Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:02:31 19-03-24    Temat postu:

część 2

Marcus Delgado nie poznałby, że dziewczyna go lubi nawet gdyby się rozebrała i sama weszła mu do łóżka. Pewnie uznałby, że jej zimno. Tak przynajmniej musiała stwierdzić Olivia Bustamante, kiedy dowiedziała się, że jej kolega idzie na bal po przyjacielsku z Laurą Montero.
– A Adora? – zapytała z wyrzutem, czując że cała się gotuje ze złości. Wracali właśnie ze szkoły do domy i Marcus postanowił ją odprowadzić. – Ruby mówiła, że się pokłóciliście, ale to chyba nie powód, żeby zapraszać jakąś latawicę?
– Laura nie jest latawicą. – Marcus skarcił blondynkę, która często szybciej mówiła niż myślała. – A ja i tak będę zajęty organizacją. Adora chciała iść z kimś, kogo lubi. Nie musimy wszędzie chodzić razem.
– Boże, Marcus, ja cię kiedyś muszę porządnie rąbnąć w głowę! Szkoda, że nie sięgam. – Bustamante zadarła głowę i tupnęła nogą, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. – Jesteś głupolem, wiesz? Przecież lubisz Adorę! Dlaczego jej nie zaprosiłeś?
– Lubię ją, ale tak jak mówiłem, spędzamy za sobą stanowczo za dużo czasu. Nic dziwnego, że ona potrzebuje nieco wytchnienia.
– Miałam na myśli lubisz-lubisz! Jezu, Marcus, przecież to jasne jak słońce! Pocałowałeś ją na oczach wszystkich, pamiętasz?
– To nic nie znaczyło, mówiłem ci już.
– Ona pewnie myśli inaczej.
– Dziwne, bo jakoś w ogóle o tym nigdy nie wspomniała. To był zwykły przyjacielski całus.
– Chciałbyś, żeby ci o tym powiedziała? – Olivia wskazała Marcusowi ławkę w swoim ogrodzie. To były poważne tematy i trzeba było omówić je na siedząco, żeby w razie czego mogła uderzyć go w ten jego zakuty łeb. – O co chodzi, Marcus? Dlaczego to takie trudne?
– Proszę cię, Oli, czy to nie oczywiste? Była dziewczyną Roque, ma z nim dziecko. – Delgado spojrzał przyjaciółce prosto w oczy, jakby tym jednym spojrzeniem chciał jej przekazać wszystko. – Nieważne co ja czuję, to po prostu byłoby nie fair w stosunku do niego.
– Roque nie żyje, Marcus. – Olivia musiała być dobitna. To zadziwiające jak bardzo zmieniła się od zeszłego roku. Pamiętała doskonale, jak Gonzalez konał w ciemnej alejce w Valle de Sombras, ale jednocześnie wydawało jej się, jakby to było wspomnienie z poprzedniego życia. Nie miało sensu obwinianie się ani rozpamiętywanie przeszłości, liczyło się tu i teraz. – Nie myśl, że pozwalając sobie na uczucia do Adory kalasz pamięć po nim. Nie myśl, że zakochując się w niej złamałeś jakiś braterski kodeks. Roque nie żyje, tak, to smutne, tragiczne i wszyscy bardzo to przeżyliśmy, ale musimy ruszyć dalej. Gonzalez nie był jakimś wielkim bohaterem, nie był też specjalnie dobry dla Adory, z tego co opowiadała mi Ruby. Wiesz, jaki był. Nie chciał pomocy, odtrącał wszystkich. Pamiętasz, co zrobił, jak Jordan zabrał mu tabletki? Ja nigdy wcześniej się tak nie bałam, jak wtedy. On był nieobliczalny na prochach. I jasne, to narkotyki przez niego przemawiały, ale… Nie możesz się obwiniać, Marcus. Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy, żeby mu pomóc. Teraz czas, żebyś ty też żył. Musisz, bo jego już nie ma i nie wrócisz mu życia.

***

Kiedy Felix oznajmił jej, że ma świetny pomysł, jak mogą ustalić tożsamość zboczeńca z instagrama, nie spodziewała się, że ten pomysł zakłada odwiedziny w starym mieszkaniu jej ojca. Ulises Serratos lubił mieć własną przestrzeń. Teresa nie zawsze to rozumiała – w końcu mieli ogromny dom, gdzie o prywatność nie było trudno. Burmistrz uwielbiał jednak mieć swój własny kąt, dlatego niewielkie mieszkanie w miasteczku traktował jak swój azyl. Veronica rzadko tu bywała i dziwnie było teraz patrzeć na nowego właściciela, a właściwie najemcę.
– To moja koleżanka, Veronica Serratos – przedstawił ją Felix, zwracając się swobodnie do młodego mężczyzny w kręconych włosach i okularach na nosie. Dziewczynie przywodził na myśl typowego nerda i zrozumiała, o co chodzi przyjacielowi, zanim wypowiedział kolejne słowa: – Eric DeLuna jest nauczycielem informatyki.
– Co znów kombinujecie? – Santos czekał na wyjaśnienia. Jakby tego było mało, Alice spędzała tę noc u niego i z ciekawością usadowiła się na stołku barowym w kuchni, machając nogami. – Możecie przy niej mówić. Nie puści pary z ust. Ale ja tego nie gwarantuję.
– No więc… Potrzebujemy, żebyś znalazł pewnego użytkownika na podstawie jego adresu IP. Potrafisz to zrobić? – Castellano mówił niepewnie. Nie chciał przekraczać granicy, ale ostatecznie DeLuna już wiele razy pomógł jemu i Rosie, a z tego co wiedział, również Lidii, więc uznał, że będzie bezpieczną osobą do zwrócenia się po pomoc.
– Pewnie, że potrafię. Pytanie po co wam to i dlaczego mam wrażenie, że szeryf Castellano nic o tym nie wie? – Eric skrzyżował ramiona w na piersi swojej kraciastej koszuli i omiótł wzrokiem dwie szczupłe i wysokie sylwetki przed nim.
– Zastępca szeryfa nie musi wiedzieć o wszystkim. – Felix poprawił go, dając do zrozumienia, że działa na własną rękę. – Pomożesz nam?
– Nie – odparł nauczyciel, patrząc na Alice, której blond główka obracała się od Felixa do Santosa. – Słuchaj, Felix, wiem że na pewno masz jakiś szczytny cel i próbujesz zmieniasz świat, ale… nie. Nie zawsze można załatwiać wszystko w ten sposób.
– Nie miałeś oporów, kiedy wyszukiwałeś brudy na Dicka Pereza, które dałeś potem Rosie. – Castellano wydawał się być zawiedziony. Liczył, że Eric potrafi nagiąć zasady dla większego dobra.
– To co innego. – Informatyk posłał szybkie spojrzenie Alice i ponownie skupił uwagę na nastolatkach. – Przykro mi, ale nie.
– Panie DeLuna… – Veronica postanowiła wtrącić się do rozmowy. Felix był jej wdzięczny. Panna Serratos potrafiła wiele rzeczy załatwić swoim pięknym uśmiechem i miłym głosem.
– Po prostu Eric – przerwał jej, czując się jak stary dziadek.
– No więc, Eric. To bardzo ważne. Uważamy, że ta osoba może stanowić zagrożenie.
– To wygląda jak sprawa dla szeryfa. Felix, poproś o pomoc ojca. Ja mam związane ręce. Wybaczcie na chwilę. – Telefon DeLuny rozdzwonił się i wyszedł odebrać.
– Dupek – warknął pod nosem Castellano, nie spodziewając się, że Alice to usłyszy.
– On po prostu stara się zrobić to, co słuszne. – Dziewczynka zmrużyła oczy, patrząc to na chłopaka to na jego śliczną towarzyszkę. – Chodzicie ze sobą?
– Nie. – Felix się roześmiał, ale nada był wkurzony na DeLunę. – Twój wujek to dupek – powtórzył.
– Eric bywa trudny. Tak zwykle mówi moja mama.
– No więc twoja mama używa eufemizmów. – Castellano pomachał dziewczynce na pożegnanie i wyszedł z Veronicą z mieszkania. – Myślałem, że zrobimy to na czysto, ale nie ma tragedii. Mam jeszcze innego asa w rękawie. Opowiem ci po próbie do musicalu. Masz czas wieczorem?
– Tak, ale co ty kombinujesz?
– Powiedzmy, że Eric nie jest jedynym specem od komputerów w tym miasteczku.

***

Próby odbywały się często, ale nadal wprowadzano tyle poprawek do scenariusza, że ciężko było nadążyć. Muzyka nie była w pełni gotowa, Felix miał miliard pomysłów, z którymi z kolei nie zgadzała się Eva. Każdy był już mocno podenerwowany i niektórzy denerwowali się trwonieniem swojego cennego czasu, kiedy na próbach zamiast odgrywać sceny toczyły się zażarte dyskusje na temat tego, co ma mieć ubrane główna bohaterka. Veda brzdąkała na wiolonczeli, siedząc z boku sceny w ośrodku kultury, zupełnie ignorując rozmowy reszty kolegów. Skupiła się na muzyce, choć na razie nie zanosiło się, by zagrali całe kawałki, skoro nie mieli opracowanych podstawowych detali.
– Masz, czytaj. – Jordan wcisnął jej w dłoń lekturę. – Nie marnuj czasu. Musisz ćwiczyć.
– Właśnie ćwiczę. – Balmaceda jęknęła, patrząc na opasły tom, który jej wręczył. – Wolę pograć na wiolonczeli. Muszę utrzymać pozycję na Juilliard.
– Nie przyjmą cię, jak nie będziesz umiała czytać. Masz. Mieliśmy umowę, pamiętasz? Przyłóż się do nauki, bo inaczej nici z mojej pomocy.
– To szantaż emocjonalny.
– Wóz albo przewóz. – Jordan wzruszył ramionami, kiwając głową w stronę książki, by zachęcić przyjaciółkę do lektury. – Jak przeczytasz jeden rozdział, czeka cię niespodzianka.
– Obiecanki-cacanki.
– Jestem słownym facetem. – Jordan poczochrał jej nieco włosy, mając ochotę się roześmiać. Teraz kiedy wiedział o pokrewieństwie Vedy i Sala, nie sposób było nie zauważyć tych małych szczegółów, które ich łączyły.
– Podoba mi się ta subtelna inspiracja „Grease” – stwierdziła Veronica, dyskutując z boku z chłopakami. Dziewczyny od niej stroniły i nadal nie potrafiła ich do siebie przekonać. – To takie odwrócenie ról – Carolina przyjmuje pozycję jak Danny Zuko, oszukując Quena co do prawdziwej tożsamości, a Quen jest trochę nieświadomy jak Sandy.
– To nadinterpretacja – stwierdziła gorzko Olivia Bustamante, ale Felix skarcił ją wzrokiem.
– Dokładnie o taki element mi chodziło. Fajnie, że to zauważyłaś. – Castellano pochwalił Veronicę, a Olivia za jego plecami zaczęła go bezgłośnie przedrzeźniać.
– Uwielbiam „Grease”. – Panna Serratos prawie klasnęła w dłonie po tej informacji.
– „Grease”? – Lidia wpatrywała się w urywki scenariusza z nietęgą miną.
– Nie znasz? – Na ślicznej buzi cheerleaderki pojawiło się prawdziwe zdumienie, które sprawiło, że Lidia się zawstydziła.
Felix i Jordan, którzy byli fanatykami musicali, spojrzeli na nią wielkimi oczami i poczuła się osaczona.
– Obiło mi się o uszy, ale nie przepadam za takim konceptem – odpowiedziała, mając ochotę zapaść się pod ziemię. Zaczynała rozumieć, co miała na myśli Olivia. Veronica może nie robiła tego umyślnie, ale sprawiała, że wszystkie inne dziewczęta wypadały przy niej blado.
Efekt tych słów był piorunujący. Felix wyglądał, jakby zobaczył ducha, Veronica próbowała się uśmiechnąć, chcąc pokazać, że nie każdy musi lubić to samo, a Jordan w ogóle się nie hamował i prychnął pogardliwie, mrucząc coś pod nosem.
– Sorry, po prostu nie moje klimaty – usprawiedliwiła się Montes.
– Muzyka też nie? To w końcu klasyki. – Olivia wydawała się być zainteresowana. Sama lubiła kilka kawałków w wykonaniu Travolty i Newton-John.
– Wiem, ale wolę inny rodzaj klasyków. Lubię na przykład muzykę z lat osiemdziesiątych. – Lidia nie patrzyła po twarzach innych, czując, że zrobiła wszystkim jakąś wielką przykrość.
– Ja też, ale nie jestem ignorantem – warknął Jordan, ale Felix upomniał go wzrokiem, więc się zamknął.
Veronica postanowiła rozluźnić trochę atmosferę, bo zaczynało być niezręcznie.
– Hej, może kiedy czekamy aż Eva i Rosie ustalą, co z tymi kostiumami, to coś zaśpiewamy? – zaproponowała, spoglądając po wszystkich i próbując wprowadzić pozytywny nastrój. – Może Lidia przekona się do kawałków z „Grease”. Jordi, co powiesz na „You’re the one that I want”? Nie grałeś przypadkiem Danny’ego w szkolnej wersji w drugiej klasie liceum?
Guzman zmrozi ją wzrokiem. Że też musiała o tym wspomnieć. Miał zagrać, cieszył się na to bardzo i był nawet w stanie przełknąć fakt, że rola Sandy przypadła Laurze Montero. Wtedy jednak matka dowiedziała się o tym od Neli. Siostra była bardzo przybita, kiedy niechcący wymsknęła jej się ta informacja, ale mleko się rozlało i Silvia Olmedo kazała synowi kategorycznie zrezygnować. Veronica chyba dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że palnęła gafę.
– Och, wybacz. Możemy zaśpiewać cokolwiek innego. Bardzo ładna była ta piosenka, którą śpiewałeś na odsłonięciu tablicy doni Angelici. Prawie zapomniałam, jak pięknie śpiewasz, dawno cię nie słyszałam. Co to była za piosenka, mamy gdzieś nuty? – Rozejrzała się wokół, jakby spodziewała się znaleźć jakiś śpiewnik.
– To był utwór Jordana, sam go napisał. Ja spisałam nuty ze słuchu. – Veda odezwała się niespodziewanie, sprawiając, że kilka osób podskoczyło ze strachu, bo wyłoniła się zza wiolonczeli, w rękach ściskając papierową zieloną żabkę z origami, którą znalazła na końcu rozdziału w książce. Jordan dotrzymał obietnicy i nagrodził ją za trudy, choć niespodzianka nie była wysokich lotów.
– Och, nie wiedziałam, że piszesz piosenki. – Serratos zwróciła się do młodego Guzmana z zakłopotaniem. Czuła się bardzo głupio.
– Widocznie mało rzeczy o mnie wiesz – mruknął i odszedł, by nastroić gitarę, mimo że nie potrzebowali jej podczas tej próby.
– Znów coś palnęłam, prawda? – Veronica załamała ręce, zwracając się do Felixa. Chciała dobrze, a wychodziło jak zwykle.
– Nie, w porządku. Znasz go, jest humorzasty – uspokoił ją Felix, uśmiechem pokazując, że nie powinna się przejmować Jordanem, bo każdego traktował w ten sam oziębły sposób.
– Jestem głupia. Pewnie teraz żałujesz, że mnie zaprosiłeś na bal, co?
Nieopodal nich grupka znajomych doskonale słyszała tę dyskusję.
– Co, proszę? – Olivia wyciągnęła szyję, nadstawiając uszu. Poczuła, że kręci jej się w głowie. – No nie, Felix też? Co ci chłopcy mają w głowach, że padają Veronice do stóp?
– Jest bardzo ładna – przyznała Rosie, mając ochotę się roześmiać na widok wściekłej miny Olivii. – No co? Sama pytałaś.
– To było pytanie retoryczne. Dziewczyny, musimy wziąć się w garść, bo niedługo Veronica okręci sobie wokół palca wszystkich fajnych chłopaków w mieście. Lidio, lepiej pilnuj Daniela.
– Dlaczego mam pilnować Danny’ego? – Montes poczuła się osaczona. – Idę z nim na potańcówkę po przyjacielsku.
– A on o tym wie? Bo wiesz, jeśli płacze po rozstaniu z dziewczyną, nie wiadomo co może zrobić jak dasz mu kosza w Święta.
– Och, zamknij się. – Lidia oburzyła się i założyła ręce na piersi.
Kiedy próba się skończyła, podeszła do Felixa tak jak zwykle, licząc, że wrócą razem do domu. Dotąd Castellano zawsze proponował, że ją odprowadzi. Tym razem jednak wydawał się być zbyt zajęty rozmową z panną Serratos.
– Och, wybacz, Lidio, dzisiaj nie mogę. – Felix zerknął na zegarek i przygryzł nerwowo wargę. – Czy możesz zadzwonić po Conrada?
– W porządku, nie ma problemu. – Montes nie miała mu za złe, i tak nie lubiła, kiedy koledzy bawili się w jej bodyguardów, ale Saverin zawsze się upierał, by nie wracała sama.
Olivia natomiast nie była tak wyrozumiała, a wręcz wydawała się oburzona, kiedy Felix opuścił ośrodek kultury pogrążony w dyskusji z Veronicą.
– A ci co kombinują? – Olivia jak zwykle węszyła podstęp. – Zawiodłam się na Felixie. Myślałam, że chociaż on jest odporny na wdzięki Vero. Wygląda na to, że tylko Jordan jest tutaj normalny. Do czego to doszło?
Nikt jej nie odpowiedział na to pytanie, a Lidia tylko wzruszyła ramionami. Czuła jednak, że słowa Olivii wcale nie były dalekie od prawdy. Panna Serratos wróciła do miasteczka niedawno, ale już zaczynała porządnie mieszać.

***

Bar „Czarny Kot” jak zwykle tętnił życiem. Przychodziła tu różna klientela, czasami niektórzy popili za dużo i zdarzały się awantury, ale z reguły było tu spokojnie. Jednak na pewno nie spodziewano się tutaj Silvii Guzman, która z muzyką na żywo i wesołą zabawą nie miała nic wspólnego.
– Meduza na dziewiątej. – Valentina ostrzegła siostrę, widząc dziennikarkę z daleka, po czym oddaliła się, zanim Anita zdążyła zarejestrować, o co chodzi.
– Spokojnie, przychodzę pokojowo. – Pani Olmedo usiadła na stołku barowym i oparła ramiona na kontuarze. – Mojito virgin poproszę.
Anita nic nie powiedziała tylko zajęła się przygotowaniem bezalkoholowego drinka. Czuła, że jej dawna sąsiadka rozgląda się z ciekawością po lokalu.
– Interes kwitnie – zauważyła, kiedy barmanka postawiła przed nią napój. – Dobrze sobie radzisz.
– Czego chcesz, Silvio? Jeśli to kolejne porady dotyczące wychowania dzieci, to lepiej sobie daruj. – Pani Vidal spojrzała na nią spod byka. Nie chciała prać starych brudów przy pozostałych klientach.
– Zapomniałam, że nie lubisz owijania w bawełnę, podobnie jak ja, więc przejdę do rzeczy. Chcę, żebyś kandydowała do rady miasta.
Anita zaśmiała się cicho pod nosem, wycierając kilka szklanek i chowając je pod kontuarem. Dopiero po chwili zerknęła na kobietę i zobaczyła, że ta nie żartuje.
– Co to za pomysł? Mówisz poważnie? – Była żona Basty’ego bardziej niż zirytowana była po prostu rozbawiona. – Jaki masz w tym interes?
– Nie chcę, żeby Marlena Mengoni zasiadała w radzie. I ty też nie.
– Nie mnie oceniać, kto powinien zasiadać w radzie miasteczka. – Właścicielka baru skrzywiła się lekko, co nie uszło uwadze Silvii.
– Też jej nie lubisz…
– Nic nie mam do Marleny, słabo się znamy. Zapamiętałam ją jako rozkapryszoną nastolatkę, która nie mogła pogodzić się z tym, że jej matka rozdawała jej zabawki, kiedy Marlenka już z nich wyrosła. Ale to nie jest właściwy argument, żeby zabronić jej podejmowania decyzji w Pueblo de Luz.
– Już od dziecka była roszczeniowa i nie znosiła się dzielić, dokładnie o to mi chodzi. Anito, proszę cię, naprawdę sądzisz, że jej obecność przy burmistrzu wyjdzie komuś na dobre? – Tym razem Silvia była poważna jak nigdy dotąd. – Wiemy, że to ona nosi spodnie w rodzinie Mazzarello. Kontynuuje rodzinne tradycje.
– Wiem, co insynuujesz i nie podoba mi się to. – Anita przerzuciła sobie ścierkę do naczyń przez ramię jak to zwykle miała w zwyczaju i oparła się przedramionami o ladę, by móc bliżej przyjrzeć się pani Guzman. Wydawała się być zdeterminowana. – Czy to na pewno nie są jakieś osobiste porachunki z Marleną? Wiem, że miała lekką obsesję na punkcie Fabiana. Jeśli przemawia przez ciebie zazdrość…
– Och, proszę cię, tu w ogóle nie chodzi o Fabiana. Mam w nosie jakieś szkolne miłostki, osobiście nawet nie lubiłam Fabiana w liceum, a on ledwo dostrzegał Marlenę przy Normie Aguilar.– Silvia upiła kilka łyków swojego drinka, wzruszając ramionami. – Marlena jest nieobliczalna. Jeśli wierzyć plotkom, jest równie stuknięta jak jej mamuśka. Pamiętasz Carlottę Mazzarello? Podłe babsko. Biegała za Leopoldem Guzmanem, kiedy on był już zaręczony z Serafiną. Jaka matka, taka córka. Słabość do zajętych facetów mają we krwi. Marlena to wyższa półka, typowy gangsterski klimat. Osobiście nie zamierzam powierzyć jej pieczy nad miasteczkiem i myślę, że ty też nie. – Pani Olmedo wzruszyła ramionami, jakby chciała pokazać, że nie zamierza przepraszać za mówienie prawdy.
– Jak ty to sobie wyobrażasz, Silvio? Nie mam w miasteczku dobrej opinii, co sama wielokrotnie podkreślałaś. Jak mam oczekiwać, że ktoś na mnie zagłosuje?
– Ludzie uwielbiali Valentina. Zagłosują na ciebie, jeśli pokażesz, że chcesz kontynuować jego dzieło tylko w bardziej racjonalny sposób.
– To znaczy?
– Wszystko w swoim czasie.
– Okej, ale to nadal brzmi co najmniej śmiesznie. – Vidal uśmiechnęła się po raz kolejny. Nie mogła ukryć, że miała podobny stosunek do Marleny Mengoni co jej była sąsiadka, ale nie rozumiała kilku ważnych kwestii. – Nawet jeśli jakimś cudem dostanę się do rady, nie dam rady przeciwstawić się Marlenie. Z tego co mówisz wynika, że ona wygraną ma w kieszeni.
– Niekoniecznie. Ale nawet jeśli jej się poszczęści, ważne żebyśmy zbudowali silną opozycję w radzie. – Silvia uśmiechnęła się złośliwie, knując już jakiś diaboliczny plan.
– Sama też kandydujesz?
– Nie, to konflikt interesów przez mojego głupiego męża, ale mam kilkoro silnych kandydatów.
– Na przykład?
– Ty. I Antonio Molina.
– Żartujesz. – Anita od razu pokręciła głową, odrzucając od siebie ten pomysł. – Nie będę wchodziła w układy z Antoniem. Zresztą nikt przy zdrowych zmysłach na niego nie zagłosuje, jest skończony. Czy Ivan wie o twoim planie?
– Nie muszę spowiadać się szeryfowi ze wszystkiego, co robię.
– Może nie, ale Ivan wpadnie w szał i mogę cię zapewnić, nie pozwoli, żeby jego ojciec zasiadł w radzie. Zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby to udaremnić.
– Może próbować, ale mamy w końcu demokrację, prawda? – Silvia dopiła swojego drinka i rzuciła na blat kilka banknotów. – Przemyśl to. Twój ojciec chciał dla miasta jak najlepiej, ale mam wrażenie, że ostatnio wielu osobom zależy, żeby jego poświęcenie poszło na marne. Zróbmy z tym porządek. Nie chcemy drugiego Valle de Sombras.

***

Remmy Torres wpuścił ich do swojego pokoju zaintrygowany. Felix przedstawił go Veronice i przeszedł do rzeczy. Opowiedział w skrócie, że prowadzą śledztwo w sprawie osoby, która narusza prywatność nastoletnich dziewcząt w Internecie i syn dyrektora wydawał się być zainteresowany wyzwaniem.
– Czy twój tata nie jest czasem policjantem? – zapytał z lekkim śmiechem, odpalając komputer. Felix i Veronica stanęli za nim przy jego biurku.
– A twój nie jest dyrektorem szkoły?
– Okej, już o nic nie pytam. Dajcie mi pięć minut. – Torres był w porządku i Felix nie mylił się co do niego.
Czekali cierpliwie, aż chłopak wpisze jakieś kody, których żadne z nich nie rozumiało. Zajęło to jednak nieco dłużej niż zakładał.
– Skubany. Jest dobry – mruknął w końcu pod nosem, odginając się na krześle i zakładając ramiona na karku. – Kim jest ten gość?
– Właśnie to próbujemy ustalić.
– Niewiele jest osób, które tak kodują. Gość zna się na rzeczy. – Remmy przeklikał się po raz kolejny, wyczuwając challenge.
– Ale dasz radę, co? – Veronica nie była przekonana. Zaczynała sądzić, że mają do czynienia z jakimś profesjonalnym przestępcą.
– Poczekajcie, tu jest coś dziwnego. – Palce Torresa pomknęły po klawiaturze i w końcu znalazł to, czego szukał. – Okej, dziwna sprawa. – Odwrócił się do nich na obrotowym krześle i przedstawił swoje znalezisko: – Osoba, która założyła konto to jakiś spec, mocno się ukrył, ale dam radę zlokalizować sygnał, po prostu potrwa to nieco dłużej, zanim przedrę się przez zabezpieczenia. Ale ten drugi to jakiś amator.
– Co to znaczy drugi? – Felix wymienił zdziwione spojrzenia z koleżanką, która również nie rozumiała z tego nic a nic.
– Konto aktualizowano z co najmniej dwóch lokalizacji. Sądząc po zabezpieczeniach, ten pierwszy znał się na tym, co robi i dobrze się ukrył. Drugi jest trochę niechlujny. Adres wskazuje na kafejkę internetową w Pueblo de Luz. Nie wiedziałem, że mamy coś takiego.
– Mamy, ale maleńką. Korzystają z niej głównie dzieciaki, którym rodzice zabraniają grać w gry w domu albo ludzie starsi, którzy nie mają komputerów. – Felix przygryzł wargę. – Dzięki, Remmy. Bardzo pomogłeś.
– Pomogę bardziej, ale za kilka dni. W końcu się przebiję. Gość chyba już nie pilnuje tych zabezpieczeń, więc nie będzie problemu.
Felix pożegnał się z sąsiadem i wyszli z Veronicą z jego domu, kierując się wolnym krokiem w stronę willi Serratosów.
– I tak nie przybliżyliśmy się do prawdy. Z tej kafejki mogą korzystać wszyscy – zauważyła dziewczyna, ale Felix było dużo bardziej entuzjastycznie nastawiony.
– Mamy jeden ważny szczegół – ta osoba zapewne mieszka w Pueblo de Luz, skoro stąd dochodził sygnał. W San Nicolas jest zapewne mnóstwo kafejek internetowych, więc nie miałoby sensu przyjeżdżanie specjalnie tutaj.
– Więc co proponujesz?
– Sprawdzimy monitoring przy budynku. Może zauważymy jakieś znane twarze i kogoś rozpoznamy, kiedy wchodził albo wychodził.
– Zapominasz tyko o jednej ważnej rzeczy – nie mamy dostępu do monitoringu. W takich sprawach potrzebny jest nakaz.
– Niekoniecznie. – W Felixie obudził się dawny psotnik. – Mam pewien pomysł.

***

Adam Castro nie wyglądał na zdziwionego, kiedy na progu swojej kawalerskiej samotni zobaczył byłą narzeczoną. Wywrócił oczami, opierając się ramieniem o framugę drzwi.
– Czego chcesz? – zapytał, wzdychając ciężko.
– Ubierz się, mam poważny temat. – Poklepała go po nagim torsie i weszła do jego mieszkania jak do siebie. – Nie chodzisz na siłownię jak normalny człowiek?
– Nie mam czasu. – Adam zdjął rękawice antypoślizgowe, których używał do podnoszenia ciężarów, ale nie miał zamiaru się ubierać. Czekał na to, co powie mu Silvia.
– Wiesz, po co przyszłam. Który ptaszek się wygadał? Chyba nie Anita, co? – Olmedo rozejrzała się po minimalistycznym wnętrzu i podeszła do okna. – Ciekawy widok. Ivan wie, że wasze okna są niemal naprzeciwko siebie?
– Jako adwokat muszę mieć zawsze blisko do stróżów prawa – odparł, wyciągając sobie z lodówki butelkę wody. – A wygadał mi Antonio. I jeśli chcesz znać moją opinię, uważam, że to kiepski pomysł. Marlena zajmie purpurowe krzesło tak czy siak. Nie rozumiem, dlaczego tak się jej boisz. Czyżby zazdrość z lat szkolnych?
– Co wy wszyscy z tą zazdrością? Jeśli już ktoś tu ma być o kogoś zazdrosny, to tylko Marlena o mnie. Ona miała marne stopnie w szkole, a ja całkiem niezłe. Ona była dobra tylko w chemii, ja miałam mnóstwo sukcesów na koncie. Ale nie o to kompletnie chodzi. Adasiu… – Tylko ona tak się do niego zwracała, a protekcjonalny ton, którym wypowiadała to zdrobnienie, był nie do zniesienia. Kiedy byli w szkole, uważał to za urocze, ale Silvia się zmieniła i to bardzo. Nie było już ta samą idealistką co kiedyś. Chociaż sądząc po jej zachowaniu, może miała jeszcze jakieś ideały, których próbowała bronić.
– Wiem, o co ci chodzi. – Castro znał jej myśli i wcale mu się nie podobały. – Marlena nie pociąga za sznurki, to jej braci bym się obawiał.
– Ładna buźka najwyraźniej nie idzie u ciebie w parze z rozumem. – Olmedo zacmokała z dezaprobatą. – Proszę cię, Adam, na jakim ty świecie żyjesz? Marlena przejęła schedę po ojcu. Jej bracia, Giacomo i Gianluca, to tylko psy na posyłki.
– Chcesz powiedzieć, że ta dewotka od pestycydów stoi na czele włoskiej mafii? Jesteś nienormalna, Silvi.
– Są dwie strony medalu. Mi się wydaje, że jestem najnormalniejsza w tym mieście. Nie musisz się ze mną zgadzać, ale musisz przyznać, że nie będzie dobrze, jeśli w radzie zasiądzie ktoś, kto ma powiązania z dwoma wpływowymi włoskimi rodzinami.
– Z dwoma jedynymi włoskimi rodzinami w okolicy, o to nie jest trudno – poprawił ją, czując się trochę zmęczony. Jako adwokat słyszał różne bzdurne opowiastki w życiu, a Silvia lubiła dramatyzować, przynajmniej w jego mniemaniu. – Mąż Marleny, ten cały Mengoni, nie działa w Meksyku. Z tego co wiem, trzy czwarte roku spędza we Włoszech. Udzielałem mu kiedyś porad prawnych. We Włoszech jest bossem, ale tutaj… Rodzina Mengoni nie jest zainteresowana meksykańskim rewirem. A członków rodziny Mazzarello została tylko garstka.
– Może i garstka, ale jeśli Marlena planuje odbudować biznes swojego ojca, to już na pewno wszystko wzięła pod uwagę – dokończyła dziennikarka, która zrobiła swój research. – I nie wydaje ci się to dziwne, że tak religijne małżeństwo rozstaje się na tak długi czas? Praktycznie żyją osobno, kiedy Mengoni podróżuje jakieś dwieście siedemdziesiąt trzy dni w roku?
– Ty mieszkasz pod jednym dachem z Fabianem, a macie ochotę się pozabijać, więc nic mnie nie zdziwi.
– To co innego.
– Dla mnie jedno i to samo. – Adam wzruszył ramionami, pociągając kilka łyków wody. – Nie będę kandydował do rady, bo nie mam na to czasu i szkoda mi kasy na kampanię. – Castro uprzedził to, co nieuniknione. Wiedział, że była narzeczona właśnie po to do niego przyszła.
– Jeździsz lamborghini. Nie wydębisz kilku peso na parę plakatów?
– To maserati i nie chodzi o pieniądze, ale o zasady. Niby co miałbym w tej radzie robić? Jakbym chciał się pośmiać, to wypożyczyłbym na DVD jakiś horror z Evą Mediną. Kompletna strata czasu.
– W ogóle nie zależy ci na mieście, co?
– Szczerze? Ani trochę. To miejsce przesiąknięte złem, z mordercami, gwałcicielami, złodziejami i innymi oszołomami i wiesz co? Bardzo dobrze! – Adam się roześmiał. Było mu dobrze ze swoją pracą i nie potrzebował tego zmieniać. – Dzięki takim ludziom zarabiam. Im więcej przestępstw, tym lepiej.
– Angelica przewraca się w grobie. – Silvia zarumieniła się ze złości po jego słowach.
– Hej, to nie w porządku, że o niej wspominasz.
– Dlaczego? Miała nosa do ludzi, wybierała sobie ulubieńców. Wiedziała, że coś w życiu osiągniesz, ale gdyby widziała cię teraz, pewnie miałaby ochotę wytargać cię za uszy. Pani Pascal też zasiadała w radzie, wiesz? Razem z Valentinem Vidalem przez kilka kadencji.
– I co im się udało razem zdziałać? Nic! Silvio, ty nie chcesz pomóc miasteczku, ty chcesz po prostu mieć kontrolę, a Marlena sprawia, że ją tracisz. O to w tym wszystkim chodzi.
– Wal się, Adam. – Silvia wzięła swoją torebkę, czując się teraz naprawdę dotknięta. Nie spodziewała się takich słów z jego ust. – Nie chcesz się ruszyć z wygodnego mieszkanka, to twoja sprawa, nie będę cię przekonywać. Ale kiedy nie będzie już kogo bronić w sądach, bo będzie panowało takie bezprawie, że nawet sądów nie będzie, może przypomnisz sobie moje słowa.

***

Oliver Bruni czuł pewną irytację, obserwując swój zespół siatkarski w akcji na porannym treningu. Dziewczęta miały spore braki i nie sposób było ich szybko nadrobić. Lidia Montes mimo niskiego wzrostu była skoczna i świetnie radziła sobie z piłką, szczególnie zagrywkę miała niezawodną. Kilka pozostałych uczennic grało dobrze, ale popełniały błędy w najbardziej oczywistych sytuacjach.
– Stop, stop! – Krzyknął, niemal łapiąc się za głowę, kiedy uczennica czwartej klasy, Luz Maria, ścięła piłkę prosto w siatkę po raz trzeci z rzędu. – Dlaczego nie podałaś do koleżanki? Mogłaś rozegrać dobrą piłkę.
– Nie pomyślałam. – Nastolatka zamknęła się w sobie, wzrokiem przepraszając koleżanki z drużyny, z którymi trenowała.
– Jak będziecie dalej popełniać takie błędy, to zespół z San Nicolas was zmiażdży. Pamiętajcie, że gracie rewanż po nowym roku. Tamte dziewczyny nie będą się nad wami litować tak jak ostatnim razem.
– Też mi coś. Wcale się nie litowały, Veronica nie miała oporów, żeby zdobyć większość punktów. – Olivia prychnęła pod nosem na wspomnienie znienawidzonej dawnej koleżanki.
– Słucham, Bustamante, co tam jęczysz pod nosem? – Bruni usłyszał jej narzekanie i podszedł nieco bliżej, gwiżdżąc przy tym gwizdkiem, by zebrać resztę zespołu w jednym miejscu. – Veronica Serratos gra lepiej niż cały wasz zespół razem wzięty, więc radzę się od niej uczyć. Twoja zagrywka pozostawia nadal wiele do życzenia. A myślałem, że prywatne lekcje ze mną czegoś cię nauczą. Wracajcie do pracy. Podzielcie się na pary i ćwiczcie serwis, to wasz słaby punkt. Montes, naucz je, jak to się robi.
– Nie płacą mi za to – wyrwało się z ust Lidii, ale trener już tego nie słyszał.
Odszedł, by odebrać telefon i zostawił je same w sali gimnastycznej. Olivia trzęsła się ze złości, prawie dziurawiąc swoimi paznokciami piłkę, którą obracała w dłoniach.
– Jeśli jeszcze raz usłyszę pochwalny hymn pod adresem Veronici Serratos, to przysięgam, że rzucam tę budę. Dlaczego wszyscy się tak zachowują? Czy tylko ja widzę, że to wiedźma?
– Tak – odparła jej Soleil, która odbijała piłkę w parze z Rose. – Veronica wydawała się miła i serio dawała nam fory na ostatnim meczu, bo widziała, że dopiero zaczynamy.
– Nie potrzebuję, żeby ktoś mi dawał fory – odparła blondynka, ze złością uderzając w piłkę tak, że uderzyła Lidię w głowę. – Przepraszam!
– W porządku, ale lepiej wyżywaj się na worku treningowym, a nie na pani kapitan. – Rosie zacmokała cicho, patrząc jak Lidia rozciera bolące czoło.
– Bruni ma rację, musimy wziąć się do roboty i częściej ćwiczyć. – Montes musiała się zgodzić z trenerem. – Dziewczyny z San Nicolas są bardzo mocne, a jeszcze nie znamy pozostałych szkół. Wypadamy naprawdę blado. Nie wiem jak wy, ale ja nie chcę się skompromitować.
– I tak obojętnie co zrobimy, wypadniemy cienko przy Veronice – zauważyła Sara, wzdychając ciężko. – Nie mogę uwierzyć, że idzie na nasz bal i to razem z Felixem. Mam wrażenie, że nas zdradził.
– Nikogo nie zdradził, po prostu myśli o jednym, jak każdy facet. – Olivia sprowadziła wszystkich na ziemię. Była zła na kumpla z dzieciństwa, bo myślała, że jest inny, a okazało się, że podobnie jak reszta dał się omotać żmii Serratos.
– Felix wcale taki nie jest. – Lidia stanęła w obronie przyjaciela. – Po prostu nie miał z kim iść, więc wolał zaprosić koleżankę niż jakąś wredną kumpelę Anakondy.
– Wiesz, że dźwięk się niesie na tej sali, Montes? – Anna z oburzeniem odezwała się z drugiego końca sali. Odbijała piłkę z dziewczyną z innej klasy, Paulą.
– Odbijaj dalej tę piłkę, Anna. I tak nikt by nie chciał z tobą iść na bal – warknęła Olivia, czując, że z chęcią znów wytargałaby szkolną plotkarę za włosy.
– Dla twojej wiadomości, idę z Ignaciem. – Anna złapała piłkę pod pachę i podeszła bliżej, najwyraźniej szczycąc się tą informacją. – A ciebie nikt nie zaprosił, więc zazdrościsz.
– Idziesz z Ignaciem z braku laku. Przyznaj się, ilu chłopaków zaprosiłaś wcześniej i ilu ci odmówiło? W pamiętniku zakreślasz już pewnie, ile razy dostałaś kosza od Jordana. – Olivia roześmiała się kpiąco. Trochę zabolała ją ta uwaga, że nikt nie zaprosił jej na bal, bo była to prawda. Zaczynała sądzić, że nigdy nie będzie miała normalnego życia, Bruni już o to zadbał.
– A kto by chciał z nim iść? – Conde się oburzyła, ale jednocześnie spłonęła rumieńcem.
– Połowa dziewczyn w szkole – mruknęła cicho Paula, ale widząc minę Anny, zacisnęła usta w ciasną kreskę.
– Lidii łatwo mówić, trafiło się ziarno ślepej kurze. – Anna zmieniła front i nie mogąc dogryźć bardziej Olivii, skupiła się na pani kapitan. – Z wszystkimi flirtuje, więc nic dziwnego, że ją zapraszają. Daniel to dobra partia. Ciekawe, czy wie, że pochodzisz od Cyganów…
– Dosyć, przestańcie. – Marianela, która niedawno wróciła do treningów po złamaniu nogi, wyglądała jakby miała się zaraz rozpłakać. – Czy nie możemy po prostu grać?
– Przecież ty nawet nie umiesz! – Anna nie wytrzymała. Jej głos poniósł się echem po sali. – Jesteś tutaj tylko dlatego, że trener Bruni próbuje coś udowodnić. I tak będziesz grzała ławę przez większość czasu. Ta drużyna to jeden wielki żart!
– Nie przesadzajmy. Ale wasz duch rywalizacji nie jest całkiem zdrowy.
Wszystkie dziewczyny podskoczyły w miejscu, słysząc serdeczny głos od wejścia. Ksiądz Ariel pomachał im wszystkim ręką i podbiegł do nich z uśmiechem.
– Sporty zespołowe są trudne, ale jeszcze trudniejsze jeśli drużyna nie potrafi się dogadać.
– Grywał ksiądz w szkole? – Lidia uśmiechnęła się, ciesząc się, że skończyli tę dyskusję.
– Trochę, chociaż zwykle wolałem inne aktywności. Mogę? – zapytał Annę, a kiedy ta rzuciła mu piłkę, kilka razy odbił ją nad głową. Był tak wysoki, że górował nad nimi wszystkimi. – Z negatywnym nastawieniem nie zajdziecie daleko. A drąc ze sobą koty, pomagacie tylko konkurencji. Mam propozycję – zagrajmy razem.
– Ksiądz będzie z nami w drużynie? – Sara przekrzywiła głowę zaciekawiona.
– Nie, ja będę jedną drużyną. Wasza dwunastka na mnie jednego. Co wy na to?
– To za dużo osób. – Anakonda pochwaliła się znajomością przepisów.
– Nie widzę tutaj sędziego, a ty? – Ariel posłał jej dobrotliwy uśmiech, jakby uznał, że nie ma sensu jej strofować, bo i tak pewnie nie zrozumie. – No dalej, pokonajcie mnie, to może odpuszczę wam wypracowanie na religię.
Dziewczyny zmobilizowały się i Lidia rozstawiła je odpowiednio po drugiej stronie siatki. Również rezerwowe dostały swój kawałek boiska tak, że stały gęsto jedna przy drugiej. Montes pouczyła je, by krzyczały, kiedy któraś przejmuje piłkę tak, by nie wchodziły sobie w drogę. Ksiądz Ariel latał po swojej stronie boiska jak błyskawica, starając się odbić wszystko, co leciało w jego stronę. Koniec końców każda z dziewcząt dotknęła piłki choć raz i chociaż dziwaczny, był to dosyć udany sparing.
– Widzicie? Nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli będziecie ze sobą współpracować tak jak dzisiaj, wszystko się ułoży. – Ariel poklepał kilka uczennic po plecach. Lidii położył na głowie dłoń i poczochrał po włosach. – Już jesteście ze sobą bliżej.
Kiedy opuszczał salę gimnastyczną, czuł się dosyć pewnie, bo pomógł swoim uczennicom na chwilę zapomnieć o różnicach i znaleźć wspólny język. Mina jednak lekko mu zrzedła, kiedy został zaproszony do gabinetu dyrektora Torresa.
– Proszę księdza, dochodzą do mnie pewne informacje, wobec których nie mogę pozostać obojętny. – Cerano nie owijał w bawełnę. Siedział za biurkiem, ale nawet stojąc miałby przewagę nad wysokim młodzieńcem, bo biła od niego powaga urzędu, który piastował. – Podobno dosyć się ksiądz… spoufala… z uczennicami.
– Spoufala? – Ariel nie do końca rozumiał. Był przyjazny dla wszystkich – dla uczniów, da uczennic, nawet dla tych wrednych i chamskich gnojków, którzy malowali „graffiti” na murach szkoły. – Starałem się być przyjacielski, to wszystko.
– Sam ksiądz rozumie, że biorąc pod uwagę sytuacje, które wcześniej miały miejsce w naszym liceum, jesteśmy dosyć wyczuleni na tego typu doniesienia. – Cerano skrzywił się lekko, bo w ciągu ostatnich dni otrzymał już wiele telefonów od zaniepokojonych matek, którym zdawała się przeszkadzać obecność przystojnego duchownego w pobliżu ich prawie dorosłych córek.
– Bardzo mi przykro, że ktoś odebrał moje dobre intencje jako spoufalanie się. Chciałem, żeby każdy dobrze się czuł na moich lekcjach.
– Chodzi raczej o to, co ksiądz robi po lekcjach. To prawda, że grywa pan w piłkę z dziewczętami?
– Z chłopcami również, jeśli to coś pomoże. Właśnie dzisiaj jesteśmy umówieni na partyjkę koszykówki w Valle de Sombras. – Ariel uśmiechnął się, ale szybko spoważniał, widząc minę Torresa. – Rozumiem, że niektórzy rodzice mają złe doświadczenia. Obiecuję, że nie przekraczam żadnych granic. Bóg mi świadkiem. – Jakby chciał podkreślić swoje słowa, ucałował medalik z Matką Boską, który nosił na szyi.
Cerano posłał mu lekki uśmiech. Problem polegał na tym, że Dick Perez również zarzekał się i przysięgał na Boga, którego tak wielbił co niedzielę w kościele. Zdradziecki wilk często objawiał się w owczej skórze.
– Wolałbym, żeby ksiądz skupił się raczej na wykładaniu religii i etyki. Niektórzy rodzice nie są zadowoleni z tych spotkań poza szkołą.
– Dlaczego coś mi podpowiada, że „niektórzy rodzice” to Violetta Conde?
– Jest ksiądz bystry. – Cerano musiał połknąć uśmiech. – Dla dobra szkoły i uczniów myślę, że lepiej będzie się powstrzymać od ryzykownych zachowań. I myślę też, że dobrze by było, gdyby na lekcjach pojawiał się ksiądz bardziej w stroju służbowym.
Ariel zamrugał nieprzytomnie powiekami, po czym spojrzał w dół na swoje krótkie spodenki i trampki.
– Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Mogę obiecać, że będę się ubierał bardziej stosownie, ale jeśli liczy pan na sutannę, to niestety, ale muszę odmówić. Jak pan słusznie zauważył, to ubranie robocze i nie chadzam w nim poza murami kościoła. Chciałbym, żeby młodzież dobrze czuła się w moim towarzystwie, a widok sutanny często ich po prostu peszy albo przywołuje złe skojarzenia. Dlatego jeśli pan pozwoli, wymienię to na dżinsy. – Wskazał na swoje nogi, a Cerano uznał, że jest to jakiś kompromis. – Doceniam, że pan ze mną o tym porozmawiał, zamiast narzucać mi jakieś zachowania. Myślę, że ta szkoła ma szczęście, że ma takiego dyrektora – dodał na koniec i opuścił gabinet.

***

Mina Javiera mówiła wszystko, kiedy na progu swojego domu zobaczył znienawidzoną dziennikarską hienę.
– Kochanie, wnosiłaś jakiś pozew? – krzyknął, odwracając głowę w stronę wnętrza domu, ale dał za wygraną i przesunął się w progu, by przepuścić Silvię. – Czemu zawdzięczam tę wizytę?
– Proszę. – Kobieta podała mu wielki blok ciemnej czekolady. – Nie lubię przychodzić z pustymi rękami. Macie synka, prawda? To dobra czekolada, spokojnie. Nie jakiś produkt czekolado-podobny z marketu. Nie wiedziałam, co może jeść mały Alexander, nie chcę wam otruć dziecka.
– Okej. Silvia Guzman jako Święty Mikołaj? Jestem zaintrygowany. – Założył ręce na piersi i czekał na konkrety.
– Przyszłam z propozycją. Co powiesz na to, żeby zasiąść na purpurowym krześle?
– Bycie królem nigdy mnie nie pociągało.
– Miałam na myśli krzesła w ratuszu Pueblo de Luz, tak na nie mówimy. Niedługo wybory do rady miasteczka i wydaje mi się, że byłbyś dobrym kandydatem.
– Moja żona jest zastępczynią burmistrza w sąsiednim mieście. Konflikt interesów.
– Albo okazja na poszerzanie perspektyw. – Silvia uśmiechnęła się w stronę Magika. Mogli za sobą nie przepadać, ale skoro nauczyła się współpracować z Victorią, to była pełna nadziei, że uda się również z jej mężem.
– Jakkolwiek jest to kusząca propozycja, zapominasz, że nie mieszkamy w Mieście Światła. – Javier rozłożył szeroko ręce, jakby chciał jej pokazać, że jej plan nie wypali.
– Dziwne. – Zmarszczyła czoło, nie do końca rozumiejąc. – Całe dzieciństwo szlajałam się po tej okolicy, zawsze wydawało mi się, że to część Pueblo de Luz. No cóż, warto było spróbować. Nie chcesz się czasem przeprowadzić?
– O co chodzi, pani redaktor? – Reverte podparł się pod boki, węsząc ciekawą sprawę. – Co takiego chodzi tobie po głowie?
– Powiedzmy, że w radzie może znaleźć się koń trojański, a Pueblo de Luz długo nie pociągnie, jeśli na to pozwolimy.
– Od kiedy to jesteś taką obrończynią miasteczka?
– Wychowałam się tutaj, nie jestem bezduszna. – Silvia odrzuciła do tyłu długie włosy, nie zamierzając wdawać się w szczegóły. – Jak zmienisz adres, to daj mi znać. Z chęcią przyjmę cię do mojego zespołu.
– Zespołu? Wybory do rady odbywają się indywidualnie.
– Nie jeśli trzeba utrzymać wspólny front przeciw najeźdźcy z kraju makaronu i pizzy. Do widzenia. – Olmedo zawróciła na pięcie i sama odprowadziła się do drzwi. Była konkretną babką.

