sztywno się trzymali od czasu coraz to nowych zbrodni w okolicy.
Tak więc jedynym przedmiotem, na którym Ella nie nudziła się aż tak bardzo okazał się włoski. Miała motywację, by opanować sztukę porozumiewania się w tym języku, bo Felix obiecał zabrać ją w wakacje do Rzymu. Od zawsze było to jej marzeniem i uczepiła się tej myśli, sądząc, że może dzięki temu uda jej się jakoś przetrwać podstawówkę. Pech chciał, że profesor Mazzarello, który nauczał tego przedmiotu, był nieznośny – działał jej na nerwy gorzej niż Belinda Conde, więc koniec końców większość lekcji zawsze spędzała obmyślając przeróżne sposoby na to, jak wywinąć mu dowcip. Niechęć dziewczynki okazała się odwzajemniona przez nauczyciela, który wymagał od niej więcej niż od reszty uczniów, wciąż porównując ją do brata, który świetnie sobie radził na jego lekcjach w liceum, a to z kolei wprawiało Ellę w szał.
− Jak nas złapią…
− Ale z ciebie mięczak. – Ella wywróciła oczami, majstrując przy zamku do gabinetu nauczyciela. Jaime stał na czatach i już pękał. Wiedziała, że to błąd zabierać go ze sobą, ale teraz było już za późno. – Jest! – Zduszony okrzyk wyrwał się w wątłej piersi dziewczynki, kiedy prowizorycznym wytrychem ze spinki i spinacza udało jej się otworzyć drzwi. Basty pewnie byłby wściekły, wiedząc, że Ivan nauczył tego triku Felixa, który z kolei nauczył ją, ale teraz nie było czasu się nad tym zastanawiać. – Stój tutaj i wołaj, jak zauważysz Mozzarellę.
Chyba nikt w całej szkole nie nazywał profesora prawdziwym nazwiskiem. Większość osób przezywała go po prostu nazwą podobnie brzmiącego sera lub jakiegokolwiek innego. Wąsaty nauczyciel nie należał do lubianych i Ella chciała dać mu nauczkę. Była na siebie zła za brak polotu brata, ale nie miała czasu wymyślać demonicznego planu, więc musiała postawić na klasykę. Klej superglue podwędzony woźnemu musiał jej wystarczyć. Zaczęła się rozglądać po gabinecie, zastanawiając się, co wysmarować najpierw. Kiedy jej wzrok padł na krzesło, przybiła sobie w duchu piątkę. I wtedy to zobaczyła.
Szuflada biurka profesora Mazzarello była uchylona – wyglądało to tak, jakby w pośpiechu ją zamykał. Nie byłaby sobą, gdyby przeszła obojętnie, więc otworzyła szufladę mocniej, by lepiej się przyjrzeć. Prawie odskoczyła z krzykiem, kiedy zdała sobie sprawę, że to maleńki pistolet. Tak mały, że można by go schować w skarpetce, choć jej tata uznałby to pewnie za przejaw skrajnej głupoty. Po co Gorgonzoli broń? Przecież to mięczak. To by też wyjaśniało rozmiar pistoletu. Ella próbowała to sobie usprawiedliwić w głowie, kiedy usłyszała zamieszanie na korytarzu. Jaime próbował dać jej sygnały gwizdaniem, ale było za późno – nauczyciel już był pod gabinetem i zwymyślał trzynastolatka za szwendanie się po szkole w czasie przerwy. Nie było możliwości, by panna Castellano wyszła z pomieszczenia niezauważona. Jedyne co pozostawało to zamknięcie w pośpiechu szuflady i wskoczenie pod biurko oraz modlenie się, że wąsatego nie najdzie ochota, by tam zaglądać, co równało się niemal z cudem.
Ciężkie kroki rozległy się na drewnianej posadzce, kiedy mężczyzna wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Ku wielkiej uldze Elli stanął pod oknem, po drugiej stronie biurka, skąd nie mógł jej widzieć, ale za to ona słyszała dokładnie każde słowo, które wypowiedział przez telefon. Wyglądał na zdenerwowanego.
− Templariusze są rozbici. Nie wiedzą, komu można ufać. Plotki o krecie się sprawdziły – kartel skacze sobie do gardeł, a Villanueva bezskutecznie próbuje okiełznać ten chaos – mówił Mazzarello swoim pretensjonalnym głosem, który Ellę zawsze tak irytował. – Nie, mojego ojca do tego nie mieszaj, jest na zasłużonej emeryturze. Jeśli potrzebujesz informacji, załatwiaj to przeze mnie. – Przez chwilę słuchał tego, co mówił mu rozmówca po drugiej stronie słuchawki i wyglądał za zirytowanego. – To ty mnie posłuchaj – pomagam wam z czystej uprzejmości. Przez was mój ojciec musiał zamknąć interes. Nigdy nie pogodził się ze śmiercią tej dziewczynki, to była wasza wina…
Ella zakryła sobie usta dłońmi, powoli łącząc fakty. Mazzarello nie był zwykłym nauczycielem. Był też synem człowieka, który przed laty prowadził najlepszą lodziarnię w okolicy, pod którą 3 września 2009 roku rozpętała się strzelanina, gdzie z rąk Templariuszy zginęła Gracie Molina. Stary zwinął interes, zaszywając się gdzieś i odcinając od świata. Ella miała wtedy siedem lat, ale pamiętała pogrzeb Gracie. Była na wielu uroczystościach pożegnalnych, ale tamta była najsmutniejsza.
− Więc powiedz szefowi, że musi poczekać. Nie od razu Rzym zbudowano. Wierz mi, jestem z wykształcenia italianistą. I Włochem – dodał, jakby dla rozmówcy nie było oczywiste, dlaczego właśnie tej metafory użył. – Myślisz, że jesteście pierwszymi, którzy próbowali zniszczyć Los Caballeros Templarios? Nie. Wielu próbowało przed wami i nikomu się nie powiodło. Joaquin Villanueva może i jest szalony, ale to czyni go tylko bardziej nieobliczalnym. Nie wiem, w co Odin pogrywa, ale ostrzegam – jeśli nie przystopuje swoich imperialistycznych zapędów, nie skończy się to dobrze. A chyba nie chcemy powtórki z martwych dzieci?
Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza. Ella pomyślała, że człowiek, z którym rozmawiał jej nauczyciel, kimkolwiek był, na pewno nie dba ani o potencjalne zgony wśród dzieci, ani tym bardziej dorosłych. Giacomo Mazzarello odłożył słuchawkę, ale Ella nie była pewna, czy sam postawił na swoim, czy może jego rozmówca dał mu dobitnie do zrozumienia, że czeka na konkrety. Kiedy drzwi za nauczycielem ponownie się zamknęły, trzynastolatka wygramoliła się spod biurka, dysząc ciężko. Śmierć Gracie nie była przypadkowa. Templariusze nie chcieli wyrównać rachunków między sobą, próbowali dopaść starego Mazzarello, który za dnia był dobrotliwym wujaszkiem sprzedającym prawdziwe włoskie lody, a w nocy niebezpiecznym mafioso robiącym układy z Los Zetas.

***

Skończyły się żarty i po raz pierwszy od dawna Basty Castellano zapragnął przyłożyć najlepszemu przyjacielowi, żeby go trochę otrzeźwić. Sprawa Jose Balmacedy została zgłoszona, mieli nadzieję, że uda się wymierzyć mu sprawiedliwość i dojść do prawdy, ale sposób, w jaki go aresztowano pozostawiał wiele do życzenia. Sebastian nigdy nie był zwolennikiem siłowych rozwiązań.
− Zostałeś zawieszony. Wiesz co to oznacza? – zapytał mężczyzna, zamykając za sobą z impetem drzwi gabinetu szeryfa.
− Twój awans? – odpowiedział Ivan, który nie był tym zbyt przejęty. Nie pierwszy raz zostawał ostrzeżenie od komendanta głównego. Ostatecznie nikt nie chciał mu podpaść, no i był cholernie dobry w tym, co robił, więc ludzie przez lata przymykali oko na jego nieortodoksyjne podejście.
− Więcej roboty jako pełniący obowiązki szeryfa, to na pewno. Co ci strzeliło do głowy, Ivan? – Basty podparł się pod boki, uwidaczniając błyszczącą odznakę przy pasku, ale na Ivanie nie robiło to wrażenia. Westchnął tylko, nie przerywając pakować swoich rzeczy, a właściwie zabierając tylko fotografię córki i totalnie wysuszoną roślinkę, którą dostał od Elli, a którą zaniedbał tak, że już do niczego się nie nadawała.
− Balmaceda jest przymknięty. To chyba dobrze? Nie tego chcieliście z Emily Guerrą?
− Dobrze wiesz, że nie w taki sposób. Dałeś jemu i jego adwokatowi miliony powodów, by wyszedł za kaucją.
− Gościa nie stać na prawnika, a co dopiero na kaucję. – Molina zaśmiał się kpiąco. – Pilnuj tu porządku jak mnie nie będzie i uważaj na Sancheza − partaczy coś średnio raz dziennie. Niech Ursula zajmie się dokumentacją.
− Cholera, Ivan.
− Co mam ci powiedzieć, Basty? Że żałuję? Tak, żałuję. – Ivan uderzył się kilka razy w piersi ku zdumieniu Castellano. – Żałuję, że go na tej ulicy nie zabiłem. Gdyby nie cholerny Fabian, rozwaliłbym Balmacedzie głowę drzwiami od jego własnego samochodu.
− To nie jest normalne, Ivan. Idź na terapię.
− Pierdoły. – Molina machnął rękę. Próbowali z Deborą terapii po śmierci Gracie, ale to nie było dla nich. – Widziałeś tę dziewczynę, Basty. Veda była roztrzęsiona, ona nie jest jak inne dzieciaki. A facet ją skrzywdził, pewnie nie pierwszy raz. Zrobiłby to ponownie, tak jak z Eleną. Więc tak, wziąłem sprawy w swoje ręce. Przestań mi mówić, co zrobiłem źle i nie przyzwyczajaj się, bo wracam za dwa tygodnie i moje biurko ma lśnić jak nowe. – Wysoki mężczyzna ogarnął wzrokiem gabinet, jakby chciał się upewnić, że kiedy wróci, zastanie go w nienaruszonym stanie.
− Oddaj broń, Ivan. – Basty nie miał siły się z nim kłócić. Musiał jednak trzymać się procedur. Jego przyjaciel udał, że kręci nosem, ale i on znał je aż za dobrze. Wyciągnął z kabury pistolet i położył na biurku. – Ten przy łydce też – mruknął Castellano, kiedy Ivan już chciał opuścić pomieszczenie.
− Służbista – warknął w stronę kumpla Molina, nachylając się, by odpiąć małą broń przymocowaną przy łydce i schowaną pod luźnymi dżinsami. – Zadowolony?
− Wpadnij na kolację. Nie siedź sam w domu.
− Mam pustą lodówkę, więc i tak bym się wprosił.

***

Ella Castellano miała dwa wyjścia – mogła powiedzieć o wszystkim ojcu albo zostawić informacje, w których posiadanie weszła przypadkowo, tylko dla siebie. Opcja numer jeden nie wchodziła w grę, bo Basty tylko by ją zwymyślał. Była na to za mądra. Postanowiła więc zrobić coś, co dla niej miało dużo więcej sensu, co uważała za odważne, a co Jaime Sotomayor skwitował głośnym jękiem. Postanowiła pogadać z El Arquero de Luz.
− Jesteś albo bardzo odważna albo bardzo głupia. – Usłyszała za sobą zmodulowany głos, który bardziej przypominał robota. Nie bała się jednak, instynktownie czuła, że Łucznik nie zrobi jej krzywdy. – Masz pojęcie, że mogłaś wpędzić mnie w pułapkę? Kto tak robi? – Czarna sylwetka Łucznika mignęła jej w ciemności, kiedy rzucił pod jej nogi plik plakatów, które tego popołudnia rozwiesiła w okolicy. – Mam nadzieję, że to wszystkie?
− Tak, zgadza się. Wiedziałam, że dasz radę – powiedziała, kiwając głową z uznaniem i przeliczając plakaty.
”Drogi Łuczniku, jeśli to czytasz, przyjdź dziś wieczorem do sadu Delgadów. Mam dla ciebie sprawę. E. C.” – wszystkie plakaty głosiły dokładnie to samo. Upewniła się, że rozwiesza je w miejscach, gdzie Łucznik uderzył już wcześniej. Oczywiście wiązało się to z ryzykiem, mógł to zobaczyć ktoś niepowołany, nawet jej ojciec, ale w tej chwili liczyło się tylko to, że udało jej się do niego dotrzeć. On jednak nie wyglądał na zadowolonego.
− Nie gniewaj się, mam pilną sprawę – powiedziała, chowając wszystkie plakaty do torby.
− Najpierw mi powiedz, dlaczego twój chłopak chowa się za jabłonią i jak ostatniemu durniowi wydaje mu się, że go nie widzę. – W zmodulowanym głosie Łucznika dało się słyszeć zirytowaną nutę.
− To nie jest mój chłopak! – oburzyła się trzynastolatka, po czym kiwnęła ręką w stronę Jaime, by wyszedł z ukrycia. – Nie wygłupiaj się, Jaime, on nic nam nie zrobi.
− Skąd wiesz? – Sotomayor stanął koło koleżanki, dzierżąc w dłoniach gruby konar drzewa.
− Bo gdybym chciał was zabić, już byście byli martwi. Śledziłem was przez całą drogę. Bystrzy to wy nie jesteście – skwitował ubrany na czarno, którego ciężko było dostrzec w ciemności między drzewami. – Nie wiesz, że przestępstwem jest niszczenie cudzego mienia? – dopytał, wskazując palcem w czarnej rękawiczce na gałąź jabłoni w rękach Jaime.
− Odezwał się złodziej i bandyta – mruknął pod nosem chłopiec, ale lekko się zawstydził.
− Dlaczego sad Delgadów? – Łucznik zwrócił się do Elli. Z tej dwójki było jasne, że to ona była mózgiem operacji.
− Bo to neutralny grunt, nikt tu nie przychodzi, chyba że zarządca Gaston, ale już za późno. – Panna Castellano wzruszyła ramionami, a Łucznik miał ochotę się roześmiać na ten widok. Sprawiała wrażenie odważnej, ale nie dało się ukryć, że sad Delgadów znajdował się w niedalekiej odległości od jej domu, do którego mogła szybko uciec, gdyby zaczęło się źle dziać, nie mówiąc już o Marcusie Delgado, przyjacielu rodziny, który mieszkał blisko, a który miał w domu broń po pułkowniku.
− Więc słucham, co to za sprawa niecierpiąca zwłoki i dlaczego wydaje się wam, smarkom, że mnie to zainteresuje?
− Bo wymierzasz w miasteczku sprawiedliwość, czego policja nie jest w stanie zrobić. Jesteś strażnikiem pokoju. I gdyby cię to nie interesowało, nie przyszedłbyś – dodała z uśmiechem, zdając sobie sprawę, że jednak udało jej się zaintrygować tajemniczego mściciela. Była z siebie dumna.
− Czy twój ojciec nie pracuje czasem na komendzie? – Łucznik nie mógł się już powstrzymać i parsknął śmiechem, przez co jego zmodulowany głos nie brzmiał już tak złowieszczo. – Policja robi, co może.
− Ha! – Tutaj Sotomayor prychnął w nagłym przypływie odwagi. – Czemu ich bronisz, pracujesz tam?
Jedno spojrzenie Elli wystarczyło, żeby się zamknął. Łucznik skupił uwagę na dziewczynce, która nerwowo szarpała za pasek od swoich ogrodniczek.
− Musisz nam pomóc. Los Zetas chyba próbują przejąć Templariuszy.
− I co w związku z tym?
− Jak to? Nie interesuje cię to? Przecież to niebezpieczny kartel!
− Nie bardziej niebezpieczny niż Los Caballeros Templarios.
− Więc chcesz pozwolić, żeby się nawzajem wykończyli? – Ella nie mogła uwierzyć własnym uszom. – Myślałam, że zależy ci na tym miasteczku, pomogłeś tym sierotom, oddając pieniądze z licytacji na szczytny cel, żeby nie trafiły do kieszeni ojca Horacia, dałeś nauczkę Joaquinowi, obroniłeś ciocię Tinę przed Baronem… może się pomyliłam i naprawdę jesteś zwykłym rabusiem.
− Do czego zmierzasz, dziewczynko?
− Nie interesuje cię to, że przez walkę karteli zginą niewinni ludzie? Może nie masz żadnych bliskich? Pewnie nie, skoro chowasz się za maską i ryzykujesz wszystko, igrając sobie z miejscową śmietanką towarzyską. – Ella założyła ręce na piersi, by dodać sobie powagi. Nie była pewna, czy jej słowa ubodły Łucznika – wyglądał na niewzruszonego, ale też słabo go widziała w cieniu drzew.
− Nie powiedziałem, że mnie to nie interesuje. Nie jest to jednak coś, czym rozwydrzone bachory jak wy powinny się zajmować. – El Arquero wyglądał na podenerwowanego.
− Mazzarello z nimi współpracuje. Syn Marcelo Mazzarello, Giacomo. – Ella podniosła nieco głos, chcąc mieć pewność, że Łucznik dobrze ją słyszy. – Kiedy sześć lat temu miała miejsce strzelanina na rynku w Valle de Sombras, Templariusze chcieli dopaść starego Marcelo. Od lat szpiegował na rzecz Los Zetas i sprzedawał im ważne informacje. To dlatego El Pantera i jego ludzie… − Głos jej się lekko załamał, więc na chwilę przerwała, by móc złapać oddech. – To dlatego zginęła córka szeryfa Moliny. − Łucznik poruszył się lekko między drzewami, ale nic nie powiedział. Panna Castellano przypatrywała mu się z uwagą, ale nie zdradził się absolutnie niczym. Może był wyprany z emocji, a może po prostu doskonale się kamuflował w tej ciemności. – Nic nie powiesz?
− Powiem. – Łucznik przestąpił kilka kroków do przodu, przez co Jaime cofnął się przestraszony. El Arquero nic sobie z tego nie robił. – Macie szczęście, że jeszcze nic wam się nie stało. Wybijcie sobie te głupoty z głowy i przestańcie mieszać się do spraw dorosłych, to nie jest wasza wojna. Templariusze, Los Zetas, rodzina Mazzarello… wszyscy w końcu dostaną za swoje, ale bez waszej pomocy. Nie dawajcie im pretekstu, żeby i was wykończyli. Zrozumiano? – ostatnie słowo wypowiedział tak nieznoszącym sprzeciwu tonem, że oboje Ella i Jaime pokiwali głowami, żałując, że w ogóle go wezwali.
− Odin chce dopaść Joaquina – wypaliła w końcu Ella, kiedy Łucznik uznał już rozmowę za zakończoną. – Nie mógłbyś i jemu wlepić strzałę?
− Dziecko, gdybym go spotkał, wyłupałbym mu oczy własnoręcznie. Ale problem z Odinem jest taki, że jego nikt nie zna. To nie jest jedna osoba.
− Jak to?
− Już czas na was. – El Arquero gestem nakazał im powrót do domu. – I żeby mi to było ostatni raz – dodał, wskazując na torbę Elli, gdzie zniknęły plakaty. – Miałem szczęście, że akurat je zobaczyłem, ale gdybym nie zdążył, roiłoby się tutaj od policji i dziennikarzy. Więc jeśli chcesz mojej pomocy, nie wpędzaj mnie więcej w kłopoty.
− To znaczy, że mi pomożesz? – Oczy Elli się zaświeciły, kiedy zrozumiała sens słów El Arquero. Nie widziała jego twarzy ukrytej pod kominiarką, ale nawet z daleka widziała jak wywraca teatralnie swoimi błyszczącymi w ciemności oczami.
− To mój obowiązek, w końcu jestem strażnikiem pokoju, prawda? – rzucił sarkastycznie, pijąc do jej wcześniejszych słów, a ona się uśmiechnęła.
− Tylko na siebie uważaj. Ludzie na ciebie polują.
− Uwierz mi, mała, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. A teraz migiem do domów.
Ella miała ochotę go uściskać. Coś w jego tonie głosu sprawiło, że czuła się bezpiecznie i wiedziała, że trochę się zgrywał. Zależało mu na sprawiedliwości w miasteczku. Wracała z Jaime do domu, uśmiechając się przez całą krótką drogę. Kiedy Sotomayor zapytał ją, dlaczego się tak cieszy, odpowiedziała:
− Śledzi nas z ukrycia i upewnia się, że trafimy bezpiecznie. Całkiem w porządku ten Łucznik. Powiem tacie, żeby anulowali ten list gończy.
− To chyba tak nie działa. – Jaime rozejrzał się po ciemnej ulicy, ale nie miał pojęcia, skąd Ella wyczuła, że Łucznik ich pilnuje. Może to jej instynkt. Prawda była jednak taka, że El Arquero de Luz, jakkolwiek naginający prawo, walczył w słusznej sprawie. Pytanie tylko czy miał jakiekolwiek szanse w starciu z dwoma kartelami i mafią?

***

Eva zaciskała usta w wąską kreskę, próbując się powstrzymać, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później będzie żałowała. Od kiedy wsiadła za kierownicę, aż ją skręcało, by zacząć rozmowę, ale nie chciała się narzucać. Wystarczyła jej obecność Lucasa, który niespodziewanie poprosił ją o pomoc, a ona zgodziła się bez wahania. Wiedziała, że zrobił to z braku lepszej alternatywy. Nie chciał kłopotać Javiera, który i tak miał już dosyć na głowie, a Carlos i Oscar nie wiedzieli o jego powrocie. Pozostawała więc tylko ona, miała robić dzisiaj za jego szofera, ale jeśli miała być szczera, taka praca pasowałaby jej do końca życia.
− Skręć tutaj, będzie szybciej – odezwał się Hernandez, przez co dłonie na kierownicy lekko jej zadrżały. Nie znała aż tak dobrze okolicy, ale zrozumiała aluzję – nie chciał spędzać z nią więcej czasu niż to było konieczne, dlatego poprosił o skrót. – Na pewno mieszka w Tierras Altas? Musi być bogaty.
− To włoski mafioso, na pewno kasy mu nie brakuje – odpowiedziała, kierując się według wskazówek Lucasa.
− Skąd zdobyłaś jego kontakt?
− Naprawdę chcesz wiedzieć? – Medina uniosła wysoko brew, zerkając na Luke’a w lusterku.
− Widzę, że naprawdę weszłaś w łaski Fernanda Barosso.
− Niedaleko pada jabłko od jabłoni, prawda? – rzuciła obojętnie, sama siebie obrażając, ale Luke pozostawił to bez komentarza. – Mazzarello robił interesy z Barosso. Był jego informatorem. To od niego Fernando dowiedział się, że Conrado zajmuje się papierkową robotą dla Templariuszy. Marcelo Mazzarello to sprzedajna świnia. Pewnie dlatego dorobił się takiej chaty. – Zagwizdała z podziwem, kiedy podjechali na podjazd przed rezydencją. – Niezłej chaty.
− Nikt się nie dziwił, że właściciel nędznej lodziarni ma taki dobytek? – Lucas zaczynał wątpić w zdrowy rozsądek mieszkańców Valle de Sombras.
− Nie takiej znowu nędznej, to była cała sieć. Miał filie w Tamaulipas, a nawet otworzył fabrykę w Austin. Tata mnie tam kiedyś zabrał. Najlepsze lody jakie w życiu jadłam. Naprawdę nigdy nie próbowałeś?
− Wystarczy mi słodyczy. – Lucas zatrzasnął za sobą drzwi samochodu i wszedł po kilku stopniach prowadzących do wejściowych wrót. Inaczej nie dało się ich nazwać – były po prostu ogromne.
Otworzyła im, wbrew ich oczekiwaniom, pielęgniarka. Zaprosiła ich do środka, na wewnętrzny dziedziniec otoczony krużgankami i przypominający stare filmy. Luke patrzył z podziwem na ten dobytek. Po jakimś czasie do ogrodu wróciła pielęgniarka, prowadząc przed sobą wózek inwalidzki ze staruszkiem, właścicielem domu. Marcelo Mazzarello był łysym, pomarszczonym dziadkiem, który jednak miał na twarzy szeroki uśmiech. Przywitał się z nimi jak z dobrymi znajomymi i poprosił swoją opiekunkę, by przyniosła deser. Oczywiście lody, jakżeby inaczej.
− To gelato – powiedział starzec, wyraźnie wyczuwając z postawy Evy i Lucasa, co sobie myślą. – Ale nie będę państwa zanudzał detalami. Nieskromnie powiem tylko, że to najlepsze gelato, jakie kiedykolwiek jedliście.
− Dla mnie lody są po prostu lodami – skwitował Lucas, nie wiedząc, czy byłby w stanie polubić tego dziadka. Zbyt wiele w nim arogancji.
− Ach, więc pan z tych. No cóż, nie powiem, że jestem zdziwiony. Bardziej zaintrygowany. Czego prawa ręka szefa Templariuszy u mnie szuka. – Marcelo podziękował pielęgniarce za smakołyki i pożegnał ją uśmiechem, ponownie skupiając wzrok na Hernandezie. – Proszę tak na mnie nie patrzeć. Jestem na emeryturze, ale nadal wiem, co w trawie piszczy. Chyba po to do mnie przyszliście?
− Przyszliśmy pomówić o Odinie – wyjaśniła Eva, wyczuwając niechęć i nieufność Lucasa.
− O którym? – Marcelo zaśmiał się cicho, a Eva i Luke wymienili zdumione spojrzenia. – Po pańskich minach wnioskuję, że nadal udaje mu się budować tę aurę tajemniczości.
Kiedy Eva zapytała Fernanda o Odina, nie potrafił udzielić jej żadnych konkretnych informacji. Ale sam również był tego ciekaw. Nie przyznałby się, ale lubił mieć przewagę i jeśli Odin rozdawał karty w okolicy, z chęcią by się do niego przyłączył. Teraz miał również większą motywację, by pozbyć się Joaquina. Od kiedy wiedział, że to syn Mercedes, nie miał już żadnych interesów, które mógłby z nim dzielić. Wolał odciąć się od tonącego statku, póki jeszcze można. Zawsze opowiadał się za silniejszą ze stron. Dlatego kiedy Eva zainteresowała się tematem, sam chętnie dał jej wskazówki, kto może być bardziej poinformowany. Medina nie zamierzała wyprowadzać go z błędu i mówić, że to Luke chciałby zasięgnąć opinii Włocha, więc po prostu zataiła przed Barosso ten fakt.
− Jest ich więcej. – Luke bardziej stwierdził niż zapytał. Już kiedyś Bruno dawał mu do zrozumienia, że Odin jest grupą osób, że to kolektyw, ale wtedy uznał ich za jakąś dziwaczną sektę. Dzisiaj zaczynało to nabierać więcej sensu.
− Z pewnością nie. – Marcelo zatopił łyżeczkę w gęstych lodach, irytując swoich gości, którzy chcieli już poznać więcej faktów. – Obecnie jest tylko jeden. Tak jak przed laty. I tak jak jeszcze wcześniej. Odin to nie imię, moi drodzy. To tytuł.
− Pięknie. – Eva uśmiechnęła się kpiąco. – Kolejny baron narkotykowy? Tylko wybrał sobie mitologię nordycką. Czym w takim razie różni się od Villanuevy? Twierdzi, że jest taki świetny i próbuje zniszczyć Templariuszy, a w rzeczywistości każe się traktować jak Boga? Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę broniła Joaquina, ale on przynajmniej zdaje sobie sprawę, że daleko mu do bóstwa. Jego narkotyki noszą boskie imiona, nie on.
− Trochę pani nadinterpretuje. Tytuł to tylko tytuł. – Marcelo wzruszył ramionami.
− Poznał go pan? Tego Odina? – Lucas przejął pałeczkę, próbując kuć żelazo póki gorące.
− Poznałem – przyznał, ale chwilę musieli poczekać aż rozwinie myśl. – Nawet dwóch z nich. Ojca i syna. Ojciec był moim dobrym przyjacielem jeszcze w szkole. Syn trochę na mój gust zbyt lekkomyślny. I tak też zginął.
− Obaj nie żyją?
− Stary chyba jeszcze się trzyma, ale młody zginął, będzie ze trzydzieści lat temu. Syn miał przejąć schedę po ojcu, ale jak zwykle spartaczył i uciekł z posterunku.
− Spartaczył?
− Zakochał się głupiec i wyjechał. No ale go dopadli. Młody Odin na wakacjach to niezły łup dla wrogich karteli, ale jeszcze lepszy dla walczących o władzę zwolenników starego ładu. – Marcelo zacmokał, jakby jednocześnie żałował młokosa i jednak trochę nie pochwalał jego zachowania. – Stary nie miał kogo mianować zastępcą, więc przez długi czas wakat był wolny i stanowisko przechodziło z rąk do rąk, z większych partaczy do nieco mniejszych. Dlatego pewnie do teraz nie słyszeliście zbyt wiele o Los Zetas. Jeszcze trzydzieści lat temu to była potęga, teraz dopiero się podnoszą z klęczek. Plotki głoszą, że obecny Odin ostro się za nich wziął. To człowiek z głową na karku.
− Czy nazwisko Oliver Bruni coś panu mówi? – Hernandez był bardzo zaintrygowany tą historią, a jeszcze bardziej tym, że stary wszystko tak z łatwością wyjawiał. Jego mentalność kapusia nie opuściła go nawet na starość.
− Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. – Mazzarello zaśmiał się, wycierając kąciki ust serwetką. – Nie smakuje moje gelato? – zapytał, widząc, że goście nic nie tknęli.
− Pan wybaczy, ale jestem dość nieufny co do tego, co jem i piję w domu potencjalnego sprzymierzeńca wrogiego kartelu. Templariusze nauczyli mnie, żeby nie brać cukierków od nieznajomych.
− Słusznie. W pańskim przypadku to nie tylko cukierki. Zeusy, Heliosy czy co tam jeszcze Juaco wymyślił. – Wskazał sękatym palcem na poznaczone siniakami i bliznami przedramiona Hernandeza, a ten zaczął żałować, że nie ma dłuższych rękawów. Stary, choć pewnie już ledwo widział, był spostrzegawczy. – Oliver Bruni był jednym z tych, którzy pełnili obowiązki tymczasowo. Nie do końca miał posłuch.
− A to dlaczego? Jest zbyt łagodny?
− Oliver łagodny? Daleko mu do baranka. – Marcelo skrzywił się i widać było, że nie pała sympatią do tego mężczyzny. – Oliver jest nieślubnym synem starego Odina. Z braku laku mój stary druh chciał mu podarować kartel, ale Los Zetas nie byli do tego dobrze nastawieni. Mieszańcy nie są mile widziani. Pewnie dlatego załatwili tak też syna Odina z prawego łoża. Plotki głosiły, że on i jego żona spodziewali się dziecka, również mieszańca. Kartel nie mógł dopuścić, by to dziecko kiedyś zapragnęło przejąć władzę.
− Zaraz, to Los Zetas pozbyli się spadkobiercy? Tego co spartaczył, zakochał się i wyjechał zamiast pakować heroinę w paczki i wysyłać za granicę? – Eva czuła, że ponosi ją wyobraźnia.
− Rzecz jasna tego nikt nie udowodni, ale tak przypuszczam, że tak właśnie było. Nie chcieli, żeby kartelem władał gość, który stracił głowę dla kobiety zza granicy. Ich dziecko też byłoby mieszańcem, a to szkodzi wizerunkowi. Dlatego też Bruno nigdy posłuchu nie miał, nadawał się tylko na posyłki, bo jego matka, Włoszka z pochodzenia, nigdy nie miała obrączki na palcu. Sprawa skomplikowała się, kiedy Odin bardziej zainteresował się młodszym przyrodnim bratem Olivera, skądinąd też nieślubnym. Lalo Marquez pewnie opowiadał wam o swoim konflikcie z bratem Bruna?
− Lalo zabił brata Olivera, tyle wiem – poinformował Luke, a Marcelo tylko szerzej się uśmiechnął. Jego obwisłe policzki dawały groteskowy efekt.
− Nic z tych rzeczy. Poturbował go, owszem. Wysłał go do szpitala z połamanymi kośćmi. Christopher próbował go zwerbować wiele razy, ale Marquez zawsze wiernie wybierał El Panterę i swoich kochanych krzyżowców. W końcu jednak nie wytrzymał i dał Chrisowi popalić, ale nie, nie zabił go. Oliver sam brata wykończył, nie chcąc by zaszkodził mu w przejęciu władzy. Stary Odin bardziej go sobie upodobał, a w tej sytuacji nie ma miejsca na sentymenty.
− Skoro Bruno tak bardzo chce władzy, to dlaczego skapitulował? Służy jak wierny pies obecnemu Odinowi, który, jak wnioskuję, jest osobą z zewnątrz w ogóle nie spokrewnioną z tą rodziną. – Hernandez wpatrywał się intensywnie w staruszka, zastanawiając się, czy to wszystko, co im mówi, to prawda czy może tylko domysły starego szaleńca, który od sześciu lat zaszył się w wielkim domu z pielęgniarką jako jedyną towarzyszką.
− Nie miał wyjścia. Jeśli chciał mieć jakiekolwiek wpływy, musiał ustąpić. Stary Odin upatrzył sobie kolejnego spadkobiercę i traktuje go jak prawdziwego syna. Jeśli wierzyć plotkom, jest bardziej opanowany i bardziej inteligentny niż niejeden osiłek w tym ich pożal się boże kartelu.
− Myślałam, że jest pan po ich stronie. – Eva zmarszczyła brwi. – Dlaczego pan tak mówi?
− Jestem prostym człowiekiem, moja droga. Nie opowiadam się za żadną ze stron, ale idę tam, gdzie mi więcej płacą. Kiedy więcej płacili Templariusze, byłem ich człowiekiem na dobre i złe, kiedy Zetki – to ich słuchałem. Fernando Barosso swego czasu przechodził sam siebie i dawał większą stawkę niż oba kartele razem wzięte. Ale nie daruję Los Zetas. Mam żal i będę miał do końca życia.
− Coś panu zrobili? – Eva spojrzała wymownie na wózek inwalidzki, na którym poruszał się mężczyzna, jakby domyślała się, że może być to jego klątwa.
− To? – Marcelo się zaśmiał. – Mogę chodzić, droga pani. Kula minęła kręgosłup o kilka milimetrów. Jestem cholernym szczęściarzem. Ale tamta dziewczynka… pamiętam to jak dziś. Ta kula była dla mnie, wiem to. I wiem też, że Los Zetas powinni tam być, żeby mnie ochraniać, ale mnie wystawili. Więc odpowiadając na pani niezadane pytanie – nie zamierzam strzec ich sekretów, jeśli oni nie potrafili ochronić niewinnego dziecka. Taka śliczna dziewczynka, często przychodziła na lody z kuzynem. Wybrali zły dzień.
− Dziękujemy panu. – Luke wstał, uznając że kiedy wchodzą na sentymentalną ścieżkę, nie dowiedzą się już niczego więcej.
− Polecam się. Skopcie tyłek Odinowi. Nie temu nowemu, bo jego nie znam, ale staremu. Sam zapomniał, że mógłby mieć wnuki. Cholera, nawet jednego ma i o tym skubany nie wie.
− Wnuk Odina? – Eva obróciła się w miejscu zaciekawiona tą nagłą wzmianką. – Kto to taki?
− Wyglądam na jasnowidza? – Mężczyzna się roześmiał. – Wiem tylko, że kiedy Los Zetas rozprawili się z prawowitym spadkobiercą Odina i jego żoną, bez wiedzy starego, zapomnieli chyba się przyłożyć i dziecko przeżyło. Ale gdzie teraz jest i kim jest… nie wiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że daleko stąd, od tego miejsca przeżartego złem.
− Dziękujemy – powtórzyła Eva, wychodząc za Lucasem, który mruczał coś pod nosem.
− Stek bzdur. Jakbym chciał słuchać bajek, poszedłbym do staruchy Martinez.
− O czym ty mówisz, przecież dowiedzieliśmy się mnóstwo rzeczy!
− Na przykład?
− Na przykład, że obecny Odin nie może być w pełni zaakceptowany przez resztę kartelu, bo nie jest spokrewniony z rodem i że Bruno ostrzy sobie zęby na tę pozycję. Dla mnie to jest idealne rozwiązanie! Pozwólmy Los Zetas wykończyć się od środka!
− A słyszałaś, co powiedział między wierszami ten stary bajkopisarz wcinający czekoladowe lody?
− To było gelato o smaku tiramisu.
− Powiedział, że obecny Odin pilnuje porządku i ma posłuch. Ludzie go szanują i on przywraca kartel do dawnej świetności. Jeśli o mnie chodzi, to wydaje mi się, że prędzej Templariusze skoczą sobie do gardeł przez tę całą paranoję związaną z ekspansją Zetek.
− A ten wnuk? Może gdyby udało się przywrócić prawowitego dziedzica na tron, Zetki by się wycofały?
− Naoglądałaś się za dużo filmów McCorda? – Luke zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. Wiedział, że to nie jej wina, ale i tak był zdenerwowany. – Szukać igły w stogu siana tylko po to, żeby wystawić papierowego króla i kazać Los Zetas się wycofać? Kto by się na to pisał?
− Szczerze? Głupków nie brakuje. Znajdźmy przypadkowego durnia, który zechce pobawić się w księcia. Za parę tysiaków ludzie zrobią wszystko. Albo za działkę…
− Chcesz mnie wystawić?
− Nie ciebie. – Eva szybko pokręciła głową, nie chciała, żeby tak to zabrzmiało. – Ale Oscar by się nadawał. Pasuje wiekiem. Wnuk Odina musiałby mieć jakieś trzydzieści lat. Fuentes był w śpiączce przez długi czas, można to łatwo upozorować.
− Naprawdę musisz nienawidzić Oscara, skoro chcesz mu jeszcze bardziej zniszczyć życie.
− Próbuję tylko pomóc.
− Więc nie próbuj.
− Dobrze, już się nie będę odzywała. A ty byś mógł podziękować, że cię tu w ogóle przywiozłam, bo jak na razie to nie robię nic innego, tylko wypruwam sobie flaki dla ciebie. Albo żeby cię znaleźć, albo żeby ci pomóc, albo żeby zabić faceta, który zrobił z ciebie wrednego ćpuna, którego ani trochę nie poznaję. – Medina wypowiedziała to wszystko na jednym wydechu, a kiedy skończyła zrobiło jej się wstyd. Nikt ją przecież o to nie prosił. Sama otruła Villanuevę na polecenie Fernanda. Zrobiła to dla Lucasa, ale zrobiła to też dla siebie. Jeśli chodzi o drugą część, to prawdą było, że nie poznawała nowego Hernandeza. I to ją trochę przerażało. Wściekła wsiadła za kierownicę i odpaliła silnik.
− Przepraszam – powiedział cicho Luke, kiedy wracali do Pueblo de Luz. Pokiwała tylko głową, przyjmując przeprosiny. Wiedziała, że nie był sobą. Żałowała tylko, że nie jest w stanie dla niego zrobić więcej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:40:09 15-10-23    Temat postu:

Temporada III 139

VICTORIA/VERONICA/VENETIA/MICHAEL/DICK/

Stwierdzić że Ricardo Perez jest w fatalnym nastroju było niedopowiedzeniem roku. Dyrektor szkoły czuł się okropnie źle i czuł jak grunt usuwa mu się spod nóg. Szkoła, którą kierował od lat straciła swoją renomę, on stracił swoją męskość i nie szanowała go nawet własna rodzina. Nie mówiąc już o uczniach, którzy z niego kpili. Nie po kątach. Jego wnuczka zadbała o to, aby robili to na forum publicznym. Było jeszcze ultimatum od Eleny Victorii. Spełnił jedno z jej żądań o drugim nie powiedział nawet żonie. Idąc z dziennikiem pod pachą na lekcje wiedział, że jak gruchnie wiadomość o jego odejściu to cała parszywa czwarta klasa otworzy sampana i będzie się cieszyć z jego nieszczęścia. Pchnął drzwi do klasy biologicznej i popatrzył na uczniów. Dłużej przyglądał się Ruby Valdez. Usiadł przy biurku zamaszystym gestem otwierając dziennik. Jak zawsze rozpoczął lekcje od sprawdzania obecności
—Bustamante?
— Obecna — odpowiedziała nastolatka. Perez żonglował kolejnymi nazwiskami. Bez wyrzutów sumienia wstawił nieobecność Guzmanowi a wzrok znad dziennika podniósł dopiero wtedy gdy wyrzucił z siebie nazwisko Valdez. Ruby siedziała w trzeciej ławce od końca w środkowym rzędzie obok Olivii. Odkąd zobaczył ją w pierwszej klasie to uroda dziewczyny kojarzyła mu się z porcelanową lalką kolekcjonerską. Miała piękne niebieskie oczy.
— Schowajcie książki i zeszyty — zaczął przez kurtuazyjnego „dzień dobry” — wyciągnijcie karteczki. Pierwsza druga, pierwsza druga — podzielił klasę na dwie grupy — napiszecie krótką kartkówkę — usiadł na krześle. Jedyny plus był taki, że klasa bez marudzenia wykonała polecenie mężczyzny i zaczęła przygotowywać się do kartkówki. — Każda gruba dostanie trzy pytania i będziecie mieć piętnaście minut na odpowiedź. — Grupa pierwsza — przedyktował pytania — zaczekajcie aż grupa druga zanotuje swoje pytania. — przedyktował z przygotowane wcześniej pytania i wyciągnął stoper kuchenny. Ustawił piętnaście minut. — możecie zaczynać. — sam pogrążył się we własnych myślach.

Ricardo Perez przywitał ją z lekkim uśmiechem na ustach. Victoria weszła do jego gabinetu zaś Dante Gomez został na zewnętrz posyłając mężczyźnie znaczący uśmieszek. Dick pobladł na chwilę jednocześnie zamykając za kobietą drzwi. Odgrodził się tym samym od jej ochroniarza. Elena Victoria natomiast zajęła miejsce naprzeciwko biurka kładąc tablet na kolanach. Dyrektor po dłuższej chwili usiadł w swoim fotelu.
— Czym zawdzięczam tą wizytę? — Zapytał wprost zaskakując tym blondynkę. Victoria spodziewała się kurtuazyjnych pytań za nim przejdą do konkretów, lecz widać widok Dantego poważnie nim wstrząsnął. Im szybciej załatwi to z czym przyszła tym lepiej.
— Chciałam omówić pewną delikatną kwestię — zaczęła — chodzi o stanowisko nauczycielki do języka angielskiego — wyjaśniła blondynka. — Powiem wprost zatrudni pan Elenę Balmaceda.
— Co proszę? — wykrztusił Perez kompletnie nie przyzwyczajony do rozkazów wydawanych przez kobietę — raczy panienka żartować. — victoria popatrzyła na niego rozbawiona. Od kilku miesięcy nie była już panienką.
— Nie, to nie jest żart — odpowiedziała kompletnie ignorując pomyłkę w jej stanie cywilnym. — Ma odpowiednie referencje aby przejąć to stanowisko po profesorze Sousa.
— I męża — Perez ugryzł się w język chociaż ostre słowa cisnęły mu się na usta. — No niestosowne aby obce dla miasta osoby ingerowały w skład ciała pedagogicznego. Proszę opuścić mój gabinet a zapomnę o całej sprawie.
— Chciałabym mieć pańską tak krótką pamięć panie Perez — odbiła piłeczkę blondynka — niestety kobiety z mojego rodu słyną wręcz z posiadania pamięci słoni — wsunęła za ucho kosmyk włosów — i grafomanii.
— Grafomani
— Moja matka — sięgnęła po teczkę i wyciągnęła za środka plik kartek — uwielbiała pisać dzienniki i jej marzeniem było zostać pisarką. Niestety nie zdążyła lecz pozostawiła mi je w spadku — położyła kopie przed Dickiem — Musze przyznać że mamusia nie była wybita pisarką, ale wybitnie to ona lubiła wdawać się w romanse i jeden z nich w szczególności zwrócił moją uwag — Dick pobladł jej papier. — Gdy to przeczytałam byłam delikatnie mówiąc zniesmaczona.
— Panienki matka była chora psychicznie
— To nie ulega wątpliwości, ale i tak nie miał pan nic przeciwko aby reglanie zdzierać z niej majtki i pieprzyć ją w sali do biologii — odpowiedziała lodowatym głosem na dźwięk którego aż się wyprostował. — Jedną z cech które odziedziczyłam po świętej pamięci mamie to wścibstwo i sprawdziłam to i owo. Wyciągnęła z teczki plik kartek — Renata Diaz moja ciotka była pańską uczennicą gdy urodziła panu córkę – Albę — położyła zdjęcie kobiety — później była Rocio, Arturo i najmłodszy Enzo. Renata Diaz nie była pańską pierwszą nieletnią kochanką w końcu ożenił się pan z Palomą której również był pan nauczycielem — poło,żyła zdjęcie jego żony — ale jakby tego było mało — na blacie wylądowały kolejne zdjęcia ze szkolnych roczników. Wszystkie były ciemnookie i ciemnowłose.
— Jak ty — wykrztusił
— Kilka miesięcy temu założyłam grupę wsparcia dla kobiet, a wie pan jak kto jest gdy się spotykamy gdy już zaczniemy mówić nie możemy przestać — uśmiechnęła się — ostrożnie zebrała zdjęcia. — Nie tylko zatrudni pan Elenę na stanowisku nauczycielki, ale także zrezygnuje z nauczania a z dniem drugim stycznia dwa tysiące szesnastego roku odejdzie pan na emeryturę.
— Szantażujesz mnie?
— Nie — odpowiedziała mu i wyciągnęła zdjęcie jego syna, Jules Ortegi i Ruby Valdez — na widok tej ostatniej usiadł. — Teraz zaczynam cię szantażować. — Dwa lata temu w maju zaginęła Ruby Valdez, wyszła z domu nie wróciła. Kilka miesięcy później najpierw aresztowano Enzo i osadzono go w zakładzie poprawczym a następnie w marcu tego roku brat zabił siostrę.
— Nie mam z tym nic wspólnego! — oburzył się Ricardo.
— Nie od razu poskładałam kropki zmyliły mnie jej jasne oczy, ale w dniu piętnastych urodzin zgwałcił pan Ruby Valdez na tylnym siedzeniu swojego zielonego auta. To auto widział Enzo gdy odmierzało spod lokalu gdzie odbywała się imperaza urodzinowa jubilatki. Nikt mu jednak nie uwierzył bo był tak naćpany że ledwie stał na nogach. Enzo pana szantażował już nie wspominając że handlował narkotykiami na terenie szkoły i odpalał panu działkę — machnęła ręką — gdy posunął się o jeden krok za daleko doniósł pan na niego i trafił do poprawczaka, ale Julia Ortega odwiedziła go w poprawczaku i ucieli sobie miłą pogawędkę na temat pana skłonności chciała je ujawnić ale wtedy z kłopotów wybawił pana Federico Ortega.
— To paskudne insynuacje
— Był pan jedną z dwóch osób które wiedziały i ich pokrewieństwie. Jedną obowiązuje tajemnica spowiedzi a drugi ma wgląd w kartoteki uczniów. Tamtej nocy dał pan mu kluczyki do auta i kazał „pozbyć się problemu”
— To niedorzeczne domysły. Nie masz dowodów
— Nie potrzebuje dowodów — odpowiedziała mu na to — wystarczy że te wszystkie informacje trafią do Sylvii. Jej to wystarczy aby publicznie zmieszać pana z błotem. Nie jest zbyt dobrym człowiekiem to fakt ale gdy wpadnie na trop jest jak pies myśliwski nie spocznie dopóki nie wypatroszy wszystkich kaczek — wstała — Proszę zadzwonić do Eleny i poinformować ją że ma tę pracę a najbliższym posiedzeniu rady powiadomić ciało pedagogiczne o pańskiej emeryturze. — wstała zabierając wszystkie dokumenty do teczki. Zostawiła jedynie kartki z pamiętnika matki.


Przeklęta Inez Romo i ta jej równie szurnięta córeczka! Fernando Barosso powinien lepiej dopierać sobie współpracowników. Nie pojmował jak to jest możliwe, że zastępczynią burmistrza została córka kobiety, której zdrowie psychiczne budziło wątpliwości i to już gdy była nastolatką? Elena Victoria odziedziczyła szaleństwo po mamusi i również była osobą o wątpliwym zdrowiu psychicznym. Ricardo wolał jednak z nią nie zadzierać. I nie miało to nic wspólnego z tym że była protegowaną Fernando Barosso. Victoria z jakiegoś powodu wiedziała o jego życiu zdecydowanie za dużo. Gdyby ktokolwiek dowiedział się co Inez Romo robiła pod jego biurkiem czy na biurku czy na parapecie byłby skończony. A to był tylko wierzchołek góry lodowej. Westchnął gdy do środka wszedł spóźniony Jordan Guzman. Tolerował spóźnienia tego chłopaka, ale skoro odchodził to już nie musiał tolerować otworzył dziennik i wpisał mu spóźnienie wyliczając je co do sekundy. Gdy rozległ się dźwięk minutnika uśmiechnął się.
— Valdez zbierz kartki od kolegów i koleżanek. Guzman do odpowiedzi. — cała klasa odwróciła się w kierunku kolegi z klasy spoglądając to na niego to na Pereza. Zapewne sądzili, że żartuje. — Wstań Jordanie — machnął ręką — i popraw mundurek wyglądasz niechlujnie.
— Ktoś tu się nie wyspał — odezwała się jego wnuczka.
— Ty będziesz następna Rosie — odpowiedział jej dziadek — Valdez zbierz kartkówki — powtórzył ostrzejszym tonem. Ruby wstała z krzesła i zaczęła zbierać kartki. Perez obserwował ją uważnie. Cieszył się ze zmiany mundurków nie dlatego że wyglądały schludniej ale ona wyglądała w nim przepięknie. Biała bluzka, lekko rozkloszowana sięgająca do łydki spódnica. Gdyby tylko zechciała chodzić w szpilkach. Przymknąłby oko na te fanaberię. Podeszła do niego i położyła kartkówki na stoliku. Chwycił ją za rękę i ścisnął ją za palce. Popatrzyła na niego zaskoczona i zdezorinetowana. —Dziękuje kochana — Ruby wyrwała rękę z jego uścisku z trudem przełykając ślinę.
— Mogę wyjść do toalety?
— Tak, oczywiście — uśmiechnął się do niej. Nastolatka odwróciła się i niemal wybiegła z klasy. Rosie Castelani siedząca obok Soleil odnalazała wzrokiem swojego najlepszego przyjaciela Felixa i sięgnęła po telefon trzymany w piórniku. Szybko wystukała wiadomość do nastolatka. „Widziałeś to? Co on odpierdala?” odpowiedź przyszła niemal od razu. Widziałem wszyscy widzieli. Dick traci rozum, którego i tak bardzo mało posiada. Olivia natomiast wierciła się niespokojnie na krześle. Jej dłoń wystrzeliła w górę.
— Nie dasz się wypowiedzieć koledze co Bustamante?
— Nie mam okazji się wypowiedzieć bo nie zadał pan żadnego pytania — odezwał się spokojnie chłopak, który ani do odpowiedzi nie wstał ani tym bardziej nie poprawił swojego mundurka.
— Mogę do toalety?
— Jedna osoba naraz
— Ale ja mam okres — odpowiedziała. Perez popatrzył na nią oburzonym wzrokiem.
— Idź i jutro z samego rana chcę widzieć w gabinecie twoją matkę — Olivia aż się zatrzymała na środku klasy. Perez chyba zapominał kim jest jej matka.
— Moja mama jest zajęta.
— Jak my wszyscy. Dziewiąta trzydzieści i jak już idziesz do toalety to doprowadź do porządku swój mundurek nie życze sobie żeby uczennice wyglądały jak latawice spod latarni. W domu możesz chodzić w czym chcesz ale tutaj nie. — Olivia prychnęła oburzona i wyszła z klasy. Perez skupił całą swoją uwagę na Jordanie. Olivia natomiast pchnęła drzwi do najbliższej toalety.
— Ruby! — krzyknęła w przestrzeń. Zaglądając po kolei do kabin. Koleżankę z klasy znalazła w ostatniej kabinie. Siedzącą na podłodze bladą i załzawionymi oczami. — Tylko mi nie mów że też zaciążyłaś? — Ruby pokręciła głową przyciągając nogi do siebie. Brodę oparła na kolanach. — To był Perez? — zapytała bezceremonialnie. Szatynka spoglądała na nią szeroko otwartymi wystraszonymi jak u królika oczami.
— Nie wiem — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Niewiele pamiętam z tamtej nocy. Wszystko jest zamazane.
— Ja bym chciała nie pamiętać — mruknęła w odpowiedzi.
— Nie chciałabyś — odpowiedziała na to Ruby. — Wolałabym pamiętać niż podskakiwać za każdym razem gdy ktoś położy ci rękę na ramieniu, albo przypadkowo cię popchnie. Może gdyby pamiętała byłoby mi łatwiej z tym żyć.
— Nie byłoby. Co pamiętasz? — zapytała wprost.
— Smak taniej wódki — odpowiedziała. — zapach skóry, jej gładką fakturę i ten ból — głośno przełknęła ślinę. — Nie pamiętam jego twarzy.
— To może być Dick. Jest do tego zdolny — zauważyła przytomnie Olivia. — Uwiódł matkę Enzo gdy była w naszym wieku mógł cię wykorzystać.— urwała gdyż drzwi od łazienki otworzyły się i do środka weszła Carolina. — Co Dick cię przysłał?
— Długo nie wracałyście — odpowiedziała na to bruneta opierając się o umywalkę. — Dobrze się czujesz? — zwróciła się do Ruby. — Blado wyglądasz.
— Rzygała jak kot więc wygląda blado — odpowiedziała na to Olivia. — Podnoś tyłek z tej brudnej podłogi zaprowadzę cię do pielęgniarki.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała na to Ruby. — Ja mam okres więc idę po tabletkę na ból menstruacyjny — chwyciła dziewczynę pod ramię i ruszyły do gabinetu pielęgniarki. — A co tam na lekcji?
— A jak myślisz? — zapytała ją Carolina. — Jordan show.

***
Emily Guerra w milczeniu spoglądała na dokumenty, które zdobył dla niej Eric. Nie pytała skąd miał zeznania Vedy, wyniki obdukcji dziewczyny wolała nie pytać ani go nie informować, że jest w dobrych stosunkach z zastępcą szeryfa, który udostępniłby jej papiery gdyby ładnie poprosiła. Za ucho wsunęła kosmyk jasnych włosów zapoznając się z papierami. Walczyła sama ze sobą, żeby nie wstać, nie wparować na komisariat i nie skopać Jose d**y raz jeszcze. Zrobiłaby to nawet w zaawansowanej bliźniaczej ciąży. Bezwiednie pogładziła się po brzuchu. Rodzice nigdy nie podnieśli na nią ręki.
Fakt Camille znęcała się nad dziećmi używając innych metod, ale nigdy na żadne nie podniosła ręki. To że nie musiała to inna sprawa. Drugorzędna. Popatrzyła na zdjęcie nóg zrobione przez lekarza. Nie miała wątpliwości, że siedemnastolatce zostaną blizny. Westchnęła i wstała rozprostowując tym samym nogi.
— Nigdy nie ufaj facetowi z wąsami — wymamrotała blondynka. Santos popatrzył na nią zdziwiony. — Moja babcia tak mawiała. — Niemcy zaufały Hitlerowi i spójrz jak się to skończyło. — uśmiechnęła się lekko. — Przeżyła Bitwę o Anglię — doprecyzowała. — Gdy byłam mała uwielbiałam słuchać historii o czasach gdy ukrywali się w trakcie bombardowania w piwnicy albo w londyńskim metrze.
— Co to ma wspólnego z Balmacedą?
— Nic, to tylko taka anegdotka — Po za tym ma wąsy więc jest niegodny zaufania — urwała z zamyśloną miną kładąc dłonie na parapecie. Według zeznań nastolatki ojciec był pijany a ona swoimi słowami zachowaniem i egzystencją wyprowadziła go z równowagi. Coś ścisnęło ją w brzuchu i nie miało nic wspólnego z jej stanem. Wiedziała jak to jest drażnić rodzica samym istnieniem. Nie potrafiła jednak zrozumieć dlaczego? Dziewczyna nie chciała wdawać się w szczegóły, ale zachowanie Jose. Cholera tak nie zachowuje się ojciec! Nie zdziera z córki spodni i nie okłada pasem jej nagich pośladków.
— Veda nie chodzi do ciebie na zajęcia? — zapytała go. Satnos skinął potakująco głową. Rzucił okiem na jej oceny. Była dobra z przedmiotów ścisłych zaś hiszpański, angielski czy historia i wiedza o społeczeństwie szły jej jak po grudzie. — Nie ma jej dziś w szkole.
— Byłabym zaskoczona gdyby przyszła — odpowiedziała Emily. — Gra na instrumencie?
— Wiolonczeli.
— I jej poprzednia szkoła nosiła imię Marii Montessori?
— Tak chociaż nie mam pojęcia kto to jest?
— Nie mów tego głośno — odwróciła do tyłu głowę jakby w drzwiach miał się zmaterializować Perez. — Niech dzieci będą wolne. Zachęcaj ich do biegania na zewnątrz, gdy pada deszcz. Niech zdejmą buty, gdy znajdą kałużę wody. A gdy trawa łąk będzie mokra od rosy, niech biegną po niej i depczą ją bosymi stopami. Niech odpoczywają spokojnie, gdy drzewo zaprasza ich do spania w swoim cieniu. Niech krzyczą i śmieją się, gdy słońce obudzi ich rano. — popatrzyła na niego i uśmiechnęła się lekko. — Maria Montesorii była włoską lekarską, która sformułowała własną teorię systemu wychowania dzieci — wyjaśniła. — Moja szkoła z internatem stosowała tę metodę. Dla Vedy to musi być szok. To nie tylko inny język =, ale zupełnie inny styl traktowania dziecka i jego edukacji. Pewnie tęskni za ciszą.
— Za czym?
— Ciszą — powtórzyła Emily. — Montessori w swoim programie a „lekcje ciszy”. Najbardziej lubiłam te zajęcia gdy cały gwar znikał i komunikowaliśmy się za pomocą gestów nie słów. Na początku oczywiście ciężko było nie mówić ale z czasem wszyscy czekaliśmy na „lekcje ciszy”
— No i wyjaśniło się dlaczego chodzi na przerwach w słuchawkach.
— Słuchawkach? — zainteresowała się blondynka.
— Tak, dużych nausznych słuchawkach. Tęskni za ciszą.
— Nie lubi hałasu. Uczeszczałą do placówek które oferują indywidualne podejście do ucznia, po ocenach widać że skupiła się na jednej dziedzinie. Jest uzdolniona w tym kierunku więc nauczyciele opracowali program nauczania opierając się na jej talentach. Na rozwijaniu ich zamiast karmić ją niepotrzebną wiedzą. Ma autyzm jak nic.
— Co ma?
— Autyzm — powtórzyła agentka. — To dlatego ojciec bijając ją nazywał ją „dziwadłem nie wiedzącym kiedy się zamknąć” — zacytowała mężczyznę. — Osoby z zaburzeniami autystycznymi charakteryzują się tym że mówią co myślą i nie zdają sobie sprawy, że ich słowa mogą prowokować rozmówcę. Mają inne filtry.
— Sporo o tym wiesz — zauważył brunet. Emily odwróciła się do niego bokiem. Bezwiednie popatrzył na jej brzuch. — Jak się czujesz? — zapytał. Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Jestem wielka jak hipopotam — odpowiedziała mu i poczłapała w kierunku krzesła — Jestem zmęczona, Santos — odpowiedziała przesuwając dłonią po brzuchu. — Chcę żeby było już po wszystkim, ale — urwała — jeszcze daleka droga do rozwiązania.
— Właściwie to kiedy wielki dzień? — zapytał ją.
— 31 grudnia — odpowiedziała. Santos otworzył szeroko oczy. Emily natomiast serdecznie się roześmiała na widok zdumienia malującego się w jego oczach. — Myślałam że Alice ci powiedziała.
— Nie — odpowiedział — Sylwester będzie w tym roku niezapomniany. Guerra musi być wniebowzięty.
— Guerra zdaje sobie sprawę, że w Sylwestra dzieciaki będą nam wyśpiewywać arie operowe o północy. Są marne szanse, że chłopcy urodzą się w Sylwestra. Długo już nie pociągnę.
— Emily.
— To fakt — odpowiedziała mu wzdychając. — Powinnam myśleć pozytywnie, ale nie widzę swoich stóp co chwila chodzę do toalety. Czuje jak pchają się na świat.
— I to cię przeraża.
— Gdybyś miał poddać się o operacji w trakcie której przetną ci siedem warstw skóry tylko dlatego że muszą wyciągnąć z ciebie dwójkę dzieci robiłbyś po gaciach. I to właśnie dlatego to my kobiety dźwigamy to brzmię. Faceci nie przeżyliby pierwszego trymestru. — gdy głos Emily uderzył w przemądrzałe tony. Blondynka wstała krzywiąc się z bólu.
— Emily — poderwał się z krzesła i podszedł do blondynki. — Wszystko w porządku?
— Nie wiem — odpowiedziała obie dłonie układając na parapecie. Dłoń zwinęła w pięść. — To tylko skurcz — zapewniła go z bladym uśmiechem. — Tylko jeden — powiedziała i poklepała go po ramieniu. Jej dłoń zacisnęła się na jego ciele. Santos zacisnął usta w wąską kreskę nie chcąc wydać nawet dźwięku. Ją bolało bardziej niż jego. —To już drugi — w oczach miała łzy.
— Zawiozę cię do szpitala — oznajmił. Emily nie protestowała ani przez chwilę. Coś było nie tak.

***

Nienawidziła latać. Kiedy wielkie metalowe ptaszysko odrywało się od ziemi jej żołądek podchodził do gardła. Venetia Capaldi zacisnęła palce na podłokietnikach fotela żałując straszliwie, że rodzinny Belfast jest miastem do którego z Ameryki Północnej można dostać się jedynie pociągiem. Fakt istniały jeszcze statki, ale nie przeżyłaby rejsu statkiem. To jednak w dobie ostatnich wydarzeń nie miało najmniejszego znaczenia. Jej strach przed lataniem, oddawanie kontroli pilotowi i modlenia się aby nie doszło do katastrofy lub powtórki z jedenastego września. Ze świstem wypuściła powietrze gdy lot wyrównano a przez głośniki pracownica obwieściła, że można rozpiąć pasy. Z ulgą nacisnęła sprzączkę
„Znowu to robisz”, odezwał się upierdliwy głosik w jej głowie. „ Pakujesz dupsko do samolotu i uciekasz” Tia nie mogła się z tym nie zgodzić gdyż znała siebie i gdy czuła się przytłoczona pryskała gdzie pieprz rośnie albo czterolistna koniczyna. Tym razem jej wyjazd wiązał się z rozmówieniem się z rodzicami. Cordelia nie przestawała do niej dzwonić, Gill jako ochroniarza zatrudnił jej męża powracającego z zaświatów. Nic nadzwyczajnego toż to kolejny poniedziałek! A do tego jej współlokatorka spała z bronią pod poduszką.
Eva. Gdy Tia ją poznała na krótko przed rozpoczęciem zdjęć była zbyt zaaferowana Thomasem, żeby zauważyć swoją serialową matkę , jednakże spędzały ze sobą tyle czasu na planie, że z czasem i ona zaczęła zajmować jej myśli. Nie uważała ją za specjalnie utalentowaną. Grała głównie u Winstona, głównie role głupich wrzeszczących blondynek, które szybko umierały i w to w bardzo głupich okolicznościach (do takich ról nie trzeba większego talentu). Mieszkając z nią pod jednym dachem zaczynała zastanawiać się czy pod tą otoczką „blondynki z Hollywood o małym rozumku” nie kryje się coś więcej. Thomas się z nią przyjaźnił. A Eva spała z bronią pod poduszką. Tia natomiast nie potrafiła nawet strzelać. Prędzej sama by się postrzeliła niż strzeliła do drugiej osoby.
Venetia Capaldi nie wspomina zbyt dobrze swojej relacji z bronią palną. Gdy miała piętnaście lat na jej oczach zginął jej mentor Ian Fitzpatrick. Umarł jej na rękach. Kilka tygodni później na zajęciach wychowania fizycznego mieli zajęcia na strzelnicy. Wystarczył wystrzał z broni do tarczy, żeby osunęła się na podłogę i zasłoniła rękoma uszy. Pielęgniarka była zmuszona wezwać do szkoły karetkę. Od tamtej pory była „tą szurniętą” Westchnęła. Od momentu gdy Capaldi objął najwyższy urząd w państwie ukazało się kilkanaście artykułów z nim w roli głównej. Media prześcigały się w teoriach spiskowych i suchych faktach. Gillderoy Capaldi należał do IRA i od lat jej przynależności się wypierał. Artykuł, który przykuł jednak jej uwagę wysnuwał tezę, że Ian zasłonił Tię przed strzelcem i to ona była celem. Wzdrygnęła się mimowolnie. Strzelec miałby chcieć zabić ją? Miała ochotę się roześmiać. To miałoby zranić Gilla? Jej śmierć by go nie obeszła. Bezwiednie sięgnęła do torby po książkę. Był jeszcze Michel.
Całkiem żywotny jak na trupa Michel, który raczył zagrać Taylor Swift na saksofonie. Wiedziała, że to on gdy usłyszała pierwsze dźwięki. Nikt nie grał na saksofonie tak jak Michel. I pomyśleć, że gdy się poznali także grał. Nie Taylor wybrał zdecydowanie bardziej depresyjny utwór niż Love Story.

Venetia uznała, że saksofon to seksowny instrument zaś melodia z niego płynąca mogłaby być odrobinę weselsza, ale siedząc w zadymionym pubie, wpatrując się w scenę słuchała jak zaczarowana słuchając mężczyzny siedzącego na wysokim barowym stołku. Nie była jedyna. Gwar rozmów ucichł i wszyscy wsłuchiwali się w ostatnie takty piosenki. Emrys postawił przed kubek z herbatą. Posłała mu krzywy uśmiech mocnej otulając się swetrem. Odkąd przyjmowała chemię było jej ciągle zimno. Pogoda robiła się coraz cieplejsza. Ludzie zamienili ciepłe zimowe kurtki na lekkie kurtki a ona nadal nosiła bawełniane skarpety zrobione na drutach przez babcię.
Rozsądek podpowiadał Tii, że powinna wrócić do domu. Do Belfastu. Nie powinna mierzyć się z chorobą sama. Gilldery był jaki był. Tamtego dnia po przedstawieniu powiedział do niej kilka ostrych słów, ale nie zostawiłby jej w potrzebie. Nie był aż takim potworem. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk spoglądając na muzyka.
Był wysokim szczupłym mężczyzną o ściętych krótko ciemnych włosach. Nosił proste czarne spodnie i białą koszulę z podwiniętymi rękawami. To co było zaskakującym dodatkiem do jego garderoby to czarna kamizelka. Aktorka odniosła wrażenie, że był to strój starannie przemyślany. Sięgnęła po kubek z herbatą gdy spostrzegła, że saksofonista idzie w ich kierunku. Popatrzyła na Emrysa, który wstał i serdecznie go uściskał. Brwi uniosła niemal pod linię włosów. Ostrożnie odstawiła kubek na podstawkę.
— Tia poznaj Michaela , Michael poznaj moją przyjaciółkę ze studiów Tię — podali sobie ręce. Michael usiadł na wolnym krześle. — To ja pójdę po piwo — Emrys oddalił się w stronę baru.
— Znajoma ze studiów? — zapytał spoglądając na nowo poznaną dziewczynę.
— Wydalono mnie — odezwała się zachrypniętym głosem sięgając po kubek z herbatą. Upiła łyk. — Nie dopuszczono mnie do pierwszej sesji. Wolałam siedzieć w kinie i teatrze niż na salach wykładowych.
— Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem w kinie.
— Masz ochotę pójść? — zapytała go. — W 44 grają Frankensteina. Nieważne — upiła łyk herbaty.
— Chętnie — odpowiedział, ona popatrzyła na niego zaskoczona. — Skoczę tylko po futerał i zaraz wracam. Emrys idzie z nami? — wstał i wrócił po chwili z czarnym prostym futerałem gdzie schował saksofon.
— Ostatnio zasnął w połowie Okna na podwórze i swoim chrapaniem oburzał wszystkich więc nie. Michael parsknął śmiechem. To brzmiało jak jego brat. — Nie sądzę żeby się nudził — wstała na bar przy którym stał Emrys i bezwstydnie flirtował z jakąś dziewczyną.
— Powiem mu że wychodzimy.
— Zaczekam na zewnątrz — poinformowała go Tia. Michael wyszedł do niej po kilku minutach.
— 44 jest daleko?
— Nie, tylko dwie ulice dalej — zapewniła go gdy wyszli z lokalu. Szli obok siebie. Michael zauważył, że nowo poznana ma na sobie nie tylko ciepły sweter, ale także zimową kurtkę. — Tia to zdrobnienie od jakiego imienia?.
— Venetia — odpowiedziała bezwiednie chwytając go za rękę.
— Błogosławiona — wyrwało się Michaelowi. Popatrzyła na niego zaskoczona — Zdziwiona, że znam irlandzki? — zapytał ją po irlandzku. Uśmiechnęła się na dźwięk śpiewnej nuty w jego głosie.
— Tak, Emrys nie wspominał, że jestem Irlandczykiem i bratem?
— Bratem?
— Byliśmy w jednej rodzinie zastępczej — wyjaśnił ogólnikowo i spostrzegł szyld kina 44. Dziesięć minut później zajęli swoje miejsca w niemalże psutej sali kinowej. Michael zaproponował, że kupi jakieś przekąski w automacie, lecz dziewczyna posłała mu swoje chłodne spojrzenie obwieszczając, że ona w kinie nie je. Powiedziała to takim tonem, że zrozumiał, że i jemu nie wypada. Film ku zaskoczeniu bruneta okazał się być czarno-biały, stary i był to horror. Nie wiedział nawet w którym momencie otoczył dziewczynę swoim ramieniem ona zaś przytuliła się do jego boku.


***

Venetia Capaldi była tak pogrążona we własnych myślach i wspomnieniach, że nie zauważyła, że na pokładzie samolotu znajduje się Michael, który mimo iż nie chciała go w swoim życiu postanowił wypełnić zadanie co do joty. Nie tylko szukał Odina, ale także strzegł bezpieczeństwa swojej żony. Gdy śledził poczynania córki premiera zrozumiał dlaczego ojciec się martwi o jej bezpieczeństwo.
Młoda kobieta zdecydowała się zamieszkać w kraju w którym bezpieczeństwo kobiet jest delikatnie mówiąc w nie najlepszej kondycji. W mieście gdzie zapewne co drugi obywatel płci męskiej nosi przy sobie broń, gdzie o narkotyki łatwiej niż o dobrą restaurację spacerowała po mieście jakby był to Londyn, Edynburg albo jakiekolwiek inne miasto w Europie. Kobiecie można wiele zarzucić, ale nie to że była idiotką. śledził ją od Pueblo de Luz, kontrolę paszportową przeszedł krótko po niej a ona go nie zauważyła! Sapnął zirytowany.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że Michael McConville chłoną wszystko co dotyczy Capaldi jak gąbka. Oglądał jej filmy, seriale, śledził wypowiedzi w sieci i czytał artykuły kompletnie ignorując, że Capaldi wysyłając go do Meksyku inaczej ustawił jego priorytety. Palcami przeczesał ciemne włosy i wychylił się lekko do przodu gdy aktorka wyciągnęła z wielkiej torby książkę. Czytała reportaż w którą z jedną z czołowych postaci była jego matka. Westchnął.
Gdy tamtej nocy poznał Nettie nie spodziewał się że wszystko ulegnie tak wielkiej zmianie. Prawda była taka że Nettie tamtej nocy mu się spodobała. Zabrała go na czarno- biały film o potworze, nie piszczała, nie podskakiwała w kinie lecz chichotała pod nosem na najbardziej brutalnych scenach dopiero później mu się przyznając, że widziała już Frankensteina. I to nie jeden raz.

Patrzyła na niego zielonymi błyszczącymi oczami gdy ściągała z siebie puchaty sweter, który utknął na jej głowie. Rozbawiony podszedł do niej i pomógł jej się uwolnić z niesfornej części garderoby. Ciemnobrązowe włosy opadały na szczupłe ramiona, Skupił się na jej oczach w których połyskiwało rozbawienie. Na ustach błąkał się zaś nieśmiały niepewny uśmiech.
— Dziękuje za ten wieczór.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział — chociaż czuje, że Emrys właśnie taki miał plan — uśmiechnęła się i tym raz ten uśmiech sięgnął oczu.
— Od roku robi wszystko żeby mnie rozweselić — wyjaśniła. — Tym razem wykorzystał ciebie — głośno przełknęła ślinę. — Umieram — wyznała. — Mam raka piersi w drugim stadium. Chemia nie pomaga, a na mastektomię mnie nie stać. Niestety nawet brytyjska służba zdrowia ma swoje ograniczenia. Zagrasz coś dla mnie? — zapytała go. Usiadła na łóżku on zajął krzesło i wyjął saksofon. Namyślał się przez chwilę za nim zaczął grać. Na dźwięk muzyki poczuła jak łzy napływają jej do oczy.
— Tylor Swift? — zapytała gdy skończył grać.
— To jedna z dwóch które znam — wyjaśnił jej odkładając instrument do futerału. Podeszła do niego i bezceremonialnie usiadła mu na kolanach. — Nie mam czasu na podchody randki więc przeskoczmy kilka spotkań i rozmów o przyszłości — pocałowała go . Oddał go przytulając ją do siebie. — Chce jeszcze coś przeżyć — wyznała. Wsunął za ucho kosmyk jej włosów oparł czoło o czoło.
— Zawiżyjmy układ— zaczął — gdy wyzdrowiejesz
— Jeśli — poprawiła go
— Kiedy wyzdrowiejesz zabiorę cię na koncert Tylor Swift. — Głośno przełknęła ślinę — ale teraz jeśli chcesz zabiorę cię do łóżka.
To był ten jeden jedyny raz kiedy się kochali.


Z zadumy wyrwało go uderzenie w ramię. Nad nim w przejściu stała bardzo wkurzona Nettie. Nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok złości malującej się na jej ślicznej twarzy.
— Przeginasz — warknęła
— Ja tylko wykonuje polecenia.
Prychnęła w odpowiedzi.
— Prześladujesz mnie — wytknęła mu po irlandzku. Michael odpiął pas i zrobił krok w jej stronę.
— Skądże znowu — zaprzeczył zaś trzydziestolatka prychnęła na dźwięk tej śpiewnej nurty w jego głosie. Nieważne jak długo uczyła się irlandzkiego jej głos nigdy nie brzmiał tak jak jego. Jego irlandzki chociaż nie chciała tego sama przed sobą przyznać był po prostu seksowny. Z tą bezczelną chrypką w głosie. — Pilnuje by ci włos z głowy nie spadł. — wściekła go wyminęła ruszając przez wąskie przejście do toalet.
— Nie mogę już pójść do toalety bez twojego człap0 człap?
— Mojego co? — zapytał ją rozbawiony. — To dla ciebie — wręczył jej kopertę.
— Co to? Twój żołd? — wywrócił oczami sięgnęła do środka i zamarła.
— Wiszę ci bilety. — przypomniał jej. — Skoro i tak będziesz na miejscu. Słyszałem, że twoja siostra jest wielką fanką Taylor. — wpatrywała się w bilety jak urzeczona. Nie spodziewała się, że pamiętał o obietnicy złożonej tak dawno temu.
— Idziesz tam ze mną.
— Co? Ja jej nawet nie lubię.
— Nauczyłeś się dwóch jej piosenek żeby dziewczyny wyskakiwały z majtek. Jakoś przeżyjesz jeden koncert — zapewniła go i zniknęła za drzwiami łazienki zamykając się. Michael oparł głowę o drzwi. Słysząc jak Nettie daje upust swojej radości. Uśmiechnął się i pokręcił głową wracając na miejsce. Usiadł w fotelu obok blondynki. Pamiętał jak nie znosi latać.

***
Ivan wpatrywał się w nastolatkę w za dużej koszulce i legginsach. Veda miała schludnie związane włosy na uszach zaś duże ciemne słuchawki. Na widok dziewczyny stojącej na jego progu uniósł brew.
— Przyniosłam ciasto — bezceremonialnie wepchnęła się do jego domu. Stanęła rozglądając się na boki. Nie miała pojęcia gdzie znajduje się tutaj kuchnia.
— W lewo — poinstruował nastolatkę. — Co ty tu robisz? — zapytał zdezorientowany. Dawno nikt go tak nie zaskoczył jak Veda Balmaceda. — Skąd znasz mój adres?
— Byłam na komendzie i pana zastępca był bardzo uprzejmy i mi je podał — Veda rozejrzała się po niewielkiej kuchni. — Powinieneś mu jednak powiedzieć że rozdawanie adresu szeryfa jest bardzo nierozsądne. — przeszła na „ty”
— Mam ciasto ze śliwkami — oznajmiła odkładając je na stół. Popatrzyła na szafki w kuchni wpatrując się w nie z zadumaną miną. Odstawiła pojemnik z ciastem na stół i otworzyła pierwszą lepszą z brzegu. Ivan był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie zareagował dopóki veda nie sięgnęła do trzeciej szafki po lewo wyciągając ze środka butelkę szkockiej. Popatrzyła na Ivana to na butelkę — Jesteś alkoholikiem? — zapytała go.
— Co? Nie — odpowiedział i wyjął butelkę z jej rąk. Odstawił ją na miejsce. — Czego szukasz?
— Talerzyków do ciasta — odpowiedziała — Przyniosłam ciasto — powtórzyła i podeszła do pojemnika otwierając go. — I napije się herbaty. Czarnej. Ta szkocka którą schowałeś do szafki nie pasuje do ciasta. Kawy nie lubię więc niech będzie herbata. — Ivan potrzebował kilku sekund żeby się otrząsnąć z osłupienia w jakie wprawiła go nastolatka. Z szafki wyciągnął odpowiednie naczynia, nastawił wodę na herbatę, którą znalazł w jednej z szuflad. Do kubków wrzucił po jednej torebce. Postawił kubek przed nastolatką.
— Upiekłaś ciasto? — zapytał. Veda popatrzyła na niego krótko.
— Nie — odpowiedziała — Mama upiekła ciasto. Zawsze gdy jest zestresowana piecze — wyjaśniła. — Przyniosłam też kawałek tobie — Ivan wyjął na talerz ciasto ze śliwkami na większy talerz i pokroił na mniejsze kawałki. — Miałeś go zamknąć — przypominała mu.v Powiedziałeś że go zamknie.
— Vedo
— Dlaczego wyszedł? Pobił mnie. Mam siniaki, nadal boli mnie pupa — poruszyła się niespokojnie na krześle — a on wyszedł.
— To skomplikowane
— On wrócił do domu — wyznała płaczliwym głosem Veda. — Ja nie mogę — popatrzyła na niego to na ciasto — ja nie chce z nim mieszkać. Ivan ja się go boje —wykrztusiła ze łzami w oczach. — Jak się dowie, że dostałam się do Julliard to połamie mi wszystkie palce — powiedziała. — Nie da się grać ze złamanymi palcami. Muzyka to moje wszystko. On nie może — pokręciła głową. Ivan położył dłoń na jej dłoni i ścisnął lekko jej palce. Spojrzała na ich dłonie. Łzy stoczyły się po jej policzkach. Wytarła je wolną ręką.
— Nie połamie ci palców.
— Nie możesz mi tego obiecać. Nikt nie może — Veda spoglądała na niego wilgotnymi oczami a po upływie kilku chwil przytuliła się do niego nieporadnie. — Ja nie wrócę do domu — wymamrotała z twarzą wtuloną w jego obojczyk. — Tylko przy tobie jestem bezpieczna.

***

Venetia Capaldi takiego obrotu sytuacji się nie spodziewała. Michael bardzo poważnie potraktował rozkaz o zapewnieniu jej bezpieczeństwa, śledził jej transakcje bankowe, śledził ją samą bo niby skąd inaczej by wiedział, że leci do Belfastu na spotkanie z ojcem? Miał wiele talentów, ale bycie Wróżką przewidującą przyszłość do nich nie należało. Gdyby miał jednak w sobie tę umiejętność to przewidziałby niezręczne śniadanie w towarzystwie teścia i jego nowej, idealnej rodziny. Nazwanie śniadania „niezręcznym” było grubym niedopowiedzeniem. Tia wsunęła za ucho niesforny kosmyk jasnych włosów.
— Widziałam twój serial — odezwała się nieśmiało jej młodsza przyrodnia siostra. Verity Capaldi studentka trzeciego roku na Uniwersytecie Medycznym. — Wszyscy moi znajomi go oglądali — dodała. — Był naprawdę świetny. Szkoda, że nie dali wam za to jakiś nagród czy coś takiego.
— Nagrody to nie wszystko — odpowiedziała — Po za tym gdy ekran wszedł na ekrany nominacje do Emmy były ogłoszone — zgarnęła kilka pomidorków na widelec.
— Nie znam się na kinie, ale casting — dziewczyna uśmiechnęła się od ucha do ucha. — Momentami wyglądałaś jakby to Thomas McCord był twoim ojcem, a nie tata. — Gillderoy uderzył widelcem o talerzyk. Tia popatrzyła w jego stronę z trudem powstrzymując się, żeby nie parsknąć śmiechem. Wszyscy z którymi rozmawiała o serialu najpierw mówili, że McCord mógłby być jej ojcem. Cóż był.
— Z castingiem trafiliśmy w dziesiątkę — odpowiedziała dyplomatycznie aktorka. — Thomasem świetnie się pracuje.
— Z tego co słyszałem nie tylko pracuje — do rozmowy wtrącił się Patrick. Venetia popatrzyła na młodszego brata z trudem powstrzymując westchnięcie.
— Patricku — zaczęła — jako ekspert od PR-u powinieneś już wiedzieć, że nie wszystko co przeczytasz w prasie to prawda.
— Teksty o twoich cyckach się sprawdziły — zauważył. Zacisnęła usta w wąską kreskę z trudem powstrzymując dla odmiany prychnięcie. — Jak widzę są na miejscu. Powiedz mi siostrzyczko taniej wyszło niż w Stanach czy jakimkolwiek innym cywilizowanym kraju? Wiesz jakie to upokarzające szukać wymówek dla twojej fanaberii?
— Fanaberii?
— Dość tego! — warknął Gillderoy ze szczytu stołu. — Czy ja nie mogę zjeść w spokoju śniadania? Bez awantur?
— Kiedy następnym razem ktoś zapyta cię o moje cycki odpowiedz że nie powiększałam piersi tylko przechodziłam rekonstrukcję po podwójnej mastektomii — rzuciła serwetkę na talerz i wstała. — A później wyjaśnisz im dlaczego córka Capaldiego poślubiła syna Jean McConville — zdezorientowany Patrick popatrzył to na Michaela to na Venetię.
—Mam więc rozumieć, że nie będzie cię na inauguracji?
— Inauguracji? — odwróciła się do ojca. — To po to mnie ściągnąłeś żeby odegrać szopkę przed wyborcami?
— Venetia
— Wybij to sobie z głowy. Patrick i Verity chcą brać w tym udział droga wolna ja nie zamierzam być pionkiem, który możesz przestawiać na planszy wedle uznania. Przypomnę ci tylko że przez trzydzieści lat niemal dla ciebie nie istniałam. Z przyjemnością wrócę do status quo — i wyszła.
— Nettie — Michael chwycił ją za rękę. Wyrwała mu jednak dłoń i wyszła szybkim krokiem z jadalni. Popatrzył na Capaldiego z niesmakiem. Facet był większą szują niż początkowo sądził, a jako najmłodszy syn Jean nie miał o tym facecie dobrego zdania. — Dziękuje za śniadanie — powiedział i ruszył w ślad za żoną, którą znalazł na zadaszonym tarasie o dach którego uderzył krople deszczu. Na tle scenerii ubrana w garnitur w jasnym kanarkowym odcieku wyglądała jak promyczek słońca na pochmurnym niebie. Bardzo wkurzony promyczek. Podszedł do niej kładąc jej ręce na ramionach. Bezwiednie wyprostowała się opierając się plecami o jego tors. Nawet gdy nosiła szpilki on nadal przewyższał ją o kilka centymetrów. Otoczył ją ciasno ramionami.
— Byłam głupia sądząc, że chcę wszystko naprawić — mruknęła. — Wyjaśnić — westchnęła. Michael żył przecież w błogiej nieświadomości i nie wiedział, że nie jest córką Gilla i Cordelii. — Od dawna nikt nie nazwał mnie „Nettie”
— Dla mnie zawsze będziesz Nettie — odpowiedział na to. Odwróciła się w jego ramionach i spojrzała mu w oczy. Gdy poznała go w tamtym zadymionym pubie nie sądziła, że ten Irlandczyk wywróci jej życie do góry nogami.
— Dlaczego tutaj jesteś? — zapytała go. Mężczyzna wyciągnął dłoń i przyłożył do jej policzka. Bezwiednie wtuliła policzek w jego rękę przymykając oczy.
— Chciałem — zaczął — poprosić cię o rozwód.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem i wyrwała się z jego objęć wchodząc do domu szybkim krokiem. Głupia, głupia, głupia odbijało się echem w jej głowie.

***
Wzgórza winnicy tonęły w blasku zachodzącego słońca. Szczupła jasnowłosa kobieta podpierając się na lasce obserwowała grę kolorów z zamyśloną miną. Pies chrapał u jej stóp, zaś synek układał wieżę z kolorowych kloców. Odwróciła do tyłu głowę z czułością spoglądając na jasnowłosego chłopczyka, który ani myślał ścinać swoich przydługich włosów. Ludzie z Doliny krzywo spoglądali na burze loków malca twierdząc „że wygląda jak dziewczynka”. Rodzice dziecka w tej kwestii trzymali wspólny front. Jeśli Alec chciał mieć burzę loków na głowie miał na głowie burzę loków. Victoria uwielbiała tę jego niesforną czuprynkę. Wróciła wzrokiem do plantacji winogron gdzie zakończył się sezon na winogrona z których powstanie całkiem smaczne i ogólnodostępne w sklepach z alkoholami wino. Cały dochód ze sprzedaży owoców i alkoholu zostanie przekazany na cele charytatywne. Tak było od lat i Victoria nie zamierzała tego zmieniać. W ciągu dwudziestu sześciu lat swojego życia nigdy nie sądziła, że Inez Romo zostawi po sobie coś dobrego.
Serenissima miała butelkę z czarnego szkła zaś na etykiecie pyszniła się maska. Było to jedno z wydań kolekcjonerskich i odnosiło się nie tylko do weneckiego festiwalu, ale także teatru, Szekspira i życia. Inez Romo od lat uważała słusznie zresztą że każdy człowiek nosi maski te były jednak wyjątkowe a za projekty odpowiadały ocalałe kobiety lub ich najbliżsi. Tego również nie zamierzała zmieniać.
— Victorio — na tarasie pojawiła się Cornelia Baptista de Barosso. Jasnowłosa odwróciła do tyłu głowę spoglądając na rudowłosą. — Musimy porozmawiać. — Alexander popatrzył na mamę to na Victorię. — Musisz czegoś posłuchać. — podeszła do malca i zmierzwiła mu włosy. — Zaraz wrócę skarbie, Dante zostanie z tobą. Pokolorujesz obrazek dla taty?
— Ciężarówkę z lodami — odpowiedział schodząc ze swojego miejsca. Podszedł do rozrzuconych kartek i kredek. — Tata lubi lody.
— To prawda. Przejdźmy do gabinetu — zawróciła się do Corneli. Victoria zamknęła za sobą drzwi. — Czego muszę posłuchać? — zapytała żonę ojca. Cornelia wcisnęła play. — Dzień dobry — odezwał się niepewny kobiecy głos. — Nie mam pojęcia do kogo się dodzwoniłam, ale ten numer dała mi moja przyjaciółka i powiedziała, że gdybym miała kłopoty zawsze mogę zwrócić się do niej po pomoc — Victoria usiadła gdy kobieta wzięła głęboki oddech. — Potrzebuje pomocy. Mój mąż od lat się na de mną znęca, ale ostatnio — głos jej się złamał. — Nie mogę tak dłużej żyć. Mała córeczka nie może tak dłużej żyć. Proszę kimkolwiek jesteś pomóż. — połączenie zostało przerwane.
— Co zamierzasz?
— Pomóc kobiecie i jej córce — odpowiedziała Victoria. — Program potwierdził tożsamość?
— Tak to Elena Balmaceda, naprawdę zamierzasz je wykorzystać? Ta kobieta jest zdesperowana.
— Cornie, serio zamierzasz prawić mi morały? Ty? Po tym wszystkim co zrobiłyście z Inez, zamierzasz rozliczać mnie z tego jak ja chcę rozliczyć Jose Balmacedę?
— Nie prawię ci morałów, zrobimy co będziesz chciała.
— Eleną zajmę się sama.
— Victorio.
— Elena jest rodziną. To moja matka chrzestna — urwała gdy do środka wbiegł chłopczyk z kartką i kredkami.
— Mamusiu ty mi pomóż, wujek Dante nie umie malować — wdrapał się na jej kolana.
— Masz rację i właśnie dlatego odwiezie ciocię do domu.

Tego samego dnia. Wieczorem.

Alexander zasnął w otoczeniu pluszowych maskotek. Dwie pany, dwa kociaki jeden żółw. Żywy i pochrapujący rozciągnął się na podłodze ani myśląc o opuszczeniu malca. Jasnowłosa uśmiechnęła się na ten widok i powoli wstała podpierając się na lasce. Hermes nawet nie drgnął gdy zgasiła światło i wyszła na korytarz. Z pokoju syna przeszła do swojego gabinetu gdzie na kanapie z podwiniętymi pod siebie nogami siedziała młoda rudowłosa kobieta. Podniosła wzrok na Victorię uśmiechając się lekko.
— Przepraszam, że musiałaś czekać — zaczęła na wstępie siadając naprzeciwko kobiety na kanapie.
— Drobiazg. Zasnął?
— Jak suseł. Padł po trzeciej bajce — dodała.[link widoczny dla zalogowanych] wsunęła za ucho kosmyk włosów zamykając czytane dokumenty. Sięgnęła po kieliszek czerwonego wina i upiła długi łyk. — Wyborne — skomentowała rozkoszując się smakiem wybornego alkoholu. — Muszę przyznać, że mam pewne obawy — zaczęła odstawiając kieliszek na stolik. — Nasz mały spisek.
— Spisek? — zapytała Victoria unosząc do góry brew. — To nie spisek , a raczej sojusz. Jesteśmy jedynymi kobietami w komisji i powinnyśmy trzymać się razem.
— I to jedyny powód dlaczego to ja objęłam stanowisko przewodniczącej?
— Nie, jako jedyna z obecnych masz władzę, której potrzebuje — odpowiedziała szczerze żona Javiera. — I nie musisz mieć obaw ani wyrzutów sumienia gwarantuje ci że Giovanni i Conrado odbyli dokładnie takie same spotkanie i to być może w towarzystwie Fabiana Guzmana. Nie czuj się winna.
— Nie czuje — zapewniła ją — Nie chcę mieć jednak problemów. Mam ich aż nadto Vicky.
— Nie będziesz miała problemów tylko jeden z najgłośniejszych procesów w historii stanu. Drzwi stanął przed tobą otworem i będzie mogła wybrać sobie kolejny wydział, nikt nie skażę cię na banicję tylko dlatego, że twoje matka wysadziła w powietrze ratusz.
— Zrobiła to kochana Tristana Sawyera — przypominała jej pani prokurator.
— Tak, bo twoja matka notorycznie przypominała jej o Sebastianie Romo i jego długiej liście grzechów. Monse spadła na cztery łapy, ale ty dostajesz ochłapy. Ta sprawa.
— Chciałam ją.
— Oszczędź mi dyrdymałów Ronnie. Nikt nie chciał tej sprawy wcisnęli ją tobie bo i z tobą nie wiedzą co zrobić. Potrzebujesz wygranej ja chcę być matką chrzestną twojego sukcesu.
— Oskarżę Barosso.
— Bzdura, twoi przełożeni nigdy nie zgodzą się na to, żebyś oskarżyła urzędującego burmistrza o spowodowanie katastrofy w ruchu lądowym — machnęła lekceważąco ręką — cokolwiek ty i reszta sobie wymyślicie. Tak wiem, że wpadłaś z wizytą zarówno do Conrado jak i to, że sypiałaś z Giovannim. Nie dbam o to, ale wiem że obie potrzebujemy sukcesu. Za nim zaczniesz polować na czarownice chcę dać ci szansę złapania sprawcy któremu winę możesz rzeczywiście udowodnić — jasnowłosa wstała i podeszła do biurka.
— Zdajesz sobie sprawę, że wielu może to spotkanie odebrać jako mataczenie w toczącym się śledztwie?
— Jesteśmy w jednej komisji. Jesteś przewodniczącą reprezentujesz prawo a moim obywatelskim obowiązkiem jest przekazać ci dowody którymi dysponuje miasto.
—Przekazujesz mi je w zaciszu swojego domu
— Mam czterolatka pod opieką. Nie mogę go zostawić i umówić się na mieście na pogaduszki — podeszła do kobiety wręczając jej teczkę.
— Dlaczego nie przedstawisz dowodów na obradach komisji?
— Wolę zaczekać na odpowiedni moment i zostawić to tobie
— To definicja matactwa — Ronnie wstała kładąc teczkę na stolik. — Nie jestem taka.
— Jaka nie jesteś? — zapytała ją zaczepnie Victoria robiąc krok w jej stronę. — Mam swoje powody, żeby przekazać ci dowody bez udziału osób trzecich i gwarantuje ci ich autentyczność. Podaje ci podejrzanego na złotej tacy więc nie pieprz mi o matactwie bo prędzej czy później i tak natrafiłabyś na te kwity. Jedne co próbuje zrobić to przyspieszyć ten proces. Dla was wszystkich jednak zawsze będę córką mojej matki — odwróciła się podchodząc do drzwi prowadzących na taras. Przesunęła je i wyszła na zewnątrz.
— Życie w cieniu rodziców jest do bani — Ronnie dołączyła do niej po chwili.
— Twój ojciec był nieustraszonym bohaterem moja matka zabijała dla samej uciechy zabijania.
— Moim zdaniem to tylko część miejskiej legendy, która stworzyła za życia, żeby ukryć prawdę — wsunęła ręce w kieszenie spodni. — Widziałam listę jej ofiar, słyszałam o armii nieustraszonych wojowniczek strzegących jej dzień i noc. Słyszałam także, że dziedziczka upominała się o koronę.
— Ludzie uwielbiają gadać — skomentowała Victoria. — Przejrzyj dokumenty w teczce i zadecyduj czy chcesz wygrać bitwę czy brać udział w ciągnącej się od lat wojnie. Wierz mi gdyby Fernando Barosso był tak winny jak Conrado Secerin chcę żeby był winny nie chroniłabym go.
— Właściwie to dlaczego oni się tak nienawidzą? — zapytała ją Roonie Russo. Victoria uśmiechnęła się lekko.
— Pomyśl; co sprawia, że mężczyźni tracą rozum, włażą do jednej piaskownicy i chcą dokładnie tą samą łopatkę?
— Kobieta — domyśliła się prokuratorka. — Startowali do tej samej kobiety.
— Coś w tym guście, ale to bardziej skomplikowane niż romantyczna nieszczęśliwa miłość.
— Eleno — zaczęła. Kobieta popatrzyła na nią zaskoczona — tęsknie za tamtą dziewczyną.
— Nie nazywaj mnie tak — poprosiła ją. — Elena Rodriguez nie żyje a imię — westchnęła. Ludzie nie rozumieli dlaczego zmieniła imię i wolała posługiwać się imieniem Victoria. Jak miała wyjaśnić kobiecie stojącej obok, że imię Elena przypomina o życiu które miała i które straciła? O bracie który nigdy nie dorósł i o rodzicach, którzy stracili swoją szansę na długo za nim ona przyszła na świat. — Victoria idealnie pasuje do ocalałej.
— To prawda, przejrzę dokumentację i zadzwonię — ruszyła di drzwi — Vicky — zatrzymała się w progu — mój ojciec nie był bohaterem. Miasto chcę stawiać mu pomniki, szkoły nazywają aulę jego imieniem, ale nikt nie wiedział co działo się za zamkniętymi drzwiami naszego domu.
— Ronnie czy ty naprawdę myślisz, że twój ojciec padł trupem, bo przeszkadzał Romo w interesach polując na niego? Myślałam, że jesteś mądrzejsza Dante cię odprowadzi.
Zastępczyni burmistrza wróciła do gabinetu spoglądając na butelkę winna stojącą na stoliku. Popatrzyła także na swojego ochroniarza, który wrócił. Dante jakby czytając jej w myślach podniósł butelkę. Projekt maski był podpisany na dole by Russo.
— Powiesz jej?
— Myślę, że Ronnie wiedziała o tym od bardzo dawna brakowało jej tylko ostatecznego potwierdzenia — podeszła do biurka na którym leżała teczka. — Każda rodzina ma swoje trupy w szafie. Jedne większe od drugich.
— Dlaczego więc Monse Russo wykorzystała męża w swojej kampanii nie bała się, że ludzie zaczną mówić o tym że nie był taki święty? Mogłaś to upublicznić.
— Upadek jego idealnego wizerunku nic mi nie da. Nie osiągnę swoich celów bez Ronnie Russo u mojego boku. Idź spać Dante jutro nas oboje czeka długi dzień.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:51:36 18-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 140
OSVALDO/LALO/ŁUCZNIK/OLIVER/BASTY/JOAQUIN


Skończył dyżur wcześniej niż zazwyczaj, ale i tak czuł się wykończony. Miał jeszcze odebrać dziewczynki z popołudniowych zajęć i na samą myśl zaczynało go łupać w krzyżu. Pewnie będzie musiał odwiedzić doktora Sotomayora. Ostatnia operacja się przedłużyła, w rezultacie stał w niewygodnych wizytowych butach przez kilka godzin, użerając się z pękniętym implantem pośladka. Nadal na samą myśl miał ochotę pozwać kretyna, który się tym zajmował. Osvaldo Fernandez też nie był święty. Zdarzyło mu się sknocić to i owo. Do teraz wyrzucał sobie pewne rzeczy. Kiedyś jego pacjent zmarł na stole w wyniku błędu medycznego. Od tamtego czasu postanowił, że nigdy więcej się to nie powtórzy. Nikomu jednak nie służyły długie dyżury, lekarze byli przemęczeni, a to prowadziło tylko do większych błędów. Ciche pukanie do drzwi jego gabinetu wyrwało go z rozmyślań.
− To powinno ją uciszyć na jakiś czas. – Fabian Guzman również był po pracy, ale nie wyglądał na zmęczonego w przeciwieństwie do lekarza. Położył mu na biurku dokumenty i czekał, aż ten je przejrzy. – Wszystko gra?
− Jak najbardziej. Dziękuję ci, Fabian. Doceniam to. – Fernandez podziękował przyjacielowi wzrokiem, chowając dokumenty do aktówki i zdejmując kitel, który powiesił na wieszaku.
− Wiesz, że nie zawsze będziesz mógł kryć tyłek Hernana. Po co to robisz?
− Nie robię tego dla mojego brata, dobrze o tym wiesz. – Osvaldo westchnął ciężko, zerkając na zegarek. – A ty dlaczego nie jesteś w domu?
− Mam kupę roboty. Właśnie jadę coś załatwić.
− Wykończysz się. – Fernandez pokręcił głową. O ile natłok pracy był dla niego przygnębiający, Fabianowi zdawał się nie przeszkadzać. Od zawsze był pracoholikiem, ale Osvaldo zbyt dobrze wiedział, że Guzman ucieka w pracę, bo w domu nic na niego nie czekało. A przynajmniej tak sądził. – Wszystko w porządku? – zapytał po chwili, zauważając lekki grymas na twarzy mężczyzny. Fabian wyraźnie ze sobą walczył. Nie był typem faceta, który się zwierza, ale coś nie dawało mu spokoju.
− Julietta jest w mieście – powiedział po chwili ciszy, a Osvaldo zamrugał powiekami, nie bardzo rozumiejąc, o kogo chodzi.
− Jaka Julietta? – Pomyślał, że to pewnie kolejna kochanka przyjaciela. Był tak zmęczony, że nie myślał trzeźwo. Dopiero po chwili w jego głowie zapaliła się lampka, kiedy połączył fakty. – TA Julietta?
− Jest narzeczoną gubernatora, dasz wiarę? – Fabian prychnął, a Osvaldo żałował, że nie mają czasu, by usiąść i wspólnie się napić. Zdecydowanie obaj tego potrzebowali.
− Silvia wie? – zapytał nieśmiało Fernandez. Przed żoną profesora nie dało się niczego ukryć, zawsze wszystko wywącha jak na dziennikarską hienę przystało, ale tym razem było inaczej.
− Że nowa gubernatorowa to moja dawna studentka i kochanka? – Fabian uniósł wymownie brew. – Gdyby tak było, nie próbowałaby się z nią zaprzyjaźnić i wkupić się w jej łaski.
− Cholera. – Osvaldo przetarł twarz dłońmi, nie wiedząc, co może doradzić koledze ze szkolnej ławki. – Prędzej czy później się dowie. Znasz ją przecież.
− O nią się nie martwię. Nie będzie chciała skandalu. Wie przecież o moich romansach, po prostu nie połączyła faktów. Nigdy Julietty nie widziała.
− Nie zazdroszczę ci. – Osvaldo lubił kobiety, ale w odróżnieniu od Guzmana tracił dla nich szybko głowę i się żenił, a potem rozwodził. Nie należał raczej do zdradzających typów. – Żałuję, że nie możemy dłużej pogadać, ale spieszę się po Deisy i Chanelle. Pomówimy później?
− Jasne, nie przejmuj się. Ja też uciekam. Obowiązki wzywają – mruknął tajemniczo i pożegnał się z ordynatorem.
Wiele było prawdy w tym, co mówili ludzie. Fabian i Osvaldo znali się od dziecka i od dziecka sobie dokuczali, rywalizując ze sobą. Ale kiedy było trzeba, potrafili się zjednoczyć. Jeden zawsze stawał w obronie drugiego. Wychodzili z założenia, że tylko oni mogą sobie nawzajem dogryzać. W dorosłym życiu stali się powiernikami swoich największych sekretów i większość z tych tajemnic miała zostać zabrana do grobu. Obaj wiedzieli, że żaden nie zdradzi drugiego, ale mały szantaż od czasu do czasu jeszcze nikomu nie zaszkodził.