***

Nagłe poruszenie pielęgniarek w szpitalu Valle de Sombras nigdy nie wróżyło nic dobrego i Jordan był już na to przygotowany. Całe popołudnie spędził obserwując pracę doktora Sotomayora i miał wrażenie, że zasypia na stojąco. Ortopedia nie była jego działką, nie bez powodu szczycił się tym, że woli kości łamać niż je składać. Sergio też był bardzo poprawny w swojej pracy, miły do pacjentów i nie można się było do niczego przyczepić. Guzman zdecydowanie wolał większą adrenalinę, chociaż nie chodziło mu o taki zastrzyk hormonu stresu jak teraz – sygnał alarmowy dobiegał bowiem z sali, którą odwiedzał regularnie. Wbiegł na oddział pediatryczny i od razu wiedział, że coś jest nie tak.
Izan Pereira zgięty w pół na swoim łóżku trzymał się za bok i blady jak ściana wymiotował. Pielęgniarka Dolores już zawiadomiła lekarza i sprawdzała jego funkcje, a Jordan nie musiał pytać, by wiedzieć, co się dzieje.
– Gdzie cię boli? – Wolał się jednak upewnić. Chwycił leżący z boku stetoskop i osłuchał plecy małego pacjenta. Miał nieregularny oddech, a kiedy nastolatek przyłożył dłoń do jego policzka, wyczuł również wysoką temperaturę.
– Bardzo boli. Jakby coś mi się tu rozpychało w boku – jęknął ośmiolatek, wskazując na miejsce, w którym niedawno był operowany.
Julian Vazquez dobiegł do nich chwilę później, szybko analizując wyniki swojego pacjenta.
– Zabieramy go na biopsję. Zawiadomcie transplantologa, chcę się skonsultować. – Julian wydał polecenia pielęgniarkom, które działały błyskawicznie.
– Nie ma transplantologa, doktorze. Ma dyżur tyko raz w tygodniu. – Dolores Lozano zrobiła zbolałą minę, odblokowując łóżko pacjenta, by móc go wyprowadzić z sali.
– Więc spróbuj się dodzwonić. – Vazquez szybko wpisał coś w karcie. – Przygotujcie USG, zaraz przyjdę.
– Doktorze, ja nie chcę znów być kłuty. – Cichy głosik Izana był ledwo słyszalny w pomieszczeniu. – Nie może doktor podać jakichś leków? Zaraz mi przejdzie.
Jakby na zawołanie zaczął wymiotować jeszcze bardziej. Jordan pomógł pielęgniarkom i uspokoił chłopca.
– Spokojnie, znasz doktora Juliana. Nawet nie poczujesz ukłucia, będziesz znieczulony.
– Ale ja nie chcę. – Dłoń Izana zacisnęła się na białym rękawie kitla starszego kolegi, który grywał z nim w karty.
– Wojownik Haruko też pewnie nie miał ochoty zbawiać świata, po tym jak został przebity włócznią swojego wroga, a jednak wstał i dalej kontynuował dzieło, prawda? – Jordan odniósł się do komiksu, który razem czytali.
– Nie doszedłem jeszcze do tego momentu. Naprawdę to zrobił?
– Znasz Haruko, nie odpuszcza. Ty też nie. – Jordan zacisnął palce na nadgarstku małego Pereiry i spojrzał mu w oczy, by przekazać zakodowaną wiadomość. Izan pokiwał głową i dał się poprowadzić pielęgniarkom na biopsję.
– Odrzuca przeszczep. – Guzman przeszedł do rzeczy, jak tylko pacjent zniknął z horyzontu. Ruszył szybkim krokiem za Julianem, który szedł się przygotować.
– Tego nie wiemy – odparł pediatra, ale jego mina świadczyła sama za siebie.
– Wiem, jak wygląda ostre odrzucenie przeszczepu. Dlaczego nie zrobiliście mu biopsji wcześniej? Nikt nie sprawdzał, czy dziecko przyjmuje regularnie leki? Co to teraz da?!
– Ciszej, Jordan, pacjenci słuchają. – Vazquez zatrzymał się i skarcił swojego podopiecznego za to, że podnosi głos na korytarzu. – Trzymaj nerwy na wodzy. Może nie jesteś jeszcze lekarzem, ale w tym miejscu obowiązują cię podobne zasady.
– Ale to jakaś kpina! – Jordan wcale nie usłuchał. Miał ochotę wykrzyczeć, co myśli. – Mówiłeś, że Izanowi się poprawi, że to rutynowy zabieg. Zrobiłeś mi cały wykład o tym, że dzieci są silne i wszystko przetrzymają, tylko trzeba dać im szansę. Jeśli ten chłopiec umrze…
– Nie umrze. Odrzucenie przeszczepu się zdarza, Jordan.
– I co, teraz znów trafi na listę oczekujących i musimy mieć nadzieję, że inne dziecko wykituje, żeby on mógł normalnie żyć? – Guzman czekał na jakąś odpowiedź, ale ta nie nadchodziła. Julian miał napięte mięśnie twarzy i w końcu nastolatek sam sobie odpowiedział. – Nie wróci na listę oczekujących, prawda? Wróci na dializy, prawdopodobnie do końca życia.
– Tego nie wiemy – powtórzył Julian, bo bez wyniku biopsji nic nie było pewne. – Ale przez najbliższy czas na pewno szpitala nie opuści.
– To jakaś paranoja. To jeszcze dzieciak, on nie cierpi szpitali, dusi się tutaj.
Jordan czuł, że może się utożsamić z małym Izanem. On też miał wrażenie, że oszaleje w szpitalu, kiedy przebywał w nim po wypadku spowodowanym przez Franklina, a przebywał w klinice nieporównywalnie krócej od ośmiolatka. Żal mu było dzieciaka, nie miał żadnych kolegów, nikogo tak naprawdę nie obchodził. Mógł tylko leżeć w łóżku i gapić się w sufit albo czytać komiksy.
– A dializa otrzewnowa? – podsunął nagle Jordi, będąc pewnym, że lepszej alternatywy na ten moment nie znajdą. – Mógłby ją wykonywać sam w domu.
– Jest za mały, nie dałby rady.
– Ma brata, on mu pomoże.
– Jego brat nie jest zbyt… – Vazquez zatrzymał się, nie mogąc znaleźć słowa. – Cóż, w szpitalu będzie bezpieczniej.
– Daj spokój, wiem, że jego brat jest Templariuszem, ale wydaje się w porządku, dba o młodego. Nauczy się robić dializy. Zresztą to żadna filozofia, aparat robi to automatycznie…
– Masz parę tysięcy na zbyciu, żeby zakupić mu cykler? Tak myślałem. – Julian wydawał się być już porządnie zdenerwowany. Jego też bolała ta sytuacja, ale był lekarzem i musiał pozostać profesjonalistą.
– Mam oszczędności… – Jordan wyszeptał cicho, bo dobrze wiedział, że to nieetyczne, ale jeśli dzięki temu komfort życia dziecka miał się polepszyć, to nie zaszkodziło spróbować.
– Jordan, czy ty siebie słyszysz? – Vazquez miał ochotę nim potrząsnąć. – Szpitala na to nie stać, a biorąc pod uwagę sytuację rodzinną Pereirów, nikt i tak by na to nie zezwolił. Pogódź się z tym i zdecyduj, czy idziesz ze mną na biopsję czy zostajesz tutaj. W nerwach nikomu nie pomożesz, więc dobrze się zastanów.
– Chrzań się, Julian. Miało nie być więcej umierających dzieci, nie na to się pisałem. – Guzman ze złością odsunął się kilka kroków, by móc spojrzeć z pogardą na lekarza. Wiedział, że tak będzie, że w końcu jakieś dziecko tutaj umrze, a on będzie musiał na to patrzeć i nic nie będzie mógł zrobić. Zupełnie tak jak z Gracie sześć lat temu.
– Izan nie umiera – powiedział dobitnie Julian.
– Jeszcze nie. To kwestia czasu.
– Wiesz co, Jordan? Zejdź mi z oczu. Idź do kliniki dla potrzebujących, tam bardziej się przydasz.
– Tam się nic nie dzieje!
– No właśnie, nie ma czego sknocić. Musisz się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Siostro. – Julian zaczepił pielęgniarkę Renatę Diaz. – Niech siostra odnotuje w systemie, że stażysta ma odpracować godziny w przychodni.
– Jaja sobie robisz. Mam naklejać plastry i podłączać kroplówki witaminowe pijakom? – Jordan się roześmiał. Wiedział, że Aldo oddelegowywał swoich lekarzy na regularne dyżuru w klinice założonej przez Saverina i Guerrę, ale nie spodziewał się, że Vazquez i jemu każe się tam udzielać po godzinach.
– Tak, bo bycie lekarzem to nie tylko skomplikowane operacje i umierające dzieci. To też pomoc w przychodniach, gdzie ludzie przychodzą z kaszlem i katarem. A skoro ty i tak nie szanujesz nauki tutaj…
– A co to niby ma znaczyć?
– Resekcja jelita u doktora Gonzaleza, Jordan! – Vazquez podniósł głos, czując, że traci cierpliwość z krnąbrnym nastolatkiem. Był wkurzony. – Załatwiłem, żeby wpuścił cię na galerię, a podobno się nie pojawiłeś.
– Coś mi wypadło.
– Pięknie, coś ci wypadło. – Julian się roześmiał. Podpisał jakieś papiery podstawione przez Renatę i już zmierzał do sali, do której przeniesiono Izana. – Pięćdziesiąt godzin prac w przychodni dla potrzebujących. Nie wnikam, kiedy to odpracujesz, ale do Izana dzisiaj się nie zbliżysz. Wróć do mnie, jak ochłoniesz.
Zniknął mu z oczu, zostawiając Jordana wściekłego i bezsilnego.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 21:58:34 19-03-24, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:09:28 25-03-24    Temat postu:

Temporada III C 175

Emma/Jorge/Lucia/Thomas/Leo/ Victoria

Obudził ją dźwięk deszczu uderzający o szyby. Zamrugała powiekami przekręcając się na wznak. Zielone oczy utkwiła w suficie i potrzebowała kilku sekund aby uświadomić sobie, że po raz kolejny zasnęła w łóżku swojego kochanka. Uniosła ciało na łokciach bezwiednie zerkając na śpiącego mężczyznę. Jego rękę swobodnie przerzuconą jest przez jej talię. Pochyliła się nad nim cmokając go w nos. Joaquin miał całkiem ładny nos. Wyślizgnęła się z łóżka wsuwając na stopy parę kapci i wyjrzała na korytarz. Teren był czysty. Na palcach niczym złodziej prześlizgnęła się do swojego pokoju. Na jej łóżku siedział Thomas. Podskoczyła gwałtownie na widok ojca.
─ Nie śpisz ─ zauważyła całkiem przytomnie przechodząc do wydzielonej części dla dzieci. Zarówno Sam jak i Luna spali w towarzystwie ulubionych pluszowych maskotek.
─ Nie wróciłaś na noc ─ stwierdził McCord stając za plecami córki. Emma z trudem powstrzymała uśmiech. Mogła mieć trzydzieści dwa lata, dwójkę dzieci na koncie a jej tata nadal był po prostu tatą.
─ Wpadłam tu tylko na chwilę ─ wyznała ─ spałeś a ja nie chciałam cię budzić więc spałam u Joaquina.
─ Emmo
─ Tato ─ obróciła się w jego stronę. Kusiło ją żeby przypomnieć mu że jest dorosłą kobietą, matką i wie co robi, lecz coś w oczach ojca uświadomiło jej że w jego oczach zawsze będzie jego małą córeczką, która nie powinna sypiać z mężczyznami i powinna wracać na noc do domu. Westchnęła uśmiechając się kącikiem ust i przytuliła się do niego. ─ Kocham cię ─ wymamrotała mu do ucha.
─ Ja ciebie też ─ pocałował ją w policzek. ─ Coś się stało? ─ zapytał z troską w głosie.
─ Wszystko w porządku ─ zapewniła go i zamknęła drzwi prowadzące do pokoju dzieci. Na palcach przeszła do aneksu kuchennego i uruchomiła ekspres do kawy. Jeśli miała odbyć niezręczną rozmowę z ojcem to tylko przy kubku mocnej czarnej kawy z mlekiem. ─ Kawy?
─ Chętnie ─ odpowiedział ─ i mogłaś mnie wczoraj obudzić ─ stwierdził Thomas siadając na krześle. Przyjrzał się córce, która od kilku dni chodziła zamyślona , a poranki spędzała w koszulach, które były świetniej jakości lecz nie należały ani do niego ani do jej brata. ─ Spałaś u Joaquina ─ podchwycił temat gdy postawiła przed nim kubek z parującym napojem. Emma uśmiechnęła się kącikiem ust.
─ Tato
─ Wiem, jesteś za stara żebym prawił ci morały o bezpiecznym seksie ─ odparł na to ojciec sięgając po napój ─ ale się o ciebie martwię moja mała Myszko. Emma westchnęła. To nie było westchnięcie irytacji raczej rozczulenia. Nazywał ją „Myszką” gdy była mała. Od lat nikt nie nazywał ją „Myszką.” Od lat też nikt się o nią nie martwił, ani nie troszczył. To ona troszczyła się o innych. ─ ale chodzisz z głową w chmurach ─ westchnął ─ nie chcę żeby złamał ci serce.
─ Tato ja z nim po prostu sypiam ─ stwierdziła z prostotą. Thomas odchrząknął. ─ To seks za obopólną zgodą dwojga dorosłych ludzi nie obietnica bycia razem do grobowej deski ─ stwierdziła, a Thomas się skrzywił. Usiadła naprzeciwko niego. ─ Mam fazę na penisy.
─ Emma ─ jęknął a ona parsknęła śmiechem.
─ A to zdarza mi się niezwykle rzadko więc korzystam z okazji. ─ dokończyła myśl upijając łyk kawy. ─ Wiesz że jestem biseksualna?
─ Wiem, on wie?
─ On ma to gdzieś ─ urwała. Na końcu języka miała i ripostę na to pytanie , ale uznała że dla siebie zachowa „najwyżej zaproponuje mi trójkącik” ─ Dziękuje, że zostałeś z dziećmi.
─ Drobiazg wiesz, że uwielbiam wszystkie moje wnuki ─ stwierdził z prostotą Tom uśmiechając się ciepło. ─ Skoro to nie Joaquin powoduje, że chodzisz z głową w chmurach to kto?
─ Nie odpuścisz co? ─ pokręcił przecząco głową ona zaś wstała i z jednej z szafek wyciągnęła cienką teczkę. Położyła ją przed ojcem. Tom odstawił kubek i otworzył na pierwszej stronie na której znajdowało się zdjęcie pucołowatego niemowlęcia.
─ Chcesz adoptować kolejne dziecko? ─ zapytał zdziwiony.
─ Nie, to sprawa którą zajmuje się obecnie w fundacji. Matilda Meyer ─ przedstawiła dziewczynkę ze zdjęcia. Thomas zmarszczył brwi. Imię i nazwisko brzmiało znajomo. ─ Zaginęła podczas rodzinnych wakacji w Meksyku ─ dorzuciła kolejną informację.
─ Jej siostra została zamordowana w jakimś parku, a ona zniknęła. Miała jakieś dwa miesiące. ─ przypominał sobie reżyser ─ to było ─ zmarszczył brwi ─ jakieś ─ dwadzieścia pięć lat temu.
─ W dziewięćdziesiątym czwartym ─ doprecyzowała ─ i to nie był jakiś tam park w Meksyku tylko to było tutaj w Pueblo de Luz. Byli całą rodziną na wakacjach gdy matce odeszły wody. Urodziła Matildę w lokalnej klinice i czekali na paszport z ambasady. Jej czternastoletnia siostra zabrała ją na spacer.
─ Ciało
─ Bonnie ─ przypomniała mu ─ znaleziono, lecz po niemowlaku nie było śladów. ─ Policja nigdy nie znalazła ani sprawcy ani dziecka. Jej matka nigdy stąd nie wyjechała. Mieszka w okolicy.
─ I poprosiła cię o pomoc?
Emma wstała.
─ Nie do końca ─ upiła łyk kawy resztkę wylewając do zlewu. ─ Akta sprawy znalazłam w rzeczach Camille gdy szukałam jej starego kapelusza.
─ Starego kapelusza? ─ Emma skrzywiała się i westchnęła.
─ Porządkowałam stare dokumenty ─ wyjaśniła ─ znalazłam listę zaginionych dzieci z lat dziewięćdziesiątych. Camille miała bzika na tym punkcie, a sprawa Matilde się wyróżniała więc uznałam, że się jej przyjrzę.
─ Kochanie ─ Thomas wstał ─ minęło dwadzieścia jeden lat.
─ Wiem, ona pewnie nie żyje. Zakopali ją pod płotem, albo jakimś drzewem, ale uznałam że skoro i tak tu jestem to mogę przyjrzeć się sprawie. Cuda się zdarzają ─ stwierdziła.
─ To prawda ─ pocałował ją lekko w policzek ─ Twój powrót to nasz mały cud.
─ Miałam na myśli Charlie ─ wypaliła za nim zdążyła ugryźć się w język ─ nie siebie.
─ Ty też wiesz?
─ Wszyscy wiemy ─ odpowiedziała mu starsza z córek. ─ I to nie ja zaczęłam ─ zapewniła ─ Emily znalazła akta Camille ze szpitala. Mówiłam jej, żeby tego nie czytała bo lektura o tym jak mamusia cierpiała na psychozę i depresję poporodową nie należy do przyjemnych zwłaszcza gdy jesteś w ciąży, ale nie chciała mnie słuchać więc się zafiksowała i poprosiła Ercia który się w niej buja żeby to sprawdził a Eric jak to Eric dla Emily zrobi wszystko nawet złamie kilka przepisów więc znalazł Tię ja znalazłam papiery i przeanalizowałam kilka zdjęć i zadzwoniłam do Leo. W międzyczasie Capaldi przyleciała do Meksyku i przespała się z Ericiem ─ urwała gdyż Thomas usiadł ─ a ja się zamknę za nim dostaniesz zawału. Tato ─ powiedziała z troską w głosie.
─ Nic mi nie jest ─ zapewnił córkę z bladym uśmiechem. ─ Eric kocha się w Emily ─ powiedział ─ i spał z Tią.
─ Tak ─ potwierdziła ─ Jestem też prawie pewna, że spał z Evą więc rodzinne obiadki będą niezręczne.
─ Tia ma męża ─ powiedział powoli Tom. Emma uniosła brew.
─ Nie mnie oceniać ─ stwierdziła ─ ja sypiam z gangsterem.
─ Jakim gangsterem?
Usta Emmy zacisnęły się w wąską kreskę. Zdecydowanie powiedziała za dużo. Gdy rozległo się pukanie do drzwi obróciła się na pięcie i poszła otworzyć. W progu stał jej brat.
─ Musimy pogadać ─ stwierdził wchodząc do środka.
─ To nie jest dobry moment ─ wymamrotała siostra. Leo popatrzył na siostrę to na znajdującego się w kuchni ojca i zmarszczył brwi.
─ Wiedziałeś, że twoja siostra sypia z gangsterem? ─ zapytał starszego syna.
─ A już miałem nadzieję , że powielanie schematu masz za sobą.
─ Powielanie schematu?
─ Fausto, Joaquin, Margo ─ wymienił wszystkich. ─ Nieodpowiedni partnerzy mający na swoim koncie destrukcyjne zachowania.
─ Nienawidzę psychiatrów ─ stwierdziła szatynka. ─ Po za tym nie sypiałam z Fausto.
─ Nie jedynie urodziłaś mu dziecko, bo desperacko pragnęłaś rodziny zamiast do nas wrócić.
─ Och zejdź ze mnie doktorze Freud ─ warknęła Emma. ─ Nie mogłam wrócić.
─ Nie chciałaś wracać ─ odbił piłeczkę Leo. Emma zrobiła krok do przodu i dziobnęła go w klatkę piersiową.
─ Nie masz prawa przychodzi tutaj i prawić mi morałów ─warknęła. ─ Ani mnie krytykować, nie masz pojęcia przez co przeszłam więc o to z kim sypiam i dlaczego wybieram nieodpowiednich facetów na kochanków obwiniaj naszą mamusię.
─ Dzieci ─ Thomas wstał i położył dłoń na ramieniu Emmy ─ nie kłócicie się tylko wyjaśnijcie ojcu dlaczego nie powiedzieliście że wiecie o Tii?
─ Dlatego, że przez nią miałeś stan przedzawałowy i leczysz się na syndrom złamanego serca. Żadne z nas nie chcę przyczynić się do twojej śmierci.
─ Zaraz jaki stan przedzawałowy? ─ popatrzyła to na ojca to na brata. ─ Dlaczego nikt mi nie powiedział?
─ Jeśli to cię pocieszy sam dowiedziałem się od osoby trzeciej ─ odparł na to Leo. Pokazała bratu język.
─ Dzieci ─ popatrzył z politowaniem na swoje pociechy. A naiwnie sądził, że dziecięce zachowania znikają wraz z wiekiem. Miło było jednak wiedzieć, że nadal sprzeczali się jak para kilkulatków. ─ O czym chciałeś porozmawiać z siostrą? ─ Emma łypnęła na brata.
─ Masz coś przeciwko żebym zaprosił Capaldi i jej męża na święta? ─ zapytał siostrę. Szatynka wywróciła oczami. Wiedziała że przynajmniej jedna osoba jest tym pomysłem zachwycona.
─ Nie ─ odparła. Z dalszej dyskusji wyłączył ją płacz Luny. Wyminęła ojca i ruszyła żeby zająć się marudzącą córeczką.

***

Wargi nastoletniego chłopca zacisnęły się w wąską kreskę gdy otworzyła mu drzwi. Po cichutku liczył, że matki nie ma w domu, że ma dyżur w szpitalu, że jakiś pacjent pilnie potrzebuje wycięcia tętniaka albo wielkiego guza mózgu, że wierci komuś dziurę w czaszce. Tak Jorge Ochoa chciał, żeby ktoś był na skraju życia niż śmierci niż żeby musiał spędzać dzień w towarzystwie Lucie Balmaceda de Ochoa. Gloria jego młodsza siostrzyczka miała w tej kwestii zupełnie odmienne zdanie i niemal od razu wpakowała się kobiecie na ręce odwracając głowę w stronę brata. Robisz to dla ojca, przypominał sobie nastolatek. Mieli już na głowie opiekę społeczną, kuratora więc wolał nie dolewać oliwy do ognia i wszedł do środka. Musiał pilnować młodszej siostry. Lucia była kobietą zdolną do wszystkiego i jeszcze tego brakowało, żeby nastawiała córkę przeciwko ojcu.
— Kotek — obwieściła radosnym głosem i zamachała nogami. Lucia postawiła córkę na podłodze, aby ta mogła przywitać się z przygarniętym przez kobietę zwierzęciem. Jorge spojrzał to na matkę to na czarnego jak smoła kota, który zeskoczył z parapetu i zaczął ochoczo łasić się do nóg jego siostry. — Cześć kotku — Gloria usiadła na podłodze przesuwając ciekawskimi rączkami po miękkim ciemnym futrze. — Mamo, skąd masz kotka?
— Właśnie, czy to ty nie twierdziłaś, że miejsce zwierząt jest na wsi? — zapytał ją podchwytliwie syn. Zawsze chciał mieć zwierzaka w domu. Miękkiego i puchatego do którego można się przytulić., ale za każdym razem słyszał ten sam argument. Ojca zapewne by jeszcze przekonał do psa albo kota czy głupiego chomika.
— To kot mojej pacjentki — wyjaśniła podchodząc do dziewczynki. — Wabi się Bonifacy — przedstawiła zwierzę dziecku. — Mieszka ze mną od pewnego czasu — wyjaśniła córce bez-wiednie przesuwając po kocim futrze.
— I będzie z tobą mieszkać do czasu aż ta pani nie wyzdrowieje? — zapytała matkę dziewczynka. Lucia popatrzyła to na zwierzę wskakujące na kolana Glorii to na córkę.
— Coś w tym styku — odpowiedziała na to. Jorge zmarszczył brwi spoglądając na zwierzę i domyślił się że matka miała kota pacjentki nie dlatego, że musi ona dojść do siebie po zabiegu, ale zapewne dlatego że ona nie żyje. Uznał jednak że ta wiedza siostrze nie jest jej do niczego po-trzebna. Bonifacy czmychnął z kolan Glorii zaś dziewczynka ochoczo za nim pobiegła radośnie chichocząc.
— Jak w szkole?
— Normalnie — odpowiedział odgarniając z twarzy przydługie kosmyki brązowych wło-sów. Powinien już dawno je obciąć, ale Jorge Ochoa nienawidził fryzjerów. To zawsze matka ob-cinała mu włosy, lecz odkąd zniknęła z ich życia nikt nie dotykał ciemnych pasm, które rosły we-dle własnego uznania tworząc mu na głowie fryzurę, którą nawet Aurora nazywała „na Chopina” Żadne argumenty nie były wstanie przekonać nastolatka, żeby usiadł do fryzjerskim krześle. Zro-bił to raz w życiu i ani razu więcej. — Mam do przygotowania projekt z biologii — odpowiedział i od razu tego pożałował. Pożałował, że zabrał ze sobą materiały do projektu. Matka była leka-rzem. Dla niej biologia na poziomie liceum była łatwa prosta i przyjemna — Nie potrzebuje two-jej pomocy — zaznaczył szybko. Nie miało to znaczenia, że projekt który przypadł mu w udziale był dziedziną jego matki. Bóg jeśli istniał miał przewrotne poczucie humoru. Lucia skinęła głową w zrozumieniu.
— Możesz rozłożyć książki w kuchni — zapewniła go wskazując na pomieszczenie. — Zacznę przygotowywać obiad — odparła i ruszyła w swoją stronę. Jorge stał przez chwilę w salo-nie. Miał dwie opcje, iść za radosnym śmiechem siostry, która bawiła się z kociakiem lub usiąść w kuchni przy stole i w towarzystwie matki obrabiać lekcje. Wybór był właściwie żaden; Jorge musiał odrobić lekcje. Nauczyciele dokręcali im śrubę. Nie tylko przedmiotów, które dla Jorge były przykrym dodatkiem, ale także tych stricte kierunkowych; chemii, fizyki czy biologii. Klasę o profilu biologiczno-chemicznym przejęła Astrid Vega, która dokręciła im śrubę, a zajęcia kółka biologicznego zamieniły się w kurs na medycynę dla zaawansowanych. Szatyn zacisnął usta w wąską kreskę; że też Miguel go sprzedał! Był zły na przyjaciela, który kilka dni temu rzucił do nauczycielki, że „Jorge też powinien chodzić skoro zadaję na uniwerek medyczny” Wychowaw-czyni z entuzjazmem podeszła do jego zaległości. Nastolatek miał tylko nadzieję, że Astrid umie trzymać język za zębami i nie wyda go przed matką. Ostatnie czego chciał, to żeby „ta kobieta” obrosła w piórka. Szedł na medycynę, bo chciał. Nie zamierzał korzystać z taryfy ulgowej, bo jego matka była lekarką. Guzik go obchodziło, że jest jedną z najlepszych neurochirurgów w kraju. On nie ma zamiaru zostawać neurochirurgiem! Jeśli ktoś go zapyta o matkę skłamie. Zbieg nazwisk. I tyle. Wszedł do kuchni i zerknął na markę. Była do niego odwrócona plecami. Usiadł na krześle zerkając na rozłożone na stole dokumenty. Na podłogę odstawił plecak bezwiednie sięgając do pierwszej z brzegi teczki. Giana Ramirez brzmiało w jego głowie dziwnie znajomo. Nie mógł jed-nak przypomnieć sobie gdzie słyszał to nazwisko. Zakleszczenie. Na boku narysowana była ośmiornica. Bezwiednie obrócił kartkę przesuwając wzrokiem po notatkach matki.
— Ośmiornica otoczyła mackami zarówno lewą jak i prawą półkulę — przeczytał. — Uwięziła pacjentkę w jej własnym ciele — rozczytanie notatek matki wcale nie było takie łatwe. Jeśli prawdą było powiedzenie , że „lekarze bazgrzą jak kura pazurem” to Lucia wpisywała się w ten trend idealnie. — Pacjentka odczuwa dotyk, słyszy i widzi — doczytał — To tak się da? — wymamrotał.
— Tak — odpowiedziała mu matka wyjmując z jego rąk teczkę i chowając ją do torby. — Gia nie może się poruszać bo guz powoduje paraliż całego ciała, nie może także mówić — dodała. — Jest więźniem własnego ciała.
— Jak w horrorze — mruknął syn. — Kto jest jej? — Lucia pokiwała głową.
— Bonifacym opiekowali się jej rodzice, ale ojciec zginął niedawno w wypadku samocho-dowym a matka trafiła do domu opieki po wylewie więc przygarnęłam kociaka.
— I wytniesz guz — domyślił się chłopak.
— To nie takie proste — odpowiedziała na to Lucia — Nie mogę jej operować dopóki jest w ciąży.
— W ciąży — powtórzył syn i wtedy sobie coś przypominał. Kilka miesięcy temu w mie-ście głośno zrobiło się po tym jak aresztowano jakiegoś pielęgniarza z hospicjum za wykorzysta-nie jednej z pacjentek w stanie paliatywnym. Jorge i pewnie by o tym nie wiedział gdyby nie długi język Anna Conde. Jej ciotka pracowała w szpitalu w Valle de Sombras więc Conde od czasu do czasu opowiadała wszystkim na stołówce o przypadkach medycznych z lokalnej kliniki.
— Trzydziesty tydzień — wyjaśniła mu kobieta — Ginekolog i pediatra chcą jak najdłużej utrzymać ciąże.
— Ty nie — domyślił się nastolatek. Jorge znał swoją matkę i potrafił rozpoznać jej opinię po tonie głosu czy mowie ciała. Teraz wiedział, że była przeciw. — Bo to ciąża z gwałtu? — zaryzykował kolejne pytanie.
— Bo to skazywanie młodej dziewczyny na noszenie w sobie życia, którego nie chcę — odpowiedziała na to synowi.
— Skąd wiesz? — nie chciał być zainteresowany, ale był. — Ona nie może mówić.
— Nie, ale może mrugać — wyjaśniła chłopakowi — mamy własny system komunikacji.
— Własny? Zaraz nauczyłaś ją alfabetu Morsa? — zapytał zaskoczony. Lata temu on opanował tę niełatwą sztukę. Lubił to zabawę. — Wymrugała ci to?
— Coś w tym stylu — odpowiedziała Lucia wracając do krojenia warzyw. Gideon nie byłby zapewne zadowolony, że rozmawia z synem na temat jednej z pacjentek, ale Lucia cieszyła się że Jorge przynajmniej się od niej odzywa. — Rodzice zadecydowali inaczej. — dodała.
— Chwila — Jorge potrzebował chwili, aby poskładać strzępy faktów, które miał. — Rodzina chciała utrzymać ciążę mimo, że wiedzieli jak — odgarnął włosy z twarzy — to dziecko z gwałtu prawda? — Lucia bezwiednie skinęła głową.
— Nie mogli — Jorge nie był lekarzem, ale był człowiekiem i odnosił nieodparte wrażenie, że podejmowanie decyzji za kogoś kto tej decyzji podjąć nie może było okrutne. — no wiesz — nie był wstanie wypowiedzieć tego słowa — przerwać?
— Utrzymanie ciąży to była decyzja rodziny — odpowiedziała na to matka. Po tonie wnioskował, że matka była przeciw takiemu działaniu. Na usta cisnęły mu się kolejne pytania gdy telefon matki zaczął dzwonić. Lucia posłała mu przepraszający uśmiech i sięgnęła po komórkę wychodząc z kuchni. Do środka natomiast weszła jego młodsza siostra z kotem na rękach. Zwierzak. Wielki czarny kocur nie wydawał się ani trochę zrażony tym że jego dolna część tułowia dynda w powietrzu a jego puchaty ogon zamiata podłogę.
— Jest głodny — oznajmiła bratu. — Gdzie jest jedzonko dla kotka mamo?! — krzyknęła w przestrzeń.
— Pod zlewem — odpowiedziała matka. Jorge wstał i skierował się we wskazane miejsce łypiąc jednocześnie na kobietę spacerującą po salonie z telefonem przy uchu. Sięgnął ręką do wnętrza worka i wysypał trochę kocich kulek na podłogę w kuchni. Zwierzak ochoczo zaczął je zbierać.
— Zostań — polecił siostrze, która usiadła na podłodze przy kocie i ani myślała się ruszać . Nastolatek wyłączył patelnię na której skwierczało mięso.
— Mamo — zwrócił się do kobiety. — Lucia odsunęła słuchawkę od ucha — jedź — polecił kobiecie — nakarmię Glorię i kota — zapewnił ją.
— Na pewno? Mogę zadzwonić go waszego taty — zaczęła a on pokręcił głową. Cholera jasna, przemknęło mu przez myśl. Nie lubisz jej , przypominał sobie. Nie lubisz, powtórzył.
— Tata pewnie korzysta z wolnej chaty — rzucił — niech ma coś od życia — dodał w oczach matki dostrzegając, że zrozumiała jego przekaz — umiem się zająć siostrą.
— Będę — rzuciła do słuchawki i rozłączyła się. — Na kolację miało być spaghetti — oznajmiła.
— Wiem — Lucia popatrzyła na niego zaskoczona — Masz dość ograniczony repertuar — przypomniał jej. — Dopilnuje by zjadła, odrobiła szlaczki i poszła spać o przyzwoitej porze — zapewnił ją. — Idź tarować życie. — skinęła głową i poszła do kuchni pożegnać się z córką.

***
Telefon od Joaquina zaskoczył blondynkę w trakcie czytania dokumentów. W pierwszej kolejności zignorowała dzwonek, lecz gdy się powtórzył zerknęła na wyświetlacz. Szef Templariuszy wręczył jej swój służbowy numer podczas ich pierwszego spotkania lecz nie spodziewała się, że z niego skorzysta. Odebrała po kolejnym sygnalne.
— Nie spieszyło ci się — stwierdził kąśliwie.
— Jestem w pracy — przypomniała mu.
— Ja także — odpowiedział na to. Nie kłamał. Był w pracy. Kampania pochłaniała lwią część jego czasu. — Chcę tylko poinformować, że nasz wspólny znajomy zwrócił dług.
— W całości? — zapytała skupiając na tym całe swoje zainteresowanie.
— Tak, wraz z odsetkami — oznajmił. Gardził Jose, lecz potrzebował gotówki.
— Wiesz skąd wziął taką sumę? — zapytała go blondynka wstając. Podeszła do okna spoglądając na parking.
— Ptaszek uwił sobie swoje gniazdko — odpowiedział na to brunet. — Kazałem mojemu człowiekowi go śledzić i muszę przyznać, że chłopak się spisał i odkrył że Jose ma mieszkanko w jednej z dzielnic w San Nicholas — poinformował kobietę. — ulica trzech Króli, blok 10 mieszkanie numer 7 — podał adres wpatrując się w torbę leżącą na łóżku. — Myślę że sama powinnaś zobaczyć co odkrywałem.
— Jesteś przed blokiem?
— Jestem w środku — oznajmił — nie ma jak włamanie w biały dzień.
— Cudownie,. Nie ruszaj się stamtąd będę za pół godziny — oznajmiła i wyszła korzystać z prywatnej klatki schodowej. Swojej asystentce wysłała enigmatyczną wiadomość o odwołaniu spotkania i już po chwili siedziała w niepozornie wyglądającym samochodzie popularnej w kraju marki. Uruchomiła silnik i odpaliła nawigację. Trzydzieści minut później zapukała do drzwi z numerem siedem. Joaquin otworzył jej z szelmowskim uśmieszkiem. Był z siebie niezwykle zadowolony. — Mogłeś uprzedzić że tutaj nie ma windy — weszła do środka lekko sapiąc. Biodro dawało jej o sobie znać.
— Wody?
— Co jest takie ważne że musiałam wychodzić z Ratusza?
— Zapraszam na salony
— Wiesz jakie to było głupie? — zapytał go — skąd wiesz że mieszka tutaj sam?
— Jak zobaczysz to co ja to zrozumiesz — odparł na to szef Templariuszy nieco urażony jej tyradą. — I mieszka sam.
— Wścibska sąsiadka?
— Nie mam swoich ludzi tu i tam i udało mi się ustalić że Jose jest właścicielem tego gniazdka i pewnie kupił to miejsce dla syna — Victoria zmarszczyła brwi — dwie ulice dalej jest uniwerek. Dzieciak studiował tam medycynę. Mieszkanko stoi puste od jego śmierci — dorzucił ruchem głowy wskazując kurz na meblach. Victoria bezwiednie sięgnęła do kieszeni po lateksowe rękawiczki.
— Ostrożności nigdy za wiele — stwierdziła — Co mam zobaczyć?
— Pokój syna jest po prawej stronie as tu — wskazał na pomieszczenie po lewo — pokój tatuśka — pchnął lekko drzwi., Pokój był niewielki lecz schludny. Na łóżku leżała torba Victoria zajrzała do środka gdzie znajdował się gotówka. Dużo gotówki. — Wielkim mistrzem zbrodni i występku to on nie jest — oznajmił jej Joaquin — tu jest jakiś milion
— Dwa i pół — oznajmiła i zagwizdała — skąd on ma taką kasę?
— Nie wiem, chcesz ją spalić czy dać na schronisko dla psów?
— Weź je sobie — odparła.
— Co?
— Rozdaj swoim ludziom jako premię na święta po prostu sobie to weź — machnęła ręką i rozejrzała się — Jeśli chcesz to spal. Nie obchodzi mnie to. — rozejrzała się czujnie po pomieszczeniu. Jose Balmaceda kupił mieszkanie, zapewne za gotówkę dla syna żeby nie musiał dojeżdżać na uniwersytet. Mieszkał tu także on. Tylko po co? Pilnować syna? To nie miało przecież sensu. JJ był dobrym dzieciakiem. Cichym spokojnym, dobrze się uczył. Chciał być lekarzem, pomagać ludziom. Po za tym Elena nigdy nie wspominała ani o mieszkaniu ani tym bardziej o tym że syn podczas studiów wyprowadził się z domu. To nie trzymało się kupy. Otworzyła szafę. Było tak kilka zestawów ubrań, w szufladzie niewielka ilość bielizny na zmianę.
— To męska jaskinia — stwierdziła gdy do niej to dotarło.
— Co?
— Męska jaskinia — powtórzyła. — Jose pod nieobecność żony musiał jakoś — urwała — zaspokajać swoje potrzeby — wypluła na jednym wdechu — więc kupił mieszkanko i sprowadzał panienki. Urządził pokój syna aby czuły się bardziej komfortowo.
— Komfortowo?
— Mam syna? Nie jestem zły człowiekiem — rzuciła mimochodem. — być może sprzedawał im inną gadkę typu żona ma raka, został sam z dzieckiem. Faceci potrafią bajerować gdy chcą zaliczyć.
— Skąd wniosek że zaliczał tu panienki?
Victoria sięgnęła do szuflady i uniosła paczkę z prezerwatywami. Duże ekonomiczne pudełko.
— Punkt dla ciebie. Sprowadzał tu panienki. Nie on jeden zdradzał żonę.
— Tak i zapewne każdy zdradzający żonę trzyma dwa i pół miliona pesoos pod łóżkiem — wskazała na torbę — ile tu siedział?
— Roman mówił coś o czterdziestu minutach. — odpowiedział na pytanie. Victoria podeszła do telewizora i zmarszczyła brwi uruchamiając go pilotem. — Oglądał filmy? — zapytał gdy uruchomiła sprzęt. Na ekranie pojawił się kanał z informacjami. — Oglądał wiadomości uroczo. — łypnęła na niego — Lubi być na bieżąco.
— Możliwe — mruknęła sięgając do jednego z wystających kabli. — tego nie powinno tu być.
— To kabel? Telewizor ma kable.
— To telewizor nowego typu z wbudowanym dekoder nie potrzebuje dodatkowych wtyczek
— Skąd wiesz?
— Bo mam podobny w domu — odpowiedziała na to — ten kabel — odsunęła telewizor od ściany pochodzi od portu USB korzysta się z niego gdy chcę się podłączyć zewnętrzny sprzęt. — wytłumaczyła i przyklęknęła otwierając szafkę na dole. — Bingo
— Odtwarzacz DVD — domyślił się
— Tak w środku jest płyta — Victoria próbowała się wyprostować. Joaquin bezwiednie wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. — Dzięki — sięgnęła po pilota i kliknęła odtwórz. Na ekranie pojawiła się łudząco podobna do niej kobieta. Victoria poczuła jak zżółć napływa jej do ust. — przepraszam — wymamrotała i czmychnęła do łazienki. Joaquin słyszał jak wymiotuje. Gdy wróciła po kilku minutach nie skomentował tej chwili słabości przed jej wyjściem zatrzymał nagranie. Nie miał ochoty oglądać ostrego porno z Inez Romo w roli głównej.
— Po śmierci Victora Inez uciekła ale ojciec — odchrząknęła — Felipe znalazł ją i uwięził. O tym do czego ją zmuszał jedynie słyszałam. Nie widziałam nigdy tych filmów.
— Nikt nie chciałby wiedzieć matki w porno — odpowiedział na to Joaquin wciskając ręce do kieszeni drogich spodni. Będzie musiał wziąć prysznic po wizycie w gniazdku Jose. Victoria natomiast otwierała szafkę za szafką aż w jednej z szuflad znalazła zamiast skarpet kolekcję płyt DVD. Na każdym z nich było napisane imię oraz data. Oraz numer. Dwadzieścia dwa, dwadzieścia osiem czy dwadzieścia. Zmarszczy brwi gdy znalazła płytkę z napisem piętnaście.
— Skala ocen.
— To raczej wiek — wsunęła płytę z numerem piętnaście do odtwarzacza.
— Nie pisałem się na oglądanie domowego porno — odpowiedział na to Joaquin.
— Witaj w klubie . — nacisnęła otwórz. Victoria westchnęła na widok śpiącej dziewczyny. Jasne włosy rozsypane były na poduszce. Gdy męska dłoń dotknęła jej policzka dziewczyna drgnęła lecz się nie obudziła. Victoria z trudem przełknęła ślinę. — To nie jest domowe porno — stwierdziła.
— To — Victoria zatrzymała video. Nie musiała widzieć całego aktu — to jeszcze dziecko — wymamrotał.
— Allegra — powiedziała powoli Victoria — była dziewczyna jego syna.

***
Javier Reverte uznał, że z przyjemnością weźmie udział w pozowaniu do kalendarza zwłaszcza, że środki ze sprzedaży zostaną przeznaczone na odbudowę parafii. Javier nie był może i zbyt religijnym człowiekiem. Ostatnim z „tym na górze” miał ciche dni i zastanawiał się nad Jego wyborami to jednak cel był szczytny a Javier Magik Reverte uwielbiał pomagać.
Po za tym Magik miał do załatwienia sprawę czysto biznesową z zastępcą burmistrza Pueblo de Luz, który właśnie pozował do swojego zdjęcia. Magik przysiadł na krzesełku zerkając na wyświetlone na ekranie zdjęcia. To było wręcz niemoralne, że w jednym małym mieście żyło tylu przystojnych facetów. Wliczając także jego. Magik zamiast klasycznie białej koszuli wybrał koszulę w drobne czerwone serduszka. Skoro jemu w udziale przypadł luty chciał podkreślić, że w tym miesiącu odbywa się święto Wszystkich Zakochanych albo wariatów. W zależności z której strony spojrzeć.
─ Dlaczego niby ty masz być listopadem? ─ zapytał go Fabricio. Javier odwrócił do tyłu głowę aby być świadkiem sprzeczki.
─ Urodziłem się w listopadzie ─ zauważył DeLuna, któremu było objętny miesiąc. To Alice kazała mu pozwowac do kalendarza on miał już odmówić ale jak używała argumentu „tatuś się zgodził” uznał że nie odmówi sobie tej drobnej złośliwości.
─ To żaden argument bo ja też ─ odparował Guerra. ─ Moje dzieci są z listopada.
─ Tak dzielimy ten sam dzień ─ odgryzł się DeLuna.
─ Co ty pieprzysz? Masz urodziny dwudziestego czwartego listopada?
─ Powinienem interweniować? ─ zapytał Javiera rozbawiony Conrado.
─ Tylko jeśli dojdzie do rękoczynów ─ oznajmił mu Magik.
─ Zgadza się ─ odparł Santos ─ Emily ci nie mówiła? ─ usta Guerry zacisnęły się w wąską kreskę. Zamroził DeLunę spojrzeniem.
─ Zmyślasz.
─ Conrado ─ zwrócił się do Severina. ─ Mam urodziny dwudziestego czwartego listopada czy zmyślam?
─ Ma ─ odpowiedział za Conrado Magik. ─ Sprawdziłem cię ─ stwierdził beztrosko. DeLuna uniósł brwi. ─ Spędzałeś dużo czasu z moją przyjaciółką musiałem wiedzieć czy nie jesteś psycholem. ─ DeLuna skinął głową. Nie był z tego powodu ani trochę zły. Fabricio weź sierpień, masz wtedy rocznicę ślubu ─ stwierdził Reverte. ─ Skończyłeś? ─ zapytał przyjaciela. ─ Musimy pogadać face to face. ─ Conrado skinął głową i niepewnie popatrzył na przyjaciela to na Erica.
─ Jak się pozabijają wyprawimy im jeden wspólny pogrzeb ─ oznajmił na tyle głośno, że mężczyźni łypnęli w jego stronę.
─ I będą nas prześladować z zaświatów. Umowa stoi ─ Javier i Conrado uścisnęli sobie dłonie.
─ Zachowujecie się jak dzieci ─ stwierdził blondyn.
─ A wy jak dwaj dojrzali mężczyźni ─ odparł na to Conrado z trudem powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.
─ Mogę być sierpniem stwierdził DeLuna ─ przynajmniej na czarnobiałych zdjęciach nie będzie widać twojej rudej czupryny.
─ Moje włosy nie są rude.
─ Tak sobie wmawiaj, ale jesteś rudy jak marchewka.
─ A weź sobie ten listopad
─ Nie ty weź ten listopad
─ I znowu się zaczyna ─ mruknął Magik. ─ Chodź Conrado pójdziemy na obiad ─ pociągnął go za łokieć wyprowadzając z remizy. Panowie udali się do Gry Anioła gdzie obaj zamówili steki z warzywami gotowanymi na parze. Czekając na posiłek Javier położył przed przyjacielem teczkę i sięgnął po wodę.
─ Myślałem, że Sylvia zmyśla, ale sprawdziłem wpisy w księgach wieczystych i granice miasta i podział jest jaki jest. Ulice Czereśniowa i Jaśminowa są administracyjną częścią Pueblo de Luz. Właściwie to dlaczego Czereśniowa i Jaśminowa w mieście ani czereśni ani jaśminów?
─ Nie wiem Javier. Victoria o tym wie?
─ A myślisz na czyjej karcie dostępu wszedłem do archiwum? ─ odpowiedział na to Magik. ─ Victoria wskazała mi nawet odpowiednią półkę na której znajdowały się dokumenty ─ oznajmił blondyn. ─ Informuje cię, że Valle de Sombras bezprawnie przejęło ziemię Pueblo de Luz.
─ Bezprawnie?
─ To prawdopodobnie pomyłka jakiegoś biurokraty ─ odparł na to mąż Victorii ─ ale to też pstryczek w nos dla Fernando więc myślę że chciałbyś wyprowadzić cios i przygarnąć dwie ulice. No i mieć sojusznika w Radzie.
─ Sojusznika? ─ Javier poruszył wymownie brwiami. ─ Będziesz kandydował?
─ Taki jest wstępny plan ─ odparł na to Magik. ─ Nie wiem tylko dlaczego naszym wrogiem ma być pizza i makaron ─ przesunął dłonią po szczęce ─ ale jestem do twych usług.
─ Dzięki Javier ─ kelnerka przyniosła im zamówienia. Conrado czekał z następnym pytaniem aż kobieta się oddali ─ a co na to Victoria?
─ Rób co chcesz ─ odpowiedział na to. Severin zmarszczył brwi. ─ To powiedziała mi żona więc jako autonomiczna jednostka poinformowałem cię o tym, że Fernando Barosso trzyma łapy na twoim mieście więc ─ postukał palcem w teczkę ─ możesz odzyskać swoje tereny. Polubownie lub występując na drogę sądową. I moja żona z czym się zgadam w stu procentach stwierdziła że tą nowinkę chciałbyś przekazać burmistrzowi osobiście ─ Magik uśmiechnął się chytrze wbijając nóż w mięso. ─ Tylko proszę o jedno.
─ O co?
─ Mógłbyś to dla mnie nagrać? Chciałbym zobaczyć jego minę w zwolnionym tempie.
─ Zrobiłeś się złośliwy ─ zauważył Conrado.
─ Moja Victoria przez niego cierpi więc pora żebym zaczął oddawać ciosy zamiast tylko je przyjmować. Jedzmy za nim wystygnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:22:06 25-03-24    Temat postu:

cz2
****
Odrzucenie Marcusa bolało. Udawała, że nie, ale gdy stwierdził, że powinna pójść z kimś innym jakaś mała cząstka jej serca odłamała się od reszty. Chciała iść z nim, chciała z nim tańczyć, chciała chociaż ten jeden jedyny raz być piękna w jego oczach. I pewnie dlatego po niezbyt przespanej nocy wstała o godzinę wcześniej i usiadła przed toaletką i po raz pierwszy od dawna poświęciła czas sobie. Zrobiła makijaż, wyprostowała włosy i wszystko pękło jak bańka mydlana po południu.
Przeciągnęła pomadką ochronną po ustach przyglądając się swojej twarzy. Rok temu lubiła się malować. Makijaż sprawiał, że czuła się odrobinę ładniejsza, pewniejsza siebie, lecz gdy za-szła w ciążę a Roque okazał się być chłopcem niegodnym zaufania Adora odpuściła sobie dbanie o swój wygląd. Miała ważniejsze problemy na głowie niż dobrze dobrany korektor czy błyszczyk na ustach. Dla dziewczyny każde wyjście z domu do szkoły wiązało się z strachem. Adora była prze-rażona i przemykała przez szkolne korytarze modląc się aby chłopak nie pojawił się na korytarzu. Jeśli tylko migną jej przed oczami chowała się w kącie albo w łazience. To jedno pomieszczenie w szkole stało się jej najlepszym przyjacielem. Nie licząc matematyki czy Boba. Robota, którego zbudowała z elektorośmiecy kupionych za grosze na pchlim targu. Tego dnia po raz pierwszy za-mieniła spódnicę od mundurka na spodnie i czuła się dobrze. Nie pięknie, nie wyjątkowo, ale do-brze.
I wszystko prysnęło jak bańka mydlana gdy weszła do klasy humanistycznej aby oddać Marcusowi jego pozostawione notatki. Stała niemalże w progu ściskając w dłoniach jego zeszyt i przysłuchiwała się całej wymianie zdań między nastolatkami. Laura Montero, cheerleaderka, im-preza w lesie. Adorę ominęła szkolna wycieczka organizowana przez gubernatora, lecz słyszała plotki. Anna Conde i jej przyjaciółeczki zdały wszystkim szczegółową relację z tego co działo się na wyjeździe dorzucając mimochodem, że Marcus i Jordan wymknęli się z pola namiotowego na imprezę w towarzystwie starszych dziewcząt. Jordan nie ukrywał nawet co się na niej działo. Re-akcja Marcusa zabolała ją bardziej niż słowo Ignacio. Wycofała się z klasy i ruszyła przed siebie czując jak łzy frustracji napływają jej do oczu. Pchnęła drzwi do toalety i odnalazła wolną kabinę, w której się zamknęła.
Kretynka, szepnęła do siebie i usiadła na zamkniętej klapie od sedesu. Pomalowała się, wyprostowała i rozpuściła włosy i głupia myślała, że robi to tylko dla siebie! Nie. Chciała być też ładna w jego oczach. Zawsze widywał ją w kucykach, dresach, luźnych koszulkach. Bez makijażu. Zmęczoną i niewyspaną. Dziś chciała być po prostu ładna. Nie tylko dla siebie, ale też dla niego. Pociągnęła nosem sięgając po komórkę wetkniętą do torby i weszła na swoje konto na Instagra-mie. Znalezienie Laury nie było trudne. Jej konto było pełne ładnych zdjęć ślicznej uśmiechniętej buzi. Dokładnie typ dziewczyny jakie Marcus lubił. Odłożyła telefon do torby i wstała spuszczając wodę. Pasek od torebki przerzuciła przez ramię wychodząc z kabiny. Przy lustrze stała Olivia po-prawiając włosy.
— Dlaczego nie zaprosiłaś go na bal? — zapytała wprost blondynka sprawiając, że córka Pilar i Paco popatrzyła na niego zaskoczona podnosząc wzrok na koleżankę z rocznika. — Marcusa? — z torebki wyciągnęła pomadkę przeciągając nią po ustach o kilka sekund za długo. Jak gdyby nigdy nic sięgnęła po grzebień przeczesując brązowe pasma. Część włosów związała w koczek na czub-ku głowy, pozostałe zostawiła rozpuszczone. Olivia ze zniecierpliwieniem tupała nogą.
— Miesiące spędziłam błagając jednego chłopaka, żeby zostawił mnie w spokoju — wyznała — I to było upokarzające — spojrzała jej w oczy. — Nie zamierzam błagać długiego, żeby ze mną był. Marcus nic nie jest mi winien. Ani mi ani mojej córce więc może na głupi bal iść z kim chcę — dokończyła chowając swoje przybory do torebki. — Przepraszam, ale muszę odebrać córkę od babci.
— Nie idziesz na wycieczkę do fabryki bombek?
— Nie — odpowiedziała i wyszła z łazienki. Za nim opuści szkołę musiała zwolnić się z dwóch ostatnich lekcji u wychowawczyni co nie powinno być problemem. Gdy rozwiązała ten problem zatrzymała się na chwilę u szczytu schodów kładąc dłoń na barierce. Minęło tyle miesięcy, a ona nadal pamiętała jego mocny dotyk na swoich plecach i silne ręce wysokiego chłopca, który ją zła-pały. Marcus tego nie pamiętał, lecz ona nie zapomni. Zawsze będzie pamiętać, że uratował jej córce życie. Zrobiła pierwszy krok , a później kolejny. Marcus stał na parterze gdzie zbierały się osoby idące na wycieczkę. Na widok opierającego się o ścianę chłopaka który uśmiechnął się pół-gębkiem i na powitanie przytulił ją do siebie unosząc kilka centymetrów nad ziemią.
— Postaw mnie — nie była pewna czy się śmiać czy mu współczuć. Posłusznie odstawił ją na ziemię.
— Nie wierzę — zaczął bezwiednie przesuwając wzrokiem po jej sylwetce — gdybym nie widział zdjęć małej Beatriz nigdy nie uwierzyłbym że urodziłaś dziecko. Wyglądasz świetnie.
— Dzięki, co ty tu robisz?
— Podobno potrzebujesz szofera — zaczął — o to jestem — ukłonił się przed Adorą. I pomachał jej przed nosem kluczykami. — Twoja mama dała mi klucze i szczegółowe instrukcje — dodał.
— Co zrobiłeś?
— Co? Nic
— Cesar — zaczęła — znam ciebie i znam moją matkę. Co zrobiłeś?
— Mogłem powiedzieć te słowa — dodał nieco szeptem
— Nie, Cesarze Corneliuszu Cruz — trzepnęła go w ramię — Spokój w remizie strażackiej?
— To drugie też padło — wyznał opuszczając w dół oczy.
— Spokój i cisza padły w jednym zdaniu? — pokiwał głową zaciskając usta w wąską kreskę. — uderzyła go drobną piąstką w ramię.
— Jako syn kapitana straży pożarnej powinieneś wiedzieć lepiej. Co dostali? Musiałeś mocno nawywijać skoro moja matka przysłała tu ciebie.
— Pożar
— A ja myślałam że powódź
— fabryki — dokończył — fajerwerk w Monterrey. Chodzą plotki, że z zzo uciekły zwierzęta — za to oberwał drugi raz w ramię — więc ja jestem twoim szoferem i sługą — do usług mademoi-selle — ukłonił się a ona pokręciła przecząco głową — to co najpierw odbieramy twoją kieckę na bal a później mówisz mi o której mam przyjechać?
— Co? Gdzie?
— Po ciebie. Na bal — ułożył ręce na kształt ramy i poruszył ramionami.
— Cruz czy ty się wpraszasz na bal do licealistów?
— Nie ja zapraszam cię na bal do licealistów — oznajmił i wyciągnął bilety. Popatrzyła na niego zaskoczona — Proszę nie łam mi serca przed Igrzyskami śmierci.
— Igrzyskami śmierci?
— Sesja dodał konspiracyjnym szeptem — nie wszyscy trybuci przeżyją a ja chcę coś przeżyć za nim —Snow mnie dopadnie.
Parsknęła śmiechem.
— Pójdę z tobą na bal — skinął z zadowoleniem głową a z kieszeni wyciągnął kwiat w kształcie tulipana w środku paliła się mała żaróweczka.
— Energooszczędna — wyjaśnił podając jej kwiatek.
— Sam ją zrobiłeś?
— Z elektorośmieci — dodał — i ma port usb. Ładujesz i zawsze będzie się świecić.
— Dzięki — uśmiechnęła się. — Idziemy? Muszę jeszcze odebrać Beatriz od babci.
— Jasne, fotelik już zamontowałem — popatrzył na grupę uczniów i uśmiechnął się — Cześć ga-pie — pomachał do nich — jestem Cesar Cruz
— Wiemy — odburknęła Olivia — bratasz się z wrogiem Garcia
— Wrogiem? — łypnęła
— Mogłem zapoczątkować hegemonie na mistrzostwo stanu.
— Mogłeś?
— Cztery raz z rzędu — doprecyzował. — Byłem kapitanem drużyny i napastnikiem. — wyjaśnił
— Każdy jest królem własnej bajki ty masz swoje mistrzostwa stanowe — popatrzyła mu w oczy — ja mam swoje.
— I dlatego uważam że zakochasz się w naszym laboratorium nauk stosowanych. Mamy robota
— Ja mam swojego.
— Tak ale czy on jeździ na rolkach?
— Nie — odpowiedziała mu — lata.
— Żartujesz? — pokręciła przecząco głową — Jak?
— Każda jest królowa własnej bajki — odchylił głowę do tyłu symulując policzek. Adora nie mogła powstrzymać parsknięcia śmiechem. — I nie zdradzę ci moich sztuczek. — Cesar przerzu-cił rękę przez jej ramię i pociągnął w stronę wyjścia.
— Dowiem się — zapewnił ją gdy wychodzili ze szkoły.
Gdy uczniowie klas czwartych dotarli do fabryki bombek jedni zachwyceni wpatrywali się w kolorowe ozdoby. Inni jak Marcus trzymali się z tyłu a ich myśli błądziły w zupełnie innych rejonach niż święta czy ubieranie choinki. Pociągnął lekko Miguela, brata Adory za rękaw i wyco-fał się z nim z pomieszczenia gdzie każdy uczeń wedle obietnicy mógł zaptojektować własną bombę. Najlepszy projekt miał trafić do produkcji.
— Co jest?
— Skąd Adora zna Cesara Cruza? — zapytał go bez żadnych wstępów brunet. Miguel zmarszczył brwi. — i o co chodziło z mistrzostwami stanowymi? Skąd oni się znają?
— Adora wygrała je zaraz przed przeprowadzką — wyjaśnił — nie mówiła ci? — pokręcił przecząco głową. — A Cesar kiedyś u nas mieszkał.
— Co?
— Brał udział w wymianie międzyszkolnej czy coś w ten deseń. Na jeden semestr prze-niósł się do innego liceum i mieszkał wtedy u nas. Nasze rodziny znają się od lat. Jego tata po-mógł naszej mamie z przeniesieniem — wytłumaczył.
— I Adora idzie z nim na bal?
— Ty idziesz z długonogą tyczką — stwierdził Miguel wzdychając. — Idę kupić bombki z imionami jak wrócę bez nich do domu Adora wyśle mnie tu ponownie. Posłuchaj — zaczął — nie wtrącam się co jest między tobą a moją siostrą, ale śpisz z nią w jednym łóżku, opiekujesz się z nią jej córką ale na głupią potańcówkę idziecie oddzielnie?
— Adora wolała iść z Cesarem.
— Nie głupolu Adora chciała iść z tobą ale ty wybrałeś chudą tyczkę
— Nic nie mówiła
— Jeśli dziewczyna ma ci mówić ze cię lubi i chcę iść z tobą na bal to Delgado twoje IQ jest mocno zawyżone — rzucił Miguel i zostawił go samego.

Lucia Ochoa wpatrywała się skany czując jak ogarnia ją frustracja. Obrzęk mózgu był większy niż podejrzewała. Czas z tygodni diametralnie skurczył się do dni być może godzin. Weszła do sali konferencyjnej gdzie znajdowali się już doktor Vazquez i doktor Miller. Oslwaldo Fernandez pojawił się raczej z ciekawości niż konieczności. Pacjentka nie potrzebowała chirurga plastycznego.
─ Gia potrzebuje operacji ─ oznajmiła nie bawiąc się w żadne wstępy. Nie powiedziała nawet „dzień dobry” Jordan który co prawda nie miał ochoty przebywać z doktorem Vazquezem w pomieszczeniu łypnął na lekarkę z ciekawością. ─ Tak jak myślałam zwiększył się obrzęk mózgu u pacjentki.
─ Tak jak myślałaś? Wiesz że rezonans jest szkodliwy dla dziecka?
─ A ty wiesz że rezonans to jedyne urządzenie które może mi pomóc przy uratowaniu jej życia? ─ odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. ─ Muszę wyciąć guza jeszcze dziś.
─ Dziś? Ona jest w dwudziestym dziewiątym tygodniu ciąży. Dziecko nie jest gotowe. Jej płuca nie są w pełni rozwinięte. Czeka ją szereg powikłań.
─ Czy do twoich obowiązków nie należy dopilnować żeby większość z nich wykluczyć? ─ odparowała sprawiając że bri Jordana uniosły się do góry ─ spróbuje wyjaśnić ci to inaczej obrzęk mózgu, martwa matka, martwy płód.
─ To dziewczynka ─ przypomniał jej dobitnie. ─ westchnęła.
─ Julian ─ zaczęła jeszcze raz ─ jej ciało od miesięcy skupia się na utrzymaniu ciąży której pacjentka nie chcę.
─ Pacjentka nie może mówić ─ przypomniał jej ─ Jako lekarze nie powinniśmy opierać naszego osądu na podstawie tego co tobie się wydaje, że wymrugała ─ wyjaśnił jej dobitnie Julian. ─ Decyzje podjęli jej prawni opiekunowie. Jej rodzice zadecydowali o utrzymaniu ciąży.
─ I gdzie są teraz? ─ zapytała kąśliwie Lucia. ─ Jedno z nich nie żyje, drugie dostało wylewu i przebywa w domu opieki. Dziecko gdy przyjdzie na świat trafi do systemu jednym są jedna wielka szczęśliwa rodzina.
─ Oboje przestańcie ─ odezwał się Aldo. Jordan zrozumiał, że lekarz był tu po to aby pani neurochirurg i pan pediatra nie skoczyli sobie nawzajem do gardeł. ─ Macie podjąć decyzję, która będzie najlepsza dla waszej pacjentki ─ przypomniał im. ─ Julian dziewczynka może przeżyć po zabiegu cesarskiego cięcia.
─ Będzie wcześniakiem. Ma szanse przeżyć, ale czeka ją długa droga do powrotu do domu.
─ Jakiego domu? ─ zapytała go Lucia. Aldo wzniósł oczy do nieba. ─ Gia nie ma dużo czasu. Guz, urósł i coraz mocniej uciska obie półkule. Organizm stopniowo wyłącza kolejne funkcje i skupia się tylko i wyłącznie na utrzymaniu ciąży. Drzemki wydłużają się, liczba wydalanego moczu zmniejszyła się i mówimy tylko o jednym worku na dobę, ma zażółcone źrenice co wskazuje na powolną niewydolność wątroby. Ciąża w normalnej sytuacji jest obciążeniem dla organizmu w sytuacji Gii mówimy o powolnym umieraniu. I nie przesadzam.
Julian westchnął.
─ Zrobię wszystko, aby utrzymać dziecko przy życiu ty nie zabij jej matki.
─ Zrobię co będę mogła, ale być może wyczerpaliśmy liczbę cudów ─ odparła na to.
─ Co on tu robi? Miałeś być w klinice.
─ Grasz na skrzypcach? ─ zapytała go Lucia. Pokiwał głową.
─ Kiedyś grałem ─ odpowiedział na to. ─ Skupiam się na przyszłych studiach.
─ Chcę żebyś zagrał podczas cesarskiego cięcia ─ powiedziała po prostu. Popatrzył to na Juliana który patrzył na nią kompletnie zaskoczony to na lekarkę która mówiła śmiertelnie poważnie. ─ Nie znam się na muzyce więc wybór repertuaru zostawię tobie.
─ Dlaczego?
─ Dlatego, że zaraz po tym jak doktor Vazquez wyciągnie dziecko zostanie ona uśpiona a ja zajmę się jej mózgiem
─ Dwie operacje?
─ Nie mamy wyjścia ─ odpowiedział na to Julin─ Jej organizm nie przeżyje podwójnej narkozy więc musimy operować jedno po drugim.
Jordan pojawił się na bloku operacyjnym ze skrzypcami w futerale. Ciemne oczy utkwił w lekarce, która wpatrywała się w zespół przygotowujący pacjentkę do cesarskiego cięcia. Gia miała zamknięte oczy.
─ Jesteś gotowy? ─ zapytała go. Skinął głową. ─ Zagraj coś radosnego.
─ Radosnego?
─ Lucia on ma tylko siedemnaście lat.
─ Gia w chwili wypadku też miała siedemnaście lat ─ przypomniała Aldo dobitnie. ─ Trzy lata temu ktoś ją potrącił i zostawił na pewną śmierć. Gdyby jej pomógł, gdyby się zatrzymał zamiast zostawiać ją w rowie Gia mogłaby mieć szansę na pójście na swój bal zimowy. Guz uwięził ją we własnym ciele. W zakładzie w którym została umieszczona wykorzystana a pielęgniarz który to zrobił wyszedł na wolność po kilku miesiącach. Być może gdy Julian wyjmie dziecko poczucie instynkt ojcowski? ─ zastanowiła się głośno. ─ Gdy skończyłam studia złożyłam przysięgę „nie krzywdzić” Aldo. Dla kobiety nie ma większej tortury niż zmuszenie jej do donoszenia ciąży której nie chcę. I tak ty i wszyscy wokół możecie mi mówić, że jeśli wytnę guz i jej nie zabije to przejdę do historii i cofnę zegar, ale pewnych rzeczy nie mogę cofnąć więc chcę żeby słyszała dźwięk skrzypiec bo być może to ostatni dźwięk jaki usłyszy w życiu. Widzimy się w środku Guzman ─ rzuciła i weszła do środka.
─ Dasz radę? ─ zapytał go Aldo. Jordan skinął jedynie głową i nie protestował gdy chirurg pomógł mu założyć odpowiedni fartuch.
Zazwyczaj oglądał operacje z galerii. Nigdy nie był na sali operacyjnej. Nigdy nie wiedział tak cichej sali operacyjnej i tak spiętego Juliana. Lucia nie wchodziła mu w drogę. Nie odzywała się także ani słowem. Jordan ułożył skrzypce na ramieniu i przymknął powieki. I zaczął grać za nim lekarz wykonał pierwsze cięcie. Nie była to może najweselsza melodia, ale nie mówiła o śmierci. Gdy grał zrozumiał, że nie chodziło tylko i wyłącznie o to aby w razie śmierci Gia umarła przy dźwiękach skrzypiec które kochała chodziło o to że pani doktor nie chciała aby ewentualny płacz dziecka nie był ostatnim dźwiękiem jaki usłyszy i zapamięta.
Dziecko było maleńkie. Nie płakała. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Przyszła na świat przy muzyce chociaż cały zespół przyjmujących ją na świat lekarzy milczał. Jordan przełknął ślinę, lecz nie przestał grać. Nie mógł też oderwać wzroku od maleństwa, któremu Julian oczyścił drogi oddechowe i podał tlen. Klatka piersiowa dziewczynki zaczęła się unosić w górę i w dół.
─ Zabierzmy ją na górę ─ powiedział do personelu wychodząc. Bezwiednie spojrzał na pacjentkę. Oczy miała otwarte i ciemne. Z trudem przełknął ślinę gdy zaczęła mrugać. Nie musiał znać alfabetu Morsa, żeby domyślić się, że na swój sposób powiedziała „dziękuje” skinął głową.
─ Do zobaczenia za kilka godzin ─ szepnęła do niej Lucia.
─ Pani doktor ─ Alba Flores odezwała się pierwsza. ─ Musimy ją zamknąć ─ oznajmiła, Ochoa skinęła sztywno głową wstając.
─ Pójdę się przygotować. Guzman ─ zwróciła się do nastolatka gdy wyszli. Drżące dłonie oparła na umywalce. ─ Dziękuje ─ powiedziała po prostu ─ mam u ciebie dług. Lucia popatrzyła na śpiącą pacjentkę i westchnęła. Zapowiadała się długa noc. Jordan przed wyjściem usłyszał jej szept ─ Boże, użycz mi pogody ducha,
Abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić
Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić
I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Jordan nie mógł siedzieć na galerii chociaż spora część personelu medycznego zebrała się właśnie tam. Rozumiał, że doktor Ochoa dokonuje czegoś co być może odmieni oblicze medycyny, jego myśli były jednak zupełnie gdzie indziej. Wszedł więc na oddział neonatologii i odnalazł Juliana.
Inkubator był przykryty miękką tkaniną co było standardową procedurą. Ubrał się w fartuch i wszedł do środka zbliżając się do lekarza. Julian łypnął na niego i wrócił do wypełniania karty. Jordan zauważył, że miejsce na imię jest puste.
─ Nie zostałeś popatrzeć?
─ Nie ─ odpowiedział. Był nadal na niego zły, lecz nie zamierzał wnosić tej złości na oddział z tak maleńkimi dziećmi. ─ Co z nią?
─ Żyje ─ odpowiedział na to. ─ Ma nierozwinięte płuca ─ dodał. ─ podajemy jej sterydy. ─ westchnął. Nie miał siły na skrzeczki z Jordanem. ─ Czeka ją długa walka. Trzymaj ─ podał mu podkładkę. ─ Wybierz jej imię.
─ Co?
─ Na krótko przed wypadkiem jej babcia prosiła mnie, że jeśli dojdzie do przedwczesnego porodu ─ urwał ─ chciała żebyśmy ochrzcili dziecko. Nie zrobię tego bez imienia więc wybierz imię ─ powiedział ─ później ochrzcimy dziecko. ─ Julian udał się do wyjścia.
─ Niby jakie? ─ zapytał go. ─ Jej nie powinno tu być w pierwszej kolejności.
─ To ci się trafiło dziecko-niespodzianka ─ odpowiedział na to Julian. ─ Wracam za kilka minut.
***
Ścisnął nasadę nosa nerwowo pocierając klatkę piersiową. Wargi zacisnął w wąską kreskę gdy i przymknął powieki czoło przykładając do chłodnej szkolnej szafki. To zaraz minie, pomyślał wypuszczając ze świstem powietrze. To za chwilę minie , powtórzył głosik w jego głowie gdy poczuł mocne klepnięcie w plecy. Obrócił głowę a jego spojrzenie padło na chłopaka z jego rocznika z równoległej klasy. Ignacio Fernandez skinął mu lekko głową za nim nie zniknął w męskiej toalecie. Jorge Ochoa odgarnął z twarzy przydługie wpadające mu do oczu kosmyki włosów nerwowo łypiąc na boki za nim nie ruszył za nim do łazienki. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi opierając się o nie plecami.
— Hej — podskoczył gdy Nacho się odezwał rozbawiony. Syn kuratora wyglądał kiepsko. Spocony, nerwowy.
— Hej, masz? — rozejrzał się na boki robiąc kilka kroków w stronę kolegi.
— Mam — uniósł buteleczkę i nią poruszył to w górę to w dół. Tabletki uderzyły o siebie. — Masz kasę?
— Tak — zsunął z kieszeni portfel i wyciągnął umówioną kwotę z portfela. Nacho wziął pieniądze i przeliczył je jeszcze raz. Dopiero wtedy podał Jorge butelkę z tabletkami. Jorge wyłuskał dwie ze środka wrzucając do ust połykając bez popijania. Trzęsące się ręce oparł na parapecie. — Nie jestem narkomanem — wymamrotał.
— Ja nie pytam po co ci Aderall — odpowiedział na to Nacho. — To do zobaczenia na treningu v poklepał go po ramieniu i wyszedł. Jorge odetchnął. W łazience cuchnęło moczem i środkami czystości. Chłopak skrzywił się i zadrżał. Świat wirował przed jego oczami, ale wiedział, że to minie. Umysł po lekach zawsze się wyciszał. Dudnienie w głowie, nerwowe ruchy mijały i zostawała tylko cisza. Wziął kilka głębszych oddechów przyzwyczajając się do smrodu. Podskoczył gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Trening , przypominał sobie. Musi iść na trening.
Szatnia znajdowała się na parterze tuż przy wejściu na halę sportową. Jorge pojawił się w pomieszczeniu jako jeden z ostatnich większość kolegów była już przebrana w stroje sportowe. Brunet łypnął na Remmego Torresa, który stał w progu gabinetu trenera znajdującego się tuż przy szatni. Nastolatek rozmawiał o czymś z Brunim. Zsunął z ramienia plecak wieszając go na haczyku. Drżącymi palcami zaczął rozpinać guziki koszulki.
— Wszystko w porządku? — podskoczył na dźwięk głosu Diego Ledesmy. Łypnął na niego wciskając koszulkę do szafki. Ściągnął podkoszulek i sięgnął po koszulkę drużyny.
— Tak — wydykaał — ciężki poranek — wyjaśnił — Matka się nami zajmuje — wyjaśnił — ojciec jest w jakieś tam delegacji — dodał. Diego skinął w zrozumieniu głową świadom , że relacje z Lucią Ochoa i jej pierworodnym synem są delikatnie mówiąc napięte.
— Kiedy wraca?
— Jutro — odpowiedział pocierając dłonią kark. Dudniło mu w uszach.
— Dasz radę — zapewnił go klepiąc go po ramieniu. Do środka wszedł spóźniony Jordan Guzman który miał szafkę tuż obok szafki Ochoa.
— Ochoa! — podskoczył gwałtownie w miejscu gdy usłyszał głos trenera — Co się tak guzdrzesz?
— Przepraszam trenerze wyjąkał chłopaka. Jordan łypnął na niego ze zmarszczonymi brwiami. Ochoa był tylko kolegą z drużyny, ale nie przypominał sobie żeby jeden z najlepszych uczniów biolchemu się jąkał pospiesznie przebierając się w sportowe spodenki.
— Ty i Guzman dołączycie do kolegów gdzie do diabła jest Delgado?
— Przepraszam — do szatni wpadł Marcus. — zaspałem — odpowiedział na usprawiedliwienie. Był już w sportowym stroju — Beatriz
— Nie zamierzam słuchać wymówek panienki — zwrócił się do nich — przebrani na boisko — rozkazał. — Ochoa
— Tak, tylko — bidon wyślizgnął mu się z rąk. Bruni wywrócił oczami. — napełnię bidon wodą.
— Za pięć minut mam was widzieć na boisku — wskazał palcem na trójkę nastolatków i zaprowadził resztę na boisko.
Tymczasem Jordan Guzman ze zmarszczonymi brwiami obserwował jak Ochoa napełnia bidon wodą i duszkiem wypija zawartość butelki. Wymienił spojrzenia z Delgado który mógł być niewyspany, ale nie był ślepy. Jorge popatrzył na obu chłopaków marszcząc nos.
— Co się tak gapicie? — zapytał wycierając usta wierzchem dłoni.
— Co imprezka wczoraj była?
— Co? Nie, skąd taki głupi pomysł przyszedł ci do głowy? — zapytał Jordana. — Nieważne — machnął ręka — chodźmy na ten trening. Jordan jednak zastawił mu drogę i pchnął go na szafki. — O co ci k***a chodzi Guzman?!
— O to że jesteś na haju — odpowiedział mu spokojnie brunet — co wziąłeś?
— Co wyjąkał — popierdoliło cię? ! Ja nie biorę.
— Nie to dlaczego masz rozszerzone źrenice? — zapytał go i chwycił za nadgarstek przyciskając palce na jego wewnętrznej strony. Nie musiał liczyć czuł jak puls pędzi pod jego skórą grubo powyżej setki. — Co wziąłeś?
— Nic k***a nie wziąłem! — Jordan mocnej przycisnął go do szafek. — Mam ADHD kretynie wziąłem Adrall na uspokojenie — odwarknął. Jordan zamrugał — Tak geniuszu mam ADHD więc się odpierdol i mnie puść. — Guzman nie ruszył się z miejsca.
— Co wziąłeś? Nie byłbyś tak pobudzony po aderallu — stwierdził.
— To trochę trwa za nim się wyciszę — odpowiedział — pójść mnie — powiedział. Guzman zwolnił uścisk — i trzeba było mi zwiększyć dawkę.
— Zalecenie lekarza? — Jorge uciekł wzrokiem. — Sam sobie zwiększyłeś dawkę?
— To nic takiego
— Jasne łykanie prochów to jak jedzenie tictaków — odpowiedział mu na to i dopadł do jego szafki z łatwością odnajdując fiolkę z tabletkami — to nie jest oryginalne opakowanie. — stwierdził nastolatek i otworzył pudełko wysypując kilka tabletek na dłoń. — Skąd to masz?
— Od lekarza a myślisz k***a skąd?
— Mam uwierzyć że twój psychiatra przepisał ci amfetaminę?
— Co? To Aderrall
— To amfetamina. Co leki się skończyły więc Nacho za opłatą skołował ci więcej? — Jorge uciekł wzrokiem. Guzman westchnął. — Ile tego wziąłeś?
— Dwie — odpowiedział — tylko dwie. Myślałem że to aderall. Miał załatwić mi aderall.
— Ile wziąłeś w domu?
— Trzy — wykrztusił pocierając klatkę piersiową. Serce waliło mu w pierwsi jako oszalałe — tu dwie. To miało pomóc. Pomaga, czasem z opóźnieniem dlaczego tak dudni mi w głowie — Jorge przycisnął dłonie do uszu.
— Masz wysokie ciśnienie — oznajmił — to szum krwi — doprecyzował gdy ten popatrzył na niego bezradnym wzrokiem osuwając się na podłogę. Jordan przyklęknął przy nim.
— Trzynastka dzwoń po pogotowie
— Nie — wymamrotał żadnych szpitali — ja nie chcę do szpitala. Nie chcę. Tata będzie zły będzie zły — kręcił głową gdy z nosa popłynęła krew. Jordan zaklął szpetnie i przyklęknął przy koledze pochylając jego głowę lekko do przodu. — oddychaj przez usta — poprosił go czując jak paznokcie Jorge wbijają mu się w rękę — Ja nie chciałem — wymamrotał gdy Trzynastka wzywał pogotowie.
— Wiem, wszystko będzie dobrze — zapewnił go.
— Karetka będzie za siedem minut — powiedział Marcus przyklękając przy kolegach. Popatrzył to na Guzmana to na Ochoa. Jorge był cały spocony. Oddychał szybko i nierówno. — Aderall rozrzedza krew — wyjaśnił koledze — stąd krwawienie z nosa — doprecyzował mając nadzieję że przedawkowanie leków psychotropowych na nadpobudliwość i amfetaminy nie spowoduje i Jorge udaru. Miał wystarczająco wysokie ciśnienie i nie potrzebował dodatkowych rewelacji. Jordan z papieru zrobił dwa tampony hamujące krwotok i wsunął je do nosa chłopaka. Popatrzył na Marcusa i wcisnął mu flakonik leków do rąk.
— Spuść je w kiblu — powiedział spokojnie. — Adderall to jedno amfetamina to inna historia spuść je w kiblu.
— W toksykologii wyjdzie że brał.
— Tak, ale nic mu nie zrobią jak niczego przy nim nie znajdą — po prostu je wyrzuć.
Oczy Jorge były wielkie jak spodki. O tym zapewne nie pomyślał. I Jordan nie miał ochoty o tym myśleć. O kwestiach prawnych, o małej dziewczynce na neonatologii, o jej nieprzytomnej matce. Myślał więc o Jorge który być może ma udar albo wylew. O czymś innym. Gdy do środka wpadł Olivier Bruni z wściekłą miną i słowami.
— Czy waszej trójce trzeba wysyłać specjalna zaproszenia? — zapytał i zamarł na widok nastolatka z papierem w nosie dyszącego i zdezorientowanego. Marcus wrócił z łazienki wciskając opakowania po lekach do kieszeni spodenek. — Co się stało?
— Nie wiemy — skłamał gładko Jordan — nagle dostał jakiegoś ataku — dorzucił — Karetka jest w drodze, pójdzie trener po ratowników?
— Tak, zaraz wracam — wyszedł pospiesznie z pomieszczenia.
— Powiedziałem im gdzie jesteśmy — zauważył przytomnie Marcus.
— Wiem — odparł na to Guzman układając Jorge w pozycji bocznej bezpiecznej. Papier był przesiąknięty krwią. Drzwi otworzyły się ponownie a do środka weszła ekipa ratowników medycznych. Jordan ustąpił więc miejsca ratownikom medycznym Carlos Jimenez przystąpił do oględzin pacjenta.
— Źrenice rozszerzone, ale reagują, tętno sto osiemdziesiąt — poinformował swojego porucznika i wstał. — Co wziął chłopaki?
— To on coś wziął? — udał głupiego Jordan. — Jeśli brał narkotyki to nie przy nas — co akurat było prawdą. Marcus nic nie powiedział jedynie skinął głową przytakując koledze. — Zabieramy go do szpitala.
— Mogę jechać z wami? — zapytał go Jordan.
— Możesz wracać na lekcje, zajmiemy się nim — zapewnił go Carlos opuszczając z pacjentem męską szatnię.

Jordan po lekcjach pojawił się w szpitalu niemal od razu kierując się do sali gdzie przebywał Jorge. Im bliżej był pomieszczenia gdzie zazwyczaj umieszczano pacjentów po zażyciu nielegalnych substancji tym głośniejsze krzyki słyszał.

— Nie — Jorge zerwał się ze szpitalnego łózka na równe nogi na widok matki. — Nie — pokręcił przecząco głową.
— Jorge
— Nie chcę cię tutaj — odepchnął od siebie matkę na szafkę z lekami. Nie chcę nie rozumiesz że to twoja wina!
— Jorge
— Dlaczego nie umarłaś? — zapytał — Powinnaś umrzeć zamiast Jose — wyrzucił z siebie. — Nikt cię tu nie chcę. Ja cię tu nie chcę. Zostawcie mnie — syknął gdy Julian ostrożnie stanął między nim a Lucią. — A co ty jej tak bronisz? Też z nią sypiasz? — zapytał Vazqueza. Nie ona woli młodszych — stwierdził — jesteś za stary na jej standardy.
— Jorge jesteś pod wpływem silnych środków — zaczął powoli lekarz skupiając całą uwagę chłopaka na sobie — chce ci pomóc.
— Nic mi nie jest — zapewnił go nastolatek. W szkole był spokojny, lecz jego nastrój gwałtownie się zmienił. — Chce iśc do domu.
— Nie mogę cię puścić
— Nie będziesz mi mówił co mam robić — zrobił krok do przodu. Jordan wiedział, że są dwa typy ludzi z których „schodzą” prochy. Ochoa najwyraźniej nie należał do osób na których amfetamina działała wyciszająco. Stał w oddaleniu i obserwował jak Julian siłą i z pomocą wielkiego Bena umieszcza go na łóżku przywiązując pasami. Jorge rzucał się i krzyczał.
— Nienawidzę cię ! To wszystko twoja wina! Gdybyś nie rozłożyła przed nim nóg nic by się nie stało! Byliśmy rodziną. Wszystko zniszczyłaś Wszystko! — Jordan zerknął na bladą jak prześcieradło doktor Ochoa, która bez słowa wycofała się z pokoju syna zderzając się z byłym mężem. A widok którego Jorge wybuchnął płaczem jak mały chłopiec. Gideon pozbył się pasów bezpieczeństwa przytulając do siebie mamroczącego chłopca.
Wycofała się na zewnętrz plecami opierając o ścianę. Gideon wyszedł po kilku minutach.
— Jak on się czuje?
— Nie było mnie dwa dni — powiedział — Lucia dwa dni a on przedawkował amfetaminę.
— Ja byłam w szpitalu — zamrugał powiekami zaskoczony.
— Chwileczkę, zostawiłaś ich samych?
— Miałam operację, moja pacjentka.
— Pacjentka? Czy ty siebie słyszysz? — zapytał ją. — Jorge przedawkował amfetaminę, bo adderall przestał być skuteczny — poinformował ją — Kupił więc prochy przekonany, że kupuje leki.
— Nie wiedziałam — Jordan wycofał się grzecznie z korytarza.
— Niby skąd mogłaś? — zapytał ją. — Miałaś pacjentkę.
— Gideon.
— Zawsze był jakiś pacjent — wypomniał jej. — Zawsze ktoś pilnie potrzebował twojej pomocy, ale gdy to twoje dziecko potrzebowało pomocy to nigdy cię nie było. A ja byłem na tyle głupi żeby znowu ci zaufać. Jak kretyn sądziłem, że się zmieniłaś , ale dalej jesteś taka sama. Praca, praca , praca. To dla niej porzuciłaś rok temu własne dzieci. Jak to było „muszę się skupić na rozwoju” a ja byłem na tyle głupi żeby dać ci drugą szansę.
— Gidon
— Jeśli będziesz chciała zobaczyć się z dziećmi zrobisz to w mojej obecności. I tylko mojej — odpowiedział i zostawił ją samą na korytarzu.

Jordan Guzman był prawdopodobnie jedyną osobą na korytarzu, która zauważyła, że lekarski kitel Lucie Balmaceda de Ochoa jest pokryty świeżą warstwą krwi. Gideon jej były mąż zbyt zdenerwowany. Sama poszkodowana zdawała się nie zauważać swojej rany. I w innych okolicznościach sam Jordan mógłby to zignorować, lecz znajdowali się w szpitalu i krew kapiąca z jej ręki na podłogę była po prostu niehigieniczna.
— Pani doktor — zaczął stażysta bardzo ostrożnie kładąc jej rękę na ramieniu — Jorge jest pod dobrą opieką — wiedział że ten frazes jest wyświechtany chociaż prawdziwy. Julian był dobrym lekarzem. Solidnym, skrupulatnym i cholernie upartym osłem. Dobro pacjenta było dla niego rzeczą nadrzędną — Proszę pozwolić się opatrzyć — rzucił kolejnym argumentem nieco mocnej ściskając ją za ramię. Lucia zamrugała w pierwszej kolejności nie wiedząc co nastolatek ma na myśli. I po chwili zerknęła na swoje przedramię to na nastolatka który chwycił ją pod łokieć i zaprowadził do zabiegowego. — Proszę tu zaczekać, pójdę po Aldo — poinformował go.
— Nie — odpowiedziała kobieta ściągając z siebie fartuch. Skrzywiła się gdy materiał oderwał się od rany która ponownie zaczęła krwawić. — To tylko draśnięcie — stwierdziła. Jorge westchnął. — Zakładałeś kiedyś szwy? — zapytała go znienacka. Pokręcił przecząco głową — będziesz miał okazję. — oznajmiła pozlepianymi od krwi palcami wystukując kod do szafki. I właśnie wtedy zrozumiał że Lucia Ochoa jest leworęczna. Ranna ręka była tą dominującą. Nie był fanem małżonków zdradzających się wzajemnie ale musiał przełamać niechęć nie dlatego że miał możliwość założenia szwów na żywej tkance ale dlatego że była żona kuratora wyglądała jakby miała się za chwilę przewrócić. Objął ją i zaprowadził do fotela na którym pomógł jej usiąść. Sam zaś z z szafki wyciągnął potrzebny sprzęt. Wszystko położył na tacce i usiadł obok lekarki. Zaświecił lampę i włożył parę lateksowych rękawiczek. Gdy rozciął nożyczkami rękaw jej koszuli uświadomił sobie że nie bardzo wiedział co robić dalej?
— Pierwszym krokiem jest oczyszczenie pola — odezwała się Ochoa. —Potrzebujesz — zerknęła na ranę — dużej butelki z solą fizjologiczną — wyjaśniła. Jordan wstał i z szafki wyciągnął odpowiednią butelkę. W tym czasie Lucia przesunęła lampę ustawiając ją w taki sposób żeby oświetlić rękę. Jordan usiadł i odkręcił butelkę z płynem, następnie zmienił rękawiczki na czyste. — Polej obficie ranę — poleciła a on posłuchał. Syknęła. — Co widzisz? — zapytała go
— Rana cięta szarpana — bezwiednie sięgnął po pęstę wytężając wzrok — długość około dziesięć centymetrów.
— Dwanaście — poprawiła go. — Co jeszcze? — Jordan uważnie przyglądał się ranie.
— Ma pani bardzo ciękie żyły — stwierdził — widzę kilka odłamków szkła w ranie — zaznaczył zaciskając palce na pęsecie. — Mam je wyciągnąć?
— Pytasz mnie?
— Ja — wydukał. To było trudniejsze niż przypuszczał.
— Widzisz pierwszy kawałek? — zapytała go. Pokiwał głową. — chwyć go i pociągnij — poleciła. — nie poruszaj nim za bardzo bo możesz spowodować dalsze uszkodzenia. Chwyć — ostrożnie chwycił kawałek wystającego szkła — i pociągnij — syknęłą gdy pewnym ruchem wyciągnął szkło z jej rany. — Dobrze, teraz oczyść pole i wyciągnij kolejny kawałek — powtarzał ten ruch kilkukrotnie za nim miał pewność, że rana była czysta.
— Powinienem pójść po Aldo — zauważył.
— Nić jedwabna trójka — powiedziała. — To tylko kilka szwów. Dasz sobie radę. Posłu-chał jej.
— Lidokaina, nie wiem ile —
— Nie jest potrzebna.
— Bez znieczulenia? Pani doktor — popatrzyli sobie w oczy. Jej spojrzenie powiedziało mu więcej niż tysiąc słów. Skinął głową chociaż niechętnie. Nigdy nie zakładał szwów na żywej tkance a co mówiąc o zakładaniu szwów na żywej tkance bez znieczulenia. Wrócił na swoje miej-sce i przygotował narzędzia.
— Jeśli nie dasz rady zawołaj Aldo.
— Dam, jak się czuje Gia? — zapytał za nim wbił igłę w jej skórę.
— Nie odzyskała jeszcze przytomności — odpowiedziała z trudem dobierając słowa. — To normalne po tak długim zabiegu.
— Usunęła pani guz w całości? — zapytał ją. Chciał żeby mówiła. Cisza nie była w tym momencie wskazana.
— Ośmiornicę?
— Guz nazwała pani „ośmiornicą?”
— Tak, oplótł jej mózg mackami jak ośmiornica — wyjaśniła mu. Objął ośrodek mowy i sparaliżował jej cała ciało. — przełknęła ślinę.
— Jak go pani to zrobiła?
— Zaczęłam od usunięcia macek — wyjaśniła. — Były najdelikatniejszą częścią guza — doprecyzowała. — później usunęłam centrum — wyjaśniła. — Nie wystąpiło krwawienie, mózg nie jest spuchnięty więc powinna się obudzić. Potrzebuje czasu. Gia — skrzywiła się — potrzebu-je czasu — Jordan chwycił nożyczki i odciął nić.
— Skończyłem — odpowiedział.
— Co się tu dzieje? — do środka wszedł Oswaldo spoglądając na Lucię to na Jordana. — Dlaczego mnie nie wezwałeś?
— zabroniłam mu — odpowiedziała za niego. — świetnie się spisał.
— Idź wypełniać karty — machnął na niego ręką zirytowany lekarz. — Nie powinien za-kładać szwów bez nadzoru a już na pewno nie powinien robić tego bez podawania ci znieczulenia.
— Tylko dwadzieścia osiem szwów. Pikuś.
— AA nie zabrania stosowania środków przeciwbólowych — odpowiedział Aldo i usiadł zerkając na rękę. — Powinien użyć rozpuszczalnych.
— Kazałam użyć jedwabnych. Przestań biadolić Aldo.
— Przestanę kiedy ty przestaniesz się nad sobą znęcać — odwarknął lekarz.
— Nie znęcam się — odpowiedziała— Co robisz?
— Zakładam ci opatrunek, chociaż tyle mogę zrobić.
— Dobrze się spisał — zauważyła Lucia. — Kogoś dobrze obserwował.
— Powinien — zacisnął usta w wąską kreskę w milczeniu spoglądając na lekarkę. — Córka Gii przeżyła noc.
— Słyszałam — odpowiedziała. — Podobno Julian jest dobrej myśli — lekarz założył jej świeży opatrunek. — Zdjęcie szwów za tydzień panie doktorze.
— Tak i tym razem przyjdź z tym do mnie — zaznaczył. Lucia pokiwała głową wstając z fotela zabiegowego. — A co z tą twoją pacjentką?
— Gia nie odzyskała jeszcze przytomności.
— Nie pytam o Gię. Chodzi o rak szyjki macicy, III stadium, dwudziesty tydzień ciąży. Tą którą leczyła Carla.
— Tą masz na myśli — odpowiedziała — Przeżyła. Z tego co mówiła Carla jest w reemisji.
— To dobrze. — Lucia pokiwała głową i wyszła z gabinetu zabiegowego. Udała się wprost na piąte piętro gdzie zaszyła się w gabinecie ordynatora czując jak łzy bezsilności napływają jej do oczu. — Sama jesteś sobie winna — powiedziała do siebie. — Zbierasz ziarno, które zasiałaś.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 18:23:25 25-03-24, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:53:13 25-03-24    Temat postu:

cz3

Michael zerknął na żonę bezwiednie unosząc do góry kąciki ust. Nettie leżała na kanapie z nosem utkwionym w książce i nogami swobodnie opartymi o jego uda. On bezwiednie położył dłoń na jej kostkach w zamyśleniu wpatrując się w punkt na ścianie. Odkąd zmienili lokum na dwupokojowe mieszkanie mieli nie tylko więcej prywatności jako mąż i żona, ale także Michael mógł skupić się na powierzonym mu zadaniu bez obaw że współlokatorka będzie wertować jego papiery. Teraz obawiał się jedynie, że zrobi to jego żona.
Tia była nie tylko mądrą śliczną osóbką, była także ciekawska co dobitnie pokazała mu kolacja u Normy. Żona zmarłego przyjaciela z przyjemnością dzieliła się anegdotkami z przeszłości zaś blondynka odwdzięczała mu się dokładnie tym samym. Obie opanowały wręcz do perfekcji doprowadzenia Michaela w zakłopotanie. Na kolacji bawił się jednak świetnie. Dziś siedział na kanapie zastanawiając się co dalej? Przyjechał tutaj z konkretnym zadaniem, którym bynajmniej nie było odnawianie starych kontaktów czy masowanie stóp żonie. Robił jednak obie te rzeczy. Gdy jego dłonie bezwiednie zaczęły pieścić jej prawą stopę czuł jak Tia się wyciąga i poddaje pieszczocie.
Gillderoy Capaldi postawił sprawę jasno; Odin miał zostać odnaleziony i zlikwidowany gdyż jego istnienie zagrażało bezpieczeństwu narodowemu. Otrzymał on czerwoną notę od irlandzkiego wywiadu co w języku Michaela oznaczało „sprawę o najwyższym priorytecie” Wykładowca nadal jednak nie wiedział na ile w tym jest interesu jego kraju a na ile jego przywódcy? Capaldi nie udzielił mu zbyt wielu wskazówek, informacje wywiadowcze zebrane na temat Odina i samego kartelu były dość ubogie w szczegóły. Tak znał zarys organizacji, historię czy potencjalną hierarchię lecz nic nie wiedział o jego członkach ani jak ich znaleźć?
W przeciwieństwie do Templariuszy. Ci drudzy oznaczali się, co w oczach Michaela było kompletną głupotą, ale dzięki temu policja czy wywiad mieli ułatwione zadanie i łatwiej mogli wyłapać osoby należące do organizacji. To nie był pierwszy raz w historii gdy służby korzystały ze „znaków szczególnych” aby ustalić personalia czy przynależność do konkretnych grup. Dzięki tatuażom po drugiej wojnie światowej udało się odnaleźć i postawić przed sądem wielu członków SS, których wyróżniały nie tylko mundury, ale fakt, że każdy członek SS miał wytatuowaną grupę krwi. Dziś taka informacja może uratować komuś życie, kiedyś miała inne zadanie. Wątpił, żeby członkowie Los Zetas w ramach przynależności tatuowali sobie konkretne symbole. Odnosił wrażenie że miał przeciwko sobie inteligentną grupę ludzi nie patałachów. Najłatwiej jest dojść do przywódcy pokonując kolejne etapy rekrutacji. Zaczyna się od bycia szeregowym żołnierzem wykonującym rozkazy, sprzedający towar na ulicy, lecz w tej sytuacji stare metody na nic się sprawdzą. Po pierwsze Michael nie miał nieograniczonego czasu na działanie, po drugie nie miał już dwudziestu kilku lat. Nikt nie uwierzy że chce dorobić sobie wśród młodzieży na dilerce. Był na to zwyczajnie za stary. Po drugie nie napotkał żadnego członka kartelu. Byli jak zakamuflowani, żyjący wśród zwykłych ludzi uśpieni agenci wywiadu. Czekali na sygnał aby się uaktywnić. Nie chodzi i nie informowali wszystkich że są uwikłani w relacje w zorganizowaną grupę przestępcza. Byli mądrzy, byli sprytni więc najlepszym i najbardziej ryzykownym sposobem jest pójście prosto do źródła. Do głowy lub osoby która jest jego prawą ręką. Cały szkopuł tkwił w tym że Michael nie wiedział nic o drugiej osobie w organizacji ani nawet o trzeciej. I to powodowało frustrację, bo gdy do tej pory miał do czynienia z organizacją przestępcza zawsze wiedział lub podejrzewał kto należy do kartelu, kogo można wykorzystać. Tu poruszał się jak we mgle. Jeden fałszywy ruch, jedna zła rozmowa i narażał nie tylko siebie ale także swoją żonę.
I to go martwiło najbardziej. Swoim życie się nie przejmował Tia to było zupełnie nic innego. Tia nie miała wojskowego przeszkolenia, na widok broni mruczała „nie chcę jej w domu”. Nauka samoobrony skończyła się tym że rozproszyła jego myśli jednym pocałunkiem i cała sesja zakończyła się seksem na podłodze. To bynajmniej nie był jego cel. Była całkowicie bezbronna, całkowicie odsłonięta i jeśli Capaldi w przeszłości robił interesy z Odinem i oni obecnie chcą czegoś od niego to najprościej dotrą do niego przez jego córkę. To co było wadą tej sytuacji to że Venetia nie była tylko pietą Achilesa Cappaldiego ale także Michaela. Mężczyzna westchną do ta do niego dotarło.
Tia była jego żoną. Była jego rodziną. Tia zaburzała jego osąd i potwierdzała, że z rodziną nigdy nie powinno się pracować. Nie w jego branży. Co dobitnie potwierdzał przypadek jednego z najbardziej znanych duetów w służbach. On był doświadczony i zrównoważony, ona młoda niedoświadczona i miewała pomysły które doświadczonych agentów przyprawiały o ból głównie
Emily i Leonardo McCordowie byli razem piekielnie skuteczni. Wspólnie rozwiązali nie jedną sprawę, wypełnili razem kilkanaście cel, lecz przy tych wszystkich sukcesach były także spektakularne kryzysy dyplomatyczne. Emily była agentką do kórej paskowało określenie „w gorącej wodzie kompana” Już, teraz, zaraz natychmiast. Nie bawiła się w subtelności. Jeśli delikwenta należało aresztować to ona to robiła. I nie miało znaczenia czy to hierarcha kościelny czy polityk. Wszyscy ponosili tą samą odpowiedzialność. Leo był typem agenta który lubił planować. Każda akcja musiała być skrupulatnie zaplanowana, wszystkie opcje omówione, lecz nijak to się miało do jego siostry. Uśmiechnął się pod nosem. Emily była tą która cały plan wywalała do kosza. Z czasem gdy wszystko rozpisano na tablicy Leo dopisywał „Co odwali Emily?” ona dopisywała „Pożyjemy zobaczymy”
Ich słowne przepychanki, kłótnie doprowadzały go do szału a jednocześnie im tego zazdrościł. On nie miał brata który dla niego przestrzeliłby komuś rzepkę w kolanie. Emily miała. On miał siostrę z którą nie rozmawiał od lat. Miał ośmioro innego rodzeństwa z którego żadne z nich nie żyło a ich los zakończył się mniej lub bardziej tragicznie. Gdy Veda zapytała go rodzinie nie powiedział całej prawdy. Nie powiedział, że wie dokładnie jak każde z nich straciło życie. Nie powiedział, że śmierć matki naznaczyła wszystkich na swój własny sposób. Nie powiedział także, jak bardzo za nimi tęskni. Wyznał to tylko Emily. Wyznał jej to dopiero po kilku głębszych. I pomyśleć, że to wtedy po pijaku uczył ją rozbrajać ładunki wybuchowe.

Gdy do nich dołączyła miała raptem siedemnaście lat. Była młoda, jasnowłosa i miała wyjątkowo niewyparzony język. Emily Anne MaCrod nie bawiła się w subtelności czy uprzejme słówka i gdy spotkał ją po raz pierwszy nie mógł wyjść z podziwu and głupotą swojego partnera. Żółtodziób w drużynie to jedno; żółtodziób w wieku siedemnastu lat z burzą hormonów była jak bomby rozmieszczone w Belfaście podczas Kłopotów. Nikt nie wiedział gdzie są i kiedy wybuchnął. A Emily była mistrzynią w doprowadzaniu brata do szału i testowaniu granic. Michael przestał zwracać uwagę na nastolatkę w kusych szortach, które nie zasługiwały na miano spodni.
W ciągu następnych kilku lat nabrała ogłady a jako studentka psychologii uwielbiała zadzierać nosa i nie musiała się przy tym nawet starać. Tego dnia leżała z książką i nogami opartymi o ścianę. Włosy dotykały podłogi.
— Mogę cię o coś zapytać? — odezwała się przekręcając na brzuch. Popatrzył na nią z nad swojej książki.
— Będę tego żałował gdy się zgodzę? — odpowiedział jej pytaniem na pytanie. Emily wróciła do poprzedniej pozycji.
— Zapewne tak — odpowiedziała stopami uderzając o ścianę. Palce miała pomalowane jaskrawym różem. Westchnął i odłożył książkę.
— Jaki masz problem?
— Dlaczego nie chcesz mnie bzyknąć? — zapytała go wprost i odwróciła się ponownie żeby na niego spojrzeć. Popatrzył na nią zaskoczony. Sądził, że etap głupich pytań mają dawno za sobą.
— Ile masz lat? — zapytał ją
— Dwadzieścia jeden — odpowiedziała mu.
— Masz odpowiedź — odparł na to Michael.
— Nie kręcą cię ładne, mądre i młode — zauważyła. — Kiedy ty ostatnio się bzykałeś Michael?
— Nie twoja sprawa — odpowiedział
— Aż tak źle — odparła na tą uwagę rozbawiona. Przekręciła się znowu na brzuch i wtedy zobaczył co czyta. Zygmunt Freud Wstęp do psychoanalizy. Stopami uderzała w ścianę. Michael położył się obok niej opierając swoje stopy o ścianę.
— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin — powiedział po prostu. Uśmiechnęła się smutno drobną piąstką uderzając go w pierś.
— Mówiłam, że zdzielę każdego kto złoży mi życzenia urodzinowe — przypominała mu.
— Dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego nie lubisz swoich urodzin? — zapytał. Emily popatrzyła na jego skarpetki. Proste i czarne. Garderoba Michaela zawsze była nudna. Te same kolory. Ta sama fryzura. Ta sama twarz. Przeciętna, zawsze skryta w cieniu.
— Ubierasz się tak nudno żeby nikt cię nie zapamiętał?
— Zadajesz mi te wszystkie odpowiedzi, żeby uniknąć odpowiedzi? — zapytał ją. Prychnęła pod nosem. — Tak. Pracuje w irlandzkim wywiadzie — przypominał jej. — Moim zdaniem jest zbierać informacje, wykonywa zadania i przeżyć. Widoczny szpieg to martwy szpieg — poinformował ją. — Szpiedzy mają często za zadanie zlikwidować zagrożenie i ich drugim zadaniem jest nie rzucać się w oczy. Jeśli cię zauważa, jeśli chociaż jedna osoba cię zapamięta, jeśli stworzą twój portret pamięciowy i jakiś szczęśliwym trafem dotrą do ciebie nie tylko twoje życie będzie zagrożone, ale także każdego informatora którego przekręciłaś. Nie rzucam się w oczy, żeby inni mogli żyć. Twoja kolej.
— Miałam kiedyś siostrę — oznajmiła.
— Emmę.
— Nie, była jeszcze jedna. Dostałyśmy imiona po siostrach Bronte Emily i Charlotte — Charlie zmarła kilka dni później ja przeżyłam — wyjaśniła. — Moje urodziny przypominają mi za każdym razem, że powinnam była umrzeć razem z nią — wyjaśniła mu wpatrując się w swoje paznokcie. — Moja matka zawsze tego właśnie chciała. Mojej śmierci, jej życia.
— Nie wiesz tego.
— Wiem, powiedziała mi to. Mówiła mi to za każdym razem gdy zamykała mnie w pokoju Charlie. I chociaż wiem, że to głupie i być może nawet małostkowe ale jakaś mała cząstka mnie zawsze będzie przyznawać jej rację. — usiadła. — To zawsze będę tą, która przeżyła.
— Syndrom ocalałej.
— Przyganiał kocioł garnkowi — mruknęła uśmiechając się smutno. — Przypominaj mi ile twojego rodzeństwo dożyło wieku dorosłego?
— Garstka — odparł ze smutnym uśmiechem.
—Zagrasz? — wskazała ruchem głowy na saksofon. Wstał i sięgnął po instrument. — Tylko żadnego Sto lat bo dostaniesz kopa w jaja — pokiwał głową połykając uśmiech przyłożył usta do ustnika i zaczął grać Erica Claptona. Oparła łokieć o zagłówek fotela wpatrując się mężczyznę. Przymknęła powieki i pozwoliła sobie na łzy. Ten jeden jedyny raz, a Michael nikomu nie powie.


***
Najbardziej lubili drzemki na świeżym powietrzu. Najedzeni do syta, w suchych pieluszkach zawsze po południu wkładani byli przez rodziców do wózka i ruszali spokojnym krokiem na spacer po okolicy. Duży podwójny wózek zajmował cały chłodnik. Alice zazwyczaj szła z przodu z psem, który radośnie merdał ogonem lecz dziś Emily skorzystała z okazji aby pospacerować z chłopcami tylko we trójkę. Maluchy smacznie spały, ich tata brał udział w sesji zdjęciowej „Gentelmani 2016” więc miała chwilę tylko dla siebie. I maluchów.
Charlie i Tommy spali. Ubrani wyjątkowo w identyczne wdzianka. Jasnowłosa zatrzymała się na chwilę i poprawiła obu chłopcom kocyki gdy podniosła wzrok jej ciemne oczy napotkały ciemnowłosego jasnookim mężczyznę na widok którego nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zaskoczony podszedł do niej i serdecznie ją uściskał.
— Jesteś mamą — zauważył całkiem przytomnie zamykając ją w niedźwiedzim uścisku.
— Od trzech tygodni — oznajmiła wdychając znajomy zapach perfum. Michael zawsze był jej drugim bratem. Uśmiechnęła się pod nosem gdy dotarło do niej że przewrotny los zadecydował, że zostali rodziną w nieco bardziej oficjalny sposób. — Poznaj Tomiego — wskazała na jedną gondolę i Charliego — drugiego ze śpiących maluchów — chłopcy to wujek Michael. Miło cię widzieć wśród żywych.
— Miło być żywym — odpowiedział na to. Ruszyli powoli spacerkiem przez park. — To kim jest ten szczęściarz? — zapytał pomagając jej prowadzić wózek z dwójką śpiących maluchów.
— Fabricio — odpowiedziała. Popatrzył na nią zaskoczony, ona zaś parsknęła śmiechem — Mam też córkę. Alice ma dziesięć lat.
— Czekaj — wszedł jej w słowo — od początku — poprosił. Posłuchała go i opowiedziała mu wszystko od początku. O Alice, o Fabricio i gdy przysiedli na jednej z ławek zerknął to na blondynkę to na wózek. — Twoja matka była porąbana — stwierdził, ona zaś parsknęła śmiechem .
— Miała swoje problemy — odpowiedziała wymijająco — strata dziecka sprawiła że coś w niej umarło — wyjaśniła zastanawiając się czy Venetia powiedziała mu o ich pokrewieństwie? — Cieszę się że zadzwoniłeś — zmieniła temat uznając, że o ich niespodziewanym połączeniu się w jedną rodzinę zdążą jeszcze porozmawiać — ale dlaczego mam wrażenie że w tym wszystkim jest drugie dno? — Michael westchnął.
— Nie jestem na wakacjach — wyznał — mam za zadanie przeniknąć do Los Zetecos ustalić kim jest Odin i go zneutralizować — wyznał. Z Emily mógł rozmawiać o tym swobodnie. Pokiwała głową.
— co cię martwi?
— Interes Capaldiego — odpowiedział na to. — Wywiad w tej sprawie jest wyjątkowo niedoinformowany — dorzucił.
— A ty zastanawiasz się czy to celowe działania — domyśliła się blondynka, a on skinął głową.
— Mam w głowie teorię — wyjaśnił — W pracy słyszy się różne plotki — zaczął — nikt nie lubi gadać jak agenci wywiadu. Raz czy dwa słyszałem że w latach siedemdziesiątych IRA zaopatrywał w broń i ładunki wybuchowe kartel z Meksyku. Nic nikomu wtedy nie udowodniono ale — westchnął — w tym może być ziarno prawdy. Capaldi mnie tutaj przysłał, Capaldi stał na czele IRA gdy zaczął bawić się w politykę został bliskim współpracownikiem przy Ministerstw Sprawiedliwości i Spraw zagranicznych miał władzę — palcami przeczesał włosy. Znała go od lat w tej sprawie było coś jeszcze co nie dawało mu spokoju i wtedy do niej dotarło.
— Twoja żona to jego córka — powiedziała. Formanie była jego córką. To że to Thomas McCord ją słodził nie miało znaczenia ani dla sprawy ani dla reszty świata. Kartel narkotykowy nie obchodziły geny lecz relacje. — Ty się boisz.
Popatrzył na niego i pochylił głowę do przodu. Wiedziała go już w różnych sytuacjach, ale nigdy nie widziała żeby się bał. Bezwiednie się uśmiechnęła. Michael wpadł jak śliwa w kompot.
— Najchętniej odesłałbym ją na drugi koniec świata ale obawiam się że to nic by nie dało. Po pierwsze Nettie nigdzie się stąd nie ruszy po drugie jeśli będą chcieli dopaść Capaldiego to jego dziecko mają na wyciągnięcie rąk.
A ty nie pozwolisz, żeby coś jej się stało, pomyślała dziwnie pokrzepiona tą myślą.
— Znam kogoś kto może ci pomóc — z kieszeni wyciągnęła komórkę i odnalazła numer. Zapisała mu go i podała. — To numer do mojego przyjaciela Lucasa — poinformowała go — Myślę że możecie sobie nawzajem pomóc.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:49:28 26-03-24    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 176 cz. 1
SILVIA/IVAN/FELIX/JORDAN/ADAM/ELLA/LIDIA/CONRADO


Wparował jak rozjuszony byk do rodzinnego domu swojej byłej żony, nawet nie kwapiąc się, by zadzwonić najpierw dzwonkiem albo zapukać. W młodości właził do Debory przez okno, więc i tym razem nie zamierzał bawić się w uprzejmości. Ivan Molina był wściekły. Stanął w kuchni Guzmanów oddychając ciężko i patrząc na Silvię Olmedo, która miała chyba jakąś naradę ze znajomymi.
– Czegoś potrzebujesz? – Zwróciła się grzecznie do szeryfa, ignorując fakt, że wszedł jak do siebie. Wiedziała, że prędzej czy później złoży jej wizytę.
– Chyba sobie, k***a, kpisz. – Rozległ się trzask, kiedy Molina położył na kuchennym stole kawałek papieru i rąbnął swoją wielką łapą tak, że aż talerze w szafkach się zatrzęsły. – Mój ojciec nie zasiądzie w radzie, nie ma takiej opcji. Nie mam pojęcia, co ty kombinujesz, ale nie ujdzie ci to na sucho.
Silvia zerknęła od niechcenia na ulotkę wyborczą z twarzą Antonia Moliny i jego numerem na liście do głosowania. Świeżutkie ulotki prosto z drukarni już śmigały po miasteczku i o to chodziło.
– Bez urazy, ale Antonio nie jest ubezwłasnowolniony, może kandydować nawet na prezydenta, jeśli chce.
– Ivan, uspokój się. – Anita, która siedziała przy stole z kilkoma innymi osobami, zwróciła się do przyjaciela swoim ciepłym głosem.
– Ty też w tym bierzesz udział? – Ivan patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Poczuł się zdradzony. Spojrzał po wszystkich siedzących przy stole. – Co ona wam wszystkim obiecała, co? Ślepi jesteście?
– Mój drogi, nie da się ukryć, ale czy te wyzwiska są konieczne? – Prudencia de la Vega uśmiechała się lekko ze swojego miejsca. Jej okulary przeciwsłoneczne i laseczka były nad wyraz wymowne w tej sytuacji.
– Wybacz, Prudi, ale to po prostu jakiś żart. Ty też w tym siedzisz?
– Jestem ciekawa, co Silvia ma nam do zaproponowania. Jestem tylko biedną emerytką, mogę równie dobrze poświęcić czas na pracę w radzie.
– Biedną? – Valentina, która stała za krzesłem siostry i przysłuchiwała się temu z boku, musiała powstrzymać parsknięcie śmiechem. – Jesteś właścicielką najbardziej pożądanej ziemi w tej okolicy. Biedna to ty nie jesteś, Prudi.
– Ty też, Tina? – Ivan rozłożył ręce i czekał na wyjaśnienia.
– Ja tylko pilnuję, żeby Meduza czegoś nie odwaliła. – Dwudziestojednolatka wskazała głową na gospodynię, która tylko wywróciła oczami.
– Jedyna mądra w tym towarzystwie – skwitował Molina. – W głowach się wam poprzewracało. Myślicie, że tworzycie jakichś Avengersów, ale tak naprawdę to Liga Samobójców. Tym właśnie jest wasza kandydatura – towarzyskim samobójstwem.
– Nie zależy mi na kontaktach z ludźmi pokroju Violi Conde, jeśli do tego pijesz. – Anita poczuła się lekko urażona jego insynuacjami. – Nie chcemy oddawać losu miasteczka w ręce jednej włoskiej familii, nie ma tu żadnej filozofii. Ludzie powinni mieć wybór.
– Nie chcecie zadzierać z Mazzarellami, uwierzcie mi.
– Niby dlaczego? Czyżbyś wiedział coś, o czym my nie wiemy? – Silvia założyła ręce na piersi i czekała, aż szeryf puści parę z ust. O dziwo wydawał się być zmieszany jej pytaniem i na nie nie odpowiedział.
– Ja was tylko ostrzegam, przypomnicie sobie moje słowa.
– Z tego co mi wiadomo to policji nic do tego, kto zasiada na purpurowych krzesłach. – Odezwał się głęboki głos od strony drzwi i wszystkie głowy obróciły się w tamtym kierunku. Adam Castro wydawał się zdziwiony reakcją. – Ale co ja tam wiem, jestem tylko marnym adwokaciną. Proszę. – Rzucił na blat stołu jakiś woreczek, sprawiając, że coś w środku zagrzechotało. – To moje zaskórniaki na ulotki.
– Głupek. – Silvia wniosła oczy do nieba, ale uśmiechnęła się, ciesząc się, że jednak udało jej się wjechać byłemu narzeczonemu na ambicję.
– To jest ten wasz idealny plan? – Ivan zachichotał jak hiena, patrząc po wszystkich z politowaniem. – Emerytka, barmanka i adwokat ruszają na podbój ratusza. Jesteście żałośni.
– Sam jesteś żałosny. – Po schodach zbiegła Debora, ze złością zwracając się do byłego męża. Mogła nie przepadać za Silvią, ale w tej chwili miała sensowny pomysł, który jej się spodobał. – Zajmij się łapaniem przestępców i egzekwowaniem prawa. Ustanawianie go pozostaw mądrzejszym od siebie.
– Pięknie. Ty to pochwalasz, tak? Zamierzasz kandydować? – Molina obrócił się w stronę byłej żony, z którą dobrze dogadywał się po rozwodzie, ale wyglądało na to, że szybko może się to zmienić.
– Nie wiem, może?
– Lepiej wracaj do siebie, Deb, nic tu po tobie.
– A co to niby ma znaczyć?
– A to, że mieszkasz u brata jak bezrobotna stara panna i może już czas, żebyś wróciła do swojego normalnego życia, z dala stąd.
– Mam prawo tu przebywać tak samo jak ty. Właściwie to nawet większe, bo to mój rodzinny dom, a ty wchodzisz sobie jak do siebie i nie liczysz się z nikim. Zresztą jak zawsze. – Debora wiedziała, że Ivan tłumi w sobie emocje, które wybuchają w najmniej spodziewanym momencie. Miał jej wiele za złe i pewnie chciałby to wszystko powiedzieć teraz, ale powstrzymywała go obecność Anity i reszty. – I wiesz co? Będę kandydować. I zrobię to z błogosławieństwem mojego ojca, którego ludzie w tym mieście szanują i którzy dzięki niemu mają pracę, bo przez lata walczył o prawa dla rolników.
– Deb, nie możesz. Konflikt interesów… – przypomniała jej cicho Silvia, nie chcąc wchodzić w kłótnie między byłym małżeństwem, ale bratowa ją uciszyła.
– A w nosie mam Fabiana i jego ambicje zostania gubernatorem. Będę kandydować do purpurowego krzesła.
– Kompletnie oszalałaś, Deb. Wracaj do stolicy czy gdzie tam teraz cię poniesie twoja „praca”. – Zakreślił w powietrzu cudzysłów, kpiąc z jej zawodu kuratorki sztuki. Mocno ją tym zranił.
– Nie zamierzam wracać do stolicy. I nie martw się, Ivan, znajdę sobie mieszkanie, nie będę wiecznie siedziała na ogonie starszego braciszka. I nie, nie chcę z powrotem naszego wspólnego mieszkania, bo będzie mi tylko przypominało jak bardzo nieszczęśliwa byłam jako twoja żona!
Wykrzyczała to wszystko tak głośno, że gdyby ktoś stał na ulicy przed domem, pewnie usłyszałby wyraźnie każdą sylabę. Zapadła niezręczna cisza, podczas której Ivan i Debora świdrowali się morderczymi spojrzeniami.
– Kłopoty w raju?
Wszyscy podskoczyli, bo podczas tego dziwnego zamieszania, nikt nie słyszał dzwonka do drzwi, ani tego jak ktoś wszedł do domu. Theo Serratos patrzył po wszystkich z błąkającym się na twarzy głupkowatym uśmiechem, którego Ivan tak nie cierpiał.
– Przyszedłem chyba nie w porę, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będzie odpowiednia pora, więc… – Położył na stoliku plik ulotek wyborczych, prężąc dumnie pierś. – Będę wdzięczny za wasze głosy.
– Co tu się, do cholery, odwala? – Molina wziął jedną ulotkę do ręki i zmarszczył czoło, gapiąc się na wkurzającą gębę sąsiada Guzmanów.
– Kandydujesz? – Valentina zwróciła się do kolegi ze szkoły w wielkim szoku. – Nie cierpisz takich rzeczy.
– Kiedyś trzeba dorosnąć. Planuję wprowadzić kilka zmian w miasteczku, każdemu wyjdą na dobre. Jest kilka osób, które podzielają mój stosunek do pewnych spraw. – Teodoro zawiesił głos i nie ulegało wątpliwości o kim mówi.
– Jesteś w koalicji z Marleną Mengoni. – Silvia prychnęła pod nosem. – Twój ojciec byłby taki dumny – zakpiła, czując, że nic jej już nie zdziwi.
– Na twoim miejscu nie wspominałbym o moim ojcu. – W oczach Serratosa dało się dostrzec złowrogi błysk. Był zły i bardzo się hamował, by nie powiedzieć wszystkiego, co leżało mu na sercu. – Mój ojciec zgadzał się z Marleną w pewnych kwestiach i tego będę się trzymał. Do zobaczenia na wiecu.
Wyszedł, a wszyscy stali jeszcze długo jak osłupiali.
– Nie będę was powstrzymywał, ale mam nadzieję, że wiecie, co robicie. – Ivan już nieco złagodniał. Wyminął bez słowa Deborę i wyszedł, zostawiając resztę kobiet i Adama samych.
– Przed nami ciężka przeprawa, ale damy radę, a Teosiem Serratosem się nie przejmujcie. To tyko faza młodzieńczego buntu. – Prudencia machnęła ręką, bagatelizując problem. Widocznie wyczuła niepewne nastroje swoich towarzyszy.
– Ten dzieciak ma wiele żalu i trudno mu się dziwić. – Anita potrafiła zrozumieć pozycję młodego Theo. – Marlena jest konkurencją, z tym wszyscy się zgodzimy, ale ona ma wiele do stracenia przez jeden nieudany ruch. Theo natomiast nie ma do stracenia absolutnie nic i przez to jest dużo bardziej wymagającym przeciwnikiem.