***

Dało się wyczuć napiętą atmosferę nawet przy zwykłym stole do pokera w barze El Paraiso. Niegdyś jak bracia, teraz Templariusze patrzyli na siebie nieufnie i każdy widział w drugim człowieku wroga. Plotki się szerzyły, każdy słyszał inną wersję, ale wspólnym mianownikiem wszystkich pogłosek było to, że muszą mieć w swoich szeregach szpiega. Wielu zdawało sobie sprawę, że może to był wymysł Los Zetas, plan jak zniszczyć ich od środka, ale woleli dmuchać na zimne − nie zaszkodziło przecież mieć oczu dookoła głowy. Szczególnie Eduardo Marquez był na celowniku wielu swoich kolegów, którzy nie zapomnieli słów Lucasa Hernandeza. Policjant oskarżał go o służenie więcej niż jednemu panu i chociaż żaden Templariusz nie miał pojęcia, co to znaczy, wysnuli wnioski, które pasowały do aktualnej sytuacji. Były też osoby, które nadal podejrzewały Amerykanina. Nie mogli zrozumieć, dlaczego Joaquin go wypuścił i dlaczego nadal z nim współpracuje. Szef nie zdradzał im swoich motywów. Zresztą ostatnio zbyt był zajęty, by prowadzić interesy tak jak należy, więc większość jego zadań trafiła w ręce Lalo.
− Czy Wacky zamierza nas zaszczycić swoją obecnością? – zapytał jeden z tępych osiłków, od niechcenia rzucając na stół swoje żetony. Wypowiedział na głos obawy wszystkich, jako jedyny w końcu się na to odważając.
− Szef ma dużo na głowie. Chyba wiesz, że ktoś próbował go otruć? – Lalo odwarknął, czując się niebywale głupio, że musi im to tłumaczyć. W tych niespokojnych czasach potrzebowali autorytetu i kogoś, kto ich poprowadzi. Niestety większość z nich nie potrafiła myśleć samodzielnie i musiała mieć jakiegoś zwierzchnika, który dyktowałby warunki.
− No właśnie, dlaczego nic z tym nie robimy? – Kolejny z członków kartelu podniósł wzrok na Lala, który siedział na krześle cały spięty. – Od kiedy to komuś uchodzi na sucho zamach na życie któregoś z nas? Zawsze się z nimi rozprawialiśmy, co się zmieniło?
− Szef się zmienił – mruknął Chicle, od niechcenia przyglądając się grze z boku. Zasłużył sobie na morderczy wzrok Marqueza.
− Joaquin zmiękł. My tu sobie wypruwamy flaki, walcząc o dobro kartelu, a on popija herbatkę na El Tesoro i kandyduje w wyborach do rady. El Pantera się przewraca w grobie. – Ogolony na łyso mężczyzna splunął na podłogę, chcąc pokazać swoje niezadowolenie bardziej dobitnie. – Skąd on w ogóle ma kasę na kampanię? Przecież ostatnio nam się nie powodzi, a ostatnie oszczędności wydał na jakieś głupie szkolne przedstawienie.
− Na pewno pomaga nadziana dziewczyna. Córka Corteza odziedziczyła sporą sumkę. Villanueva utrzymankiem… Nie sądziłem, że kiedyś tego dożyję.
− Wacky kazał nam siedzieć i czekać, nie robić niczego pochopnie. Sam się wszystkim zajmie. – Marquez rzucił kilka żetonów na stół, czując, że i tak nie przekona wściekłych kolegów. – Nie myślcie, że zapomniał o kartelu. Po prostu nie chcemy podpaść burmistrzowi, jasne?
− Jebać burmistrza! Jeśli o mnie chodzi, to mogę iść go zastrzelić jeszcze dzisiaj!
− Zamknij mordę. Chcesz nas wszystkich wpędzić w kłopoty? Nie rozumiesz, że tego właśnie chcą Los Zetas? Oni na to czekają – aż zaczniemy wojnę domową. My się wykończymy nawzajem, pozbędziemy się też wszelkiej potencjalnej konkurencji, a oni wjadą tu sobie karocą, przejmą nasze domy, kobiety i cały rynek. Weźcie się w garść! – Ostatnie słowa Lalo wypowiedział głośniej ze złowrogim błyskiem w oku.
− Przeszkadzam?
Wszystkie oczy powędrowały w stronę bordowej kotary, która się rozsunęła ukazując chuderlawego zgarbionego młokosa w świecącej czerwonej koszuli. Jonas Altamira rzucał wylęknione spojrzenia, a Marquez się skrzywił i miał już zamiar powiedzieć mu do słuchu, kiedy ubiegł go jeden z pokerzystów.
− Nie, Jonas, jesteś akurat na drugą partię. Kto rozdaje? – Jeden z osiłków otrząsnął się po kłótni i rozejrzał się po tłumie, próbując kontynuować grę.
− Kto z was, idioci, zaprosił tu tego gnoja? – Lalo był wściekły. Zacisnął dłoń na kartach, powodując, że wszystkie zgięły się na pół. Któryś z członków kartelu wyrzucił je i wymienił talię. – Nie ma tu miejsca dla gwałcicieli. Spadaj stąd, zanim sam cię wykopię. Masz szczęście, że jeszcze żyjesz.
− Dajcie spokój, wy tak na serio? – Jonas Altamira próbował szukać sprzymierzeńców, ale na próżno. Oprócz jednego napakowanego Templariusza wszyscy odwracali wzrok albo wpatrywali się w niego z wściekłością, uderzając pięściami o dłonie. – No weźcie, przecież tego nie chciałem. Musiałem.
− Musiałeś? – Lalo nie wiedział, czy bardziej ma ochotę się roześmiać czy może dać mu po pysku, tak był wściekły. – Ktoś ci trzymał spluwę przy łbie, kiedy rżnąłeś tę dziewczynę a potem zadźgałeś nożem na śmierć?
− To nie tak… − Próbował się tłumaczyć syn patriarchy, ale Lalo nie chciał tego słuchać.
− Wiesz, co powiedział Wacky? Że mamy się ciebie pozbyć. Żyjesz tylko dlatego, że nie zabijamy dzieciaków.
− Ależ to szlachetne z ust kogoś takiego jak ty, Lalo. – W pomieszczeniu rozległ się kolejny, tym razem dziwnie zniekształcony głos tak niespodziewanie, że wszyscy podskoczyli w miejscu.
Efekt był natychmiastowy – pięć luf zostało wycelowanych w przybysza niemal automatycznie, a on ze śmiechem podniósł ręce do góry. Dokładnie tego się spodziewał, kiedy zdecydował się tutaj przyjść. Głos zmodulowany mechanicznie brzmiał dziwacznie w barze El Paraiso wypełnionym dymem papierosowym i zapachem whisky. Łucznik ostentacyjnie odegnał od siebie opary, udając, że się dusi.
− Wiecie, że to niezdrowe dla waszych płuc?
− To ten Złodziej, ten gość z El Tesoro! – krzyknął jakiś Templariusz, wskazując palcem na ubranego na czarno człowieka w kominiarce, jakby inni jeszcze nie zdążyli się tego domyślić.
− Opuście broń – polecił Lalo, sam trzymając palec na kaburze, ale nie odważając się sięgnąć po swoją spluwę. – Nie słyszeliście, co powiedziałem? Odłóżcie to natychmiast!
− Bez obrazy, Eduardo, ale nie przyjmuję od ciebie rozkazów. – Tępy osiłek sprawiał wrażenie, jakby już miał nacisnąć spust. – Koleś sobie z nami pogrywa. Oddajmy go na policję i zgarnijmy trochę kasy. Za jego głowę wyznaczono nagrodę.
− Trochę mało, moja duma na tym cierpi. – Łucznik udał, że bardzo go to dotknęło.
− Możesz być szybki, koleś, ale na pewno nie szybszy od kuli, więc nie pyskuj, bo nafaszerujemy cię ołowiem.
− Zapanuj nad swoimi ogierami, Lalito. Chyba już ustaliliście, kto tu jest wrogiem, prawda? – Łucznik wyglądał na znudzonego. Opuścił ręce i spojrzał po wszystkich badawczym wzrokiem. W barze światła były przygaszone, co nie tylko nadawało mu aury tajemniczości, ale również zapewniało anonimowość. – Nie powiedziałeś swoim ludziom, kto jest szpiegiem Los Zetas w waszych szeregach? Dlaczego? Boisz się wojny domowej?
− O czym on mówi, Lalo?
− Jonas naprawdę wykonywał tylko rozkazy. – Mimo zniekształconego głosu dało się wyczuć ironię w głosie przybysza, jakby usprawiedliwiał Altamirę. Przeszedł kilka kroków, stanął za dziewiętnastolatkiem i położył mu dłonie w rękawiczkach na obu ramionach. – Nie chciałeś tego, prawda Jonas? Zmusili cię?
− T-t-tak – wyjąkał syn Barona, trzęsąc się cały i nadal mając w pamięci strzałę, która omal nie przeszyła mu serca, a którą Łucznik posłał w jego stronę w Dniu Założyciela. Nigdy nie odczytał liściku, ale mógł z łatwością sobie wyobrazić, co tam było napisane.
− Żałosne. – Szczupłe palce w czarnych rękawiczkach zacisnęły się mocno na ramionach Cygana, niemal wbijając się w jego obojczyki. Altamira jęknął, a zaraz potem odetchnął z ulgą, kiedy Łucznik odszedł od niego kilka kroków. – Wszyscy jesteście żałośni. Obarczacie się nawzajem winą, nawet nie zadając sobie trudu, by sprawdzić waszych dilerów. Od dawna współpracujesz z Los Zetas, Jonas? Ile sekretów Templariuszy im wyjawiłeś? Rodzinne tajemnice Joaquina Villanuevy? O tym, że ma przyrodnią siostrę? Prawdę o tym, że Lalo jest tylko mocny w gębie, a w rzeczywistości to mięczak, który po naszym ostatnim spotkaniu skomlał jak dziecko, płacząc i błagając mnie o litość na kolanach?
− O czym on mówi, Lalo? Ty błagałeś? Dostałeś strzałę? – Jeden z mężczyzn pewnie by się roześmiał, ale sytuacja była poważna. Marquez miał tak napięte wszystkie mięśnie, że trudno było rozgryźć, czy był przestraszony, zawstydzony czy może wściekły.
− Nie pochwaliłeś się? – Łucznik w gruncie rzeczy nie spodziewał się, że Marquez przyzna się przed kimkolwiek, że został przez niego okrutnie upokorzony w noc, kiedy Villanueva został otruty. − Przykro mi, chłopaki, pewnie odwiedziłbym was wszystkich, ale niestety trochę szkoda mi na was mojego cennego czasu. Nie mówiąc już o tym, że te skarby same się nie zrobią. – Nawet nie wiedzieli kiedy Łucznik wyciągnął z kołczanu srebrną strzałę i pogładził ją dłonią w rękawiczce. – Każdy z was ma coś na sumieniu. Afera dopingowa, która przekreśliła karierę zapaśniczą i sprawiła, że musiałeś wstąpić do kartelu – zaczął wymieniać, celując po kolei w każdego z facetów grotem strzały. – Napad z bronią w ręku, podczas którego zginął pracownik stacji benzynowej. Podpalenie i okaleczenie, znęcanie się nad zwierzętami, serio? Myślałem, że już niżej nie możecie upaść. I, mój osobisty faworyt, gwałt na męskiej prostytutce. – Łucznik zaśmiał się dziwacznym głosem, wskazując na wielkiego łysego faceta, który tak chętnie oskarżał wcześniej Joaquina. – Tak się brzydzicie gwałtem, ale nie dotyczy to mężczyzn, rozumiem? Co by nie mówić o Villanuevie, on przynajmniej trzyma się tego waszego głupiego kodeksu i nie propaguje przemocy seksualnej. A ty… − Łucznik wycelował strzałą w małego człowieczka z tatuażem na szyi i kolczykiem w nosie. – Ty jesteś w porządku. Co ty z nimi w ogóle robisz? Wróć do szkoły, naucz się czytać, znajdź porządną pracę, pozbądź się tego ohydztwa z szyi… − Łucznik zmrużył ciemne oczy, z niesmakiem patrząc na jabłko Adama mężczyzny. – Bolało?
− Jak cholera – przyznał zgodnie z prawdą Chicle, pocierając wytatuowaną szyję.
− Słusznie. Głupota powinna boleć. – El Arquero skończył swój spacer i zatrzymał się przy Eduardzie Marquezie. – Z tobą już pogadałem, więc nie mam ci nic więcej do powiedzenia. − Jego wzrok był zimny jak lód i Lalo, mimo że było ciemno i nie widział go dokładnie, poczuł jakby ten wzrok przeszywał go sztyletami. − Chłopaki, nie skaczcie sobie do gardeł, bo nie ma to najmniejszego sensu. – Łucznik postanowił udzielić im kilku rad. – Zamiast tego skupcie się i bądźcie bardziej selektywni, jeśli chodzi o waszych pracowników. Ten tutaj jest totalnym jełopem – wskazał na trzęsącego się Jonasa Altamirę. A ten, który miał być wiernym człowiekiem El Pantery na dobre i złe… − Tutaj zawiesił głos, spoglądając na Marqueza. – Ty chcesz im powiedzieć czy ja mam?
− Co ty chrzanisz?
− No hej, to twojego szefa kropnęli na spacerniaku, a ty nie próbowałeś się dowiedzieć, kto to zrobił. Podejrzane. Może ty w tym maczałeś palce?
− O czym on gada, Lalo? – Kilku mężczyzn groźnie zerknęło na Marqueza, który pokręcił głową, niedowierzając. Wielu jego kolegów również było zwolennikami dawnego ładu El Pantery. Wiadomość, że ktoś z wewnątrz mógł go kropnąć, była co najmniej szokująca.
− To nie ja, wiecie, że bym tego nie zrobił. Esteban był moim przyjacielem.
− Jak zwykle lojalny i szlachetny. Fernandowi Barosso też wciskasz taki kit? – Łucznik bezwiednie gładził palcem strzałę, nawet na niego nie patrząc.
− Naprawdę, to nie ja! – Lalo poczuł się jak totalny desperat. Nie zabił El Pantery i nie miał pojęcia, co mógł powiedzieć, by to udowodnić.
− Chłopaki, dajcie spokój. Lalo jest na to za mądry, tak się tylko zgrywam. Mam nadzieję, że się nie posikałeś w majtki? Ostatnio niewiele brakowało. – Łucznik wyraźnie odczuwał przyjemność z upokarzania Eduarda. Chicle nie mógł się powstrzymać i parsknął lekkim śmiechem, po czym zarobił cios w potylicę od starszego kolegi. − Miejcie się na baczności. Macie w szeregach nie tylko kapusiów Los Zetas, ale też zdrajców El Pantery. – Łucznik wzruszył ramionami, jakby nie była to jego sprawa, ale prawdą było, że właśnie zasiał we wszystkich ziarno niepewności.
− Jesteś odważny, bo masz maskę? Może ją zdejmij i wtedy porozmawiamy, co ty na to? – Lalo odzyskał w końcu dawny animusz.
− Nie jesteś godzien, żeby spojrzeć mi w twarz. Poza tym, jestem zbyt przystojny, jeszcze ten tutaj będzie czegoś próbował. – Łucznik wskazał palcem na osiłka, którego wcześniej oskarżył o gwałt na mężczyźnie.
Nagle poczuł pieczenie w lewym ramieniu. Jonas Altamira ocknął się z letargu i zamachnął się na niego sztyletem. Ranka była powierzchowna i nie bolała, ale tylko wkurzyła Łucznika.
− Na twoim miejscu bym tego nie robił. – Łucznik westchnął, jakby sam siebie przekonywał, że nie ma wyboru. Po chwili głowa Jonasa Altamiry uderzyła z impetem o stół do pokera, powodując, że karty i żetony pospadały z niego, robiąc hałas. – Lubisz się bawić nożami? – wyszeptał mu do ucha z wściekłością, przytrzymując jego kark tak mocno, że Jonas ledwo mógł jęknąć z bólu. Reszta Templariuszy patrzyła na to z ciekawością, nawet nie kwapiąc się, by zareagować. Po informacji o tym, że Altamira był szpiegiem Los Zetas, nikt specjalnie go nie żałował. – Siedem ran kłutych klatki piersiowej. Dziewczyna była martwa już po trzeciej. Po co dźgałeś dalej, dla zabawy? Tak jak gwałciłeś ją dla zabawy, kiedy już była martwa? „To nie tak” – zaczął przedrzeźniać Cygana, nie czekając na odpowiedź, a w jego zmodulowanym głosie dało się wyczuć prawdziwą wściekłość – „oni mnie zmusili”, „tatuś mi kazał”. Co próbujesz udowodnić? Że jesteś prawdziwym cygańskim panem? Że jesteś synem patriarchy? Ile jeszcze dziewczyn tak potraktowałeś? Mam je wyliczyć? Znam ich nazwiska. Zbiorowe gwałty to wasza codzienność. Ty i twoi kumple już za dzieciaka odwalaliście niezłe akcje, prawda? Jako siusiumajtek patrzyłeś na orgie ojca i pewnie nie mogłeś się doczekać, kiedy sam sobie poużywasz. Wiesz co? Trafiła kosa na kamień. Może oddam cię temu wysokiemu koledze? Może się skusi i da ci zasmakować tego samego na własnej skórze. Optujesz, Pepito? – Łucznik podniósł wściekły wzrok na wielkiego Templariusza, który był tak zawstydzony, że miał ochotę się zapaść pod ziemię. Nie zamierzał tolerować zniewagi. Wyciągnął broń i wymierzył w Łucznika. – No weźcie, myślałem, że zaczynamy się już kumplować.
− Coś mi się wydaje, że niepotrzebnie przychodziliśmy. – Dwóch mężczyzn stanęło w wejściu, przypatrując się jedynemu zajętemu stolikowi w barze. Mieli na sobie ciężkie wojskowe buty i jedno spojrzenie na nich wystarczyło, by wiedzieć, że to członkowie Los Zetas. – Już się kłócą sami ze sobą, po co my tutaj? – zapytał jeden drugiego, udając, że jest znudzony.
Templariusze nie wiedzieli, za kogo wziąć się najpierw – za dwóch byłych komandosów, którzy otworzyli ogień z karabinów, za zdradzieckiego dilera, który uciekał w popłochu, potykając się o własne nogi, czy może za Łucznika, który ich upokorzył. Nie było czasu się zastanawiać, więc wybrali większe zło. Mieli przewagę liczebną, ale wkrótce okazało się, że nie dają rady z ograniczoną amunicją. No i ich pukawki nie mogły się równać z profesjonalnym sprzętem Zetek.
− Może pomożesz? – jęknął Chicle, trzymając się za krwawiące ramię, kiedy chowając się za przewróconym stołem znalazł się oko w oko z Łucznikiem.
− A czy to wygląda ci na odpowiednią broń w starciu z nimi? – Łucznik podstawił mu pod nos sportowy łuk. Zmodulowany głos przestał na chwilę działać i Chicle wyraźnie usłyszał sfrustrowaną nutę w głosie El Arquero de Luz. Bardzo go to rozśmieszyło. Człowiek, który zgrywał bohatera cały wieczór, teraz był zirytowany swoim brakiem kompetencji w obliczu zagrożenia. Musiał wyczuć, że zdradził swoje emocje, więc szybko naprawił sprzęt.
− Wierzę, że nie pozwolisz tym ludziom zginąć – szepnął Chicle, krzywiąc się, kiedy ramię po postrzale boleśnie go zapiekło. Ciepła krew spływała na podłogę i robiło mu się słabo od jej upływu.
− Skąd wiesz? Oni zabiliby mnie bez mrugnięcia okiem. Templariusze to szumowiny. Bez obrazy.
− Ale ty nie jesteś taki.
− Nie wiesz tego. – Mechaniczny głos był ponownie zimny i wyprany z emocji.
− Wiem. Dobrze patrzy ci z oczu. Masz ładne oczy, wiesz?
− Nie obraź się, ale nie gram w twojej lidze. – Łucznik wywrócił oczami, ale widząc uśmiech Templariusza, dał za wygraną. Sięgnął do czerwonej kotary, urwał kawałek materiału i zrobił mężczyźnie prowizoryczny opatrunek. – Uciskaj i nie zasypiaj.
− A ty?
− Ja skopię tyłki dwóm kartelom jednocześnie. Odhaczę postanowienie noworoczne.
− Mamy listopad.
− Myślę perspektywicznie. – Łucznik się uśmiechnął, ale było to widać tylko po błyszczących w ciemności oczach. Chwilę później już go nie było, a jeden z komandosów Los Zetas zawył, kiedy srebrna strzała przeszyła mu łydkę. – Auć, musiało boleć! – zawołał w stronę mężczyzn swoim grubym głosem, a drugi z komandosów rzucił się za nim w pogoń. – Na co czekasz? Dzwoń po policję – polecił jeszcze, krzycząc w stronę Chicle, który walczył sam ze sobą.
Strzelanina na pewno zwabi nie tylko Pablo Diaza, ale i zastęp policji z Pueblo de Luz. Nie chciał robić swoim kolegom problemów, ale przecież w końcu to Los Zetas zaatakowało pierwsze. Wybił numer alarmowy, mając nadzieję, że strzelanina zamknie się tylko w obrębie El Paraiso i żaden z mieszkańców na ulicy nie ucierpi.
− Słyszałem o tobie. – Facet z Los Zetas również miał na sobie kominiarkę. Kiedy jego wzrok padł na zamaskowanego strzelca, nie mógł pozostać obojętny i skupić się na tym, po co tu przyszedł.
− A kto nie słyszał? Jestem sławny. − El Arquero wzruszył ramionami.
Mężczyzna odrzucił karabin, który już nie miał amunicji, przeszedł kilka kroków i złapał Łucznika za kark. Strzelec został niemal podniesiony w powietrze i pchnięty na bar. Komandos sądził pewnie, że wpadnie na lustro i porozbija butelki z trunkami, ale ku jego wielkiemu zdumieniu, jego ofiara zwinnie przetoczyła się po ladzie i spadła po drugiej stronie jak kot na cztery łapy. Członek wrogiego kartelu zmrużył wściekle oczy.
− To żadna zabawa, kiedy będziesz się chować. Wyjdź i powalczmy jak mężczyźni. Chyba że się boisz.
− Szczerze? Pękam ze strachu. – Łucznik nie kwapił się, by wyjść z ukrycia. – To nie jest walka fair, kiedy wiem, że masz spluwy powtykane w każde możliwe miejsce na ciele. Kto wie, skąd nagle wyczarujesz kałasznikowa? Może oddaj mi mój łuk i wtedy pogadamy? Możemy sprawdzić, jaki jesteś szybki.
− Zabawny jesteś, wiesz? – Mężczyzna autentycznie się zaśmiał i tym razem to Łucznik zmarszczył brwi zaintrygowany.
Ciekawość zwyciężyła. Wykonał fikołka za barem i wyskoczył z drugiej strony, uderzając komandosa w spodniach moro łokciem w splot słoneczny. Zabolało go, choć próbował nie dać tego po sobie poznać. Gdzieś obok rozległy się jeszcze jakieś pojedyncze strzały. Drugi członek kartelu z przestrzeloną łydką wczołgał się za przewrócony stół i strzelał na oślep do pozostałych na placu boju Templariuszy. Kiedy uwaga El Arquero rozproszyła się na chwilę, podczas gdy on studiował sytuację w barze, członek Los Zetas chwycił szklankę z pozostałością trunku, która leżała na stole i chlusnął mu w twarz, po czym wykorzystał moment, wygiął Łucznikowi ramiona do tyłu i uderzył nim o stół z takim impetem, że pospadały z niego szklanki.
− To bolało – jęknął El Arquero, mrugając zawzięcie powiekami, by pozbyć się z nich piekącego alkoholu. – Ale… tylko na tyle cię stać?
Mężczyzna nie miał szans przetworzyć słów przeciwnika, bo już po chwili role się odwróciły. Łucznik z kocią zwinnością wykaraskał się z jego silnych ramion, przewracając go na podłogę, unieruchamiając jego głowę i tułów swoimi nogami i wyginając jedno z ramion tak, że dało się słyszeć trzask.
− Wybiłeś mi bark – syknął zamaskowany przestępca.
− Do wesela się zagoi. – Łucznik kątem oka zobaczył Jonasa Altamirę, jak strzela kilka razy swoim wymyślnym pistoletem w stronę Templariuszy. Jeśli ktoś miał wcześniej wątpliwości, teraz stało się już jasne, że przyszedł tu dziś na przeszpiegi i nadal współpracował z wrogą organizacją. Syn Barona następnie wybiegł z baru i wsiadł za kierownicę swojego zdezelowanego auta. – Pogawędziłbym jeszcze, ale obowiązki wzywają – mruknął Łucznik, a korzystając z okazji, że członek Los Zetas krzywił się z bólu, mimo że nie chciał tego po sobie pokazać, stanął nad nim ostatni raz, w pośpiechu zabierając łuk i kołczan. Jednym zwinnym ruchem sięgnął do jego głowy i ściągnął mu kominiarkę.
− Idioto. Wiesz, że teraz będę musiał cię zabić? – Oliver Bruni zaśmiał się ochryple, kiedy widok przysłoniła mu zamaskowana twarz pochylającego się nad nim Łucznika. Srebrny Strzelec, jak niektórzy go nazywali, nieświadomie sam wydał na siebie wyrok śmierci.
− Nie jestem specjalnie zdziwiony – odpowiedział mechanicznym głosem, z pogardą patrząc na mężczyznę z góry. – Zbyt wiele ludzi chce mojej głowy, żeby robiło to na mnie wrażenie.
Po tych słowach rozpłynął się niemal w powietrzu. Bruno podniósł się z trudem, sam nastawiając sobie pospiesznie bark, chwytając swojego kumpla i ciągnąc go za kamizelkę kuloodporną na zaplecze, skąd było drugie wyjście. Może nie docenił Templariuszy, a może po prostu nie spodziewał się, że samozwańczy bohater stanie mu na drodze. Jedno było pewne, ten człowiek musiał zginąć.

***

− Weźmy coś zdrowego dla Ignacia, nie powinien jeść tyle węglowodanów – stwierdziła starsza z dziewczynek, Chanelle, kiedy późnym popołudniem zaszli do małego bistro w Valle de Sombras, by wziąć obiad na wynos.
− Masz rację, kochanie – mruknął ze śmiechem Osvaldo, pozwalając córkom wybrać to, na co miały ochotę. Nie miał serca im mówić, że Nacho pewnie i tak z nimi nie zje – wolał chodzić swoimi ścieżkami i nie mógł go za to winić. Był w końcu dorosły i miał wiele żalu do ojca.
− W domu pokażę ci, czego się nauczyłam na balecie – oświadczyła dumnie Deisy, która mimo że miała dopiero sześć lat, lubiła pozować na starszą niż była w rzeczywistości.
Osvaldo uśmiechnął się do niej, wrzucając na przednie siedzenie zakupy, ale nie zdążył nic odpowiedzieć. Na placu rozpętał się prawdziwy chaos. Strzeliło jak z rury wydechowej, ludzie wracający z pracy i robiący zakupy na powoli zamykającym się już targowisku zaczęli krzyczeć i uciekać w popłochu, a Fernandez dostrzegł z oddali błyski.
− Czy to burza, tato? – Chanelle skuliła się w miejscu, zatykając uszy rękoma.
Nie, to nie była burza. To była strzelanina.
− Nie bój się, skarbie. Chodźcie tu szybko! – zawołał, przygarniając do siebie starszą córkę i wyciągając rękę do Deisy, która stała w lekkim oddaleniu. – Deisy!
To stało się tak szybko, że nie był pewien, czy to prawda czy może jakiś koszmar. Jak na zwolnionym filmie całe życie przeleciało mu przed oczami i był gotowy na najgorsze. Nie mógł się ruszyć, nadal osłaniając siedmiolatkę i przyciskając ją do własnej piersi, mając nadzieję, że to wystarczy. Usłyszał pisk opon, huk i okropny dźwięk tłuczonego szkła, kiedy stary samochód z porysowaną karoserią wjechał prosto w bistro, z którego oni dopiero co wyszli.
− Deisy… − szepnął sam do siebie, nadal nie pojmując co się stało. Bał się otworzyć oczy, ale nie miał wyboru. Stopniowo zaczynały do niego dochodzić inne odgłosy, a dzwonienie w jego uszach ustępowało krzykom uciekających ludzi. – Deisy! – krzyknął już bardziej rozpaczliwie, odganiając jedną ręką spaliny z rury wydechowej, a drugą nadal trzymając trzęsącą się Chanelle.
− Tato! – usłyszał głosik sześciolatki i jeszcze nigdy nie poczuł tak ogromnej ulgi. Mógłby nawet się nawrócić i pójść do kościoła. Cholera, nawet wyspowiadać się przed bratem, tak był wdzięczny.
− Deisy, skarbie, nic ci nie jest?
Chmura dymu się przerzedziła i wreszcie mógł zobaczyć, co się stało. W oddali członkowie kartelu już znikali, bojąc się zapewne konsekwencji. Nieliczni mieszkańcy Valle de Sombras, którzy byli na ulicy, kulili się za samochodami i koszami na śmieci, a w miejscu, gdzie przed chwilą stała Deisy widniały ślady po oponach. Osvaldo podążył wzrokiem w stronę głosu córki i zobaczył coś bardzo dziwnego. Dziewczynka kuliła się w ramionach nieznajomego, który pojawił się znikąd jak błyskawica. Zdążył ją podnieść i osłonić własnym ciałem w ostatniej chwili zanim auto uderzyło.
− Nic mi nie jest, tato, ten pan mnie uratował! – krzyknęła Deisy, która chyba nie do końca rozumiała powagę sytuacji, ale czuła się bezpieczna. – Dziękuję.
Postać ubrana od stóp do głów na czarno wypuściła dziewczynkę z objęć, by mogła pójść do taty, ale ta, dziwiąc jego samego, obdarzyła go ciepłym uściskiem, chcąc podziękować za ratunek. Osvaldowi zajęło tylko chwilę, by domyślić się, kim jest ów człowiek.
− To ty, El Arquero de Luz – mruknął, dopiero teraz przytulając córkę, której włosy przysłoniły mu widok i nie mógł przyjrzeć się uważniej sylwetce bohatera. – Zaczekaj! – krzyknął za nim, widząc, że postać chce się oddalić w obawie, że zostanie schwytana. Osvaldo nie miał najmniejszego zamiaru dzwonić po policję, a tym bardziej dokonywać obywatelskiego zatrzymania. W tej chwili chciał zrobić tylko jedno i wiedział, że będzie miał dług u tego człowieka do końca życia. – Dziękuję – powiedział, przyciskając córeczkę do piersi jeszcze mocniej. Chanelle objęła siostrę i tak trwali we trójkę jeszcze długo.
Tymczasem Łucznik kiwnął głową doktorowi i nie tracił więcej czasu. Dopadł do auta, które spowodowało szkody i chciał sięgnąć do miejsca kierowcy, ale to było już puste. Mężczyzna, który prowadził i omal nie zabił dziewczynki, zwiewał gdzie pieprz rośnie, ale nie docenił mściciela, który z prędkością światła wyciągnął strzałę z kołczanu i nawet specjalnie się nie starając, wycelował w uciekiniera, tuż w jego nogi. Żałosny jęk bólu przeszył powietrze wypełnione tumanami kurzu i pyłu, kiedy strzała przebiła jego kolano na wylot. Fernandez obserwował to wszystko, kuląc się z córkami przy samochodzie i upewniając się, że nic im już nie zagraża. Strzały ucichły, więc wyglądało na to, że byli bezpieczni.
− Doktorze, zajmie się nim pan? Ten człowiek ma chyba wiele do wyjaśnienia. – Łucznik zwrócił się bezpośrednio do Osvalda, który nadal był w lekkim szoku.
− Popilnujesz ich? – Fernandez wskazał na dzieci, które patrzyły z ciekawością na człowieka mówiącego dziwnie zmodulowanym głosem. Normalnie ktoś by pewnie powiedział, że ordynator oszalał, zostawiając swoje córki pod opieką zamaskowanego mściciela, ale Osvaldo wiedział, że ten człowiek ich nie skrzywi. Właśnie uratował im życie.
Z samochodu wziął apteczkę i przebiegł kawałek drogi, który dzielił go od sprawcy wypadku, mając ochotę porządnie mu przyłożyć, ale jako lekarz zdusił w sobie ten odruch. Wielkie było jego zdziwienie, kiedy w kierowcy auta rozpoznał Cygana z miasteczka, syna samego Barona Altamiry, który próbował uciekać, czołgając się po asfalcie jak w jakimś groteskowym horrorze. Jedna noga sterczała mu pod dziwnym kątem, bo nadal tkwiła w niej strzała.
− Nie ruszaj się, chcę ci pomóc! – warknął, niespecjalnie jednak dbając o delikatność w tym aspekcie.
− Aua! – zawył Jonas Altamira z płaczem, a Fernandez tylko mocniej przycisnął opatrunek do rany.
− Leki przeciwbólowe są dla ludzi, którzy nie powodują wypadków – warknął przez zaciśnięte zęby, rozglądając się dookoła. Rozległy się syreny policyjne i chwilę później na plac wjechał zastęp policjantów, a za nimi dwie karetki.
− Co tu się, do cholery, stało? – Basty Castellano pierwszy dzień po objęciu obowiązków szeryfa miał naprawdę zajęty. Komenda miejska Valle de Sombras wysłała prośbę o wsparcie, ale na szczęście strzelanina nie trwała długo i obyło się bez większych szkód. – Nic ci nie jest? – zwrócił się do znajomego lekarza, którego dostrzegł w tłumie jak tamuje krwawienie z rany dziewiętnastolatka.
− To kartel, widziałem te ich tatuaże. Strzelali, ale chyba nikt nie jest ranny. Poza tym tutaj. – Fernandez wskazał głową jęczącego Jonasa, na którego widok Basty się skrzywił. Kiedy jednak wzrok policjanta padł na strzałę, brwi zbiegły się w jedną kreskę, jakby nagle coś zrozumiał. – Nie patrz tak, Łucznik właśnie uratował życie mojej córki. Gdyby nie on, ten łajdak by uciekł. Wygląda na to, że był zamieszany w sprawy kartelu.
− Do wszystkich jednostek Valle de Sombras: szukajcie zbiegów z tatuażami Templariuszy. I niech ktoś znajdzie ich szefa, chyba zdemolowano mu bar. – Castellano przemówił przez radio, nadając komunikat.
Fernandez poinstruował sanitariuszy, jak mają się obchodzić z pacjentem, a Ursula Duarte wsiadła do karetki razem z Jonasem, na którego nadgarstku pobłyskiwały srebrne kajdanki przypięte do noszy. Natomiast Basty złapał się za nasadę nosa. Templariusze zwykle nie słynęli z takiego chaosu. Wyglądało na to, że plotki o kłopotach w ich szeregach nie były przesadzone – chcieli wyrównać między sobą rachunki, zaczynali się nawzajem podejrzewać, a co za tym idzie, Los Zetas mogli być z siebie dumni. Zastępca szeryfa nie wątpił, że to wszystko jest właśnie spowodowane wiszącym nad miastem zagrożeniem z ich strony. Wojna karteli powoli się zaczynała i musieli nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości.
− Gdzie jest Ivan? – zapytał Osvaldo, sprawdzając, czy nie może pomóc komuś jeszcze, ale większość ludzi była po prostu w szoku, obeszło się bez urazów.
− Został zawieszony. Gdzie jest Łucznik?
Osvaldo odwrócił się w miejscu, chcąc wskazać tego człowieka, ale ten wsiąkł jak kamfora po usłyszeniu syren policyjnych. Deisy i Chanelle zostały pod opieką właścicielki bistra, którą Łucznik wyswobodził spod gruzu, jak dowiedział się Basty. Ponownie zmarszczył brwi, czując, że El Arquero igra sobie z nimi wszystkimi, przyczyniając się do powszechnej opinii ludzi, która głosiła, że policja Pueblo de Luz jest nieudolna.
− To nie jest przestępca – powiedział Fernandez, jakby czytał w myślach Castellano.
− Przestrzelił kolano tamtego dzieciaka.
− Tamten „dzieciak” jest dorosły i prawie nie przejechał mojej córki swoim zdezelowanym wozem, Basty. To nie Łucznik jest tutaj tym złym.
− Tym wozem? – Castellano przykucnął przy tylnym zderzaku auta, z którego już coraz mniej się dymiło i zmarszczył brwi. Quen nie pamiętał rejestracji, ale opisał wszystko, co widział w Dniu Założyciela, kiedy ktoś targnął się na życie Saverina. Od dawna podejrzewali Romów, ale nie mieli dowodów. Wyglądało na to, że w końcu znaleźli sprawcę.
− Halo, pomocy! – Do zebranych podszedł chwiejnym krokiem mały człowieczek, trzymając się za ramię. Był blady jak ściana i kiedy tylko policjant i lekarz na niego spojrzeli, od razu runął jak długi na chodnik.
Deisy i Chanelle wrzasnęły, tuląc się do sympatycznej właścicielki bistra, a Osvaldo dopadł do rannego i zmierzył mu puls. Kiedy odsłonił mu szyję, ich oczom ukazał się widoczny tatuaż Templariuszy.
− To Chicle, jeden z nich – poinformował go Basty, próbując wydobyć z pacjenta coś więcej. Jego życiu nic nie zagrażało. Osvaldo powiadomił go, że to lekka rana i się z tego wyliże. – Co tu się stało?
− Zaczęło się – wyszeptał ledwo słyszalnie Chicle. – Chcą nas wszystkich ze sobą skłócić. I jednocześnie pozabijać.

***

− Dobra robota, Basty. Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
− Wzajemnie. Dobrze, że nas wezwaliście. Złapaliśmy jednego z Los Zetas, jak próbował przedrzeć się do Pueblo de Luz. Nie chce gadać.
− Nie dziwię się, kryje tyłek drugiemu koledze. Zostawił go? Niezły sukinkot. – Pablo Diaz tylko prychnął, wydając dyspozycje swoim ludziom na komendzie Valle de Sombras. – Napijesz się? To był długi wieczór – wskazał na czajnik, w którym właśnie gotował wodę na herbatę. Basty z chęcią przystał na propozycję. Tego dnia miał w ustach tylko suchą bułkę i kawę. Dopiero w gabinecie szeryfa sąsiedniego miasteczka mógł na chwilę usiąść i odpocząć.
− Daniel Haller, kierowca karetki pogotowia w szpitalu w Dolinie. Był medykiem wojskowym. Widać niektórzy traumę z wojska odreagowują, przystając do karteli. – Castellano rzucił szeryfowi akta Hallera na biurko. Czuł, że nic już go nie zdziwi. – Wstępna toksykologia mówi, że był czymś szprycowany przez dłuższy czas, ale co to za świństwo na razie nie wiadomo.
− Coś z działki Joaquina Villanuevy?
− Nie, to raczej coś innego. Nie jestem specem, ale wygląda to tak, jakby Los Zetas wypożyczyli go na nic nieznaczącą akcję i sami go nam podali na tacy. Jakby chcieli dać się złapać.
− Dokładnie to samo pomyślałem. Trzydzieści lat temu Los Zetas tak nie działali. Wszystko mieli dokładnie przekalkulowane. Ale wtedy też nie zapuszczali się w rejon Monterrey. Ta wojna wszystkim daje popalić. – Diaz zamieszał swoją herbatę, zamyślając się nad tym. – Ivan pewnie ubolewa, że ominęła go ta cała jatka?
− Już wiesz o jego zawieszeniu? – Basty upił łyk herbaty, trochę wstydząc się za przyjaciela.
− Nie będę owijał w bawełnę, sam rozmawiałem z komendantem głównym i kiedy poprosił mnie o opinię, powiedziałem, co myślę o jego ostatnim wybryku. Nie żałuję, Basty. Z tego co wiem, twój ojciec też głosował za zawieszeniem Moliny. Zawsze uważałem, że to mądry człowiek.
− Zrobiłbym to samo. Ale nie jestem pewien, czy zawieszenie Ivana to najlepszy pomysł. – Castellano zamilkł na dłuższą chwilą, jakby nie wiedział, ile może powiedzieć koledze po fachu. – Znudzony Ivan bez żadnego zajęcia, szukający bitki… to nie jest dobra kombinacja.
− Może masz rację. Ale jeśli jeszcze chce wrócić do bycia szeryfem, powinien się zachowywać. Dla dobra wszystkich.
− Wiem, ale… część mnie go rozumie. Ja sam zaczynam świrować, Pablo. Śni mi się to po nocach. – Sebastian przetarł oczy dłonią z obrączką, która od miesiąca lśniła na jego palcu w miejscu starego pierścionka. – Ivan stracił córkę. Wiem, to było dawno, ale nie ma przedawnienia na żałobę po dziecku. Nie wyobrażam sobie nawet, co ja bym zrobił, gdyby ktoś skrzywdził któreś z moich dzieci. A trafiła mi się dwójka gagatków, którzy na siłę szukają kłopotów. – Zaśmiał się gorzko, a chwilę później spoważniał. – Budzę się w nocy zlany potem i wciąż mam przed oczami ich martwe ciała. Felixa i Elli.
− Boże, Basty…
− Wiem. – Castellani po raz pierwszy wyjawił swoje obawy na głos. – Jeszcze nigdy w mieście nie było tak niebezpiecznie jak teraz. Wiem, że wy w Dolinie mieliście niezłe przeboje z Los Caballeros, ale od Miasta Światła trzymali się z daleka, przynajmniej dopóki obowiązywał ich pakt z Ulisesem Serratosem, a później z Rafaelem Ibarrą. Teraz nie tylko mamy wojnę karteli, do tego dochodzą młodociani gwałciciele i mordercy, naśladowcy seryjnych morderców, szaleńcy wymierzający sprawiedliwość na własną rękę… Boję się o moje dzieci, Pablo. Każdego dnia. I nic na to nie poradzę, że kiedy budzę się z takiego snu, idę do ich pokojów zobaczyć, czy na pewno tam są i śpią niczego nieświadomi. Czuję się jak jakiś paranoik.
− Nie jesteś paranoikiem. Jesteś ojcem. I to normalne, biorąc pod uwagę, co przeszła twoja rodzina. – Pablo dał znać młodszemu koledze wzrokiem, że doskonale go rozumie.
− A jak czuje się Victoria?
− Nie mówi o tym. Ja nie naciskam. Szczerze mówiąc, też czuję się bezradny. Wiem, co czujesz, Basty, naprawdę.
− Przykro mi. I naprawdę przykro mi, że tak długo trwa znalezienie winnego. Robimy…
− …wszystko co w waszej mocy, wiem. Za te słowa oberwałem kiedyś od Ivana, wiesz? – Diaz uśmiechnął się smutno, a Castellano odwzajemnił grymas.
− Mnie też uderzysz?
− Nie, bo w przeciwieństwie do niego, moja córka żyje, a ja wiem, że naprawdę robicie wszystko, co w waszej mocy, a przynajmniej ty. Wtedy rzeczywiście policja nie była bez winy. – Pablo zawahał się, po czym wyciągnął z szuflady liścik i wręczył go Basty’emu. – Jakiś czas temu odwiedził mnie Łucznik.
− I nie zgłosiłeś tego, bo…?
− Bo moja córka walczyła o życie i miałem lepsze rzeczy do roboty.
− Okej, wybaczam. – Basty nie miał siły przesłuchiwać Pabla. Zamiast tego przeczytał treść wiadomości: „Nie wolno ci być stronniczym ani brać łapówki, bo łapówka zaślepia mędrcom oczy i nagina słowa prawych” (Księga Powtórzonego Prawa 16:19).
− Wtedy pomyślałem, że może to oznaczać wszystko. Był czas, kiedy nie nosiłem munduru z dobrych pobudek. Ale teraz im bardziej się zastanawiam…
− Myślisz, że to Ivan wysłał ci tę wiadomość?
− Wiele razy próbował mnie zdyskredytować. Pisał skargi do komendanta, zbierał dowody na moją korupcję. Mój ojciec zawsze wszystko załatwiał. Nie jestem z tego dumny. Ale tak, myślę, że Molina próbuje dać mi nauczkę. Nie przyskrzyniliśmy ludzi El Pantery, którzy wtedy strzelali na rynku. Ci, którzy zabili Gracie wciąż gdzieś się tutaj kręcą.
− To wcale nie jest taka szalona teoria. Też go podejrzewam.
− Rozmawiałeś z nim?
− A co mam powiedzieć? „Cześć, przyjacielu, czy to nie ty latasz w lateksie po okolicy i strzelasz do ludzi cytatami z Biblii”? – Basty się roześmiał, bo sytuacja była absurdalna. – Wiem, że to głupie, ale czekam, aż sam mi to powie. A tymczasem póki Łucznik nikogo nie krzywdzi…
− Czy to nie on dzisiaj ranił dwie osoby?
− Osvaldo twierdzi, że uratował jego córkę, Deisy. Ręczy za niego.
− Nie przyjrzał mu się? – Pablo powątpiewał w to, jakoby miejscowy ordynator, lekarz o niezwykłej precyzji i spostrzegawczości, nie zwrócił uwagi na detale w zachowaniu i wyglądzie zamaskowanego człowieka.
− Twierdzi, że był w szoku i myślał tylko o dzieciach. W to akurat jestem w stanie uwierzyć. Mnie bardziej zastanawia, po co Łucznik włączył się w porachunki między kartelami.
− Sam mówiłeś, że Ivan może się nudzić na zwolnieniu.
− Tak, ale… nie jest aż tak lekkomyślny. Ujęliśmy dwóch przestępców dzięki Łucznikowi. Obaj nie mogli daleko uciec z przestrzelonymi nogami. Tak, wiem, to złe i w ogóle, ale… dziś jestem tak zmęczony, że właściwie się cieszę, że nie muszę sam ich poszukiwać. Wiesz, że Jonas Altamira próbował zabić Conrada Saverina? I że to on zgwałcił i zamordował Dalię Bernal?
− Tę cheerleaderkę? Chryste. Co Cyganie mają wspólnego z Los Zetas?
− Dobre pytanie. – Basty wzruszył ramionami. – Ale chyba na inny dzień.
− Szeryfie, ma pan chwilę? – Do gabinetu zapukała cicho Ursula Duarte, a kiedy usłyszała polecenie by wejść, zajrzała nieśmiało do środka. – Ten Templariusz, Roman Pereira, czuje się już lepiej i złożył zeznania. Twierdzi, że Łucznik nie był związany z żadną ze stron, ale ostatecznie uratował tyłki Templariuszy. Jonas Altamira przyszedł na przeszpiegi, był razem z Los Zetas. Chcieli spowodować chaos, wydaje nam się też, że liczyli na spotkanie tam Joaquina Villanuevy. Chcieli jego głowy.
− Dobrze, dzięki, Ursulo. – Pablo podziękował policjantce z sąsiedniej komendy. – Roman?
− Chicle, ten z okropnym tatuażem na szyi – wyjaśniła kobieta, a Diaz pokiwał głową.
− Szczerze mówiąc, to ta sprawa jest do zamknięcia. Nikt nie ucierpiał poza dwoma przestępcami. Jonas Altamira jest pod waszą jurysdykcją, więc na pewno porządnie się nim zajmiecie. Członkowie kartelu dostaną ostrzeżenie za nieuzasadnione użycie broni w miejscu publicznym, bo przecież nie wydam nakazu aresztowania za to, że chcieli się pozabijać między sobą i zrobić nam wszystkim przysługę. – Pablo klepnął gdzieś pieczątkę i oddał Basty’emu teczkę. – Wyślę list gończy za wysokim komandosem w wojskowych butach, spodniach moro, kamizelce kuloodpornej i kominiarce. Może do przyszłej gwiazdki znajdzie się gdzieś w Acapulco.
− Och, wy nie żartujecie? – Ursula uniosła brwi do góry, kiedy zdała sobie sprawę, że obaj policjanci wyżsi rangą wcale się nie zgrywają. Sprawa nie miała sensu i była dla nich kompletną stratą czasu. – A co z Łucznikiem?
− Co z nim? Myślałem, że jesteś jego fanką? – Castellano nie mógł powstrzymać cienia uśmiechu na twarzy. Rzucił Pablowi porozumiewawcze spojrzenie. – Mówiłaś, że robi dużo dobrego i że miejscowa elita ma wreszcie za swoje.
− Basty! – Ursula skarciła przyjaciela, przepraszając wzrokiem szeryfa Diaza, nie rozumiejąc, że Castellano się zgrywa. – Mogę popierać jego poglądy, ale to nie zmienia faktu, że jestem stróżem prawa. Znaleźliśmy coś w El Paraiso. Być może to nic, a może coś. Proszę. – Podała Basty’emu woreczek strunowy, w którym było plastikowe pudełeczko.
− Co ty mi tu dajesz? – Obaj Basty i Pablo musieli mocno wytężyć wzrok, by to zbadać.
− A mówią, że jesteś taki bystry. – Ursula odgryzła się przyjacielowi, po czym wyjaśniła. – Soczewka kontaktowa. Znaleźliśmy ją na jednym ze stołów w barze. Ją i ślady wódki, ale chyba raczej nie pił. Świadkowie twierdzą, że tam walczył Łucznik z tym barczystym komandosem.
− Ivan nie nosi okularów – szepnął Pablo do ucha Basty’ego, a Ursula się zainteresowała.
− A co ma do tego Ivan?
− Nic, nic. Dzięki Pablo, oby nie do prędkiego zobaczenia. – Basty i Diaz wymienili uściski dłoni i się pożegnali.
W drodze powrotnej Ursula chciała zagadać o Łucznika, ale nie była pewna jak to zrobić. Miała wrażenie, że wie, co Castellano i szeryf Doliny chcieli powiedzieć. Milczała jednak całą drogę, aż do momentu, kiedy Basty podwiózł ją pod dom, w którym mieszkała razem z córką. Zawahała się, po czym schyliła się i oparła przedramiona na uchylonym oknie.
− Ivan nie nosi okularów, ale mruży oczy, kiedy próbuje odczytać coś z daleka. Znasz go. Prędzej oślepnie niż zgłosi się do okulisty.
Basty pokiwał głową, dziękując jej za tę informację, której sam nigdy nie wychwycił mimo wieloletniej przyjaźni z Ivanem Moliną. Mówiąc całkiem szczerze, sam nie był pewny, czy chce poznać prawdziwą tożsamość Łucznika.