***

Miał ochotę przyłożyć Julianowi Vazquezowi, zresztą nie pierwszy raz. Wiedział, że ten lekarz to same kłopoty, kiedy dowiedział się, że przyjaźni się z asystentem trenera. „Pokaż mi twoich przyjaciół, a powiem ci jakim jesteś człowiekiem” – pomyślał, ze złością przekładając fiolki z lekami z jednego miejsca na drugie. Widocznie doktorowi Vazquezowi nie przeszkadzał chory system i to, że dzieci wokół niego umierały, ale Jordan nie zamierzał na to patrzeć. Był przyzwyczajony do śmierci, towarzyszyła mu na każdym kroku od dzieciństwa, ale nie chciał znów przechodzić przez to samo co z Gracie, nigdy więcej. Przyjął więc karę i postanowił sobie, że nie będzie się skarżył. Był pewien, że i tak nic to nie da, a Aldo zapewne uzna to za świetny pomysł, by młody Guzman nabrał nieco ogłady w przychodni dla potrzebujących. „To tylko pięćdziesiąt godzin” – powtarzał sobie Jordi w głowie, ale na niewiele się to zdało. Wciąż wracał myślami do miliona innych rzeczy, które mógłby robić w tym czasie. I tak miał napięty grafik, a Eric DeLuna i tak marudził, że spóźnia się na treningi pływackie. Powinien się cieszyć, że Guzman w ogóle się na nich pojawia.
– Chciałbym uścisnąć Juliana – szepnął Quen, kiedy razem z Lidią zajmowali się dokumentacją w recepcji przychodni.
Widok wściekłego kuzyna zawsze sprawiał mu mnóstwo satysfakcji. Nie często zdarzało się, żeby ktoś utarł Jordanowi nosa, więc Julian miał u Quena ogromnego plusa, zresztą pediatra zawsze wydawał mu się w porządku gościem, skoro przyjaźnił się z Hugiem. Kiedy Saverin zaproponował Enrique, by trochę pomógł Lidii i zaczął praktyki w przychodni, zgodził się bez wahania – taki tymczasowy staż mógłby dobrze wyglądać w podaniach na studia, a poza tym mógł też zarobić parę groszy. Uznał, że to miłe ze strony Conrada, tym bardziej, że Ibarra również był jednym z członków grupy, która zainicjowała pomysł przychodni. Pojawiał się więc w placówce co jakiś czas po lekcjach, porządkował dokumenty, sprzątał po pacjentach, przygotowywał kozetki, odbierał zamówienia – nic szczególnego, ale i tak czuł się potrzebny. Dodatkowym plusem była możliwość ponabijania się z Jordana razem z Lidią.
– Nie będę tego nosił – oświadczył Guzman z miną, która świadczyła, że był gotów przetrącić rękę kuzynowi, jeśli zmusi go do noszenia plakietki z napisem „Uczę się”. – To uwłaczające.
– Wszyscy takie nosimy – poinformowała go dobitnie Lidia, wręczając mu identyfikator i wskazując na swój własny.
– No i? Może wy się uczycie, ja się tu nudzę – odparł i wyrzucił plakietkę do kosza. Montes złapała się za nasadę nosa, tracąc cierpliwość.
– Trochę więcej pokory, Jordan. Julian wysłał cię tutaj nie bez powodu. Spokojnie, przecież w każdej chwili możesz też iść do szpitala, prawda? Odbębnisz te godziny w przychodni i po krzyku. – Enrique nie rozumiał, o co tyle hałasu. Ostatecznie w przychodni niewiele się działo, więc praca tutaj nie wydawała się być zła. – A kiedy przyjdzie beksa?
– Daniel nie jest beksą! – Lidia się oburzyła i rzuciła w Quena zwiniętym w rulon bandażem elastycznym. – Zaraz powinien tu być.
– Chwila, to ten gamoń też tu odbębnia praktyki tak jak wy? – Jordan oderwał się od szafki z lekami, w której porządkował fiolki i spojrzał na kolegów z klasy, sądząc, że się przesłyszał. – To jakaś kpina. W szkole może ten nepotyzm przejdzie, ale tutaj?
– Słucham? – Quen wydawał się być oburzony. – Jaki nepotyzm?
– Daj spokój. Ty i Montes macie robotę, bo Saverin to jej opiekun, a twój… – Jordan urwał w trakcie i odłożył kilka opakowań leków na właściwe miejsce. – Twój nauczyciel się nad tobą lituje, bo wie, że nie masz żadnych zajęć dodatkowych poza szermierką. A tamtemu gogusiowi pozwalają się tu udzielać, bo cały przemysł farmaceutyczny trzęsie portkami przed jego matką. – Szatyn wziął do ręki jakieś suplementy i obrócił je w dłoniach. Logo DetraChemu, firmy Marleny Mazzarello de Mengoni, rzucało się w oczy.
– I kto to mówi? – Lidia poczuła się urażona. Conrado i Fabricio zaproponowali jej praktyki, jeszcze zanim z nimi zamieszkała. Widzieli, że lubi pomagać innym i zaangażowała się w projekt Felixa odnośnie poradni medycznej dla potrzebujących. – Nie masz prawa mówić nic o nepotyzmie, skoro doktor Fernandez zaproponował ci staż w szpitalu tylko dlatego, że przyjaźni się z twoim ojcem. Podobno don Osvaldo nie przyjmuje w ogóle stażystów, więc kto tutaj ma fory?
– Ja dostałem propozycję stażu, bo po prostu jestem dobry. Myślisz, że mój ojciec kiwnął palcem? – Młody Guzman prychnął. Fabian nie interesował się takimi rzeczami.
– Guzik prawda. – Quen odezwał się, zanim zdążył się powstrzymać. – To znaczy, nie przeczę, że jesteś dobry, ale prawdą jest, że Osvaldo nie przyjmuje stażystów. Zaproponował ci staż, bo widział, jak bardzo przeżywasz śmierć Gilberta. Chciał ci pokazać, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Chciał, żebyś się nauczył, że czasami ludzie po prostu umierają.
Zapadła chwila ciszy. Lidia spoglądała to na jednego kuzyna, to na drugiego. Przez chwilę przez twarz Jordana przebiegł cień złości, jakby miał ochotę rąbnąć kuzyna za te słowa, ale szybko ustąpił jakiemuś dziwnemu grymasowi. Chłopak zbladł i odłożył leki, które porządkował. Prawa dłoń zacisnęła się w kieszeni białego kitla, ale nic nie powiedział. Odwrócił się na pięcie i po prostu odszedł do pomieszczenia dla wolontariuszy, zostawiając kolegów samych.
– Chyba niepotrzebnie mu o tym przypomniałeś, co? – Lidia zwróciła się do przyjaciela, a ten tylko pokręcił głową.
– Minęły ponad dwa miesiące od katastrofy mostu, a on wciąż chodzi tam codziennie i rozpamiętuje, zastanawia się, co mógł zrobić inaczej. Znam go. – Jakaś cząstka Quena miała lekkie wyrzuty sumienia, że powiedział to kuzynowi tak dosadnie, ale stwierdził, że ktoś musi to zrobić. Ani Silvia, ani Fabian nie rozmawiali z nim na takie tematy. – Myślę, że Julian wiedział, co robi, wysyłając go tutaj. To mu dobrze zrobi.

***

Doktor Sotomayor w swojej domowej biblioteczce miał pokaźną kolekcję medycznych podręczników. Ella z językiem między zębami omiatała wzrokiem grzbiety książek, szukając pozycji, o której kiedyś wspomniał jej Jordan.
– Szukasz czegoś konkretnego?
Fizjoterapeuta stanął nad nią z dobrotliwym uśmiechem, a ona lekko się speszyła. Nie chciała szperać mu w rzeczach. Po prostu w przerwie od zadania domowego, które odrabiali razem z Jaime, zauważyła regały uginające się od ciężkich tomów i tak po prostu wyszło. Zaryzykowała i podała lekarzowi tytuł, który zapamiętała.
– Pani od biologii każe wam studiować tak zaawansowane podręczniki? – zapytał podejrzliwie, ale tylko się zgrywał. Wiedział przecież, że żaden nauczyciel w Pueblo de Luz nie zadałby takiej lektury uzupełniającej. To pozycja mało znana, właściwie ciężko ją było dostać. Szczęśliwy traf chciał jednak, że Sergio miał ją w swojej biblioteczce. – Przywiozłem mnóstwo książek, kiedy byłem na stypendium w Europie – wyjaśnił na widok zdumionej miny dziewczynki i podał jej grubą książkę w twardej oprawie. Wydawała się być bardzo stara. – Mogę wiedzieć, po co ci to?
– Przyjaciel ma trudną zagadkę do rozwikłania – wyjaśniła, woląc nie wchodzić w szczegóły. Wydawała się być ucieszona, przyglądając się okładce. – Dziękuję panu!
– Coś mi mówi, że wiem, kim jest ten przyjaciel. – Ortopeda nie musiał wcale się wysilać. Tylko Jordan Guzman drążył temat tajemniczej śmierci doni Angelici Pascal. Był pewien, że nastolatek przewertował już wszystkie medyczne lektury w całym stanie, poza tą jedną. – Przyjaciel zna angielski i łacinę? Nie ma tej książki po hiszpańsku.
– Jest bardzo zdolny – odparła tylko, szczerząc ząbki w uśmiechu. Kiedy Sergio zamykał gablotę w regale, za którą znajdowały się najciekawsze okazy z jego kolekcji, jej wzrok padł na małe aksamitne pudełeczko. – Naprawdę chciał się pan oświadczyć, co? – zapytała, wskazując na pierścionek. Było to jasne jak słońce. – Przepraszam, nie moja sprawa.
– W porządku, wy dzieciaki mówicie, co myślicie. – Sergio wyciągnął pudełeczko, otworzył je i pokazał trzynastolatce.
– Śliczny – stwierdziła. – Taki klasyczny.
– Czyli staromodny? – podpowiedział, a ona nieco się zawstydziła.
– Ma swój urok. Myślę, że na dobre panu wyszło to rozstanie z Arianą – stwierdziła nagle, jakby chciała dodać mężczyźnie otuchy. – Lubię ją, ale chyba jest za mało dojrzała dla pana. Ma dużo adoratorów.
– Doprawdy? – Sergio musiał mocno się powstrzymać, by się nie roześmiać. Koleżanka syna wypowiadała się jak prawdziwa ekspertka. Zaczynał rozumieć, dlaczego Jaime ją tak lubił.
– Tak, choć osobiście trochę się dziwię. Ale faceci jakoś do niej lgną.
– Ella, idziesz? Gorgonzola nas zabije, jak nie dokończymy na jutro tego zadania! – Jaime wrzasnął ze swojego pokoju, więc dziewczynka podziękowała raz jeszcze za książkę, obiecała zwrócić i udała się do swojego przyjaciela.
– Co się tak drzesz? Rozmawiałam z twoim tatą. – Usiadła po turecku na dywanie i zabrała się za zadania z gramatyki włoskiego. Jaime łypnął groźnie na wielką książkę, którą przytargała ze sobą, więc wyjaśniła: – Pomyślałam, że przyda się Jordi’emu.
– Ach, znów ten twój Jordanek. – Złośliwy ton głosu młodego Sotomayora nie uszedł uwadze dziewczyny. Czekała na przeprosiny. – No co? Przecież się w nim bujasz, to jasne jak słońce.
– Śmieszny jesteś. Jordi jest jak rodzina. Eh, nie zrozumiesz tego.
– Dlaczego? Też mam brata, wiem co to rodzina. Twój brat nie jest zły, że tak dużo czasu spędzasz z tym lalusiem z naprzeciwka?
– Jordi nie jest lalusiem!
– Ma cerę jak dziewczyna.
– Zazdrościsz, bo jest przystojny i wysportowany?
Przekomarzali się tak przez chwilę aż w końcu Ella westchnęła i zamyśliła się głęboko.
– Chciałabym, żeby było tak jak dawniej. Żeby Felix mógł się śmiać i robić głupoty z Jordanem. Żeby robili kawały Ivanowi jak za dawnych lat. Felix tego nie mówi, ale jest mu ciężko. Wciąż się o mnie martwi, a teraz też o tatę. Od kiedy jest z nami Leti, martwi się i o nią. Felix taki już jest, że myśli o innych, a siebie stawia na drugim miejscu. Mógłby choć raz być egoistą. – Trzynastolatka zasępiła się, bo rzeczywiście jej starszy brat był aniołem i choć często się ze sobą droczyli i docinali sobie jak na rodzeństwo przystało, to wiedziała, że skoczyłby za nią w ogień.
– Proszę cię. Jak na moje to Felixowi nic nie jest i już on dobrze o siebie dba. – Jaime prychnął pod nosem, a kiedy przyjaciółka nie wiedziała, do czego zmierza, wytłumaczył: – No przecież wozi się po okolicy z Veronicą Serratos, nie? Leci na nią.
– Przestań! – Oburzyła się, ale w gruncie rzeczy zaczęła się zastanawiać, czy Jaime nie ma racji. Przypomniała sobie, że Vero często ich ostatnio odwiedzała i razem z Felixem biegali razem po okolicy. – Myślisz, że ona mu się podoba?
– Musiałby być gejem, żeby na nią nie lecieć – stwierdził bez ogródek Jaime, a chwilę później trochę się zmieszał. – No bo w końcu on nie jest gejem, prawda?
– Nie. Ale z Veronicą? Jemu się podoba Lidia.
– Proszę cię. Jaki facet spojrzałby na Lidię, kiedy w pobliżu jest Veronica? Chyba szaleniec. Auuuaaaa! – Trzynastolatek zawył, kiedy Ella wyprostowała nogę i kopnęła go w piszczel. – No przecież córka Serratosa jest najpiękniejszą dziewczyną w okolicy. Ja stwierdzam tylko fakt. Żadna się do niej nie umywa. A Montes jest taka sobie.
– Eh wy faceci myślicie tylko o jednym. – Ella ze złością wydmuchała powietrze i odgarnęła włosy z twarzy. Kolega bardzo ją zirytował.
– Ty jesteś ładna – powiedział cicho, ale ona tylko prychnęła jak rozjuszona kotka i wrócili do odrabiania lekcji.

***

Lidia postanowiła sobie, że za wszelką cenę sprawi, by Conrado i Quen mogli razem spędzić Święta Bożego Narodzenia. Wmawiała sobie, że to dla dobra ich obu, ale prawdą było, że jej pobudki nie były do końca bezinteresowne. Marzyła o świętach rodzinnych, bo nigdy takich nie miała. Kiedy jej mama jeszcze żyła, zwykle były tylko we dwie, a ich wigilijną kolację stanowiły resztki z restauracji, w której mama dorabiała. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle udało jej się wyrwać wcześniej do domu. Czasami Lidia po prostu święta spędzała przy kontuarze baru, malując kredkami albo czytając „Władcę Pierścieni”, kiedy już była starsza. Nigdy nie miała choinki, prezentów ani fajnego wujka, który przebrałby się za Świętego Mikołaja. Zawsze sobie wmawiała, że wystarczy jej mama i to, że ma ją blisko, dlatego tym bardziej czuła wyrzuty sumienia za te myśli teraz. Chciała stołu pełnego potraw, głośnego śmiechu i śpiewania kolęd. Wiele by dała, żeby jej mama była teraz przy niej i mogła zobaczyć, że jej córka dobrze sobie radzi. Święta na El Tesoro wydawały się marzeniem, a jeśli panna Montes mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i oprócz spełnienia swojego marzenia mogłaby zbliżyć do siebie ojca i syna, to dlaczego by nie spróbować? Chciałaby, żeby Jordan podzielał jej entuzjazm i pomógł jej pchnąć do siebie Saverina i młodego Ibarrę, ale niestety ten kategorycznie odmawiał, twierdząc, że to Conrado powinien powiedzieć Enrique prawdę.
– Co ty właściwie robisz? – zapytała z zaciekawieniem, odsłaniając kotarkę, którą osłonięte było jedno stanowisko dla pacjenta w przychodni. Jordan leżał na kozetce na wznak i przez chwilę myślała, że śpi, bo miał zamknięte oczy. – Śpisz w pracy?
Westchnął ze złością i otworzył oczy. Podniósł się do pozycji siedzącej i z irytacją odłączył elektrody, które podpiął sobie pod koszulką, do nadgarstków i do kostek.
– Nie jestem w pracy. Za pracę się płaci, a mi nie płacą za przesiadywanie w tym miejscu – odparł i wstał, podchodząc do monitora, by obejrzeć wynik swojego EKG. – Oczywiście nie wyszło – warknął, sprawdzając wydruk.
– Po co robisz sobie EKG? Quen aż tak cię wkurzył? – Zdziwiła się, zerkając na papier, na którym widniały same gryzmoły, a przynajmniej tak jej się wydawało. – Jak ci się nudzi, możesz posprzątać toaletę.
– Nie, dzięki. Zostawię to pielęgniarkom.
Siostra Clementina, która została oddelegowana do tymczasowego dyżuru w przychodzi akurat przechodziła obok z naręczem opatrunków i zmroziła go wzrokiem po tych słowach. Widocznie nie tylko Jordan był tutaj za karę.
– Mam do ciebie sprawę – zaczęła Lidia, a on załamał ręce. Był pewien, że wie, o co jej chodzi, a jej kolejne słowa tylko go w tym upewniły: – Pogadaj z ciotką, żeby święta spędzić na El Tesoro. Myślę, że to będzie dobra okazja, żeby Conrado mógł pobyć trochę z Quenem w bardziej przyjaznym środowisku.
– A ty znów o tym. Nie mam zamiaru brać udziału w tej szopce. Dlaczego tak ci zależy?
– A ty byś nie chciał pobyć ze swoim ojcem w święta?
– Nie, mój ojciec to dupek i rzadko spędzamy razem święta. – Guzman odparł niemal automatycznie. Jeśli myślała, że go zagnie, to się przeliczyła. – Posłuchaj, Montes, Saverin to duży chłopiec, naprawdę nie musisz stwarzać mu okazji do poważnej rozmowy. Jeśli będzie chciał wyznać Quenowi prawdę, to to zrobi. Twoje zachowanie jest co najmniej podejrzane i prędzej czy później nawet taki głupek jak mój kuzyn domyśli się, że coś knujesz, a wtedy nie będzie miło.
– Niczego się nie domyśli, to tylko niewinne święta. – Lidia machnęła ręką. – Po prostu zagadaj z ciotką, że fajnie by było, gdybyście mogli być wszyscy razem.
– Ja? – Jordi wskazał na siebie palcem i uśmiechnął się półgębkiem. – Nikt, kto mnie zna, nie kupi tego. Nie jestem rodzinnym typem, a już na pewno nie świątecznym. Nie będę robił z siebie pajaca. Jak chcesz, to sama sobie zagadaj, ale uważam, że to głupie. Moja ciotka Ofelia jest chora i nie mówię tutaj o grypie, ona jest naprawdę chora. – Ostatnie słowa wypowiedział dobitnie, jakby chciał pokazać Lidii, że to nie przelewki. Jednocześnie unikał nazwania rzeczy po imieniu, jakby sam się obawiał najgorszego. – Dajcie jej wszyscy odrobinę spokoju, a nie narażacie ją na stres.
– Kto tu mówi o stresie? W świętach chodzi o radość, o bycie razem. Myślę, że pani Ibarra chciałaby mieć wszystkich swoich bliskich przy sobie.
– Święta u Guzmanów oznaczają stres, więc o spokoju nie ma mowy. – Jordan wyglądał, jakby rzucał grochem o ścianę. Lidia była uparta jak osioł, a on nie miał nawet jej siły tłumaczyć, że to po prostu nie wypali.
– Jak nie chcesz, to nie przychodź. Ja tam spróbuję to zorganizować. Dona Prudencja uważa, że to świetny pomysł i mnie poparła. Dzwoniła już do waszych dziadków i oni też się zgodzili, więc jak chcesz, to możesz spędzić święta sam jak palec albo przyjść na hacjendę i zobaczyć, jak się dzieje magia świąt.
– O niczym innym nie marzę – zadrwił, ale nie było już czasu rozmawiać, bo akurat przyszedł Quen, marudząc pod nosem.
– Clementina mnie wyzwała, że źle oznaczyłem teczki. Wkurza mnie to babsko. – Ibarra skrzywił się i spojrzał na kolegów, którzy nagle umilkli. Na szczęście chyba nie zwęszył żadnego podstępu. – O czym gadacie?
– O świętach. Właśnie mówiłam, że pani Prudencja zaprosiła nas na El Tesoro z Conradem. Byłoby dziwnie, gdybyśmy spędzali wigilię tylko we dwójkę. – Lidia ściemniła na poczekaniu i posłała w stronę Guzmana uśmiech satysfakcji, kiedy Quen pokiwał głową, pochwalając ten pomysł. – Prudencja pomyślała, że ty i twoja mama też moglibyście usiąść z nami przy stole. Pewnie w tym roku pani Ofelia nie ma ochoty sterczeć przy garach.
– Pewnie nie. – Quen lekko się zasępił, ale widać było, że spodobała mu się ta propozycja. – W tym roku nie ma też raczej co liczyć na odwiedziny dziadka Augusta i babci Brygidy, a mój stary siedzi w kiciu, więc głupio byłoby zostać z mamą w pokoju w pensjonacie. No chyba, że babcia Sera zaprosi nas do siebie do Veracruz. Oni zwykle tam jeżdżą – wskazał palcem na Jordana z lekką zazdrością. U Leopolda i Serafiny Guzman zwykle było dużo radośniej niż u sztywnych Ibarrów. – Ale nie wiem, czy mama powinna wyjeżdżać za miasto.
– Dziadkowie przyjeżdżają w tym roku do nas. – Jordan odezwał się niespodziewanie za plecami Lidii, a ona musiała połknąć uśmiech. Dobrze, że zdecydował się jej pomóc. – Więc wygląda na to, że na El Tesoro zwalą się wszyscy Guzmanowie. Ale na mamę i tatę bym nie liczył.
– Pewnie będą pracować, jak zawsze. – Quen zacmokał cicho, ale w gruncie rzeczy mało go to obchodziło. Święta bez ciotki Silvii były dobrą informacją. – To super, że Prudencja o tym pomyślała. Ale… cholera. To znaczy, że muszę wymyślić jakiś prezent dla Caroliny.
– A inaczej nie zamierzałeś? – Jordi miał ochotę palnąć kuzyna w tył głowy. Że też był tak mało rozgarnięty jeśli chodzi o dziewczyny. – Nie dość, że zawaliłeś na całej linii jeśli chodzi o zaproszenie Caro na bal, to jeszcze totalnie olałeś sprawę prezentu? Jakim cudem ona na ciebie leci?
– Hej, nie miałem do tego głowy, okej? – Ibarra się oburzył i podrapał nerwowo po karku. – Co kupić dziewczynie, która wbija ci nóż w serce średnio raz dziennie?
– Może nic nie kupuj. Zrób coś własnoręcznie – zaproponowała Lidia, szukając poklasku u Jordana.
– Niechętnie to mówię, ale Montes ma rację. Wykorzystaj swoje atuty i przygotuj coś od serca – zgodził się, czekając, aż kuzyn załapie, o co mu chodziło. Ten jednak drapał się cały czas po karku, jakby ukąsił go jakiś wredny komar. – Namaluj coś, kretynie! O to mi chodziło.
– Jak mam coś namalować, idioto, nie widzisz, że mam dwie prawe ręce? Dosłownie! – Enrique uniósł swoje dłonie i podłożył wyższemu kuzynowi pod nos. Blizny na lewej dłoni zaświeciły złowieszczo w świetle jarzeniówki. – Do świąt został nieco ponad tydzień. Jak mam coś namalować, nie mając sprawnych dłoni? Może gdybym miał więcej czasu, mógłbym coś naszkicować…
– Przestań szukać wymówek i po prostu to zrób. Mniej gadania, więcej robienia. – Jordi poklepał kuzyna po ramieniu i odszedł porządkować dalej leki, bo w przychodni i tak nic się nie działo, a musiał kiedyś odbębnić te godziny za karę.
– Guzman choć raz dobrze mówi – bierz się do roboty i zrób to od serca. Carolina na pewno to doceni. – Lidia poklepała kolegę po drugim ramieniu i również udała się do swoich zajęć.
Ibarra uznał, że to najwyższy czas, by przestać się obijać i wreszcie pokazać Carolinie, że tak łatwo się nie podda.

***

Conrado zawsze był grzeczny i taktowny. Nawet w młodości nazywano go młodym dżentelmenem, a wychowując się w biednej dzielnicy stolicy Chile, często słyszał kąśliwe uwagi z tego tytułu. Prawdą było, że Saverin nigdy nie pasował do tamtego towarzystwa. Odstawał intelektem, kulturą osobistą i ogładą. Nawet jego rodzinne nazwisko kojarzyło się z kimś z wyższych sfer, więc nie łatwo było o nawiązywanie znajomości w klasie robotniczej, z której sam się wywodził. Nigdy mu jednak to specjalnie nie przeszkadzało – lubił swoje własne towarzystwo, nie miał zresztą przyjaciół, którzy dorównywaliby mu inteligencją, z którymi mógłby porozmawiać na ważne życiowe tematy czy omówić zagraniczne lektury, których w jego domu nie brakowało dzięki matce Barbarze Alvarado de Saverin, która starała się dbać o edukację dzieci. Teraz jako polityk w małomiasteczkowej społeczności również nie rezygnował ze swoich dobrych manier, więc na spotkanie z burmistrzem Valle de Sombras umówił się, używając wszystkich formalnych dróg. Nie zamierzał wparowywać do gabinetu Barosso i machać mu przed oczami oficjalnymi dokumentami. Sądził, że bardziej ugodzi w Fernanda, jeśli zrobi to w sposób klasyczny i wcale się nie pomylił.
– Brendo, zaproś pana Saverina. – Usłyszał cichy głos dochodzący z interkomu sekretarki burmistrza. Brenda wstała i ręką wskazała mężczyźnie gabinet.
– Coś do picia, panie Saverin?
– Nie trzeba, Brendo. Nie zagrzeję tu długo. – Conrado wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i podszedł do biurka, wyciągając dłoń na powitanie Fernanda. Ten z lekkim zdumieniem odwzajemnił uścisk i wskazał mu fotel naprzeciwko. – Nie będę owijał w bawełnę, Fernando. Mamy problem, nad którym pracuje już mój dział do spraw infrastruktury miasta. Pomyślałem, że sam będziesz chciał się zapoznać z tymi dokumentami, zanim prześlę je przez Normę Aguilar, to moja prawniczka w ratuszu.
Wręczył teczkę burmistrzowi i siedział spokojnie na swoim miejscu, uważnie obserwując jego reakcję, a w miarę czytania oczy Barosso coraz bardziej wychodziły z orbit. Musiał poluzować sobie kołnierzyk od koszuli, bo zaczynał go drapać.
– To jakiś żart? Nie podaruję wam ot tak dwóch ulic, chyba coś ci się pomieszało, Conrado. – Fernando próbował się uśmiechnąć, ale fakty pozostawały faktami i trudno się było z nimi nie zgodzić.
– Nie masz nam ich podarować, tylko oddać. Jesteś człowiekiem honoru, prawda? – Saverin zakpił sobie, a w męźczyźnie za biurkiem aż się zagotowało. – Ulica Czereśniowa i Jaśminowa to strategiczne punkty, dlatego rozumiem, że ich utrata cię zaboli. Kiedyś prowadziły od nich szlaki handlowe. Wiedziałeś, że w tamtym miejscu były targi sadowniczy i ogrodniczy? Ludzie z całego stanu Nuevo Leon przyjeżdżali, był to niezły zastrzyk gotówki dla Pueblo de Luz i nie zamierzam pozbawiać mieszkańców naszego miasta możliwości kontynuowania tej tradycji.
– Mam ochotę cię udusić, Saverin, wiesz o tym? – Barosso zacisnął sękate paluchy na krawędzi biurka i podniósł się do pionu, dysząc ciężko i świdrując swojego oponenta morderczym wzrokiem. – Robisz mi to na złość? Mało ci, że masz całe miasto, musisz też uszczknąć trochę z mojego? W dodatku nadal ostrzysz pazury na El Tesoro, ale zapewniam cię, ono nie będzie twoje.
– Drogi Nando. – Conrado wstał z miejsca i w jego przypadku zrobiło to dużo większe wrażenie. Górował nad Barosso nie tylko wzrostem i postawą, ale też swoją mądrością i powagą, która aż od niego biła. Zapiął guzik swojej marynarki i westchnął. – Nie jesteś w posiadaniu Valle de Sombras, ty tylko zarządzasz miasteczkiem. Nieudolnie zresztą, ale nie mnie oceniać. Ocenią to wyborcy przy kolejnych wyborach albo… może odrobinę szybciej.
– Chcesz doprowadzić do wcześniejszych wyborów? Oszalałeś!
– Niczego takiego nie powiedziałem. Ufam w osąd mieszkańców. Jakaś część z nich na ciebie zagłosowała, widocznie mieli swoje powody.
– Zagłosowała na mnie większość, Conrado! Wygrałem! – Tym razem Fernando podniósł głos i wycelował palcem w Saverina. – Nie możesz się pogodzić z porażką. To ja wygrałem tutaj, nie ty!
– Naprawdę? – Conrado uśmiechnął się z politowaniem, a po chwili uśmiech zszedł mu z twarzy i zastąpił go grymas pogardy. – Obiecałem ci to kiedyś i zamierzam dotrzymać słowa. Ty odebrałeś mi wszystko, co miałem. Ja tobie odbiorę wszystko i jeszcze więcej. Zabiorę nawet to, czego nigdy nie miałeś, a czego tak pożądasz. Nie byłoby dla mnie frajdą wygrać z tobą wybory w tej malutkiej mieścince, ale z chęcią zmierzę się na szerszym polu. Do widzenia, Nando. Moja prawniczka się odezwie.
Wyszedł z gabinetu i po chwili usłyszał głośny huk. Wrócił z powrotem i zerknął na porozrzucane po podłodze sprzęty i dokumenty. Fernando zgarnął je z biurka na ziemię w dzikim szale. Saverin uśmiechnął się półgębkiem.
– Masz tu kamerę, Nando, opanuj się.
Głową wskazał na monitoring w rogu pomieszczenia, czym sprawił, że Barosso tylko bardziej się zdenerwował. Javier będzie miał niezłą uciechę.

***

Adam Castro skrzywił się, rozluźniając nogę w kolanie. To tylko nadwerężone podczas ćwiczeń ścięgno, a przynajmniej tak twierdził fizjoterapeuta doktor Sergio Sotomayor, ale adwokat miał wrażenie, że to co innego. Silvia Guzman była jak ból fantomowy. Już jej nie miał, zresztą to on ją przecież porzucił na krótko przed ślubem, a jednak wciąż mu o sobie przypominała. Denerwowało go to, ale jeszcze bardziej wkurzyły go jej słowa. Nie cierpiał, kiedy ludzie próbowali mu powiedzieć, jak ma postępować. Był dużym chłopcem, wybrał taką a nie inną ścieżkę kariery i dobrze mu z tym było. Nie zamierzał przyjmować umoralniających gadek od przyjaciółki ze szkolnej ławki, która na drodze moralności na pewno nie była odpowiednim drogowskazem. A jednak jej słowa go zabolały, bo wiedział, że są prawdziwe i pani Angelica nie byłaby z niego dumna. Dlatego zdecydował się przełknąć dumę i zgłosić swoją kandydaturę do rady miasta.
– Cristobal Echavarria, tak? – Lidia Montes upewniła się, wydając mężczyźnie teczkę z aktami pacjenta. – Często tak to załatwiacie?
– Słucham? – Adam wrócił do rzeczywistości i zerknął z góry na nastolatkę, która zajmowała miejsce na krześle w recepcji przychodni na potrzebujących. – Ach tak, kiedy klient napisze pełnomocnictwo, mam dostęp do jego danych medycznych.
– Można wiedzieć, co zmalował? Nie wyglądał na zbira. Pamiętam go, był całkiem miły.
– Nic nie zmalował, ale musi mieć alibi.
– Od kiedy to twoi klienci są tak potrzebujący, że muszą korzystać z porad w darmowej klinice? Myślałem, że twoja klientela to raczej bankierzy albo… bo ja wiem… bogaci Cyganie. – Jordan nie mógł się powstrzymać od złośliwości, kiedy akurat przechodził przez recepcję. Na widok prawnika poczuł się zaintrygowany.
– Bardzo śmieszne, Jordan. Nie bronię tylko milionerów – usprawiedliwił się Castro, ale prawdą było, że jego klient był dziany. Zdecydował się na wizytę w przychodni po tym jak przewrócił się po pijaku na wieczorze hazardowym w El Paraiso, bo tutaj nikt nie zadawał pytań, a w szpitalu w Valle de Sombras plotki rozchodziły się jak świeże bułeczki. – Przeczytałeś już list od Angelici? – Postanowił odbić piłeczkę w stronę syna Fabiana, który wydawał się rozzłoszczony tym pytaniem.
– A co, zostawiła mi w spadku słynny domek w Acapulco? – zadrwił nastolatek. Od kiedy poskładał do kupy list pożegnalny pani Pascal z pomocą Elli Castellano, odłożył go w bezpieczne miejsce i nie ruszał. Nie wiedział, co w nim jest i nie był gotowy, by go przeczytać.
– Nie bądź śmieszny, domek dostałbym ja. Angelica wiedziała, że lubię tamtejszy klimat. Po prostu nie zwlekaj z tym za bardzo.
– Czy ty wiesz, co jest w tym liście? – Jordan poczuł się poirytowany. Jeśli Angelica chciała się z nim pożegnać, mogła to zrobić chociaż w bardziej intymny sposób, a nie informując swojego prawnika o treści listu.
– Po prostu przeczytaj, młody, dobra? Jezu, jakbym słyszał twoją matkę. – Adam wywrócił oczami, bębniąc palcami w blat biurka w recepcji i czekając, aż praktykantka wklepie informacje do systemu.
– Fajna bransoletka – zauważyła Lidia, kiedy wydawała mu dokumenty.
Castro zerknął na koralikową ozdobę na swoim prawym nadgarstku. Uśmiechnął się pod nosem.
– Dzięki. Za moją pracę nie zawsze otrzymuję wysokie honorarium, wbrew temu, co twierdzi ten tutaj. – Wskazał głową na Jordana, który czytał jakiś medyczny podręcznik, by zabić nudę w przychodni. – Córka zastępcy szeryfa chciała mi podziękować na złożenie do prokuratury wniosku o możliwości popełnienia przestępca przez ojca Horacia.
– Skąd Ella wie, jakie masz drugie imię? Pewnie nawet moja matka nie ma pojęcia. – Jordan zakpił sobie z prawnika, wzrokiem omiatając literki „ALC” na jego nadgarstku.
– Adam Luis Castro – odparł, prężąc dumnie pierś. – Nie wiem, skąd wiedziała, ale dziewczynka ma nosa do ludzi. Ale podobno przeze mnie zużyła już wszystkie literki „L”. Dzięki za papiery, młoda. To do zobaczenia. – Kiwnął im głową na pożegnanie, ostatni raz zabębnił palcami po blacie i wyszedł z poradni.
Guzman patrzył za nim przez chwilę, zastanawiając się, czy Adam mógłby wiedzieć, co takiego pani Angelica napisała w liście zaadresowanym tylko do Jordana. Nie mógł jednak zbyt długo nad tym dumać, bo jego bystry wzrok spoczął na kolejnym praktykancie niedojdzie. Zrobiło mu się gorąco, kiedy zobaczył, co Daniel Mengoni robi.
– Co ty wyprawiasz?! Do tego mamy opatrunki hydrożelowe! – Wkurzony, chwycił apteczkę i poszedł sam do pacjentki, która z konsternacją przypatrywała się to jednemu to drugiemu, dłonią przytrzymując mocno suchą gazę, którą dał jej Daniel. Mengoni w dłoniach trzymał worek z lodem i miał zamiar potraktować mrozem jej oparzenie. – Chcesz, żeby potem zerwała sobie skórę razem z opatrunkiem? – dodał już nieco ciszej, by kobieta go nie słyszała. – Myśl trochę. Dam pani kilka opatrunków do domu. Pod żadnych pozorem proszę nie przekłuwać pęcherzy, one stanowią warstwę ochronną po oparzeniu. Pokażę pani jak opatrywać rany.
Kiedy kobieta opuściła przychodnię, dziękując za pomoc, Jordan z wyrzutem zwrócił się do Daniela.
– Po co bierzesz się do roboty, jak nie umiesz opatrzyć zwykłego oparzenia?
– Przestań na niego najeżdżać, próbował pomóc! Nikt z nas nie jest lekarzem, jakbyś jeszcze nie zauważył. – Lidia stanęła w obronie nowego kolegi, czując, że zachowanie Jordana jest bardzo nie fair.
– Już dzieci w podstawówce wiedzą jak udzielać pierwszej pomocy, nie trzeba być do tego lekarzem – odgryzł się. – Jak nie umiesz przykleić plastra, to po prostu się za to nie bierz i tyle.
– Nie jesteś naszym szefem!
– Spokojnie, Lidio. Jordan ma rację, nie pomyślałem. – Syn Marleny pokiwał głową, przyjmując do wiadomości swój błąd. – To mój pierwszy dzień, muszę się jeszcze wiele nauczyć.
– Daj spokój, to nie jest nasza działka. Niech on się zajmie opatrunkami, a my mamy papierkową robotę. – Montes machnęła ręką na Daniela, by pomógł jej z systemem logowania pacjentów.
– Co ja tu robię z tymi idiotami? Zabiję tego Vazqueza. – Jordan złapał się za kark, czując, że od tego wszystkiego niedługo oszaleje. Jeśli Julian sądził, że czegoś się tutaj nauczy, to grubo się mylił.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:53:18 26-03-24    Temat postu:

cz. 2


Lucia Ochoa może nie była matką roku, ale zaimponowała Jordanowi swoją wiedzą i umiejętnościami. No dobrze, dodatkowym plusem na jej koncie był fakt, że postawiła na swoim i przeciwstawiła się Julianowi, za którym chłopak obecnie nie przepadał. Dla Jordana decyzja była oczywista – należało ratować Gianę. Nie chciała tego dziecka, nie pisała się na to, nikt nie pytał ją o zdanie. Aborcja wydawała się naturalną koleją rzeczy, ale niestety nie wszystko było takie proste. Rozmyślał nad tym długo i doszedł do wniosku, że może wcale nie wszystko było tak białe albo tak czarne, jak z pozoru się wydawało.
Od kiedy jako dziecko dowiedział się, że on sam był niechciany i że matka i ojciec powzięli decyzję o przerwaniu drugiej ciąży Silvii, czasami nachodziły go takie refleksyjne rozmyślania. Jego też mogło nie być na tym świecie. Neli mogło nie być na tym świecie. Oboje mogli być wymazani z kart historii, gdyby ich rodzice zdecydowali się pozbyć problemu siedemnaście lat temu. Ta świadomość bycia niechcianym bolała, ale jeszcze bardziej bolał fakt, że sam czuł wielokrotnie, że nie miał prawa żyć. Żył pożyczonym życiem, wysysał energię z każdego, kto tylko się do niego zbliżył i nie bez powodu wszyscy wokół niego padali jak muchy. Jordan był chłopcem racjonalnym, myślącym wedle ściśle określonych reguł nauki, ale czasami po prostu nie sposób było nie przypomnieć sobie o tym, co mówili ludzie – że jest przeklęty. I tak się właśnie czuł. Czuł, że ciąży nad nim fatum, że wszyscy, których kocha i na których mu zależy, w końcu go opuszczają. Umierają przy nim, giną przez niego. Dlatego tak się wkurzył, kiedy dowiedział się o Izanie Pereira. Pozwolił sobie za bardzo zbliżyć się do tego chłopca i teraz on też cierpiał. Jordan postanowił sobie, że nie będzie się już widywał z dzieciakiem, nawet jeśli Julian zdejmie zakaz. Po prostu nie mógł pozwolić, by ośmiolatek umarł przez niego. Rozmowa z Quenem i Lidią tylko przypomniała mu o nadal żywej w jego pamięci śmierci Gilberta Jimeneza. Pułkownik również nie zasłużył na taki los, zginął przez niego, bo Jordan biegł za wolno i nie dotarł na czas albo źle ocenił sytuację, albo po prostu był zbyt nieudolny. Osvaldo mógł mu to tłumaczyć racjonalnie i twierdzić swoje, ale Jordi był przekonany, że mógł zrobić więcej. Nie wiedział tylko co.
– Przeszło ci? Ochłonąłeś trochę w przychodni? – zagadnął Vazquez, odnajdując swojego podopiecznego na oddziale z noworodkami, jak gapił się przez szybę na te niewinne istotki, które nie znały jeszcze trudów życia i nie wiedziały na jak okropnym i pozbawionym sensu świecie przyjdzie im żyć.
– Założyłem sam dwa wkłucia, a Clementinę wysłałem na przymusowe badania. Ukłuła się igłą po pacjencie, mogła się czymś zarazić – wyjaśnił, nie patrząc na lekarza. – Jeden pijak przyszedł po środki przeciwbólowe, a wolontariusz omal nie pozbawił kobiety płata skóry, kiedy przyszła poparzona wrzątkiem. Nie wiem, czego chciałeś mnie nauczyć, ale to był głupi pomysł.
– Już wymiękasz? – Julian próbował widocznie go sprowokować, ale nastolatek obiecał sobie, że się nie da.
– Kto mówi, że wymiękam? Choćbym miał tam umrzeć z nudów w tej poradni Saverina, odbębnię tę karę. Więc jeśli liczysz na jakieś przeprosiny czy błagania o jej cofnięcie, to się przeliczysz.
– Uparty jak matka, co?
– Nie, upór mam po babci. Po matce cięty język. Masz. – Jordan podał mu od niechcenia podkładkę z aktami niemowlęcia. Wybrał imię. – Xiomara. Jak podrośnie, mogą na nią mówić Zia albo Mara.
– Nie wiadomo, czy przeżyje. – Słowa Juliana były dobitne. Uważnie obserwował reakcję swojego ucznia, który spojrzał na niego z takim błyskiem w oku, że równie dobrze mógł chcieć mu przywalić albo się rozkleić, ciężko go było rozgryźć.
– Xiomara znaczy „gotowa do walki” – wyjaśnił, jakby próbował przekazał lekarzowi, że nie ma tutaj żadnej dyskusji. – Powiedziałeś, że czeka ją długa walka. Jest gotowa, więc lepiej się postaraj i ją uratuj. Jest dzielna, poradzi sobie.
Nastolatek chciał go wyminąć i odejść, ale lekarz zatrzymał go słowami:
– Nie wejdziesz do Izana? Czuje się już lepiej. Z chęcią powymieniałby się z tobą tymi dziwnymi kartami z samurajami.
– Zabroniłeś mi.
– To było wtedy. Teraz ci pozwalam.
– Nie, dzięki. Jak dostanie nową nerkę, wtedy mnie wezwij.
Julian tylko pokręcił głową i udał się do sali swojego pacjenta. Ośmiolatek wydawał się być niepocieszony, kiedy doktor poinformował go, że młody stażysta nie przyjdzie dziś dotrzymać mu towarzystwa. Kiedy Izan oglądał bajkę, lekarz wyszedł na korytarz z jego bratem, opiekunem prawnym.
– Wiem, że Jordan pewnie sporo wam naobiecywał… – zaczął, ale młody mężczyzna z tatuażem na szyi wydawał się być zdziwiony. – Jordan z wami nie rozmawiał?
– Kto? – Roman Pereira, zwany w kręgu Templariuszy po prostu „Chicle”, wydawał się być zdezorientowany. Choroba brata pochłaniała większość jego uwagi.
– Nasz stażysta, myślałem, że się znacie. Nieważne. – Julian przeszedł do konkretów. – Izan odrzuca przeszczep. Musimy być przygotowani na to, że kolejna okazja może nie nadarzyć się zbyt prędko…
– Albo wcale – dopowiedział za niego członek kartelu, pociągając nosem. Oczy miał zaszklone, ale starał się trzymać dzielnie dla brata, który znosił chorobę lepiej niż niejeden dorosły. – Czyli wraca na dializy, tak? Doktorze, on jest tak mały. Tęskni za szkołą, chciałby być jak normalne dzieci.
– Wiem, Roman, naprawdę to rozumiem. Ale w przypadku Izana dializy otrzewnowe nie wchodzą w grę.
– Przeze mnie, prawda?
Julian wolał nie mówić wprost, ale nie zamierzał też kłamać. Sytuacja rodzinna Pereirów nie była różowa. Roman nie miał stałego dochodu, był notowany, a tatuaż na jego szyi mówił sam za siebie. Nie stać go było na opiekę dla brata.
– A gdyby miał rodzinę… mógłby wrócić do normalności?
– Ty jesteś jego rodziną, Roman. – Julian wolał nie wnikać, co takiego Chicle miał na myśli, ale podejrzewał, o co mu chodzi i nie pochwalał tego. – Jesteś mu potrzebny.
– gów*o prawda, doktorze. Nic nie mogę dla niego zrobić. Lepiej by mu było w domu dziecka niż ze mną.
– Nie wygaduj głupot. Dbasz o niego jak tylko możesz. Nie rozklejaj się, to nie pomoże nikomu. – Pediatra położył Templariuszowi dłoń na ramieniu i czekał, aż ten się uspokoi.
Chicle pokiwał delikatnie głową, jakby chciał pokazać, że już mu lepiej, ale Julian wcale nie czuł, że go przekonał.

***

Pomyślał, że Jorge pewnie nie chce oglądać gościa, który widział go wijącego się na podłodze z tamponami w nosie, ale i tak czuł, że powinien z nim pogadać. Jordan jako dziecko sam chodził własnymi ścieżkami, ale nie mógł pozostać obojętny, kiedy komuś działa się krzywda. To prawda, że sam często wdawał się w bójki w szkole, ale zwykle pretekstem do tego była obrona słabszych. Jedno nierozważne słowo od Ignacia czy jego kumpli albo o jeden kopniak na boisku za dużo i Jordi już czuł, że się w nim gotuje. Energia go rozpierała i musiał znaleźć dla niej ujście, dlatego pod wieloma względami rozumiał Jorge.
– Nie kręć nosem, nic lepszego nie dostaniesz. – Oparł się ramieniem o framugę drzwi i wpatrzył się w kolegę z równoległej klasy z ramionami założonymi na piersi. – Truskawkowa jest lepsza niż agrestowa. Mogę ci załatwić. – Wskazał brodą na zieloną galaretkę na talerzu pacjenta. Jorge skrzywił się, dziabiąc ją plastikowym widelcem.
– Nie, dzięki. Nie chcę cholernej galaretki. Chcę stąd wyjść. – Ochoa odsunął na bok talerz z jedzeniem i wstał z miejsca, przechadzając się po pomieszczeniu. Zdał sobie sprawę, że jest obserwowany przez kolegę z drużyny i poczuł się nieswojo. – No co?
– Ignacio Fernandez, serio? Nie masz lepszych dilerów? – Jordan zmarszczył brwi, wypominając chłopcu jego nierozważne zachowanie. – Może się wydawać inaczej, ale Nacho nie ćpa poza okazjonalnym paleniem zioła, więc poleganie na nim w kwestii dostarczania leków było bardzo, ale to bardzo głupie.
– Wiem o tym. Zamierzasz mi to teraz wypominać?
– Tak, bo to był totalny idiotyzm. Coś mogło ci się stać.
– Nie mów, że się o mnie martwisz. – Jorge prychnął, w gruncie rzeczy czując się jednak nieco zawstydzony. W końcu to Guzman zauważył, że coś jest nie tak i udzielił mu pomocy.
– Nie martwię się, ledwie cię znam. Wiem tylko, że gdybyś przyszedł naćpany na oficjalny mecz, cała drużyna miałaby problem, w tym i ja. A na to nie mogę pozwolić, więc lepiej weź się w garść, bo drugiego błędu nie będę tolerował.
– Co ty masz za zboczenie z narkotykami? Jesteś jak pies, który wyniucha dragi od przemytników. Skąd wiedziałeś, że to amfetamina a nie Aderrall? Nie wyglądasz na takiego, co obraca się w otoczeniu ćpunów.
– Z jednym nawet mieszkałem – odparł cicho, ale nie zamierzał wdawać się w szczegóły. – W San Nicolas de los Garza są ścianki wspinaczkowe. Wypróbuj kiedyś. To dobre na uspokojenie. Musisz myśleć kilka kroków na przód, żeby nie spaść, to może pomóc przy nadpobudliwości. Pobudzasz mózg do intensywnego myślenia, przewidujesz każdy kolejny ruch i jego konsekwencje. To trochę jak szachy, ale mniej nudne i dużo bardziej przyjemne.
– Też masz ADHD? – Jorge zdziwił się, bo rady wydawały się z życia wzięte.
– Według mojego dziadka i psychologa dziecięcego. – Tym razem Guzman uśmiechnął się półgębkiem w swoim stylu. – Jako dziecko nie mogłem usiedzieć w miejscu, wciąż musiałem się ruszać. Zaliczyłem chyba wszystkie możliwe kluby sportowe w okolicy, wszystkie zajęcia dodatkowe, nic nie pomagało.
– Więc jak sobie z tym radziłeś?
– Zwykle pięściami. – Jordi wzruszył ramionami. – Ale ty jesteś synem pani neurochirurg, więc nie polecam, mógłbyś zakończyć jej świetlaną karierę swoimi występkami.
– Mam gdzieś moją matkę i jej karierę. To ona rozbiła naszą rodzinę, więc nie ma prawa teraz udawać, że się o nas troszczy. Romans z nauczycielem mojej siostry skutecznie wykreślił ją z naszego życia.
– Romans z nauczycielem? Tylko jednym? – Jordan poczuł się przy Jorge jak stary wyjadacz. Jego ojciec miał dużo więcej doświadczenia na tym polu.
– Tylko? Chyba aż. – Jorge się zirytował. – Zdrada to zdrada, nieważne z kim i ile razy. Zniszczyłem mu auto. Chociaż tyle mogłem zrobić.
– Nieźle. Ale Lucia Ochoa przy Fabianie Guzmanie to nowicjuszka zdrad małżeńskich. – Widząc pytający wzrok kolegi, dał za wygraną i wyjaśnił: – Mój ojciec spał z połową kobiet w San Nicolas. Kiedyś miał romans ze swoją doktorantką na uniwerku, studentką z Japonii na wymianie. Znałem parę zwrotów, douczyłem się podstaw japońskiego, żeby ją zwymyślać i opowiedzieć o tym, jak wielkim gnojem jest Fabian Guzman. Uciekła pierwszym samolotem do Tokio. – Jordi wzruszył ramionami, jakby to nie była wielka sprawa, ale zdawał się być dumny ze swojego dzieła. – A raz nakryłem ojca z moją chemiczką w sali od chemii. Przebiłem jej opony w aucie. Dostałem naganę i uniknąłem zawieszenia w prawach ucznia tylko dlatego, że pani Angelica się za mną wstawiła.
– Okej. Nie wiem, co miały na celu te zwierzenia, ale nie poprawiłeś mi humoru ani trochę. – Jorge skrzywił się, ale jednocześnie sięgnął po swój obiad, jakby odzyskał nieco apetyt.
– Twoja matka wydaje się przynajmniej próbować naprawić swoje błędy, chce się z wami widywać, prawda? – Jordan zadał to pytanie, jakby ono samo stanowiło odpowiedź. – Może i rozbiła waszą rodzinę, ale nadal się stara. Wiem, że to marna pociecha, ale chyba pokutuje. – Przypomniał sobie, jak pani doktor zabroniła mu użyć znieczulenia podczas szycia. – Mój ojciec z kolei nigdy nie przyznałby się do błędu. Nie ma żadnych wyrzutów sumienia, już nawet go nie rusza, że wiem o jego kochankach.
– I to ma mnie pocieszyć?
– Nie wiem, może chociaż przestaniesz robić głośne sceny w szpitalu. Dźwięk się niesie i niepokoisz innych pacjentów, Ochoa. Tu leżą dzieciaki i nie muszą słuchać wyzwisk pod adresem twojej matki, która zrobiła sobie skok w bok z wuefistą, anglistą czy innym napakowanym belfrem.
– Ty mi dajesz dobre rady? Ty? – Jorge po raz pierwszy od kiedy przywieźli go do szpitala miał ochotę się roześmiać. – Przypomnij mi, Jordan, czy to nie ty pobiłeś własnego ojca na szpitalnym korytarzu?
– Zaraz tam pobiłeś. – Jordi wywrócił oczami, czując, że pielęgniarka Clementina miała swój udział w rozsiewaniu takich plotek. – Trochę przetrąciłem mu szczękę, ale on sobie zasłużył. Zdrada to jedno, ale są inne rzeczy, których po prostu tak łatwo się nie wybacza.
– W tym się z tobą zgodzę. Dlatego z matką nie zamierzam gadać. I nie musisz się mną martwić, nie będę sprawiał wam kłopotów na treningach. To był pierwszy i ostatni raz, więc nie musisz robić za niańkę i sprawdzać, co u mnie.
– W porządku, trzymam cię za słowo. – Guzman pokiwał głową i miał zamiar odejść, ale Ochoa zatrzymał go jeszcze w pomieszczeniu.
– Dzięki, że nie powiedziałeś trenerowi i ratownikom. Marcus wyrzucił tę amfę, prawda?
– Tak.
– Dlaczego nie poskarżyłeś? – Jorge wpatrywał się w kolegę intensywnie, a ten nieco się oburzył.
– Nie jestem kapusiem. Poza tym Nacho ma już osiemnaście lat. Za posiadanie prochów i handel nimi już nie grozi mu poprawczak. – Jordan skrzywił się. Nie lubił Ignacia, ale nie był świnią. Aldo nie zasłużył zresztą, by znów użerać się z krnąbrnym synem.
– To twoje źle zdiagnozowane ADHD… – Jorge wrócił do poprzedniego tematu, wyrywając go na chwilę z rozmyślań. – Co to w końcu było? Skąd u ciebie ta nadpobudliwość, ktoś do tego doszedł czy nikt nie zadawał sobie trudu?
– Valentin Vidal trafnie mnie zdiagnozował. – Na ustach Jordana zagościł blady uśmiech na wspomnienie mentora. – Według niego byłem po prostu zbyt zdolny i przebywanie wśród ludzi o zbyt niskim IQ mnie nudziło. – Pożegnał się i wyszedł, zostawiając Jorge samego, który nie wiedział, czy Guzman mówił prawdę, czy może po prostu się z niego nabijał.

***

Silvia Olmedo de Guzman nie przywykła do tego, że ktoś jej odmawiał. Owszem, syn chodził własnymi ścieżkami, a męża przestała już nawet pytać, u jakiej kobiety spędził noc, ale zwykle kiedy o coś prosiła (lub żądała), dostawała to czego chciała. Tym razem Łucznik Światła wyraźnie ją ignorował. Wiedziała, że musiał widzieć wiadomości, które mu pozostawiła w skrzynce zarządcy sadu Delgadów. Bywał tam, to było jasne, a Lidia Montes tylko to potwierdziła, kiedy ostatni raz się tam spotkały. Sprawa była poważna, a El Arquero nie miał zamiaru wziąć się do roboty i zaczynało to irytować dziennikarkę.
– Miło, że zaszczyciłeś mnie swoją obecnością. Myślałam, że zapuszczę tu korzenie – odezwała się, wstając ze schodków przed chatką Gastona i otrzepując dżinsy. Wpatrywała się w ciemny kształt między jabłoniami z rękoma założonymi na piersi. – Jakoś nie kwapiłeś się, żeby odpowiedzieć na wcześniejsze wezwania.
– Mam dobrą wymówkę. No wie pani… tak jakby ściga mnie policja, więc wystawianie się na świecznik nie jest teraz na liście moich priorytetów – odparł, a w zmodulowanym głosie dało się wyczuć rozdrażnienie. Upewniło ją to tylko w tym, że celowo nie odpowiadał na jej wiadomości i prośby o spotkanie przez ostatnie dni. – Czego pani potrzebuje?
– Jakiś czas temu prosiłeś mnie o znalezienie powiązań między rodziną Mazzarello a Fernandem Barosso i kartelem Los Zetas. Dlaczego?
– Znalazła je pani?
– Nie.
– Więc po co pani pyta?
– Bo rodzina Mazzarello zaczyna powoli odzyskiwać dawną sławę i wolałabym wiedzieć, czy układają się z kartelem. Skąd masz przeciek?
– Słucham?
– Przeciek. Skąd wiedziałeś, że mogą działać z Odinem i Barosso?
– Szczęśliwy strzał.
– Nie chrzań. – Silvia roześmiała się w swoim stylu, świdrując go wzrokiem. Stał kilka metrów od niej i znów nie widziała go za dobrze, ale czuła nad nim przewagę. – Kto ci o tym powiedział? Lidia Montes? Ona wydaje się być blisko z synem Marleny, a wiem, że masz z nią kontakt.
– Nie ona, ktoś inny dał mi do myślenia. – Zamaskowany dał za wygraną, bo nie zanosiło się na to, żeby dziennikarka odpuściła. – Po prostu mam przeczucie. Proszę do mnie wrócić, jak coś pani znajdzie, inaczej marnuje pani mój czas. Do widzenia.
– Zaczekaj! – Kobieta zakryła usta dłonią, kiedy zdała sobie sprawę, że niemal krzyknęła. Co prawda sad był duży i pusty jak zwykle, ale i tak miało się wrażenie, że dźwięk niesie się między drzewami. Poczuła się zawstydzona za ten desperacki ton głosu. – Marlena Mengoni kandyduje do rady miasta.
– I? – Łucznik czekał na rozwinięcie myśli, ale ta nie nadchodziła. – Mam jej posłać strzałę, żeby ją odwieźć od tego pomysłu?
– A mógłbyś?
– Nie. – Stanowczy ton sprowadził panią Guzman na ziemię. – Nie mam na nią absolutnie żadnego haka. Nie będę karać ludzi za to, że mają wątpliwą historię rodzinną. Osądzam czyny, a nie pochodzenie. Jak znajdzie pani jakiś dowód, który pokaże mi jasno i wyraźnie, że Marlena Mazzarello de Mengoni złamała prawo lub skrzywdziła kogoś, wtedy mogę ją odwiedzić z odpowiednim cytatem.
– Nie interesuje cię, że ktoś taki jak Marlena może zasiąść na purpurowych krzesłach? Ta kobieta ma bardzo radykalne podejście do zarządzania miastem.
– Z cały szacunkiem, ale mało mnie to obchodzi.
– Ty byś nie chciał kandydować? – Silvia uważnie przyjrzała się reakcji Łucznika. Po jej słowach wydawał się być zdziwiony, dopiero po chwili mechaniczny głos zaśmiał się cicho. – Byłbyś idealny. Ale może za dnia wcale nie chronisz tak prawa jak po zmroku, co?
– Jest pani zabawna. Czy ma pani do mnie coś jeszcze? – Nie pozostawił złudzeń, że to koniec rozmowy i zrobił jej wyjątkową uprzejmość, odpowiadając na jej wezwanie.
– Tak, miej proszę oko na Teodora Serratosa. Instynkt mi podpowiada, że chłopak coś kręci. – Łucznik przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie, zastanawiając się pewnie, czy kobieta czasem sobie z niego nie kpi. – Przesiadujesz w sadzie Delgadów, masz idealną miejscówkę do obserwowania willi Serratosów, jest tuż po drugiej stronie ulicy. Po prostu bądź czujny. Mam powody, by sądzić, że Theo współpracuje z Mazzarellami. No co? – dodała na końcu, widząc, że jej rozmówca nie pokazuje żadnej reakcji, tylko gapi się na nią z dystansu.
– Współpracę z rodziną włoskiej mafii też podpowiada pani intuicja? – Prychnął lekko pod nosem, jakby sobie z niej drwił. – Na jakiej podstawie pani tak uważa?
– Na takiej samej jak ty widzisz powiązanie między Włochami a Los Zetas – odgryzła się złośliwie, powoli wpadając w irytację. – Znam Theo od pieluch i nigdy w życiu nie zrobił niczego bezinteresownie. – Silvia mówiła z pełną stanowczością. Nie kupowała tej szopki o pójściu w ślady ojca. – Nie zależy mu na miasteczku, ma własny interes, który chce zrealizować w radzie.
– Ma pani odpowiedź na wszystko, prawda? – Łucznik nieznacznie pokręcił głową, jakby ubolewał nad uporem dziennikarki, która kiedy raz sobie coś wbiła do głowy, trudno jej to było później wyperswadować.
– Gdybym miała, nie potrzebowałabym pomocy innych. Bądź spokojny.
– O co?
– Pracuję nad znalezieniem prawdziwego mordercy Jonasa Altamiry. Oczyszczę twoje imię.
– Dobrą sławą nigdy nie było okryte, prawda?
– Wiesz, co mam na myśli. – Olmedo wywróciła oczami. – Ukryj się dobrze i nie wychylaj się. Ale od czasu do czasu możesz odpowiedzieć na moje wiadomości, korona ci z głowy nie spadnie.
– Zastanowię się nad tym – odparł, po czym zniknął tak szybko, że nawet nie zdążyła tego zarejestrować.

***

Felix od dziecka miał smykałkę do różnych przekrętów. Jako syn zastępcy szeryfa nauczył się różnych trików. Basty i Ivan pewnie teraz pluli sobie w brodę, że tak wychowywali dzieciaki, ale mleko się rozlało. Otwieranie drzwi za pomocą prowizorycznego wytrycha było popisowym numerem młodego Castellano, ale tym razem nie musiał się nigdzie włamywać. Wystarczyło użyć sprytu i po prostu poprosić.
– Cześć, Veda! Jest Ivan? – przywitał się z brunetką, która otworzyła drzwi jemu i Veronice.
Pokręciła głową, wpuszczając ich do środka. Była trochę zdziwiona, bo od kiedy zamieszkała z Ivanem, jego chrześniak raczej go nie odwiedzał, a już na pewno nie sprowadzał gości.
– Jaki słodziak! Mogę pogłaskać? – Veronica schyliła się w stronę Mozarta, otrzymawszy zgodę od jego właścicielki i uśmiechnęła się szeroko, gładząc sierść puszystej kulki. – Jest cudny. Jak się wabi?
– Mozart. – Oczy Vedy wędrowały po gościach, kiedy próbowała zrozumieć, co tak właściwie tutaj robią.
– Klasycznie, podoba mi się. – Panna Serratos uniosła głowę i uśmiechnęła się w stronę Balmacedy swoimi białymi zębami.
– Padła mi drukarka, chciałem skorzystać z komputera Ivana, żeby wydrukować wypracowanie Elli na włoski – wyjaśnił Castellano tak lekkim tonem, że ciężko było się dopatrzyć kłamstwa. No cóż, uczył się od najlepszych. – Gdzie jest Ivan?
– Tutaj. – Veda wskazała palcem na rozjuszonego szeryfa, który wparował drzwiami wejściowymi, mijając ich jak huragan i przeklinając pod nosem.
Podszedł do komody i zaczął przeszukiwać szuflady, szukając czegoś w pośpiechu.
– Hej, Ivan, Felix chce skorzystać z twojej drukarki – poinformowała szeryfa nastolatka, przyglądając się jak Mozart łasi się do Veronici.
– Co? – Molina podniósł nieprzytomny wzrok na Vedę i dopiero wtedy zobaczył chrześniaka i jego przyjaciółkę. – Pożyczaj, co chcesz, nie mam na to czasu. Wiedziałeś, że twoja matka kandyduje do rady? – zapytał ze złością Felixa, jakby miał mu za złe, że go nie uprzedził.
– A skąd mam wiedzieć? Przecież z nią nie gadam.
– Masz szczęście. A ty… – Ivan oderwał się od poszukiwań i palcem wskazującym wskazał na pannę Serratos, która wyprostowała się jak struna, martwiąc się, że zrobiła coś złego. – Twój brat to idiota.
– Często to słyszę – przyznała, kiwając głową, ale nie ośmieliła się uśmiechnąć. Ivan był w amoku i lepiej go nie prowokować.
– Kandyduje do rady.
– Coś ci się pomyliło, Ivan. Theo na purpurowym krześle? To śmieszne. – Tym razem lekki grymas pojawił się na ustach dziewczyny, ale uniesione brwi Ivana świadczyły o tym, że wcale się nie zgrywał. – Nic o tym nie wiedziałam, naprawdę! – Uniosła ręce, przysięgając, że kompletnie nie miała z tym nic wspólnego.
– Wierzę ci. Nie wiem, jak to możliwe, że jesteście rodzeństwem. Jego mam ochotę udusić, a ty jesteś przy nim jak anioł. – Ivan westchnął, załamując ręce. Zabrał jakieś papiery i wyszedł, po drodze czochrając włosy Vedzie i Veronice.
Felix wślizgnął się do sypialni Ivana i odpalił jego komputer i drukarkę. Miał ułożoną całą wymówkę, ale Moliny nawet nie interesowały jego motywy. Łatwiej już być nie mogło. Usiadł na krześle przy stoliku, który służył za biurko i podstawił drugie Veronice.
– Twój brat w radzie? To się porobiło – zagadnął, czekając aż system nie uruchomi.
– Theo ostatnio dziwnie się zachowuje – przyznała, ściszając głos do szeptu. Byli w pomieszczeniu sami, bo Veda wróciła do swojego pokoju, by czytać książkę od Jordana, ale i tak czuła, że lepiej nie mówić za głośno. – Wraca późno do domu albo wcale. Znika na całe noce, nie wiem dokąd. Twierdzi, że chodzi do baru, ale pytałam Valentiny i ona mówi, że Theo rzadko odwiedza El Gato Negro.
– Może chodzi do El Paraiso? – podsunął Felix zaintrygowany działaniem młodego Serratosa.
– Wątpię. Hazard to nie jego klimaty. – Veronica głową wskazała na ekran komputera, który pokazywał okno do logowania. – I co teraz? Nie znamy hasła.
– Mów za siebie. – Castellano zachichotał złowieszczo i wklepał hasło.
– „Ivangrozny666”? – Panna Serratos z trudem powstrzymała się od śmiechu. – Skąd ten pomysł?
– Ivan i technologia nie idą razem w parze. To prosty facet, ma to samo hasło od lat. Włamywaliśmy mu się czasem na konto z Jordanem i czytaliśmy jego wiadomości z portali randkowych. – Felix parsknął śmiechem na wspomnienie starych czasów. – Albo dzwoniliśmy do niego i robiliśmy mu kawały, udając jakieś wielbicielki. Jordan zawsze potrafił tak zmienić głos, że Ivan za każdym razem się nabierał.
– Pamiętam, był okres kiedy chcieliście podkładać głosy do bajek.
– Tak, mieliśmy fazę na dubbing. Pożyczałem od dziadka dyktafon i nagrywaliśmy się, naśladując znanych ludzi. – Castellano rozmarzył się, ale po chwili przypomniał sobie, że tamte czasy minęły bezpowrotnie. – W każdym razie, dobrze, że Ivan jest prosty jak konstrukcja cepa. – Podłączył pendrive z wypracowaniem Elli, żeby mieć w razie czego podkładkę, gdyby do sypialni zajrzała Veda lub Elena. – Teraz czas na magię.
– Ivan ma dostęp do monitoringu ze swojego prywatnego komputera?
– Każdy policjant ma unikatowy numer ID i loguje się do systemu. Szeryf ma różne dostępy i kontakty. Nikt nie kwestionuje tego, co sprawdza. Zobacz. – Zalogował się do kolejnego systemu tymi samymi danymi i wyszukał mapę monitoringu miasteczka. – On to wszystko zna na pamięć, wie, gdzie są ustawione kamery i co mogą zarejestrować. Nasza kafejka internetowa jest w centrum. O tutaj. – Castellano przybliżył mapę i odszukał odpowiednie kamery.
– To może zająć wiele godzin, Felix. Ivan może zaraz wrócić – zwróciła mu uwagę Veronica, a on musiał się z nią zgodzić. Zawęził poszukiwania z czasu, kiedy ostatni wpis na instagramie został dodany przez zboczeńca. – Tu jest pełno dzieciaków.
– Właśnie widzę. Ta kamera nie jest dokładna. – Przygryzł wargę, czując, że jego plan idealny wcale nie był tak idealny. – Przydałby się obraz z tych kamer zamontowanych w lokalu. Tutaj musimy poprosić o pozwolenie właściciela.
– To by było zbyt piękne, by było prawdziwe. – Veronica westchnęła, a po chwili oboje usłyszeli dziwny dźwięk i podskoczyli w swoich miejscach, łapiąc się za serca. – Przestraszyłam się! Co to było?
– To tylko mail. – Castellano uśmiechnął się, oddychając z ulgą. Robili coś złego i mieli wyrzuty sumienia, stąd ta drażliwość. System wyświetlił podgląd wiadomości e–mail w prawym dolnym rogu ekranu i nie sposób było nie być zaciekawionym. Otworzył program do obsługi poczty elektronicznej, na którym Ivan był automatycznie zalogowany.
– Felix, nie powinniśmy… – Na gładkich policzkach Veronici pojawił się lekki rumieniec wstydu. – To poczta szeryfa.
– Ivan ma subkonto w banku, które niedługo zostanie zamknięte. – Chłopak nie słuchał już głosu rozsądku, którym starała się w tej sytuacji być panna Serratos. – Popatrz. Za kilka miesięcy wygasa ważność i pytają go, co chce zrobić z pozostałymi środkami. – Przewinął historię wiadomości i dokopał się do więcej szczegółów. – Co miesiąc przelewana jest ta sama kwota na jedno i to samo konto. Co miesiąc przez ostatnie… prawie osiemnaście lat.
– Felix, to nie nasza sprawa. – Veronica z trudem potrafiła ukryć zaciekawienie. – Wyłączmy to, nie róbmy sobie problemów.
– Komu Ivan przelewa regularnie kasę? I dlaczego konto niedługo wygasa?
– Nie wiem, może alimenty dla ojca. Podobno Antonio Molina jest dosyć roszczeniowy – podsunęła, bo trochę udzielił jej się detektywistyczny nastrój przyjaciela.
– Niemożliwe, kiedy zaczął robić przelewy, Claudia Molina jeszcze żyła, a ona nie brałaby pieniędzy od syna. – Felix ponownie zagryzł dolną wargę prawie do krwi. Ta sprawa go nurtowała.
– Proszę cię, zostawmy to. Sprawdzimy ten monitoring w kafejce internetowej.
– Dobra, masz rację. Nie chcę robić sobie problemów. – Chłopak z wielkim trudem zmusił się do tego, by zatrzeć po sobie ślady. Zaznaczył mail jako nieprzeczytany i wyczyścił historię wyszukiwania. Wypracowanie Elli wydrukowało się po chwili z drukarki i mogli zakończyć tę farsę. Ale Felix był już tak wyczulony, że wszystko na komputerze szeryfa wydawało mu się podejrzane. Szczególnie folder, który według systemu był najczęściej odwiedzany przez użytkownika. Folder o nazwie „Castellano”.
– Po co Ivanowi folder z twoim nazwiskiem? – Teraz nawet panna Serratos wydawała się być zaniepokojona. – Może to jakieś zdjęcia rodzinne?
– Widziałaś kiedyś, żeby Ivan pozował do zdjęć albo je kolekcjonował w albumach? – Felix tym razem nie czekał na pozwolenie. Uznał, że jego nazwisko jest przyzwoleniem, by mógł zajrzeć do środka, a tam znalazł kilka plików dźwiękowych. – Nagrywa nas.
– Co? – Veronica nie mogła uwierzyć. Przysiadła się z powrotem do komputera i pochyliła się koło Felixa, by mogli podzielić się słuchawkami i odsłuchać zawartość plików.
Jesteś pewien, Dante? – Na nagraniu wyraźnie było słychać głos Basty’ego. Felix spiął się cały i Veronica musiała położyć mu rękę na ramieniu, żeby go trochę uspokoić. – Są niespokojni i wcale im się nie dziwię. Też nie chciałbym, żeby mój szef bawił się w politykę zamiast wykonywać swoją pracę. Ale o czym ja mówię? Moim szefem jest Ivan Molina. – Nastąpiła chwila ciszy i można sobie było wyobrazić, że Sebastian rozmawiała z kimś przez telefon i nasłuchuje z drugiej strony słuchawki. – Dzisiaj wieczorem grają w pokera w El Paraiso? I myślisz, że Lalo będzie chciał uspokoić nastroje? Marne szanse. Ale dobrze wiedzieć, że jest wierny Joaquinowi. Inni jednak są odmiennego zdania. Wydaje im się, że Lalo zdradził i wykończył El Panterę? W normalnych okolicznościach byłaby to dobra informacja, ale teraz mogą się pozabijać. A jeśli odkryją, że mają w swoich szeregach szpiega… Bądź ostrożny. Dawaj mi znać na bieżąco. Na razie.
– To nowe nagranie? – Veronica wpatrzyła się w nazwę pliku, próbując to jakoś usprawiedliwić, ale nie znajdowała odpowiednich słów.
– Nie. To nagrano na krótko przed strzelaniną w El Paraiso. W tę noc kiedy aresztowano Jonasa Altamirę. – Felix cały się trząsł. W tej chwili mało interesowała go treść nagrania. Bardziej chodziło o to, że szeryf podłożył jego ojcu podsłuch i zdradził zaufanie jego rodziny. Poczuł odrazę do Moliny.
– Felix, na pewno musiało być jakieś wytłumaczenie… – Słowa Veronici zostały przerwane pukaniem do drzwi.
Castellano szybko pozamykał wszystko i wziął wypracowanie Elli. Elena Balmaceda niczego nie podejrzewała, z uśmiechem spoglądając na gości i pytając, czy zostaną na obiedzie.
– Nie mogę, mam trening pływacki – odparł brunet, siląc się na blady uśmiech. Dobrze, że Ivana nie było, bo czuł, że mógłby stracić nad sobą panowanie.
– Ja również muszę lecieć, pani Balmaceda. Trening siatkówki – uśmiechnęła się i razem z Felixem udali się do drzwi. – Cześć, Veda! Cześć, Mozart! – Psiak otrzymał jeszcze porcję pieszczot, zanim zamknęli za sobą drzwi. – Nie podejmuj żadnych decyzji pochopnie, Fel. Pogadaj z tatą, Basty będzie wiedział, co zrobić.
– Problem w tym, Vero, że coś mi podpowiada, że on o tym doskonale wie i na to pozwala.

***

Felix miał lekkie wyrzuty sumienia. Miał wrażenie, że zaproszenie Veronici na bal nie było do końca fair w stosunku do Jordana. Marcusem się nie martwił, wiedział, że przyjaciel idzie na imprezę z kimś innym, ale Guzman miał dziwną minę, kiedy zobaczył Felixa i Veronicę tamtego dnia, kiedy wracali ze wspólnego joggingu. Co prawda Castellano zaproponował dziewczynie, żeby poszli razem na bal bożonarodzeniowy tylko jako przyjaciele, co miało być doskonałą przykrywką, by znaleźć zboczeńca z instagrama, a przynajmniej ruszyć śledztwo w dobrym kierunku, ale i tak czuł, że to zdrada niepisanej przyjacielskiej umowy. Poczuł, że musi mu to wytłumaczyć.
– Hej, nie mieliśmy okazji pogadać – zaczął, kiedy złapał go w szatni przed treningiem pływackim. Większość chłopaków już przebrała się w kąpielówki i była na pływalni, ale oni dopiero przyszli. Wiedział, że Guzman musiał słyszeć ich rozmowę na ostatniej próbie do musicalu i już na pewno wiedział o balu. – Zaprosiłem Veronicę na bal po przyjacielsku. Ona inaczej nie mogłaby iść, a w ich szkole w San Nicolas odwołali imprezę ze względu na śmierć pani Angelici. Jeśli chcesz, odwołam to.
– Niby dlaczego? – Jordan nie podniósł wzroku, skupił się na wkładaniu swojej pianki surfingowej do pływania. Felix nerwowo podrapał się za uchem.
– No wiesz, gdybyś chciał zaprosić Veronicę…
– Bez obrazy, Felix, ale w nosie mam, z kim idziesz na bal. – Jordi poczuł się poirytowany, nie rozumiał po co były kumpel wciąż do tego wracał. – Idź i baw się dobrze. Ja i tak się nie wybieram.
– Na pewno? Bo jeśli byś chciał…
– Felix, już ci mówiłem, nie przyjaźnimy się przecież. Nie jesteś mi nic winien.
– To ostre słowa. – Castellano zacisnął dłonie na swojej torbie sportowej i wepchnął ją do szafki z lekką złością. On się martwił, by nie sprawić byłemu kumplowi przykrości, a tymczasem on miał go gdzieś.
– Widzisz to, Felix? – Jordan wyciągnął ze swojej torby ciężki podręcznik do medycyny z zakresu torakochirurgii. – Szukałem tej książki wszędzie, byłem w Monterrey i w San Nicolas, nigdzie jej nie było. Znalazła ją dla mnie twoja siostra w mieszkaniu ojca swojego chłoptasia. Mam ponad tysiąc stron do przeczytania i dojścia do tego, co zabiło panią Angelicę. A to wszystko między treningami pływackimi i piłki nożnej, do tego staż u Osvalda i głupia kara w przychodni dla potrzebujących, korki z biologii, których udzielam Del Bosque i mnóstwo innych zajęć, że o nauce na podstawowe przedmioty nie wspomnę... Nie wiem, kiedy będę miał czas, żeby jeść i spać, więc odpowiadając na twoje pytanie – nie, nie chcę iść na bal i nie mam nawet czasu zastanawiać się, z kim idziesz ty. Jasne? – Zatrzasnął swoją szafkę i odszedł, pozostawiając go samego.
– Twój chłopak dał ci kosza? – Ignacio Fernandez wszedł so szatni, chichocząc na widok bladej miny Castellano. Słyszał ich wymianę zdań i miał niezłą uciechę. – Macie problem w swoim związku?
– Dlaczego zawsze sprowadzasz wszystko do żartów z homoseksualizmu? – Felix nie był ani trochę urażony. Wiedział, dlaczego Nacho to robi, nie miał siły się na niego złościć. – Nie dziwi mnie to. Ty nie wiesz, co to znaczy przyjaźń. Nie miałeś nigdy prawdziwego przyjaciela, dla którego zrobiłbyś wszystko. Możesz sobie żartować, nie rusza mnie to ani trochę, ale jest mi ciebie żal, bo zaczynam sądzić, że ty nigdy się nie zmienisz. I to jest w tym wszystkim najsmutniejsze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:59:40 27-03-24    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 177 cz. 1
LIDIA/JOAQUIN/ANITA/VALENTINA/ARIEL/QUEN/JORDAN/FABIAN


Lidia wykorzystała okazję wspólnej pracy w przychodni dla potrzebujących, by przyglądać się nowemu koledze. Daniel i Quen, który za plecami nadal nazywał go beksą, zdawali się znaleźć w końcu wspólny język. Mengoni był grzeczny i taktowny, do pacjentów zwracał się zawsze bardzo uprzejmie, ale nie dało się ukryć, że z medycyną mu nie po drodze. Wyglądało na to, że jego matka przygotowywała go już na przejęcie rodzinnej firmy, a praktyki w poradni były doskonałą okazją. Lidia nie miała jasno określonego celu, co chciałaby robić po szkole, ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że praca w DetraChemie i jej nie chodziła po głowie. Interesowała się farmacją, znała się na lekach. Kiedy jej mama zachorowała, dużo chodziły po lekarzach i szukały ratunku, gdzie tylko mogły, więc naturalnie Montes trochę się dokształciła mimo młodego wieku. Wiedziała, że Marlena Mengoni jest wielką szychą w branży i podziwiała ją za to. Jednocześnie jednak zastanawiała się cały czas nad motywami rodziny Mazzarello. Pani prezes kandydowała do rady miasta i pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że włoska familia nigdy specjalnie nie była zainteresowana polityką. Według tego co mówił jej Felix wyglądało na to, że stary Marcelo Mazzarello był przedsiębiorcą – założył sieć włoskich lodziarni, miał nawet filie w innych stanach, a nawet w Texasie. Zamknął interes jakoś w 2009 roku, ale Lidia nie wiedziała, co było tego przyczyną. Podejrzewała, że to trochę tak jak z każdym biznesem – w końcu dobra passa się kończy, nastaje kryzys, gospodarka leci na łeb, na szyję. Marlena jednak nie kontynuowała rodzinnej tradycji, wybiła się dzięki swoim własnym umiejętnościom. DetraChem był największym producentem leków w stanie Nuevo Leon, a jakiś czas temu rozwinął działalność również o chemię gospodarczą. Praca w takiej korporacji dla kogoś takiego jak Lidia byłaby niezwykłym wyzwaniem, ale też poniekąd spełnieniem marzeń. Jeszcze parę miesięcy temu nawet przez myśl by jej nie przeszło, że będzie szła na bal bożonarodzeniowy z synem swojej guru, ani że praca tam będzie dla niej w zasięgu ręki. Teraz, od kiedy poznała Conrada, zdawało jej się, że świat stoi przed nią otworem i może zrobić wiele dobrego.
– O czym tak myślisz? – Daniel wyrwał ją z rozmyślań, kładąc na blacie jej biurka w recepcji kartonik mleka czekoladowego z automatu.
Byli sami. W przychodni był spokój, Quen musiał lecieć na trening szermierki, Jordan przychodził jak mu pasowało, żeby odbębnić godziny za karę, a po pacjentach nie było śladu. Zwykle większy ruch panował z rana.
– O twojej mamie – odpowiedziała zgodnie z prawdą, a on podrapał się po głowie.
– Wow, nie sądziłem, że kiedyś będę zazdrosny o mamę.
– Ona kandyduje do rady miasta. – Lidia zignorowała jego słowa, jakby w ogóle nie zastanowiła się nad ich znaczeniem i przeszła do rzeczy. – Wydaje się bardzo zaangażowana w życie społeczne.
– Tak sądzę, stara się pomagać jak może. Wydaje jej się, że może pomóc miasteczku. – Daniel wbił słomkę w swój napój i pociągnął kilka łyków. – Lubisz moją mamę, co? Masz logo DetraChemu na zeszycie od chemii.
– Rozdawali naklejki na targach kariery. – Montes zaśmiała się, spoglądając na swój zeszyt leżący obok. Mieli umowę – ona udziela mu korków z chemii, on jej z włoskiego. Jako że w przychodni niewiele się działo, wykorzystywali wolne chwile na naukę. – Twoja mama udziela się w kościele, prawda? Zauważyłam, że zna się z księdzem Arielem.
– Tak, nasza rodzina jest bardzo religijna. Ksiądz Ariel wydaje się w porządku. Na pewno lepszy niż ojciec Horacio. – Mengoni skrzywił się na wspomnienie dawnego proboszcza i nie uszło to uwadze Lidii. – Horacio bywał u nas często na obiedzie. Powiedzmy, że nie jestem wielkim fanem.
Lidia miała wielką ochotę zapytać, co takiego Daniel mógł widzieć lub słyszeć na rodzinnych obiadkach, że spowodowało to u niego taką reakcję. Czuła jednak, że byłby to z jej strony wielki nietakt, więc skupili się na nauce. Postanowiła, że nie będzie już męczyła Felixa ze swoim włoskim. Już i tak sporo jej pomagał, a sam też miał mnóstwo nauki. Daniel zdawał się być dobrym korepetytorem, bo znał ten język od podszewki – urodził się w Meksyku, ale oboje rodzice pochodzili z tradycyjnych włoskich rodzin i po włosku mówiło się u niego w domu jeszcze kiedy był w kołysce. Montes nie czuła więc, że go wykorzystuje, bo pomoc jej nie była dla niego specjalnym wysiłkiem.
– Co oznacza „M”? – zapytała na widok naklejki na zeszycie. – Daniel M. Mengoni?
– Nie powiem, bo będziesz się śmiała. – Chłopak pokręcił głową, wystukując jakiś bliżej nieokreślony rytm ołówkiem o zeszyt. Spojrzała na niego takim wzrokiem, że nie mógł długo trwać w swoim postanowieniu. – Moje drugie imię. Michelangelo.
– Michelangelo? Jak ten malarz?
– Jak Michał Anioł Buonarroti. To wcale nie jest śmieszne, to mój największy kompleks. Dzieci w szkole są okropne. – Daniel sam się uśmiechnął, a Lidia nie mogła już dłużej wstrzymywać parsknięcia śmiechem. – W porządku, śmiej się dalej, Galadrielo.
Przestała się śmiać dopiero po jego słowach. Zamarła na krześle i wpatrywała się w niego, jakby doznała jakiegoś objawienia.
– Skąd znasz moje drugie imię? – Była pewna, że nigdy nie wspomniała o tym w żadnej rozmowie. Sama się wstydziła swojego imienia i nie rozpowiadała tego wszem wobec.
– To jakaś tajemnica? – Zmieszał się, przygryzając niepewnie dolną wargę. Czuł, że popełnił wielką gafę.
– Nie, ale… po prostu o tym nie mówię.
– Twoje pełne imię jest wypisane na twojej książce od chemii, podpisałaś ją – wyjaśnił, wskazując na podręcznik.
– Ach, tak, rzeczywiście. – Lidia uderzyła się otwartą dłonią w czoło, reflektując, że przecież tak było w istocie.
Wrócili do nauki, ale ona bacznie przyglądała się Danielowi z ukrycia. Nikt nie znał jej drugiego imienia. Nikt oprócz Łucznika Światła.

***

Victoria myślała, że majaczy, kiedy zobaczyła imię szefa Templariuszy na wyświetlaczu swojego telefonu drugi raz z rzędu.
– Stęskniłeś się już? – zapytała i pozwoliła się sobie nacieszyć jego zirytowanym westchnieniem po drugiej stronie słuchawki. – Chcesz mnie prosić o rady w sprawie inwestycji pieniędzy, które odebrałeś od Jose?
– Umów mnie z Łucznikiem Światła. – To zapewne miała być prośba, ale w jego ustach zabrzmiało jak żądanie. Joaquin Villanueva nie przywykł o nic prosić. Kiedy pani Reverte przez dłuższą chwilę milczała, rozwinął myśl: – Daj spokój, wiem, że musisz go mieć na szybkim wybieraniu. Ta akcja na ślubie Nico Barosso to wasza wspólna ustawka. Potrzebuję się z nim zobaczyć.
– Dlaczego prosisz o kontakt mnie?
– Bo poza tobą znam tylko dwie inne osoby, które odwiedził ze strzałą, a za nimi raczej nie przepada. – Villanueva nerwowo zaczął stukać paznokciem w obudowę telefonu i jego rozmówczyni doskonale wyczuła zniecierpliwienie. – Powiedz mu, żeby przyszedł o północy na cmentarz, tę starą część po stronie Valle de Sombras. Tam się spotkamy.
Zastępczyni burmistrza nie oponowała. Joaquin zrobił jej przysługę, więc oddała mu ją i skontaktowała się z Łucznikiem za pomocą telefonu na kartę, który od niej otrzymał. Cmentarz parafialny rozciągał się pomiędzy dwoma miasteczkami i wyglądał naprawdę upiornie. W starej jego części tylko nieliczne światełka na grobach dawały lekką poświatę. Dzwon z kościoła zadudnił, wybijając godzinę dwunastą w nocy. Villanueva pomyślał, że El Arquero przyjdzie chociażby tylko z ciekawości, więc nie obawiał się. Ten jednak się spóźniał i szef kartelu zaczął się niecierpliwić. Przeklął na głos, pukając w tarczę drogiego zegarka.
– Co za język.
Joaquin podniósł wzrok, słysząc wreszcie zmodulowany głos zamaskowanego strzelca. Ubrany na czarno siedział na dachu jednej ze starych krypt.
– Cały czas mnie obserwowałeś?
– Byłem ciekaw. Chciałem cię sprawdzić. Czego chcesz? Nie mam całej nocy. – Łucznik zerknął na zegarek na swoim lewym nadgarstku od niechcenia. Villanueva był pewien, że tylko się zgrywa, po prostu nie miał ochoty z nim rozmawiać.
– Dlaczego odpowiedziałeś na wezwanie, kiedy poprosiła cię Victoria Diaz? Kiedy Hugo Delgado przekazał ci ode mnie wiadomość, powiedziałeś, że nie układasz się z przestępcami. – Mężczyzna przestąpił kilka kroków, podpierając się o lasce i wytężył wzrok. Nie miał swoich okularów przeciwsłonecznych, ale czuł się tak, jakby był ślepy. Musiał mocno wpatrzyć się w dal, a i tak widział tylko zarys sylwetki swojego rozmówcy.
– To zwykła uprzejmość wobec pani burmistrz. Nie wysyłaj więcej swoich wiernych piesków, żeby mnie znaleźli, nie będę z nimi gadać.
– Hugo nie jest moim wiernym pieskiem.
– Dziwne, skoro wystarczyło tylko jedno twoje słowo i już pędził do mnie przekazać wiadomość. Powtórzę ci to, co powiedziałem jemu: nie zamierzam z tobą współpracować, wybij to sobie z głowy. To że nie dostałeś jeszcze ode mnie strzały, jest tylko kwestią czasu.
– Dostałem. – Templariusz uśmiechnął się pod nosem. – Pod El Paraiso, nie pamiętasz? Zraniłeś mnie nawet w policzek. Trochę piekło. – Mężczyzna potarł mimo woli swój policzek, na którym nadal widniał niewielki ślad bo zadraśnięciu strzałą. – Drzwi do baru były do wymiany, nikt nie mógł wyciągnąć twojej strzały.
– Nie pochlebiaj sobie, to była wiadomość do Templariuszy, nie do ciebie personalnie. Na ciebie nie mam nic konkretnego. Nie mogę cię ścigać za to, że ludzie są na tyle głupi, by brać twój towar. Ale znajdę coś, możesz być pewien. – Łucznik przekrzywił głowę lekko w bok i wyglądało na to, że uważnie obserwuje szefa Templariuszy.
– Nadal uważam, że stworzylibyśmy zgrany duet – zaczął Villanueva po chwili. Zwykle był wygadany, ale El Arquero de Luz tak go intrygował, że zapominał języka w gębie. – Ja też chcę dorwać Fernanda Barosso, więc moglibyśmy sobie nawzajem pomóc.
– Skąd pomysł, że chcę dorwać burmistrza?
– Węszysz wokół niego, to jasne jak słońce. Scena na pogrzebie pułkownika też była dosyć wymowna. Tak, tak, wiem, że to nie byłeś ty – to było zbyt niechlujne. – Joaquin uprzedził ewentualną reakcję obronną rozmówcy, ale Łucznik ku jego zdziwieniu milczał i nawet nie zamierzał zaprzeczać, że to on strzelał na cmentarzu. Jeszcze bardziej go to zaciekawiło. – W każdym razie, gdybyś zmienił zdanie, możemy sobie nawzajem pomóc. Ale dziś w nocy przyszedłem z innego powodu.
Łucznik patrzył z dachu krypty, jak Joaquin Villanueva zamaszystym gestem rzuca coś do jej stóp. Ciemna torba pełna pieniędzy rzuciła się w oczy, kiedy padł na nią snop światła z jednego ze zniczy na grobie.
– Mówią, że jesteś jak Robin Hood z Pueblo de Luz, że odbierasz bogatym i dajesz biednym. Więc zrób z tym użytek.
Villanueva wskazał palcem na gotówkę, którą wręczyła mu Victoria, a Łucznik zeskoczył zwinnie jak kot i ukląkł przy torbie, dziwiąc się jej zawartości.
– Nie jestem Robin Hoodem, nie wiem skąd ten pomysł.
– Stąd, że po kradzieży na El Tesoro niezła sumka zasiliła konto szpitala dziecięcego w Monterrey. Wszystkie pieniądze, które ukradłeś z licytacji poszły na szczytny cel. Wiedziałeś, że jeśli Horacio położy na nich łapska, to dzieciaki z sierocińca nic z tego nie dostaną, więc wziąłeś sprawy w swoje ręce. Sam jestem dzieckiem ulicy, więc doceniam takie gesty.
– Wdzięczność od Joaquina Villanuevy? Czuję się zaszczycony. – Łucznik ledwo dotknął torby w swoich czarnych rękawiczkach, jakby brzydził się tej gotówki. Szef kartelu wyczuł jego zawahanie.
– To nie jest kasa kartelu, spokojnie. Odebrałem dług. Cóż, właściwie Victoria to zrobiła. To kasa Jose Balmacedy. Zgodzisz się chyba, że lepiej posłuży potrzebującym niż temu zboczeńcowi?
– To forsa Balmacedy? On jest spłukany. – Łucznik nie był przekonany co do słów Joaquina. Wstał z pozycji kucającej i gapił się niepewnie na drugiego mężczyznę.
– Każdy zwyrodnialec ma swoje sposoby. Wolisz, żebym oddał je jemu, żeby mógł kręcić swoje amatorskie filmy z pornografią dziecięcą?
– Słucham? – El Arquero wbiło w ziemię. Był w szoku, a jego dłonie momentalnie zacisnęły się w pięści.
– Balmaceda ma jakieś zboczone hobby, nie pytaj mnie o to. Ale myślę, że przyznasz mi rację i te pieniążki lepiej posłużą potrzebującym dzieciakom.
– Dlaczego sam ich nie rozdasz?
– Nie pasuje to do mojego wizerunku. – Villanueva poprawił klapy drogiej marynarki, a Łucznik, ku jego zdziwieniu, prychnął kpiącym śmiechem.
– W porządku. Ale ja tego nie zrobię, a przynajmniej nie w jednym rzucie. Policja bada każdą anonimową darowiznę powyżej stu tysięcy, a tutaj jest tego dużo więcej. – El Arquero założył ręce na piersi i zastanowił się na głos.
– Dobrze znasz procedury jak na człowieka, który tak często je łamie.
Szef kartelu przypatrywał się, jak El Arquero pochyla się ponownie nad torbą i wyciąga z niej kilka kostek z banknotami. Wydawał się myśleć na zwiększonych obrotach.
– Przytułek dla samotnych matek w Monterrey potrzebuje nowego pieca i paru innych rzeczy. Powinno wystarczyć – mruknął sam do siebie. – Chyba miałeś na myśli konkretny cel, co?
– Nie obchodzi mnie, co zrobisz z większością tej kasy. Wziąłem dla siebie tyle, ile potrzebowałem na kampanię. – Joaquin podrapał się palcem po nosie, jakby zastanawiał się, czy może powiedzieć to na głos. Wiedział, że musi, bo skąd inaczej Łucznik ma wiedzieć, o co mu w ogóle chodziło. – Rozdaj tam, gdzie jest to konieczne, ale odpowiednią kwotę daj oddziałowi dziecięcemu naszej kliniki w Valle de Sombras. Jest tam chłopiec, który potrzebuje przeszczepu nerki.
– Za tę kasę można kupić nerkę na czarnym rynku, wiesz o tym?
– Wiem, ale nie jestem potworem, nie pozwalam na cięcie dzieciaków na organy. Chłopiec musi mieć dializy do czasu aż nie pojawi się dawca, ale ze względu na sytuację rodzinną lekarze nie zezwalają na domowe zabiegi. Daj trochę kasy rodzinie Pereirów.
– Nie chcesz sam być hojnym darczyńcą? W oczach wyborców na pewno byś zyskał. – Łucznik z zaciekawieniem słuchał Villanuevy. Wydawało mu się, że to jakiś inny człowiek.
– Ludzie i tak na mnie zagłosują, bo potrzebują zmian, a ja nie lubię robić rzeczy pod publiczkę, za dużo z tym roboty. Poza tym Chicle wciąż mi pieje hymny pochwalne pod twoim adresem, chyba się w tobie zakochał po tym, jak uratowałeś mu życie w El Paraiso podczas strzelaniny. Więc weź te cholerne pieniądze i uratuj jego brata, dobra?
Łucznik wahał się przez chwilę, a Joaquin miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nie często towarzyszyło mu to uczucie. W końcu El Arquero pokiwał głową i poinformował, że rozdysponuje pieniędzmi i odda je tym organizacjom w okolicy, które najbardziej skorzystają.
– Villanueva! – zawołał jeszcze, zanim Joaquin opuścił cmentarz. – Nie myśl sobie, że jesteśmy sprzymierzeńcami. Ja działam solo, a prędzej zaprzedam duszę diabłu niż poproszę cię o pomoc.
– Szkoda, bo wygląda na to, że jestem twoim dłużnikiem, a ja zawsze spłacam swoje długi. Gdybyś zmienił zdanie, wiesz gdzie mnie szukać.

***

Ciche pukanie do drzwi sprawiło, że Jorge z nadzieją zerknął w tamtą stronę, sądząc, że to lekarz z jego wypisem. Zdziwił się ogromnie na widok znajomej twarzy. Pierwszy raz widział księdza Ariela poza szkołą czy kościołem.
– Czy to już? Ostatnie namaszczenie? – zapytał z trwogą, a Ariel uznał to za pozwolenie na wejście i wkroczył do środka, zahaczając palce o szlufki dżinsów. – Co księdza tu sprowadza? Ma mnie ksiądz wyspowiadać, wypędzić demony?
– Nie jestem egzorcystą, Jorge. Choć nie powiem, zawsze mnie to fascynowało. – Bezauri spróbował się uśmiechnąć, a kiedy jego żarcik nie odniósł rezultatu, postanowił się wytłumaczyć: – Przychodzę tu czasem odwiedzić chorych, a dzieciaki zawsze miło zobaczyć. Widziałem znajome nazwisko na drzwiach, więc pomyślałem, że wpadnę. Mogę wyjść, jeśli chcesz.
– W porządku, ale niech ksiądz nie ściemnia. – Jorge ze zrezygnowaniem opadł na łóżko. – Słyszał ksiądz w szkole o moim „ataku”, prawda?
– Nie ma się czego wstydzić, Jorge.
– Jest. Wszyscy będą gadać.
– Nie będą, dyrektor o to zadbał. Mogę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś?
– Problem w tym, że nie wiedziałem, że zrobiłem coś złego. To zwykła pomyłka, ktoś mi podmienił leki. To miał być tylko Adderall.
– Hmmm. – Ariel pokiwał głową, dając uczniowi kredyt zaufania. – Nie zwróciłeś uwagi na napis na pigułce?
– Co proszę?
Patrzył w niemym szoku, jak ksiądz oparty o szafkę pod ścianą sięga do kieszeni i wyciąga fiolkę z lekami. Wysypał kilka pigułek na dłoń, po czym jedną uniósł pod światło.
– Na moich jest nazwa handlowa. Na twoich raczej jej nie było.
– Bierze ksiądz Adderall? Ale… ksiądz jest taki spokojny. – Jorge zmarszczył brwi, a młody kapłan poczuł ochotę, by się roześmiać.
– Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Jestem tylko człowiekiem, Jorge. – Bezauri pokiwał głową, jakby chciał mu zasygnalizować, że nie ma się czego wstydzić. – W twoim wieku robiłem różne głupoty, z których nie jestem dumny, ale to część młodości. Ważne, żeby wyciągać z błędów odpowiednie wnioski. Te narkotyki… kto ci je dał?
– Nie mogę powiedzieć.
– Jorge, szkoła w końcu się tego dowie. Podejrzewam, że już mają tropy. Może nie warto kryć tej osoby.
– Ksiądz nie rozumie. Gdybym wsypał, byłbym skończony.
– Ale możesz komuś uratować życie. – Ariel zaskoczył go tym stwierdzeniem. – Ja czasami żałuję, że myślałem podobnie jak ty, że chciałem kogoś ochronić, a przez to sam ucierpiałem. Czasami lepiej jest powiedzieć prawdę. Oderwanie plastra boli krócej niż wyrzuty sumienia z powodu tego, że się coś zataiło.
– Co ksiądz przeskrobał? – Młody Ochoa zamienił się w słuch, choć nie spodziewał się, że Ariel się przed nim otworzy. Zdziwił się jednak, kiedy mężczyzna schował leki do kieszeni i spojrzał w dal, jakby przypominał sobie stare dzieje. Był młody, więc jego nastoletnie lata nie były przecież tak dawno.
– Popadłem w złe towarzystwo. – Bezauri oświadczył, jakby to była najlepsza odpowiedź na jego pytanie. – Wychowałem się w stolicy, w dzielnicy Tepito. Mówi ci to coś?
– Niespecjalnie.
– Więc wyobraź sobie zużyte strzykawki leżące niemal na każdym kroku.
– Brał ksiądz heroinę?
– Boże Broń! – Ariel szybko pokręcił głową, jakby sam pomysł go przerażał. – Ale wojny karteli były tam na porządku dziennym. Dzieciaki w moim wieku próbowały dorobić, wielu wchodziło w to towarzystwo. A ja byłem młody, głupi i lubiłem ryzyko. Z perspektywy czasu widzę jak bardzo byłem nieodpowiedzialny i jak wielu problemów nastręczałem ojcu. – Bezauri westchnął na wspomnienie swojego ojca i kontynuował: – Mój ojciec jest lekarzem. Pracował wtedy głównie pro bono, bo potrzebujących było tyle, że ciężko było zliczyć, a nie każdy miał dobre ubezpieczenie. Naturalnie wszedłem w to złe towarzystwo, bo cały czas byłem nim otoczony. Pojechaliśmy kiedyś na wycieczkę, chłopak za kierownicą był tak zmęczony, że zasnął. Dopiero później się dowiedziałem, że brał coś przed jazdą. Potrącił dziewczynę.
– O kurczę – wymsknęło się Jorge, ale słuchał dalej z uwagą.
– Chciałem zadzwonić po pomoc, ale chłopak mnie przekonał, że nie możemy, że pójdzie siedzieć, jak go złapią. Miał już wtedy osiemnaście lat, ja dopiero szesnaście. Odjechaliśmy.
– Zostawił ksiądz tam tę biedną dziewczynę? – Ochoa wydawał się oburzony. Kapłan co niedzielę prawił kazania z ambony a tymczasem niczym się nie różnił od tych wszystkich przestępców, którzy grasowali w miasteczku.
– Wróciłem po nią, kiedy dotarło do mnie, że dla takich głupków nie warto ryzykować. Zadzwoniłem po pogotowie, z braku innych podejrzanych wlepiono karę mnie. Łagodną, bo sam wykazałem chęć pomocy i zgłosiłem sprawę. Pół roku w poprawczaku w Monterrey. To miała być szkoła życia, krążyły pogłoski o tamtejszych poprawczakach, szczególnie o „Czyśćcu”. Bałem się jak cholera. – Ariel poklepał się po piersi, jakby chciał pokazać, że odpokutowuje cały czas. – Nigdy sobie nie wybaczyłem, że nie zareagowałem od razu, że nie powiedziałem, kto naprawdę za tym stoi.
– Co z tą dziewczyną? Wyzdrowiała?
– Tak, ma się dobrze. – Ariel uśmiechnął się, ale Jorge czuł, że to wcale nie jest historia z happy endem. – Po wyjściu z poprawczaka dowiedziałem się, że ten chłopak, który siedział wtedy za kierownicą napadł na swoją dziewczynę, kiedy był pod wpływem. Ona nie przeżyła. Widzisz, Jorge, każda akcja pociąga za sobą reakcję. Pomogłem jednej osobie, ale ułamek sekundy zawahania, chęć ochronienia samego siebie wystarczyła, by ktoś inny ucierpiał. Gdybym to zgłosił i powiedział całą prawdę, tamta druga dziewczyna mogłaby teraz żyć, bo jej chłopak skończyłby w więzieniu.
– Tego ksiądz nie wie.
– Nie, ale takie myśli chodzą po głowie. – Bezauri skończył opowieść i lekko się uśmiechnął. – Nie chcę cię zachęcać do kablowania na przyjaciół, ale coś mi podpowiada, że ktokolwiek dostarczył ci te narkotyki, nie jest twoim przyjacielem. Wiesz, że Adderall jest zabroniony w sportach zawodowych? Ja przez to nie mogłem grać w drużynie na uniwerku. Są co prawda pewne procedury i jeśli wykażesz, że to tylko w celach medycznych, nie ma problemu. Ale sportowcy tego nadużywają, stosują różne zamienniki, żeby poprawić swoją wydajność, a to już jest traktowane jak doping. Dlatego nie ustalaj sobie dawki sam, skontaktuj się z lekarzem. Jeśli chcesz, umówię cię z moim ojcem.
– Jest neurologiem?
– Nie, kardiochirurgiem, ale ma też dyplom z psychiatrii dziecięcej. – Ariel zaśmiał się cicho. – Wyobraź sobie życie pod jednym dachem z człowiekiem, który wciąż analizuje twoje zachowanie.
– Moja mama jest neurochirurgiem.
– Więc nie muszę ci tłumaczyć. – Bezauri uśmiechnął się w stronę ucznia i spojrzał na zegarek. – O kurczę, to już ta godzina? Muszę spadać. Wpadnij kiedyś do sali od religii pogadać na przerwie. Jeśli będziesz oczywiście miał ochotę. Nie mówię, że to spowiedź, ale tajemnicy dotrzymuję tak samo, jak gdybyś powiedział mi to w konfesjonale.

***

Ksiądz Ariel miał jakiś sobie tylko znany plan. Quen przypatrywał mu się z niepewną miną, kiedy ten próbował zmieścić się w jego pokoju w pensjonacie z wielką ramą w dłoniach.
– Co ksiądz tutaj odwala? Co to za Kamasutra? – Enrique wpuścił mężczyznę do środka i obserwował jak ten stawia płótno na podłodze.
– Ptaszki ćwierkają, że boisz się wrócić do malowania. – Ariel otrzepał ręce i otarł ostentacyjnie spocone czoło. Quen podał mu szklankę wody i niepewnie zerknął na płótno.
– Ptaszki to znaczy mój kuzyn i Lidia Montes? – Ibarra zawstydził się. Że też ta dwójka musiała angażować we wszystko księdza.
– O dziwo, otrzymałem dwie odrębne prośby, więc nie mogłem ich zignorować. Lidia mówiła, że ręka odmawia ci posłuszeństwa, a jako że ja sam maluję…
– Rzeczywiście, kiedyś wspominałeś. Ten dziecięcy malunek w sali od religii to twój, prawda? – Ibarra powstrzymał w sobie ochotę do śmiechu, przypominając sobie tamten bohomaz.
– Nie, tamten należał do jednego z moich uczniów z Watykanu. – Bezauri udał oburzonego. – I nie ma nic złego w tym, że sztuka nie jest perfekcyjna. Sztuka to sztuka. Po prostu.
– Ja jestem perfekcjonistą.
– Coś o tym wiem. Jordan wspomniał coś, że przyda ci się rada dobrego wujka, cokolwiek do znaczy, więc przyszedłem. Myślę, że Debora mu powiedziała o moim hobby. I trzeba przyznać, że miał dobry pomysł. – Ariel zamaszystym gestem wskazał na płótno, na którym już były wyrysowane linie. – Malowanie po numerach. Ale heca, co? Będzie fajna zabawa.
– Dla kogo zabawa, dla tego zabawa. Ja nie umiem na długo utrzymać w dłoni pędzla, a tutaj są strasznie małe elementy. Jordan lubi się nade mną znęcać.
– Wydaje mi się, że się martwi, ale nie powie ci tego wprost, więc zrobił to przeze mnie. Właściwie to miałem o nim nie wspominać. Kazał ci powiedzieć, że to mój pomysł, ale z zasady staram się nie kłamać, więc… ups. – Bezauri wzruszył ramionami, a Quen tym razem już na serio parsknął śmiechem. – Chcemy pomalować razem? Ty weźmiesz te większe pola, ja się skupię na tych mikroskopijnych, tylko wezmę okulary.
Enrique został na chwilę sam. Rozłożył na ziemi folię malarską i wziął sztalugę, na której cały czas stał obraz Andrei Bezauri „Burza”. Zdjął go i położył w bezpieczne miejsce, by się nie ubrudził, po czym na sztaludze umieścił czyste płótno z numerkami. Kiedy ksiądz wrócił do pokoju już w swoich okularach, które uprzednio zostawił w recepcji El Tesoro, jego wzrok od razu padł na „La Tempestad”.
– Skąd… jak….?
– Ach, ten obraz. – Quen nie zwrócił uwagi na bladą twarz księdza. Uśmiechnął się smutno, wyciągając pędzle i farby. – Namalowała go żona Saverina. Pozwolił mi dokończyć.
– Pozwolił ci? – Ariel przeniósł wzrok na nastolatka, nie do końca rozumiejąc. – Dokończyłeś?
– Jak widzisz. – Quen wydawał się być zdumiony tym przesłuchaniem. – Wszystko okej, Ariel?
– Co? Tak, tak. Wszystko okej, po prostu… Mogę? – Podszedł bliżej i ukucnął przy obrazie. W lewym dolnym rogu był podpis „AB”.
– Chwila… mówiłeś, że ciocia Deb studiowała z twoją siostrą. Czy twoją siostrą była Andrea Bezauri? Cholera. Że też się nie pokapowałem wcześniej. – Quen złapał się za głowę, przez pomyłkę brudząc policzek zieloną farbą. – Jesteś szwagrem Conrada. Ale numer! Dlaczego nic nie mówiłeś? Saverin cię nie poznał, kiedy spotkał cię po raz pierwszy, pamiętam to. Ale jaja!
– No. Jaja jak berety. – W głosie Ariela dało się słyszeć coś na kształt irytacji.
– Przepraszam, nie chciałem księdza urazić.
– Nie uraziłeś. Po prostu… Conrado ma mi sporo do wytłumaczenia.
– No chyba. Gość jest milionerem, a ty jesteś księdzem. Myślałby kto, że odpali ci jakąś małą działkę po starej znajomości, co?
Ariel już go nie słuchał. Obserwował go z boku i zastanawiał się, czy to możliwe, że to jego siostrzeniec. Wszystko układało się w całość. Poza jednym oczywistym faktem – Andrea została pochowana razem ze swoim nienarodzonym dzieckiem. Tak mu wszyscy mówili, tak twierdził też jego ojciec. Może od początku wszyscy go okłamywali. Może nawet Debora nie była tak szczera, jak zawsze sądził.