***

Dziwnie się czuł bez garnituru. Od kiedy zaczął porządnie zarabiać (legalnie czy nie, nie miało to żadnego znaczenia), lubił czuć się dobrze w swoim ciele, stąd drogie garnitury i buty z włoskiej skóry były jego nieodłącznym atrybutem. Teraz kiedy tkwił na El Tesoro i poddawał się rekonwalescencji, jakkolwiek durnie to brzmiało, wyglądałby jak idiota przechadzając się po hacjendzie w dwurzędówce, więc musiał z niej zrezygnować. Koszuli jednak nie zamierzał się pozbywać, miał ich pokaźną kolekcję i choć dla postronnego obserwatora wszystkie wyglądały tak samo, można było dostrzec w nich subtelne różnice. Rękawy podwinął do łokci, a na nos wsunął swoje przeciwsłoneczne okulary. Był tym samym Joaquinem Villanuevą, którego wszyscy znali, którym pogardzali i którego trochę się bali. Z tym że nie był.
− k***a – przeklął po cichu, czując mrowienie w lewej części ciała. Laska, którą dostał w szpitalu mu ciążyła. Ciało nie chciało go słuchać tak, jak powinno. Nie był już siejącym postrach gangsterem. Był żałosny. A prędzej piekło zamarznie, niż pójdzie na fizjoterapię do Sergia Sotomayora.
− Szefie, słucha mnie szef? – Chicle przypatrywał się mu z uwagą z jedną ręką na temblaku.
− Dobrze, że nic ci nie jest. – Villanueva zmierzył pracownika wzrokiem od stóp do głów, ale zaraz potem w jego głosie dało się usłyszeć złość. – Coś ty sobie myślał, chodząc bez broni przy tyłku? Czy niczego cię nie nauczyłem?
− Ufam chłopakom, nie sądziłem, że coś się może stać w El Paraiso.
− To od teraz masz nie ufać nikomu. Zawsze miej gnata przy sobie, bo nie wiadomo, kiedy może się przydać. I nie wiadomo, co odwali tym kretynom. – Joaquin miał ochotę spuścić łomot nie tyle Los Zetas, co właśnie swoim nierozważnym ludziom. – Mówiłem, że Łucznik jest nietykalny, chcę go mieć jako sprzymierzeńca, a nie wroga. Przekaż im to jasno i dobitnie. Albo nie, lepiej sam się tym zajmę.
− Łucznik chciał nam przypomnieć, że sami mamy wiele za uszami. – Chicle postanowił podzielić się z szefem swoimi przemyśleniami. − Myślę, że tak naprawdę chodziło mu o syna Altamiry. Krążą plotki, że dzieciak nieźle sobie używa z dziewczynami w okolicy, ale za bardzo boją się Barona, żeby to zgłosić. U Romów inaczej traktuje się kobiety, żadna o tym nie mówi.
− Więc wreszcie ktoś się wziął za tego łachudrę, bardzo dobrze. – Joaquin pokiwał głową z uznaniem. – Mówisz, że Łucznik ocalił ci życie?
− Gdyby nie ranił jednego z Zetek, pewnie już by było po mnie. – Chicle przyznał otwarcie. – To całkiem w porządku gość ten El Arquero. Dobrze mu z oczu patrzy.
− Już się zakochałeś? Myślałem, że wzdychasz do Harcerzyka.
− Szefie! – Chicle wywrócił oczami z lekkim śmiechem. Spotkał się już w przeszłości z szykanami ze względu na swoją orientację seksualną, Templariusze często mu dogryzali, ale o dziwo Joaquin zawsze stawał w jego obronie. Niewinne żarciki nikomu nie robiły krzywdy, ale kiedy ktoś przekraczał granicę, naprawdę się wkurzał. Roman Pereira, zwany przez wszystkich po prostu Chicle, był lubiany i nawet Villanueva traktował go jak trochę przygłupiego młodszego brata.
− Miej oczy szeroko otwarte, Chicle. Potrzebuję Łucznika, jest moim kluczem do Fernanda Barosso. Jeśli go spotkasz, przekaż mu to.
− Nie sądzę, że będzie się chciał z tobą układać. Przecież kiedy Hugo przekazał mu od ciebie wiadomość, wyśmiał go.
− Nie musisz mi przypominać. – Joaquin obnażył wściekle zęby. Od czasu otrucia przez Evę kombinował jak tutaj sprzymierzyć się z El Arquero, a tymczasem on nie chciał słyszeć o żadnych układach. Może go przecenił i wcale nie chciał zniszczyć Fernanda Barosso. Z tego co mówił Hugo wynikało, że Łucznikowi nie zależy na burmistrzu, bo Conrado Saverin odwala robotę i sam pogrąża Fernanda. – Ale jednak wam pomógł. Może wcale nie nienawidzi Templariuszy tak, jak twierdzi.
− Może Los Zetas nienawidzi bardziej – dodał Chicle. – Szefie, nie podoba mi się, że Bruno się miesza. O co mu chodzi?
− O władzę, Chicle. Bruno traci grunt pod nogami. Od lat próbował przejąć kartel, ale wciąż pojawia się lepszy kandydat. Jeśli o mnie chodzi, to niech wykończą się nawzajem – on i Odin. Dla nas to idealne rozwiązanie.
− Ale on jest niebezpieczny. W dodatku jest nauczycielem w szkole. Jeśli tak bardzo pragnie władzy, że nawet jest w stanie zdradzić swoich i wystawić ich na pewną śmierć, to chyba i my powinniśmy się go bać? – Chicle potarł obolałe ramię, krzywiąc się. Nie podobało mu się to położenie, w którym się znaleźli.
− Nie bój się, Chicle. Na razie nie będą niczego próbować. – Joaquin wyciągnął z papierośnicy papierosa i odpalił go, zaciągając się powoli. – Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Łucznik wspominał o El Panterze?
− Tak, wspomniał, że wśród nas jest zabójca Estebana. Wszyscy byli w szoku. Czy Lalo miał z tym coś wspólnego?
− Oszalałeś? Lalo lizał buty Estebana od lat. – Villanueva zaśmiał się ochryple. – Zresztą nie tylko on. El Pantera miał wielu fanów i zwolenników, ale równie wielu wrogów. Każdy mógł chcieć go kropnąć.
− Ale chyba nikt z nas? – Chicle nie chciał wierzyć, że ktoś z Templariuszy byłby do tego zdolny.
− Wiesz, Chicle, nawet największy zwolennik może obrócić się przeciwko idolowi w ułamku sekundy. Nie bez powodu słowo „fan” to skrót of „fanatyk”. – Policzek Joaquina lekko zadrgał, kiedy wypowiadał te słowa. – Wyobraź sobie, że robisz dla kogoś wszystko, jesteś na wszystkie jego wezwania, robisz dokładnie to, co ci każe i nawet jesteś gotów przyjąć za niego kulkę. I co robi taki wielki pan jak El Pantera? Zostawia cię na śmierć i nawet nie próbuje cię ratować. A ty jakimś cudem powstajesz z martwych i kolejne lata musisz spędzić w pace, bo ludzie, których uważałeś za braci mają cię głęboko gdzieś i nikomu nawet nie przychodzi przez myśl, żeby cię szukać, a tym bardziej odbić.
− Mówisz o Jezusie? – Chicle zakrztusił się, choć nie miał nic w ustach. – Przecież sam przyjąłeś Dante z powrotem! Zaufałeś mu w szkoleniu Lucasa, wtajemniczasz go w wiele rzeczy. To naprawdę on?
− Ja się tylko domyślam, Chicle, nie sugeruj się moimi słowami. Ale szczerze mówiąc, wolę mieć przy sobie kogoś, kto ma urazę do El Pantery, kto w razie zagrożenia opowie się po mojej stronie. Obaj dobrze wiemy, że niektórzy w naszych szeregach tylko czekają na moje potknięcie.
− Mało powiedziane. – Chicle prychnął, ale po chwili spoważniał, przepraszając szefa za brak szacunku. – A Lalo? To prawda, co insynuował Łucznik? Pracuje dla Barosso?
− Insynuował? Ty znasz takie słowa? – Villanueva zdjął okulary, wpatrując się w niskiego mężczyznę z tatuażem na szyi w prawdziwym szoku. Po chwili się roześmiał. – Widzę, że lekcje czytania z Hernandezem nie poszły na marne. – Z powrotem założył okulary, jakby była to jego naturalna bariera ochronna przed światem i nie mógł bez nich wytrzymać za długo na świeżym powietrzu. – Lalo szpieguje dla Fernanda, to prawda. Robi to na moje polecenie. Ale nie waż się tego komuś powtarzać, bo urwę ci jaja, zrozumiano?
− Tak jest, szefie. Znasz mnie, nie jestem kapusiem.
− Miej oczy dookoła głowy, Roman. I pamiętaj o spluwie. – Villanueva wyciągnął z kieszeni portfel, przeliczając w pośpiechu banknoty. W końcu cały plik wcisnął Templariuszowi w kieszonkę na piersi.
− Szefie…
− Nie pierdol i bierz. Twój brat powinien zjeść coś porządnego, a nie tylko szpitalne żarcie. Zabierz go na jakiegoś burgera, jak już dostanie nerkę. – Poklepał Chicle po zdrowym ramieniu i odszedł, podpierając się na lasce.
Może ludzie mieli rację. Może Joaquin Villanueva rzeczywiście zmiękł.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 13:55:05 18-10-23, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:57:20 18-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 141
ERIC/IVAN/JORDAN/VALENTIN/MARCUS



Kto by pomyślał, że bycie nauczycielem w meksykańskim liceum może dostarczyć tyle rozrywki. Santos sam się sobie dziwił, jak bardzo mu się ta praca podobała, choć chyba nie z odpowiednich powodów. Uwielbiał nabijać się z Julietty przy każdej możliwej okazji. Cieszył się, kiedy latała z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć podręcznika do historii albo kiedy w pocie czoła próbowała dowiedzieć się, gdzie podział się dziennik pierwszej klasy. Wiedział, że to dziecinne, ale na takie kobiety jak ona działało tylko jedno. Był z siebie dumny i chociaż Emily i Conrado nazwaliby go pewnie małostkowym, miał to gdzieś. Potrzebował odskoczni. Kiedy odstawił Emily do szpitala i upewnił się, że nic jej nie jest, musiał się wycofać, bo Guerra wkroczył do akcji jak jakiś rycerz w lśniącej zbroi. No dobra, jak mąż pacjentki, nie mógł go przecież za to winić. Ich stosunki ostatnio można było określić jako poprawne, starali się sobie nie wchodzić w drogę, ale widział nietęgą minę Fabricia, kiedy ten zauważył, z kim jego żona była, gdy pojawiły się skurcze. Niestety Santos nie był w stanie się tym cieszyć, nie był to typ zazdrości, który dałby mu satysfakcję. Zamiast tego mógł więc jedynie delektować się swoimi szkolnymi dowcipami. Był pamiętliwy, był mściwy i nie zamierzał tego zmieniać. I mimo że zbliżały się jego dwudzieste dziewiąte urodziny, wcale nie odczuwał potrzeby, żeby zmądrzeć. Odrobina żartów jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
− Jak ci się podoba w Pueblo de Luz? Pewnie dziwnie jest w tak małym mieście, kiedy przywykłaś do dużych metropolii. – Leticia Aguirre jak zwykle dbała o to, by wszyscy dobrze się czuli. Była bardzo przyjacielska do wszystkich kolegów po fachu, może właśnie dlatego szybko zaprzyjaźniła się nawet z Oliverem Brunim. Julietta Santillana nie była jednak typem, który lgnie do ludzi czy szuka koleżanek. I kiedy Santos obserwował tę scenę w pokoju nauczycielskim, nie mógł się powstrzymać i prychnął tak głośno, że zwrócił na siebie uwagę obu kobiet.
− Coś cię śmieszy? – Julietta założyła ręce na piersi, nie mogąc nawet odpowiedzieć z uprzejmości. Za bardzo zirytował ją dawny znajomy, który na każdym kroku starał się jej dopiec.
− Mnie? Skąd! Tak tylko sobie pomyślałem, że przecież to nie jest twój pierwszy raz w Mieście Światła, mam rację?
Uważnie obserwował reakcję kobiety, delektując się widokiem cienkiej żyłki na jej skroni. Nie była typem, który łatwo się zawstydza, prędzej wścieka, ale teraz na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec.
− Och, naprawdę, już tu kiedyś byłaś? – Zainteresowała się Leticia, zupełnie nie zauważając, że jej koledzy po fachu piorunują się nawzajem wzrokiem z dwóch przeciwległych krańców pokoju nauczycielskiego. – Masz tu rodzinę, znajomych…?
− Starego przyjaciela – odpowiedział DeLuna za Juliettę, uśmiechając się z wyższością i z lubością zagryzając końcówkę długopisu.
− Co ty wyprawiasz? – Kiedy Leticia odeszła na chwilę zrobić sobie kawę z ekspresu, Santillana przeszła przez pokój nauczycielski i stanęła nad DeLuną rozwścieczona. – Sprawdzałeś mnie?
− Ja? – Mężczyzna wskazał na siebie palcem, udając głębokie zdumienie. – Taki mierny informatyk jak ja, takie zero? Niby jak miałbym to zrobić?
− Nie prowokuj mnie, Santos, bo przysięgam…
− Przysięgi to ci nie wychodzą. A może tylko facetom, których próbujesz zaciągnąć przed ołtarz. Może tym razem z gubernatorem się poszczęści.
− Ty mały…
− Julietto, Ericu, poznaliście już nowego nauczyciela religii? – Leticia zdawała się nieświadoma tej wymiany zdań. Przedstawiła im wysokiego bruneta, który uśmiechnął się nieśmiało, kiwając na powitanie głową, bo nie miał pojęcia, jak inaczej może się przywitać.
− Nauczyciel? Świecki katecheta? – Julietta podała młodemu mężczyźnie rękę, nieco zdziwiona, że dyrektor zatrudnił osobę świecką.
− Muszę panią zdziwić, ale jestem totalnie poślubiony Bogu. – Brunet wyciągnął spod koszulki medalik i ucałował go czule. – Pomyślałem, że mój widok w sutannie może być dla tutejszej młodzieży nieco peszący.
− Ariel. – Santos odezwał się, choć tego nie planował. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz młodszego faceta i próbował skojarzyć, skąd może go znać. W końcu to do niego dotarło. Nigdy go nie poznał, ale instynktownie wiedział, kim on jest.
− Tak, Ariel Bezauri. Znamy się? – Ksiądz zmarszczył czoło. Na jego twarzy nadal widniał uprzejmy uśmiech, ale DeLuna widział, że jest podejrzliwy. Może księżulek nie był taki święty, na jakiego pozował.
− Nie, skądże. Słyszałem od znajomej, że mamy w parafii nowego wikariusza. Witamy w naszych skromnych progach – przywitał się, zmyślając wymówkę na poczekaniu, zastanawiając się, po kiego licha przywiało tutaj brata Andrei. Życie nie oszczędzało Conrada Saverina, na dodatek szwagier zjawił się w miejscu jego pracy. DeLuna był zbyt mądry, by wierzyć w zrządzenia losu. Zaczynał sądzić, że Conrado nic o przyjeździe Ariela nie wiedział. – Ale z tą sutanną to bym uważał. Dyrektor Perez jest tradycjonalistą.
− Zapamiętam. – Ariel pokiwał głową, jakby brał sobie do serca radę nowo poznanego kolegi.
− Leti, masz chwilę? – Do pokoju nauczycielskiego zapukała nieśmiało skulona w sobie osóbka.
Przez chwilę nikt nawet na nią nie zwrócił uwagi, mówiła tak cicho i była tak niezauważalna, że nie było co się dziwić. Dopiero Ariel zainteresował się obecnością Marianeli Guzman, która podpierała się na kuli, ale widać było, że chodzi już coraz lepiej. Pozbyła się ortezy i wyglądało na to, że fizjoterapia z doktorem Sotomayorem jej pomaga. Ksiądz zaproponował uczennicy krzesło, ale tylko pokręciła głową i wręczyła nauczycielce teczkę.
− To zadanie na godzinę wychowawczą. Przepraszam, że dopiero teraz.
− Zadanie na godzinę…? – Leti wyglądała, jakby sama o tym zapomniała. Spaliła buraka. Projekt, który zadała wszystkim do wykonania w parach miał być formą integracji, choć oni postrzegali to jako karę. Jednak tyle się działo, a większość uczniów nie była zadowolona ze swoich partnerów, że zupełnie zignorowała polecenie nauczycielki. – Ach, tak, dziękuję. Nie przejmuj się, wydłużyłam termin. Proszę przypomnij o tym kolegom z klasy.
− Muszę? – Nela poczuła, że duże okulary zjeżdżają jej ze spoconego ze stresu nosa po słowach nauczycielki. Jak zareagują znajomi, kiedy powiadomi ich, że przez swoją nieostrożność nieświadomie wrobiła ich w robienie projektu, o którym wszyscy już dawno zapomnieli?
− Nie przejmuj się, zwal wszystko na mnie. – Leti poklepała się po piersi, dodając jej otuchy, bo wyczuła, że introwertyczka może mieć z tym niemało problemów.
− Projekt integracyjny dla klasy humanistycznej? – Eric wstał z miejsca i roześmiał się w głos. – Powodzenia, Leti. Te demony nie dadzą ci żyć. No ale cóż, ciebie przynajmniej lubią – dodał złośliwie, zerkając z ukosa na Juliettę, która pewnie rzuciłaby w niego dziennikiem, gdyby jej godność na to pozwoliła.

***

Czuł się dziwnie spokojny, patrząc jak Veda śpi wtulona w czystą pościel. Wolał mieć oko na nią i Elenę, więc kiedy nastolatka pojawiła się niespodziewanie na jego progu, niemal błagając, by pozwolił jej zostać, nie wahał się ani chwili, mimo że zdawał sobie sprawę, jak bardzo było to nieetyczne zagranie z jego strony. Obecnie jednak odwiesił odznakę szeryfa, więc nie miał sobie nic do zarzucenia. Miło było widzieć, że stary pokój Gracie nadal może się na coś przydać. Debora była wściekła, kiedy pozostawił stare rzeczy ich córki i nie miał zamiaru ich wyrzucać. Nie był jakimś świrem, nie przychodził się tu modlić czy rozpamiętywać, to nie był ołtarz poświęcony zmarłej córeczce. Raczej traktował to pomieszczenie jako przypomnienie o tym, że ludzie, którzy odebrali mu Gracie z zimną krwią, wciąż byli na wolności i zasługiwali na karę. Dlatego niczego tutaj nie zmieniał. Zabawki, stary domek dla lalek, który Leopoldo Guzman sam wyciosał z drewna, łącznie z mebelkami, zabawkowa kuchenka, gdzie kuzyni Gracie byli zmuszani do picia wyimaginowanej herbaty, na co uskarżali się w nieskończoność, ale i tak zawsze dawali się na to namówić, bo nikt nie mógł odmówić blond aniołkowi. Ivan Molina uśmiechnął się mimo woli.
− Veda nie powinna była tu przychodzić.
Elena Balmaceda podkradła się cicho pod drzwi dziecięcej sypialni i utkwiła smutny wzrok w śpiącej córce zmęczonej rewelacjami ostatnich dni. Łóżko było nieco krótkie, ale nogi podwinęła do pozycji embrionalnej i pasowało jak ulał. Ivan ostrożnie zamknął drzwi, by mogli porozmawiać.
− Cieszę się, że to zrobiła. Ona jedna potrafi poprosić o pomoc.
− Ivan.
− No co? Co chcesz, żebym ci powiedział? – Molina podparł się pod boki, czując dziwną pustkę, kiedy nie wyczuł kciukiem chłodnego metalu odznaki. – Mam cię pochwalić, bo udawało ci się to ukrywać przez tyle lat? To nie śmierć syna zrobiła z Jose damskiego boksera. Krzywdził cię już wcześniej, prawda? Dlaczego nic nie powiedziałaś?
− Wiesz, że to nie takie proste. – Elena była zawstydzona tą całą sytuacją. Ivan był porządnym facetem i dobrym znajomym, ale również dawnym kolegą Jose.
− Sama mówiłaś, że nie chciałaś takiego życia dla Vedy, że chciałaś dla niej czegoś więcej. Cholera, Eleno, trzeba było przyjść z tym do mnie.
− Po co? Żebyś pobił mi męża na śmierć i sam trafił za kratki? Naprawdę, Ivan, nie mam pojęcia, co ci strzeliło do głowy!
Elena podążyła za mężczyzną do kuchni. Był zbyt wzburzony, by ustać w miejscu i żeby ukoić nerwy nalał sobie szklankę wody.
− Nie będę przepraszać. Chcę, żebyście tu zostały, bo tu będziecie bezpieczne i uwierz mi, Jose wie aż za dobrze jak smakują moje pięści, żeby próbować was tutaj znaleźć.
− Masz żal. – Kobieta czuła, że szeryf ją obwinia.
− A żebyś wiedziała, że mam! – Odłożył agresywnie szklankę na blat. − Nie musiałbym tego robić, gdybyś ty wcześniej zainterweniowała. Przyjechaliśmy do ciebie z Bastym, nie chciałaś złożyć doniesienia.
− Masz żal do mnie czy tak naprawdę do swojej matki?
− No nie, psycholożka z tłumu się znalazła. – Molina wydmuchał głośno powietrze i przeczesał ze złością włosy. Czuł, że znajoma w końcu poruszy ten temat i nie miał na to ochoty. – Czujcie się jak u siebie w domu. Veda niech zostanie w pokoju Gracie, a ty zajmij sypialnię, ja i tak wolę kanapę. Lodówkę mam pustą, więc wybacz, ale jeśli chcecie zjeść coś konkretnego, musicie zamówić.
− Ivan, co robisz? – Molina już zakładał brązową skórzaną kurtkę i wychodził z mieszkania.
− Idę sprać resztki krwi twojego męża z mojej ulubionej kurtki – oświadczył, jak gdyby nigdy nic, ale wiedziała, że to tylko wymówka. – Wychodzę, zanim powiem coś, czego później będę żałował.

Pueblo de Luz, rok 1994

Bębnił palcami w drzwi, zamiast zapukać jak normalny człowiek. Wystukiwał rytm, jakby chciał nadać tajny kod. Mógłby co prawda wejść przez okno, ale nie miał na to siły. Nie dałby rady wleźć na pierwsze piętro do pokoju przyjaciela, więc mógł mieć tylko nadzieję, że pana Castellano nie ma w domu i uniknie niewygodnych pytań.
− Boże, Ivan, znowu?
Jęknął cicho, pragnąc szybko się oddalić, kiedy na progu domu Basty’ego zobaczył jego dziewczynę. Jeszcze tego mu brakowało, żeby Anita Vidal oglądała go w tym żałosnym stanie.
− Zaczekaj, chodź tutaj, trzeba cię opatrzyć!
Anita niemal siłą wciągnęła go do środka, a on walczył dzielnie, by nie skrzywić się z bólu, kiedy dotknęła jego zwichniętego ramienia. Nie udało mu się to i skarcił się w duchu za bycie beksą.
− Przyniosę apteczkę. – Basty podniósł lekko wzrok znad notatek z biologii i nie skomentował wyglądu przyjaciela.
Ivan Molina wyglądał jak sto nieszczęść i choć przyzwyczajony był do urazów, tym razem było inaczej. Dał się posadzić na krześle w kuchni Castellanów, w której spędził połowę swojego życia, ale nie zdobył się na odwagę, by spojrzeć Anicie w twarz. Ona jedna nie powinna go takim oglądać.
− Powinnaś zobaczyć tego drugiego – rzucił w końcu, siląc się na uśmiech, bo nie mógł wytrzymać tej niezręcznej ciszy i spojrzenia pełnego litości. Szybko pożałował, bo zakuło go w żebrach.
− To nie jest czas na żarty. Zgłosisz to? Jeśli nie ty, ja to zrobię.
− Komu mam zgłosić? Policji? – Ivan prychnął. – Bez obrazy, Basty – dodał w stronę kumpla, który wrócił z domową apteczką. – A może szkolnej pedagog albo… − jego wzrok padł na notatki z biologii, nad którymi ślęczała para przyjaciół i jeszcze bardziej zachciało mu się śmiać. – Perezowi?
− Twoja mama…
− Moja mama jest bezpieczna. – Ivan nie chciał rozmawiać o matce. Nieważne jak bardzo próbował, jak często chciał przemówić jej do rozumu, zawsze wybierała stronę ojca.
Kiedy był dzieckiem, było dużo trudniej. Mógł tylko chować się pod łóżkiem i czekać aż wszystko się skończy, mama po niego wróci i powie mu, że już może wyjść. Nawet wtedy się uśmiechała. Bił tylko tam, gdzie nie było widać. Żonie policjanta nie przystoi chodzić poznaczoną siniakami. Kiedy jednak Ivan podrósł i zaczął bardziej rozumieć, co się dzieje, nie mógł już pozostać obojętny. Najpierw było to tylko osłanianie matki i pozwalanie ojcu wyładować się na nim, potem zaczął sam mu oddawać, czując, że gdyby nie matka, pewnie w końcu zabiłby gnoja własnymi rękami. Jako siedemnastoletni kapitan drużyny pływackiej i stały bywalec w ośrodku dla młodzieży Ignacia Sancheza miał tyle siły, że z łatwością powaliłby dorosłego mężczyznę. A kiedy ten sobie popił, tym bardziej zadanie było ułatwione.
− W szkole będę legendą. Kolejne siniaki w tak krótkim czasie? Musimy coś wymyślić. – Molina rozmarzył się, zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, próbując rozśmieszyć swoich towarzyszy, ale żadne z nich się nie roześmiało. – Bójka z Cyganami… Albo nie! – Sam sobie zaprzeczył, jakby nie było to wystarczająco poważne. – Z Cyganami i kilkoma członkami kartelu.
− Nie jesteś strażnikiem Texasu, Ivan. Zejdź na ziemię. – Anita próbował opatrzyć mu opuchnięty policzek, ale wiercił się i nie miała jak tego zrobić.
− Albo… − Ivan już próbował snuć dalsze plany, ale Basty go uprzedził.
− Albo możesz powiedzieć mojemu ojcu, co się stało.
− On już wie. – Do kuchni wszedł po cichu ojciec Basty’ego, pan Gabriel Castellano. Na blat kuchenny rzucił klucze i odznakę policyjną. – Ma złamane dwa żebra i wybity przedni ząb. Ubezpieczenie w policji nie jest na tyle dobre, by pokryć implanty stomatologiczne, Ivan.
− Jakoś mnie to nie obchodzi.
− Mnie też nie. Jak długo to trwa?
Molina wyciągnął przed siebie palce prawej dłoni, bo lewą nie mógł za bardzo ruszać. Udał, że dokonuje jakichś obliczeń.
− Odkąd pamiętam – powiedział w końcu, czując, że twarz zaraz mu eksploduje ze wstydu. Wiele by dał, żeby Anity przy tym nie było. – Oczywiście to ona zadzwoniła po pomoc, mam rację? Mogła go tak zostawić, może sam by zdechł pozostawiony kilka dni bez wódki.
− Zadzwoniła. – Gabriel odpowiedział gorzko, czując, że powinien wcześniej coś zauważyć. Matka Ivana nigdy się nie skarżyła, zawsze była przykładną żoną, piekła cholerne babeczki dla całego komisariatu, gdzie pracował jej mąż. – Claudia złożyła skargę.
− Rychło w czas.
− Na ciebie.
− Żartujesz! – Basty nie wytrzymał. Wstał z miejsca, patrząc na ojca z niedowierzaniem. – Przecież Ivan się tylko bronił! Bronił jej!
− Nie według niej. No i obrażenia Antonia nie wskazują na obronę konieczną.
− A moje? – Ivan uniósł ledwo lewe ramię, które bolało jak cholera. Może się pożegnać z wygranym sezonem pływackim, to na pewno.
− Nie przejmuj się, Ivan, załatwię to. Nie na darmo jestem szeryfem. Przepraszam.
− Za co? Pan nic nie zrobił.
− Że nie zauważyłem wcześniej.
− To jej wina. Nie pana.
Gabriel nie wiedział, co odpowiedzieć. Od kiedy przejął posadę po swoim ojcu, który odszedł na emeryturę, nie zdarzyło mu się jeszcze aresztować znajomego. Ivan był dobrym dzieciakiem, narwanym, ale porządnym i pracowitym. Dorabiał po szkole, pomagał matce, ale nikt nie wiedział, co jego rodzina przechodziła za zamkniętymi drzwiami.


***

Dick przez chwilę nie był pewny, co się dzieje. Był tak zamroczony widokiem Ruby Valdez, że kompletnie odkleił się od rzeczywistości. Dziewczęta nie wróciły już do końca lekcji i musiał w sobie zdusić ochotę, by samemu zajrzeć do damskiej łazienki i upewnić się, że wszystko z nimi dobrze. Ocknął się z letargu i zerknął na tablicę, przy której Jordan Guzman stał do odpowiedzi i z kredą w jednej ręce kończył rysunek.
− Co to ma być, Guzman? – warknął dyrektor na widok niecenzuralnego w jego mniemaniu malowidła.
− Męski układ rozrodczy – odpowiedział Jordan z zadowoleniem otrzepując palce z kredowego pyłu. – Nie zadał pan pytania, więc uznałem, że pan to doceni – może nie potrafię zbyt ładnie rysować, ale za to wszystkie detale oddałem niemal idealnie. Pomyślałem, że będzie panu miło zobaczyć sprzęt chociaż tutaj, skoro pan już swojego nie posiada. Pamięta pan jeszcze, jak on wygląda?
− Guzman! – Perez krzyknął, robiąc się czerwony jak burak.
− Dostanę jakieś konkretne pytanie czy mogę usiąść? – zapytał nastolatek trochę znudzony tym całym przedstawieniem. – Aaa rozumiem. – Nagle uderzył się w czoło, jakby zdał sobie sprawę, gdzie popełnił błąd. – Pewnie nie wyglądają realistycznie. Pan jest już w takim wieku, że… − Podszedł ponownie do tablicy i celowo zmienił położenie jąder na swoim aż nadto szczegółowym rysunku. − Zwisały pewnie gdzieś dotąd? – dopytał, spoglądając na dyrektora, który teraz wyglądał jakby na jego twarzy można było usmażyć jajko.
Kilku uczniów połykało uśmiechy, inni przypatrywali się tej scenie w ciszy bądź zawstydzeni równie jak Dick.
− Nie dość że się notorycznie spóźniasz lub nie pojawiasz na lekcjach, to jeszcze masz czelność… − Perez nie wytrzymał. Miarka się przebrała. Nie obchodziło go już, czy to syn Fabiana czy kogokolwiek innego. Należała mu się kara. – Zostaniesz po lekcjach. Tak się składa, że panna Santillana szuka kogoś do pomocy w porządkowaniu archiwum. Nadasz się idealnie, skoro tak wiernie oddajesz obrazki z książek, przejrzenie kilku starych dokumentów nie będzie dla ciebie problemem.
− Bardzo bym chciał, ale… odpadam. – Jordan odłożył kredę. – Wszystko byle nie z tą kobietą.
− To nie podlega dyskusji! – Perez wypisał w dzienniku uwagę i wręczył chłopakowi kwitek, by mógł odbyć swój szlaban u nauczycielki historii.
Jordan próbował oponować, normalnie wziąłby pewnie tę kartkę, odbębnił szlaban i miał to gdzieś, ale Julietta działała mu na nerwy. Nawet pięć minut w obecności kochanek ojca wystarczyło, by stracił nad sobą panowanie.
− Już powiedziałem swoje. Siadaj na miejsce – warknął, ale Jordi był nieustępliwy.
− Mogę zostać po lekcjach u pana i zrobić, co tam pan chce. Byleby pan sobie zbyt wiele nie wyobrażał.
− Ja już skończyłem pracę na dziś, Jordan.
Guzman zmarszczył brwi, poczuł, że jego dłoń machinalnie zaciska się w kieszeni na chłodnym metalu kluczyka od motoru. Miał deja vu.

Pueblo de Luz, rok 2007

Valentin Vidal jeszcze nigdy nie widział Serafiny Barosso de Guzman w takim stanie – była wściekła. A wszystko za sprawą niewinnej gry na skrzypach, a przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Nauczyciel muzyki nic nie mógł jednak na to poradzić, że na jego ustach gościł szeroki uśmiech, kiedy usłyszał zarzuty z jej ust. Martwiła się o wnuka i chciała, żeby Vidal coś zaradził, ale mężczyzna mógł tylko wzruszyć ramionami. Palce Jordana były zdarte niemal do krwi, bo ćwiczył niestrudzenie w każdej wolnej chwili. Czasami nawet uciekał ze szkoły, żeby poćwiczyć, co oczywiście nie było celem Vidala, kiedy po raz pierwszy zapoznał go z tym instrumentem. Postanowił jednak wziąć sobie do serca rady zaniepokojonej Sery, która próbowała już chyba wszystkich możliwych maści i wywarów uśmierzających ból, by jej wnuczek jako tako mógł funkcjonować. Jordi jednak nie narzekał, wręcz przeciwnie – nie czuł bólu, był tak zaaferowany instrumentem, że świata poza nim nie widział. Valentin nie chcąc prowokować scysji z najbardziej przyjazną kobietą, jaką znał, podrzucił więc chłopakowi saksofon, a potem jeszcze parę innych instrumentów, chcąc by palce małego muzyka mogły nieco odpocząć. Wkrótce okazało się, że jest to niemożliwe, bo kiedy dorwał się do gitary, Vidal stracił nadzieję, że opuszki palców małego Guzmana kiedykolwiek zdążą się zagoić. I skłamałby gdyby powiedział, że go to martwi. Cieszyło go, że dzieciak odnalazł taką pasję.
Kiedy dziewięciolatek studiował nuty w sali od muzyki, on poszedł do pokoju nauczycielskiego, by zaparzyć sobie kawę. To był długi dzień, bo od rana prowadził zajęcia w liceum, a całe popołudnie spędził z małym podopiecznym w pustej już placówce. Nie łudził się, że któreś z rodziców odbierze chłopca, mieli inne sprawy na głowie, więc zamierzał poćwiczyć z nim jeszcze trochę i sam go odprowadzić do domu. Nie miał nic przeciwko temu. Jordan go bawił. Traktował chłopca jak własnego wnuka. Dużo lepiej czuł się w jego obecności niż przy niektórych kolegach po fachu. No właśnie, a skoro o tym mowa… Był przekonany, że jest sam w szkole z Jordanem, ale ciche głosy dobiegające z sali do religii całkowicie temu przeczyły. Mężczyzna zmarszczył brwi, zatrzymując się w pół kroku na szkolnym korytarzu, a kubek z kawą w jego dłoni zadygotał lekko.
− Nie podoba mi się to, Hernan. Myślałem, że umiesz się bardziej kontrolować. Wiesz, że twoje wybryki mogą też wpłynąć na moją reputację?
− Spokojnie, nikt mnie z tą sprawą nie połączy. To w końcu głupi Cyganie. Może i są poganami, ale wiedzą, co oznacza zadzieranie z wysłannikiem Najwyższego.
− Jesteś głupszy niż myślałem.
− Mówisz, jakbyś sam nie lubił się zabawić. – W głosie mężczyzny dało się słyszeć kpinę. – Już zapomniałeś, jak ci się podobało ostatnim razem?
− Wypluj to. – Dyrektor Perez wstał z miejsca i zaczął się przechadzać po sali. – Wtedy twój brat wszystko załatwił. Dziewczyna miała piętnaście lat.
− Jakby ci to kiedykolwiek przeszkadzało.
− Starzy zboczeńcy, o czym wy mówicie? – Vidal nie mógł przejść obojętnie, słysząc tę wymianę zdań. Jasne było, że wykorzystali jakąś niewinną romską dziewczynę i to nie pierwszy raz, a teraz bali się konsekwencji. Valentinowi zrobiło się niedobrze na samą myśl.
− Sam przygruchałeś sobie młodszą Cyganeczkę, a nas osądzasz? Dobre sobie. – Ojciec Horacio prychnął głośno, zupełnie nie przypominając tego grubego jegomościa zza ambony, który prawił morały wszystkim mieszkańcom co niedzielę.
− Dobrze zrozumiałem, ta sprawa sprzed dziesięciu lat… to wasza sprawka? – Valentin nie wiedział, czy bardziej ma ochotę ich uderzyć czy może zwymiotować. W romskich kręgach zwykle nie mówiło się o takich rzeczach, ale jego żona Esmeralda nadal miała uszy wszędzie i opowiedziała mu co nieco na ten temat. – Tamta dziewczyna została wygnana.
− Więc zrobiliśmy jej przysługę. – Horacio spojrzał wprost na Vidala, mierząc go zniesmaczonym wzrokiem. – Wolałbyś, żeby któryś z nas dobrał się do twoich córek? Młodsza jest niezła, dużo dojrzalsza niż by na to wskazywał jej wiek, jeśli wiesz co mam na myśli.
Sutanna księdza gwałtownie uniosła się do góry, odsłaniając jego blade kostki, kiedy Valentin Vidal podszedł do niego i złapał go za materiał na piersiach. Koloratka wykrzywiła się groteskowo, ale obrzydliwy uśmiech nie zszedł z twarzy Hernana Fernandeza. Z tej odległości Vidal mógł doskonale wyczuć alkohol, ale to wcale nie usprawiedliwiało chorych komentarzy klechy. Dick Perez natomiast stał przy tablicy z rękami założonymi za siebie i wyglądał na lekko zawstydzonego. Nie był święty, ale przynajmniej nie obnosił się ze swoimi zboczeniami.
− Zapominacie chyba, że mój zięć jest policjantem. – Valentin postanowił im obu o tym przypomnieć. Tak na wszelki wypadek.
− Rzeczywiście. Niezły z niego pożytek w mieście, skoro od roku siedzi w Afganistanie. – Perez tym razem włączył się do dyskusji. Nienawidził Vala i jego wtrącania się w sprawy innych ludzi. – Odejdź, Valentin, to ciebie nie dotyczy.
Vidal miał ochotę uderzyć rywala ponownie. Tak jak wtedy, kiedy dowiedział się o jego niecnych zamiarach wobec uczennic, tak jak wtedy, kiedy dowiedział się prawdy o Araceli i o tym, dlaczego mogła spaść tamtej nocy z dachu. Do dzisiaj czuł dreszcz na plecach, kiedy przypominał sobie rozmowę z Ingrid Lopez, która poskładała wszystko do kupy.
− Val, idziesz? – do sali religii zajrzał chudy dziewięciolatek, podejrzliwym wzrokiem omiatając tę przedziwną scenę i próbując to wszystko zrozumieć.
− Tak, już idę. Zagramy coś z klasyki.
− Jimi Hendrix? – Chłopak uśmiechnął się szeroko, a przez twarz Valentina przemknął ledwo widoczny uśmiech, do którego musiał się zmusić, by nie denerwować chłopca. Nie miał siły tłumaczyć, że nie o taką klasykę mu chodziło.
− I na Boga, Vidal, zrób coś z tym fortepianem – odezwał się niespodziewanie Dick, pocierając skroń i przymykając oczy. – Wydaje okropne dźwięki.
− To pianino – sprostował mały Jordan, czując, że niechęć Valentina do tej osoby i jemu się udziela. Jak można mylić te dwa instrumenty?
− A ten to kto? – warknął Ricardo w stronę Horacia, który miał minę, jakby sam znosił dzieciaka tylko ze względu na swojego brata, który przyjaźnił się z Guzmanami.
− Syn Fabiana. Nie ten utalentowany, tylko ten przygłupi.
Jordan zrobił wściekłą miną i pewnie gdyby stał bliżej, nadepnąłby księdzu na stopę obutą w drogie lakierki, ale Valentin chwycił go za ramiona i zabrał do klasy muzyki, nie chcąc prowokować więcej scysji. Do końca dnia jednak nauczyciel nie mógł się już skupić na lekcji. Słyszał jak Jordan gra, ale z czasem przestał się wsłuchiwać – zamiast tego w głowie dźwięczały mu słowa Horacia i Ricarda. Zgwałcili niewinną dziewczynę, Romkę. Pewnie nie tylko jedną i bali się, że ktoś ich z tą sprawą powiąże. Kryli swoje tyłki. Może Horacio też maczał palce w wypadku jego dawnej uczennicy, Araceli, może rozgrzeszał co niedzielę Dicka i śmiali się z tego wszystkiego. Valentin Vidal poczuł, że kręci mu się w głowie. Od jakiegoś czasu cierpiał na migreny, ale żona zwalała to na karb pracy i parnej pogody. Dziś jednak ból niemal rozsadzał mu czaszkę, co tylko pogorszyło się po scenie, jaką zrobił księdzu i dyrektorowi. Przed oczami pojawiły się białe plamy. Słyszał wciąż jakby z oddali przebrzydłe śmiechy Horacia i Dicka.
− Val, wszystko dobrze? Val!
Stary saksofon upadł na ziemię z głośnym brzdękiem, ale Jordan nie zastanawiał się, czy go uszkodził. Dopadł do mentora, który przewrócił się na ziemię, uderzając głową o zimną podłogę.
− Val? Valentin! – Guzman chudymi rękoma próbował potrząsnąć lekko nauczycielem, by przywołać go do świadomości. Na nic się zdały szkolne zajęcia z reanimacji. Mężczyzna oddychał, ale jakby w ogóle nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Cały był zesztywniały i nie mógł się wysłowić. Chłopiec podjął decyzję natychmiastowo – pobiegł do sali od religii, gdzie dopiero co widział miejscowego księdza i tego dziwnego faceta, którego Vidal tak nie cierpiał, a który był dyrektorem liceum. – Niech mi ksiądz pomoże! Valentin… coś mu się stało!
Horacio i Dick szykowali się już do wyjścia. Zerknęli na dzieciaka jakby był totalnym utrapieniem. Ksiądz wzdychając ciężko spojrzał na zegarek.
− Ja już skończyłem pracę na dziś – poinformował ich Perez, jakby spodziewał się, że któryś może chcieć poprosić go o pomoc.
− Ja też. – Ksiądz wzruszył ramionami.
Obaj udali się do drzwi, a Jordan dopadł do księdza, którego dobrze znał i złapał go za rękaw sutanny, ciągnąc z prawdziwą desperacją.
− Proszę księdza, proszę, on cierpi! Niech ojciec zadzwoni po pogotowie!
− Irytujące. – Horacio wyrwał rękę zamaszyście, a dzieciak zachwiał się w miejscu.
− Może powinniśmy to sprawdzić? – Perez rzucił od niechcenia, patrząc się w ciemny korytarz i zastanawiając się, czy to możliwe, że jego rywal rzeczywiście zasłabł i potrzebował karetki.
− Daj spokój, Vidal ściemnia. A nawet jeśli nie… − Hernan Fernandez ściszył głos do szeptu i nachylił się bliżej dyrektora, by uczeń nie mógł go usłyszeć. – To dla nas lepiej. Nigdy nie wiadomo, czy nie puści pary z ust. Ja jestem bezpieczny, ale ty… Araceli była też jego uczennicą.
Ricardo Perez cały się spiął, ale w głębi ducha czuł, że ksiądz ma rację. Opuścili szkołę, zostawiając chłopca samego, który w amoku pobiegł ile sił w płucach do gabinetu dyrektora, by wykonać telefon na pogotowie. Kiedy wrócił do Valentina, ten nadal leżał w miejscu, w którym go zostawił.
− Spokojnie, Val, pomoc już w drodze – powiedział głośno i wyraźnie, klękając przy nauczycielu. W gruncie rzeczy nie miał pojęcia, czy mężczyzna w ogóle go słyszy. Miał dziwny wzrok, a jego powieki opadły groteskowo tak, że osoba postronna mogłaby uznać, że jest zmęczony i chciałby się położyć spać. Złapał go za rękę i ścisnąć mocno, ale Valentin nie odwzajemnił tego uścisku. Ręce miał bezwładne i Jordan zaczął się przeraźliwie bać. Już sam nie wiedział, czy to serce Valentina czy jego własne biło jak szalone.
− Ja… yhmm… Hor… − próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywały się tylko strzępy niezrozumiałych słów.
− Nic nie mów, Val, odpoczywaj, wszystko będzie dobrze.
Wiedział, że nie będzie. Czuł to, zanim usłyszał od personelu medycznego. Ściskał jego dłoń jeszcze długo po tym, jak stała się lodowata i nie chciał puścić, nawet kiedy sanitariusze prosili go, by się odsunął. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale w końcu czyjeś ręce odsunęły go od zmarłego. Były niespodziewanie delikatne i na pewno nie należały do żadnego z jego rodziców. Kiedy zerknął do góry, by zobaczyć, z kim ma do czynienia, jego oczom ukazała się wykrzywiona bólem twarz starszej kobiety. Angelica Pascal przygarnęła chłopca do siebie, by nie musiał patrzeć, jak ratownicy medyczni zabezpieczają ciało Valentina Vidala i wsadzają w obrzydliwy czarny worek.
− Oni go po prostu zostawili – mruknął Jordi, bardziej do siebie niż do nauczycielki.
− Już dobrze, Jordi, wszystko będzie dobrze. – Kłamała, bo sama w to nie wierzyła. Odeszła ze szkoły kilka dni później. Bez Vala nie była już w stanie wytrzymać w towarzystwie dyrektora Pereza.