***

Poprosił Vedę, by spotkali się przed treningiem, bo po prostu nie miał czasu, by ze szkoły jeździć do Ivana, potem na próby musicalu, a potem znów do szkoły na zajęcia dodatkowe. Musiał możliwie jak najefektywniej wykorzystać każdą wolną chwilę. Podania na studia stawały się coraz bardziej realne i rekrutacje zbliżały się wielkimi krokami, a on nadal zmieniał zdanie sto razy na minutę, nie będąc pewnym, jaki repertuar najlepiej wybrać do swojej taśmy z aplikacją na NYU. Chciał pogadać z Salem i poprosić go o pomoc, ale problem polegał na tym, że Jordan nie lubił o pomoc prosić, a poza tym okazja jeszcze się nie nadarzyła, bo ani w szkole, ani na stażu w szpitalu go nie oszczędzali. Panna Balmaceda siedziała w męskiej szatni, włosami zamiatając po stronicach grubej księgi.
– Dykcja, Veda, ćwicz dykcję – powiedział przyjaciółce, kiedy odczytywała na głos fragmenty „Iliady” Homera. Celowo wybrał lekturę z trudnym tłumaczeniem. Była to też jedna z nielicznych książek, które Ivan miał w swoim mieszkaniu. Podejrzewał, że ciotka Debora zostawiła ją przed laty zanim się wyprowadziła do stolicy.
– Po co mi dykcja, nie wystarczy, że przeczytam na głos?
– A jak chcesz śpiewać bez dobrej dykcji? Przecież to podstawa.
– Nie chcę śpiewać, chcę grać na wiolonczeli. Przez ciebie nie mogę ćwiczyć.
– A ja przez ciebie nie mogę się przebrać, więc mamy impas. – Guzman gestem nakazał jej, by się odwróciła, a ona wywróciła oczami i stanęła do niego plecami, w dłoniach trzymając książkę i wymawiając kolejne zdania na głos. W tym czasie Jordan wciągnął spodenki i koszulkę z numerem 24. – Możesz już patrzeć – powiedział, naciągając na łydki skarpety. – I nie przestawaj czytać.
”Szedł cicho ponad morze, gdzie huczały fale, A gdy już był daleko, wynurzył swe żale I syna pięknowłosej tak prosił Latony: «Boże! Którego Chryza doznaje obrony, Smintejczyku! Co strzałę wypuszczasz daleką, Co masz Tened i Killę pod możną opieką: Jeśli wieńcami twoje zdobiłem kościoły, Jeślim ci na ofiarę bił kozły i woły, Niech prośba ta od ciebie będzie wysłuchana: Zemścij się łukiem twoim obelgi kapłana». Śmierć Ledwie skończył, modlitwa doszła ucha Feba; Wysłuchał go łaskawie, zstąpił gniewny z nieba Z łukiem swoim, z kołczanem; na ramionach strzały W bystrym biegu strasznymi szczęki przerażały. Idzie jak noc posępny; siadł z dala, łuk spina: Leci strzała i świszcząc powietrze rozcina. Okropnym brzmiąc łuk jękiem psy strzela i muły; Wnet zgubne jego razy Achaje poczuły: Palą się bezprzestannie smutne trupów stosy.” – Veda zrobiła pauzę i oparła głowę o metalowe szafki. – Jordan, to jest przeraźliwie nudne. Nic z tego nie rozumiem.
– Nie ma być ciekawe, ma cię wyćwiczyć. No dalej. – Ponaglił ją, sięgając po swoje buty treningowe. – Nie chcesz dostać niespodzianki?
– Kolejna ropuszka z origami? Robisz się przewidywalny.
– Wybacz, że moja znajomość japońskiej sztuki składania papieru jest tak ograniczona. Myślałem, że lubisz żaby.
– Bo lubię, ale nie są warte tych tortur.
– Czytaj dalej.
Kiedy doszła do końca fragmentu, ze środka książki wyskoczyła kolejna papierowa żabka, tym razem żółta z wyciągniętym językiem i złożona tak, że kiedy położyło się ją na płaskiej powierzchni i odpowiednio nacisnęło, skakała na kilka centymetrów do przodu.
– Jeśli nie odpowiada ci żabka, mogę jeszcze zrobić węża – rzucił w jej stronę, udając, że jest oburzony, ale Veda już przestała marudzić.
– Dlaczego nabazgrałeś na butach?
Veda przypatrywała się z zaciekawieniem drogiemu sportowemu obuwiu, które wkładał Jordan. Obok logo znanej firmy połyskiwała liczba „24” wypisana ozdobnym pismem. Na pierwszy rzut oka można było uznać, że to buty zrobione na zamówienie, ale po bliższych oględzinach widać było, że lewy i prawy buty nieznacznie się od siebie różnią. Guzman przez chwilę nie wiedział, co koleżanka ma na myśli, ale kiedy jego wzrok pobłądził w kierunku butów, zaśmiał się.
– To nie ja – wyjaśnił, przypominając sobie wizytę Izzie Gomez w miasteczku, która uparła się, by naznaczyć korki do gry w piłkę jako talizman. – Przyjaciółka twierdzi, że wielcy sportowcy mają kontrakty i własne spersonalizowane obuwie. Uznała, że to przyniesie szczęście.
– Ale ty nie chcesz być wielkim sportowcem – zauważyła rozsądnie Veda, po czym zmarszczyła brwi. – Dlaczego numer „24”? Czy napastnicy zwykle nie mają niższych numerów? Dlaczego taki wybrałeś?
– Na przekór. – Jordan dokończył wiązać buty i zamyślił się na chwilę. – Nigdy nie chciałem grać w piłkę. Nie cierpiałem jej. To Franklin był świetnym graczem już za dzieciaka. To żadna frajda być wciąż porównywanym ze starszym bratem, więc to olałem.
– Nie lubiłeś sportów?
– Uwielbiałem. Musiałem, inaczej bym nie usiedział w miejscu. Musiałem wciąż coś robić. Zaliczyłem chyba wszystkie możliwe zajęcia dodatkowe, łącznie z klubem wspinaczki w San Nicolas, ale piłka nożna to była katorga. Banda rozwrzeszczanych bachorów biegających w tę i we w tę za piłką? – Guzman skrzywił się, ale zaraz potem się uśmiechnął. – Uwielbiałem koszykówkę, była dla mnie dużo bardziej wymagająca, bo byłem niski i musiałem się mocno natrudzić. Ale dobrze skakałem i lubiłem to. W naszej szkole nigdy nie było drużyny koszykówki, to raczej domena amerykańska. Dziadek Mariano uwziął się na mnie i stwierdził, że na moje „ADHD” – Chłopak zaznaczył w powietrzu cudzysłów, krzywiąc się – pomogą zajęcia sportowe, więc zapisał mnie do małej ligi piłki nożnej i tak się zaczęło. Numer „24” wybrałem sam, bo z takim gra Kobe Bryant, mój ulubiony koszykarz z Los Angeles Lakers. Ale ty nie lubisz sportów, więc nie będę cię zanudzał.
– Więc grasz w piłkę, mimo że tego nie lubisz? – Panna Balmaceda wydawała się być nieco skonsternowana. Jeśli się czegoś nie czuło, powinno się raczej zmienić kierunek.
– Nie, z czasem nauczyłem się doceniać piłkę. To wszystko zależy z kim grasz i przeciwko komu. Z Franklinem w drużynie zawsze było ciężko, był genialny na boisku, ale był też dupkiem. – Jordan ponownie się zasępił na wspomnienie zmarłego brata. Podobno nie można mówić źle o zmarłych, ale nic nie mógł na to poradzić, był po prostu szczery. – Dobrze mi się grało na obozach piłkarskich, gdzie rzeczywiście przyjeżdżali ludzie pełni pasji do sportu. To tam odnalazłem w sobie trochę więcej motywacji.
– Bo to obozy koedukacyjne i były tam dziewczyny, przed którymi można się było popisać? – dopowiedziała za niego Veda, a on musiał przyznać jej rację.
– To też – zgodził się, śmiejąc się na tę uwagę. – Jak hormony szaleją, to człowiek głupieje. Pojawia się brawura.
– Graliście na tych obozach chłopaki przeciwko dziewczynom?
– Czasami tak, czasami się mieszaliśmy. Przeważnie jednak mieliśmy treningi osobno, dopiero wieczorem następowała integracja.
– Integracja w pokojach hotelowych?
– Słucham? – Jordan odwrócił się do niej, nie wiedząc jak zareagować na te słowa. – Kto ci naopowiadał takich bzdur?
– Amelia Estrada na szkolnej wycieczce. Mówiła, że chłopcy i dziewczęta jeżdżą na te obozy, żeby móc swobodnie uprawiać seks. – Veda mówiła bez krępacji. Nie znała się na sportach, o seksie też nie wiedziała zbyt wiele, więc była autentycznie ciekawa kulis takich spotkań. – Sypialiście tam każdy z każdym?
– Mia powinna zastanowić się dwa razy zanim coś powie. – Jordi ze złością zawiązał sznurowadło, upewniając się, że nie stwarza zagrożenia na boisku. – Nie wiem, po co na obozy jeździli inni, ale ja chciałem tam grać. Ładne dziewczyny to był dodatkowy atut.
– Córka gubernatora twierdzi, że ty i Marcus to łamacze serc, którzy spali tam ze wszystkimi dziewczynami.
– Pewnie, byliśmy nienasyceni. Myśleliśmy o bzykaniu o każdej porze dnia i nocy. – Sarkazm w jego głosie był tak naturalny, że ciężko już było stwierdzić, czy mówi poważnie czy się zgrywa. – A Trzynastka to już w ogóle! Taki z niego ogier… pokoju hotelowego prawie w ogóle nie opuszczał.
– Serio?
– Mówię całkiem poważnie. Punkt dwudziesta druga był już w łóżku i smacznie spał. Ta Amelia naprawdę nie ma innych tematów? Po co słuchasz tego, co mówi?
– Dziewczyny gadają. – Veda odparła, jakby chciała podkreślić, że takie informacje docierają do niej zupełnie niezależnie od jej woli.
– Czytaj dalej, ja spadam na trening. Tylko nie zostawaj w szatni. Trener Bruni postawił bezwzględny zakaz wstępu dla dziewczyn. – Jordan postukał palcem w plakietkę z informacją, która była przyklejona do drzwi.
– Może nie chce, żeby go kusiły? – Podsunęła panna Balmaceda, a Jordan ryknął śmiechem.
– Jego to raczej nie rusza.
– Skąd ta pewność?
„Bo widzę jak rozbiera wzrokiem Remmy’ego Torresa” – pomyślał, ale wolał nie ranić delikatnych uszu koleżanki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:05:03 27-03-24    Temat postu:

cz. 2

Obracał na palcu złotą obrączkę, kontemplując, czy nadal powinien ją nosić. Technicznie rzecz biorąc, nadal był żonaty, ale papiery rozwodowe zostały złożone przed wakacjami, sprawa toczyła się w sądzie i jej wynik był nieunikniony. Nie chciał się rozwodzić, nie było wątpliwości, że to nie jest obopólna decyzja, ale przystał na nią, wiedząc, że tak będzie najlepiej. A przynajmniej taką miał nadzieję.
– Ciężki dzień? – Barmanka postawiła przed nim wysoką szklankę ze słomką, ozdobioną listkiem mięty.
Oderwał wzrok od swoim dłoni i spojrzał na uśmiechniętą Anitę Vidal. Nic się nie zmieniła, od kiedy widział ją po raz ostatni. Wydoroślała, nieco wyostrzyły jej się rysy, ale zachowała coś z tej młodzieńczej niewinności. Na samą myśl chciał się roześmiać – Anita Vidal nigdy nie była niewiniątkiem. Dokazywała w szkole, a w domu dona Felicia nie miała z nią lekko. Zawsze jednak promieniała ciepłem i roztaczała wokół siebie pozytywną aurę, którą Gianluca Mazzarello tak lubił.
– Czy to ma alkohol? – zapytał niepewnym głosem, z nietęgą miną przyglądając się szklance. Kiedy pokręciła głową, upił łyk przez słomkę i się skrzywił. – Co to jest?
– Ziółka na zimno, nowy wynalazek. Wyglądałeś tak, jakbyś potrzebował toniku na nerwy. Dam znać Marii Elisie, że klienci jeszcze nie są gotowi na takie pozycje w menu. – Anita zabrała szklankę i wylała jej zawartość do zlewu. – Co słychać, Gianluca? Wieki cię nie widziałam.
– Wciąż jestem w delegacji, to pewnie dlatego. – Gianluca Mazzarello ponownie zaczął obracać obrączkę na palcu. – Rozwodzę się.
– Przykro mi – wyznała szczerze, bo mina starego znajomego świadczyła, że nie była to radosna nowina.
– Dowiedziałem się z esemesa. – Zaśmiał się, dłonią przecierając nieogolony podbródek. To wydawało mu się komiczne. – Żona nie mogła się dodzwonić, więc wysłała esemesa.
– Chcesz o tym pogadać?
– Co tu dużo gadać? Jest jak jest. Nie widywałem się z żoną przez większość czasu, więc to chyba naturalna kolej rzeczy, że w końcu miała dość. – Gianluca wzruszył ramionami, nie chcąc zanudzać starej znajomej swoimi osobistymi problemami. – A co u ciebie, Ani? Nie widziałem cię jakieś dziesięć lat, ostatni raz na pogrzebie twojego ojca. Na pogrzebie Gracieli cię nie było.
– Ubolewam nad tym. – Kobieta kiwnęła w stronę Valentiny, by przejęła jej robotę i przysiadła się na stołku barowym obok Gianluci, by móc swobodnie porozmawiać. – Nie dają przepustek na odwyku, przynajmniej nie przez pierwszy rok. O śmierci Gracie dowiedziałam się dużo później. Ivan musiał być zrozpaczony, żałowałam, że mnie przy nim nie było.
– Ivana nie było na pogrzebie. – Gianluca sprowadził ją na ziemię. Była w totalnym szoku. – Objął wtedy posadę szeryfa i robił wszystko, żeby znaleźć winnych. Kiedy ten młody od Fabiana czuwał przy Gracie w kostnicy, Molina siedział w areszcie, bo dał Diazowi po pysku. Potem rzucił się w wir pracy i nie docierało do niego, że dziewczynka już nie żyje. Ja przynajmniej na pogrzebie go nie widziałem. Mój ojciec czuł się osobiście odpowiedzialny, bo ta tragedia stała się pod jego lodziarnią. Myślę, że Ivan zawsze miał nam za złe.
– Ivan bywa trudny – zgodziła się Anita, czując niewyobrażalny żal z powodu przyjaciela, który znosił śmierć dziecka w sobie tylko znany sposób.
– Coś o tym wiem. Nie lubiłem mu wchodzić w drogę, kiedy byliśmy w szkole. Co prawda byłem o rok starszy, ale i tak czułem się przy nim jak dzieciak. Na treningach pływackich wszystkimi dyrygował, miał posłuch. A w klubie przetrwania Serratosa wyrósł na jakąś legendę. Czasami miałem wrażenie, że chłopaki bardziej słuchają jego niż Ulisesa. Wszyscy nam pomarli, Ani. Wszyscy, z których czerpaliśmy wzór. Na jakim świecie przyszło nam żyć, że Ivan Molina może być wzorem do naśladowania? – Mazzarello zaśmiał się zrezygnowany.
– Co cię sprowadza do Pueblo de Luz? Myślałam, że mieszkasz w San Nicolas. Wróciłeś na stałe? – Anita zignorowała wzmiankę o mentorach. Prawdą było, że wśród żywych niewielu już było ludzi, którzy kiedyś byli dla niej drogowskazem.
– Chyba nie mam wyjścia, moja córka chodzi tutaj do szkoły. Od paru miesięcy mieszka z moją siostrą, tak jest lepiej. Od czasu rozwodu jest w dość delikatnym stanie, a moja żona ma mnóstwo zajęć w San Nicolas, odnalazła w sobie wiele pasji, których nie mogła rozwijać, kiedy byliśmy małżeństwem. Cholera, niby nadal nim jesteśmy, ale jakoś muszę się do tego przyzwyczajać.
– Rozwód zawsze jest trudny dla dzieci. Dla dorosłych zresztą też. Zobaczysz, że wszystko się ułoży. – Anita uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Daj znać, jak będziesz potrzebował pogadać. Jako barmanka mam praktycznie dyplom z psychologii, a nie kasuję moich klientów, no chyba że za drinki.
Puściła mu oczko i wróciła za bar do pracy. Gianluca uśmiechnął się smutno, obracając na palcu obrączkę. Zamyślił się i ściągnął ją z dłoni, chowając ostrożnie do kieszeni. Czas ruszyć dalej.

***

Eddie Vazquez omal jej nie opluł, kiedy powiedziała mu, co wymyślił Theo Serratos. Valentina Vidal była nad wyraz poważna, kiedy informowała znajomego o nagłej chęci kandydowania do rady miasta przez ich wspólnego kolegę.
– On chyba sobie jaja robi! – Brat Juliana kręcił głową, nie dopuszczając do siebie tej myśli. W kawiarni był mały ruch, więc skorzystali z okazji i mogli swobodnie pogadać. – Theo jechał na dwójach i trójach w szkole. Skończył liceum tylko dzięki sportowym wynikom, no i nazwisku ojca. On w radzie Pueblo de Luz? Strach się bać.
– Anita uważa, że Theo ma dużo żalu do miasteczka i coś w tym jest. Rzekomo chce kontynuować dzieło Ulisesa, cokolwiek to znaczy. Jak dla mnie to on coś kręci. – Tina zmarszczyła nos, wyczuwając ściemę.
– No pewnie, że kręci. Wrócił nagle z Francji, wykupił dom z długów…
– Wykupił dom? Za co?
– Pytaj mnie a ja ciebie. Twierdzi, że miał odłożone oszczędności, ale Ruby zna się na szermierce i kiedy ją zapytałem, powiedziała, że musiałby zdobyć złoty medal olimpijski, żeby móc wykupić choćby część długów ojca. – Eddie zamyślił się, czyszcząc ekspres do kawy od niechcenia. – Za dużo tu niewiadomych. Theo zawsze gadał jak najęty, ale teraz uchyla się od odpowiedzi na niektóre pytania.
– Może wydoroślał – podsunęła Valentina, po czym oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia i parsknęli śmiechem. Żadne z nich w to nie wierzyło. – Cyganie kręcą się wokół domu Serratosów. Napadli już na nich dwa razy. Veronica musiała spędzić noc u Guzmanów, bo bała się, że ludzie Barona po nią przyjdą. Baron nie cierpiał Ulisesa, jego ludzie podzielają tę niechęć. Według mnie Theo będzie się starał wysiedlić ich z miasteczka. Serratos miał specjalny projekt, który jednak nigdy nie doszedł do skutku.
– To dość radykalne. Rozumiem, że Romowie trochę na za dużo sobie pozwalają, ale to nadal ludzie. Theo chce ich tak po prostu pozbawić domu?
– Sęk w tym, że on nie uważa, by Pueblo de Luz było ich domem. – Tina westchnęła lekko i spojrzała na ekspres do kawy. – Co ty robisz? Nie tak się to czyści. Chcesz, żeby jakiś klient się zatruł? Oddaj mi to.
Wzięła od niego sprzęt do czyszczenia i pokazała, jak się to powinno robić. Eddie zbyt był zamyślony, by jej słuchać.
– Ja też nie jestem największą fanką Romów. Baron może stąd wypierdalać, mało mnie on obchodzi. Ale tam są też kobiety i dzieci, które tutaj zaczynają otrzymywać pomoc, dzięki dobroci Conrada Saverina i jemu podobnym. Słyszałeś o przychodni dla potrzebujących? Kiedy byłam mała, coś takiego działało w miasteczku – mój ojciec o to zawnioskował. Ale przychodnia straciła rację bytu, bo nikt nie chciał płacić na jej utrzymanie, a nie przynosiła żadnych zysków. Fabian próbował ją ratować, ale i on się w końcu poddał i w sumie to mu się nie dziwię. Romowie regularnie się tam włamywali i kradli leki albo sprzęt. Po śmierci taty totalnie zdziczeli, nie było już nikogo, kto by mógł ich utrzymać w ryzach.
– Theo ma więc prywatną wendettę. – Eddie podsumował jednym zdaniem. – Myślisz, że dostanie się na purpurowe krzesło?
– Myślę, że tak. Młodzi na niego zagłosują. Wbrew pozorom jest nas tutaj całkiem sporo. Głosy starszych rozłożą się na starsze pokolenie, ale Theo jest jedynym tak młodym i „świeżym” kandydatem. – Valentina zakreśliła w powietrzu cudzysłów. – Martwi mnie, że brata się z Marleną. To jest dopiero śliska baba.
– Śliska, bo bogata?
– Bo wredna. No i Włoszka. – Tina się skrzywiła, a Vazquez się roześmiał.
– Czy ty czasem nie masz włoskich korzeni?
– Mam i co z tego?
– Nie wiem, tak tylko pytam. – Eddie musiał połknąć uśmiech na widok oburzonej miny koleżanki. – Jak tak bardzo martwi cię kandydatura Theo, to z nim pogadaj.
– Myślisz, że tego nie zrobiłam? Powiedziałam mu do słuchu. Jeśli sądzi, że kandydując i zadzierając z Cyganami, jest w stanie ochronić siostrę i matkę, to grubo się myli. Tylko bardziej ich sprowokuje, a Veronica i Teresa znajdą się na celowniku Barona. Altamira tak właśnie działa.
– I co ci odpowiedział?
– Że mam pilnować swojego nosa i jeśli boję się, że wygra, mogę sama startować w wyborach.
– Może powinnaś.
– Nie, politykę zostawię Anicie. Zawsze była bardziej rozsądna. – Valentina pokiwała głową, jakby chciała samą siebie o tym przekonać. – Idziesz na bal bożonarodzeniowy, prawda?
– Chyba tak, Camilo ma dostarczyć ciasta, ale ma wizytę u lekarza, więc poprosił mnie, żebym zajął się cateringiem. Bo co?
– Zaproś mnie.
– Słucham? – Eddie parsknął śmiechem. – Czy ty się właśnie wprosiłaś do mnie na randkę?
– Na żadną randkę, po prostu chcę iść. Theo też będzie, więc wolę go mieć na oku. A poza tym nie byłam nigdy na balu zimowym, bo siedziałam w poprawczaku, więc mnie zabierzesz. Nie musisz się stroić, nie dbam o takie rzeczy.
– Nie zamierzam. – Eddie zmarszczył brwi, czując się postawiony przed faktem dokonanym.
– No i super. Odbierać też mnie nie musisz, jestem nowoczesną kobietą. Spotkamy się przed imprezą.
Pomachała mu ręką i wyszła z kawiarni, kiwając głową w stronę jakichś znajomych klientów.

***

Przez ostatnią wycieczkę w góry uczniowie nie byli w stanie wziąć udziału w kole obrad małego ONZ, które odbywało się w soboty. Uczęszczali na nie tylko najambitniejsi oraz ci, którzy po cichu liczyli na wycieczkę do Nowego Jorku, ale i tak ucieszyli się, że udało im się mieć jeden tydzień wolny od zażartych dyskusji z profesorem Guzmanem. Fabian jednak był rzetelnym facetem i jeśli jego zajęcia wypadały, nawet te dodatkowe odbywające się poza godzinami lekcyjnymi, kazał je odrabiać i upewniał się, że każdy może uczestniczyć.
– Niech na mnie nie liczy. Nie mogę zostać po lekcjach, mam małą córeczkę. – Adora podzieliła się tym z przyjaciółmi podczas lunchu.
– Spokojnie, usprawiedliwię cię. Choć mi też nie uśmiecha się już chodzić na te lekcje z doktorem Guzmanem. – Lidia wpatrzyła się w dal, kompletnie odpływając myślami. Facet ją intrygował. – Teraz, kiedy wiem, że jest przeklęty…
– Słucham? A kto ci takich bzdur naopowiadał? – Felix oderwał wzrok od swoich frytek i z ciekawością czekał na to, co przyjaciółka mu powie.
– Spotkałam go raz w Czarnym Kocie. Wróżka Eleni go rozpoznała i powiedziała, że ciąży na nim klątwa – wyjaśniła panna Montes, przypominając sobie to dziwaczne zdarzenie.
– Wróżka Eleni? To nie ta stara oszustka, która przepowiadała nam z kryształowej kuli, przez co Nela prawie się popłakała? – Enrique zrobił zniesmaczoną minę. Nie pochwalał takich praktyk.
– No ona. Wiem, jak to brzmi, ale sam Guzman mi potwierdził, że Romowie bardzo często go przeklinali, bo był pomysłodawcą projektu wysiedlającego ich z miasteczka. – Lidia wzruszyła ramionami, przekazując tylko to, czego udało jej się dowiedzieć.
– Co ty powiedziałaś? – Wszyscy wzdrygnęli się, kiedy usłyszeli głos Jordana nad swoimi głowami. Nastolatek stał w towarzystwie Vedy i zmierzali do swojego stolika z tacami pełnymi jedzenia, ale usłyszał swoje nazwisko i nie mógł pozostać obojętny. – Powiedziałaś, że mój ojciec jest przeklęty?
– Tak twierdzi Eleni, wyczuła od niego negatywną aurę i stwierdziła, że ciąży nad nim fatum. – Lidia nie spojrzała na znielubionego kolegę z klasy, nie chcąc mu się narażać. Nie widziała, że zrobił się blady jak ściana po usłyszeniu tej informacji.
– Przestań, Jordi, to tylko kupa bzdur. – Quen machnął ręką w stronę kuzyna, pokazując Vedzie miejsce obok siebie, żeby mogła usiąść. Siedzieli w jednym z cichych zakamarków stołówki, więc nie powinno jej to przeszkadzać. – Hej, dokąd idziesz? – zawołał za nim, kiedy chłopak wrzucił swoją tacę razem z zawartością do kosza na śmieci i zniknął za drzwiami.
– Jak można tak marnować jedzenie? – Lidia zacmokała cicho z dezaprobatą, a po chwili zobaczyła minę Felixa. – Wszystko okej?
– Tak, po prostu… – Castellano nie wiedział, co powiedzieć. Jego były kumpel od zawsze był przewrażliwiony na tym punkcie, dzieciaki pokroju Nacha śmiały się, że był przeklęty, bo ludzie wokół niego umierali. Był pewien, że informacja o potencjalnym fatum Fabiana tylko bardziej go wkurzyła.
– Jedz obiad, Felix. Nie przejmuj się nim. – Ibarra podsunął Felixowi swój kartonik mleka i pogrążył się w rozmowie z Vedą.

***

Mógł zaczekać, aż wróci do domu i wtedy skonfrontować się z ojcem, ale za bardzo się zdenerwował. Czuł, że jeśli za chwilę tego nie wyjaśni, dostanie kolejnego ataku paniki na środku korytarza pełnego uczniów, a na to nie mógł pozwolić. Na szczęście Fabian Guzman był tego dnia w szkole, bo po lekcjach zarządził zaległe obrady koła ONZ. Odnalazł go w pokoju nauczycielskim, jak parzył sobie kawę z ekspresu.
– Zaczynamy za dziesięć minut – poinformował go ojciec, sądząc zapewne, że właśnie po to jego syn po niego przyszedł, żeby prosić o odwołanie zajęć. Fabian nie zwykł jednak rzucać słów na wiatr, więc jeśli kółko miało się odbyć, to on zawsze pilnował, by tak się stało.
– Jesteś przeklęty przez Cyganów? – Jordan wypalił, nie siląc się nawet na jakieś powitanie czy wstęp. Musiał poznać prawdę tu i teraz. W domu nie wiedział nawet, kiedy ojca zobaczy. Był takim pracoholikiem, że prawie w nim nie bywał, więc to sprawa niecierpiąca zwłoki.
– Skąd te bzdury? – Brwi Guzmana zbiegły się, kiedy odstawiał na bok kubek. Spojrzał na syna i ledwo go poznał. Wyglądał, jakby zobaczył ducha.
– Naraziłeś się Romom, zaprzeczysz?
– Oczywiście, że nie. Dobrze wiesz, że nie jestem ich zwolennikiem i mam wśród nich wielu nieprzyjaciół. – Fabian chwycił swoją teczkę oraz kubek z kawą i ruszył przed siebie, wychodząc z pokoju nauczycielskiego. Miał zamiar udać się do klasy i przygotować ją do kolejnego posiedzenia klubu. Jordan ruszył za nim, dysząc ciężko.
– Ciąży na tobie klątwa. Ta wróżbitka, Eleni, to potwierdziła. – Nastolatek wpatrywał się w profil ojca, który wydawał się być zirytowany tym przesłuchaniem. – Kiedy to było, ta klątwa?
– Dawno temu, dlaczego mnie o to pytasz? Wiesz, że nie przywiązuję wagi do takich rzeczy. To stek bzdur. Nie ma czegoś takiego jak cygańskie klątwy. – Fabian pozwolił sobie na pogardliwy uśmieszek, kiedy oboje przemierzali pusty już korytarz. Większość uczniów już opuściła mury szkoły albo miała zajęcia dodatkowe w innych salach.
– Czy w tej klątwie było coś o mnie? – zapytał chłopak, tym razem czując się już jak totalny idiota. Nie był taki. Wierzył w rzeczy, których istnienie można racjonalnie wytłumaczyć. Które można zobaczyć, dotknąć, poczuć. A jednak czuł ten niepokój w sercu, ten sam który towarzyszył mu za każdym razem, gdy opuszczał go ktoś bliski. Czuł go, gdy umierał Valentin, gdy Gracie leżała w kałuży własnej krwi na ulicy w Valle de Sombras, gdy tajemniczy motocyklista mierzył z broni do Ulisesa, gdy razem z Franklinem pędzili wprost na drzewo, gdy Gilberto zaczął majaczyć o swojej pierwszej miłości, wiedząc już, że powoli umiera, gdy reanimował panią Angelicę przez dwadzieścia cztery minuty, a nawet gdy dowiedział się, że Dalia została zamordowana. Musiał znać prawdę, musiał wiedzieć, że sobie tego nie wymyślił.
– Jordan, naprawdę… – Fabian zatrzymał się w połowie korytarza i skarcił syna wzrokiem. – To śmieszne.
– Pamiętasz czy nie?
– Nie! – Guzman nie wiedział, czy powinien się roześmiać czy może potrząsnąć synem. Za rzadko rozmawiali, a kiedy już to robili, kłócili się i kończyło się to jakąś wielką awanturą. Czuł, że za chwilę Jordi znów może przetrącić mu szczękę, ale nie miał mu nic innego do powiedzenia. – Klątwy nie istnieją, Jordan. – Fabian wypowiadając te słowa wyglądał tak, jakby samego siebie próbował przekonać.
– Tak? Więc jak to wszystko wytłumaczysz? – Nastolatek uśmiechnął się pod nosem, nie mogąc się powstrzymać, ale był to uśmiech pełen zrezygnowania, zupełnie jakby pogodził się z losem. Nie mógł tego zmienić. Czuł wielką bezsilność, nie miał już na nic wpływu. – To wszystko, co się wokół nas dzieje... Ludzie umierają, tato.
– Taka jest kolej rzeczy. Dlaczego dopatrujesz się drugiego dna?
– A Franklin? Czy o nim była mowa w klątwie?
Tego pytania Fabian się nie spodziewał. Znów poczuł się tak, jakby ktoś zatopił mu głowę pod wodą i jakby z oddali docierały do niego strzępy słów wypowiedzianych zachrypniętym głosem starej Cyganki, która nie chciała, by odjeżdżał z maleńkim Ignaciem: „Syn tak cię będzie miał dość, że odbierze sobie życie”. Zbladł, a kubek w jego dłoniach lekko się zatrząsł, ale szybko odzyskał rezon. Nie było przekleństw. To wszystko to jakaś bzdura i patent Cyganów na zastraszanie mieszkańców miasteczka.
Jordan jednak zauważył jego zawahanie i wściekł się. Powinien się roześmiać. Jego życie było jedną wielką kpiną i inaczej się nie dało. Musiał się śmiać, bo inaczej pozostawało tylko szaleństwo.
– To po prostu śmieszne, Jordan. – Profesor przywołał na twarz swoje zwykle opanowanie i upewnił się, że syn patrzy mu prosto w oczy, zanim dodał: – Romowie nie mają supermocy. Jesteś mądry, wiesz przecież, że to zwyczajne zabobony. Klątwy nie istnieją. – Powtórzył to już któryś raz z kolei. – Ani ja nie jestem przeklęty, ani ty, ani nikt inny z naszej rodziny, dobrze? Cyganie próbują straszyć ludzi i stosują różne gierki.
– Więc nie zrobiłeś nic tak karygodnego, żeby zasłużyć sobie na te ich „zastraszanie”? – Jordan czekał cierpliwie, aż ojciec się przyzna. W jego pytaniu była już ukryta odpowiedź i on ją bardzo dobrze znał, ale liczył na to, że Fabian sam się otworzy, że przyzna się otwarcie, do czego doprowadziły jego błędy z przeszłości. Guzman jednak po raz kolejny w ciągu ostatnich dni, uchylił się od odpowiedzi. – Wiesz co, tato? – Zwrócił się do niego całkowicie zrezygnowany. Musiał pogodzić się z faktem, że nigdy nie będą mogli ze sobą normalnie żyć i rozmawiać. Fabian nigdy nie przyzna się do błędów. Nigdy nie przyzna się do porażki. – Po prostu idź do diabła, tam gdzie twoje miejsce.
Wszedł do klasy, postanawiając nie robić scen i nie wychodzić ze szkoły jak obrażone dziecko. Ludzie zaczęliby gadać, a wolał tego uniknąć. Niby nie interesowało go, co o nim mówili, ale to była delikatna sprawa. Fabian przyszedł chwilę później i zadał całej grupie jakieś zadanie na dyskusję, sam zaszywając się w rogu pokoju. Jordan nawet na niego nie patrzył – po prostu nie mógł, bo czuł taką odrazę. Przez lata był traktowany jak głupek, który zmyśla i doszukuje się jakiejś tajemniczej klątwy, a okazywało się, że ona naprawdę istniała. Guzman nie był głupi, nie wierzył w te bzdury, ale zabolało to, że ojciec przecież o tym wiedział – pamiętał Cygankę, która go przeklęła i nigdy o tym nie wspomniał. Nic dziwnego, bał się, że ucierpi jego reputacja. Nawet idiotyczne groźby Romów bywały zgubne w środowisku politycznym i mogły stać się pożywką dla dziennikarzy.
Dyskusja trwała w najlepsze, ale Jordi nie mógł się na niej skupić. Pozwolił innym przejąć stery, jego i tak mało to wszystko interesowało. Dziewczyny jak zwykle zaczynały się kłócić.
– Teraz nie jest twoja kolej – poinformowała Annę Olivia. Dziewczyna wcięła się w dyskusję, podając swoje argumenty i mając nadzieję, że zostanie zauważona przez nauczyciela. – Panie profesorze, proszę powiedzieć Annie, żeby przestrzegała zasad. Panie profesorze?
Wszyscy odwrócili się w stronę kąta, w którym stał Fabian. Zdawał się w ogóle nie być zasłuchany w dyskusję. Był blady, a na jego czole pojawiły się kropelki potu.
– Kontynuujcie – rzekł przez zaciśnięte zęby Guzman, kompletnie ignorując informację o złamaniu reguł, po czym wyszedł z klasy chwiejnym krokiem.
Jordan miał ochotę go zlekceważyć. Chciał skupić się na czymś innym, olać go tak samo, jak on go olewał przez te wszystkie lata. Nie mógł jednak tego zrobić. Przeklął pod nosem i wstał gwałtownie z miejsca, omal nie przewracając krzesła. Kilka dziewczyn z koła ONZ pisnęło, a Lidia, która siedziała nieopodal, odsunęła się z irytacją, sądząc, że ten znów ma swoje humory.
– Będziesz się boczył? To do ciebie niepodobne. – Jordi zawołał za ojcem, który powoli przemierzał korytarz, przesuwając się przy ścianie. – Chcesz mnie ukarać? To nie ja tutaj zawiniłem, wiesz?
Wkurzyła go ta obojętność, ale dopiero kiedy Fabian zachwiał się na nogach i upadł na posadzkę, zdał sobie sprawę, że ojciec nie udawał. Dobiegł do niego w kilku krokach i przykucnął, sprawdzając mu puls. Przeraził się.
– Gdzie cię boli? – zapytał, ale Fabian nie był w stanie odpowiedzieć z powodu duszności. Jordan był zbyt bystry, żeby nie zrozumieć, co się dzieje.
W klasie wiedzy o społeczeństwie zrobiło się małe zamieszanie. Kilka osób zaciekawiło się tym, co dzieje się na korytarzu. Carolina i Lidia stanęły w progu przerażone nie na żarty na widok nauczyciela w słabym stanie.
– Co się stało? Czego potrzebujesz? – Carolina zachowała trzeźwość umysłu i dobiegła do kuzyna. Zerknęła na wuja, czując, że i ją oblewają zimne poty. Wyglądał, jakby już był jedną nogą po drugiej stronie.
– Dzwoń po karetkę. Powiedz, że mój ojciec ma zawał.
Nayera nie kwestionowała polecenia chłopaka, wróciła do sali, by wziąć komórkę i od razy zawiadomiła szpital. W tym czasie Jordan podniósł ojca do pozycji siedzącej, opierając jego plecy o szkolne szafki. W pośpiechu rozerwał mu kilka guzików koszuli pod szyją i znów zbadał tętno.
– Jordan… – Fabian złapał chłopaka za krawat od mundurka i próbował go do siebie przyciągnąć, ale był zbyt słaby.
– Nic nie mów, oszczędzaj siły. – Nastolatek myślał gorączkowo, nie mając pojęcia, co robić. Nie uczą tego na wykładach. Jak zareagować, kiedy twój ojciec ma zawał?
– Jordan… chyba miałeś rację. Idę do piekła. – Te słowa same wypłynęły z ust mężczyzny, który zdawał się majaczyć.
– Przestań chrzanić, nigdzie nie idziesz. Słyszysz mnie? – Jordi nie przejmował się, że jest niegrzeczny, w tej chwili to nie było ważne. Obrócił głowę ojca w swoją stronę, by upewnić się, że dobrze go widzi. – Nie waż mi się tu umierać, rozumiesz? Nie ty. Nie umieraj.
Przy ostatnich słowach załamał mu się głos. Nie miał tego na myśli. Nie chciał tego. Czy to możliwe, że nieświadomie sprowadził śmierć na kolejną bliską osobę? Był przeklęty. Może to Fabian zasłużył na klątwę, ale to Jordan był naznaczony tym piętnem. Zbyt dużo razy już przekonał się w życiu, że osoby, które kochał, opuszczały go zbyt prędko.
– Jak mi tutaj umrzesz, to nigdy ci tego nie wybaczę, rozumiesz mnie? – Miał ochotę nim potrząsnąć. Wiedział, że nie powinien, ale poczuł się jak małe dziecko, które potrzebuje ojca. – Rozumiesz?! – powtórzył, zaciskając szczupłe palce na jego nadgarstkach, a Fabian tylko pokiwał głową. Nie miał siły nic powiedzieć. Spod półprzymkniętych powiek patrzył na syna i próbował przekazać mu wszystko spojrzeniem. Nie był jednak w stanie, bo stracił świadomość.

***

W szpitalu Fabian trafił pod opiekę lekarzy, ale Jordan wcale nie był spokojniejszy. Podobnie jak później, kiedy lekarz oznajmił, że kryzys minął i że może wejść zobaczyć się z ojcem i wysłuchać werdyktu.
– To nie był zawał, ale było blisko – oświadczył Bermudez Juarez, uśmiechając się, jakby właśnie informował ich, że Boże Narodzenie nadeszło szybciej.
– To pana fachowa opinia? „Było blisko”? Jaja sobie robisz, Juarez? – Jordi nie wierzył, że ci ludzie nie mają za grosz empatii. Gdyby to od niego zależało, ten człowiek już od dawna by tutaj nie pracował. – Zabieramy się stąd. Zasięgniemy opinii innego lekarza. Dobrego lekarza. Jakiegokolwiek innego kardiologa. – Nie zdawał sobie sprawy, że mówi szybko, jakby miał słowotok. Był zdenerwowany i czuł, że jeszcze chwila, a dostanie ataku szału na oczach ich wszystkich. Zdusił to w sobie najmocniej jak mógł.
– Jordan. – Fabian ścisnął go za łokieć i nakazał mu się nie wiercić przy swoim szpitalnym łóżku. Usłuchał tylko dlatego, że ojciec dużo przeszedł i nie powinien go jeszcze bardziej denerwować. I tak miał wyrzuty sumienia po tych słowach, które wypowiedział. Kiedy mówił, że ojciec ma iść do diabła, nie miał na myśli dosłownego znaczenia.
– Możecie zasięgnąć opinii i trzech lekarzy, wszyscy powiedzą wam to samo. – Juarez poślinił palec, by przekartkować akta pacjenta. Jordi poczuł, że zaraz zwymiotuje. – Dzięki temu, że dzisiaj pan do nas trafił, panie Guzman, mogliśmy zdiagnozować chorobę, która często ma charakter utajony. Musimy zrobić jeszcze kilka testów i próbę wysiłkową, ale wszystko wskazuje na to, że choruje pan na kardiomiopatię przerostową. Oznacza to mniej więcej to, że lewa komora pańskiego serca jest przerośnięta.
– Nie rozumiem. Dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałem? – Guzman zmrużył oczy, próbując to sobie wszystko poukładać w głowie. Badał się regularnie, dbał o siebie, nie miał objawów.
– Choroba może się objawić w każdym wieku. Tak jak mówiłem, często w ogóle nie jest diagnozowana, chyba że pacjent zrobi profilaktycznie testy przesiewowe, wiedząc, że inna osoba w rodzinie na to choruje.
– Członek rodziny? – Zwykle elokwentny sekretarz gubernatora był jeszcze lekko otumaniony po incydencie w szkole. Nie wszystkie informacje do niego docierały.
– To choroba genetyczna, tato – wyjaśnił mu Jordan, zakładając ręce na piersi. Nie mógł się doczekać, kiedy Juarez skończy nudzić i będzie mógł sam zajrzeć w kartę ojca. Zwrócił się bezpośrednio do Bermudeza, nie ukrywając oskarżenia w głosie: – Ojciec miał robione echo serca w zeszłym roku. Dlaczego wtedy nie wyszło to w badaniach? – próbował zagiąć kardiologa, ale ten był na to przygotowany.
– Pan Guzman nigdy nie miał poważnych objawów, nie występowały w spoczynku, więc i mogły nie być widoczne podczas badania echokardiografem. Jeśli mamy do czynienia z objawami dynamicznymi, najlepiej byłoby przeprowadzić badanie zaraz po próbie wysiłkowej. To nic nadzwyczajnego, że do tej pory tego nie wykryto. – Juarez mówił jak pewny siebie specjalista, ale w oczach Jordana nadal pozostawał konowałem. – Panie Guzman, jest pan wysportowany, dba pan o dietę i profilaktykę. Nie ma pan problemów z ciśnieniem, żadnych innych chorób współistniejących. Przy odpowiedniej farmakologii choroba nie powinna wpłynąć na pańskie codzienne życie. Ograniczyłbym jednak stres, to podstawa.
– Mój ojciec nigdy się nie stresuje. – Nastolatek poczuł się bardzo głupio, kiedy to powiedział na głos. Każdy odczuwał stres, ale on jakoś nigdy nie widział ojca w nerwach. Był opanowany, wręcz wyzuty z emocji. Może to go zmyliło. Może w gruncie rzeczy praca polityka go tak wykończyła? A może to niedawne spotkanie z jedną z Cyganek, które tak chętnie go przeklinały?
– Dobrze, proszę wypisać receptę. – Fabian machnął ręką, bo nie bardzo go to wszystko interesowało. Kilka tabletek mu wystarczyło, nie zamierzał leżeć w łóżku tygodniami. – Mówił pan, że to choroba genetyczna. Czy moje dzieci…?
Spojrzał na Jordana, jakby chciał dać lekarzowi do zrozumienia, że dobrze byłoby zbadać bliźniaki.
– Jordan i Nela powinni się przebadać, to na pewno. Pański ojciec również. – Zgodził się Bermudez Juarez, zaznaczając coś w swoich zapiskach, jakby odhaczał ważne rzeczy do przekazania. Było to niebywale irytujące. – Powinien pan wiedzieć, że dziedziczność jest duża, ale kobiety zwykle chorują rzadziej. Nie mniej jednak pańska matka i siostry powinny rozważyć diagnostykę w tym kierunku.
– Jak duża? – Fabian mimowolnie zacisnął palce mocniej na łokciu Jordana i to właśnie on mu odpowiedział, bo Juarez zajęty był zapisywaniem czegoś na karcie.
– Pięćdziesiąt procent. Co za brednie – dodał Jordi już swoim zwykłym tonem. Wiedziałby gdyby chorował, nie był idiotą.
– To znaczy, że jedno z was może być chore? – Fabian mówił jak nie on. Może szpitalne łóżko mieszało mu w głowie, ale dało się wyczuć, że martwi się o dzieci.
– Nie. To znaczy, że każde z nas ma pięćdziesiąt procent szans, że jest chore. Nie przejmuj się. – Nastolatek wywrócił oczami, bo ostatnie, o czym ojciec powinien teraz myśleć to jakieś testy, by sprawdzić, które z jego dzieci odziedziczyło chorobę serca i czy w ogóle.
– Jeśli chcesz, umówię cię na testy. Mam chwilę w tym tygodniu, może gdzieś cię wcisnę. – Juarez zerknął za zegarek, jakby chciał sprawiać wrażenie człowieka bardziej zajętego, niż był w rzeczywistości, a Jordan posłał w jego stronę wymuszony uśmiech.
– Spasuję. Jak będę chciał zawierzyć komuś życie, na pewno nie będziesz to ty. – Zaśmiał mu się niemal w twarz, pokazując, co myśli o jego fachowej wiedzy lekarskiej.
– Jordan. – Fabian upomniał syna, bo to nie był czas na takie odzywki. Znów zakłuło go w piersi i skrzywił się, starając się nie dać tego po sobie poznać.
– No co? Przecież mówię prawdę. Są lepsi lekarze od Juareza. – Chłopak zerknął na ojca, nie rozumiejąc, co takiego złego powiedział. – Poza tym nie zamierzam się w ogóle badać.
– To nie podlega dyskusji. Musimy wiedzieć. – Fabian nie chciał słyszeć o odmowie. Był jego rodzicem i mógł go zmusić, jeśli tylko chciał. W teorii.
– Po co? Nie jest mi ta wiedza do niczego potrzebna. – Nastolatek wzruszył ramionami. Codziennie ludzie umierali na różne schorzenia, nie wiedząc, że je mają. Ludzie, którzy znali swoje przypadłości również padali jak muchy. Jaki był w tym sens?
– Ta wiedza może uratować ci życie!
– Jak? – Jordan się roześmiał. – Musiałbym brać leki do końca życia. Beta-blokery upośledzają wydolność organizmu, nie mógłbym już uprawiać sportów, a przynajmniej nie zawodowo. Nie są dozwolone w niektórych dyscyplinach. Poza tym pal licho piłkę nożną, ale nie zamierzam stracić libido i być impotentem.
Próbował rozluźnić atmosferę, ale nikt się nie roześmiał. Pielęgniarka Renata Diaz tylko kręciła głową, notując coś w zapiskach doktora Juareza.
– Leki mają też sporo dobrych stron – wtrącił Juarez, jakby za wszelką cenę chciał udowodnić, kto tutaj jest lekarzem. – Poprawiają koncentrację, zmniejszają częstotliwość migren, redukują objawy lęku i pomagają zapobiegać atakom paniki…
– Nie mam żadnych ataków paniki, nie potrzebuję tego – wszedł mu w słowo nastolatek, czując, że traci cierpliwość. Nikt nie wiedział przecież o jego przypadłości, która nawiedzała go, kiedy czymś się mocno zdenerwował i nie zamierzał o tym teraz wspominać. – Wiem, czym jest HCM i wiem, że tego nie mam. Po prostu to uszanujcie.
– Jordan, nie jesteś pełnoletni. Twój tata ma rację. – Bermudez próbował wtrącić się do rozmowy, ale szybko tego pożałował, widząc wściekłe błyski w oczach młodego gniewnego.
– Tato, ty jesteś prawnikiem. Jak to leciało? Jestem młodym dojrzałym, prawda? Jeśli odmawiam badań ze względów ideologicznych, państwo musi to uznać. – Nastolatek zwrócił się do Fabiana, który już nic więcej nie powiedział. Czasami żałował, że jego syn był tak bystry.
Jordan nie rozumiał, dlaczego to taka wielka sprawa. Nie chciał się zbadać i koniec dyskusji. Był w końcu dorosły, mógł decydować sam o sobie. W świetle prawa nie było to zgodne z prawdą, istniały pewne ograniczenia, ale Fabian wiedział, że ryzykuje i to bardzo, zmuszając go do czegoś, czego nie chciał. Pozostawili więc tę dyskusję otwartą. Guzman nie miał siły, by nalegać w tej chwili, a jego syn i tak był uparty jak osioł i gotów był jeszcze porachować kości lekarza, który zechciałby się do niego zbliżyć.
Jordi wolał nie mówić tego na głos, ale czuł się bezpieczny. To nie on ryzykował śmiercią, tylko wszyscy, którzy się do niego zbliżali. Dzisiaj było blisko i jego ojciec mógł otrzeć się o śmierć. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek przy nim ucierpiał. Nigdy więcej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:30:40 30-03-24    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITLO 178
NORMA/MARCUS/JORDAN/FELIX/LIDIA/VERONICA/ANTONIO/OLIVIA


Kiedy dwadzieścia lat temu Norma brała ślub, była przekonana, że będzie to pierwszy i ostatni raz. Sukienkę wybierała przez wiele miesięcy – chciała, żeby było idealnie, choć nigdy wcześniej nie przywiązywała do takich rzeczy wagi. Na szczęście miała przyjaciółkę, która uwielbiała modę i projektowanie. Marisa Fernandez zaprojektowała pierwszą kreację właśnie dla niej i tak rozpoczęła się jej późniejsza kariera. Norma mogła przypisać sobie za to zasługi. Dwadzieścia lat później stojąc w tej samej sukni przed lustrem, czuła mieszaninę wielu emocji, których nie mogła nawet nazwać.
– Kolejny ślub, mamo? Bijesz rekordy. – Marcus oparł się o ramę drzwi, zaglądając z ciekawością do sypialni matki.
Norma odwróciła się w stronę syna i uśmiechnęła się z błyskiem w oku.
– Robię porządki w szafie – wyjaśniła, rozprostowując kilka zmarszczeń przy talii. – Ledwo się wcisnęłam. Wałki tłuszczu nie dodają uroku.
– Mamo, wyglądasz świetnie. – Delgado powiedział to całkiem szczerze. Jego mama miała czterdzieści pięć lat na karku, ale zdawała się w ogóle nie starzeć. Przybywało jej jedynie kilku zmarszczek wokół oczu, bo uwielbiała się śmiać, ale poza tym wyglądała prawie tak samo, jak kiedy był dzieckiem. – W twoim wieku niejedna kobieta by ci mogła pozazdrościć.
– Marcus, przestań, bo czuję się staro.
– Dlaczego wyciągnęłaś suknię ślubną?
– Mam dwie, a inni ani jednej. To po prostu zbyt zachłanne – zażartowała, odchodząc od lustra i przyglądając się drugiej kreacji leżącej na łóżku. Kiedy brała ślub z Gilbertem, była już starsza i nie chciała żadnych ekstrawagancji. Dla niego też był to drugi ślub, więc postawili na prostotę. – Carmelita od doni Florencii wychodzi za mąż. Nie ma sukienki, a to duży wydatek. Pomyślałam, że odstąpię jej którąś z moich.
– Carmelita się w końcu ugięła? Myślałem, że małżeństwo traktuje jako przestarzałą instytucję pozbawioną sensu. Zawsze się zarzekała, że nigdy nie znajdzie męża. – Marcus zaśmiał się na wspomnienie kobiety z miasteczka, która dobijała czterdziestki i w miasteczku gadali już o niej jak o starej pannie, bo nigdy nie miała partnera. – To miłe z twojej strony, mamo, ale czy naprawdę chcesz się z nimi rozstawać? To w końcu wspomnienia.
– Masz rację. Dlatego się waham. Jedną na pewno chcę zostawić. Myślałam, że kiedyś się przyda, choć oczywiście wiem, że młode dziewczyny w tych czasach nie lubią takich staroci, wolą kupić coś nowego i modnego. Ale gdyby była potrzeba, moglibyśmy ją przerobić. – Norma zastanawiała się na głos i dopiero, kiedy jej wzrok napotkał twarz syna w lustrze, zdała sobie sprawę, że on kompletnie nie ma pojęcia, o czym mówi. Wolała nie wspominać, że myślała o jego przyszłej żonie. Jej syn był kochanym młodym dżentelmenem, ale nie miał zielonego pojęcia, jak działał na dziewczęta.
– To suknia, którą miałaś na ślubie z tatą – zauważył Marcus. – Już zżółkła ze starości?
– Nie, głuptasie. Miała kremowy kolor. Nie chciałam białej.
– Och, mamo, proszę bez szczegółów.
Za te słowa zarobił lekkiego kuksańca drobną piąstką Normy w pierś i się roześmiał.
– Marisa twierdziła, że w bieli będę wyglądać, jakbym szykowała się do trumny. Śniło mi się to po nocach, więc powiedziałam jej, że wolę coś innego.
– Marisa Fernandez ją zaprojektowała? Myślałem, że ona szyje tylko dla facetów? – Delgado zmarszczył brwi, bo pamiętał, jak kiedyś został propozycję od żony ordynatora, by modelował na pokazie w stolicy. Miał wtedy piętnaście lat i Norma absolutnie się na to nie zgodziła, a on też nie miał ku temu wielkich ambicji. Roque mówił mu wtedy, że to głupota, bo na takich pokazach można sporo zarobić. Marcus był wysoki i przystojny, miał świetne proporcje ciała, więc ubrania dobrze na nim leżały. On jednak nigdy nie był zainteresowany. Dopiero w te wakacje dorobił sobie nieco przy reklamach ubrań sportowych, ale to była wyższa konieczność – zbierał dla małej Beatriz i próbował pomóc Adorze jak tylko mógł.
– Marisa specjalizuje się w modzie męskiej, ale to bardzo zdolna kobieta. Zawsze miała do tego smykałkę. Ta suknia to był jej pierwszy poważny projekt. Zapłaciłam jej, a ona potem żartowała, że byłam pierwszą inwestorką w jej biznes. Na ścianie w jej firmie nadal wisi pierwszy czek. – Norma spojrzała w dół na rozkloszowaną kremową suknię. – Może rzeczywiście należałoby ją nieco odświeżyć. Wygląda staro, ale na zdjęciach ślubnych robiła wrażenie. Michael prawie się o nią potknął.
– Michael?
– Był drużbą twojego taty. Nie pamiętasz go pewnie ze zdjęć, bo skrzętnie unikał obiektywu. – Norma się zaśmiała. Kiedy Adrian poprosił Mike’a o to, by był jego świadkiem, ten był dosyć skołowany. Delgado miał sporo przyjaciół, ale tylko jeden wyswatał go z Normą, więc decyzja była dla niego logiczna. – Moją druhną była Marisa. Osvaldo przez całą ceremonię kontrolował się, żeby nie powiedzieć nic głupiego. – Pani Aguilar pokręciła głową na wspomnienie tamtych chwil.
– Dlatego, że wolałby widzieć cię na ślubnym kobiercu z innym facetem, tak? – Marcus od razu pojął w czym rzecz. Doktor Fernandez jako przyjaciel Fabiana na pewno był zwolennikiem ich ponownego zejścia. – Mamo, czy Fabian kiedykolwiek ci się oświadczył?
– Żadne deklaracje nigdy z jego ust nie padły, ale ja też ich nie oczekiwałam – przyznała zgodnie z prawdą. – Byliśmy razem kilka lat. Dla nas obojga to było naturalne, że kiedyś się pobierzemy i założymy rodzinę. Nie zastanawialiśmy się nad tym głośno, bo każde z nas to rozumiało.
– Może Fabian nie do końca? – podsunął nastolatek, a jego matka się roześmiała.
– Wydaje ci się, że Fabian Guzman nie rozumie kobiet? On po prostu rzadko mówi o uczuciach, ale czuje tak samo jak inni. Czasami mu się wypsnęło coś w stylu „kiedy się pobierzemy”, „po ślubie”. Nie musiał mnie pytać o zgodę, bo wiedział, że bym się zgodziła. To się po prostu czuje, Marcus.
– A jednak się rozstaliście. Więc to nie był związek na dobre i na złe. Nie przetrwaliście próby czasu i związku na odległość.
– Nie. I to też jest w porządku. – Norma pokiwała głową. Była z tym pogodzona od lat.
– Nie żałujesz czasem, że wam nie wyszło?
– Czasem tak. Ale wtedy przypominam sobie, że nie miałabym ciebie. – Pogłaskała go po policzku, posyłając dobrotliwy uśmiech. – Kochałam twojego tatę, Marcus. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
– Wiem. – Pokiwał głową, przechadzając się po sypialni matki. Norma miała mnóstwo fotografii w ramkach. – Słabo go pamiętam – powiedział cicho, patrząc na twarz swojego ojca na jednej z fotografii, które stały na komodzie. – Ale Michael mówi, że jestem jak skóra zdarta z ojca.
– Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Nikt mnie nie może o nic oskarżyć, od razu widać, że jesteś synem Adriana – zażartowała, a on wywrócił oczami. Norma podeszła bliżej i oparła policzek o ramię syna, wpatrując się w zdjęcie ślubne. – Nie cierpiał zdjęć, tak zawsze powtarzał. To był dopiero kłamczuch z tego twojego taty. Twierdził, że to zbędne, że lepiej zapamiętywać rzeczy tu i teraz, ale kiedy tylko ktoś zbliżył się do niego z aparatem, prężył mięśnie i pozował jak model.
– Ojciec był pozerem.
– Trochę tak. – Norma pokiwała głową, bo taki właśnie był urok Adriana Delgado. – Miał za mały garnitur. Popatrz jak mu się opina koszula. Byłam zła, miałam wrażenie, że za chwilę puszczą mu guziki. Pod koniec wesela pękła mu marynarka.
– Dlaczego nie miał na sobie wojskowego munduru?
– Powiedział, że wtedy by mnie przyćmił. To miał być mój dzień, a gdyby pojawił się w swoim odświętnym mundurze, kuzynki Aguilar nie dałyby mu żyć, prosząc przez cały wieczór o tańce.
– Dowcipniś. – Marcus w gruncie rzeczy wiedział, że jego ojciec się zgrywał. Chciał, żeby ślub z jego mamą był wyjątkowy.
– Nie wierzę w zabobony, ale skoro widziałeś już obie suknie, chyba nie ma sensu zostawiać żadnej. – Norma wróciła do rozważań na temat sukni ślubnych.
– Słucham? – Marcus ponownie nie wyłapał aluzji. Norma połknęła uśmiech.
– Zachowam tę, to pierwszy projekt Marisy. Może będzie chciała ją kiedyś odnowić. Carmelita może wziąć tę białą, jest bardziej nowoczesna i będzie jej pasować. A skoro już o ubraniach mówimy… – Norma przechadzała się po pokoju, pakując ubrania w pokrowce. Zwróciła się do syna tak naturalnie, że w pierwszej chwili znów nie wiedział, co ma na myśli. – Wiem, że tematem przewodnim balu bożonarodzeniowego jest biel, ale może Adora chciałaby ubrać coś innego. Dowiedz się, żeby dopasować jej odpowiedni bukiecik. Wiem, że chłopcy nie myślą o takich rzeczach, ale to ważne.
– Adora?
– No tak, Adora. I przekaż jej proszę, że nie ma potrzeby, żeby odstawiała Beatriz do nas. Sama do niej pojadę, a wy na spokojnie się wyszykujcie. Dam ci mój samochód. Nie możesz odebrać Adory tym brzydkim jeepem Carlosa. Będziecie wyglądać śmiesznie w galowych kreacjach w aucie terenowym.
– Mamo, ja nie idę na bal z Adorą – powiedział w końcu, kiedy już zrozumiał do czego jego matka zmierza.
– Nie bądź niemądry, Marcus. Jak to z nią nie idziesz?
– Normalnie. Nie chciała iść.
– Naprawdę?
– Spędzamy ze sobą tyle czasu w normalne dni, że na bal może iść chyba z kimś, z kim naprawdę ma ochotę, nie uważasz?
– Tak przypuszczam… – Pani Aguilar zatrzymała się na chwilę po środku pomieszczenia i zmierzyła syna od stóp do głów, czując, że wychowała inteligentnego chłopca, który jednak miał zerowy zmysł w relacjach damsko-męskich. – Marcus, ja wiem, że to może być trochę przytłaczające. Veronica wróciła do miasteczka i jest ci bardzo bliska…
– Proszę cię, mamo, nie rób mi wykładów.
– Kiedy muszę, jestem twoją matką. Bardzo lubię Veronicę, to dobra dziewczyna, ale pamiętam, przez co przechodziłeś po zerwaniu i nie chcę, żebyś znów cierpiał.
– Nie idę na bal z Veronicą, jeśli o to się martwisz.
– Więc z kim? – Norma zamrugała kilka razy powiekami, sama już nic z tego nie rozumiejąc.
– Z Laurą Montero.
– Z kim? – Pani Aguilar musiała mocno wysilić szare komórki. Nie kojarzyła takiej uczennicy w tutejszym liceum, a przecież do niedawna była w zarządzie rady rodziców. Dopiero po chwili doznała olśnienia. – Z wnuczką komendanta policji z Monterrey? A ona nie jest już czasem studentką?
– Jest – przyznał zgodnie z prawdą Delgado, a jego matka zrobiła wielkie oczy. – Nie wolno mi iść na potańcówkę ze starszą dziewczyną?
– Wolno, ale… Chyba nie muszę ci robić „tej pogadanki”, prawda? – Prawniczka wyglądała, jakby sama ze sobą walczyła. Wiedziała, że Marcus był odpowiedzialny, ale ostatnie wydarzenia nauczyły ją, że lepiej dmuchać na zimne. Co prawda Marcus i Adora kłamali o swoim związku, ale i tak był to kubeł zimnej wody.
– Nie musisz. Gilberto i Carlos ubiegli cię o jakieś kilka lat. – Nastolatek nie mógł się powstrzymać i roześmiał się na widok miny matki. Pocałował ją w policzek i chciał wyjść, by mogła się przebrać, ale wtedy coś sobie przypomniał. – Pierwszą suknię wybierałaś miesiącami, a ta ze ślubu z Gilbertem wygląda jak z sieciówki.
– Oboje nie mieliśmy parcia, żeby się stroić – przyznała zgodnie z prawdą.
– Mamo, dlaczego po śmierci taty wróciłaś do Pueblo de Luz?
– Przecież wiesz, Marcus. Dziadek Delgado był chory, ktoś musiał się nim zająć.
– Tak, ale Delgado mieli Sonię i Camila. Oni mogli się nim opiekować.
– U nich się nie przelewało, poza tym mieszkali w Monterrey.
– Mogłaś wziąć dziadka do Nowego Jorku. Twoi rodzice na pewno by pomogli.
– Wiem, Marcus, ale po prostu tak było lepiej. – Norma nie patrzyła na syna, rozprostowując zwykłą białą sukienkę, którą miała na sobie podczas ślubu z pułkownikiem.
– Liczyłaś, że zostawi dla ciebie żonę, prawda? – zapytał, znając doskonale odpowiedź na to pytanie, bo wyczytał ją z zielonych oczu matki. – Nie wyszło wam za pierwszym razem, ale mogło wyjść za drugim.
– Przeszło mi to przez myśl. Widziałam, jak bardzo Fabian był nieszczęśliwy z Silvią, jak bardzo się zmienił, ale szybko pojęłam, że to byłby błąd. Franklin, Jordi i Nelka nie zasłużyli na to, żebym rozbijała ich rodzinę.
– Więc wyszłaś za Gilberta, żeby cię nie kusiło?
– To brzmi okropnie, kiedy tak o tym mówisz, Marcus. – Norma skarciła syna za te słowa, ale w głębi serca czuła, że były prawdziwe. – Może podświadomie próbowałam stworzyć wokół siebie mur, żeby żadne z nas niczego nie próbowało.
– Teraz nie masz już swojej tarczy, mamo. – Marcus wpatrywał się matce w oczy, czekając.
– Teraz jestem starsza i mądrzejsza, synku. I wiem, że są pewne rzeczy, które dzieją się nie bez przyczyny.
Taka odpowiedź musiała mu wystarczyć.
***

Carolina nie miała ochoty plotkować, szczególnie że sprawa dotyczyła jakby nie było członka jej rodziny. Wiadomość o tym, że Fabian Guzman zasłabł podczas spotkania kółka obrad ONZ mimo wszystko dotarła już do wielu osób głównie za sprawą Anny Conde, która zawsze lubiła się pochwalić, że ma najświeższe informacje. Nayera, która zadzwoniła po karetkę, była naprawdę przejęta. Pierwszy raz widziała profesora w takim stanie i również po raz pierwszy była świadkiem wyrazu strachu na twarzy Jordana, który zwykle nie okazywał takich emocji. Przejęła się nie na żarty, a tymczasem koleżanki Anakondy próbowały wyciągnąć z niej informacje.
– Naprawdę, nic więcej nie wiem – powtarzała tylko wspierana przed Lidię, która syczała na każdego, kto do niej podchodził, by wydębić newsy.
– Tak czy siak, to nie było nic poważnego, skoro profesor Guzman wypisał się jeszcze tego samego dnia – stwierdziła jakaś uczennica, a kilka osób od razu zniechęciło się do plotek po tych słowach.
– Na pewno Jordan go wkurzył. Przecież to jasne, że się pożarli. – Ignacio prychnął pod nosem. – Fabian to nie jest facet, który łatwo traci nad sobą panowanie. Wkurzyć go to nie lada wyczyn i tylko Jordi to potrafi.
– A ty skąd to niby możesz wiedzieć? – Lidia założyła ręce na piersi, ciekawa skąd Fernandez wysnuł takie wnioski. Sama czuła się odrobinę winna – w końcu to ona wspomniała o tym, że Guzman jest przeklęty. Być może nieświadomie uruchomiła fatum.
– A stąd, że Fabian nigdy nawet nie podnosi głosu. – Fernandez poczuł się tak, jakby tłumaczył komuś, ile jest dwa razy dwa. – Kiedyś zarysowałem mu paskudnie samochód moim rowerem. Spojrzał tylko, powiedział, że pokryje to ubezpieczenie i nawet na mnie nie nakrzyczał. Fabian to oaza spokoju. Jeśli dostał zawału po rozmowie z Jordanem, to wyobraźcie sobie, co ten kretyn musiał mu naopowiadać.
– Nie dostał zawału, podobno to nie to. – Anna zwróciła uwagę swojemu byłemu chłopakowi, z którym miała dosyć zawiłą relację. – Ale to wyglądało naprawdę źle, skoro nawet panna Santillana pojechała do szpitala.
– Coś ty bredzisz? – Lidia spojrzała na Carolinę, bo razem zainteresowały się tą informacją. – Niby po co Bazyliszek miałby tam jechać? Jordan wsiadł z ojcem do karetki.
– No tak, ale Julietta odwołała lekcję historii w drugiej klasie i pojechała zaraz za nimi, żeby dowiedzieć się, czy wszystko okej. – Anna pochwaliła się znajomością tego faktu. – Rozmawiała nawet z ordynatorem. Nacho mi powiedział.
– Czy to nie dziwne? – dopytała inna koleżanka, węsząc jakiś podstęp.
– Dlaczego? To naturalne, że członkowie ciała pedagogicznego o siebie dbają. Poza tym panna Santillana jest narzeczoną przyjaciela profesora Guzmana, więc na pewno chciała się upewnić, że nic mu się nie stało. – Carolina lekko się zirytowała po tych dziwnych insynuacjach. Przyjaciółeczki Anakondy szukały dziury w całym.
– No może. Ale nie uważacie, że to dziwne? Bazyliszek nigdy nawet nie puszcza nas minuty przed dzwonkiem, a tak po prostu pozwoliła drugoklasistom zająć się sobą i ruszyła do szpitala na panem Guzmanem. – Anna na siłę próbowała zwrócić uwagę innych na tę dziwną zależność.
– Co powiedziałaś? – Wszyscy podskoczyli w miejscu, zdając sobie sprawę, że syn profesora stoi tuż za nimi i słyszy ich plotkowanie. – Co to znaczy, że Santillana pojechała do szpitala?
– No… chciała sprawdzić, co z twoim tatą i wyglądała na bardzo zmartwioną. – Anakonda nieco się speszyła, że została przyłapana na obmawianiu go za plecami, więc złagodziła nieco swój ton, ale Jordan już nikogo nie słuchał, tylko ruszył w sobie tylko znanym kierunku.
Miał ochotę wyważyć drzwi do pokoju nauczycielskiego i od razu wyrzucić to, co mu leżało na wątrobie. Musiał całą siłą woli się od tego powstrzymać. Zapukał więc, ale tak gwałtownie, że jeszcze raz, a pewnie zrobiłby dziurę w drzwiach. Otworzył mu nauczyciel od biologii, który właśnie wychodził. Minął go w drzwiach i od razu odnalazł znienawidzoną historyczkę sprawdzającą klasówki.
– Muszę z panią porozmawiać – powiedział, patrząc wymownie na Erica DeLunę, który przy swoim komputerze zdawał się unikać Julietty jak tylko mógł i siedział z drugiej strony pomieszczenia. Oprócz nich nie było tutaj nikogo.
– Jestem teraz zajęta, to niegrzeczne wpadać tutaj w ten sposób. Umów się na konsultacje po lekcjach. – Santillana jak zwykle sztywno trzymała się zasad.
– Mam mówić przy nim? W porządku. – Jordi totalnie zignorował informatyka i stanął nad kobietą, kipiąc już teraz prawdziwą złością. – Niech pani przestanie. Nie wiem, co pani kombinuje, ale to się musi skończyć.
– O czym ty mówisz? – Julietta odłożyła pióro i popatrzyła na chłopaka, dopiero teraz dostrzegając jego grymas wściekłości na twarzy.
– O moim ojcu. Po jaką cholerę jeździ pani do szpitala i się o niego wypytuje? To nie jest pani sprawa. On ma żonę i rodzinę. Proszę go zostawić w spokoju. Nie wiem, co pani próbuje osiągnąć, ale to się nie uda.
– Jesteś śmieszny, niczego nie próbuję. Jestem zaręczona z Victorem, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Tak, a on nie ma zielonego pojęcia o tym, że kiedyś sypiała pani z moim ojcem. Więc dla dobra wszystkich, proszę się wziąć w garść.
– Nie tym tonem. – Julietta wstała z miejsca, czując, że palą ją policzki. – Pojechałam do szpitala dowiedzieć się co z Fabianem, bo wyglądało to poważnie i to mój obowiązek.
– Pani obowiązkiem jest nauczać, więc niech się pani skupi na tym. Nie ma pani prawa ingerować w nasze życie. On nie zostawi dla pani rodziny. Wtedy tego nie zrobił, więc teraz tym bardziej. Odczep się od niego, to moje ostatnie ostrzeżenie.
Jordan nie dbał już o maniery. Na przemian nazywał ją „panią” albo rzucał do niej obelgi wprost. Myślał, że ich relacja już się unormowała, ale najwidoczniej się pomylił. Wyszedł z pokoju nauczycielskiego i trzasnął drzwiami, pozostawiając Juliettę i Santosa w osłupieniu.
– Myślałem, że Fabian Guzman to była jednorazowa sprawa w przeszłości. – DeLuna odezwał się po chwili, klikając coś w swoim komputerze od niechcenia. – No wiesz, sprawdziłem cię przecież. Nie sądziłem, że jesteś w nim zakochana.
– Nie jestem, nie wygaduj bzdur, Santos. A poza tym to nie twoja sprawa. – Kobieta usiadła z powrotem w swoim fotelu, zabierając się za sprawdzanie kartkówek. Jej myśli błądziły jednak w inną stronę.
– Właśnie widzę. Też bym pognał rozmawiać z ordynatorem, gdyby moja kochanka sprzed osiemnastu lat zasłabła.
DeLuna nie mógł się powstrzymać, by jej nie dogryźć i nawet się zdziwił, że Julietta nic mu nie odpowiedziała. Machinalnie odhaczała oceny swoich drugoklasistów, ale widział, że jest porządnie zmieszana. Może rzeczywiście nadal coś czuła do Fabiana.

***

Felix był poważnie zmartwiony, więc postanowił schować dumę do kieszeni i zagadać do byłego przyjaciela po raz kolejny. Czuł się jak idiota, wyciągając wciąż dłoń na zgodę, kiedy po drugiej stronie spotykało go chłodne odrzucenie. Tym razem jednak sprawa była poważna na tyle, że o pomoc do niego zwróciła się Marianela, a ona zwykle unikała takich rozmów. Wiedział zatem, że musi zainterweniować. Wykorzystał przerwę w lekcjach i stanął nad ławką Jordana, który skrobał coś zawzięcie na dużym arkuszu papieru.
– To nie są zadania z rozszerzonej biologii ani z kółka biologicznego – oznajmił, jakby sam sobie odpowiadał na niezadane pytanie. Do góry nogami zobaczył logo uniwerku w San Nicolas. – Rozwiązujesz egzaminy próbne ze studiów?
– Nie mam czasu, Felix. O co ci chodzi? – Guzman nie oderwał wzroku, zaznaczając odpowiedzi na kolejne pytania testu. Nie miał czasu na pogaduszki musiał przerobić materiał z dodatkowych zajęć. Ostatnio się opuścił i rzadziej uczęszczał na wykłady jako wolny słuchacz. Musiał wziąć się do roboty, jeśli chciał mieć jakieś perspektywy.
– Dlaczego nie chcesz się zbadać? – Brunet przeszedł do sedna, nie zdając sobie sprawy, że mówi przy reszcie klasy.
– Mów ciszej. – Jordan zirytowany zacisnął palce na ołówku. – To nie twoja sprawa.
– Zaczyna być moja, kiedy Nela przychodzi do mnie w nocy cała zapłakana i mówi, że Fabian umiera. Podobno ma jakąś chorobę genetyczną i wy też możecie ją mieć.
– Nela przesadza, mój ojciec ma się dobrze i już wyszedł ze szpitala. I nie powinna mówić ci takich rzeczy. – Guzman kątem oka zerknął na siostrę bliźniaczkę, która siedziała nieopodal, udając, że czyta książkę, ale on dobrze wiedział, że z niepokojem obserwuje jego reakcję.
– To chyba normalne, że się o ciebie martwi, nie? – Castellano miał ochotę rąbnąć przyjaciela w głowę. Jordan nie rozumiał, że były na świecie osoby, które się o niego troszczyły. – Nela zapisała się do Juareza na tę próbę wysiłkową. Ty też idź.
– Nie będę z tobą o tym dyskutował. – Dłoń zatrzęsła się na ołówku i rysik złamał się pod wpływem nacisku na papier. – To moja prywatna sprawa i byłbym wdzięczny, gdybyś z łaski swojej nie rozpowiadał o tym wszystkim naokoło. – Szatyn zniżył głos do szeptu, wzrokiem pokazując brunetowi, że nie są w klasie sami.
– To nie jest normalne, Jordi. Musisz się przebadać, nie rozumiem jak możesz być tak lekkomyślny. Ella jest chora, wiem co to znaczy chodzić po szpitalach i wciąż się zamartwiać, ale nie wyobrażam sobie nawet, jaki to musi być stres nie wiedzieć w ogóle, co się dzieje.
– Wychodzimy. – Jordan ze złością odsunął krzesło i nakazał byłemu kumplowi, by poszedł za nim za drzwi. Starał się ignorować zaciekawione spojrzenia kilku znajomych z klasy, którzy odwrócili na nimi głowy. – Posłuchaj, Felix. Naprawdę nie wiem, co ci nagadała Nela, ale to nie jest twój zasrany interes.
– Jesteś egoistą. Nie myślisz w ogóle o innych. – Felix pokręcił głową, czując ogromną złość w stosunku do przyjaciela. – Nie pomyślałeś w ogóle, jak musi się czuć Nela? Albo twoja mama?
– Nie sądzę, żeby moja matka wiedziała i tak raczej pozostanie.
– Żartujesz. Nie powiedziałeś mamie? Cholera, Jordan, ty jesteś nienormalny.
– A co by to zmieniło? Myślisz, że by się przejęła?
– To twoja matka.
„Tak i wolałaby, żebym zniknął z powierzchni ziemi” – pomyślał sobie w duchu, ale Felixowi posłał tylko chłodne spojrzenie.
– Mówię poważnie, Jordan. Idź i zrób te badania albo powiem Deborze. Jeśli Silvia cię nie zmusi, to Deb na pewno zaciągnie cię do lekarza siłą.
– Spróbuj to zrobić, jeśli ci życie niemiłe. Sezon pływacki zakończysz w gipsie. Nie prowokuj mnie, Felix. – Pięści zacisnął w kieszeni spodni od mundurka, czując lekką panikę, kiedy nie wyczuł tam chłodnego metalu kluczyka od motoru, które zwykle służył mu jako kotwica dla emocji.
Felix wiedział, że Deb potrafiła być jak buldożer i torować sobie drogę do celu, który chciała osiągnąć. Wyciągnął ciężką artylerię i postawił przyjaciela w sytuacji podbramkowej.
– Fabian może daje ci wolną rękę i liczy, że sam zmienisz w końcu zdanie, ale Debora zaciągnie cię do kliniki za uszy. – Castellano pomyślał, że nie ma wyboru i musi postawić mu ultimatum, jeśli od tego miało zależeć jego zdrowie. – Uważam, że robisz to celowo. Znów chcesz zwrócić na siebie uwagę, lubisz kiedy inni się przed tobą płaszczą i o coś cię proszą, prawda? Widok jak osoby wokół ciebie się zamartwiają sprawia ci radość?
– Co ty pieprzysz?
– Przestań być w końcu uparty jak osioł i daj sobie pomóc. To tylko głupie badania, może nie wyjdzie, że jesteś chory. Jakie jest prawdopodobieństwo, że masz to samo, co twój ojciec?
– Pięćdziesiąt procent.
– Pięć-pięćdziesiąt procent? – Felix omal się nie zakrztusił własną śliną. Nela pominęła ten fakt. – Tym bardziej musisz się zbadać.
– Nie mogę, czy ty naprawdę tego nie rozumiesz? Muszę dostać stypendium, Felix. Jeśli się okaże, że jestem chory, wywalą mnie z drużyny, nie pozwolą mi grać, a w najlepszym wypadku będę grzał ławę do końca sezonu. Nie mogę na to pozwolić.
– To tylko piłka, Jordi…
– Nie! – Guzman podniósł głos, czując, że nic do Felixa nie dociera. Ciśnienie mu skoczyło i czuł, że jest bliski kolejnego ataku paniki. – Tu nie chodzi o głupią piłkę. Ja muszę się stąd uwolnić, rozumiesz? To moja jedyna przepustka na wolność. Muszę jakoś zdobyć kasę, żeby wyjechać do Stanów, a mogę to zrobić tylko dzięki sportowemu stypendium Maradony. To jedna rzecz, a druga… – Jordan się zawahał. Nawet samo myślenie o tym sprawiało, że robiło mu się niedobrze. – NYU robi testy sprawnościowe. Nie przyjmą mnie z chorobą serca.
– Na pewno da się to jakoś obejść.
– Nie da się. Ja nie mogę być chory, Felix, zrozum to.
Castellano przypatrywał się mu, nie wiedząc, co powiedzieć. Wydawał się być naprawdę przerażony.
– Ty się po prostu boisz.
– A żebyś wiedział, że się boję! – przyznał otwarcie sam tym faktem zdumiony. Trząsł się cały i jeszcze chwila a wiedział, że wybuchnie. – Całe życie na to pracowałem, a teraz mam po prostu odpuścić przez jakąś głupią potencjalną chorobę? Niedoczekanie. Ja nie mogę być chory, po prostu nie mogę i koniec!
– Jordi…
– I chciałbym, żebyś przestał wreszcie wtrącać się w nie swoje sprawy. Mówiłem ci, że nie jesteś mi nic winny, więc z łaski swojej zajmij się swoim życiem.
– Jordan…
– Co?! – wybuchnął w końcu, zirytowany faktem, że Felix wciąż próbował mu przerwać. Castellano był blady jak ściana.
– Krew ci leci. – Wskazał palcem na nos przyjaciela, a ten z lekką konsternacją dotknął swojej rynienki podnosowej, po której powoli spływała ciepła ciecz.
Zerknął na dłoń i zakręciło mu się w głowie, bynajmniej nie od widoku krwi.
– O tym właśnie mówię, przemęczasz się, nakładasz na siebie za dużo, te wykłady w San Nicolas, staż w szpitalu i poradni, zajęcia dodatkowe… ty się wykończysz, Jordan. Pozwól sobie pomóc.
Chłopak dał upust emocjom głośnym westchnięciem, wytarł nos i odszedł w drugą stronę, a Felix znów się poczuł, jakby rzucał grochem o ścianę.

***

Antonio Molina na pewno nie spodziewał się wpaść na Dicka Pereza w sklepie spożywczym. Były dyrektor liceum wyglądał okropnie, totalnie zapuszczony, jakby urwał się z dżungli, a nie wyskoczył tylko po parę podstawowych produktów. Były zastępca szeryfa przypatrywał się mu spomiędzy półek z wykałaczką między zębami. Nie odczuł ani krzty satysfakcji, wręcz przeciwnie – bardzo go to zirytowało. Ricardo chciał jak najszybciej zapłacić przy kasie i odejść, żeby nie narażać się na rozpoznanie ze strony innych klientów, ale pech chciał, że sakiewka z drobnymi upadła na posadzkę i monety potoczyły się w różne kąty sklepu.
– W dzisiejszych czasach wszyscy płacą kartą – zagrzmiał w końcu Antonio, podchodząc bliżej i stawiając koszyk na taśmie sklepowej. – Dolicz do moich, młody – zwrócił się do kasjera, który usłuchał grzecznie, nabijając na kasę kilka produktów.
– Bez łaski, mam pieniądze. – Dick wyglądał na wkurzonego. Nadal walczył jednak z upartą monetą, która wpadła w jakiś głęboki zakamarek i nie mógł jej za nic w świecie wydostać. W końcu dał za wygraną i obserwował, jak Antonio kładzie na taśmie jeszcze butelkę bursztynowej whisky. – Stare przyzwyczajenia nie umierają tak łatwo, co? – zadrwił ze starego znajomego, który tylko zagryzł mocniej wykałaczkę i poprosił kasjera o paczkę fajek zza kontuaru. – Twój syn zawsze przyłaził do szkoły cały w siniakach. Zgrywał wielkiego twardziela, wszyscy myśleli, że po prostu wciąż wdaje się w bójki i uchodzi cało. Opowiadał niestworzone historie. Ale ja wiedziałem, że tłukłeś go, ile wlezie. Claudię biłeś chociaż tak, żeby nie było widać.
– Wiedziałeś i nie zareagowałeś? Typowy ty. – Antonio roześmiał się gardłowo i przyłożył kartę do terminala.
– To nie była moja sprawa.
– Pewnie tak. – Molina zapakował kila rzeczy do siatki, a drugą wręczył Dickowi, kiedy wyszli poza teren sklepu. – Masz, Ricardo. To dla ciebie. – W rękę wcisnął mu butelkę trunku. – W pierdlu ciężko jest o dobrą whisky, więc naciesz się, póki możesz.
– Nikt nie postawił mi zarzutów! – Perez poczuł ogromną irytację. Obejrzał się kilka razy za siebie, by upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje. Stary Molina zawsze go wkurzał jeszcze w szkole. Valentin był denerwujący ze swoją polityką miłosierdzia, a Antonio ze względu na totalny brak poszanowania zasad, zupełnie jak jego syn, Ivan.
– Jeszcze nie – poprawił go Antonio, mrużąc nieco oczy i taksując go spojrzeniem od stóp do głów. – Jaki on jest?
– Kto? – Ricardo warknął, bo chciał już odejść, ale ten człowiek mu na to nie pozwalał. Myślał, że płacąc za chleb i mleko zrobił mu wielką przysługę.
– El Arquero de Luz, a któżby inny? – Na twarzy detektywa zagościł lekki uśmieszek. – Plotki głoszą, że odwiedził cię kilka razy pod osłoną nocy z fotografiami twoich ofiar.
– Co? Jak… skąd o tym wiesz?
– Mogłem uciąć sobie małą pogawędkę z Palomą. Spotkałem ją raz na mieście, była roztrzęsiona. W sumie to się jej nie dziwię. Gdyby jakiś mściciel z łukiem zdemolował moją kuchnię strzałami, do których przybite są zdjęcia nastoletnich dziewcząt, też pewnie trudno by mi było się uspokoić. Araceli Falcon, Julia Ortega, Ruby Valdez… kogoś pominąłem?
– Zamknij się, Molina. Przestań rozpowiadać obrzydliwe plotki. – Dyrektor zacisnął palce na rączce od reklamówki i zapragnął jak najszybciej czmychnąć spod supermarketu. – Kiedy oczyszczą moje imię, będzie ci głupio.
– Będzie, ale tylko jeśli nigdy nie znajdą kolejnych ofiar, a obaj dobrze wiemy, że było ich więcej, prawda? – Antonio wyrzucił pod nogi wykałaczkę i teraz jego policzek zadrgał nerwowo. Przypominał starego siebie z czasów, kiedy przesłuchiwał przestępców. Może nie zawsze był gliną z zasadami moralnymi, ale instynkt miał doskonały i przydawał mu się on nadal w jego prywatnej praktyce detektywistycznej, którą otworzył po tym, jak został wyrzucony z policji przez Gabriela Castellano i obecnego komendanta policji w Monterrey pana Montero. – Dam sobie uciąć rękę, że on też o tym wie. I już na pewno pracuje nad tym, jak dobrać ci się do skóry jeszcze bardziej. Z tego co słyszałem o tym Łuczniku, to ma cię na celowniku już od bardzo dawna. Musiałeś mu się nieźle narazić…
– Nie mam pojęcia, o czym ty bredzisz, Antonio. Zajmij się sobą i tym, co jeszcze ci z życia zostało.
– Już ty dobrze wiesz, Dickie. – Molina przekroczył kilka kroków, które ich dzieliły i przyjrzał mu się swoim sokolim wzrokiem. – Minęło prawie pięćdziesiąt lat, ale ja w końcu do tego dojdę, a i El Arquero na pewno zwęszył już trop.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. – Ricardo odwrócił się plecami do znajomego i odszedł w stronę swojego domu. Dreszcz przeszedł mu po plecach, kiedy usłyszał jeszcze wołanie Moliny.
– Idź, idź i napij się whisky. Może choć raz spokojnie zaśniesz.

***

Lidia nie mogła się doczekać, kiedy dorwie Rosie na przerwie. Musiała się z nią podzielić swoimi szalonymi teoriami, bo czuła, że zaraz zwariuje.
– Chyba go znalazłam – szepnęła prosto w ucho przyjaciółki, która podskoczyła na dźwięk jej głosu, bo nie spodziewała się, że ktoś zajdzie ją od tyłu na szkolnym korytarzu. Zatrzymały się przy szafce Primrose i zniżyły głosy, by móc spokojnie porozmawiać. – Łucznika Światła. To brzmi nieprawdopodobnie, ale posłuchaj…
Powtórzyła jej całe zajście z Danielem i czekała na reakcję, ale Castelani tylko spoglądała na nią z lekkim powątpiewaniem.
– No nie wiem, to dosyć naciągane – przyznała, drapiąc się po głowie i próbując usystematyzować ich aktualny stan wiedzy. – Twoim jedynym argumentem jest to, że zna twoje drugie imię? Przecież sama masz je wypisane na książce.
– No właśnie nie. Sprawdziłam i mój podręcznik jest podpisany jako „Lidia G. Montes Onetto”. Niby skąd mógł wiedzieć, co oznacza „G”? Przecież to nie jest popularne imię.
– To dziwne imię.
– To z „Władcy Pierścieni”, czytałam w dzieciństwie z mamą. W każdym razie jedyną osobą, której powiedziałam, co oznacza „G”, jest Łucznik.
– Nauczyciele mają twoje dane, Lidio. Dyrektor je ma. Może Danny widział u Dayany, kiedy dawała mu kwitek, wysyłając na korepetycje do ciebie – podsunęła Rose, myśląc rozsądnie.
– Być może, ale co powiesz na to, że rodzina Mengoni jest bardzo religijna? Chodzą do kościoła chyba częściej niż co niedzielę, nie zdziwię się, jeśli Daniel zna Biblię od podszewki. Sam mi się przyznał, że ojciec Horacio bywał u nich na obiadkach i wyglądało na to, że za nim nie przepada. Myślę, że może mieć na jego temat jakieś informacje, które mógłby wykorzystać przeciwko niemu. Na przykład posyłając mu strzałę… – Lidia ucieszyła się, wypowiadając te słowa na głos. Brzmiało to sensownie i szukała potwierdzenia u przyjaciółki.
– No dobrze, tu mnie masz, wszystko pasuje. Ale co z łucznictwem? Masz jakiś dowód na to, że Mengoni umie strzelać?
– Nie, ale w jego domu wisi zabytkowy łuk. Jego dziadek, Marcelo Mazzarello, strzelał w młodości i nawet wygrał jakieś zawody. Wiem, że jego wuj Gianluca też strzelał, widziałam go na zdjęciu drużyny łuczniczej Ulisesa Serratosa.
– Okej, to już jakiś konkretny argument. Ale znów to tylko poszlaki. – Rosie zastanowiła się nad tym głęboko. – Mówiłaś, że Łucznik jest wysoki, prawda?
– No wiesz, mam 155 centymetrów wzrostu. Dla mnie każdy, kto jest choć trochę wyższy ode mnie, jest wysoki – przyznała zgodnie z prawdą Montes. Zawsze jej się wydawało, że El Arquero górował nad nią wzrostem, ale może to kwestia tej aury, którą wokół siebie roztaczał.
– Daniel jest wysoki. Ale czy wysportowany? – Rosie zerknęła w dół korytarza, skąd właśnie środkiem zmierzał Mengoni zaczytany w książkę. Zderzył się z innym kolegą i książka wypadła mu z ręki razem z plecakiem. – Jest dosyć niezdarny.
– Clark Kent też był niezdarą za dnia, a potem zmieniał się w Supermana. – Lidia miała gotową odpowiedź. – Może to tylko przykrywka? Celowo zaniża swoje umiejętności, żeby nikt go nie podejrzewał? Spójrz na niego. – Montes wskazała palcem na nastolatka, który przechodząc pomachał im ręką i skręcił do swojej sali. – Nie wygląda na chuchro, wydaje się być dobrze zbudowany.
– No raczej że jest, przecież ma czarny pas w karate – odezwała się znienacka tuż obok nich Anna Conde. Obie Lidia i Rosie podskoczyły w miejscu, nie spodziewając się, że są podsłuchiwane. Anna widocznie słyszała tylko ostatnią część ich rozmowy. – Idziesz z nim na bal i nie wiedziałaś?
– A ty skąd o tym wiesz? – Primrose nieco się oburzyła, że szkolna plotkara wtrąca się w nie swoje sprawy.
– Przez lata trenowaliśmy niedaleko siebie. Dojo, do którego uczęszczał, było zaraz obok mojego klubu, gdzie trenowałam judo. – Anna odrzuciła włosy do tyłu z dumą wspominając swoje sportowe lata. Z czasem stwierdziła, że dziewczynie nie przystoją sporty walki, więc przerzuciła się na pływanie i siatkówkę. – Danny był bardzo zdolny, ale nagle zrezygnował z dalszych treningów. Wiem, że od paru miesięcy już nie trenuje. Na wfie też się oszczędza.
– Hmm ciekawe dlaczego. – Lidia wymownie zerknęła na Rosie, jakby jej teoria zaczynała być coraz bardziej prawdopodobna.
– No okej, być może to on. I co zamierzasz w związku z tym zrobić? – Ruszyły razem do sali lekcyjnej, w której miały się odbyć kolejne zajęcia.
– Nic. Na razie będę go obserwować i poczekam, aż sam mi powie prawdę, nie będę mu tego ułatwiała. Jeśli nadal będzie udawał głupiego, to się z nim policzę w swoim stylu. – Montes rozprostowała ramiona i strzeliła kostkami w dłoniach. Jeśli Daniel był Łucznikiem Światła, będzie miał jej sporo do wytłumaczenia.

***

Głowy obracały się za nią z ciekawością, a szepty za plecami były już po prostu nieuniknione. Dzielnie to zniosła, przemierzając drogę do gabinetu dyrektora Cerano Torresa. Jej mama nie była zachwycona, kiedy Veronica oznajmiła, że chciałaby przenieść się do liceum w Pueblo de Luz, ale uszanowała jej decyzję i pozwoliła jej złożyć podanie. Kiedy Teresa Serratos rozmawiała jeszcze z Cerano jak ze znajomym po fachu (w końcu oboje pełnili funkcje dyrektorów placówek oświatowych), Veronica stała spokojnie na korytarzu wpatrzona w swoje tenisówki, starając się nie wsłuchiwać w komentarze dawnych kolegów.
– Chyba wstydu nie ma. Serio się przenosi? Uwielbia robić wokół siebie zamieszanie, co?
– Ja tam się cieszę, tutejsze laski to same kaszaloty. Veronicę bym z chęcią przeleciał.
– Zamknij się, bo cię usłyszy!
– No i co? Przecież podobno nikomu nie odmawia, nie? Nie słyszeliście co o niej mówią w San Nicolas? Jest łatwa.
Panna Serratos podniosła wzrok, chcąc w końcu zareagować na te zaczepki, ale plotkujących już nie było. Zresztą nie była pewna, co mogłaby odpowiedzieć – już dawno przylgnęła do niej łatka latawicy i była z tym pogodzona. Nie chciała sobie robić kolejnych wrogów w szkole, do której zamierzała się przenieść. Jej oczy odnalazły znajomą twarz na korytarzu.
– Adora, cześć! – Pomachała ręką znajomej bardzo entuzjastycznie. Odetchnęła z ulgą, że może skupić uwagę na czymś innym poza przykrymi komentarzami. Garcia rozejrzała się wokół, jakby nie do końca rozumiała, do kogo dziewczyna woła, ale kolejne pytanie nie pozostawiło żadnych złudzeń: – Jak tam mała Bea, wszystko dobrze?
– Tak, dzięki. – Adora założyła za ucho pasmo włosów i przyjrzała się pannie Serratos, która opierała się o ścianę pod gabinetem dyrektora. Jej długie nogi rzucały się w oczy jako pierwsze. – Czekasz na dyrektora?
– Nie, na mamę. Już z nim rozmawiałam, to fajny facet. Na pewno lepszy od Dicka Pereza – dodała ze śmiechem, a widząc konsternację na twarzy Adory, wyjaśniła: – Złożyłam podanie. Chcę się przenieść do waszego liceum od nowego semestru, skoro i tak tutaj mieszkam. Będzie wygodniej.
– Och – wyrwało się Adorze, bo nie wiedziała, co innego może powiedzieć.
– Żartujesz, prawda? – Olivia dopadła do obu dziewczyn, wyłoniła się z tłumu jak duch i od razu przeszła do ataku. – Dyrektor się nie zgodzi, to ostatni rok. Nasza klasa ma komplet – oznajmiła dobitnie, jakby chciała zasygnalizować, że w razie czego panna Serratos na pewno nie może dołączyć do ich grupy. Nie chciała pozwolić, żeby Veronica znów mieszała w głowie Marcusowi.
– Masz przestarzałe informacje. Jeden z kumpli Ignacia, który kiblował razem z nim, rzucił szkołę i przeniósł się do zawodówki budowlanej w Monterrey, więc w klasie mamy wolne miejsce. – Felix podszedł do dziewcząt z plecakiem na ramieniu, wzrokiem karcąc blondynkę, która zachowywała się irracjonalnie. – Serio się przenosisz? – zawrócił się do Veronici, która wydawała się zawstydzona po słowach Olivii. Oczywistym było, że jej tu nie chcieli.
– Choć, Adoro, spóźnimy się na przedsiębiorczość. – Olivia wzięła Garcię de Ozunę pod ramię i odeszła, rzucając kilka chłodnych spojrzeń w stronę panny Serratos.
– Jeśli dyrektor się zgodzi, to chciałabym – odpowiedziała córka Teresy, kiedy została sama z Felixem. – Dojazdy do San Nicolas są męczące, a poza tym nie jest tam już tak samo jak kiedyś. Po śmierci Dalii i odejściu Jordana nie mam tam nikogo bliskiego. Od kiedy moja mama została dyrektorką też jest dosyć dziwnie. Wolałabym być tutaj. Wiedziałam, że nie przywitają mnie z otwartymi ramionami, ale nie sądziłam, że będzie aż tak źle. – Zasępiła się, a Felix zagryzł wargę, bo nie wiedział, co powiedzieć. Veronica zmusiła się w końcu do lekkiego uśmiechu i zmieniła temat: – Rozmawiałeś z tatą o Ivanie?
– Nie. Wolę go nie denerwować. Ale sprawdziłem coś i nie uwierzysz. – Castellano pociągnął ją za rękę w stronę wnęki w ścianie, by mogli swobodnie porozmawiać. – To konto, na które Ivan przelewa co miesiąc kasę, należy do Ursuli Duarte.
– Może był jej winny pieniądze?
– Ivan nigdy nie pożycza od nikogo kasy. Sam też jest niezłą sknerą. To wszystko śmierdzi z daleka.
– Felix, ja wiem, że to wygląda poważnie, ale Ivan to dobry facet. – Serratos musiała to powiedzieć, bo czuła, że wyobraźnia przyjaciela podpowiada mu najgorsze scenariusze. – Wiem, że bywa wybuchowy i raczej jest dosyć wątpliwy moralnie…
– Mało powiedziane – prychnął brunet, ale ona taktownie to zignorowała.
– Ale zawsze był dla nas wszystkich jak dobry wujek. Krył nas, kiedy wracaliśmy za późno do domu, pomagał, kiedy go potrzebowaliśmy. Nie mam pojęcia, o co dokładnie go podejrzewasz, ale wydaje mi się, że to wszystko nie jest takie, jak się wydaje.
– Mój ojciec podejrzewa go o bycie Łucznikiem Światła – wypalił w końcu Felix, wypowiadając na głos swoje myśli. Uważnie obserwował reakcję Veronici.
– A ty jak uważasz?
– Ja? – Podrapał się po głowie, bo nic już nie miało dla niego sensu. – Miałem inny trop, ale wszystko posypało się jak domek z kart. Teraz co chwilę wpada mi do głowy inny kandydat.
– Pierwsza myśl jest chyba zawsze najlepsza, prawda? – podsunęła, a Felix nie był pewny, czy w tym przypadku może się z nią zgodzić.
– Mój ojciec też od początku nie podejrzewał Ivana. Miał kogoś innego na myśli. – Kiedy Veronica czekała na więcej szczegółów, musiał być z nią szczery: – Mój tata myślał, że to Marcus.
– Marcus? – Panna Serratos uśmiechnęła się, jakby uważała to za mało prawdopodobne. – Marcus nie umie strzelać z łuku.
– Skąd wiesz?
– Bo zabierałam go na strzelnicę i próbowałam nauczyć, ale nigdy nie był zainteresowany.
– Może zmienił podejście? – podsunął Felix, ale sam nie był już co do tego przekonany. – Wiem jedynie, że Ivan coś kombinuje i jeśli zadziera z moją rodziną i podkłada pluskwy w moim domu, to nie jest już dla mnie „dobrym wujkiem”. Zaczyna być wrogiem.
– Vero, możemy iść. – Teresa Serratos podeszła do nich, sprawiając, że oboje podskoczyli w miejscu. – Witaj, Felix, co słychać u taty?
– Wszystko dobrze, dziękuję – odparł, witając się z sąsiadką, którą rzadko widywał, od kiedy przeprowadziła się z powrotem do Pueblo de Luz. – Ella powiedziała, że wpadnie do was zrobić porządek z rabatkami.
– To miło z jej strony. Wiesz, że zawsze jesteście u nas mile widziany. – Dona Teresa posłała chłopakowi ciepły uśmiech i gestem wskazała córce drogę do drzwi.

*

– To jakieś żarty, ja się na to nie zgadzam. Jestem w samorządzie, chyba mam coś do powiedzenia na ten temat, prawda? – Olivia gadała jak najęta pod klasą przedsiębiorczości.
– O co ci chodzi? – Carolina, Lidia i Rosie podeszły do niej i Adory zdziwione jej wzburzeniem.
– Veronica przenosi się do naszej szkoły! Wyobrażacie sobie?
– No chyba to normalne, skoro tu mieszka? Po co ma jeździć w tę i z powrotem do San Nicolas? – Rosie od razu musiała znieść mordercze spojrzenie Bustamante po tych słowach.
– I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – Blondynka aż trzęsła się ze złości. – Nie widzicie, co ona próbuje zrobić? Znów znaczy swoje terytorium! – Kiedy żadna z dziewczyn nie wiedziała, jak na to zareagować, zwróciła się do Adory: – Przecież to jasne, że chce ci odbić Marcusa. To jej plan od początku.
– Nie może mi odbić Marcusa, przecież nie jesteśmy ze sobą. – Adora odpowiedziała zgodnie z prawda, czując jednak, że to zbyt wiele jak na ostatnie dni. Najpierw Laura Montero, śliczna studentka prawa, a teraz perfekcyjna była dziewczyna. Gorzej już chyba być nie mogło.
– Veronica wszystkie nas wygryzie, mówię wam. – Olivia była święcie przekonana o swoich słowach. – W San Nicolas była jedną z najpopularniejszych dziewczyn, główna cheerleaderka, przewodnicząca samorządu, kapitan drużyny siatkówki.
– My nie mamy cheerleaderek – wtrąciła Carolina, w duchu dziękując za to Bogu. Uważała, że to okropny zwyczaj.
– Nie, ale mamy samorząd, klub siatkarski i wiele innych kół przedmiotowych. – Olivia miała gotową odpowiedź. – Myślicie, że ile czasu zajmie trenerowi Bruniemu, żeby mianować ją nowym kapitanem?
– Lidia jest kapitanką naszej drużyny – zauważyła Rosie, z niepokojem zerkając na Lidię, która słuchała Olivii z uwagą, czując, że coraz bardziej przekonuje ją jej punkt widzenia w stosunku do panny Serratos.
– Teraz jest, ale słyszeliście jak Oliver się zachwycał Serratosówną, prawda? Mianuje ją nową kapitan, macie to jak w banku.
– To nie byłoby w porządku. Lidia świetnie sobie radzi. – Adora próbowała uspokoić nieco pannę Montes, ale ta wydawała się być przerażona.
– Tak, ale Veronica ma większe doświadczenie no i długie nogi. Bruni jest facetem, nie ukrywajmy.
– Jesteś niemądra. – Carolina pokręciła głową, oddalając od siebie te myśli. – Trener jest rozsądny. Nie pozwoli nowej uczennicy wziąć odpowiedzialności za drużynę.
– Tak? A jak było z Remmym Torresem? Bruni wywalił Marcusa i dał stanowisko szefa teamu piłkarskiego synowi dyrektora.
– Ale Remmy jest przecież dobry – zauważyła Nayera, z tym nikt nie mógł się kłócić.
– Tak, nie przeczę. Ale Marcus też jest dobry, a Oliver wyrzucił go z pozycji tylko dlatego, że mają osobiste porachunki…
– Co masz na myśli?
– Nieważne. – Olivia poczuła, że powiedziała za dużo. – Mówię wam, że Veronica przywłaszczy sobie wszystko, co nasze. Jeszcze zobaczycie.