− Panna Santillana będzie na ciebie czekać po szkole. I spokojnie, zdążysz na trening. Uprzedzę ją.
Perez wyrwał go z rozmyślań, powodując, że zacisnął dłoń na kluczyku nieco zbyt mocno. Zabolało. Miał ochotę powiedzieć mu parę niecenzuralnych słów, ale ubiegły go dźwięki z sali obok. Anita Vidal właśnie prowadziła zajęcia z muzyki, co dla Dicka okazało się być utrapieniem. Rozmasował skronie, marszcząc nos.
− Na litość boską, czy ona może wreszcie coś zrobić z tym fortepianem? – krzyknął, a reszta uczniów spojrzała na niego przestraszona, nie rozumując o co tyle krzyku. W końcu sam twierdził, że sprzęt w szkole jest bardzo dobry i w stu procentach sprawny.
− To jest pianino, ty imbecylu.
Zanim Perez zdążył przetworzyć słowa Jordana, ten zabrał plecak i wyszedł z sali, trzaskając drzwiami akurat przy akompaniamencie dzwonka na przerwę.

***

Marcus Delgado w ostatnim czasie powtarzał słowa „wszystko okej” tak często, że pewnie gdyby nie był Marcusem, w końcu sam by w to uwierzył. Miał już powoli dosyć tej wszechobecnej litości. Był wdzięczny Quenowi i Felixowi, że o nic go nie pytali – oni również się martwili, ale zbyt dobrze go znali i wiedzieli, że otworzy się przed nimi, kiedy będzie na to gotowy. Brunet nie miał zamiaru otwierać się nigdy. Miał sekret, którego nie mógł wyjawić nikomu i musiał go zabrać do grobu, dla dobra nie tylko swojego, ale wszystkich osób, na których mu zależało.
Tego dnia pojawił się szybciej na popołudniowym treningu piłki nożnej, nie chcąc dawać Oliverowi powodów do złośliwych komentarzy. Od kiedy na meczu wyjazdowym Bruni dał mu do zrozumienia, że podejrzewa go o maczanie palców w zniknięciu Jasona Mirandy, był cały czas w podwyższonej gotowości. Kiedy mijał nauczyciela na korytarzu, jego mięśnie same się spinały, jakby gotował się do walki. Wiedział, że człowiek tak spostrzegawczy jak Oliver pewnie to dostrzegał, ale nie dbał o to. Kiedy wyszedł na murawę w stroju do ćwiczeń, zdziwił się, że nie jest na boisku sam.
− Nie poszedłeś na szlaban do Julietty? – zapytał Jordana, podbiegając do niego, by wspólnie się rozgrzać. Guzman kopnął w jego stronę piłkę.
− Nie.
− Wiesz, że dostaniesz naganę?
− Tak. – Szatyn uśmiechnął się półgębkiem, jak to miał w zwyczaju.
− A cieszy cię to, bo…?
− Bo mój ojciec będzie musiał przyjść do szkoły. – Jordi kopnął piłkę odrobinę zbyt mocno i Marcus musiał przyjąć ją na swoją klatkę piersiową. Kiedy Delgado spojrzał na niego jak na ostatniego szaleńca, wywrócił oczami, postanawiając wyjaśnić: − Fabian sypiał kiedyś z Juliettą.
− Och – wyrwało się Marcusowi. – Skąd wiesz?
− No raczej nie od niego. – Guzman roześmiał się, na chwilę zatrzymując piłkę u siebie i wykonując żonglerkę. – Czytam w jego języku ciała lepiej niż po hiszpańsku. Nie lubią się.
− Po co chcesz go prowokować? Nie obraź się, ale na twoim miejscu po prostu odwaliłbym ten szlaban i miał to z głowy.
− Dlaczego tylko ja mam się czuć niekomfortowo? – Jordan spojrzał na kolegę z lekkim wyrzutem. Nie prosił o takie rady. – Skoro pieprzy co popadnie, to niech weźmie za to odpowiedzialność. Perezowi już całkiem na mózg padło, jeśli myśli, że będę zostawał po lekcjach z byłą kochanką ojca i udawał, że wszystko jest w porządku.
− Jak uważasz. – Marcus dał za wygraną. Jordan nigdy nie słuchał dobrych rad i robił, co mu się żywnie podobało.
W tym samym czasie na boisku zaczęła się pojawiać reszta drużyny, łącznie z Oliverem Brunim i Hugiem Delgado, którzy nadzorowali treningi. Marcus rozproszył się na chwilę i oberwał piłką w piszczel.
− Co jest, bujasz w obłokach? Tak ci spieszno do dziewczyny czy co? – Jordan zmarszczył brwi, zauważając, że przewodniczący szkoły jest jakiś nieswój.
− Adora nie jest moją dziewczyną – odpowiedział machinalnie Marcus, zastanawiając się, czy ją pytają o to równie często. Być może miała już tego dosyć. To on nieświadomie sprowadził na nią falę hejtu i było mu z tego powodu wstyd. Teraz jednak jego myśli zaprzątał trener drużyny. – Boli go ręka. Ledwo nią rusza – zauważył, mrucząc bardziej do siebie pod nosem, niż informując Jordi’ego.
Guzman podążył za wzrokiem Delgado i przez chwilę obserwował, jak Oliver Bruni wymienia spostrzeżenia z Hugiem, trzymając w prawej ręce podkładkę do notowania. Nie ruszał w ogóle lewym barkiem i o to chodziło Marcusowi – wyglądało to tak, jakby celowo trzymał rękę unieruchomioną.
− Pewnie nadwerężył ramię, kiedy robił sobie dobrze. – Jordan walił prosto z mostu. – Skoro jego chłopaka nie ma już w mieście, to musi sobie radzić sam.
− Co masz na myśli? – Marcus złapał piłkę w dłonie, na chwilę przestając ćwiczyć, bo komentarz kolegi go zaintrygował.
− No wiesz, tego ulizanego Amerykanina, Jasona. – Jordan wzruszył ramionami, nie rozumiejąc, dlaczego to takie ważne. – Myślisz, że tak dla zabawy oprowadzał „przyjaciela z Ameryki” po miasteczku? – Guzman roześmiał się, w powietrzu zakreślając cudzysłów, kiedy wypowiadał te słowa.
− Zamiast tyle gadać, weźcie się lepiej za ćwiczenia. – Niespodziewanie przebiegł koło nich Ignacio Fernandez, nie mogąc się powstrzymać, by nie rzucić złośliwego komentarza.
− Tak sobie właśnie dyskutujemy z Marcusem, że ty i trener Bruni macie coś wspólnego – rzucił w jego stronę Jordan, a kiedy Nacho nie rozumiał, o co mu chodzi, dodał: − Obaj macie słabość do przystojnych facetów.
Nacho pobladł, z niepokojem patrząc na Marcusa, czy słyszał ten komentarz z ust Jordana, ale ten na szczęście przypatrywał się nadal Oliverowi. Fernandez chciał chyba coś odpowiedzieć, ale ani nie był w stanie, ani nie miał takiej sposobności, bo trener zawołał wszystkich zawodników do siebie, więc zbiegli się, by mógł przekazać im wskazówki.
− Poćwiczymy dzisiaj w nieco innym układzie – zakomunikował Oliver, dyktując Hugowi, by coś zapisał na zmywalnej tablicy. Sam lewe ramię nadal trzymał sztywno przy boku. – Fernandez, przenoszę cię na pozycję bramkarza.
− Co? Kiedy ja gram jako środkowy obrońca! – oburzył się syn ordynatora, nie rozumiejąc, skąd te nagłe zmiany.
− I będziesz bronił dalej, tyle że gole na bramce – poinformował go Bruni, nawet na niego nie patrząc. – Wymienisz się z kolegą, który ma obecnie lepszą wytrzymałość od ciebie. I który potrafi grać zespołowo.
Wszyscy przypatrywali się trenerowi z niepewnością. Zaszło jeszcze kilka zmian, paru zawodników pozmieniało pozycję lub czekało w zawieszeniu, nie wiedząc, czy w kolejnym meczu wyjdą w pierwszym składzie. Nikomu się to nie podobało, choć trener miał swoje powody i trudno było się nie zgodzić z jego wskazówkami.
− Delgado, zdejmuję cię ze środkowego napastnika – powiedział w końcu Oliver i po tych słowach zapadła cisza jak makiem zasiał. – Będziesz cofniętym napastnikiem. Jakieś obiekcje?
− Nie, trenerze – odpowiedział brunet. Czuł, że Bruni od dawna o tym myślał i wcale nie mógł go za to winić. Ostatnimi czasy nie wykorzystywał swoich okazji i nie strzelał goli tak jak powinien.
− Ja mam zastrzeżenie. – Jordan podniósł dłoń, jakby zgłaszał się do odpowiedzi, ale nie czekał na pozwolenie. Patrzył z lekkim zdziwieniem, jak Marcus przyjął zmianę roli bez mrugnięcia okiem. – Drugi napastnik to moja pozycja. Może mam usiąść na ławce rezerwowych?
− Nie wygłupiaj się, przechodzisz na środek. Chyba że wolisz grzać ławę, droga wolna.
− Ale Marcus strzela najwięcej goli. Jest najwyższy, potrzebujemy na tej pozycji kogoś silnego. Bez obrazy, ale ja lepiej się nadaje na drugiego napastnika, jestem szybszy i lepiej drybluję. – Jordan założył ręce na piersi i patrzył na Olivera, jakby go prowokował do zmiany decyzji.
− Jeszcze chwila, a pomyślę, że nie jesteś ani napastnikiem, ani pomocnikiem ani żadnym innym zawodnikiem, tylko trenerem tej drużyny. Przypomnij mi, Guzman, kto jest trenerem? – Bruni zmrużył oczy, czując, że cierpliwość go opuszcza.
− Te decyzje są do bani. Uznałem, że ktoś powinien panu powiedzieć.
− Delgado ostatnio nie strzela tyle goli co kiedyś, o czym dobitnie się przekonaliśmy na meczu wyjazdowym.
− Mecz wyjazdowy nauczył nas też, że powinniśmy postawić bardziej na obronę, a nie na atak – zauważył Vincenzo, a Hugo to podłapał.
− I dlatego przechodzisz na pomocnika defensywnego – poinformował go mężczyzna, rzucając w jego stronę ręcznik, by mógł wytrzeć spocone czoło. – Czy komuś jeszcze nie podobają się decyzje trenera?
− Żenada – mruknął Jordi pod nosem, co nie uszło uwadze Huga, ale nic nie powiedział. Z tym chłopakiem i tak było jak z grochem o ścianę.
− W poniedziałek macie się stawić wszyscy punkt siódma rano w gabinecie pielęgniarki. Robimy testy. Mam nadzieję, że jesteście czyści. – Oliver spojrzał po wszystkich badawczym wzrokiem. Kilka osób odwróciło wzrok jakby się zawstydziło.
− Jestem czysty jak łza. Tatuś nauczył mnie jak używać gumek. – Jordan nie miał zamiaru już się ani trochę hamować. Wkurzyły go nowe decyzje, a jeszcze bardziej to, że Marcus przyjął to z takim spokojem. Jakby on i Bruni mieli jakiś wewnętrzny zatarg.
− Ogarnij się, Guzman, chodzi o testy antynarkotykowe, nie na choroby weneryczne.
− Nigdy nie brałem – odpowiedział Jordi dobitnie, bo jego żart nie został odebrany przychylnie. Tym samym nie pozostawił cienia wątpliwości wobec tego, że nie popiera narkotyków. Zerknął jednak z ukosa na Enza, który miał niewyraźny wzrok. – W porządku? – zagadnął kolegę, kiedy byli już w szatni po treningu. – Chyba pojawisz się w poniedziałek?
− Nie musisz mi matkować, Guzman. Będę. – Vincenzo Diaz zatrzasnął swoją szafkę z impetem, chcąc podkreślić, że jest czysty, ale nie był pewny, czy Guzman mu uwierzył.
− Co to miało być, Marcus? Nic nie powiedziałeś. – Jordi oparł się o metalową powierzchnię, przypatrując się Delgado, który ubierał się w czyste ubrania po prysznicu. – Pasuje ci to, że Bruni cię zdegradował?
− Nie zdegradował, tylko przydzielił pozycję, która lepiej do mnie pasuje. – Brunet wciągnął koszulkę przez głowę, wzruszając ramionami. – Powinieneś się cieszyć ze zmiany, będziesz strzelał więcej goli, a to na pewno zainteresuje skautów.
− Tak, jestem wniebowzięty. – Guzman był wkurzony i nie ulegało to żadnej wątpliwości. – Na poprzedniej pozycji miałem szansę się wykazać i realnie zwrócić uwagę skautów. Teraz będę musiał walczyć w polu karnym o każdą okazję z większymi i silniejszymi ode mnie, więc moje statystyki drastycznie spadną. Co ty masz w głowie, Marcus? Jesteś idealnym środkowym napastnikiem.
− Daj spokój, poradzisz sobie. – Marcus był podobnego zdania co Jordi, ale potwierdzenie tego nic by mu nie dało. Wolał nie nakręcać i tak już nabuzowanego młodego Guzmana. − Trener miał rację, ja ostatnio nie byłem w formie.
− Ostatnio jesteś fiutem. – Jordan wkurzony zabrał swoją torbę i zarzucił ją sobie na ramię. – Weź się w garść, Trzynastka. Cokolwiek się z tobą dzieje, nie służy ani tobie, ani drużynie.
Te słowa dźwięczały w uszach Marcusa jeszcze długo po lekcjach i nawet w domu Adory, gdzie stał nad kołyską Beatriz i patrzył jak śpi zupełnie nieświadoma tego całego zła, które ją otacza. To była jedyna istota na świecie, która nie patrzyła na niego ani z litością, ani wściekłością czy żalem. Nie chciała jego śmierci ani upokorzenia. Chciał, żeby tak pozostało na zawsze, żeby nigdy nie musiała się zadręczać takimi rzeczami. Żeby nigdy się nie dowiedziała o tym, co zrobił. Żeby pamiętała go jako dobrego wujka, który zrobiłby dla niej wszystko. Marcus nie zastanawiając się zbyt długo, ściągnął z szyi złoty łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej. Należał do prababci, rozdała takie wszystkim wnukom, a potem one przekazały swoim dzieciom. Hugo nosił identyczny, dostał go od swojej matki, Soni, a Marcus miał ten medalik jako ostatnią pamiątkę po ojcu. Adrian miał na sobie ten medalik, kiedy zginął w Afganistanie. Nie ochronił go, ale miał nadzieję, że z Beatriz będzie inaczej.
− Co to? – Adora podeszła do przyjaciela, przyglądając się mu badawczo i patrząc, jak kładzie na kołderce niemowlęcia złoty łańcuszek. – Marcus…
− Jej się bardziej przyda. I tak nigdy nie byłem zbyt wierzący – wyjaśnił, wzruszając ramionami i opierając się o kołyskę. – Dasz jej go, jak podrośnie.
− Sam jej go dasz. – Adora uśmiechnęła się i poszła po zeszyty, by mogli odrobić razem lekcje.
Marcus odwzajemnił uśmiech, ale nie zamierzał jej uświadamiać, że być może nigdy nie będzie miał ku temu okazji.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:14:26 20-10-23    Temat postu:

TEMPORADA III CAPITULO 142 cz. 1
OLIVIA/FELIX/CAMILO/ANGELICA/JORDAN/IVAN/QUEN/OSCAR/OLIVER/SERGIO/LUCAS/FABIAN


Zaciągnęła Ruby na zakupy, a potem prosto do swojego domu. Gadała jak najęta – o szkole, o egzaminach, o mundurkach, które nie pozwalały wyrażać osobowości, o ciuchach, które zamierza nosić, kiedy skończy się liceum, o studiach, o musicalu Felixa, o dzieciństwie, kiedy jeździli do domku letniskowego Guzmanów, wspomniała nawet o Roque, choć nie była świadoma, że chłopak przyjaźnił się z Valdez. Olivia Bustamante mówiła tak szybko i tak dużo, jakby nie chciała dać ani sobie ani Ruby przestrzeni do rozmyślania na nieprzyjemne tematy. Siostra Ingrid czuła, że kręci jej się w głowie od nieustannej wdychania perfum w galerii handlowej, do której zaszły po szkole. I kiedy siedziała na dużym łóżku Bustamante w jej pokoju, patrząc, jak dziewczyna przymierza nowe stroje, czuła się dziwnie. Olivia nigdy się z nią nie przyjaźniła. Była popularną dziewczyną, zawsze dobrą uczennicą, udzielała się w kółkach zainteresowań i trochę zadzierała nosa, podczas gdy Ruby i Enzo chodzili własnymi ścieżkami. Należeli do oddzielnych obozów, ale połączyła je wspólna trauma. Nigdy nie nazwały tego po imieniu, ale obie wiedziały, co to oznacza.
− Przymierz, będzie na tobie dobrze leżeć. Ja ostatnio przytyłam. – Rzuciła w stronę koleżanki obcisłą sukienkę, a Ruby złapała ją niepewnie. Olivia musiała mieć udar, jeśli sądziła, że wyszłaby w czymś takim na ulicę.
− Nie noszę sukienek.
− Masz zamiar do końca życia chodzić w habicie? W tym mundurku, który Perez pewnie sam projektował? Chociaż, może lepiej go nie prowokować.
− Mówiłam ci, że nie wiem, czy to on.
− Wiem, ale to musi być ktoś stąd. Raczej nie ktoś przejezdny. – Olivia wciągnęła bluzę od dresu, rozpuściła włosy i zaczęła je czesać przed lustrem. Miała smutny wzrok. – Powiem Marcusowi, żeby miał na ciebie oko.
− Olivio…
− To dobry przyjaciel. Tylko dzięki niemu wróciłam do szkoły. – Bustamante czesała blond włosy odrobinę zbyt gwałtownie, mimo że były już całkiem gładkie i rozczesane. – Jeśli ktoś będzie cię nagabywał, jeśli ktoś będzie czegoś próbował, idź z tym od razu do Marcusa albo do mnie. Pomożemy ci.
Ruby nie miała siły tłumaczyć, że ostatnim czego chciała, to robienie z siebie ofiary i proszenie o pomoc przewodniczącego szkoły, który jakby nie było, też był facetem. Był też co prawda dawnym najlepszym przyjacielem Roque i bardzo dbał o Adorę, ale to nadal chłopak.
− Już wróciłaś? A co z zajęciami z siatkówki? – Jimena Bustamante pchnęła uchylone drzwi do pokoju córki, zdejmując po drodze kolczyki. Było widać, że jest zmęczona.
− Odwołane – skłamała gładko Olivia. Tego dnia nie chciała oglądać trenera Bruni’ego, ale przecież nikt nie musiał o tym wiedzieć. – Mamo, pamiętasz Ruby? – wskazała na koleżankę, która pomachała ręką pani Bustamante.
− Tak, oczywiście. Witaj, Ruby. – Jimena uśmiechnęła się serdecznie. – Jadłyście obiad? Gilda coś wam przygotuje.
− Jadłyśmy. Jutro masz się stawić u dyrektora o dziewiątej trzydzieści. Wspomniał coś o nieodpowiednim mundurku.
− Dziewiąta trzydzieści? Czy ten człowiek nie zdaje sobie sprawę, gdzie ja pracuję? – Kobieta złapała się za głowę, nie mogąc pojąc, co siedziało w głowie Dicka Pereza. – Co znów zmalowałaś z tym mundurkiem?
− No bo… − Nastolatka odwróciła się na krześle i spojrzała z wyrzutem na matkę. – Każe nam nosić te habity do kostek, przecież to nie ma sensu. Ruby, pokaż się! – Wskazała na koleżankę, która miała na sobie staroświecki strój, a Jimena się skrzywiła.
− Nawet za moich czasów nie mieliśmy takiego rygoru. Dziewczyny robiły sobie własne projekty. Debora Guzman kiedyś przyszła w tak krótkiej spódniczce, żeby pokazać sprzeciw, że widać jej było majtki. Oberwała linijką po łapach od Pereza.
− I pewnie rodzice mieli to gdzieś? – Olivia rzuciła Ruby spojrzenie w stylu „eh te historie starych ludzi”.
− Rodzice? A kto tam kiedyś kłopotał rodziców takim czymś? Zagryzało się zęby i chłodziło się dłonie pod zimną wodą. – Jimena lekko się uśmiechnęła. – Ivan i Basty obrzucili gabinet dyrektora zgniłymi jajkami. Wtedy tak się to załatwiało.
− Czy ja też mogę obrzucić dyrektora jajkami albo pomidorami?
− Oszalałaś? Co wolno wojewodzie… − Jimena odchrząknęła, nie chcąc dokańczać zdania. – Felix już i tak wystarczająco mocno działa dyrektorowi na nerwy. Nie drażnij go i ty. Potrzebujesz dobrych punktów z zachowania, żeby mieć ładne świadectwo. Pójdę do niego i wyjaśnię sprawę. Postaraj się jednak zakrywać nogi, nie ma sensu prowokować niewygodnych sytuacji. Kobieta powinna pamiętać, że jeśli sama o siebie nie zadba, to nikt nie zrobi tego za nią. Miło cię było widzieć, Ruby – dodała na koniec z uśmiechem i zamknęła za sobą drzwi.
− Kłamała, wcale cię nie pamięta. – Olivia wykrzywiła się w stronę Valdez, po czym ponownie spojrzała w lustro. – Ale co do jednego ma rację. Nie możemy polegać na innych. Musimy same wziąć sprawy w swoje ręce.

***
Nie mógł przestać myśleć o propozycji Lidii. Wiedział, że wywiad z Łucznikiem to świetny materiał na bloga, ale czuł, że ojcu nie spodoba się, jeśli będzie grzebał w tej sprawie. Tylko że Basty nie musiał przecież o niczym wiedzieć. Nie czytał szkolnych gazetek, a tym bardziej nie zaglądał do Internetu, bo od razu rozpoznałby tożsamość La Voz de Cristal. Mimo wszystko Felix był w kropce. Ingrid Lopez zapewne to właśnie miała na myśli, kiedy kazała mu wyjść ze swojej strefy komfortu i opisać coś ważnego dla miasta, ale jak tutaj przeprowadzić wywiad z człowiekiem, który ukrywał się przed wszystkimi i był nieuchwytny nawet dla policji?
Młody Castellano przyłapywał się na tym, że wychodzi z domu wieczorami i snuje się po okolicy, mając cichą nadzieję, że po prostu natknie się na zamaskowanego mściciela. Było to głupie, ale nie miał żadnej alternatywy. Czuł, że Łucznik nie jest osobą skorą do udzielania wywiadów i bardzo by się zdziwił, gdyby udało mu się go namówić na krótką rozmowę, ale jako dziennikarz z zamiłowania nie byłby sobą, gdyby nie spróbował.
− Można wiedzieć, o której to się wraca do domu? – Głęboki głos Basty’ego dobiegł z ciemnego salonu, kiedy nastolatek próbował przemknąć cichaczem na górę.
Oślepiło go światło lampy i już po chwili zobaczył ojca siedzącego w pidżamie w fotelu. Musiał długo czekać na tę chwilę i Felix się zawstydził. Ten jeden jedyny dzień, kiedy ojciec mógł się wyspać, musiał czekać na niego, żeby upewnić się, że nic mu się nie stało. Nastolatek zszedł z kilku schodów, które już zdążył pokonać i stanął w świetle lampy z niewinną miną. Ściągnął z głowy kaptur ciemnej bluzy i postanowił zrobić to, co robił najlepiej. Ściemniać.
− Jeszcze nie ma pierwszej – odpowiedział, od niechcenia zerkając na zegarek, a Basty zmarszczył brwi.
− Masz godzinę policyjną o jedenastej.
− Byłem pobiegać. Muszę ćwiczyć przed zawodami. – Cóż, nie było to do końca kłamstwem, bo powinien bardziej się przyłożyć do treningów pływackich i miał nadzieję, że ojciec spojrzy na niego przez to przychylnym okiem.
− Od kiedy biegasz?
− Czasem mi się zdarza.
− Nie jesteś w ogóle spocony.
− Nie pocę się łatwo, przecież wiesz.
− Gdzie biegałeś?
− Niedaleko, wokół sadu Delgadów i nad jeziorem.
− Ciekawe.
− Widzę, że pełnienie obowiązków szeryfa ci się udzieliło, skoro przesłuchujesz własnego syna. – Felix założył ręce na piersi, próbując odwrócić role i chyba mu się to udało, bo Basty odchrząknął lekko zawstydzony. – Chcesz mnie też przeszukać?
− Nie bądź niemądry. – Castellano wstał z fotela i podszedł do syna, który nadal miał niewinną minkę. Chyba nie wywęszył nic podejrzanego.
− Idź zaraz spać, jutro szkoła. I jeśli chcesz pobiegać, zrób to wcześniej. Wiesz przecież, że ostatnio nie jest w mieście bezpiecznie.
− Dobrze, tato. – Felix pokornie pokiwał głową, a zaraz potem się skrzywił, kiedy ojciec niespodziewanie złapał go za prawy biceps i lekko ścisnął.
− Zamiast biegać powinieneś trochę więcej czasu spędzić na siłowni – stwierdził, dając synowi dobrą radę, ale nieświadomie go uraził.
− Tato!
− No co, tak tylko mówię. Jesteś strasznie chudy. Dobranoc, Felix.
Mimo że jego duma lekko ucierpiała, z ulgą odetchnął, odprowadzając ojca wzrokiem do jego sypialni. Sam również udał się do swojego pokoju i miał zamiar jeszcze przestudiować pomysły, które ludzie podesłali mu na bloga, ale wtedy w ciemności korytarza zobaczył parę błyszczących oczu i ciche „Psst!”.
− Czemu nie śpisz? – wyszeptał, podchodząc do drzwi pokoju siostry, które ta uchyliła szerzej, by go wpuścić. – I dlaczego pozwalasz Syriuszowi tu spać, mówiłem, że powinien wiedzieć, gdzie jego miejsce. Syriusz, sio!
Syriusz zawarczał wściekle na Castellano, więc ten cofnął rękę w obawie przed ugryzieniem. Pies był z siebie wyraźnie zadowolony i tylko wygodniej poprawił się na łóżku Elli. Felix zajął krzesło po drugiej stronie pomieszczenia, woląc nie ryzykować.
− Byłeś szukać Łucznika – zaczęła bez ogródek jego młodsza siostra i chociaż pora mogłaby wskazywać, że już dawno powinna smacznie spać, on wiedział, że tylko czekała aż wróci do domu, żeby z nim o tym porozmawiać. – Widziałam się z nim.
− CO?!
− Cicho, chcesz żeby tata znów dał nam szlaban?
− Ella, ja jestem prawie dorosły, ty jesteś dzieckiem. Masz pojęcie, jakie to niebezpieczne?
− Jestem tylko cztery lata młodsza od ciebie, nie traktuj mnie jak jakiegoś berbecia!
− Po co w ogóle się z nim widziałaś? Albo inaczej – Felix sam przed sobą musiał przyznać, że siostra go zaintrygowała – jak udało ci się z nim skontaktować?
Ella opowiedziała mu o plakatach i o tym, co udało jej się wcześniej podsłuchać w gabinecie nauczyciela włoskiego. Felix słuchał z uwagą, bo choć martwił się o dziewczynkę i uważał, że postąpiła lekkomyślnie, sam też nie należał do rozsądnych i zrobiłby dokładnie to samo. Kiedy skończyła, nie wiedział, co powiedzieć.
− Co o tym myślisz?
− Myślę, że Mazzarello to śliski typek i szpieguje dla Los Zetas. I z tego co powiedziałaś wynika, że nie chce, żeby ucierpieli niewinni.
− Problem w tym, że Los Zetas w nosie mają niewinnych. Wywnioskowałam, że Odin się niecierpliwi. Chyba ma nóż na gardle. – Ella podrapała się po głowie zabawką Syriusza. Pies zaskomlał cicho, więc oddała mu jego własność.
− Co ty nie powiesz? Też byłbym podenerwowany, gdyby taki świr jak Villanueva chciał mnie dopaść.
− Słyszałeś o strzelaninie w El Paraiso? – Elli zaświeciły oczy, kiedy próbowała podjąć ważny temat.
− Tak, oni ciągle coś odwalają. – Felix machnął ręką, niespecjalnie przywiązując wagę do tego, co ludzie Villanuevy robili za zamkniętymi drzwiami baru.
− Tym razem było inaczej. Podsłuchałam tatę, jak rozmawiał z Ursulą. Łucznik był na miejscu. Wziął sobie do serca moją radę i postanowił zakończyć spór między kartelami! – Ella klasnęła w ręce zadowolona z siebie, a Felix spojrzał na nią z politowaniem. – No co?
− Oj, biedactwo. – Starszy brat potraktował ją protekcjonalnie i pogłaskał po głowie, wyraźnie się naigrywając. – Jeśli to prawda, to tylko dolał oliwy do ognia. Jeśli pomógł Templariuszom, automatycznie znalazł się na czarnej liście Los Zetas.
− Więc… czy ja wydałam na niego wyrok śmierci? – Trzynastolatka zatkała usta rękami, blednąc nagle i czując się winna, że wciągnęła w to zamaskowanego mściciela.
− To nie twoja wina, nie przejmuj się. Głupek sam wiedział, w co się pakuje. Zastanawia mnie tylko, czemu to robi.
− Bo go poprosiłam.
− Tak, a on z chęcią wykona rozkaz każdej trzynastolatki, która akurat ma kaprys. – Felix zaśmiał się cicho, powodując, że pies Syriusz znów obnażył ostre kły, kiedy wyczuł, że chłopak nabija się z siostry. – Myślę, że Łucznikowi też zależy, żeby ta wojna w ogóle nie wybuchła. A czasami trzeba się opowiedzieć po stronie mniejszego zła. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, Los Caballeros są mniejszym złem. Przynajmniej wiemy, co robili w przeszłości i jak działają. Los Zetas dopiero próbują przedrzeć się na te tereny.
− Może masz rację. – Ella przyznała bratu słuszność, czując się trochę głupio, że uznała Łucznika za swojego przyjaciela. – Ale nie zmienię opinii o El Arquero. To w porządku gość.
− Taak, taki się wydaje. – Felix pokiwał głową, bo ktokolwiek walczący o sprawiedliwość w tej okolicy wydawał się być w porządku.
− Dlaczego nie każdy dostał strzałę? Z przestępców mam na myśli. – Elli nie dawało to spokoju już od dawna. W końcu wypowiedziała swoje obawy na głos. – Chodzi mi o złych ludzi jak na przykład Fernando Barosso. Oberwał tylko na pogrzebie Gilberta, a właściwie jego ochroniarz. Albo Silvia… uczciwą dziennikarką to ona nie jest. Nie mówiąc już o skorumpowanych policjantach, Lalo Marquezie, Mazzarello czy chociażby dyrektorze Perezie, który przecież święty nie jest.
− Dobre pytanie, sam się nad tym zastanawiałem. – Felix odchylił się na obrotowym krześle, by móc raz jeszcze pomyśleć. – Nie mamy gwarancji, że te osoby nie dostały strzały z liścikiem. Może Łucznik odwiedził je po cichu, w tajemnicy, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. No i umówmy się, Silvia jest chyba ostatnią osobą, która podałaby do wiadomości publicznej, że jest na celowniku okolicznego samozwańczego obrońcy sprawiedliwości.
Oboje się roześmiali, ale Elli nie dawało to spokoju.
− Dyrektor Perez zasłużył na strzałę. Kto jak kto, ale on na pewno. Dziadek Val kochał wszystkich ludzi, ale jego jedynego nie lubił. Musiał mieć przecież powód.
− Miał. – Felix pokiwał głową. – Może Perez nie dostał strzały, bo to, że jest starym zbereźnikiem jest znajome wszystkim. Każdy o tym wie, nie ma potrzeby tego wyjawiać.
− A Fernando?
− Może Łucznik przewidział dla niego coś większego. Może czeka na odpowiedni moment, żeby uderzyć, kiedy go najbardziej zaboli – podpowiedział brunet, czochrając sobie włosy, bo i jego to wszystko bardzo intrygowało.
− A może po prostu zbiera dowody? Kimkolwiek jest Łucznik, nie jest nieomylny. Pewnie nie ma informacji o wszystkich możliwych zbrodniach w miasteczku.
− To na pewno. Nikt nie jest alfą i omegą. Ale na nas już chyba pora. Jak tata zobaczy, że jeszcze nie śpimy, to rzeczywiście nas uziemi. Ello? – Felix zwrócił się do siostry, stojąc z ręką na klamce. Nie chciał tego po sobie poznać, ale bardzo się martwił. – Nie rób tego więcej. Nie wychodź po zmroku i nie szukaj zwady.
− Łucznik mnie nie skrzywdzi.
− Wiem, ale… jego chcą skrzywdzić inni. Lepiej dmuchać na zimne.
− Dobrze. Dobranoc, Felix.

***
Zupełnie niepotrzebnie przychodziła, o czym Camilo dobitnie ją poinformował. W gabinecie zabiegowym zaczął się robić zbyt duży tłok, co głośno skomentowała pielęgniarka Clementina, ale Ariana o to nie dbała. Od kiedy dowiedziała się o chorobie Angarano, chciała być przy nim i upewnić się, że nic mu nie jest. Eddie Vazquez kręcił się w tę i z powrotem, udając, że przyjechał tutaj tylko jako kierowca, ale dziewczyna wiedziała, że on również martwił się o szefa, który ostatnimi czasy stał się mu bliski niemal jak ojciec, którego przecież nigdy nie zdążył poznać. Camilo wydawał się być zawstydzony tą uwagą, choć jego oczy patrzyły z miłością na dwoje protegowanych, którzy wypytywali lekarzy o zabiegi i starali się dokształcić, by być przygotowanymi na wszystko.
− Dziękuję, że to robisz – szepnęła Ariana do Sergia, który opuszczał rękaw koszuli, przyciskając wacik w miejscu wkłucia. Ponowne badanie krwi, by sprawdzić, czy wszystko jest jak należy.
− Nie musisz mi dziękować. Nie robię tego dla ciebie – odpowiedział grzecznie, ale w jego głosie dało się wyczuć smutną nutę, może nawet lekką pretensję.
− Wiem, ale i tak dziękuję. – Zawstydziła się po jego słowach, spuszczając głowę. – To bardzo szlachetne. Camilo ma szczęście, że jesteś jego rodziną.
Nie było to do końca zgodne z prawdą, ale wszyscy udawali, że tak właśnie było.
− Camilo zawsze był dla mnie dobry. On i Sonia byli dla mnie jak rodzice. Chciałem pomóc i cieszę się, że mogłem – stwierdził tylko i odszedł, kiedy hepatolog Camila dał mu znać, że wezwie go ponownie, jeśli będzie potrzebny.
− Nie pozostaje nic innego jak się przygotować – mruknął doktor Benicio Perez, notując coś w karcie pacjenta. – Camilo, przy dobrych wiatrach za kilka tygodni będziesz miał nowiutką wątrobę. No, nie do końca nową, ale lepsza lekko używana niż ta, którą masz teraz – dodał ze śmiechem, klikając długopisem i chowając do kieszeni na piersi.
Na twarzy Eddie’ego pojawił się wyraz niewyobrażalnej ulgi, który próbował zamaskować, symulując zaschnięcie gardła, a Ariana podziękowała lekarzowi uśmiechem i pomogła Angarano usiąść wygodnie na kozetce. Czekały go jeszcze inne badania kontrolne i miał zostać w szpitalu przez kilka godzin.
− Szczęściarz. – Usłyszeli jakiś kobiecy głos z przeciwległego końca pokoju. Dłoń z długimi czerwonymi paznokciami rozsunęła kotarę oddzielającą od siebie pacjentów. – Powinszować.
− Dziękuję. – Camilo uśmiechnął się, nie wiedząc, czy kobieta sobie z niego żartuje. Wydawała się być szczera. Chyba po prostu nudziło się jej na szpitalnej kozetce. Miała podpięte do ciała różne elektrody, a maszyna stojąca obok monitorowała pracę serca.
− Przeszczep zastawki pół roku temu – wyjaśniła, klepiąc się lekko po piersi, a maszyna przy jej fotelu zapikała złowieszczo. – Albo Juarez coś spieprzył albo to ze mną jest problem.
− Na pewno wina tego konowała – wtrącił się do rozmowy Eddie, czym zasłużył sobie na karcący wzrok Angarano. – No co?
− Pani Angelico, pora na pobranie krwi. – Clementina krzątała się po sali, człapiąc swoimi za dużymi białymi klapkami i ze znudzeniem przesuwając w kierunku pacjentki stolik z przyrządami do pobrania krwi. – Znów pani nic nie piła? Jak ja mam tu znaleźć żyłę? – warknęła, wzdychając ciężko i klepiąc pacjentkę po rękach, szukając miejsca odpowiedniego do wkłucia.
− Jak jesteś ślepa, to załóż okulary. – Na progu sali pojawił się chłopak z wściekłością spoglądający na pielęgniarkę i na kobietę, która krzywiła się z bólu, kiedy Clementina nieudolnie zabierała się do pracy.
− O, co ty tu robisz, Jordan? – Ariana spojrzała ze zdziwieniem na nastolatka, który miał na sobie biały kitel i przepustkę, a do kołnierza przypiętą pluszową pandę. – Pracujesz tu?
− Nie bądź głupia, czy ja ci wyglądam na lekarza? – odwarknął w jej stronę, na co Ariana chciała odpowiedzieć „tak”, bo jednak kitel dodawał mu tego charakteru, ale kiedy nastolatek zobaczył jak Clementina wbija igłę w przegub Angelici Pascal, niemal ją torturując, a nie pobierając ani kropelki krwi, nie wytrzymał: – Odsuń się od niej, co ty wyprawiasz?
Przeszedł kilka kroków, jakie dzieliły go od dyrektorki szkoły w San Nicolas de los Garza i odepchnął lekko pielęgniarkę, sam zakładając rękawiczki.
− Nie wolno ci, nie pracujesz tutaj! – Pielęgniarka poczuła się upokorzona i z niepokojem rzucała spojrzenia na Camila i jego gości. Natomiast Angelica Pascal miała szeroki uśmiech na twarzy.
− To na mnie naskarż – odgryzł się Jordan, delikatnie wymacując żyłę na niemal przezroczystej skórze Angelici i wbijając w nią igłę pod odpowiednim kątem. Już po chwili popłynęła krew, więc mógł rozluźnić zacisk na jej ramieniu.
− Tak, Clementynko, możesz odejść. Mam swojego pielęgniarza. – Angelica spojrzała na szpitalną plotkarę spod byka, po czym skupiła dumne spojrzenie na młodym Guzmanie.
− Proszę mnie nie obrażać. Pielęgniarza? Też mi coś. – Jordi gburowatym głosem rzucił sam do siebie, przechylając fiolkę z próbką i biorąc kolejną do innego badania. – Chce mi pani wytłumaczyć, co tu pani robi?
− Rutynowe badania.
− gów*o prawda. – Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś niedobrego. Kolejna bliska mu osoba trzymała się na krawędzi i miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Kiedy podsłuchał rozmowę pielęgniarek w recepcji, od razu przyszedł do zabiegowego zobaczyć, czy rzeczywiście to jego dawna nauczycielka jest jedną z pacjentek. – Wie pani, że mogę zajrzeć w pani kartę?
− Nic tam nie znajdziesz. Poza tym czy to normalne, że nastolatki tak się tutaj panoszą?
− Jak ich ojcowie załatwiają przysługi dla ordynatorów, to tak.
− Ach, ten Fabian i Osvaldo. Jak pies z kotem, ale kiedy trzeba było, zawsze kryli swoje tyłki – skwitowała Angelica, czym zaintrygowała Arianę, która nadal pomagała Hugowi w śledztwie dotyczącym sekretarza gubernatora. – Jesteś w tym dobry, wiesz? Wcale nie bolało. Dlaczego tym pielęgniarkom zawsze tak ciężko znaleźć żyłę? Nie mówiąc już o sinikach, które mam na brzuchu od tych ich zastrzyków przeciwzakrzepowych.
Pani Pascal podniosła jak gdyby nigdy nic bluzkę, ukazując posiniaczone podbrzusze. Jordan zacisnął pięści ze złości, zastanawiając się, czy ten szpital zatrudniał samych konowałów, skoro nikt nie potrafili wykonać tak prostej czynności jak pobranie krwi czy zrobienie zastrzyku.
− Przyniosę pani maść – powiedział, zauważając na jej nadgarstkach liczne ślady po wenflonach i spuchnięte miejsca. – I jak ta idiotka Clementina zbliży się do pani z igłą, to proszę do mnie od razu dzwonić. Dostanie w dziób.
− Jordi, o kobietach tak nie wolno mówić. Przecież byś jej nie uderzył.
− Ja nie, ale Dolores jest na nią cięta. – Przez twarz nastolatka przemknął cień uśmiechu.
Zostawił ich samych i poszedł po lekarza. Nie chciał, żeby jego mentorka czekała za długo na obserwacji, a w tym szpitalu wszyscy zdawali się mieć inne priorytety.
− Nie patrzcie tak, to dobry dzieciak – stwierdziła Angelica, kiedy cała trójka jej towarzyszy odprowadziła wzrokiem krnąbrnego ucznia. – Martwi się o mnie. Może słusznie.
Nikt nic nie powiedział. Angelica mówiła lekkim tonem, ale maszyny, do których była podpięta świadczyły, że jej stan zdrowia nie jest idealny. Camilo mógł rzeczywiście uważać się za szczęściarza. Kiedy już pogodził się z losem i żegnał się ze światem, znalazł się dla niego dawca. Może na tym świecie nie było za późno na cuda.

***

Mimo choroby i niezbyt wielkich nadziei na dobre informacje od doktora Juareza, Angelica Pascal miała niezłą frajdę w szpitalu w Valle de Sombras. Mogła spotkać znajome twarze i poplotkować jak za dawnych czasów. Nie spodziewała się tutaj jednak spotkać dawnego wroga. Nawet na jego widok się ucieszyła. Czerwone paznokcie zacisnęła na kotarce i rozsunęła ją, by przyjrzeć się bliżej, jak Perez skręca się przy kontrolnym badaniu EKG. Nawet taki dziad jak on czasem musiał skorzystać z rutynowych badań. Pewnie od czasu jego małego „zabiegu” musiał badać się znacznie częściej, niż wynikałoby to z jego wieku.
− A niech mnie, jednak jeszcze żyjesz. – Angelica nie ukrywała zawodu w głosie.
Na jej widok Dick lekko podskoczył, co na pewno odzwierciedliło się w jego wyniku EKG, o czym poinformowała go wściekła pielęgniarka Clementina. Kiedy odłączyła elektrody i kazała mu czekać na lekarza, mężczyzna nie miał wyjścia i musiał zostać w gabinecie zabiegowym z dyrektorką rywalizującego z jego szkołą liceum.
− Ty jak widzę już ledwo. Nie powiem, że jest mi żal – odpowiedział od niechcenia, a kobieta się roześmiała.
− Jeszcze nie wybieram się na tamten świat. Chociaż rozmowa z tobą na pewno znacznie mnie tam przybliża. Pociesza mnie fakt, że po drugiej stronie na pewno się nie spotkamy.
− Zdecydowanie – odpowiedział, choć oboje myśleli o czymś zupełnie innym.
− To prawda, co mówią w kuratorium? Odchodzisz na emeryturę? – Angelica rozłożyła się wygodnie na kozetce, zdając się całkowicie ignorować maszynę, która monitorowała jej akcję serca. Była to dla niej codzienność. – Co się stało, nie mogłeś znieść porażki? Spaść z podium po raz pierwszy od lat… Musiało boleć.
− Pilnuj własnego nosa, Angelico. Odeszłaś ze szkoły i radziliśmy sobie świetnie bez ciebie.
− Nie wątpię. Za pieniądze, które pozyskał od sponsorów Valentin mogłeś dużo zdziałać, rozwijając program muzyczny. Szkoda, że utopiłeś wszystko w sportowcach.
− Stara krowa. – Perez mruknął sam do siebie, a potem dodał już nieco głośniej. – A ty znów o nim? Nie przeszła ci ta dziecinna miłość?
− O czym ty mówisz?
− Nie udawaj głupiej, byłaś zakochana w Valentinie.
− To prawda, kochałam go. – Angelica przyznała z uśmiechem, ale on nie potrafił rozgryźć jej wyrazu twarzy. Wcale zresztą się po nim tego nie spodziewała. – Wszyscy kochali Valentina. I chyba za to tak bardzo go nienawidziłeś, prawda? – Uważnie obserwowała reakcję swojego starego kolegi po fachu, który skręcał się w fotelu, czekając na lekarza i żałując, że tak długo to trwa. – Ty, który nie pojmujesz czym jest miłość, bo nigdy jej nie doświadczyłeś w całym swoim podłym życiu. Nie kochasz nikogo ani niczego, chyba poza sobą samym. Nawet własnej rodziny, którą, jak dochodzą mnie słuchy, masz całkiem liczną. – Angelica zrobiła pauzę, by się roześmiać. – Valentin uczył miłością i odpłacał dobrem za krzywdy. Czasami mnie tym wkurzał, nie przeczę, ale z wiekiem zaczęłam go bardziej rozumieć. Ty nigdy tego nie pojmiesz. I może to dobrze, bo wtedy nie będę zmuszona ci współczuć ani wybaczyć.
− Ty mi masz coś do wybaczenia? Niczego ci nie zrobiłem. Chyba że chodzi ci o posadę dyrektora, którą sprzątnąłem ci sprzed nosa. Myślałem, że dlatego uciekłaś w końcu z Pueblo de Luz, wiedziałaś, że nie masz szans na awans.
− Odeszłam, bo bez Valentina nie mogłam już znieść patrzenia codziennie w twoją przebrzydłą gębę. Bez Valentina nie miał kto mnie powstrzymać, żebym nie skopała ci dupska.
− Jesteś ordynarna. Tym brudnym językiem uczysz swoich uczniów w San Nicolas? Nic dziwnego, że są tak aroganccy. – Dick Perez przypomniał sobie ostatnie mecze wyjazdowe, które odbyli w sąsiednim mieście i na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy.
− Oj, Dick, nie zmieniłeś się ani na jotę. – Angelica była wyraźnie ucieszona z tego faktu. Nie cierpiała go i świadomość, że jest tak samo zepsuty jak dawniej, tylko utwierdzała ją w przekonaniu, że jej niechęć była słuszna. – Twój stary kumpel, Horacio, też nie. Słyszałam o jego „urlopie”. Świetny ten urlop – znajomy kierownik sanatorium w San Nicolas opowiadał mi o prostytutkach, które sprasza do siebie nasz stary znajomy. Ciekawe… kiedy się spowiadasz, idziesz do niego czy do innego księdza? Czujesz, że daje ci rozgrzeszenie tak naprawdę czy może dlatego że musi, bo się przyjaźnicie?
− Co ty pleciesz, stara wariatko? Leki ci już pomieszały w mózgu? – Dick z wściekłością zaczął zapinać guziki koszuli. Nie miał ochoty tu przebywać ani chwili dłużej.
− Co, dupsko ci się pali, Dick? Nie znasz dnia ani godziny, kiedy twoje tajemnice ujrzą światło dzienne. To boli, co? Bardziej niż utrata stanowiska czy podium w rankingu szkół. Ta świadomość, że ktoś na ciebie dybie i w każdej chwili może uderzyć, a ty nie wiesz kiedy. Niedługo zaczniesz się bać własnego cienia a ja właśnie na to liczę. − Ricardo wstał tak gwałtownie, że potrącił stojący obok wózek z przyrządami do pobierania krwi, który zatrząsł się złowieszczo. − Pozdrów ode mnie Palomę! – zawołała za nim jeszcze i roześmiała się tak serdecznie, jak już dawno nie miała okazji.
Dick Perez był przerażony. A dla niej był to najlepszy prezent, jaki można sobie wyobrazić.