***

Wymykała się już z domu w tak naturalny sposób, że przestało to w niej budzić jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Romowie ostatnio się uspokoili i przestali ją niepokoić, a ona czuła się bezpiecznie, mając w kieszeni gaz pieprzowy, który dostała od Łucznika. Była przygotowana, ale tej nocy czuła się dziwnie – miała wrażenie, że jest obserwowana. Latarnia na rogu ulicy zamrugała złowieszczo i zgasła, sprawiając, że droga do sadu Delgadów była całkowicie pogrążona w mroku. Znała ją na pamięć, ale i tak nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po plecach, kiedy przeskakiwała przez ogrodzenie. Okryła się ramionami, żałując, że nie wzięła kurtki. Zimny podmuch wiatru dał jej znać, że noce są już coraz zimniejsze, a ostatnie czego chciała to przeziębić się na święta. Zaczęła się zastanawiać, czy El Arquero pamięta o ciepłym ubraniu. Zawsze miał na sobie wygodne wdzianko, w którym łatwo się biegało, ale pogoda była zdradliwa i mógł się rozchorować, jeśli nie miał bielizny termicznej. Jego praca była wymagająca, spędzał wiele czasu na świeżym powietrzu, pewnie nawet nie jadał porządnych ciepłych posiłków i Lidii zrobiło się smutno, kiedy sobie to uświadomiła. Dlatego do torby zapakowała kilka rzeczy i udała się do chatki zarządcy, mając zamiar pozostawić je dla Łucznika. Być może ją wyśmieje, ale nie dbała o to.
Serce szybciej jej zabiło, kiedy usłyszała trzask gałęzi. Rozejrzała się wokół, gotowa z gazem pieprzowym w dłoni, ale to tylko jakiś spłoszony ptak czy gryzoń. Odetchnęła z ulgą, bo już wyobrażała sobie ludzi Barona Altamiry depczących jej po piętach. Wtedy poczuła czyjąś rękę na ramieniu i zareagowała instynktownie. Dokładnie tak, jak nauczyła się z Internetu – wycelowała puszkę z gazem i prysła nim prosto w twarz napastnika, jednocześnie odskakując na bezpieczną odległość. Była gotowa na ucieczkę, ale wtedy usłyszała dziwaczny głos przeklinający pod nosem. Właśnie obezwładniła samego Łucznika.
– Przepraszam! – pisnęła, obserwując jak zamaskowany strzelec zgięty w pół próbuje złapać oddech. – Nie trzyj oczu, tylko nie trzyj! – poinstruowała go, a on z prawdziwą irytacją odzyskał głos.
– Łatwo ci mówić, to cholernie piecze! – Ze złością potarł oczy jeszcze mocniej i efekt był tragiczny.
Lidia spanikowana próbowała poszukać rozwiązania, a El Arquero po omacku wycofał się w stronę chatki Gastona. Weszła za nim i zamknęła drzwi, rzucając na bok torbę i szukając jakiegoś źródła światła, by mu pomóc.
– Zamknij oczy – powiedział jej, a ona przez chwilę nie rozumiała, co do niej mówi. – Muszę zdjąć maskę, zamknij oczy! – dodał nieco głośniej, a ona usłuchała i zacisnęła powieki tak mocno, że zobaczyła białe plamy. Chwilę minęło, zanim odzyskała zdrowy rozsądek.
– Zdejmij kurtkę, możesz mieć kapsaicynę na ubraniu. Mogła dostać się na skórę, przenika przez odzież. Sprawdź!
– To nie jest specjalistyczny gaz policyjny – odwarknął, ale po chwili usłyszała szamotaninę i umilkł.
Nie była pewna, czy ją usłuchał i nie była na tyle głupia, by sprawdzać. Trwała dzielnie odwrócona z zamkniętymi oczami, świadoma, że za jej plecami Łucznik Światła pokazał swoją twarz i miała go na wyciągnięcie ręki. Bez żadnej maski, kominiarki, kostiumu. Mogła sprawdzić swoje podejrzenia, była na wygranej pozycji. Pewnie nawet by nie zauważył, że się odwróciła, oczy naszły mu łzami, a wzrok miał zamazany, mogła to wszystko obrócić na swoją korzyść. Nie mogła tego jednak zrobić. Zaufał jej, a ona była godna zaufania, tak przynajmniej chciała myśleć. Lidia miała ochotę zapaść się pod ziemię. Takiej wtopy z El Arquero jeszcze nie zaliczyła. Po omacku sięgnęła do torby i wyjęła z niej mały kartonik mleka.
– Masz. – Wyciągnęła do tyłu rękę z kartonem, dla pewności drugą dłonią przysłaniając twarz, by uniknąć pokusy zerknięcia w prawdziwą twarz miejscowego bohatera. – Przemyj oczy, pomoże. Nie będzie tak piekło. I pozwól oczom łzawić.
– Mam polewać oczy mlekiem? – Nie wydawał się przekonany, a ona słyszała cichy szum bieżącej wody, pod którą zdawał się zmywać z siebie substancję czynną. Nie oponował jednak, wziął od niej kartonik i wydawało jej się, że jej usłuchał.
– Jezu, przecież ty masz soczewki! Natychmiast je wyjmij! – Montes dopiero po chwili zreflektowała, czując, że wyrządziła niepotrzebne szkody. Po jaką cholerę tu przychodziła?
– Spokojnie, nie mam ich dzisiaj. – Jego głos brzmiał już nieco inaczej, jakby trochę się uspokoił. Jedynie co jakiś czas kasłał, to naturalne zjawisko. – Noszę je tylko, kiedy strzelam z dużej odległości po zmroku.
– To dobrze. – Nastolatka odetchnęła z ulgą.
– Gdybym wiedział, że to maleństwo stanie się w twoich rękach śmiertelną bronią, nigdy bym ci tego nie dał. – Łucznik powoli wracał do siebie. Pozwolił oczom łzawić, a mleko ukoiło pieczenie. Słyszała jak przemywa skórę na twarzy, szyi i dekolcie chłodną bieżącą wodą.
– Trzeba mnie było nie zachodzić od tyłu – odgryzła się, czując wielką ochotę, by się wytłumaczyć. – Kto normalny podchodzi od tyłu i kładzie rękę komuś na plecach?
– Słuszna uwaga. – Musiał przyznać jej rację.
– Poza tym wydawało mi się, że ktoś mnie śledził, więc to naturalne, że spanikowałam…
– Ktoś cię śledził? – Usłyszała pospieszne kroki, kiedy przeszedł po drewnianej posadzce i podszedł do okna. Mogła sobie wyobrazić, że wygląda przez nie w stronę drzew. – I pomyślałaś, że to świetny pomysł, żeby tutaj przychodzić, zamiast wezwać policję?
– Nie wiem, czy ktoś mnie śledził. Wydawało mi się, że jestem obserwowana. Miałam zadzwonić po gliny i doprowadzić ich do twojej kryjówki? Nie ma mowy, nie zdradziłabym cię tak.
– To bardzo głupie z twojej strony – skarcił ją, bo uważał, że przede wszystkim powinna dbać o swoje bezpieczeństwo. – A poza tym tak czy siak mogłaś przyprowadzić tu jakichś zbirów. To nie było mądre.
– Wybacz, po prostu chciałam zrobić coś miłego. – Lidia się zasępiła, dłońmi skubiąc pasek od swojej torby. Już prawie zapomniała, po co tu w ogóle przyszła.
Nastąpiła chwila ciszy. Słyszała jak zakręca kurek i po chwili usłyszała jego kroki, tym razem już cichsze. Drgnęła lekko, kiedy zdała sobie sprawę, że stoi tuż za nią. Wilgotnymi dłońmi zawiązał jej na oczach czarną opaskę i odszedł, a krzesło skrzypnęło. Domyśliła się, że było to przyzwolenie, by też usiadła i nie musiała już zaciskać z całych sił powiek. Była mu wdzięczna. Nie mógł założyć swojej maski, bo jego oczy były jeszcze podrażnione. Przez chwilę zastanowiła się, czy siedzi przed nią półnagi, ale uznała, że to kompletnie nie na miejscu, by wyobrażać sobie takie rzeczy, więc szybko wzięła się w garść.
– Wypiorę ci ubranie – powiedziała, czując się osobiście odpowiedzialna.
– Daj spokój, potrafię prać.
– Wiesz, jak się pozbyć kapsaicyny z ubrania? Trzeba wypłukać kilka razy, zanim wrzucisz do pralki. Masz w ogóle pralkę?
Łucznik parsknął śmiechem. Był to niecodzienny widok – Lidia Montes w czarnej opasce na oczach obracała głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby próbowała znaleźć w drewnianej chatce sprzęt elektroniczny. Kompletnie nic nie widziała poza ciemnym kształtem, który siedział kilka metrów dalej.
– Następnym razem kupię ci neutralizator – oznajmił, pokasłując lekko, bo opary gazy dostały się do dróg oddechowych. – Po co mnie szukałaś?
– Ot tak, po prostu.
– Ot tak po prostu wyszłaś na nocną przechadzkę z kartonem mleka w plecaku? – Uniósł jedną brew, ale nie mogła tego widzieć. Trochę się zawstydziła, ale przesunęła po stole torbę w jego stronę. Coś zagrzechotało. – Pomyślałam, że pewnie nie masz czasu zjeść ani wypić niczego ciepłego. Tu chyba nie ma mikrofalówki, co?
– Nie – odparł i wydawało jej się, że jest zdziwiony. Jego zmodulowany głos zaczął szwankować, może oblał go wodą lub mlekiem. W każdym razie brzmiał nieco bardziej ludzko, a ona mogła wychwycić więcej emocji. – Przyniosłaś mi herbatę.
– Żebyś wzmocnił odporność. Z miodem, cytryną i imbirem.
– Nie znoszę imbiru – poinformował ją, niepewnie odkręcając termos i wąchając ciecz.
– Masz ją wypić i nie marudzić. Latasz po mieście w tej cienkiej kurtce, pogoda jest zdradliwa. Jak się przeziębisz, to kto będzie dbał o sprawiedliwość w miasteczku?
– Myślę, że przez parę dni niewiele się zmieni. Poza tym rzadko choruję. – Usłyszała, jak przelewa ciecz do kubeczka i stawia przed nią. Sam wziął kubek z kuchni i wrócił z powrotem na miejsce.
– Myślisz, że ją otrułam? Dajesz mi do spróbowania jak podczas pojedynku umysłów w „Narzeczonej dla księcia”? Ten Sycylijczyk Vizzini przegrał z Człowiekiem w Czerni, bo wypił truciznę.
– Obaj wypili truciznę, tylko Człowiek w Czerni przez lata…
– …się na nią uodpornił, tak wiem. – Lidia sięgnęła po herbatę po omacku. – Nie otrułam jej.
– Wiem, chciałem być po prostu miły.
Lidia połknęła uśmiech i upiła kilka łyków rozgrzewającej herbaty. Wydawało jej się, że człowiek po drugiej stronie stołu zrobił to samo.
– I jak? – zapytała ciekawa jego opinii.
– To szczyt twoich kulinarnych zdolności?
– Nie bądź wredny.
– Tak tylko pytam. Nie cierpię imbiru – powtórzył, ale słyszała, że pije herbatę i nawet dolał sobie do kubka, co ją ucieszyło. Musiał zmarznąć, siedząc tutaj ciągle w nieogrzewanej chatce lub na zewnątrz i obserwując czujnie okolicę. – Udało ci się dowiedzieć, co łączy Conrada Saverina i Fernanda Barosso? – zapytał nagle, sprawiając, że oparzyła się w język ciepłą herbatą.
– Pracuję nad tym – odpowiedziała, czując wstyd, że jeszcze nie udało jej się skłonić Conrada do zwierzeń. – Czy to coś pilnego?
– Zamierzam posłać Barosso strzałę, wolałbym mieć komplet informacji.
– Serio? Jaki cytat wybrałeś? Taki człowiek jak on musi mieć mnóstwo zbrodni na koncie, jestem pewna. Może od razu poślij mu całą Biblię?
– Strzała by się ugięła.
– No tak… – Dopiero po chwili Lidia zdała sobie sprawę, że El Arquero de Luz się z niej nabija. Poczuła się jak głupiutka nastolatka. Ponownie. – Pomóc ci w akcji? Mogę robić za skrzydłową.
– Za kogo?
– Za skrzydłową. Będę twoimi oczami i uszami. Pewnie chcesz to zrobić w miejscu publicznym, żeby każdy widział. A wiadomo, że ściga cię policja. Będę dawać ci sygnały i ostrzegać cię przed patrolami.
– Poradzę sobie, ale dzięki za propozycję. – Usłyszała jak wstaje od stołu i znów się szamocze.
– Nie wkładaj brudnego ubrania.
– Mam zapasową koszulkę, nie przejmuj się. Dobra robota.
– Słucham?
– Użyłaś gazu, jest jakiś progres. Co prawda na złej osobie, ale przynajmniej wiadomo, że potrafisz się bronić.
– Nauczysz mnie strzelać z łuku?
– Chyba kpisz. Tego nie da się nauczyć ot tak.
– Jestem pilną uczennicą, jestem wysportowana. Myślę, że sobie poradzę.
– Pokaż ręce.
– Co?
– Ręce. Wyciągnij je przed siebie.
Usłuchała, wyciągając ramiona wewnętrzną stroną dłoni do góry. Po chwili poczuła ogromny ciężar. Chyba położył jej na rękach cegłę, sądząc po kształcie, ciężarze i chropowatej powierzchni. Upuściła ją na ziemię po kilku sekundach.
– Wyobraź sobie teraz napinanie łuku. To wymaga siły. Wygląda łatwo, ale wcale takie nie jest. Musisz angażować wiele partii mięśni. A ty jesteś…
– Kim? Słabą dziewczyną? No, dokończ proszę. – Lidia założyła ręce na piersi, prowokując go do wypowiedzenia na głos tego, co chciał powiedzieć. Jej wewnętrzna feministka czuła się urażona.
– Jesteś drobna.
– Ale dosyć silna. Powinieneś zobaczyć moje serwisy w siatkówce. Nawet trener Bruni nie ma się do czego przyczepić.
– To co innego. Łuk to po prostu nie sprzęt da ciebie.
– Ciebie też ktoś musiał chyba kiedyś nauczyć strzelać, prawda? – Łucznik nie odpowiedział. Odniosła wrażenie, że przekroczyła granicę.
– Może kiedyś, Lidio Galadrielo Montes.
Znów poczuła się dziwnie, kiedy wypowiedział jej drugie imię. Miała wielką ochotę zerwać z oczu opaskę i sprawdzić, czy po drugiej stronie stołu siedzi osoba, którą dopiero co podejrzewała o bycie zamaskowanym strzelcem. Nie zrobiła tego jednak.
– We „Władcy Pierścieni” Galadriela podarowała Legolasowi łuk Galadhrimów, tak tylko mówię…
– Masz pojęcie, ile te rzeczy kosztują? – Łucznik wydawał się doskonale rozumieć odniesienie do lektury, którą oboje znali. – Ta cięciwa może nie jest utkana z włosów elfów, ale to nadal grube pieniądze. Nie powierzyłbym ci tego łuku. Już prędzej wolałbym powierzyć ci życie.
– To śmiałe stwierdzenie. – Montes pokiwała jednak głowa, bo rozumiała, o czym mówi. – Legolas zastrzelił z tego łuku skrzydlatą bestię w pobliżu Sarn Gebir. Czy można się spodziewać podobnego rezultatu w przypadku Fernanda Barosso?
– Ma orła w herbie, porównanie wydaje się adekwatne. – Łucznik zamyślił się głęboko. – Nie mogę od razu wyciągnąć wszystkich kart. Barosso ma na swoim koncie wiele zbrodni, za które w końcu odpokutuje. Na razie dam mu tylko przedsmak tego, co go czeka.
– Jak z Dickiem Perezem?
– Podobnie.
Lidia pokiwała głową. Była ciekawa, co takiego przygotował dla Fernanda Barosso. Nadal miała lekkie wyrzuty sumienia, że potraktowała go gazem pieprzowym, ale czuł się już dobrze, a ona miała okazję odbyć z nim miłą rozmowę, więc wszystko inne przestało mieć znaczenie. Wróciła do domu i zasnęła spokojna, że w miasteczku i okolicy jeszcze zagości sprawiedliwość. Tymczasem pomyślała, że warto zapisać się na kurs łucznictwa. Nigdy nie wiadomo, kiedy ta umiejętność może jej się przydać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:57:50 01-04-24    Temat postu:

Temporada III C179
ADORA/CESAR/SALVADOR/VEDA/ELEMA/VITORIA/JORGE/JULIAN/ Lucia
Conrado Severin był zadowolony. Konferencja prasowa związana z przesunięciem znaku przebiegła bez zakłóceń i wszelkie wnioski formalne o ponowne przyłączenie w granice administracyjne ulicy Czereśniowej i Jaśminowej zostały przyjęte przez Radę Miasta. Norma zgodnie z wytycznymi prawnymi wystosowała odpowiednie pismo do gubernatora więc przyłączenie ulic do Miasta Światła było czystą formalnością. Severin nie omieszkał także ogłosić, że to czujna postawa Javiera Reverte i jego zainteresowanie historią miasteczek spowodowały wykrycie urzędniczego błędu. Zastępca burmistrza oficjalnie poparł także kandydaturę Javiera na radnego. Panowie uścisnęli sobie dłonie i wspólnie przesunęli znak informujący, gdzie zaczyna się Pueblo de Luz a gdzie kończy Valle de Sombras. Mężczyznom towarzyszył synek Javiera- Alexander. Victoria konferencję prasową oglądała na ekranie swojego laptopa od czasu do czasu uśmiechając się lekko pod nosem. Z szuflady wyciągnęła przypinkę zachęcającą do głosowania na męża.
Victoria zatrzymała relację na ekranie wracając do czytanych dokumentów. Oświadczenie Ratusza wypłynęło wprost z biura burmistrza. Ktoś z otoczenia Fernando napisał zgrabne oświadczenie informujące mieszkańców o „niefortunnej” urzędniczej pomyłce. Jasnowłosa po raz pierwszy uznała, że burmistrz nie minął się z prawdą. Był nieświadomy zaistniałej sytuacji lub świadomie ją ignorował. Nie była zaskoczona, gdy drzwi się otworzyły i do środka wparował niezbyt zadowolony pan burmistrz. Łypnął na swoje najmłodsze dziecko (a przynajmniej tą do której się przyznawał sam przed sobą).
─ Twój mąż kompletnie zwariował ─ stwierdził bez ceregieli siadając nas krześle dla petentów. Victoria pokręciła jedynie przecząco głową i Dante Gomez zamknął drzwi.
─ Mój mąż jest w pełni władz umysłowych ─ stwierdziła ─ jedyną osobą ze zdiagnozowaną chorobą psychiczną w tym małżeństwie jestem ja.
─ Bardzo zabawne ─ mruknął. ─ Ma się wycofać ─ zażądał. ─ Każ mu się wycofać. Taka potwarz. ─ uniosła brew. ─ Och proszę cię nie patrz na mnie tak jakby mówił do ciebie po chińsku.
─ Język chiński nie istnieje ─ oznajmiła ─ i nie.
─ Co „nie?”
─ Nie zamierzam prosić Javiera, żeby się wycofał. Jeśli chcę zasiąść na purpurowym krześle osobiście na niego zagłosuje.
─ To nie jest ani trochę zabawne.
─ Nie żartuje ─ odparła. ─ Javier wspierał mnie w moich najbardziej szalonych wątpliwie moralnych decyzjach więc ja będę wspierać jego. Tak to działa w małżeństwie ─ urwała ─, ale skąd możesz wiedzieć, skoro nie masz żony.
─ To wszystko to twoja zasługa.
Victoria uniosła do góry kącik ust.
─ A co u niej? ─ zapytał. Popatrzyła na niego autentycznie zdumiona ─ czytałem, że wylądowała w szpitalu.
─ Dzieciom i mamie nic nie jest ─ uspokoiła go ─ są bezpieczne i pod dobrą opieką.
─ Wracając do sprawy Javiera chcesz, żeby wygrał, żeby był twoim szpiegiem? ─ Victoria popatrzyła na Fernando i roześmiała się głośno.
─ Nie ─ odpowiedziała, gdy opanowała emocje ─ chcę, żeby był w radzie, bo to go uszczęśliwi.
─ I nie zamierzasz tego wykorzystać?
Pokręciła przecząco głową.
─ Jesteś więc głupia ─ stwierdził oburzony wstając.
─ Nie to ty jesteś naiwny, że wykorzystam męża do szpiegowania Conrado. Z jakiej planety przyleciałeś? ─ zapytała go ─, bo na pewno nie ziemi. ─ drzwi otworzyły się. Victoria popatrzyła na stojącą w progu Sylvię.
─ Przeszkadzam? ─ zapytała spoglądając to na ojca to na córkę. Odkąd dowiedziała się o pokrewieństwie tej dwójki dostrzegała w niej ojca.
─ Nie, wejdź
─ Teraz się kumplujecie?
─ Nie, byłyśmy umówione ─ odpowiedziała Sylvia zerkając na Victorię. ─ Mogę zaczekać
─ Nie musisz skończyliśmy ─ popatrzyła na ojca. Fernando wstał i wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi. ─ Kawy? ─ zapytała ją żona Magika. Fernando popatrzył to na jedną z kobiet to na drugą.
─ Bratasz się z wrogiem ─ Zapytał Victorię wstając.
─ Utrzymuje zdrowe relacje z mediami ─ Odparła również wstając z miejsca. Zamknęła za Barosso drzwi. ─ Kawy? ─ Ponowiła pytanie.
─ Chętnie ─ odpowiedziała na to blondynka siadając w wygodnym fotelu dla gości. ─ Mogę prosić o twój komentarz do zaistniałej sytuacji? ─ Zapytała wyciągając dyktafon. ─ Twój mąż kandyduje do Rady miasta, otrzymał poparcie od Conrado Severina który nazwał go swoim sprzymierzeńcem i przyjacielem nie uwiera cię to?
─ Uwiera? ─ Victoria popatrzyła na nią z lekko uniesionymi brwiami. ─ Nie ─ odpowiedziała. ─ Cieszę się, że Javier realizuje swoje pasje.
─ Nawet jeśli robi to kosztem ciebie twojej reputacji i kosztem miasta, którego, jeśli wierzyć plotkom jesteś burmistrzem? Gdyby nie ty sprawa błędnego podziału nigdy nie wyszłaby na jaw
─ Co ty pieprzysz Sylvia? ─ zapytała dziennikarkę. Kobieta z torebki wyciągnęła plik dokumentów i pokazała je Victorii. Jasnowłosa prześledziła tekst wzrokiem. Na widok swojego loginu parsknęła śmiechem. ─ Dostaliście to od Conrado? ─ Sylvia przytaknęła skinieniem głową. ─ Cwany sukinsyn ─ dziennikarka uniosła brew. ─ Tego lepiej nie publikuj. ─ zaznaczyła ─ Javiera zainteresował fakt, że Pueblo de Luz i Valle de Sombras kiedyś jednym miastem więc postanowił zgłębić temat w miejskich archiwach. Skorzystał z mojej karty dostępu i odkrył nieprawidłowości ─ wyjaśniła.
─ Nieprawidłowości, które powstały, gdy burmistrzem był członek twojej rodziny. ─ Victoria popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami ─ di Carlo ─ doprecyzowała. ─ Emilio di Carlo był pierwszym burmistrzem Valle de Sombras po podziale miasteczka. To on wraz z grupą współpracowników później radnych zainicjował podział. Był twoim krewniakiem.
─ Krewniak to za dużo powiedziane, a w tamtym okresie relacje między rodziną di Carlo i Diaz były napięte. Z
─ Dlaczego?
─ To stare dzieje ─ odpowiedziała na to blondynka. Sylvia popatrzyła na nią wyczekująco ─ Najstarsza siostra Felipe Diaza Asuncion jako nastolatka uciekła z domu i poślubiła niepiśmiennego rolnika. – Ricardo. Doczekali się trójki dzieci. Najmłodszy syn Ricardo ożenił się z córką Emilio – Constanzą ─ wyjaśniła cierpliwie Victoria. ─ Rodziny nie utrzymywały ze sobą kontaktu ─ dorzuciła. Co nie do końca było prawdą, lecz Victoria nie zamierzała wyjaśniać ani Sylvii ani jej czytelnikom zawiłości między członkami dwóch klanów. Były takie rodzinne brudy, które zdecydowała się zostawić tam, gdzie ich miejsce – w domu. ─ Podział miasta miał miejsce w latach czterdziestych ubiegłego stulecia ─ ciągnęła dalej ─ wtedy zawarto porozumienie. Na mocy tego porozumienia wyznaczono granice między Valle de Sombras i Pueblo de Luz. Osobiście dla mnie mamy do czynienia z urzędniczą pomyłką. Nie ma powodu doszukiwać się drugiego dna, gdyż moim zdaniem go nie ma.
─ Kandydatura twojego męża nie uwiera cię?
─ Dlaczego miałabym? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie jasnowłosa. ─ Mój mąż jest wolnym człowiekiem zdolnym do podejmowania racjonalnych decyzji. Dla niego start w wyborach to świetna okazja do sprawdzenia się i zdobycia nowych doświadczeń. Nie zamierzam ani podcinać mu skrzydeł, lecz go wspierać. Na tym moim zdaniem polega bycie w małżeństwie.
─ To znaczy?
─ To znaczy, że jesteśmy razem w pewnych kwestiach stanowimy wspólny front, ale zachowujemy nawzajem swoją niezależność i autonomię. Javier był u mojego boku na każdym etapie mojej kariery i ja również zamierzam przy nim być. I jeśli mam być szczera to jestem zazdrosna.
─ zazdrosna?
─ W swojej radzie także chciałabym mieć Javiera.
─ Dlaczego? Co go wyróżnia na tyle innych kandydatów?
─ Javier dzięki swojej dociekliwości odkrył błędny podział miasta i zrobił to zupełnie bezinteresownie pomyśl co będzie wstanie zdziałać dla miasta, jeśli zasiądzie na purpurowym krześle? ─ odpowiedziała pytaniem na pytanie. Sylvia pokiwała z uznaniem głową. Victoria potrafiła lawirować między faktami.
─ Trzy zalety twojego męża?
─ Lojalność ─ odpowiedziała bez zająknięcia. ─ dociekliwość i jeśli zostanie twoim przyjacielem wskoczy za tobą w ogień. Czysto metaforycznie mam nadzieję.
─ Wady?
─ Jest w gorącej wodzie kąpany, bywa marudny i na pewno nie należy do ludzi skromnych. Jeśli jest w czymś dobry nie będzie się tego wypierał tylko wprost przyznał, że jest w czymś dobry. Wielu może uznać to za zadufanie w sobie ja uważam to za pewność siebie i swoich umiejętności.
─ Dzięki ─ Sylvia wyłączyła nagrywanie i sięgnęła po kubek z kawą. ─ Twój mąż ma spore szanse na zwycięstwo.
─ Wiem ─ odparła na to ─ Ludzie go lubią. Javier ma rzadki dar zjednywania sobie ludzi. Pomaga chociaż czasem nikt go o to nie prosi i często obrywa rykoszetem, ale taki już jest. Ma miękkie serce, ale twardy tyłek. Poradzi sobie w polityce.
─ To powiedziałaby każda żona ─ zauważyła przytomnie kobieta.
─ Nie mówię tego tylko jako jego żona Sylvio, ale także jako jego przyjaciółka. Byłam nią na długo za nim zostaliśmy kochankami czy małżeństwem. Znam go od dwunastu lat i wiem, że jest dobrym człowiekiem, który często przekłada dobro innych ponad własne. Jest cudownym ojcem, który wobec Alexandra jest opiekuńczy i cierpliwy nawet jeśli oznacza to, że będzie przez godzinę opowiadał mu o przygodach piasków astronautów, bo on nie jest iść spać. Javier dla rodziny i przyjaciół poświęca własne szczęście i nie będzie narzekał. I to jest jego wada. Przez ostatnie miesiące to mnie stawiał na pierwszym miejscu. Stanął u mojego boku, gdy poparłam Conrado, zaakceptował moją pracę dla ratusza Valle de Sombras, mimo że wprost mi powiedział, że popełniam błąd. Taki właśnie jest mój mąż wyrazi swoje obawy, zrobi ci listę „za” i „przeciw” ale pozwoli ci podjąć ostateczną decyzję samodzielnie i ją zaakceptuje. Będzie cię wspierał chociaż nie zawsze będzie się z tobą zgadzał. Jeśli więc chcę kandydować ja wyrażę swoje obawy, zrobię listę „za” i „przeciw” ale ostatecznie zrobi to co będzie uważał dla niego jest najlepsze. ─ westchnęła ─ Uratował mi życie ─ wyznała ─ Pierwszy raz zrobił to, gdy miałam trzynaście lat i po raz pierwszy próbowałam się zabić ─ doprecyzowała zaskakując tym dziennikarkę. ─ To było krótko po moim i Gwen powrocie do domu. Nie zaszył moich ran, ale pokazał mi świat, którego nie znałam. Pokazał mi pierwsze kody i dzięki niemu stopniowo odbudowałam swoją tarczę. ─ bezwiednie spojrzała na swoje nadgarstki ─ Od straty dziecka go odpycham a on nadal przy mnie trwa, jeśli to nie jest lojalność to ja nie wiem co to jest?
─ To zachowam dla siebie.
─ Nie musisz ─ odpowiedziała zastępczyni burmistrza. ─ Ludzie mają mnie za oportunistkę widzą we mnie tylko córkę mojej matki może kiedyś zobaczą we mnie człowieka. I tego nie publikuj.

***
Cesar Cruz zerknął na idącą obok niego z wózkiem Adorę to na spokojnie śpiące we wnętrzu niemowlę. Nadal nie mógł uwierzyć, że mała Beatriz jest na świecie. Dziewczynka była uroczym pulchnym bobasem z czarnymi włoskami, zielonymi oczkami i lekko zadartym noskiem.
─ Jest podobna do ciebie ─ zauważył przyglądając się niemowlęciu. Adora popatrzyła na przyjaciela z politowaniem. ─ Nie próbuje się podlizać ─ zaznaczył ─ stwierdzam tylko fakt. ─ Ma jego oczy ─ powiedział ─, ale nosek i podbródek ma po mamusi. ─ zerknął na czubek głowy przyjaciółki. ─ Nie mogę uwierzyć, że urodziłaś ją całkiem sama.
─ Ja też ─ odpowiedziała i usiadła na jednej ze znajdujących się na terenie kampusu ławek. ─ Nie wiedziałam co się dzieje ─ przyznała Adora. ─ to po prostu się wydarzyło.
─ Lepszy poród z zaskoczenia niż godziny spędzone na porodówce ─ uniosła na niego jasne oczy.
─ A co ty wiesz o rodzeniu dzieci? ─ zapytała go.
─ Maraton „Prywatnej praktyki” się liczy? ─ pokręciła przecząco głową i ponownie zajrzała do wózka. Bea spała niewzruszona. ─ I pomyśleć, że mogłoby jej tutaj z nami nie być ─ zauważyła całkiem przytomnie szatynka. Cesar był jedną z niewielu osób, którym mówiła o Roque i o tym jak wyglądała ich relacja po tym jak dowiedział się o dziecku. Tylko błaganie Adory uchroniło Roque przed poważnymi konsekwencjami. Cesar był już w połowie drogi do miasteczka, gdy do niego zadzwoniła i poprosiła, żeby nie przyjeżdżał, żeby go stłuc. To Cesar był pierwszą osobą, do której zadzwoniła, gdy dowiedziała się o jego śmierci.
On sam ledwie ją zrozumiał tak szlochała. Nie płakała, bo miała złamane serce z powodu jego śmierci płakała z ulgi. Jej dziecku nic nie zagrażało. Maleństwo było bezpieczne. I tylko to na ten moment się liczyło.
─ To o której zaczyna się bal? ─ zapytał ją Cesar zmieniając temat.
─ Nie musiałeś tego robić ─ odezwała się po krótkiej chwili. ─ Nie po to ci napisałam, że nie mam z kim iść.
─ Wiem, chciałaś się wyżalić, że Marcus Delgado to imbecyl.
─ Nie ─ zaprotestowała gwałtownie ─ po prostu woli kogoś innego.
─ Jak mówiłem imbecyl ─ pokazała mu w odpowiedzi język. ─ I mówiłem serio chętnie pójdę z tobą na bal się trochę rozerwać.
─ Imprezy dla nastolatków są takie ekscytujące ─ mruknęła Adora. ─ Drugi raz dziecka nie urodzę.
─ Nie, ale zaliczysz bal z przystojniakiem ─ rzucił rozbawiony. Uśmiechnęła się lekko. ─ Hej co jest?
─ Nic ─ odpowiedziała. Spojrzał na nią z politowaniem ─ Myślisz, że Marcus spędza z nimi noce, bo na coś liczy? ─ wypaliła. Krzaczaste brwi chłopaka zbiegły się niemal w jedną linię. ─, że pójdę z nim do łóżka?
─ Ty już chodzisz z nim do łóżka ─ zauważył.
─ Wiem, ale może on liczy, że ─ przełknęła ślinę ─ będę z nim uprawiać seks?
─ Dlaczego mnie o to pytasz? ─ zapytał ją. ─ Zapytaj jego.
─ Mowy nie ma! ─ syknęła ─, poza tym ja i tak nie jestem w jego typie ─ stwierdziła. ─ On wioli chude tyczki w stylu supermodelek, które pójdą z nim do łóżka. Ja ─ urwała czując jak się rumieni ─ nie ma mowy, żeby się przed nim rozebrała i zrobiła z nim cokolwiek.
─ Ale go lubisz ─ stwierdził. Głośno przełknęła ślinę. Marcus był w jej typie; inteligentny chłopak z ciemnymi oczami. Wysportowane ciało było przyjemnym dla oka dodatkiem.
─On mnie nie lubi ─ odchrząknęła ─ nie w taki sposób. Marcus nie wie wielu rzeczy ─ dorzuciła ─ nie wie, że Roque zepchnął mnie ze schodów. Nie pamięta tego jak mnie złapał, ani tego, że mu płaciłam, żeby trzymał się o de mnie z daleka i tych wszystkich małych okropnych rzeczy, które mi mówił.
─ A powinien wiedzieć ─ pokręciła przecząco głową.
─ Znienawidzi mnie ─ wykrztusiła ─, jeśli się dowie, że miał pieniądze na prochy o de mnie, że po jego śmierci nie mogłam się uspokoić z ulgi znienawidzi mnie ─ wstała i chwyciła rączki wózka. Zaczęła iść do przodu. ─ Poza tym ja w jego oczach jestem tylko matką. Nikimi więcej.
Cesar westchnął.
─ To mogą być niezapominajki?
─ Do czego?
─ Do bukieciku na rękę ─ przypominał jej ─ będziesz mieć niebieską sukienkę więc niebieskie kwiatki będą w sam raz, chyba że wolisz białe? Lilie? Róże są oblatane.

***
Ivan Molina brał udział w wielu niebezpiecznych akcjach, zaglądał śmierci w oczy, ale wizyta w salonie z modą damską sprawiała, że wolałby bandę rzezimieszków w ciemnej uliczce niż tiule, atłasy i jedwabie. Ku jego zaskoczeniu Veda na te same zakupy zaprosiła Salvadora Sancheza, który w przeciwieństwie do Ivana był całą wyprawą zachwycony. A policjant był zmuszony przez pół godziny słuchać o odcieniach bieli! To było najdłuższe trzydzieści minut w jego życiu, a to był dopiero początek.
Brunetka uważnie oglądała każdy wieszak przy asyście Salvadora, który już w dłoniach trzymał cztery kreacje. Długie, krótkie, świecące przy każdym ruchu.
─ Musisz przymierzyć każdy krój ─ zaznaczył ─ i wybrać tą w której czujesz się najlepiej ─ zauważył i odwrócił do tyłu głowę odnajdując wzrokiem Ivana. ─ Chodź tu Molina.
─ Po co? Świetnie sobie radzicie ─ mruknął ─ ja robię za szofera.
─ Ivan ─ jęknęła Veda spoglądając na niego ciemnymi sowimi oczami. Jej tak łatwo odmówić nie mógł. Poza tym, gdy ruszyli spod bloku obiecał, że to będzie popołudnie pod jej dyktando więc zrezygnowany poczłapał w ich stronę. Salvador wręczył mu kilka wieszaków.
─ Mam robić za wieszak?
─ Nie, zanieś to do przymierzalni ─ wskazał pomieszczenia na końcu korytarza. ─ Mamy sukienkę w literki A, w kształcie rybki, o prostym kroju klasyczną ─ wymienił ─ jakiej brakuje?
─ Kopciuszka ─ obwieściła zadowolona Veda a Salvador wyszczerzył się w uśmiechu.
─ Tak, śmigajcie do przymierzalni, a ja jakąś ci wybiorę. Poproszę panią ekspedientkę, żeby pomogła ci je założyć.
─ Nie ma nic trudnego w zakładaniu sukienek.
─ Skoro tak twierdzisz ─ odpowiedział na to Salvador. ─ Przymierzalnie. ─ wskazał ruchem dłoni a sam wrócił do wertowania wieszaków. Ivan sapnął z irytacji. Gdyby zabójstwa były legalną formą pozbywania się gogusiów w okularach Salvador od lat gryzłby ziemię. Przypomniał sobie jednak, że to był dzień Vedy, więc zacisnął zęby w wąską kreskę i podreptał za dziewczyną do przymierzalni.
─ Jaja sobie robisz? ─ odezwał się po kilku minutach, gdy zobaczył co niesie ze sobą Sanchez. ─ Co to ma być?
─ Jak to co? Klasyczny kopciuszek. Suknia z gorsetem i na kole ─ wyjaśnił jakby rozmawiał z dzieckiem. ─ Veda chciała przymierzyć wszystkie fasony. Czy ty nas słuchałeś podczas jazdy? ─ zapytał go i zacmokał z irytacją. Oczywiście że Ivan nie słuchał. ─ Vedo, Ro─ urwał. Na końcu języka miał „Ropuszko” ale to był przywilej Eleny, rodzica. On nim oficjalnie jeszcze nie był. ─ Wszystko w porządku? ─ wcisnął wielką sukienkę w ręce Ivana i ruszył do przymierzalni ─ Mogę zajrzeć? ─ zapytał kulturalnie.
─ Możesz ─ odpowiedziała nastolatka. ─ Zapniesz mnie? ─ wskazała na swoje plecy. ─ Mam za krótkie ręce.
─ Oczywiście ─ Sal delikatnie zapiął zamek sukienki. Salvador z zamyśloną miną przyglądał się nastolatce. Sukienka była w odcieniu ecru. Veda opuściła przymierzalnie. Ivan zamrugał kilka razy powiekami, gdy nastolatka weszła na podest. Wygładziła palcami opływający materiał. To co przykuło uwagę mężczyzny to dekolt. Zdecydowanie zbyt głęboki dekolt.
─ Ładnie ─ stwierdził. Nastolatka prawiła zsuwające się ramiączko ─, ale ─ szukał w głowie odpowiednich słów ─ ten fason ci nie pasuje. Sal odsunął się od Vedy i przesunął wzrokiem po jej sylwetce. Sukienka, którą wybrała sama była ładna o klasycznym kroju kolumny, na cienkich ramiączkach.
─ Jak tobie się podoba? ─ odsunął się i stanął obok Ivana.
─ Nie podoba ─ odpowiedziała nastolatka. Popatrzyła na Salvadora to na Ivana ─ ta koronka jest za gęsta i za duża ─ oznajmiała ─ jest za ciemna ─ Brwi Ivana uniosły się ku górze.
─ To prawda. Nie mówię nie dla kroju, ale ten typ koronki jest za gęsty i za duży i raczej odrzuciłbym odcień ecru. Jest za ciemny dla ciebie. I ten dekolt ─ mruknął─ za głęboki. ─ Veda popatrzyła na swój biust ─ nie chcesz chyba co chwila sprawdzać czy coś tam nie wypada? ─ zapytał ją. Ivan, który aż sapnął z irytacji.
─ Masz rację ─ stwierdziła ─ Nastoletni chłopcy będą czuli się skrępowani na widok moich cycków ─ Salvador pokiwał głową.
─ To co kolejna?
─ Czyś ty zwariował ?─ syknął Ivan, gdy zostali sami. ─ Coś ci nie wypada?
─ Ivan a chciałbyś, żeby wybrała tą sukienkę? ─ zapytał go. Policjant zacisnął usta w wąską kreskę. ─ Ten dekolt był zbyt głęboki i zbyt wiele odsłaniał dlatego użyłem argumentów które przekonają ją, że to nie jest sukienka dla Vedy, więc daj ta ─ wziął od niego sukienkę w stylu Kopciuszka ─ Przepraszam panią ─ przywołał ekspedientkę ─ czy pomoże nam pani z gorsetem?
─ Oczywiście ─ kilka minut później Veda wyszła z przymierzalni i stanęła przed lustrem. Sal z trudem zachowywał powagę na twarzy. Veda popatrzyła to na mężczyzn to na swoje odbicie i usiadła na podejście zirytowana. Suknia rozsypała się na wszystkie strony.
─ Wyglądam jak wielka beza.
─ Wyglądasz ─ stwierdził Ivan. Sal posłał mu zirytowane spojrzenie i podszedł do córki. Przyklęknął przy niej i uniósł lekko jej podbródek.
─ Wyglądasz jak wielka piękna beza ─ tak dla koloru nie dla fasonu.
─ To biel.
─ To szampański odcień bieli ─ odpowiedział mu na to Sal
─ I nie podoba mi się ─ stwierdziła Veda ─ Za ciemna. Chcę jasną biel.
Ivan stojący za plecami piosenkarza wzniósł oczy do nieba. Dla niego jedna od drugiej różniła się tylko ilością materiału kolor miały taki sam. Zaczynał rozumieć, dlaczego w tych wszystkich programach o modzie które oglądała Deb siedząc z Grace w domu pijano szampana. Ta głupia fanaberia nagle miała sens. Tego nie dało się na trzeźwo wytrzymać. Veda zniknęła wraz z ekspedientką w przymierzalni.
─ Teraz będzie już tylko lepiej ─ rzucił do niego brunet. ─ Och wyluzuj Ivan, bo zaraz para wyjdzie ci uszami. Siadaj ─ wskazał mu kanapę ─ trochę tu zostaniemy. To co nie ulegało wątpliwości to, że Veda jest wybredna. Absolutnie nic jej nie pasowało. Ani kolor ani krój. Ivan spoglądał na oboje, gdyż Salvador okazał się być oaza spokoju. Nie kręcił nosem, nie poganiał jej, gdy Veda się przebierała Sal usiadł obok niego.
─ Coś jest nie tak
─ Siedzimy tu cztery godziny
─ A ty myślałeś, że kupimy sukienkę w godzinę? Pierwsza lepsza i po sprawie? ─ Westchnął ─ wybór sukienki wymaga czasu a sukienka numer osiem była dobra. W odpowiednim odcieniu i kroju.
─ Twój wywód do czegoś zmierza?
─ Tak, dziewczyną kaprysi tylko z jednego powodu upatrzyła sobie inna sukienkę.
─ Od kiedy jesteś ekspertem os kobiet?
─ Od kiedy jestem twarzą Diora ─ Odparł mężczyzna. Uśmiechnął się, gdy Veda wyszła z przymierzalni ─ to co obiad, podczas którego wyjaśnisz mi, dlaczego jesteś taka grymaśna?
─ Nie jestem.
─ Chodzi o to ze nie ma z tobą mamy ─ pokręciła głową ─ upatrzyłaś sobie inną? ─ Popatrzyła na niego zdziwiona. Trafił w dziesiątkę. ─ W którym sklepem?
─ Nie powiem,
─ Dlaczego?
─ Jest za droga ─ wydukał spoglądając na swoje dłonie. Sal westchnął. Obok niej siedział jej ojciec, który mógł sprowadzić jej sukienki najlepszych projektantów za setki tysiące dolarów. Coś go ścisnęło w dole brzucha za kolejne słowa Ivan Molina zabił go wzrokiem. ─ Zapłacę. ─ Podniosła na niego swoje sobie oczy.
─ Sanchez
Uciszył go ruchem ręki.
─ Dlaczego?
─ Ciekawe jak na to odpowiesz
─ Twój bal ma być idealny
─ nie możesz kupić mi sukienki. Mama mówiła, że mamy budżet
─ Zadzwoń do niej to zapytamy
Veda popatrzyła na sala to na Ivana, który tylko wzrosła oczy do nieb. Veda wyciągnęła komórkę i wybrała numer mamy. ─ Cześć mamo, Sal chce cię o coś zapytać? Podła mu komórkę. Sal wstał i odszedł kilka kroków dalej
─ Chce jej kupić sukienkę
─ Co? Nie
─ Eleno ─ zaczął ─ pozwól mi to zrobić. Ten jeden raz za te wszystkie lata, gdy mnie nie było. Nie mogłem jej rozpieszczać, kupować zabawek.
─ Kupiłeś jej ropuchę
─ Bo tylko na tym było mnie stać syknął. ─ Dziś jest inaczej.
─ Sal ─ jęknął do słuchawki. Elena nie była bogata. Nie mogła przeznaczyć na sukienkę dla córki zbyt dużej sumy pieniędzy. Nie chciała prosić o pomoc Ivana czy Sala. To był jej problem. Westchnęła doskonale wiedziała o jaką sukienkę chodzi zna jej cenę. Chciała jednak, żeby Veda była szczęśliwa. Przeszła już tak wiele. ─ Zgoda ─ skapitulowała. ─ Ale oddam ci co do centa.

***
Xiomara przyszła na świat 16 grudnia dwa tysiące piętnastego roku przez zabieg cesarskiego cięcia o osiemnastej trzydzieści trzy. Wżyła tysiąc czterysta gramów i mierzyła czterdzieści dwa centymetry. Była drobniutką maleńką dziewczynką, która pierwszy posiłek przyjęła przez sondę. Doktor Vazquez, ordynator oddziału pediatrii i neonatologii dziecięcej martwił się, że maleńka istotka pozbawiona kontaktu fizycznego z matką lub ojcem nie poradzi sobie i nie przetrwa. Gdy przed salą dostrzegł spacerującego w tę i z powrotem Jordana wpadł na pewien pomysł i gdy ich oczy się spotkały ruchem głowy zachęcił go, żeby wszedł do środka. Nastolatek patrzył na mężczyznę dłuższą chwilę. Oddział intensywnej Opieki Medycznej dla wcześniaków czy innych chorych wymagających wsparcia maluchów był oddziałem niemal zakazanym. Aby wejść należało spełnić szereg wymagań. Włożył różowy fartuch i maseczkę ostrożnie zbliżając się do inkubatora, w którym znajdowała się mała Xio. Dziewczynka nie oddychała samodzielnie. Jordan chociaż w życiu by tego nie przyznał Julianowi był przerażony widokiem tych wszystkich rureczek wczepionych w ciało tak maleńkiej istotki.
─ Saturacja mogłaby być lepsza ─ zauważył chłopak. Vazquez zgodził się z nim skinieniem głową.
─ Zaraz to poprawimy
─ Niby jak? Masz magiczną różdżkę?
─ Tak jakby, rozbieraj się.
─ Co? ─, gdy dotarło do niego co Julian ma na myśli cofnął się ─ Mowy nie ma ─ zaprotestował szeptem. ─ Ty ją weź.
─ Nie mogę
─ Och proszę cię. Jeśli chcesz ją trzymać na klacie to droga wolna
─ Próbowałem ─ syknął ─, ale nie wiem może wyczuwa, że ma Lucy ─ Jordan prychnął. ─ Dwadzieścia minut ─ poprosił. Jordan popatrzył na dziecko ważące tyle co torebka cukru to na lekarza i rozejrzał się. Oddział był pusty. Inkubatory oddzielne kotarami, więc dawały one namiastkę prywatności.
─ Dwadzieścia minut?
─ Do trzydziestu. Nie wiem jak zareaguje na ciebie. ─ wyjaśnił ─ Usiądź w fotelu i ściąg koszulkę.
─ Wisisz mi przysługę ─ zaznaczył i chociaż nie chciał ściągnął najpierw różowy fartuch później koszulkę. Usiadł w fotelu, który zazwyczaj przeznaczony był dla rodziców i spojrzał na Juliana, który otworzył inkubator i z niezwykłą ostrożnością wyciągnął Xiomarę z inkubatora. Głośno przełknął ślinę. W rękach Juliana była jeszcze mniejsza. Lekarz ostrożnie i starannie ułożył ją na jego piersi. Poprawił kabelki. Saturacja małej zaczęła skakać. Popatrzył to na lekarza to na dziecko. ─ Zabierz ją
─ Spokojnie
─ To nie działa, zabierz ją
─ Jordan ─ przyklęknął przy nim okrywając małą tetrową pieluszką w słoniki ─ oddychaj
─ Co?
─ Wdech ─ Guzman wciągnął ze świstem powietrze ─ i wydech ─ wypuścił ─ i jeszcze raz zerkając na monitor. Tętno powoli się normowało. ─ Czuje to co ty ─ wyjaśnił ─ czuje twoje emocje ─ siedział spokojnie bojąc się ruszyć. Jedną rękę trzymał na pampersie obawiając się, że jak ją zabierze to mała się z niego ześlizgnie. Zerknął na jej pomarszczoną twarzyczkę i ku kompletnemu zaskoczeniu zobaczył coś jakby uśmiech. Julian również się uśmiechnął. ─ Widzisz, ufa ci.
Popatrzył na niego to na Xiomarę. Nie mogąc się powstrzyma przesunął palcem bardzo delikatnie po maciupeńkich paluszkach. Mała poruszyła rączką. Julian wyprostował się.
─ Gdzie ty leziesz?
─ Do kibla, zaraz wrócę ─ zapewnił go i wyszedł z oddziału zostawiając Jordana z noworodkiem w ramionach. Dziewczynka słodko spała z policzkiem przytulonym do piersi chłopaka. Julian wrócił po chwili i kręcił się po oddziale zaglądając do innych maleńkich pacjentów. Jordan pociągnął nosem.
─ Vazquez ─ syknął. Głowa lekarza pojawiła się za zasłoną. ─ Ona chyba zrobiła kupę fuj.
Ku zaskoczeniu nastolatka Julian wydawał się być dziwnie ucieszony tą informacją ─ Weź ją za nim na mnie coś wycieknie
Parsknął krótkim śmiechem. Chłopak posłał mu rozdrażniona spojrzenie. Julian wziął malucha i ułożył go na przewijaku tuż obok.
─ Dzielna dziewczynka ─ pochwalił ją zakładając rękawiczki. Napełnij miseczkę ciepłą woda.
Jordan ubrał się w swój podkoszulek i bez szemrania poszedł po wodę i akcesoria do przejawiania. Bez słowa asystował Vazquezoi. Nie marudził chociaż skrzywił się, gdy dotarła do niego woń kupy.
─ Twoje też nie pachną fiołkami ─ zauważył jego grymas Vazquez. Wycierając dokładnie pupę dziewczynki. Sięgnął po krem na odparzenia nakładając niewielką ilość. założył drugi pampers i wtedy rozległo się bulgotanie. Julian jedynie się uśmiechał
─ Kolejna
─ Dokładnie tak. ─ popatrzył na ucznia i westchnął ─ to dobry znak. Kupa oznacza pracę jelit a to mówi nam, że trawienie przebiega dobrze ─ bardzo delikatnie pogładził maleńki brzuszek. ─ Kupa to dobry znak ─ zauważył i zmienił pampers po raz drugi. ─ sięgnij do ręką do mojego fartucha
─ nie
─ Jordan po prostu to zrób ─ nastolatek wywrócił oczami i sięgnął wyciągając ze środka woreczek strunowy z różową ośmiornicą. ─ teraz wyciąg ją i włóż na pięć minut pod koszulkę.
─ Co?
─ Zrób to. Zna twój zapach zrobisz to wyjaśnię.
Gdy Jordan wykonał polecenie Julian w świeżej parze rękawiczek po zmianie trzeciego pampersa ułożył Xio w inkubatorze i wyciągnął rękę. Jordan bez słowa podał mu ośmiornicę którą lekarz położył obok dziecka. Maleńkie paluszki zacisnęły się na jednej z macek. Xiomara zapadła w spokojny sen.
─ Ośmiornica ma macki
─ Gratuluje znasz podstawowe formy życia w oceanach ─ mruknął chłopak.
─ Ma macki ─ kontynuował niezrażony Julian ─ Macki dla Xio są jak pępowina w brzuchu mamy. To być może uchroni nas przed jej chęcią chwytania za kabelki będzie chwytać za macki. ─ Dodatkowo twój zapach daje jej poczucie bezpieczeństwa, więc przychodź do niej od czasu do czasu i bierz na ręce
─ wymagasz o de mnie zbyt wiele ─ odpowiedział zirytowany.
─ Ona bez bliskości nie przetrwa. Minie trochę czasu za nim pojawią się wolontariusze
─ Wolontariusze?
─ Tak w szpitalach jest akcja „Przytul mnie” gdy rodzice nie mogą lub nie chcę to wtedy wolontariusze tulą porzucone maluchy.
─ Ktoś się kiedyś zgłosił?
─ Juliam ─ na oddział weszła Lucia Ochoa w różowym fartuchu ─ możemy zamienić słowo? To córeczka Gii? Jak ona się ma?
─ żyje, co z jej mamą?
Popatrzyła na Jordana to na Juliana.
─ Gia miała udar ─ powiedziała spokojnie ─ Nie ogłosiłam tego jeszcze, ale doszło do śmierci mózgowej. ─ Vazquez aż się odwrócił. ─ Jest dawczynią organów.
─ A mówisz mi to w jakimś konkretnym celu.
─ Twój pacjent odrzucił nerkę, Gia ma taką sama grupę krwi.
─ Nie jest pierwszy na liści
─ Nie ale dwie inne osoby są z innych stanów oddalonych o setki kilometrów. W taką pogodę ─ rozległ się grzmot ─ nie ma szans, żeby w powietrze wzbił się helikopter procedura jest jasna nerkę dostaje ten biorca, który ma zgodność tkankową i który jest najbliżej. Twój pacjent jest w tym samym szpitalu więc nerka przypadnie jemu,
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:18:39 01-04-24    Temat postu:

Temporada III C 180

Sukienka, którą upatrzyła sobie Veda była w najdroższym salonie w San Nicholas. Nastolatka zniknęła za zasłoną, gdzie ekspedientka pomogła jej założyć upatrzoną wcześniej kreację. Gdy wyszła Ivan Molina wpatrywał się w nią z szeroko otwartymi oczami.
Policjant niewiele wiedział o modzie. Nie rozumiał idei biegania po sklepach i przymierzania kilkunastu ciuchów, aby wybrać jeden. Miał zdecydowanie bardziej praktyczne podejście. Ubrania miały być na lata. Nie na jeden wieczór. Zachował jednak tą uwagę dla siebie, gdyż wiedział, że Veda nie chcę tego słuchać. Nie gdy Salvador Sanchez wpatrywał się w nią jak oczarowany. Nastolatka wygładziła sukienkę, która spływała wzdłuż jej ciała.
─ No i tak mnie nie stać ─ rzuciła nagle i za nim którykolwiek z nich zdążył się odezwać zniknęła w przymierzalni. Ivan westchnął i ruchem ręki zatrzymał dawnego kolegę ze szkoły.
─ Ja do niej pójdę ─ rzucił i ruszył w stronę przymierzalni za nim piosenkarz zdążył go zatrzymać. Ivan zajrzał za kotarę. Veda wpatrywała się w swoje odbicie we szkole. ─ Nie zdążyłaś wysłuchać wszystkich komplementów ─ zauważył Molina ─ Sanchez pewnie by ci powiedział jaki to fason odcień i że leży na tobie idealnie.
─ To kolumna ─ wyjaśniła mu Veda ─ w odcieniu kości słoniowej i tak idealnie na mnie leży i ten odcień idealnie podkreśla moją karnację, ale to nie zmienia faktu, że mnie na nią nie stać.
─ Mama się zgodziła, żeby Sal zapłacił za sukienkę ─ przypomniał jej. ─ Poza tym nie może być aż taka droga ─ rzucił chwytając za metkę. Krótką chwilę wpatrywał się rząd cyferek na metce. Na końcu języka miał ripostę „tyle za kawałek materiału na jeden raz?” Nie znał się na modzie, ale wiedział, kiedy się nie odzywać.
─ Wiem, ale to nie jego rola, żeby kupować mi sukienki na bal ─ stwierdziła nastolatka. Ivan poczuł ukucie w okolicach serca. Veda była tylko nastoletnią dziewczynką, która na balu chciała wyglądać idealnie od czubka głowy po czubki palców. Był gotów sam wyrzucić w błoto tysiąc pięćset peso byle zobaczyć jej uśmiech. ─ To Jose powinien kupować mi sukienki a już na pewno powinien zwrócić mi bombki.
─ Mam pewien pomysł ─ zaczął ─, a gdybyśmy podzielili tą kwotę z Sanchezem na pół?
─ Na pół? ─ zamrugała powiekami przełykając ślinę. ─ Zrobisz to dla mnie?
─ Dla ciebie zrobię wszystko ─ zapewnił ją ─ Dogadam się z Sanchezem, jeśli będzie trzeba.
─ I odzyskasz dla mnie bombki?
─ Jakie bombki?
─ Ja i JJ mieliśmy tradycję, że robiliśmy swoje bombki. Wszystkie zostały w domu Jose. ─ Ivan z trudem powstrzymał swój uśmiech. ─ Choinka jest piękna, ale bez nich taka niekompletna.
─ Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś wcześniej?
─ I tak sprawiam ci dużo problemów ─ zauważyła opuszczając oczy. ─ Zabieram ci przestrzeń ─ wyjaśniła
─ Niczego mi nie zabierasz i z przyjemnością odzyskam dla ciebie twoją własność ─ stwierdził. ─ To co zrzutka? ─ pokiwała głową. ─ Powiem Sanchezowi.
Ivan Molina przekroczył swoją granicę cierpliwości, gdy zobaczył Salvadora Sancheza leżącego na jego kanapie z czymś brązowym na gębie. Veda ochoczo rozsmarowywała brązową maź na skórze piosenkarza. Greta łypnęła na niego rozbawiona ruchem dłoni odrzucając warkoczyki z ramienia.
─ O cześć Ivan ─ przywitała się. ─ Urządziliśmy sobie SPA przed balem. Nie masz nic przeciwko?
─ Nie ─ odpowiedział chociaż nikt nie zapytał go o zgodę. ─ Zostaniesz? Ciocia będzie robić nam paznokcie, mamy maseczkę z kawy i płatków owsianych. Ivan odetchnął głęboko. Gdyby ta propozycja padła z ust kogoś innego zapewne już by otrzymał wiązankę przekleństw albo cios w nos.
─ Nie ─ odpowiedział krótko zerkając na Jordana bawiącego się z psem w przeciąganie zabawki. pies powarkiwał szaleńczo merdając ogonkiem, ─ Pies był na spacerze?
─ Jeszcze nie.
─ Chodź Jordan ─ zwrócił się do nastolatka ─ odprowadzimy cię do domu.
─ Nie zostaniesz? ─ zapytała go Veda. ─ Mamy jeszcze maseczkę z awokado i malin.
─ Nie ─ odpowiedział chłopak prostując się ─, ale nie rób takiej smutniej miny ─ rzucił ─ tutaj masz modela ─ wskazał na Sancheza, któremu najwyraźniej nakładanie ciemnych paskudztw na twarz nie przeszkadzało. ─ Sal i paznokcie sobie zrobi.
─ A co w tym takiego dziwnego? ─ odparł piosenkarz. ─ Wizyty u kosmetyczki to moja codzienność.
─ A ja miałem rację ─ stwierdził Ivan zadowolony ─ zawsze miałeś coś z baby ─ Veda ułożyła usta w dziubek spoglądając karcąco na policjanta. ─ Chodź Jordan musimy załatwić męskie sprawy ─ mrugnął porozumiewawczo do Vedy i obaj wycofali się z mieszkania.
─ Męskie sprawy?
─ Chcesz wrócić do tego pierdolnika? ─ wskazał na drzwi swojego mieszkania ciągnąc psa na smyczy. ─ To droga wolna.
─ Nie dzięki. Dokąd idziesz?
─ Odzyskać własność Vedy a ty idziesz ze mną.
─ Bo?
─ Bo jak dostanę Jose Balmacedę w swoje łapy to nie wiem, czy on wyjdzie z tego spotkania żywy. ─ Jordan skinął głową i wspólnie udali się do dzielnicy, gdzie mieszkał mężczyzna.

***
W tym samym czasie Salvador Sanchez otworzył jedno oko spoglądając na Vedę. Siedemnastolatka siedziała na podłodze z książką na kolanach i czytała na głos jedną z lektur zadanych przez nauczycielkę hiszpańskiego. Tym razem padło na „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego.
─ Próbowałaś słuchać audiobooków? ─ zapytał siadając. Veda podniosła na niego wzrok ─ i jednocześnie śledzić tekst ─ dodał. ─ Gdy ma się dysleksję łatwiej w ten sposób przyswoić informacje.
─ Mamo powiedziałaś mu?
─ Nie, znam te metody, bo sam mam dysleksje ─ Veda popatrzyła na niego zaskoczona i usiadła obok niego.
─ Ty masz dysleksję? ─ powiedziała z niedowierzaniem.
─ Tak mam. Zdiagnozowano mnie dość późno, bo dopiero w pierwszej klasie liceum.