***

Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu opiekować się nastolatką, a oto robił za osobistego szofera Vedy Balmacedy. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie – Veda waliła prosto z mostu i chociaż był przyzwyczajony do aroganckich dzieciaków z niewyparzonym językiem, z nią było inaczej. Ivan czuł, że musi ją ochronić. Wiedział, że Elena kocha córkę i nie pozwoliłaby jej skrzywdzić, ale jednak co się stało, to się nie odstanie. Stokroć bardziej wolał mieć oko na nie obie, a tak się złożyło, że po zawieszeniu go w roli szeryfa miał mnóstwo wolnego czasu i nie miał, co z nim robić. Sam zaproponował, że będzie zawoził dziewczynę do Guzmanów, by mogła poćwiczyć na wiolonczeli. Bywał w tych rejonach i tak prawie codziennie, odwiedzając rodzinę Basty’ego, więc nie było to dla niego problemem. Przynajmniej mógł się upewnić, że trafi pod drzwi bezpiecznie.
− Oni mnie nie lubią. Nie powinnam tam wchodzić – powiedziała Veda, ściskając w ramionach papierową torbę z tajemniczą zawartością. – Zostanę i pogram w garażu.
− Nie przesadzaj. Słyszysz to? – Ivan podniósł rękę do góry, jakby chciał ją uciszyć i zmusić do nasłuchiwania odgłosów dochodzących z domu Guzmanów. Z garażu przechodziło się bezpośrednio do korytarza i kiedy Molina uchylił dźwiękoszczelne drzwi, usłyszeli kilka głosów.
− Śmiechy – odpowiedziała dziewczyna, bo tak było w istocie. Ktoś bardzo głośno się śmiał i nie podobało jej się to. Jedna z dłoni automatycznie powędrowała do jej ucha, jakby chciała je zatkać. Drugą wciąż ściskała papierową torbę.
− No właśnie. A wiesz co to oznacza?
− Że komuś jest wesoło.
− Nie. To oznacza, że Guzmanów nie ma w domu. A poza tym wyczuwam pizzę. Chodź, bo konam z głodu. – Wskazał jej dłonią wejście do korytarza, a ona niepewnie przestąpiła kilka schodków. Już po chwili stali w czystej i przestronnej kuchni połączonej z jadalnią.
− W samą porę. – Debora uśmiechnęła się do byłego męża i jego towarzyszki, jakby wcale nie dziwiła jej ich obecność. – Częstujcie się. Zagracie w monopoly?
− No raczej. – Ivan zatarł ręce, patrząc wyczekująco na Vedę, która wygląda na nieco zdezorientowaną. Pokręciła głową i usiadła na kuchennym krześle, opierając głowę na papierowej torbie i przyglądając się ich grze.
Przy stole w jadalni siedziała Debora Guzman, rozdając wszystkim zabawkowe pieniądze. Nela rzucała wylęknione spojrzenia na graczy, nie wiedząc, jaki ma wykonać kolejny ruch, a Quen śmiał się z Ofelii, która nie potrafiła robić interesów w grze.
− Więc to prawda, Ivan? Mieszkasz teraz z Balmacedami? – zagadnął Quen, zniżając głos do szeptu, jakby nie chciał, by Veda go usłyszała, co oczywiście mu się nie udało.
− Nie on z nami, tylko my z nim. I tylko ja i mama. Jose jest sam w domu – odpowiedziała jak gdyby nigdy nic Veda, patrząc jak pionek Debory zatrzymuje się na polu z więzieniem. – Jose powinien być tam.
Quen udał atak kaszlu, by zostać wybawionym od tej niezręcznej konwersacji, ale jego mina mówiła wszystko. Był zakłopotany.
− Nie patrz się tak, przecież mówi prawdę. – Ivan skarcił siostrzeńca byłej żony, która posłała mu rozbawione spojrzenie. Widziała, że Molinie zależy na dziewczynie i choć nie rozumiała do końca jego motywów, całkowicie go w tym popierała. I tak nigdy nie przepadała za Jose Balmacedą.
Grali dość długo, a Veda mimo zachęty pozostałych nie czuła się na tyle swobodnie, by dołączyć. Ofelia w pewnym momencie wyszła, informując że musi się położyć. Quen rzucał wylęknione spojrzenia w stronę salonu i już nie mógł się skupić na partii gry, więc wszyscy dali za wygraną i posprzątali. Debora poszła poszukać starych nagrań, bo naszło ją na wspominki, a Nela siedziała przy stole w jadalni, bojąc się odezwać do Vedy, która ją onieśmielała jeszcze bardziej niż reszta.
− Nie jesz? – Quen odłożył grę na półkę i podszedł do Vedy, wyciągając w jej kierunku pudełko z pizzą. – Już zimna, ale jeszcze dobra.
− Nie ma talerzy.
− Nie wygłupiaj się. – Ibarra podsunął jej pod nos kawałek z pepperoni, ale ona się skrzywiła i instynktownie spojrzała na kuchenny blat w poszukiwaniu talerzy. – Nie potrzebujesz talerza. Zrób tak. – Złapał ociekający tłuszczem kawałek, złożył na pół i niemal w całości wsadził go sobie do ust. – Pychota – wymamrotał z ustami pełnymi jedzenia, ale brunetka patrzyła na niego tak, że dał sobie spokój i zaczął kręcić się po kuchni, szukając talerzy i sztućców.
− A ty co się tak panoszysz, coś zgubiłeś? – Jordan, który dopiero wrócił do domu, wszedł do kuchni, marszcząc czoło na widok kuzyna, który wyglądał teraz jak chomik buszujący w jego mieszkaniu.
− Łukam tałerzy – odpowiedział z pełnymi policzkami Quen, nie bardzo przejmując się tym, że jest nieokrzesany.
− Są tam. – Jordan wskazał szafkę, a sam otworzył lodówkę i wyciągnął z niej butelkę wody. – Chryste! − Wzdrygnął się, kiedy po zamknięciu drzwiczek tuż przed jego nosem wyrosła Veda Balmaceda. – A ona co tu robi?
− Nie bądź niegrzeczny, przyszła ze mną. – Ivan wrócił do kuchni, mając ochotę strzelić siostrzeńca Debory w potylicę.
− A, to przepraszam, to wszystko wyjaśnia. – Guzman odkręcił butelkę i napił się, opierając się o kuchenny blat. – Jest w moim garażu, gra na mojej wiolonczeli, teraz sobie je pizzę w mojej jadalni. Niedługo otworzę lodówkę i córka Balmacedy będzie siedziała na półce z jajkami.
− Ona ma na imię Veda – mruknęła cicho Nela ze swojego miejsca przy stole, a wszyscy spojrzeli na nią lekko zszokowani. Wiedzieli, że Jordan słucha tylko jej, ale w tym przypadku chyba nie była w stanie przemówić bratu do rozsądku. – Nie mów o niej w trzeciej osobie.
− Przepraszam, siostrzyczko. Córka mordercy Gilberta tu jest – sprostował, dając wzrokiem Marianeli do zrozumienia, że nie powinni tego tolerować.
− I wiolonczela nie jest twoja – dodał Quen, któremu w końcu udało się przełknąć kawałek pizzy.
− Ty na to pozwalasz? – Jordan zwrócił się z wyrzutem do ciotki Debory, która niosła z garażu naręcze kaset wideo. – Jak matki nie ma, to myszy harcują. Myślałem, że to tylko plotki, ale ty serio się bawisz w dom z Eleną Balmacedą, Ivan? Chcesz adoptować córkę mordercy?
− Nie przeginaj. – Molina mówił spokojnie, ale w jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza nuta. Jordi potrafił grać nie tylko na instrumentach, był też mistrzem w graniu na nerwach.
− Czy tylko ja tutaj mam jakiś kręgosłup moralny i widzę, jak bardzo jest to złe pod każdym możliwym względem? – Jordi popatrzył po wszystkich w pomieszczeniu, jakby jednocześnie rzucał im wyzwanie i nie dowierzał, że nikt nie staje po jego stronie. – Wow, szybko zapomnieliście o Gilbercie. Pewnie przewraca się w grobie.
− Kręgosłup moralny? Ty? – Ivan odchylił głowę do tyłu i z ramionami założonymi na piersi roześmiał się tak głośno i serdecznie, że Veda aż się wzdrygnęła. Nigdy nie słyszała, by tak się śmiał. – A przypomnij mi, kto rozwalił ryło Ignacia Fernandeza nie dalej jak dwa miesiące temu? Przez kogo ma teraz implant w nosie?
− Chrząstkę z żebra – wyjaśnił dobitnie nastolatek, zaciskając w kieszeni dłoń.
− A czy to ważne? W waszym salonie jeszcze pewnie widać plamy od jego krwi. Przyganiał kocioł garnkowi.
− Wiem, że mnie nie lubisz. Proszę. – Veda ucięła dyskusję, wyciągając w stronę młodego Guzmana papierową torbę. – Mama mówi, że trzeba oddawać pożyczone rzeczy. Zapomniałam.
− Co to? – Wściekły nastolatek wyrwał jej torbę z ręki i zajrzał do środka. Na jej dnie leżała wyprana i schludnie złożona w kosteczkę jego szara bluza z kapturem, którą pożyczył Vedzie w dniu, w którym Jose pobił Elenę tak, że Veda uciekła, nie mając prawie nic na sobie i w strugach deszczu przyjechała na rowerze do ich garażu. Zupełnie o niej zapomniał. – Weź ją sobie. Dom wariatów. – Prychnął i odszedł, kręcąc głową, jakby nie dowierzał, że wszyscy zachowywali się tutaj tak irracjonalnie.
Veda nie rozumiała, co zrobiła źle. Problem polegał na tym, że nic, o czym poinformował ją Ivan. Nie chciał, by czuła się źle wśród jego znajomych. Właściwie to miał nadzieję, że nastolatka się nieco otworzy i znajdzie przyjaciół. Może błędem było sądzenie, że Jordan jest skłonny do przyjaźni.
− Nie bierz tego do siebie, Vedo. Jordi nikogo nie lubi. – Quen wyciągnął rękę, jakby chciał poklepać Balmacedę po ramieniu dla otuchy, ale w porę się powstrzymał. Dziewczyna miała dziwną minę i była zupełnie różna od jego koleżanek, więc nie wiedział, na ile może sobie pozwolić. – Idziemy oglądać te nagrania? Mam nadzieję, że masz coś z młodym Saverinem, Deb. Umieram z ciekawości. Też był taki pompatyczny za młodu?
− Jeszcze jak! – Debora zaśmiała się cicho, mimo że wspomnienie Conrada lekko ją zdołowało. – Vedo, posiedzisz z nami?
Dziewczyna rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Ivana, który sam ją usprawiedliwił.
− Veda pójdzie pograć na wiolonczeli w garażu. Przyjdziesz, jak skończysz?
Pokiwała głową i zniknęła w dźwiękoszczelnej przestrzeni. Debora natomiast odpaliła stare taśmy.
− Nie wiedziałem, że znałaś burmistrza. – Ivan klepnął wygodnie na kanapie, dla zgrywy mierzwiąc włosy Neli, która siedziała obok niego. Nastolatka parsknęła śmiechem, ale szybko przygładziła niesforne spuszone włosy i wpatrzyła się z ciekawością w ekran telewizora w salonie.
− Zastępcę pani burmistrz – sprostowała Deb i wcisnęła przycisk play. Na ekranie pokazał się stary film z czasów studenckich. – Romeo i Julia! Ale jaja! – Miała ochotę się roześmiać. Tyle czasu minęło, a ona pamiętała to jak dziś. Zaczęła opowiadać pozostałym kontekst sytuacji. – No i tak się pożarli, że Andi ze złością niemal rzuciła w niego kawałkiem scenografii. Miał złamany mały palec u nogi.
− Auć – mruknął Ivan, krzywiąc się na samą myśl. Kiedy reszta spojrzała na niego ze śmiechem, wyjaśnił: − Niby mała rzecz, ale ważna. Nie wiecie, jak to boli.
− Była piękna. – Ofelia Ibarra, której Quen nieustannie poprawiał poduszki, upewniając się, że jej wygodnie, wpatrywała się w Andreę Bezauri z podziwem.
− To prawda. – Debora zgodziła się, przewijając taśmę do przodu, bo był to akurat fragment, na którym obgadywała swojego ówczesnego chłopaka Ivana. – Tego nie chcesz słuchać – rzuciła w jego stronę, więc domyślił się, że to on był tematem nagrania.
Spędzili miło wieczór, ciesząc się, że nie ma w domu ani Fabiana ani Silvii, którzy popsuliby tę frajdę. Nela wydawała się szczęśliwa, wreszcie mając przy sobie bliskich i ciesząc się, że po śmierci Gilberta zadzwoniła po Deborę, która zawsze potrafiła poprawić wszystkim humor. Quen poznawał nowe, nieznane dotąd aspekty osobowości Saverina, który na nagraniach jego ciotki nawet żartował i popisywał się umiejętnościami piłkarskimi. Był tylko nastolatkiem, miał osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Ten staruszek, za jakiego go miał, kiedyś był niezłym amantem, musiał mu to przyznać. Podejrzewał, że nawet Debora swego czasu musiała robić do niego maślane oczy, mimo że chodziła z Ivanem. Ale w końcu związek na odległość oznaczał jedno – czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Molina na pewno korzystał z tej zasady.
Kolejne nagranie było już z wesela Andrei i Conrada. Było skromne, ale pojawiło się na nim mnóstwo osób. Studenci udzielali się czynnie w życiu uniwersytetu i mieli naprawdę sporo znajomych i przyjaciół. Ze strony Conrada nie było jednak żadnej rodziny czy bliskich poza Prudencją de la Vegą, która jeszcze wtedy miała sprawną parę oczu.
− Co jej się stało? Ciotce Prudencji? – zagadnął Quen, z ciekawością obserwując jak wtedy pięćdziesięcioletnia kobieta tańcuje na parkiecie z werwą zupełnie nieodpowiednią do jej wieku. Jakoś nigdy nikt nie mówił o jej kalectwie.
− Jakiś wariat wyłupał jej oczy, matole. – Jordan został wywabiony głośnymi śmiechami ze swojego pokoju i przyszedł zobaczyć, o co tyle hałasu. Quen odwrócił się w stronę kuzyna i rzucił wściekle garścią popcornu. – Będziesz to sprzątał, prosiaku.
− Nie kłóćcie się – poprosiła Nela i kazała im się skupić na nagraniu, bo para młoda ruszyła do pierwszego tańca.
− To Luis Miguel – mruknął pod nosem Jordi, a Debora odwróciła się w jego stronę z zaciekawionym spojrzeniem. – Jego piosenka, „Sabor a Mi” – wyjaśnił, wpatrując się jak zahipnotyzowany w profesora i jego zmarłą żonę. Wyglądała pięknie w kremowej sukni odkrywającej ramiona. – Śpiewałem to na konkursie talentów w szóstej klasie.
− Wiem, pamiętam. – Debora uśmiechnęła się do chrześniaka, ale było w tym uśmiechu coś smutnego. – To ulubiona piosenka Andrei.
Zrobiło się depresyjnie, Debora ukradkiem musiała otrzeć łzy wierzchem rękawa, więc żeby rozluźnić atmosferę, włączyła inną taśmę, ale efekt był jeszcze gorszy, bo było to nagranie z Veracruz, gdzie w domku letniskowym Guzmanów grupa małych przyjaciół bawiła się w jakieś wymyślne teatrzyki.
− Nie będę psem! – krzyczał mały Enrique z nagrania, a wszyscy obecni w salonie zaśmiali się wniebogłosy.
− Nie marudź, tylko właź do budy. – Sześcioletni Jordan zacmokał cicho, rozdzielając role. – Roque może być królikiem.
− Dlaczego królikiem?
− Bo wypadły ci wszystkie zęby poza jedynkami.
− No weźcie, tak nie można!
− Roque. – Quen wpatrzył się w ekran telewizora, gdzie Debora zatrzymała taśmę. Mały zielonooki chłopiec w lekko kręconych włosach wyglądał jakby zaraz miał się rozpłakać. Ibarra na chwilę się zadumał. Tak dawno nie myślał o przyjacielu, że poczuł wstyd. Marcus każdego dnia wyrzucał sobie jego śmierć, a tymczasem Quen mieszkał praktycznie pod jednym dachem z Joaquinem Villanuevą, mordercą Roque Gonzaleza i nawet był mu wdzięczny za pomoc jego matce. Gdzie się podziały jego skrupuły? Może Jordan miał rację, może wszyscy zmiękli i przestali myśleć w kategoriach tego, co jest moralne a co nie. – Dlaczego nam wszystkim dokuczałeś? – warknął w końcu w stronę stojącego z boku kuzyna, który nie wiedział, o co mu chodzi.
− Nie moja wina, że wszyscy byliście beksami. – Jordan wzruszył ramionami i w tym samym momencie do salonu weszła Veda.
− Mama będzie się martwić – mruknęła w stronę Ivana, który zrozumiał przekaz. Pożegnał się i miał zamiar udać się do kuchni, bo Debora chciała mu spakować na wynos resztki pizzy. − Mama umie gotować. Nie musisz dawać nam jedzenia.
Debora nie wiedziała, jak zareagować na to stwierdzenie. Zabrzmiało dziwnie. Jej były mąż mieszkał ze starą znajomą i jej nastoletnią córką. Sam opiekował się Vedą, wożąc ją do domu Guzmanów, żeby mogła sobie pograć na wiolonczeli, a Elena siedziała w domu i przygotowywała obiad na ich powrót. Guzmanówna właśnie tak to odebrała. Nie chodziło wcale o to, że była zazdrosna, bo nie była. Ale wyglądało to tak, jakby Ivan Molina wiódł kompletnie inne życie niż dotychczas.
− Quen, zaczekaj chwilę. – Jordan zwrócił się do kuzyna, który również zaczął się szykować do powrotu na El Tesoro razem z Ofelią. Matka obiecała, że zaczeka w samochodzie z Ivanem, który miał ich odwieźć. Po chwili Jordi wrócił ze swojego pokoju z teczką, którą rzucił na kuchenny blat.
− Co to? – Enrique wciągał akurat rękaw rozpinanej bluzy, drugą ręką przegryzając w locie kawałek pizzy. Kiedy jego tłusta dłoń sięgnęła po teczkę, Jordan trzepnął ją porządnie, aż dał się słyszeć głośny dźwięk. – Aua! – Na widok miny kuzyna, dał za wygraną i umył ręce.
− Przekaż to Felixowi. – Guzman mruknął od niechcenia, jakby to nie było nic ważnego, ale akurat w tej kwestii nie mógł oszukać Ibarry, który zmrużył podejrzliwie oczy.
− Sam mu przekaż, mieszka po drugiej stronie ulicy.
− Nie chcę widzieć tej jego wszechwiedzącej miny, okej? – Jordi przesunął po blacie teczkę, żeby znalazła się bliżej kuzyna. – Ma przejrzeć i powiedzieć, co myśli.
− Okej. − Quen wywrócił oczami. Ta dwójka zaczynała go irytować i zastanawiał się, czy kiedyś w końcu zakopią topór wojenny. – A powiesz mi co to?
− To nuty. – Veda pojawiła się znikąd, pochylając się nad teczką. Jej usta nie wypowiedziały słów, ale jej wargi układały się w nazwy akordów.
− Hej, to prywatne. – Jordan zakrył teczkę i na ten widok Quen miał ochotę się roześmiać. Rzadko kiedy jego kuzyn przypominał teraz tego dzieciaka, który rozdzielał role w przedstawieniach wakacyjnych. Tym razem jednak brzmiał jak naburmuszony sześciolatek, kiedy nie chciał, by Veda widziała jego kompozycje.
− Co jest? Boisz się, że zgapi od ciebie nuty?
− Po co ma to robić? Dostała się przecież na Juilliard, prawda? – Guzman spojrzał na nią spod byka i wcisnął Quenowi w dłonie teczkę. – Przekażesz Felixowi?
− Dobra, ale co mam mu powiedzieć?
− Wszystko mu opisałem na marginesach. To tylko próbka, mam tego więcej. Felix ma tylko dać znać, co sądzi, gdzie nałożyć poprawki i czy… − Jordan zawahał się, odwracając wzrok. – Czy będzie miał coś przeciwko, żeby ująć mnie jako współautora w musicalu.
− Po co ci to? Przecież Felix mówił, że napisał dla ciebie rolę, nie? To da ci mnóstwo punktów do świadectwa. Podanie na studnia będzie pierwsza klasa. – Quen zapiął bluzę pod szyję i wpatrywał się w kuzyna wyczekująco. Czasami był taki niedomyślny. Veda zresztą robiła to samo, ale w jej przypadku ciężko było rozgryźć, co myśli.
− W nosie mam świadectwo, Quen. Moje nazwisko musi się pojawić na liście kompozytorów, rozumiesz? – Guzman próbował przekazać kuzynowi wzrokiem, co ma na myśli, ale ten kompletnie nie ogarniał.
− Nie – przyznał zgodnie z prawdą Enrique, teraz zaczynając mieć niezły ubaw. Śmiesznie było dla odmiany patrzeć, jak to Jordi się skręca, a nie upokarza innych.
− Naprawdę jesteś takim cymbałem czy tylko udajesz? – Jordan nie wytrzymał i westchnął głośno, a na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec wstydu.
− Och – wyrwało się w końcu z gardła Enrique i tym razem to on poczuł się zawstydzony, kiedy wreszcie zrozumiał, dlaczego Jordi’emu bardziej zależy na uznaniu współautorstwa, a nie samego udziału w musicalu. – Silvia wie?
− Oszalałeś? Nie wie i tak ma pozostać. Bo jak piśniesz słowo, to przetrącę ci drugi nadgarstek, zrozumiano?
− Okej, okej, Jezu. – Enrique uniósł obie ręce na znak, że nie zamierza kablować. – Twoi starzy się wkurzą, że nie aplikujesz na medycynę. Wiesz o tym?
− Kto powiedział, że nie aplikuję? – Jordi uniósł jedną brew, uśmiechając się złośliwie półgębkiem, zmieniając nastawienie w mgnieniu oka.
− No, tak założyłem, skoro chcesz iść na kierunek muzyczny. – Quen potarł nerwowo kark.
− To źle myślałeś. Podanie złożę, ale nie zamierzam się tam wybierać, chociaż wiem, że dostanę się na sto procent. – Jordan wsadził ręce głęboko do kieszeni, odzyskując swój dawny animusz. – Matka nie musi wiedzieć, że aplikuję też na zagraniczne uczelnie i to na zupełnie inny program. Potrzebuję tego, Quen. Muszę dostać to cholerne stypendium, rozumiesz? Inaczej nigdy się od nich nie uwolnię.
− Dobra, rozumiem. – Ibarra pokiwał głową. Jakaś część jego nawet współczuła kuzynowi. Chyba jeszcze nigdy nie był aż tak zdesperowany.
− Mogę liczyć, że przekażesz to Felixowi?
− No nie wiem… Może jak ładnie poprosisz.
− Jaja sobie robisz, Ibarra? – Guzman nagle stracił cierpliwość. Wystarczyło mu już, że córka Jose Balmacedy obserwowała tę scenę, czekając na Quena, którego mieli odstawić po drodze do domu Ivana. Czuł się jak ostatni kretyn.
− No dalej, Jordi. To nie boli. Jedno małe magiczne słowo. – Enrique zwinął prawą dłoń w trąbkę i przyłożył do ucha, udając, że zamienia się w słuch. Sprawiało mu to ogromną frajdę. Jeśli była na świecie rzecz, której jego kuzyn nie znosił i nigdy nie robił, to proszenie innych o pomoc.
− Proszę. – Słowo ledwo przecisnęło się przez zaciśnięte zęby szatyna, który w kieszeni ściskał zimny kluczyk od motoru.
− Słucham, nie dosłyszałem? – Ibarra podszedł bliżej, już ewidentnie się z niego nabijając.
− Proszę cię, kochany adoptowany kuzynie, czy mógłbyś zrobić mi przysługę i przekazać te nuty Felixowi?
− Ten adoptowany to cios poniżej pasa, ale niech ci będzie. Nie ma z tobą zabawy. – Quen wywrócił oczami i wziął teczkę od kuzyna.
− Dziękuję. – Jordan nawet na niego nie patrzył. Raniło to jego dumę i Quen dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
− Chodź, Veda, Ivan pewnie już przeklina, że tak długo nam to schodzi.
− Miałeś rację, że on nikogo nie lubi, chyba tylko samego siebie. I ma problem z agresją – stwierdziła Veda, kiedy wychodzili z domu.
− On w ogóle ma dużo problemów. Największy ma długie włosy, ostre pióro i nazywa się Silvia Olmedo.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:29:15 20-10-23, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:16:56 20-10-23    Temat postu:

CAPITULO 142 cz. 2

Pueblo de Luz, rok 1997

Była późna godzina, a Silvia Olmedo de Guzman nie zmrużyła oka przez cały dzień. Dziecko pochłaniało jej całą uwagę, a w przerwach na drzemki pracowała nad nowymi artykułami, mając nadzieję nie wypaść z obiegu. W kręgach dziennikarskich była już spalona, nikt nie chciał powierzyć jej poważnych tematów, utknęła więc z rubryką dla matek i dzieci, czując, że osiągnęła reporterskie dno. Starała się być na bieżąco z aktualnymi wydarzeniami i liczyła, że w końcu uda jej się wrócić do bycia poważaną, ale jej szef nie traktował jej tak, jak kiedyś, uważając ją za słabą kobietkę, która poświęciła się życiu rodzinnemu. No cóż, ktoś musiał. Usłyszała szczęk klucza w drzwiach akurat kiedy jej roczny synek zaczął grymasić w kojcu. Wzięła go na ręce i nawet nie oglądając się za siebie, zaczęła do niego mówić.
− Ciekawe, dlaczego tatuś wrócił tak późno. Jak myślisz, Franklin? – Uśmiechnęła się do berbecia, chwytając go za pulchną rączkę. – Zapytamy tatusia, z jaką panią się dzisiaj zabawiał?
− Proszę cię, Silvio. – Fabian stanął w progu salonu, z którego ostatnimi czasy jego żona w ogóle się nie ruszała. Sterta papierów walała się po podłodze i mieszała się z brudnym praniem. Nic nie powiedział na ten bałagan, tylko wyciągnął ręce, by wziąć syna w objęcia.
Oddała mu go bez słowa, zbierając ubrania i wciskając je ze złością do kosza.
− Mogłeś chociaż uprzedzić, że nie wrócisz na kolację.
− Coś mi wypadło. Załatwiałem coś dla Osvalda.
− Och, jakże mi ulżyło. – Silvia złapała się za serce, udając, że odczuwa wielką ulgę. W gruncie rzeczy naprawdę się uspokoiła, ale nie zamierzała tego po sobie pokazywać. – Więc dlaczego masz taką minę?
− Chcę rozwodu.
Wiedziała, że się nie przesłyszała. Nosił się z tym od dnia narodzin Franklina. Nie było dnia, w którym nie myślałby o rozwodzie i tylko myśl o synu trzymała go jeszcze przy jej boku. Miała ochotę się roześmiać.
− Świetnie. Masz papiery, długopis? – Silvia zaczęła gorączkowo przeszukiwać kieszenie domowego dresu, a kiedy zobaczyła wzrok męża, podeszła do jego neseseru, który zostawił na krześle w jadalni i wyciągnęła dużą żółtą kopertę. – Nie traciłeś czasu. Nawet zaznaczyłeś odpowiednie pola, dziękuję. Masz mnie za idiotkę?
− Nie musisz być ironiczna.
− Nie jestem. – Silvia wyciągnęła z aktówki również pióro męża, to samo, które podarowała mu w prezencie, kiedy został profesorem na uniwersytecie, po czym podpisała się zamaszyście we wszystkich miejscach, które zaznaczył. Była zbyt dumna, więc zdusiła w sobie ochotę do płaczu. W tej chwili bardziej niż cokolwiek, chciała zranić Fabiana. – Masz już bilety do Bostonu?
Fabian ponownie milczał, co uznała za potwierdzenie. Nigdy nie przestał kochać Normy Aguilar i wiedziała, że gdy tylko podpiszą papiery, on już będzie w pierwszym samolocie do Stanów.
− A pamiętałeś o kartce z gratulacjami? Jakiś prezent by się przydał.
− Silvio, o czym ty mówisz? – Fabian oderwał wzrok od niczego nierozumiejącej uśmiechniętej buzi rocznego synka i zerknął na żonę. Wbrew temu co sądziła, nie chciał jej ranić.
− Daj spokój, Fabian. Chyba nie pojawisz się na progu ciężarnej kobiety z pustymi rękami. – Po jej słowach zaległa cisza przerywana tylko niezrozumiałym gaworzeniem berbecia, który próbował zdjąć ojcu z twarzy okulary. – Nie wiedziałeś? – Silvia roześmiała się w głos tak, że nawet Franklin wydawał się przestraszony. – Norma spodziewa się dziecka Adriana.
− Skąd wiesz? – Zabrzmiało to w jego ustach tak, jakby oskarżał ją o kłamstwo, ale Silvia Olmedo nie była typem kłamczuchy.
− Rodzice byli w odwiedzinach u państwa Aguilar i widzieli się z Normą. Podobno promienieje i mówią, że to będzie chłopiec. Nie mówiłam ci, żeby nie sprawić ci przykrości, ale teraz… teraz mam cię gdzieś.
− Nie chciałem, żeby tak wyszło – wymsknęło się Fabianowi, kiedy odkładał do kojca dziecko, a ona nie wiedziała, czy ma na myśli wpadkę w postaci ich rocznego bobasa, całe to małżeństwo czy może niecodzienną prośbę o rozwód.
− Pewnie, że nie. Bo nigdy nie myślisz o innych, egoisto.
− Nazywaj mnie jak chcesz, ale nie jestem egoistą. Wiesz, dlaczego się z tobą ożeniłem, prawda? Zrobiłem to, czego chciałaś. Czego ty więcej ode mnie chcesz? – Ostatnie pytanie wypowiedział głośniej i zwykle opanowany Guzman teraz był po prostu wrakiem człowieka.
Miała ochotę krzyknąć „chcę ciebie!”, ale się opamiętała. Jej godność przewyższała jej desperację. Nie była dumna z tego, co zrobiła i gdyby mogła cofnąć czas, zrobiłaby to. Wtedy naiwnie sądziła, że Fabian kiedyś ją pokocha, ale to nigdy nie miało się zdarzyć. Więc kiedy krótko przed ślubem poroniła, zataiła tę informację przed wszystkimi, nawet przed własną matką, a po ślubie ponownie zaszła w ciążę. Kiedy Fabian się dowiedział, było już za późno. Musiał stanąć na wysokości zadania tak, jak początkowo planował. Ich stosunki jednak już nigdy nie były takie same. Pewnie rozwiedliby się wcześniej, gdyby nie ślub Normy i Adriana, o którym Fabian dowiedział się przypadkiem. Silvia nie wiedziała, dlaczego tym razem znów żąda rozwodu i dlaczego sądzi, że Norma rzuci wszystko, zostawi męża i wyjedzie z nim w siną dal, ale nie obchodziło jej to. Była zmęczona, skrzywdzona i miała dosyć.
− Wiem, dlaczego się ze mną ożeniłeś, Fabian. Miałeś trzy powody. Ja tylko jeden. – Kiedy wywrócił oczami i odszedł w stronę kuchni, by uniknąć kłótni, ona poszła za nim, nie mogąc się powstrzymać, by mu nie dopiec. – Ja cię kochałam. A ty ożeniłeś się z obowiązku – zaczęła wyliczać, wskazując palcem na ścianę, za którą Franklin już zasypiał – z zemsty, bo Norma już była zajęta i z potrzeby.
− Bredzisz.
− Czyżby? – Silvia roześmiała się jeszcze głośniej. – Mój ojciec sfinansował całą twoją edukację i utorował ci drogę do profesury. Zawsze marzył mu się zięć gubernator, więc widzi w tobie wielkie nadzieje. A ty oczywiście podzielasz te ambicje. Wiesz, że bez Mariano Olmedo nigdzie byś nie zaszedł. Taka jest prawda!
− Obudzisz Franklina.
− Ma twardy sen, wiedziałbyś, gdybyś czasem bywał w domu. Ja dla ciebie poświęciłam karierę, Fabian! Spójrz tylko na mnie, jestem kurą domową. Ja! – Silvia Olmedo brzmiała jak histeryczka. Niewyspanie i złamane serce robiły swoje. – Zawiesiłam karierę, żeby opiekować się twoim synem, a ty łazisz gdzie popadnie, pieprzysz się ze studentkami czy innymi zdzirami. Zasłużyłam chociaż na odrobinę szacunku, wiesz?
− Masz rację, dlatego wyjdę, żeby nie powiedzieć o parę słów za dużo. – Szarpnął za krawat przy szyi i zaczął się wspinać po schodach, oddalając się od żony i kłótni. W dłoniach ściskał papiery rozwodowe.
− Pewnie, Fabian, uciekaj, tchórzu!
Wszedł do sypialni i rzucił krawat z wściekłością na ziemię. Ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się jak dziecko. To był ciężki dzień. Okropny. Nie był z siebie dumny ani przez chwilę. Zrobił coś strasznego i miało go to prześladować w późniejszym życiu. Może dlatego zatęsknił za Normą i podjął decyzję o rozwodzie. Może dlatego już szykował się na lot do Bostonu, gotowy nawet przywalić starszemu, większemu i silniejszemu Adrianowi Delgado, jeśli będzie trzeba. Jego wzrok padł na papiery, które ściskał w dłoniach, a które Silvia podpisała bez mrugnięcia okiem. On nie był w stanie tak łatwo się na to zdobyć. Bo obojętnie, co nie myślał o tym małżeństwie i jak bardzo żona potrafiła go zdenerwować, wiedział, że miała rację. Przedarł papiery na drobne kawałeczki i wyrzucił do kosza. Potrzebował Mariano Olmedo.


***

Oscar Fuentes powoli wracał do normalności. Nie wiedział, czy życie w Meksyku można było zaliczyć do normalnych, ale prawdą było, że zaczynał się tutaj odnajdywać. Było jednak coś dziwnego w sposobie, w jaki postrzegał innych ludzi od czasu przebudzenia ze śpiączki. Może to kwestia tego, że nadal był lekko zagubiony, a może tego że w Valle de Sombras i Pueblo de Luz aż roiło się od przestępców, ale zaczynał dostrzegać rzeczy, na które nigdy nie zwracał uwagi przed wypadkiem. Na przykład Oliver Bruni, stary kumpel Carlosa z wojska, który stał się stałym bywalcem w ich mieszkaniu, a także towarzyszył im często na wypadach do baru czy na obiad. Było w tym facecie coś tajemniczego i jednocześnie złowrogiego, a Oscar nie potrafił tego jednoznacznie określić. Nawet teraz, kiedy siedzieli przy jednym ze stolików w El Gato Negro, a były marines żartował z Carlosem, opowiadając jakieś stare historie, Fuentes czuł, że to tylko maska. I chyba zaczynał wariować, bo Jimenez kompletnie nie zwracał na to uwagi, wręcz przeciwnie – bardzo lubił Olivera, zapraszał go na ich wspólne wypady i próbował zacieśniać więzi między nim a Oscarem. Może to paranoja, ale Oscar czuł, że Oliver Bruni nie jest tym, za kogo się podaje. Jego przyjazna twarz i ciekawe historie jednały mu ludzi, którzy lgnęli do niego i szanowali go, ale on jeden czuł, że coś po prostu było nie tak. To coś w sposobie, w jaki patrzył na innych, jakiś dziwny zwierzęcy błysk w jego jasnych oczach. Fuentes był pewien, że Lucas również by to dostrzegł, miał w końcu nosa do ludzi. Ale Hernandeza z nimi nie było i nikt nie wiedział, gdzie się podziewał. Oscar przestał pytać – ani Magik ani Eva nie chcieli udzielić mu informacji, twierdząc, że to wola samego Luke’a, więc to uszanował. Najważniejsze było to, że jego przyjaciel był względnie bezpieczny. Ale wiele by dał, by przedyskutować z nim swoje obawy.
− Chcesz, żebym spojrzał na to ramię? – Carlos zagadnął Olivera, który skrzywił się, pocierając obolały bark, kiedy kelnerka niechcący zahaczyła go biodrem, stawiając na stole kufle z piwem.
− Nie trzeba, po prostu przesadziłem na siłowni. – Bruni uśmiechnął się, bagatelizując problem, ale Oscar czuł, że to wcale nie podnoszenie ciężarów było powodem jego złego samopoczucia.
Obserwował go przez cały czas, kiedy byli w barze i odniósł wrażenie, że mężczyzna wolałby być gdzieś indziej. Kiwał głową i odpowiadał na pytania Carlosa, ale jego wzrok błądził po barze, jakby gdzieś się spieszył i liczył, że to spotkanie towarzyskie szybko się skończy. Może właśnie dlatego, kiedy Jimenez oświadczył, że pora wracać, bo miał nocny dyżur w remizie, Bruni podniósł się z miejsca nieco szybciej, niż powinien. I może też dlatego, kiedy wyszli na zewnątrz baru, Oscara niespecjalnie zdziwiło to, co się wydarzyło.
Usłyszeli świst i chłodne wieczorne powietrze przeszyła srebrna strzała, o milimetr mijając zraniony bark Bruniego. Nie ulegało wątpliwości, że była przeznaczona dla niego. Nie ulegało też wątpliwości, że się jej spodziewał.
− Cholera, Oscar, nic ci nie jest? – Carlos, który instynktownie się schylił, pociągając za sobą przyjaciela i ochraniając jego głowę, chciał się upewnić, że nic się nie stało.
− Nie. Nie była wycelowana we mnie – odpowiedział ze spokojem Fuentes, sam się sobie dziwiąc. Metr w bok i mógłby potrzebować karetki, ale zamiast tego był w stanie tylko przyglądać się jeszcze bardziej czujnie byłemu marines, którego oczy zwęziły się podejrzliwie po tych słowach. – Chyba komuś zalazłeś za skórę, Ollie – mruknął Oscar, z ciekawością wskazując na srebrną strzałę, która utknęła w słupie oklejonym plakatami.
Bruni z trudem wyrwał strzałę, łamiąc przy tym jej grot, a Oscar widział, jak żyła na jego szyi się uwidoczniła. Był wściekły, ale oczywiście przy Carlosie nie mógł niczego pokazać.
− To ten złodziej poluje teraz na prawych obywateli? – Jimenez z uwagą przyglądał się budynkowi naprzeciwko, skąd zapewne została wystrzelona strzała. Wyciągnął telefon, chcąc zadzwonić na policję, ale Bruno wyrwał mu komórkę z ręki, by to udaremnić.
− Każdy z nas robił rzeczy, z których nie jest dumny – wyjaśnił, a jego ręka powędrowała automatycznie do nieśmiertelników ukrytych pod koszulką z krótkim rękawem. Carlos spoważniał i pokiwał głową. Na wojnie wiele rzeczy widzieli i wiele przeżyli. Nie zawsze było kolorowo i było to wpisane w pracę żołnierza.
− Ja nie. – Oscar patrzył prosto w zimne oczy Olivera, z dumą wypowiadając te słowa. – Nigdy nie zrobiłem niczego, co byłoby niezgodne z moimi zasadami moralnymi.
− Byłeś w szkole zawadiaką – zwrócił mu uwagę Jimenez, ale Fuentes miał gotową odpowiedź.
− Byłem krnąbrny, ale zawsze walczyłem w słusznej sprawie przeciw niesprawiedliwości. Nigdy nie zrobiłem niczego złego per se.
− Nie zrozumiesz. – Jimenez uciął dyskusję, nieco zawstydzony. Nie chciał dobitnie mówić Oscarowi, że przecież ostatnie lata życia spędził przykuty do szpitalnego łóżka, więc nie miał okazji popełniać błędów. Właściwie to nawet mu tego zazdrościł.
− Co jest w liściku? – zagadnął Fuentes, ale Oliver już schował papier do kieszeni.
Pożegnali się, a Carlos miał lekki żal do Fuentesa, że postawił Olivera w niezręcznej sytuacji. Kiedy zniknęli, Bruni zacisnął dłoń na papierze, który wyciągnął ze złością z kieszeni, chowając się za rogiem ulicy, jakby w obawie, że Łucznik jeszcze gdzieś się czai. Przeczytał wiadomość i poczuł, że nerwy tylko bardziej w nim buzują. Cytat dla odmiany był po angielsku, jakby El Arquero chciał mieć pewność, że wiadomość wsiąknie jak należy. Natomiast tuż pod cytatem był dopisek post scriptum.
„A dla tchórzów, niewiernych, obmierzłych, zabójców, rozpustników, guślarzy, bałwochwalców i wszelakich kłamców: udział w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. To jest śmierć druga.” (Apokalipsa św. Jana, 21:8)
PS. Mam nadzieję, że ramię ostro ci dokucza.

− Skurwiel. – Oliver ze złością zmiażdżył w dłoniach karteczkę, czując mrowienie w lewym barku, które tylko przypominało mu, że może dopisać kolejną osobę do listy ludzi, których musiał wykończyć.
Kolejnego dnia w szkole nie tracił czasu. Po ostatniej tego dnia lekcji wychowania fizycznego z dziewczętami z czwartej klasy poczekał aż uczennice wyjdą z szatni i przyszpilił do muru przerażoną Olivię Bustamante.
− Komu się wygadałaś? – syknął jej do ucha, zupełnie nie przejmując się, że dziewczyna jest tak sparaliżowana strachem, że nawet nie byłaby w stanie udzielić mu sensowej odpowiedzi. – Komu zakablowałaś?
− N-n-nikomu, przysięgam – skłamała, czując, że zaraz nogi odmówią jej posłuszeństwa. Powiedziała tylko Marcusowi, a wiedziała, że nie zdradziłby jej tajemnicy. Nie rozumiała, o co chodzi Oliverowi, dlaczego się tak zachowuje.
− To ktoś z twoich znajomych? – Bruni kompletnie stracił rezon. Musiał poznać prawdę o tożsamości El Arquero. Pragnął jego śmierci bardziej niż zniszczenia Villanuevy i przejęcia Los Zetas. To dopiero nowe uczucie. – Gadaj!
− Nie wiem, o kim mówisz, nikomu nie powiedziałam. Proszę, zostaw mnie w spokoju. – Poczuła, jak łzy zaczynają jej spływać po policzkach. Modliła się w duchu, by odszedł i ją zostawił, ale bała się, że może zechcieć wymierzyć jej karę po raz kolejny. Kiedy jego silna dłoń zacisnęła się na jej gardle, była gotowa na śmierć i nawet przyjęłaby ją z ulgą, byle już więcej jej nie krzywdził.
− Łucznik, to twój znajomy? Poskarżyłaś się mu? – Oliver zmarszczył czoło, czując, że chyba tym razem instynkt go zawiódł. Był pewien, że odniesienie z liściku do rozpustników odnosiło się właśnie do gwałtu na blondynce.
− Nie, nie wiem, kim on jest. Nie znam go. Proszę…
Puścił jej gardło i odszedł z wściekłością, wiedząc, że nic więcej z niej nie wyciągnie. El Arquero wiedział dużo więcej, niż się spodziewał. I ewidentnie nie straszne mu były groźby Olivera, a to czyniło go tylko większym zagrożeniem.

***

W liceum Pueblo de Luz od dawna nie było przyjemnych tematów do plotkowania. Tak było do czasu pojawienia się nowego przystojnego księdza, który nie tylko był przyjacielski do uczniów, ale też nie nosił sutanny, przez co wiele uczennic odwracało za nim głowy, bujając w obłokach.
− Jeśli o mnie chodzi, to z nim mogłabym zgrzeszyć – powiedziała jedna z dziewcząt, kiedy wymieniały się spostrzeżeniami w sali do religii, czekając aż skończy się przerwa. – Gdyby tylko wszyscy nauczyciele tak wyglądali…
− …to byś zawaliła szkołę, bo byś się gapiła na profesorów, zamiast się skupić na nauce – dokończył za koleżankę Felix, który przyszedł pogadać ze znajomymi. Nie chodził na religię, ale teraz kiedy Horacia nie było, przeraźliwie nudził się sam na okienku, podczas gdy jego znajomi świetnie bawili się z księdzem Arielem. Nie miał zamiaru wracać na zajęcia, ale dobrze było trochę poplotkować. – Okropne jest to, że traktujecie tego biednego księdza jak kawał mięcha.
− Zazdrościsz i tyle – skwitowała Lidia, a po chwili chyba zdała sobie sprawę ze swoich słów. Przecież wiedziała już, że Castellano nie jest gejem. Zabrzmiało to dziwnie, więc odchrząknęła i wyjaśniła: – A gdyby w szkole były ładne nauczycielki, to ciekawa jestem, czy byście się za nimi nie oglądali. – Rzuciła wszystkim kolegom wyzywające spojrzenia, jakby czekała, aż ktoś podniesie rękawicę.
− Oczywiście, że nie. To obrzydliwe. I nielegalne – dodał na koniec Quen, krzywiąc się na samą myśl, że mogłaby mu w oko wpaść jakaś nauczycielka. – I zgadzam się z Felixem, ślinicie się na widok księdza, co jest… chore. Bóg was ukarze – powiedział już nieco żartobliwym tonem, wykonując znak krzyża, a kilka osób parsknęło śmiechem.
− Eh, Lidia ma rację, nie zrozumiecie. – Sara rozsiadła się na blacie ławki, wzdychając ciężko. – W tej szkole nie ma żadnych chłopców wartych uwagi, więc dlaczego nie można trochę powzdychać do młodego nauczyciela? Nikomu nie robimy krzywdy.
− Nie ma nikogo wartego uwagi? – Felix zamyślił się, patrząc na koleżankę tak wszechwiedzącym wzrokiem, że zapragnęła go udusić. – Przypomnij mi, Saro, kto mnie ostatnio prosił o upewnienie się, że w szkolnym musicalu będziesz miała romantyczne sceny?
− Saro! – Carolina spojrzała na koleżankę, jakby zdradziła ich ideały, a Duarte spaliła buraka.
− Ciężko jest być feministką, okej? – Usprawiedliwiła się w końcu, dając za wygraną. Wszyscy się roześmiali. – Jestem córką samotnej matki, wiem, ile potrzeba do tego siły i samozaparcia i stoję murem za kobietami! Ale czy to zbrodnia, że skrycie marzę o rycerzu w lśniącej zbroi na białym koniu?
− Chyba nie. – Lidia zmarszczyła nos, a Felix znów miał wrażenie, że jego serce wykonało dzikiego fikołka.
− Dobra, będziesz miała swoje buzi-buzi – stwierdził w końcu Castellano, udając, że ta decyzja przyszła mu z trudem, ale zrobi to specjalnie dla koleżanki z klasy. Po jego kolejnych słowach Sara miała jednak ochotę ponownie go zamordować. – Napiszę ci jakąś scenę łóżkową z Ignaciem, może być?
− Nie wygłupiaj się, Felix! Nie z nim!
− Okej, okej, może być z Marco z trzeciej klasy?
− Nie! Wiesz dobrze, że chodziło mi tylko o dwóch kandydatów. Jesteś beznadziejny – syknęła przez zaciśnięte zęby.
− Nie wiem, co jest takiego romantycznego w pocałunku na scenie. To przecież wszystko udawane – odezwał się Quen, czym zasłużył sobie na morderczy wzrok Caroliny. Znów wykazał się totalną ignorancją i brakiem zrozumienia dla tego, jak myślą dziewczyny. Nawet Felix podniósł wysoko brew, spoglądając na niego, jakby chciał mu powiedzieć, że przesadził. Przecież sam Enrique pocałował Carolinę na scenie podczas ostatniego przedstawienia. Jeśli chciał mieć u niej jakiekolwiek szanse, powinien lepiej się przymknąć.
− Coś przegapiłem? – Do klasy wszedł Marcus Delgado z plecakiem zawieszonym na jednym ramieniu. Dziewczęta rozstąpiły się gwałtownie jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, chcąc utorować mu drogę. Na ten widok Quen wywrócił oczami.
− Mówimy o twojej scenie łóżkowej w musicalu – rzucił ostentacyjnie, spławiając wzrokiem fanki Marcusa, które urażone usiadły z tyłu klasy, gapiąc się w szerokie plecy bruneta.
− Aha. – Delgado wcisnął się na krzesło obok Ibarry. – Felix wspominał coś o negliżu, ale myślałem, że to tylko wymysł Jordana, żeby przedstawienie nabrało pikanterii.
− Bo to jest wymysł Jordana, ale muszę przyznać, że w tym akurat ma rację. Musimy być bardziej odważni.
− Proszę, proszę. Chyba się nie przesłyszałem? – Jordi odezwał się za plecami Castellano, powodując, że ten podskoczył w miejscu, nie spodziewając się, że jego dawny kumpel usłyszy komplement z jego ust. – Nie zamierzam się rozbierać, od razu mówię. Niech Delgado się popisuje. Skoro spędza ostatnio więcej czasu na siłowni niż na murawie.
− A wam co? Pokłóciliście się? – Quen spoglądał to na kuzyna, to na najlepszego przyjaciela, który wyglądał na lekko zawstydzonego.
− Nie, po prostu Trzynastka jest idiotą.
Jordan zajął miejsce z drugiej strony klasy i wcisnął do uszu słuchawki, zostawiając ich, by mogli to przedyskutować.
− Ma rację. – Marcus przeczesał przydługie włosy palcami, przybliżając im sytuację z ostatniego treningu piłki nożnej. – Nie dziwię się, że się wkurzył.
− Nie rozumiem. To chyba dobra pozycja, prawda? Więcej goli to więcej sławy? – Sara zmarszczyła brwi. Nie znała się na piłce nożnej, zawsze chodziła na mecze wspierać swojego przyjaciela, ale cały mechanizm nie był jej dobrze znany.
− Niekoniecznie – odpowiedział Delgado. – Poprzednie pozycje były bardziej dopasowane do naszych kompetencji. Jordi mógł się wykazać w ataku, dobrze nam się też współpracowało. Jest szybszy ode mnie, a ja jestem wyższy, więc lepiej odpierałem przeciwników w polu karnym.
− Więc w czym rzecz? Trener chyba musiał mieć jakiś powód?
− Moje statystyki spadły, Bruni chce przetestować nowy układ. – Brunet wzruszył ramionami, jakby to go wcale nie obeszło. – Ale Jordi wie, że na pozycji środkowego napastnika będzie miał większą konkurencję. Jego stary kumpel z San Nicolas to niezły gracz. A stypendium może dostać tylko jeden.
− Po co mu stypendium? Jego starych stać na studia. Naprawdę… te wasze problemy pierwszego świata. – Lidia prychnęła pod nosem, a Rosie to podłapała.
− Tak to chyba jest, jak mamusia i tatuś każą ci być najlepszym. Po co robili tyle dzieciaków, jak nie nadążają z wychowaniem?
− A ty nadal jesteś zła, że będziesz miała rodzeństwo? – Felix wywrócił oczami w stronę Primrose.
− Nie, bo wiem, że moi rodzice są normalni.
− Ej, przestańcie. – Quen trącił Rosie łokciem, wskazując na swoją kuzynkę, która siedziała przed nimi. – To trochę niemiłe. Nawet jeśli prawdziwe.
Nela poszła do łazienki, jakby wyczuła, że ją obgadują i chciała dać im na to przestrzeń. Nie powiedzieli nic złego, ale i tak trochę zabolało.
− Ciotka Silvia nie chciała więcej dzieci. Myślicie, że dlaczego jest taka cięta na bliźnięta? – Quen powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem.
− Wpadka?
− Raczej desperacka próba ratowania małżeństwa. No ale wszechświat sprzymierzył się przeciwko niej i zamiast słodkiej córki, która mogłaby być drugą kopią niej samej, dostała bojącą się wszystkiego i wszystkich Nelę, a dodatkowo w pakiecie syna, którego każdy ma ochotę udusić, jak tylko go pozna. – Quen zaśmiał się gorzko. Jordan często dogryzał matce z tego powodu, doskonale zdając sobie sprawę, że nie był przecież dzieckiem planowanym, a co za tym idzie, miłość matki była ograniczona.
− To nawet smutne. – Sara spojrzała ze współczuciem w stronę Guzmana, który przysypiał na ławce. – No ale dbają o ich edukację, prawda? Silvia nie jest aż tak wyrodną matką, jak mogłoby się wydawać.
− Ma swoje momenty. – Ibarra przyznał zgodnie z prawdą. Wiedział, że ciotka trochę pozuje, bo miała zbyt wielkie ego. W rzeczywistości po prostu była nieszczęśliwa, żyjąc z człowiekiem, który jej nie kochał i dziećmi, które nie do końca spełniały jej standardy.
− Szczęść Boże! – Ariel wszedł do klasy równo z dzwonkiem i rozejrzał się z uśmiechem po wszystkich obecnych. – Pomodlimy się? Nie uciekaj, Felix, możesz zostać, jeśli chcesz – dodał na widok wymykającego się Castellano.
− Eee chyba spasuję. Ale dzięki.
− Drzwi zawsze będą otwarte. To znaczy zamknięte, bo nie chcę przeszkadzać innym nauczycielom, ale nie na klucz, więc możesz przychodzić śmiało.
− Jasne, zapamiętam. – Felix pokiwał głową i wyszedł, zostawiając przyjaciół samych i mijając się w drzwiach z wracającą Marianelą, która stanęła do modlitwy.
− Proszę księdza, a co ze sprawdzianem, który zapowiedział ojciec Horacio?
Wszyscy spojrzeli na Carolinę która zadała to pytanie, jakby mieli ochotę ją zamordować.
− Sprawdzianem? – Ariel otworzył dziennik i przeczytał notatki poprzedniego nauczyciela. – Kazał wam pisać sprawdziany ze znajomości Biblii?! – Otworzył oczy szeroko ze zdziwienia. − To absurd, nawet ja nie znam Biblii na pamięć. Kiedy potrzebuję jakiegoś fragmentu, po prostu odpalam Internet jak każdy człowiek w dwudziestym pierwszym wieku. − Kilka osób się zaśmiało, inni odetchnęli z ulgą. − Nie będziemy uczyć się teorii. Chcę, żebyśmy pomówili o tym w praktyce. Co wam w duszy gra, co dla Was oznacza Bóg, nawet pretensje, które do Niego macie. – Ariel wzniósł oczy do nieba i wskazał palcem wskazującym na sufit. – Będziemy omawiać różne dylematy moralne i skupimy się na etyce działań.
− A to nowość – burknął Jordan ze swojego miejsca, ale z ciekawością wyciągnął z uszu słuchawki i wrzucił je do plecaka. – Ksiądz jeszcze pełen werwy i entuzjazmu. Ciekawe, ile czasu ksiądz wytrzyma, zanim się nie zakocha i nie przejdzie do stanu świeckiego.
− Zamknij się, Jordi. – Quen, który zdążył polubić Ariela, stanął w jego obronie, obserwując z uwagą, jak brunet pociera nerwowo kark, nie wiedząc, co odpowiedzieć na złośliwy komentarz ucznia.
Przeszli jednak do lekcji i w końcu była to miła odmiana od klepania zdrowasiek i umartwiania się w stylu ojca Horacia, który przebywał obecnie na zasłużonym urlopie.

***

Uważnie przypatrywał się determinacji Victorii Diaz de Reverte, która wykonywała ćwiczenia, próbując nie dać po sobie poznać, że coś ją boli. Doktor Sergio Sotomayor zbyt wielu miał takich pacjentów, by nie rozpoznać frustracji na twarzy zastępczyni burmistrza. Każdy chciałby odzyskać sprawność w oka mgnieniu, ale proces ten nie był usłany różami. Wymagał cierpliwości, ciężkiej pracy i dyscypliny oraz przede wszystkim wiary. Zbyt wielu pacjentów poddawało się na półmetku, nie widząc szybkich rezultatów i to był błąd, a on jako doświadczony ortopeda i fizjoterapeuta nie był w stanie przeskoczyć tej mentalnej blokady. Z Victorią było inaczej – czuł, że kobieta ma jakiś wyższy cel, ale brak natychmiastowej poprawy był deprymujący i widział to w jej oczach, dlatego tego dnia pozwolił sobie zakończyć sesję szybciej. Nie chciał jej forsować, już i tak dopasował zabiegi, wybierając te bardziej wymagające, wiedząc, że blondynka jest w stanie im podołać, ale nie mogła się przeciążać. Obserwował z uwagą, jak zmęczona wstaje, podpierając się na lasce z wizerunkiem orła. Zachęcał ją, by jak najmniej używała laski, ale było to trudne przy małym dziecku i wielu zadaniach. Biodro nadal odmawiało jej pełnego posłuszeństwa. Ale doktor Sotomayor był zdania, że wszystko zaczynało się w głowie.
− Poczekaj chwilę, pokażę ci coś – poprosił, wskazując jej kozetkę, ale podziękowała, woląc postać. Uznał to za kolejny przejaw jej nieustępliwości, więc nie oponował. Przygasił światło w pomieszczeniu, po czym podświetlił tablicę to oglądania zdjęć rentgenowskich. Były to zdjęcia jego byłych pacjentów po podobnych urazach lub z prętami w kończynach. Pokazał jej zdjęcia przed zabiegami, po, jak również po kilku latach. – To zdjęcie osiemdziesięciolatka po zabiegu takim jak twój, z tym, że on ma endoprotezy w obu biodrach – wskazał na endoprotezę na zdjęciu. – Dzisiaj chodzi bez żadnych problemów.
− Chcesz się pochwalić czy mnie zmotywować? – Victoria przyjrzała się bliżej prześwietleniom. Było widać wyraźną poprawę u pacjenta.
− Po trochu z każdego. – Sergio się uśmiechnął. – Będzie lepiej. Nie mówię, że będzie łatwo, ale będzie lepiej. Jeśli staruszek może wrócić do niemal pełnej sprawności, to kobieta w sile wieku, zdeterminowana i ambitna, tym bardziej, prawda?
− Rozumiem, że staruszek też omal nie zginął? Też po histerektomii? – zapytała złośliwie, bo entuzjazm Sotomayora mógł czasami działać na nerwy. Pokiwał głową, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma porównania.
− Ludzie mają różne traumy, Victorio. – Przez chwilę się zastanawiał, ale potem uznał, że nie ma nic do stracenia. Znali się już jakiś czas, był też w końcu byłym chłopakiem Ariany.
Pani Reverte zdziwiła się, kiedy lekarz ściągnął kitel, odwrócił się do niej i podniósł koszulę, ukazując swoje plecy. Były poznaczone bliznami po oparzeniach. Trafił na dobrego chirurga, wszystko było dobrze zagojone. Nie rozumiała, po co jej to pokazuje. Dopiero po chwili przypomniały jej się historie Huga.
− Joaquin Villanueva? – zapytała, mając w pamięci starą fabrykę Ernesta Vegi w Monterrey, pod którą Joaquin podłożył ogień, a w której w owym czasie pracował Sergio, próbując zarobić na utrzymanie rodziny.
− Przyjaźnisz się z Hugiem, więc chyba nie muszę wyjaśniać. W tamtym czasie nikt nie mówił o terapii, psychologach… jakby to był temat tabu. Zresztą mieszczaństwo nikogo nie obchodziło. – Sergio opuścił koszulę i zarzucił z powrotem kitel. – Nie mówię ci o tym, żeby wzbudzić twoją litość czy żeby pokazać, że jesteśmy tacy sami, bo nie jesteśmy. Nie ma porównania. – Sotomayor postanowił postawić sprawę jasno. – Chcę tylko, żebyś pamiętała, że nie od razu Rzym zbudowano. Tak jak potrzeba czasu, żeby zabliźniła się rana, tak potrzeba czasu, żeby uporządkować sobie wszystko w głowie. Nie musisz robić wszystkiego na raz. I co najważniejsze, nie musisz tego robić sama. Masz męża, przyjaciół, cały system, który jest w stanie zapewnić ci wsparcie. Skorzystaj z niego. To zadanie domowe na dziś.
Dante czekał już na nią przed gabinetem, uważnie patrząc, jak stawia kroki. Kiedy otworzył jej drzwi do auta, ich oczom ukazał się Luke Hernandez na tylnym siedzeniu.
− Gomez, nie zamykasz drzwi do auta? – Lucas zwrócił się do swojego trenera, który tylko wniósł oczy do nieba i zasiadł za kierownicą. – Miło się gawędziło z doktorkiem?
− Zazdrosny?
− Nie, po prostu go nie trawię. – Lucas czekał aż Victoria zajmie miejsce na tylnym siedzeniu obok niego.
− Czego chcesz, Luke? Myślałam, że się ukrywasz. Jeśli wysłał cię Javier… − Victoria nie miała teraz ochoty na tego typu zagrywki, ale agent FBI przerwał jej w pół zdania.
− Nie ma pojęcia, że tu jestem. Po prostu chciałem cię zobaczyć. I nie martw się, nie zapytam cię, jak się czujesz. Sam tego nie cierpię, a oboje znamy odpowiedź. Nie jedziesz, Dante? – Luke rzucił z tylnego siedzenia w stronę Gomeza, który wydawał się być lekko poirytowany.
− Wolałem cię, kiedy prawie nie gadałeś – mruknął pod nosem.
− Coś przewrażliwiony ten twój braciszek.
− Uważaj sobie, Hernandez, bo nie doczekasz walki w klatce. – Gomez warknął, skręcając w ulicę za szpitalem, a Victoria wpatrywała się w Lucasa wyczekująco.
− Pilnujesz mnie?
− Trochę tak. Upewniam się, że nie odwiedzasz w sekrecie prawnika rozwodowego. Podejrzewam, że Sergio już jednego ma, więc mogłabyś go zapytać o rekomendacje. – Luke tym razem spojrzał prosto w oczy przyjaciółki i przez chwilę panowała głucha cisza.
− Myślisz, że chce się rozwieść z Javierem? Zabawne, ja podejrzewałam, że to on chce wnieść pierwszy o rozwód. – Blondynka odwróciła wzrok i jechali przez chwilę, aż w końcu zatrzymali się na światłach.
− To wam nie służy, wiesz? Te ciche dni.
− Co ty nie powiesz?
− On za tobą tęskni. Czuje się winny. Możesz chociaż z nim pogadać, nie proszę o wiele.
− Luke, po co przyszedłeś? Z nudów? Bo znam cię dość dobrze i sam nie jesteś facetem, który chętnie gada o swoich uczuciach. Więc wybacz, ale nie rozumiem jakim prawem wtrącasz się w moje życie, dając mi rzekomo dobre rady.
− Nie wiem, Vicky. Może po prostu potrzebowałem pobyć przy kimś, kto przeszedł przez piekło i wrócił z powrotem. – Noga Lucasa zaczęła bezwiednie wystukiwać rytm, sprawiając, że Dante rozejrzał się dookoła, zerkając w lusterka, jakby obawiał się, że coś popsuło się w aucie. – Wybaczcie, nerwowy tik.
Kiedy czekali na światłach, minęli akurat ogromny plakat wyborczy do rady miasta. Profesjonalne zdjęcie Joaquina Villanuevy w drogim garniturze mogłoby wskazywać na to, że był jakimś poważanych i bogatym biznesmenem, a nie szefem kartelu, który ostatnimi czasy tracił grunt pod nogami. Hasło wyborcze mieniło się w świetle ulicznych latarni szkarłatnym kolorem i można było odnieść wrażenie jakby napis namalowany był krwią. Ciekawe, czy efekt był zamierzony.
”Nie jesteśmy nic winni miastu. To miasto jest winne obywatelom” – przeczytał na głos Luke. Słyszał, że Joaquin kandydował, ale pierwszy raz zobaczył plakat.
− Jest tego więcej. – Victoria z ulgą pochwyciła zmianę tematu. – ”Miasto bez dłużników” to jego motyw przewodni. Ma obsesję na punkcie pieniędzy i spłacania zobowiązań. A mieszkańcy mają zbyt wiele żalu do dotychczasowych władz i chcą odpowiedzi, zadośćuczynienia. Trafia to do nich. Śmieszy cię to? Przecież to twój kumpel – dodała, widząc uśmiech na twarzy Lucasa.
− Kumpel? Nie. Sprzymierzeniec. W tej chwili potrzebuję Villanuevy tylko do jednego. Mam w nosie jego kampanię. Wiesz, że Fernando zlecił jego otrucie?
− Wiem. Barosso miewa różne durne pomysły. Joaquin w odwecie będzie chciał go zdyskredytować w radzie miasta. A najgorsze jest to, że ludzie naprawdę pójdą i na niego zagłosują. – Kobieta prychnęła lekko, patrząc się w plakat, na którym Villanueva miał niezwykle zdeterminowaną minę. – Co wy razem kombinujecie, Luke?
− Nie obraź się, ale wolałbym nie mówić.
− Nie ufasz mi? – Blondynka niespecjalnie się zdziwiła, patrząc na przyjaciela, który w ogóle nie przypominał tego faceta wcinającego drożdżówki jej męża ze smakiem.
− Jeśli powiem, że ani trochę, będziesz zła?
− Niespecjalnie.
− Więc nie ufam ci ani trochę. Ale nie bierz tego do siebie. Ostatnimi czasy niewiele jest osób, którym ufam. – Lucas przytrzymał kolano, które podrygiwało niezależnie od niego. Po chwili tik ustał.
− Nie boisz się? – Nie planowała zadawać tego pytania. Ustalili w końcu, że ich przyjaźń nie była już taka sama jak przedtem. Choć oboje zostali porwani i torturowani, w obu przypadkach były to dwa odrębne doświadczenia. Zdziwił ją jednak spokój na twarzy Lucasa i to jego nowe podejście do otaczającej go rzeczywistości. To nie był Harcerzyk, którego poznała rok temu.
− Czy się boję? – Zaśmiał się cicho. Dopiero wtedy na nią spojrzał, a jego oczy były dziwnie pozbawione wyrazu. – Szczerze mówiąc, jestem na takim etapie, gdzie nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć ani przestraszyć. Nie boję się niczego. I dopiero to napawa mnie przerażeniem. Czy to ma sens?
− Nic już nie ma sensu, Luke.
− Chociaż w czymś się zgadzamy.

***

Na pewno nie spodziewał się swojej pierwszej i jedynej miłości na progu swojego gabinetu w biurze gubernatora. Norma Aguilar została zapowiedziana przez atrakcyjną sekretarkę w gustownej garsonce, z którą Fabian Guzman jeszcze nie zdążył się przespać, ale było blisko.
− Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwała się pani adwokat, a on wskazał jej krzesło przy biurku. – Nie będę owijała w bawełnę. Co ty, do cholery, wyprawiasz, Fabian?
− Jak zwykle konkretna i prosto z mostu. Za to cię lubię. – Uśmiechnął się lekko, nalewając jej szklankę wody, ale jej nie ruszyła.
− Adam Castro jest obrońcą Jonasa Altamiry, sam przejął sprawę. Chcesz mi to wyjaśnić?
− A co ja mam do tego? – Guzman oparł się o biurko, przypatrując się z góry swojej ex, podziwiając jej zaangażowanie. Nawet kiedy się wściekała była piękna. Nic się nie zmieniła przez tyle lat, mimo że przybyło jej nieco zmarszczek.
− Nie zgrywaj się, Fabian. Adam to twój stary znajomy i świetny adwokat. Potrafi wybronić najgorsze szumowiny, sam jest jedną z nich. Bardzo bym się zdziwiła, gdyby sam zainteresował się sprawą Altamiry i zgłosił się na ochotnika. Nie od dziś wiadomo, że ciągnie go do grubej forsy i prestiżu, a ta sprawa jest z góry przegrana. Wniosek nasuwa się sam – ty mu dałeś cynk. Jaki miałeś w tym cel? Dlaczego bronisz tego degenerata?
− Nikogo nie bronię, Normo. Zawiesiłem adwokaturę dawno temu. Jeśli Adam uznał, że ta sprawa jest ciekawa, to jego sprawa.
− Ściemniasz. – Norma zawsze wiedziała, kiedy wciskał kit. Znała go na wylot. – Wyszłam na totalną idiotkę, kiedy stanęłam oko w oko z Adamem na komendzie policji w Pueblo de Luz. Wiesz, że jestem prawniczką Saverina? Reprezentuję go w tej sprawie. Jonas Altamira ma postawione takie zarzuty, że będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z więzienia przed pięćdziesiątką. Cholera, Fabian! – rzuciła na koniec w prawdziwej desperacji. Nie potrafiła pojąć, jak mógł to zrobić, a nie miała złudzeń – wiedziała, że maczał w tym palce.
− Castro uwielbia dreszczyk emocji. Bronienie gwałciciela i mordercy to dla niego kolejny zastrzyk adrenaliny.
− Usiłowanie zabójstwa, liczne kradzieże, nielegalne posiadanie broni, napastowanie na tle seksualnym, gwałt, morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, zbeszczeszczenie zwłok. Zniszczenie mienia i jazda pod wpływem to tylko wisienka na torcie – wymieniła Norma Aguilar wszystkie zarzuty, które stawiano młodemu Cyganowi. – Znam cię, Fabian, nie jesteś taki. Sam był oskarżył Altamirę, gdybyś tylko miał sposobność. Dlaczego?
− Nie mam dla ciebie odpowiedzi, Normo. Jak mówiłem, nie jestem już adwokatem. Z tego co mówisz wynika, że syn Barona pójdzie siedzieć tak czy siak. Pozwól Adamowi się pobawić, niech myśli, że wygra.
− Castro nie przegrał żadnej sprawy. Nigdy. Fabian, wiem, bo sama z nim przegrywałam i wierz mi, bardzo mi to wjechało na ambicje. – Norma Aguilar poczuła, że płoną jej policzku. – Co się z tobą dzieje? Ta cheerleaderka, Dalia Bernal, była kiedyś dziewczyną Jordi’ego. On ci tego nie wybaczy, Fabian. Pociągnij za sznurki w gubernatorstwie, póki możesz. Inaczej Osvaldo będzie ci rekonstruował szczękę.
− Normo, nie mam z tym nic wspólnego. – Fabian Guzman spojrzał jej prosto w oczy, wypowiadając te słowa. Ją jedną ciężko mu było okłamywać, ale ostatecznie robił to już wcześniej, więc nie miał z tym większego problemu. – Victor wie, jaka jest sytuacja, prokurator będzie jak najbardziej obiektywny. Nie mogę wykorzystywać pozycji do prywatnych celów.
− Tak, bo nigdy wcześniej tego nie robiłeś, prawda? – Norma wstała gwałtownie i pewnie gdyby była jedną z tych kobiet, chlusnęłaby mu wodą ze szklanki w twarz, ale miała na to zbyt wielką dumę. Ze złością chwyciła torebkę i ruszyła do drzwi, otwierając je akurat w tym samym momencie, kiedy pod drugiej stronie chciał zapukać Osvaldo Fernandez.
− Witaj, Normo. Mogę wrócić później – powiedział zawstydzony ordynator, ale matka Marcusa pokręciła gwałtownie głową.
− Wejdź, Osvaldo, może ty przemówisz temu durniowi do słuchu. Jonas Altamira omal nie zabił Deisy, a Fabian właśnie zapewnił mu wolność.
− Co? – Ordynator nie był w stanie przetworzyć tej informacji, bo kobieta wyszła, trzaskając drzwiami. – O czym ona mówi, Fabian?
− Siadaj. – Guzman rzucił na biurko okulary i rozmasował skronie. Fernandez przyniósł ze sobą butelkę whisky, którą rozlał do dwóch szklanek. – Baron Altamira mnie szantażuje.
− Co? – Powtórzył lekarz, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
– Podobno Cyganki lubią sobie poplotkować po alkoholu. Esmeralda Vidal wie o wszystkim i wyśpiewała mu całą prawdę o tym, co się wtedy wydarzyło. Chciał, żebym wybronił Jonasa, więc poleciłem mu Adama Castro, jest najlepszy w swoim fachu i był mi winien przysługę.
− Cholera, Fabian. Jak mogłeś?
− Jak ja mogłem? A co miałem twoim zdaniem zrobić? Chronię twój cholerny tyłek od osiemnastu lat, Aldo! I to mi się obrywa od wszystkich, a Norma uważa mnie za sprzedajną świnię.
− Nie wiem, co powiedzieć. – Fernandez napił się whisky, czując, że robi mu się gorąco.
− Powiedz cholerne „dziękuję”, wypij tę whisky i módl się, żeby Baron Altamira wyzionął ducha, zanim zdąży wykrakać wszystkie sekrety. Bo nie zamierzam tańczyć, jak mi zagra. Ten drań Jonas powinien dostać dożywocie i nie masz pojęcia, jakie to uwłaczające, że muszę słuchać tych komentarzy ze strony Normy. A w domu nasłucham się jeszcze bardziej.
− Przepraszam, Fabian. Nie chciałem, żeby tak wyszło.
− Wiem. Ale lepiej to załatw zanim pogrążysz nas obu. Mam zbyt wiele do stracenia, żeby sobie pozwolić na skandale.
− Myślisz, że Altamira jest skłonny iść na ugodę? Zapłacę, ile będzie trzeba. – Osvaldo wpatrywał się w przyjaciela, jakby szukał ostatniej deski ratunku.
− Jemu już nawet nie chodzi o pieniądze, Aldo. On chce mieć nad nami władzę, nie widzisz tego? – Fabian niespodziewanie uderzył pięścią w stół, będąc wściekły na samego siebie. – Cholerny Castro wygra sprawę, młody Altamira wyjdzie na wolność, znów kogoś skrzywdzi, a ja zrobię sobie u ciebie termin.
− Jaki termin? – Aldo zamrugał nieprzytomnie powiekami, nie umiejąc przetworzyć tylu informacji na raz.
− Na rekonstrukcję szczęki. Bo chcąc pomóc twojej rodzinie, sprawię, że moja mnie znienawidzi jeszcze bardziej. A mój syn, pragnę ci przypomnieć, nie chybia.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:21:57 20-10-23, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:19:42 23-10-23    Temat postu:

Temporada III C 143

RUBY/ VEDA/VICTORIA/JAVIER/ROSIE/ELENA/JULIAN/INGRID/EDDIE

Victoria nie dała tego po sobie poznać ale słowa przyjaciela zabolały ją bardziej niż chciała się sama przed sobą przyznać. Nie ufał jej, ale czy tak naprawdę ją to szkowało? Ona sama sobie nie ufała więc brak zaufania do jej osoby innch nie pownienem zaskakiwac i boleć. A jednak. Ten ból był gorszy od biodra, która przypominało jej z każdym krokiem jak bardzo podupadła na zdrowiu. Sergio mógł sobie ją chwalić, pokazywać jej zdjęcia rendgenoskie ale prawda była taka że Elena Victoria od chwili napaści czuła się jak staruszka nie młoda kobieta. Babka co prawda mawiałą jej „dziecko ty masz starą dusze” ale dziś czuła się staro. Czuła się stara, słaba i bezbronna. Westchnęła i poruszła biodrami na boki. Niewiele pomogło.
— Na pewno nie chcesz żebym ci towarzyszył? — usłyszała za plecami głos Dante.
— Będę na komendzie pełnej policjantów — przypominała mu. — Nic złego mi się stać nie może. Co najwyżej spadnę ze schodów i skręcę sobie kark — wzruszyła ramionami i wyszła na chłodne wręcz lodowate powietrze. Ostrożnie weszła do środka kierując się do gabinetu ojca. Chciała mu zadać jedno pytanie, bo miała wrażenie że wszystkie jej dzisiejsze problemy tkwią w dzieciństwie. Miała ochotę się roześmiać. Skoro to wie to po co chodzi na terapię? Pchnęła drzwi do gabinetu szeryfa i wypaliła bez ogródek. — Dlaczego?
— Słucham? — Pablo Diaz popatrzył na córkę nie rozumiejąc co jego dziecko (którego nie wiedział od miesiąca) ma na myśli
— Dlaczego nie walczyłeś? — zapytała go. — O nią. Potrzebowała cię a ty się poddałeś chcę wiedzieć dlaczego? — Basty Castellano chrząknął i podniósł się z miejsca.
— Victorio — przywitał się. Zmieszała się. Nie spodziewała się, że ojciec ma gościa. Nie zauważyła go.
— Zastęco szeryfa czy raczej szeryfie — przywitała się.
— Victorio dobrze że cię widzę myślę że musi porozmawiać.
— Mój adwokat przekazał wam moje oświadczenie czy jak w to nazywacie zaznania — przełknęła ślinę — nie mam nic więcej do powiedzenia.
— Mimo wszystko trudno mi uznać twoje „nic nie pamiętam” za zeznania.
— Cóż innych nie dostaniesz gdyż moja wersja się nie zmieniła. Nie pamiętam absolutnie nic. Amnezcja wsteczna czy jak to tam nazwał mój psychiatra. A nawet dwóch.
— Twój ma do mnie numer gdyś zmieniła zdania — odpowiedział i pożegnał się z szeryfem. Wyszedł. Za nim weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi odprowadziła go wzrokiem.
— Usądziesz? — wskazał krzesło na którym przed chwilą siedział Basty. Przyjęła tę propozycję z ulgą. — Herbaty?
— Tato
— Tak, przyszłaś po odpowiedzi nie wypić ze staruszkiem herbatę. Mogę chociaż zapytać jak się czujesz?
— za****ście możemy —urwała i westchnęła — zrób tej herbaty. Zimno mi.
— Zamknę okno — Pablo zamknął okno, a następnie zaparzył dwa kubki gorącego napoju. Victoria uśmiechnęła się pod nosem. — O co chodzi?
— Kiedyś trzymałeś tu tanią tequilę nie herbatę — przypominała sobie blondynka. — Miała odmiana.
— Mi też się podoba — zgodził się z nią ojciec. — Nie wiedziałem jak się zachować — wyznał — gdy wróciłyście do domu nie wiedziałem jak się zachować.
— Nie spaliście w jednym łóżku — przypominała mu — Ty spałeś na kanapie w salonie ona w sypialni, ale nigdy później nie spaliście w jednym łóżku.
— Gwen płakała całymi nocami — nie wracał do tamtych dni od lat — próbowałem, ale nie pozwoliła mi się dotknąć. Objąć, przytulić tylko to miałem na myśli — doprecyzował w obawie że Victoria pomyśli o zupełnie czymś innym. Z czasem przywykłem do innego towarzystwa.
— Butelki.
Pokiwał głową
— Dlaczego o to pytasz? Po tylu latach?
— Powielam schemat — odpowiedziała i roześmiała się bez cienia wesołości. — Nie przytulał mnie od miesiąca — wyznała — nie pocałował. Przywozi do mnie Aleca, ja go odbieram mijamy się. Choera — zamrugała powiekami powstrzymując łzy — Słowa Luke zabolały bardziej niż sądziłam.
— Zaraz Luke? Jest w mieście?
— Koczuje na naszej kanapie — urwała i zacisnęła usta w wąską kreskę — Nieważne — odezwała się po chwili — nie o niego tu chodzi tylko o moje sypiące się małóżeństwo. Dlaczego zostałeś?
— Kochałem ją ale później
— Wiem znienawidziliście się ona nie mogła na ciebie patrzeć ty nie mogłeś patrzeć na nią. Ona dzwoniła do mnie skarżąc się na ciebie a ty pijany dzwoniłeś do mnie skarżąc się na mamę. Pamiętam dlaczego żadne z was nie wniosło o rozwód? Byliście razem nieszczęśliwi.
— Obiecałem, że przy niej zostanę — wyznał — gdy dowiedziała się o Caridad — wyjawił — obiecałem że zostanę z rodziną. Diazowie się nie rozwodzą.
— Chyste podejście jak ze środniowiecza — Pablo się krótko zaśmiał. Victoria uniosłą brew. — Inez mówiła tak samo.
— Czyli miałeś kontakt z moją szaloną mamusią? — zapytała go.
— Raz zadzwoniła i zapytała o nazwiska — wyjawił — Podałem jej jedno.
— A facet miał wypadek na motocyklu — dokończyła za niego. — Mamusia w spadku zostawiła mi swoje dzienniki — wyjawiła — Niez byt przyjemna lektora chociaż przyznaje ma swoje momenty.
— Nie jesteś Gwen a już na pewno nie jesteś Inez — odezwał się po chwili milczenia Pablo. — Potrzebujesz czasu, aby wyzdrowieć i musisz z kimś porozmawiać. O tym przez co przeszłaś.
— Niczego nie pamiętam.
— Victorio wychowałem cię i wiem doskonale kiedy kłamiesz — powiedział na to Pablo.
— Nie chcę pamiętać. Co za różnica?
— Różnica polega na tym że ten ból który nosisz w sobie nie zniknie a zje cię od środka. Tak jak twoje matki.
— Zdecydownie nie pownienieś był się żenić z psychologiem —rzuciła mimochodem i głośno przełknęła ślinę. — Jak Marcela?
— Dobrze, powinnaś do nas wpaść. Ucieszyłaby się.
— Innym razem, kobiety z brzuchami działają mi na nerwy. — Pablo popatrzył na nią zaskoczony. — Javier ci nie powiedział? — zapytała go zdziwiona. — Byłam w ciąży.
— Victorio
— Z Gwen i moją matką łączy mnie więc więcej niż jedna trauma —upiła łyk chłodnej już herbaty. — Wiem o Angelu. Powiedziała mi kiedyś dawno temu, że „jak urodzę martwe dziecko to będę wiedzieć co to ból” Cóż to nie do końca był poród, ale bolało jak wszyscy diabli.
— Victorio.
— Nie potrzebuje twojej litości czy współczucia.
— Czego więc potrzebujesz? Swojej armii? — popatrzyła na niego zaskoczona. — Doszły mnie słuchy od kolegi- – zaczął Pablo – Po Monterey krążą plotki że dziedziczka upominała się o koronę.
- Koronę? — zapytała go blondynka. — Twój kolega z Montereey nazwa się Giovanni Romo?
— Manuel Dominguez
— A to nowośc. Kto by pomyślał że z burmistrza taki plotkarz.
— To prawda.?
— Oczywiście że nie! — smukłymi palcami przeczesała włosy — nie przejęłam kartelu, nie mam gdzieś w lasach plantacji kokainy nie handluje, nie rabuje i nie gwałcę jedyny biznes po Inez jaki przejęłam to winnica na wzgórzach która jest sektuarium, schonieniem dla kobiet które przeszły to samo co ja. Zostałam zgwałcona tato, straciłam dziecko świat mi się zawalił przez jedną głupią decyzję — wypuściła ze świstem powietrze — Muszę wierzyć że po wszystkim jest życie — głośno przełknęła ślinę — bo co jeśli nie ma? Tato w kogo się zamienię? Którą z nich się stanę?
— Och skarbie — Pablo powoli podszedł do córki i ostrożnie ją objął. Victoria nie protestowała wtuliła się w jego ramiona wciągając w płca znajomy zapach perfum. I poraz pierwszy od bardzo dawna rozpłakała się mocząc meżczyźnie koszulę.

***

Ruby Valdez wróciła do domu miejskim autobusem. Nie było sensu dzwonić po siostrę czy wujka gdy na zewnętrz było jeszcze jasno a mpk zatrzymywał się kilka domów przed jej domem. Ruby nadal przyzwyczajała się do nazywania „domu Vazquezów” własnym. Nie mogła nadal uwierzyć, że Ingrid i Julian pozwolili jej ze sobą zamieszkać, że wzięli na siebie całą odpowiedzialność za jej wychowanie. Mieli małą córeczkę, mieszkał z nimi brat Juliana Eddie który czasem przypominał jej kolegów z klasy i ona. Po powrocie do domu, który był cichy i pusty postanowiła upichcić coś do jedzenia. Nie była może wybitną kucharką, ale swoje ugotować potrafiła.
Wstawiła wodę na makaron w zamyśleniu obierając dynię. Gdy „to się stało” obsesyjnie myślała o człowieku, który jej to zrobił. Próbowała sobie przypomnieć cokolwiek z tamtej nocy. Zaciskała powieki, zaciskała zęby, lecz jedyne co jej ciało pamiętało to ból. Słyszała, że pierwszy raz jest nieprzyjemny, bolesny, ale to co jej zrobił nie przypominało stosunku z opowieści rówieśniczek, które traktowała z przymrużeniem oka domyślając się że większość opisów pochodzi z internetu, gazet czy filmu, ale jednak czuła się tak jakby ktoś rozrywał ją od środka i jeszcze ten smród rozgrzanej skóry. To był zapach starości. Jak w domu opieki. Starości, śmierci i rozkładu. Tylko czy to był Dick Perez?
Zawsze był nauczycielem z łatką „dziwaka”. Słyszała od innych upiorne historie o Araceli Falcon, która spadła ze szkolnego dachu przekreślając swoje szanse na bycie tancerką, o Renacie Diaz którą wyrzucono za ciążę mówiono na długo za nim Ruby się urodziła więc czy to możliwe że tych rzeczy dokonał ten sam człowiek? DNA nie kłamie, pomyślała mieszając duszącą się na patelni dynię. Uchyliła okno wpuszczając do środka przesycone deszczem powietrze. Tamtej nocy też padało. I właśnie dlatego wsiadała do tamtego wieczoru do auta. Była przemoczona, on był miły . Największy błęd w twoim życiu, pomyślała i oddcedziła makaron. Przed domem zaparkowało jedno po drugim dwa auta. Po kilku minutach do kuchni wszedł Julian z Lucy na rękach.
— A co tu tak ładnie pachnie? — pociągnął nosem. Lucy na widok znajomej twarzy uśmiechnęła się i ochoczo wyciągnęła ręce do cioci. Ruby umyła ręce pod zlewem i wytarła je ściereczką.. Podeszła do lekarza i wzięła siostrzeniczkę na rączki wargasmi muskając jej ciepły policzek. Lucy zaśmiała się opierając gówkę na ramieniu nastolatki. Uwagę dziewczynki przyciągnął wisiorek który nosiła na szyi.
— Ugotowałam spachetti.
— A co tu tak pachanie? — do kuchni wszedł Eddie w towarzystwie Lopez. Upichciłaś kolację? — podszedł do patelni z soosem. — Nie ma mięcha.
— Eddie nie wydziwiaj.
— Nie wydziwiam przecież — zaprotestował najmłodszy z rodzenstwa Vazquez zerkając na plecy nastolatki. — Za moich czasów dziewczyny w ogólniaku nie nosiły takich spódnic.
— Eddie — upominiała go Lopez.
— No co, nie jestem jeszcze tak stary żeby zapomnieć. Dick na stare lata totalnie zgłupiał. Nie żeby kiedykolwiek był mądry, ale teraz podobno przechodzi samego siebie.
— A ty skąd o tym wiesz? — zainteresował się lekarz wyciągając z szafki talerze. — Jeśli zadajesz się z licealistami nigdy nie dorośniesz.
— Nie zadaje się z licealistami — zaprzeczył — ani nie chodzę z żadną licealistką — doprecyzował. — Ślinią się na mój widok, ale to nie jest zabronione. Są dla mnie za młode. Bez urazy Ruby, ale macie jeszcze mleko pod nosem. — Julian popatrzył na brata i parsknął śmiechem. Lucy oderwała wzrok od wiziorka cioci i popatrzyła na tatę przypominając sobie, że jest w domu. Zachichotała.
— Nawet twoja bratanica wie jaki masz mały móżdżek.
— Ingrid — jęknął Eddioe — twój mąż mnie obraża.
— Jej mąż stwierdza fakty. — nałożył jedzenie na talerze — Pachnie pysznie — pochwalił nastolatkę. — Wezmę Lucy — uprzedził ją i wyjął dziecko z jej rąk.
— To ja się przebiorę — zakomunikowała nastolatka i wyszła z kuchni. Wróciła po chwili w wygodnych dresach i koszulce z wizerunkiem psa z Psiego Patrolu. — Dlaczego chodziłeś do liceum w Mieście? — zapytała Eddiego.
— Chciałem coś w swoim życiu zmienić — odpowiedział nawiajając makaron na widelec.
— Zmienić? To się nazywa „niedopowiedzenie” Wyrzucili go z ogólnika w stolicy.
— Odszedłem z własnej woli.
— Zagrozili ci wilczym biletem nie miałeś zbytnio wyboru — doprecyzował Julian układając Lucy w przyciągniętym wózku. Położył ją na brzuszku i położył przy rączkach kilka ulubionych zabwek córeczki. — Przypomnij mi za co?
— Bzykałem się w schowcku na miotły — oznajmił Ruby wyraźnie z tego powodu zadowolony.
— Chwila — wtrącił się do rozmowy Julian — mama mówiła że przyłapali cię na paleniu trawki.
— A co miała powiedzieć? Że brzyskałem nauczycielkę od francuskieg? — zapytał go. Ingrid popatrzyła na szwagra, a on na nią — Była dobra w te klocki.
— Eddie — syknęła.
— A tak nie palr trawki Ruby to zło — powiedział mentorskim tonem — bardzo złe — zamilkł i skupił się na jedzeniu.
— Działo się coś ciekawego jak chodziłeś do ogólnika? Jakieś skandale?
— Jego córce ucieli nogę — obwieścił. — Blanca.
— Co zrobili?
— Amputowali — poprawił się — jak zwał tak zwał. Podobno wpakowała się na drzewo czy coś takiego i nie mieli zbytnio wyboru, ale słyszałem inną wersję.
— Jaką wersję?
— To Perez podpisał kwity no nie? — zapytał Ruby — no więc mówią że mogli zaryzykować o uratowaniu nogi, ale wolał żeby ją ucieli. Mówią że to była kara.
— Za co?
— Za to że chciała zwiać z domu tamtej nocy. Złapała stopa do stolicy i samochód miał wypadek — wyjasnił Eddie. — W odwecie Perez uciął jej nogę. — Julian zmarszczył brwi patrząc na brata — No co? Ludzie gadają. Pracuje w kawiarni słyszę różne rzeczy. Ricardo zwariował na stare lata, wykastrował go jakiś szaleniec więc wszystkie babki w mieście powinny otworzyć szampana facet już sobie poużywa
— Eddie — warknęła Lopez zerkając na siostrę, któa zbladła.
— Sorki — przeprosił Ruby — takie tematy nie przy dziewczynach — powtórzył głośno dla siebie. — Pyszne to spahetti? Mogę dokładkę?
— Jasne, cieszę się że smakuje.
— Lubię domowe żarcie — przyznał Eddie podchodząc do miski z makaronem. — Jem wszystko, no chyba że to brukselka — skrzywił się na samą myśl — wtedy nie zjem, ale tak to wszystko. I nawet robaczki z oczami. Krewetki znaczy się.
— Zapiekane w cieście — dodała Ruby.
— Oj pycha są.
— To co Eddie, jutro ty dla nas gotujesz? — zagadną brat.
— Pracuje do późna — odpowiedział — Camillo nie długo zabieg musi się oszczędzać.
Julian parsknął śmiechem
— To co Ruby, jutro pierwsza jazda? — zapytał ją.
— Będziesz uczył ją jeżdzić? Powodzenia. Lekcje z Vazquezem to koszmar.
— Lekcje ze mną to nie koszmar. Jestem oazą spokoju, ale gdy wyeżdża się w hydrand i rozwala zderzak Eddie nawet Jezus nie miałby do ciebie cierpliwości.
— Pomyliłem pedał gazu z hamulcem i walnąłem w hydrant przeszło dziesięć lat temu a ten dalej mi to wypomina.
— Straż pożarna nadal wysyła mamie kartki Bożonarodzeniowe — przypomniał sobie lekarz z rozbawieniem. — Eddie pochwal się za którym razem zdałeś to prawo?
— To świadczy o twoich nauczycielskich umiejętnosciach — odpowiedział siadając ponownie za stołem.
— Piąty czy sżósty?
— Siódmy, tylko ty to liczysz. Pochwal się za którym zdała tewoja żona?
— Za pierwszym jak kto za którym. Nie martw się Ruby jesteś z Lopezów zdasz szybciej niż myślisz — zapewniła ją. — Jak było w szkole?
— W porządku. Jak zawsze — urwała zerkając na bawiącą się grzechotką Lucy — jest szansa że będę mogła wypisać się z biologii?
— Wypisać?
— Wyluzuj Julian nie każdy musi być lekrzaem — wtrącił się Eddie.
— Wiem i nie o to chodzi. To czasem nie jest obowiązkowy przedmiot?
— Niby jest, ale nie dałoby się tego jakoś zmienić? — zapytała z nadzieją. — Nie chcę chodzi na biologię — głośno przełknęła ślinę — Żle się czuje w towarzystwie nauczyciela — wyjaśniła. — Perez dziwnie na mnie patrzy — Ingrid wyprostowała się gwałtownie natomiast Vazquez zmarszczył brwi.
— Co to znaczy dziwnie?
— To znaczy to dziwne uczucie — nerwowym gestem wyłamała palce — jakby widział mnie nago — Julian zmarł. Popatrzył na żonę to na siedemnastolatkę to znowu na żonę z trudem hamując cisnące mu się na usta przekleństwa. Ze świstem wypuścił powietrze. — Niczym go nie sprowokowałam, to on złapał mnie za rękę a później zwymiotowałam w łazience. — im dłużej Ruby mówiła tym szybciej podskakiwało pod stołem kolano Juliana. Ingrid położyła na nim dłoń. Znała ten tik bardzo dobrze.
— Zajmę się tym — zapewnił nastolatkę Julian. — Jutro rano się tym zajmę — powtórzył.

***

Liceum w Pueblo de Luz przypominało jej jak bardzo tęskni za swoją starą szkołą. W sposób szczególny brakowało jej cichych przerw między trzecią a czwartą lekcją. Mogła wtedy swobodnie poruszać się na korytarzu bez hałaśliwego tłumu plączącego się jej po korytarzu. Uczniowie rozumieli, że wśród nich są osoby wrażliwe na hałas czy tłok. Tutaj gdyby wprost przyznała się do swoich zaburzeń byłaby obiektem kpin i żartów. Uczniowie już nazywali ją za jej plecami „dziwadłem”. To była ponownie jedna z tych rzeczy, których Veda nie rozumiała. Jeśli ktoś miał problem z nią dlaczego nie powie jej tego w twarz tylko szepcze po kątach. Za ucho wsunęła niesforny kosmyk ciemnych włosów rozglądając się niepewnie po szkolnym korytarzu. Stare liceum do którego uczęszczała Veda było dwukrotnie mniejsze od nowej placówki. Uczniów było dwa razy mniej, hałas był mniej uciążliwy i miała mniej przeszkód do pokonania gdy szła z jednej lekcji na drugą. Wadą obecnej szkoły były dwa piętra. Czasem miała jedynie piętnaście minut na przejście z jednej sali do drugiej a do pokonania dwadzieścia pięć stopni stromych trzeszczących drewnianych schodów wśród ludzi poruszających się w obu kierunkach. Usta zaciskała w wąską kreskę i odliczała jeden stopień, drugi i później skręć w prawo. Sala do języka hiszpańskiego znajdowała się na końcu długiego korytarza. Veda zawsze wchodziła do sali jako ostatnia. Także było i tym razem. Koledzy i koleżanki z jej rocznika już zajęli swoje zwyczajowe miejsca, dla Vedy pozostawiając pierwszą ławkę tuż przy biurku nauczycielki. Veda siedziała w niej sama gdyż liczba dziewcząt nie pozwalała na dobranie jej pary. Czarnowłosej to nie przeszkadzało chociaż i tak uważała to za niewielką pociechę gdy czuła na swoim karku oddech koleżanki z tyłu. Jedna paliła papierosy, druga musiała jeść coś serowego. Z trudem powstrzymała się od westchnięcia gdy niechętnie zsuwała z uszu słuchawki zawieszając je na szyi. W uszy uderzył ją gwar rozmów. Poruszyła niespokojnie głową. Boże jak ona tęskniła za ciszą!
— Dzień dobry — do środka weszła wychowawczyni z uśmiechem witając uczniów. Veda nie rozumiała dlaczego kobiecie zawsze jest tak wesoło? Dla niej chodzenie do szkoły było torturą nie wyobrażała sobie jakby mogła uczyć w jakiejkolwiek placówce i się z tego cieszyć. — Zaczynamy godzinę wychowawczą, dziś każdy z was wymieni pięć nieznanych — ostatnie słowo podkreśliła faktów o sobie. Anno zaczniemy od ciebie.
— Dlaczego? Niech nowa zacznie — wskazała palcem na Vedę. — Nic o niej nie wiemy.
— Zaczniemy od ciebie.
Anna zacisnęła usta w wąską kreskę.
— Powiem pięć faktów o mnie jeśli ona powie. Pięć faktów Vedo. To wcale nie jest tak dużo. Czyta kiepsko, ale ma niewyparzoną gębę Granie na wiolonczeli i że idziesz do Julliard się nie liczą — dodała nastolatka. W klasie zapadła cisza. Veda lubiła ciszę, ale nie wtedy gdy to ona miała udzielić odpowiedzi na pytanie.
— Mój ojciec bije mamę — wypaliła pierwszą myśl która przyszła jej do głowy, którą można było podciągnąć pod kategorię „5 fakt,ów o Vedzie” — Ostatnio dowiedziałam się, że pierwszy raz uderzył ją w noc poślubną — ciągnęła zasłyszaną podczas kłótni rozmowę. — dziewięć miesięcy później urodził się mój brat — w klasie panowała cisza jak makiem zasiał. — Gdy byłam dzieckiem długo nie mówiłam — ciągnęła dalej kompletnie nie zrażona ciszą. Wpatrywała się w wyrytą na blacie stołu dziurę. Bezwiednie zaczęła skrobać ją paznokciem. — mój brat więc wymyślił nasz własny język żebyśmy mogli się komunikować. Dziś nikt już go nie rozumie. Nie pozwolili mi go zobaczyć — głos jej zadrżał niebezpiecznie — uznali , że to będzie zbyt wiele trauma, ale przynajmniej go spalili. Wolałam żeby spłoną niż żeby miały jeść go robale — Nie jestem już dziewicą — gdy to zdanie padło z ust Vedy ktoś ze świstem wciągnął w płuca powietrz, nawet Jordan spojrzał na czubek jej głowy. — Seks to nic specjalnego. Po za dyskomfortem zupełnie nic nie czułam
— Myślę, że wystarczy — ucięła Veda. Nastolatka popatrzyła na nią i zmarszczyła brwi.
— Został jeszcze jeden — wypomniała jej — Nie lubię czytać książek.
— Pewnie dlatego, że ledwie umiesz czytać — odezwała się Anna nadal w pamięci mając dzień gdy Leticia kazała Vedzie odczytać na głos wiersz.
— Ja przynajmniej nie zakochuje się w facecie, który nigdy nie będzie kochał mnie — odszczekała się Veda.— bo woli kogoś innego.
— Niby kogo woli Ignacjo?
— Życie nauczyło mnie żeby nie mówić głośno o rzeczach na które ktoś nie jest gotowy — odpowiedziała jej Veda.
— Mogę teraz ja? — dłoń Rosie powędrowała do góry. Leticia posłała jej pełen wdzięczności uśmiech — To już oficjalne — zaczęła — będę mieć siostrzyczkę — obwieściła.

***
Julian Vazquez zaparkował auto na parkingu dla gości i wyłączył silnik. Było kilka minut po dziewiątej rano. Lucy została pod opieką babci Dolores aby tatuś mógł na spokojnie kogoś zamordować. Branie dziecka na miejsce przestępstwa byłoby z jego strony rodzicielskim nietaktem. Są pewne rzeczy, których lepiej żeby o tatusiu Lucy nie wiedziała chociaż gdy wychodził z domu ubrany cały na czarno zmarszczyła śliczny mały nosek a teściowa zapytała; „Czy idzie na pogrzeb?” Wyszedł z auta i ruszył w stronę szkoły.
— Ktoś panu umarł doktorze Vazquez? — Rosie popatrzyła na lekarza , który zatrzymał się na dźwięk znajomego głosu.
— Nie, dlaczego wszyscy myślą, że idę na pogrzeb? — zapytał. — Taki mam styl.
— Styl na „strasznego gangusa”? — zapytał go rozbawiony Jordan Guzman. — Nie w tych butach koleżko — Julian instynktownie popatrzył na swoje obuwie. Było już dość mocno sfatygowane.
— Idę na spotkanie z waszym dyrektorem — wyznał lekarz.
— O proszę czyżby dni Dicka były policzone? — zapytała go radośnie Rosie. — Zamierzasz mu nawrzucać.
— Nie przyszedłem go zabić, poćwiartować , a resztki wyrzucić do kanału — odpowiedział — a wszystko pod nosem uczniów — dokończył z powagę. Rosie popatrzyła na niego ze zmarszczonym nosem i roześmiała się serdecznie.
— A myślałam że nie ma pan poczucia humoru — klepnęła go w ramię. — Do zobaczenia!
— Nie masz pojęcia gdzie jest jego gabinet?
— Nie
— Zaprowadzę cię gangusie
— Nie powinieneś iść na lekcje? — zapytał gdy szli przed siebie.
— Mogę się spóźnić — odpowiedział Jordan — Słyszałeś więc o tym co Perez zrobił na ostatniej lekcji Ruby. Stary traci rezon skoro ją rozbiera wzrokiem, mnie karci za spóźnienie i na dokładkę każe przyjść do szkoły Jimenie Bustamante.
— Słyszałem, że w odwecie namalowałeś męskie genitalia na tablicy — Jordan w odpowiedzi wzruszył ramionami.
— Zawsze uderzam tam gdzie boli najmocniej — oznajmił Guzman. — Obiło mi się o uszy, że on tam nic nie ma — zerknął na profil lekarza, który z trudem powstrzymywał uniesienie ust ku górze.
— Nie wiem, nie ja go leczyłem. Urologia to nie moja bajka, ale słyszałem że nie łatwo było włożyć cewnik, bo nie było gdzie go zaczepić — odpowiedział z powagą w głosie. — Guzman czy ty nie masz teraz zajęć z moją żoną? Nie lubi spóźnialskich.
— Jesteś moim usprawiedliwieniem — odpowiedział mu na to z uśmiechem. — To tu — wskazał na sekretariat. — I dam ci radę — zaczął na odchodnym — kup sobie nowe buty — oddalił się od lekarza — to wizytówka gangusów!
Vazquez popatrzył na swoje buty nie rozumiejąc o co mu chodzi? To były dobre buty. Wszedł do sekretariatu i uśmiechnął się czarująco do sekretarki dyrektora. Na jego widok najstarsza siostra Conde uśmiechnęła się szeroko.
— Doktorze, a co pana do nas sprawdza? — zapytała go.
— Chciałem uciąć sobie pogawędkę z dyrektorem — wyjaśnił cel swojej wizyty. — Wiem, że dyrektor jest zajętym człowiekiem.
— Dla pana zdecydowanie znajdzie czas — oznajmiła i już po chwili zaprosiła go do środka. Julian cicho zamknął za sobą drzwi.
— Mam niewiele czasu doktorze Vazquez — zaczął Perez z dobrotliwym uśmieszkiem. — Za chwilę mam ważne spotkanie.
— Nie zajmę panu dużo czasu — Julian rozsiadł się wygodnie na krześle dla petentów. — Chodzi o Ruby.
— Ruby — wydukał Perez
— Jestem opiekunem prawnym Ruby Valdez — doprecyzował — i zdecydowanie nie podoba mi się jak pan ją traktuje.
— Wszystkich uczniów traktuje tak samo — zapewnił go dyrektor. — Nie wiem co powiedziała panu Ruby.
— Wszystko — odpowiedział mu lodowatym tonem. Perez chwycił krawat i poluzował węzeł — Ruby powiedziała mi wszystko na pana temat — dodał.
— Nastolatki mają wyjątkowo wybujałą wyobraźnię — zaczął — cokolwiek panu nagadała nie miało miejsca.
— Tak jak nie miała miejsca próba gwałtu na mojej żonie? — zapytał go z trudem hamując się przed chwyceniem go za fraki i wyrzuceniem przez okno. Za dużo świadków zbyt wielkie ryzyko złapania, zbyt długa odsiadka. Na tą uwagę nic już nie odpowiedział tylko zadał się głębiej w fotelu. Julian już miał się podnieść z krzesła gdy do środka wpadła Jimena Bustamante. Świetne wyczucie czasu pani burmistrz, pomyślał. Kobieta nie zamknęła za sobą drzwi co zadowoliło go jeszcze bardziej.
— Mam spotkanie — wykrztusił Perez.
— To świetnie się składa, bo sądzę że przychodzimy w tej samej sprawie — zwrócił się do Jimeny. Wstał ustępując kobiecie miejsca. — Zgodzi się pani ze mną, że dyrektor Perez nie powinien mieć kontaktu z uczniami a już na pewno nie z uczennicami — to ostatnie podkreślił. — Jest niebezpiecznym człowiekiem.
— Wypraszam sobie nigdy nie skrzywdziłem, żadnej uczennicy! — krzyknął piskliwym tonem.
— Proszę mi więc przypomnieć jak poznał pan żonę?
— Palomy proszę w to nie mieszać — warknął oburzony.
— Była pana uczennicą, podobnie jak Renata Diaz której zmajstrował pan czwórkę dzieci nie mówiąc już o tych wszystkich wypadkach w szkole które miały miejsce za pana urzędowania. Upadek uczennicy ze szkolnego dachu, jeden z nauczycieli dostaje ataku serca w pana obecności — zaczął wyliczać — uciął pan nogę nawet własnej córce.
— Teraz to się już pan zapędził doktorze Vazquez. Nigdy nie skrzywdziłem żadnej kobiety — dodał — A Olivia skróciła spódnicę od mundurka! Takie zachowanie jest niegodne uczennicy tej szkoły.
— Olivia nie zrobiła niczego złego — Jimena Bustamante popatrzyła na dyrektora lodowatym wzrokiem. — To tylko niewinne eksperymenty związane z ubiorem.
— Ubiorem, który prowokuje kolegów z klasy i dochodzi do nieprzyjemnych sytuacji. Nie chcę pani burmistrz mieć córki w ciąży? Nowe szkolne wytyczne sprawią, że takie sytuacje nie będą się zgadzać.
— Moja córka swoim strojem prowokuje chłopców? — zapytała niebezpiecznie niskim głosem pani burmistrz. Julian z trudem powstrzymał uśmiech. Żyjąc pod jednym dachem z Lopez i mając na wychowaniu dwie dziewczynki wiedział jedno; matek lepiej nie prowokować. — To może pańscy chłopcy powinni przejść zajęcia z tego jak powinno traktować się kobiety zamiast to na dziewczęta zrzucać odpowiedzialność za ich zbrodnie!
— Dziewczęta
— Moja córka nie zrobiła absolutnie niczego złego — Jimena nie podniosła nawet głosu, a Perez się skurczył — Ani żadna kobieta — westchnęła — Gdy słyszałam pogłoski na temat pańskiej utraty kontroli na lekcjach, cierpliwości do młodzieży sądziłam, że uczniowie przesadzają, ale teraz widzę, że nie powinien mieć pan kontaktu z uczniami niezależnie od ich płci.
— Co proszę? — wydukał Perez.
— Powinien pan ograniczyć swoje obowiązki do kierowania placówką — oznajmiła i wstała. Julian roztworzył szerzej drzwi przed panią burmistrz — chociaż nawet tego nie potrafi pan wykonywać poprawnie — wyszła. Julian wyszedł za nią. Oboje wyszli na świeże powietrze. — Stary dziad.
— Trudno mi się z tobą nie zgodzić — odezwała się kobieta. — On i te jego poglądy — prychnęła — jakby od gwałtu chroniły habity wszystkie byśmy je nosiły.
— Jego czas się skończył — dodał ostrożnie.
— Zdecydowanie. A sądziłam, że Olivia przesadza. Nastolatki mają skłonność do przesady, ale widzę, że w tej kwestii miała rację.
— Wyjaśnij mi jedną rzecz — zaczął odprowadzając ją do auta — skłonności Pereza nie są żadną tajemnicą więc jak to możliwe że nikt go nie odwołał wcześniej?
— Plotki o tym że Perez lubi młode dziewczęta krążyły na długo za nim ja zaczęłam uczyć się w tej szkole. Lubił otaczać się młodzieżą, miał też zdecydowanie lepsze podejście — urwała — ale dziewczyny jak to dziewczyny zaczęły wymieniać się informacjami. Nie chodzić na spotkanie Kubu Biologa, chyba że w grupach, nie zostawać z Perezem sam na sam. Nigdy jednak nie wniesiono oficjalnej skargi na Dicka więc utrzymał posadę nauczyciela, a później dyrektora.
— I jego rządy muszą się skończyć. Dla dobra wszystkich uczniów.
— Odchodzi za dwa miesiące na emeryturę.
— Nie — zaprotestował — nie będę czekał dwóch miesięcy. Nie skażę mojej —w porę ugryzł się w język — Ruby na takie tortury.
— Mamy wolne miejsce w Radzie rodziców — zaczęła Jimena — przekonaj Conde, a przekonasz wszystkich.
— Kiedy jest zebranie?
— Czy ty wiesz w co się pakujesz?
— Poradzę sobie na zebraniu.
` — Skoro tak twierdzisz tylko — urwała — te buty zostaw w domu.

***
Elena była spięta i zdenerwowana gdy krótko przed zakończeniem pracy dostała wiadomość z wyznaczonym miejscem spotkania. Kilkukrotnie przeczytała tekst za nim odpisała krótkie „będę” Czterdziestotrzyletnia kobieta była zaskoczona, że ktokolwiek odpowiedział na jej desperacką próbę szukania pomocy dla siebie i dla córki. Kiedy telefon milczał była przekonana, że Inez ją nabrała. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk ciemnych włosów i zaskoczona popatrzyła na córkę Inez podpierającą się na lasce z wizerunkiem orła. Fernando zapewne pękał z domy zaś korytarze miejskiego ratusza od plotek. Elena Victoria uśmiechnęła się do matki chrzestnej i jak gdyby nigdy nic usiadła obok.
— Dzwoniłaś — rzuciła spokojnym głosem córka dawnej znajomej.
— Do ciebie? — zapytała ją kompletnie tym faktem zaskoczona. — Dostałam numer od Inez — zaczęła — lata temu.
— Tak, teraz ja zajmuje się niektórymi sprawami jej organizacji — wyjaśniła ogólnikowo — skupiam się na działalności charytatywnej. Innej nie ma. — uznała że musi to podkreślić jasno i wyraźnie. — Potrzebujesz pomocy.
— To
— Eleno — zwróciła się do niej po imieniu — nie mam czasu na krążenie wokół tematu dlatego przejdziemy się i krok po kroku omówimy twoją sytuację. Przede wszystkim jakie są twoje oczekiwania?
— Nie zapytasz
— Mąż cię bije — odpowiedziała jej — od lat. Włamałam się na serwery szpitalne i przejrzałam twoją kratę medyczną z ostatnich dwudziestu trzech lata. Złamany nadgarstek, zwichnięty bark, złamany nos wymagający interwencji chirurgicznej. Nie wspomnę już o połamanych żebrach i brakującej śledzionie po wypadku samochodowym sprzed czterech lat chociaż twoje obrażenia odpowiadały miejscu pasażera nie kierowcy. Czego oczekujesz?
— Nie zastanawiałam się nad tym — wyrzuciła z siebie kobieta wpatrując się w Victorię — Chcę tylko żeby Veda była bezpieczna. To tylko dziecko.
— Które pobił, ale szeryf przesadził z wyrażaniem swojej opinii i twój mąż będzie odpowiadał z wolnej stopy zamiast z pierdla. Mieszkasz u niego?
— Ivan nam pomaga.
— To dobrze, jesteście tam bezpieczne. Twój mąż nie jest na tyle głupi, żeby was tam szukać. Przejdźmy się — wstała. Dopiero wtedy Elena zauważyła Dante Gomeza. — Procedura jest prosta osoba prosząca o pomoc po weryfikacji ją dostaje. Zazwyczaj umieszczamy ją w miejscu gdzie jest bezpieczna i może dojść do siebie. Zadecydować co chcę zrobić i gdzie być za rok czy dwa.
— Nie mogę tak po prostu wyjechać. Mam pracę, dziecko.
— Dlatego w twoim przypadku proponuje prawnika — odpowiedziała jej Victoria — Nie musisz od razu biec i składać papiery rozwodowe, ale powinnaś poznać swoje opcje. Separacja? Rozwód? Alimenty na dziecko? Veda ma siedemnaście lat?
— Tak, skończyła drugiego listopada — wyjaśniła Elena. — Veda. Nie jest jej łatwo.
— Domyślam się — mruknęła blondynka. — Pomoc terapeuty także jest jedną z dostępnych opcji. Veda potrzebuje terapii.
— Decyzja nie należy do ciebie.
— Decyzja powinna należeć do Vedy — odparowała Victoria. — Ma autyzm — stwierdziła wprost — i nie próbuje jej stygmatyzować sama mam chorobę psychiczną stwierdzam fakty. Jeśli będziesz chciała wyprowadzić się od Ivana znajdziemy ci odpowiednie lokum.
— Dlaczego to robisz? — zapytała ją wprost.
— Dlatego, że prosisz o pomoc. Na żadnym etapie nie powiem ci co masz robić. Odejść czy wrócić? To musi być twoja decyzja ja mogę ci pokazać, że bez niego dasz sobie radę. — Elena uśmiechnęła się blado.
— Twoja mama też go nie lubiła — wyznała — W dniu naszego ślubu powiedziała mi „będziesz kiedyś tego żałować”
— Żałujesz?
— W gorsze dni, ale wtedy przypominam sobie o dzieciach.
— Jaka jest Veda? — zapytała ją Victoria.
— Idealna — westchnęła — Gdy była malutka bardzo przypominała twojego brata — wyznała — Victor też żył w swoim świecie. Diagnozę postawiono gdy miała trzy latka. Jose — urwała — brat nie ojciec objaśniał Vedzie świat. Mój mąż uważał, że autyzm to wymysł lekarzy, którzy chcą tylko wyciągnąć od niego kasę. Nie widzi jak jest wyjątkowa.
— Gra na wiolonczeli?
— Tak, Sylvia Guzman zgodziła się aby Veda grała u nich w garażu — Victoria popatrzyła na nią pytająco. — Jose nie jest fanem muzyki.
— Rozwalił ją? — Victoria zacisnęła usta w wąską kreskę.
— Nie wie, że dostała się do Juliard — wyjawiła Elena. — Nie powiedziałyśmy mu.
— I słusznie — pochwaliła decyzje kobiet blondynka i popatrzyła na zegarek. — Muszę uciekać — oznajmiła i sięgnęła do kieszeni płaszcza — To lista numerów — podała jej karteczkę. — i w domu mojej matki jest wiolonczela — wyjawiła — jeśli Vedzie będzie odpowiadać może ją sobie wząść.
— Inez miała w domu wiolonczelę? Dlaczego? — Victoria nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
— Obie wiemy dlaczego. Jeśli Veda chcę może obejrzeć instrument. — odparła i oddaliła się w towarzystwie Gomeza.
— Igrasz z ogniem, wiesz ilu ludzi cię widziało?
— Wiem — odpowiedziała na to kobieta— I mam nadzieję że Jose także się dowie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:26:58 23-10-23    Temat postu:

cz2
***
Veda zatrzymała się przed rodzinnym donem spoglądając na drzwi z ciemnego drewna. Mama nie byłaby zadowolona z jej obecności tutaj, ale musiała zabrać kilka rzeczy. Elena spakowała jej ubrania, ale potrzebowała swoich rzeczy. Wślizgnęła się do wnętrza i od razu skierowała do swojej sypialni gdzie wpełzła pod łóżko wyciągając „pudełko ze skarbami” Ostrożnie je otworzyła. Z fotografii uśmiechał się do niej Jose. Czule pogładziła zdjęcie brata i zamknęła kuferek. Z szafy wyciągnęła walizkę i zaczęła pakować swoje rzeczy. Nie zabierała ubrań, lecz płyty ostrożnie układając winyle w wielkiej torbie. Nie zamierzała zostawiać ich ojcu, który nie doceni kunsztu Czajkowskiego. Pospiesz zauważyłnie wybrała numer Ivana.
— Cześć, odbierzesz mnie?
— Jesteś w szkole?
— Nie w domu, zabieram swoje rzeczy i zapominałam że gramofon waży i go nie uniosę do centrum.
— Chwila jesteś w domu?
— Tak, przyjechałam po płyty i gramofon i parę drobiazgów o których mama nie pomyślała więc
— Zaraz będę — Veda rozłączyła się. W progu jej sypialni stał Jose ramieniem opartym o framugę. Nastolatka popatrzyła na ojca.
— Zabieram swoje rzeczy — wyjaśniła — ty i tak nie słuchasz muzyki więc zabieram winyle ze sobą. Są moje. — Jose popatrzył na pudła.
— Jeśli chcesz zabrać wszystkie winyle będziesz potrzebować większej torby — zauważył mężczyzna. — Gdzie teraz mieszkacie?
— U Ivana — odpowiedziała Veda układając kolejne winyle.
— Moliny?
— Nie znamy z mamą innego — odpowiedziała Veda rozglądając się po sypialni.
— Jak się czujesz? — zapytał spoglądając na córkę. Veda podniosła z poduszki pluszową pandę.
— Pupa mnie już nie boli — oznajmiła. — Koszmary mam nadal.
— Przykro mi — odparł Balmaceda. Veda zmarszczyła brwi przyglądając się ojcu. Na dole trzasnęły drzwi.
— Nie wierzę ci — odpowiedziała na to nastolatka. — O cześć — zwróciła się do Ivana który zmierzył Jose lodowatym wzrokiem — weźmiesz walizkę? Tylko ostrożnie tam są winyle. Jose cofnął się pozwalając mu przejść.
— Wszystko w porządku? — zapytał nastolatkę.
— Tak, jak duży masz bagażnik? — zapytała go. — Muszę zabrać mój kubek na mleko.
Ivan Molina robił co najmniej osiem kursów po rzeczy, które pakowała Veda. Jose rozsiadał się w salonie gdy córka ogołacała szafki z przedmiotów, które dziewczynka uważała za niezbędne. Kubek na mleko i winyle były tylko preludium. Z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem gdy Veda wyszła z rodzinnej posiadłości z patelnią w dłoniach.
— Znalazłam — oznajmiła i zamachała kuchennym przedmiotem. — Jemy dziś naleśniki. — oznajmiła i z patelnią wpakowała się na przednie siedzenie jego auta. Ivan pokręcił głową i zajął miejsce kierowcy. Veda siedziała szukając stacji radiowej.
— Pasy — przypominał jej. — Wszystko wzięłaś?
— Tak. Patelnia jest — uniosła ją w górę — bez niej nie będzie naleśników.
— Mam patelnię — odparł na to Ivan. — I garnki i kubki.
— Wiem, ale każdy garnek służy do gotowania innej potrawy — wyjaśniła — Ta patelnia jest tylko do naleśników. Nie używaj jej do niczego innego — upominała go — chyba że chcesz żebym dostała ataku histerii.
— Zapamiętam, spędzam mało czasu w kuchni.
— To dobrze, więcej miejsca dla mnie — Veda przestała manipulować pokrętłem radia. — Uwielbiam tej kawałek — oznajmiła bezwiednie poruszając ramionami w rytm melodii. — Nie znasz tego? — zapytała. Nie wiedział czy jest bardziej zaskoczona czy oburzona jego brakiem wiedzy. — Nie martw się udzielę ci kilku lekcji. To jest Madonna — wyjaśniła. — Lubimy Madonnę — dodała. Ivan westchnął zastanawiając się ile Veda rozumie z tekstu Like a prayer.
— Na obiad będą naleśniki?
— Masz coś przeciwko?
— Nic, absolutnie nic.
Ivan dostał poważne zadanie wniesienia wszystkich toreb i torebeczek na górę. Z jednej siatek wystawała pluszowa głowa pandy. Miś był mocno sfatygowany. Veda natomiast zainstalowała gramofon i zaczęła wyciągać płyty z torby. Miał tylko nadzieję że dziś już Madonny nie usłyszy. Siedemnastolatka natomiast po wybraniu odpowiedniej płyty zaszyła się w kuchni nakazując Ivanowi odpocząć i wręczyła mu szklankę wody. Elena weszła do mieszkania pół godziny później i zajrzała do salonu.
— Cześć — przywitała się z mężczyzną — Veda jest w kuchni?
— Tak, smaży naleśniki.
— Naleśniki? — zdziwiła się kobieta. — Skarbie co tam pichcisz?
— Makaron — odkrzyknęła z kuchni.
— Tak myślałam.
— Czegoś nie wyłapuje?
— Veda podporządkowała wykonawców pod konkretne potrawy. Im bardziej wymagający artysta do otworzenia tym bardziej wymagające danie. — S kąd macie winyle?
— Przywiozłam z domu — obwieściła nastolatka wychodząc z kuchni. Ivan popatrzył na nastolatkę umorusaną mąką. — Ivan mi pomógł i wniósł wszystko do środka biedny tak się zasapał, że musiałam mu podać szklankę wody.
— Moje słodkie dziecko — pocałowała dziewczynę w czoło — nie chciało żeby Ivan widział w jakim stanie jest kuchnia.
—Nie jest aż tak źle jak myślisz — oznajmiła dziewczyna. — Znajdziesz ABBA? — zapytała matkę.
— Jasne — Elena odnalazła odpowiednią płytę i włożyła ją do gramofonu. Ivan wstał z kanapy ze szklanką w dłoniach. Elena podeszła do niego kładąc mu rękę na piersi. — Wiesz mi nie chcesz widzieć teraz swojej kuchni.
— Nie chcę?
— Nie — powtórzyła Elena. Z trudem powstrzymywał żeby się nie uśmiechnąć. — Pomogę Vedzie za nim trzeba będzie wzywać straż pożarną.

***


Valle de Sombras mimo iż nie było miastem z dostępem do morza to wraz z rozpoczęciem listopada nad sennym miasteczkiem zawisły deszczowe chmury. Mgła gęsta jak mleko utrudniająca widoczność na drogach czy w miejskich parkach nie zachęcała do wyjścia na zewnątrz czy spędzania czasu na świeżym powietrzu. Z szaf wyciągnięto cieplejsze kurtki, czapki a niektórzy posiadali w swoim garderobianym asortymencie wełniane rękawiczki czy cieplutkie szaliki. Dla mieszkańców mgliste poranki i wieczory były jasnym sygnałem, że należy przygotować się do zimy. Nie była ona oczywiście tak sroga jak u ich północnego sąsiada, ale starsi mieszkańcy nadal wspominali, że dwadzieścia sześć lat temu ich miasteczko nawiedziła śnieżyca. Starsze i bardziej przesądne mieszkanki upatrywały się w tym nie tylko boskich znaków, ale wprost mówiły, że śnieg w Meksyku, w grudniu to nie tylko anomalia pogodowa, ale także zła wróżba. Dziś niemal dwadzieścia sześć lat po tych wydarzeniach nadal słyszano w mieście, że „przepowiednia szalonej Lupe Martinez się sprawdza i że z dziecka urodzonego tamtej nocy nic dobrego nie wyrośnie” Nieco racjonalniejsza część społeczności była zdania, że „ona należy do Diazów więc nic dziwnego, że nic dobrego z niej nie wyrosło” Ta mniej racjonalna część miasta mówiła nawet o cygańskiej klątwie przed laty rzuconej przez czarnowłosą Cygankę, której Felipe Diaz złamał serce. Ta ostatnia historia była dla Victorii nowością. Siedząc przy jednym ze stolików w w restauracji Anity i przerzucając papiery czuła na sobie wszystkie spojrzenia. Klientów, przechodniów zaglądających przez szybę. Cóż nie bez powodu zajęła jeden ze stolików przy oknie. Miała jednak ważniejsze sprawy na głowie niż ludzkie gadanie. Ronnie nadal nie odpowiedziała na jej propozycje. Postawa prokuratorki z jednej strony niezwykle ją irytowała, lecz było coś godnego podziwu w jej opieraniu się na układy i układziki. Wsunęła za ucho złoty lok szczupłymi palcami bębniąc o blat stolika. Raport kwartalny nie prezentował się najgorzej, ale mógł być lepszy. Co ją niezwykle frustrowało. Czuła się jakby próbowała podczas ulewy stawiać wiaderka w miejscu gdzie przeciekał dach. Łatała jedną dziurę powstawały dwie kolejne. Popatrzyła na zegarek i westchnęła. W restauracji zaczynał się robić tłok i harmider. A wszystko przez otwarty m mikrofon. Gdy popatrzyła na scenę uznała, że śpiewać każdy może, ale nie każdy powinien. Zamknęła teczkę i sięgnęła po torebkę. Nie było sensu dłużej zajmować stolika. Odnalazła wzrokiem Dantego, który zajął miejsce przy barze popijając dla zabicia czasu wodę w wysokiej szklance. Poderwał się z miejsca i zaczął przepychać się w jej stronę. Jasnowłosa chwyciła laskę z główką orła. Nienawidziła jej, ale to był jedyny sposób w jaki mogła poruszać się bez upadku. Czuła jak zebrany w kawiarni tłumek zerka w jej stronę. To przez strój. Plisowana spódnica w połączeniu z czaarno-białym golfem jedynie podkreśliła jak schudła w ciągu ostatnich tygodni. Sergio podczas ostatniej sesji fitoterapeutycznej powiedział, że powinna przytyć. Problem polegał na tym, że najpierw musiała zacząć jeść. A na to nie miała najmniejszej ochoty. Należność za wypitą kawę zostawiła na stoliku. Podpierając się na lasce zaczęła iść do wyjścia. Całe szczęście nikt w dzisiejszych czasach nie wymagał noszenia szpilek do absolutnie każdego stroju. Zacisnęła zęby z trudem robiąc kolejne kroki. Każdy krok powodował dyskomfort. Czuła się jakby ktoś wbijał maleńkie szpileczki w jej ciało. Jedna po drugiej. Mimo bólu nie zamierzała się zatrzymywać. Jedno upokorzenie naraz, pomyślała gdy Dante otworzył drzwi by mogła przejść. Kliknięciem kluczyka otworzył drzwi.
— Potrzebujesz ramienia — to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Posłała mu chłodne zirytowane spojrzenie. Nie zamierzała z niego korzystać, chociaż wiedziała, że Dante jest obok nie tylko żeby ją chronić przed ludźmi, ale także przed upadkiem. Otworzył jej drzwi od strony pasażera. Wsiadła powoli i dopiero gdy zamknęły się drzwi pozwoliła sobie na grymas bólu. Ręka bezwiednie powędrowała na bolącego boku.
— Dokąd? — zapytał ją. Popatrzyła na zegarek i wybrała numer telefonu do Bastego Castellano. Czekała aż policjant odbierze.
— Castellano — odebrał po trzecim sygnale.
— Za dziesięć minut będę w „Grze Aniołą” — poinformowała go — Dostaniesz kwadrans.
— Wolałbym spotkanie na komendzie — zaczął.
— Macie zdecydowanie za dużo schodów i żadnej windy więc kwadrans — rozłączyła się. Ich spojrzenia spotkały się we wstecznym lusterku.
— Nie pozwalasz mi go zabić, ale chcesz iść na policję?
—Nie jestem morderczynią Dante. Nie zamierzam ani go zabijać, ani tym bardziej wysługiwać się twoimi czy innymi rękoma. Zapewniam cię Jose Balmaceda zapłaci za to co mi zrobił.
— Pozwolisz mu żyć.
— Śmierć jest łaską — oznajmiła cytując swoją matkę z dziennika — On nie zasłużył na łaskę, lecz agonię. Jedź
— I dlatego boję się ciebie bardziej niż Inez
Uśmiechnęła się lekko. Nie on jeden boi się tego do czego jest zdolna. Elena Victoria Diaz de Reverte dla wielu była niczym niewybuch znaleziony podczas budowy. Nikt nie potrafił powiedzieć kiedy jeśli w ogóle wybuchnie. Dante zaparkował przed wejściem dla personelu. Skorzystała ze swojej karty dostępu. Weszła do znajdującego się na tyłach budynku zaplecza gdzie znajdował się gabinet jej męża. Stanęła w drzwiach i popatrzyła na Javiera siedzącego przy biurku. Alec był u Pabla.
— Alec ma rację — drgnął na dźwięk jej głosu. — Tatuś wygląda jak szalony naukowiec — uśmiechnęła się przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Niewiele to pomogło. Javier wstał. Wiedziała, że mąż nie wie co ze sobą począć. Niczego bardziej nie pragnęła jak mocnego uścisku. — Umówiłam się z Bastym.
— W sprawie śledztwa? — zapytał ją Magik. Bezwiednie pokiwała głową i podreptała do kanapy. Usiadła wyciągając przed siebie nogi. Kusiło ją, żeby się położyć. Wiedziała jednak, że wtedy nie wstanie. Nogi oparła na krzesełku na którym siadywał Alec. Magik zorganizował mu kącik zabaw. — Sprawdzę czy przyszedł — Javier wyszedł. Zamknęła oczy. Tylko własny upór trzymał jej emocje w rydzach.
— Victorio — głos Bastego brzmiał łagodnie. Javier wymamrotał coś i zostawił żonę w towarzystwie policjanta zamykając za nim drzwi. — Nie chcesz, żeby ktokolwiek nas ze sobą widział?
— Nie miałam ochoty wchodzić po schodach — odbiła piłeczkę blondynka unosząc powili powieki. — Dostałeś moje oświadczenie?
— Niczego nie pamiętam proszę dać mi spokój trudno nazwać oświadczeniem czy zeznaniami — policjant zajął miejsce na jednym ze znajdujących się tam krzeseł.
— To prawda — zapewniła go blondynka.
— Victorio
— Basty — zwróciła się do niego po imieniu. Nie miała ochoty bawić się w konwenanse. — co za różnica? — zapytała go. — Oboje wiemy, że to co pamiętam nie ma znaczenia więc dlaczego? Dlaczego tak bardzo ci zależy? Prowadzisz śledztwo w beznadziejnej sprawie. Nie masz fizycznych dowodów na to co się stało. Moje słowo przeciwko jego słowu więc dlaczego ci zależy?
— Musisz mieć kogoś w swoim narożniku — odpowiedział zaskakując ją tym samym. Nie była wstanie ukryć zaskoczenia. Pomyślał, że może jest zbyt zmęczona maskowaniem go. — Ludzie gadają.
— I zawsze będą.
— Mówią, że zachowujesz się jak gdyby nigdy nic się nie stało.
— Mówią też że sobie to wszystko wymyśliłam w końcu mam wprawę w zmyślaniu przestępstw na tle seksualnym. A co według ciebie miałabym zrobić? Zaszyć się w domu?
— Victorio.
— Moja matka tak zrobiła. Gwen — doprecyzowała — zamknęła się w domu, w czerech ścianach swojej sypialni. Nie wychodziła z pokoju, leki łykała jak cukierki — westchnęła. — Ludzie ją zaszczuli. Traktowali jak trędowatą. Jak tą ze szkarłatnej Litery jak ona miała na imię?
— Hester
— Ne jestem Hester. Ne będę siedziała w domu, płakała w poduszkę czy łykała laków jak cukierki Z moim A będę obnosiła się z dumą.
— Pomóż mi go zamknąć na długie lata.
Roześmiała się bez cienia wesołości.
— Jak na kogoś kto dorastał w Pueblo de Luz masz dość naiwne spojrzenie na świat. Wsadzić za kratki? Na podstawie czego? Moich zeznań? Basty wiem jak działa system. System nie ochronił mojej matki system nie ochroni mnie. Odpuść.
— I pozwól dokonać mi samosądu? — zapytał ją. Ku zaskoczeniu policjanta uśmiechnęła się.
— Jak widzę jesteś nie tylko ładną buzią — odezwała się po chwili. — Zrób to co wielu przed tobą. Odpuść.
— Nie. Nie pozwolę ci go zabić.
Popatrzyła na niego zaskoczona i westchnęła. W oczach pojawił się smutek.
— Gdybym chciała go zabić już by nie żył a ty nigdy nie powiązałbyś mnie z jego śmiercią — zapewniła go uśmiechem na ustach. Oczy jednak pozostałych niezmienne. Smutne.
— Twój plan ma coś wspólnego z twoim spacerem po parku z Eleną Balmacedą? — zapytał wprost. — Jego żona jest niewinna.
— Jego żona to moja matka chrzestna — poinformowała go. — Nie zamierzam jej krzywdzić raczej pomóc. Ktoś musi uświadomić Elenie, że nie musi żyć z potworem. Ona i córka mogą odejść i żyć swoim życiem. Bez strachu bez bólu. To o tym rozmawiałam z Eleną. Nie powiedziałam jej o tym co zrobił Jose.
— Wolisz, żeby odkryła to sama czy żeby sam się przyznał?
Miała rację. Nie był tylko ładną buzią na którą przyjemnie się patrzyło.
— Druga opcja jest poza moim zasięgiem więc pozwolę jej samej ułożyć układankę i zadecydować czy chcę żyć w strachu czy być wolną.
— Chcesz zniszczyć jego rodzinę — domyślił się — odebrać mu żonę i córkę. Ich szacunek miłość. To twój wielki plan?
— Odebrał mi dziecko Sebastianie, odebrał mi szanse na jakiekolwiek inne dziecko więc dołożę wszelkich starań, żeby on stracił swoją. Z tego co słyszałam jest sam w drodze do destrukcji więc się nawet nie spocę. A ty nie możesz nic z tym zrobić. W końcu moje spacery z Eleną to tylko spacery z Eleną. I co nadal jesteś w mojej drużynie? — zapytała go. Rozległo się lekkie pukanie. — Twoje piętnaście minut się skończyło.
— Doprowadzę go przed sąd z twoją pomocą czy bez niej.
— Wracaj do domu Basty. Niech chociaż jedno z nas spędzi wieczór z rodziną.
— Ty także powinnaś wrócić do domu — powiedział wprost. — Spójrz na siebie — poprosił stanowczym głosem — odpychając od siebie wszystkich przypominasz swoją matkę — wyszedł zamykając za sobą drzwi. Za plecami mężczyzny rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Dante popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem. Policjant w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami i poszedł pożegnać się z właścicielem lokalu.

***
Javier Reverte podliczył utarg z dzisiejszego dnia. Zajęło mu to więcej czasu niż zazwyczaj gdyż ciągle się mylił. Gdy zobaczył swoje odbicie w lustrze i westchnął. Alec miał rację z włosami każdy w inną stronę wyglądał jak szalony naukowiec z kreskówki. Od dawna przestał nawet próbować je wygładzać. Blondyn wrzucił dokumenty do teczki i popatrzył w kierunku zaplecza. Victoria zapewne wyszła i pojechała do winnicy. Zgasił światło w lokalu i powłuczając nogami ruszył na zaplecze. Alec nocował dziś u niej. Byli jak małżeństwo po rozwodzie tylko bez oficjalnego papierka. Zatrzymał się w progu zaskoczony. Victoria siedziała na rozłożonej kanapie plecami opierając się o ścianę z dokumentami rozłożonymi na łóżku i laptopem cicho szumiącym przy jej boku. Na nosie miała okulary zaś włosy związała na czubku głowy za pomocą pałeczek do chińszczyzny. W tle grała cicho muzyka. Oparł się ramieniem o framugę i przyglądał się ukochanej.
Była taka drobna. To pierwsze co rzucało mu się w oczy. Była tak drobna że miał ochotę ją nakarmić. Czymkolwiek. Podniosła na niego jasne oczy i uśmiechnęła się lekko.
— Poprosiłam tatę — zaczęła — Alec zanocuje dziś u niego. — Javier pokiwał głową. Popatrzyła ponowie na laptop. Blondyn wyciągnął szyję. To nad czym pracowała jego żona nie wyglądało jak sprawy urzędowe. Jej palce śmigały po klawiaturze.
— Masz ochotę na coś do jedzenia? — zapytał nagle. Popatrzyła na niego zaskoczona. Okulary zsunęły się jej na czubek nosa. — Mogę coś dla nas upichcić — zapadła cisza. RBD zawodziło smętnie sprawiając że Magik miał ochotę każdemu z nich przywalić.
— Chętnie.
— Spaghetti?
Pokiwała głową. Serce mu podskoczyło w piersi. Wycofał się do kuchni gdzie w ciągu trzydziestu minut upichcił jedno z ulubionych dań swojej żony. Klasyczne bolognese. Kiedy wszedł do gabinetu Victoria nadal siedziała na kanapie z laptopem na kolanach.
— Nad czym pracujesz? — zapytał ją Magik. — To nie wygląda jak ustawa budżetowa.
— To nie jest ustawa budżetowa — pomyślała krzywiąc się bezwiednie. Odłożyła na bok laptopa i przyjęła talerz od męża.— Znalazłam coś na jednym z dysków — zaczęła nawijać makaron na widelec. — Przyszłoroczny budżet będziemy uchwalać z nową radą — skrzywiła się mimowolnie — to będzie katorga.
— Bo Joaquin wejdzie do Rady? — zapytał siadając obok żony. Usta drgnęły w lekkim uśmiechu.
— To jedno ze zmartwień. Kolejnym jest fakt iż budżet miasta będzie dość skromny — włożyła do ust pierwszą porcję makaronu i westchnęła. Był przepyszny. Dokładnie taki jak lubiła. — Nie rozmawiajmy o pracy — poprosiła go
— Dobrze, smakuje ci?
— Jest pycha — zapewniła go. — Masz do tego jakąś butelkę wina? — zapytała go.
— Bierzesz leki przeciwzakrzepowe — przypominał jej. — Przyniosę cydr. Bezalkoholowy.
— Nie — zaprotestowała. — Zostań — poprosiła go gdy już się podnosił z kanapy. — Jemy wspólny posiłek po raz pierwszy od tygodni — zaczęła — możemy milczeć, ale proszę zostań. — Był tak zaskoczony, że nie wykrztusił ani słowa. Zwolniła z jedzeniem. Był to pierwszy porządny posiłek od wielu godzin, ale może dni. Victoria od tygodni swoje jedzenie jedynie dziobała.
— Chcesz dokładkę? — zapytał
— Nie, jestem pełna. Dziękuje — Victoria uśmiechnęła się szczerze po raz pierwszy od tygodni. Bezwiednie oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy. W płuca wciągnęła dobrze znany zapach. Poczuła jak do oczu napływają jej łzy. Javier bardzo ostrożnie objął ją ramieniem i przytulił do swojego boku. Wargami musnął jej włosy. Victoria odwzajemniała uścisk odnajdując jego dłoń. Tęskniła za jego bliskością. Palcami pogładziła jego kostki.
— Kocham cię — wyszeptała wtulona w jego szyję — tak bardzo, bardzo cię kocham.
— Ja ciebie też kocham — odpowiedział spoglądając na czubek jej nosa. Podniosła na niego wzrok.
— Muszę ci coś powiedzieć — zaczęła ostrożnie. Głośno przełknęła ślinę. — To była dziewczynka — wyznała. Javier zamrugał powiekami zaskoczony. — Wyciągnęłam jej DNA ze swojego — doprecyzowała — wiem nie powinnam była , ale musiałam wiedzieć.
— Dziewczynka — powtórzył Javier kompletnie oszołomiony tą informacją.
— Od jakiegoś czasu — ciągnęła dalej — chciałabym nadać jej jakieś imię — wyznała i sięgnęła po omacku po kartkę papieru — zrobiłam listę. — Javier mimo kompletnego wzruszenia i oszołomienia uśmiechnął się lekko. Victoria nadal robiła odręczne listy. — jest też znaczenie — dodała. — Pomyślałam, że powiniśmy je wybrać. Razem. To głupie — chciała się od niego odsunąć, ale Javier ją powstrzymał. Wślizgnęła mu się na kolana gdy Magik przesuwał po wybranych przez żonę imionach. Jedno rzuciło mu się w oczy.
— Alora — wymamrotał.
— Pan jest moim światłem — uśmiechnęła się smutno. — Przepraszam — powiedziała — to wszystko moja wina.
— Vicky
— Gdybym cię wtedy posłuchała — pociągnęła nosem— nic by się jej nie stało. Byłaby bezpieczna. To
— Nie — zaprotestował — To nie jest twoja wina. Nigdy nie będzie — rozpłakała się jeszcze bardziej wtulając się jeszcze mocnej w jego ciepłe ciało.
— Też chciałem ją upamiętnić — wyznał. — Posadzić dla niej kwiaty w ogrodzie.
— Kwiaty?
— Dzwoneczki — wyznał. — Małe fioletowe dzwoneczki. Leżą w kuchni na blacie. Cebulki — doprecyzował — Mieliśmy je posadzić z Alexandrem. Powinnaś przy ty być — pokiwała głową.
— Javi
— Tak?
— Chce wrócić do domu — wyznała — Tak bardzo chcę wrócić do domu.


***

Muzyka była jedną lekcją na którą chodziła z przyjemnością. Jedyna na której mogła być sobą nawet jeśli nie miała swojej wiolonczeli pod ręką to słuchanie muzyki i słuchanie o muzyce dla niej było przyjemnością. W klasie do muzyki nie było ławek. Uczniowie siedzieli w kółku na krzesłach czy na podłodze. Veda weszła do klasy ostatnia. Zajęła miejsce na podłodze. Ostatnie miejsce które było wolne było obom Guzmana. Usiadła po turecku chwilę walcząc ze spódnicą. Anita przywitała się z uczniami i zaczęła lekcję od faktów historycznych związanych z muzyką jakie miały miejsce trzynastego listopada.
— Anito — ręka Anny wystrzeliła do góry — mam pytanie.
— O co chodzi?
— Czy Veda mogłaby nam coś zagrać? Tyle mówi że idzie do Julliard ale nawet nie słyszeliśmy jak gra.
— Tu nie ma wiolonczeli — odgryzła się Rosie.
— No to co, czy uczniowie Julliard — zaczęła przemądrzałym tonem — nie powinni być szeroko uzdolnieni a nie tylko grać na jednym instrumencie? Skoro jest muzykiem powinna umieć grać na każdym instrumencie.
— Co za bzdura — Felix popatrzył na Annę z odrazą. — Artyście nie muszą grać na każdym instrumencie. To mit.
— Twój dziadek potrafił — odgryzła się Anna ponownie. Veda siedząca obok obok Jordana wstała i podeszła do gitary znajdującej się na jednym ze stojaków. Z instrumentem w dłoni wróciła na swoje miejsce. Zaczęła kartkować swój zeszyt.
— Napisałam coś ostatnio — zaczęła brunetka — Na wiolonczeli nie brzmi zbyt dobrze, ale pewnie dlatego że ma słowa — wyjaśniła odnajdując odpowiedni tekst. — Rzadko pisze coś co jest na tyle dobre żeby to pokazać. I umiem grać na innych instrumentach — zwróciła się do Anny — najbardziej lubię wiolonczelę. Palcami przesunęła po strunach wygrywając pierwsze takty melodii. I zaczęła śpiewać. Miała czysty głęboki głos.
— Niby sama to napisałaś? — odezwała się Anna gdy po wykonaniu Vedy.
— Po pogrzebie mojego brata — wyjaśniła.
— I niby on wybrał ci imię?
— Anno! — upominała ją Anita — to piękna piosenka — pochwaliła ją Anita. — To co powiecie na „Jaka to melodia? „ — zapytała uczniów. Veda ściągnęła brwi. — występujecie po trzy osoby zwycięska dwójka mierzy się w pojedynku.
— Wszyscy wiemy kto będzie w zwycięskiej dwójce — mruknęła naburmuszona Anna. Jordan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ostatnio nie łatwo było pokonać Felixa. Wyprostował ręce i pstryknął palcami. Siedząca obok Veda podskoczyła na ten dźwięk.
— Aleś ty wrażliwa Balmaceda — rzucił w jej stronę poruszając głową na boki. Lekcje Anity były jednymi z nielicznych na których pojawiał się prawie punktualnie. Jaka to melodia była quizem wymyślonym przez matkę Felixa na początku zajęć. Nie tylko składała się z składanki muzycznej którą należało bezbłędnie odgadnąć, ale także odpowiedzieć na szereg pytań, które podobnie jak utwory nie należały do najłatwiejszych. Gra toczyła się swoim torem. Veda zauważyła że większość uczniów decyduje się na koperty w zielonym kolorze. Oznaczyły one najłatwiejsze pytania i były one łatwe. Żółte, pomarańczowe i czerwone były najtrudniejsze. Po te ostatnie sięgał Jordan i nie było ani jednego na które by nie odpowiedział tracąc „szansę”
— Vedo — Anita spojrzała na uczennicę — chcesz spróbować? — nastolatka pokiwała głową.
— Żółta — zadecydowała
— W którym roku wydano „Upiora w operze? — zapytała ją Anita, a Veda zmarszczyła nos w zadumie wpatrując się w dal. Palcami bębniła o udo.
— Upiór w operze był wydawany w odcinkach w roku 1909 oraz 1910 — odpowiedziała nastolatka.
— Upiór w operze to musical —przypominała jej Anna — nie da się go wydawać w odcinkach.
— Anita pytała o powieść. Musical wystawiony po raz pierwszy na West Endzie w 1986 a na Brodewy 1988 roku był adaptacją powieści gotyckiej o tym samym tytule. Chodzi o książkę gdyby pytała o musical zapytałby kiedy wystawiono Upiora w operze nie kiedy wydano.
— Veda ma rację, kolejny kolor?
— Zielona.
Wreszcie mogła śmiało powiedzieć, że jest w czymś dobra eliminując po kolei kolegów i koleżanki, aż została tylko ona i Jordan i wyłącznie czerwone koperty. Anita żonglowała pytaniami przeskakując po gatunkach, rocznikach , wykonawcach. Veda i Jordan nie zdawali sobie sprawy że w pewnym momencie usiedli naprzeciwko siebie a Anita zaczęła grać kolejny utwór dla Jordana. Trzy nutki.
— Jezioro łabędzie — odpowiedział i uśmiechnął się do Vedy był nie do zagięcia.
— Dobrze, piosenka dla ciebie Vedo utwór śpiewany przez włoskich parlamentarzystów — przeczytała podpowiedź. Zmarszczyła nos.
— Po siedmiu — poprosiła. Anita zagrała siedem nutek. Nastolatka zanuciła je pod nosem. — Nie wiem — przyznała. Siedząca z tyłu Anna parsknęła śmiechem.
— To jeden z najsłynniejszych numerów ostatnich miesięcy.
— Anno nie podpowiadaj — upominała dziewczynę Anita.
— Nie podpowiadam, teraz każdy to zna — zakomunikowana wyraźnie z czegoś zadowolona. — Wszyscy oglądają ten serial na Nefelinit.
— Nie oglądam seriali na Netflix — odezwała się Veda. — Nie znam odpowiedzi.
— Jordan
— Bella ciao — odpowiedział bez zająknięcia nastolatek.
— Zgadza się, Vedo pięć do dzwonka — poinformowała dziewczynę. Nauczyciele zazwyczaj informowali ją kiedy kończy się lekcja. Żaden najwidoczniej nie chciał aby dostała ataku histerii na dźwięk dzwonka.— możesz wyjść wcześniej.
— Dlaczego? — Anna była dziś w bojowym nastroju. — Dlaczego nauczyciele obchodzą się z tobą jak z jajkiem.
— Nikt nie obchodzi się z nią jak z jajkiem Anno — odezwała się Anita zirytowana zachowaniem dziewczyny. Anna wdała się w matkę. Violetta zapewne pęka z dumy. Popatrzyła na pakującą do torby rzeczy Vedę. — Jeśli będziesz chciała posiedzieć w sali Vedo zawsze będzie dla ciebie otwarta.
— Dzięki — podeszła do drzwi — Pani Vidal
— Tak?
— Jest pani bardzo podoba do ojca — zaczęła — Nauczył mnie grać na wiolonczeli gdy wszyscy uważali, że zwariował. Miałam prawie cztery lata i siadywałam mu na kolanach bo inaczej nie byłam wstanie grać. Pamiętam nawet jak felix z Jordanem zasłaniali uszy gdy grałam bo tego żempolenia nie dało się znieść — uśmiechnęła się do swoich wspomnień. — Szkoda, że umarł i nigdy się nie dowie że moje Julliard to też jego zasługa — wyznała i wyszła chcąc opuścić szkołę przed dzwonkiem. Muzyka była jej ostatnią lekcją.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 51, 52, 53 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 52 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin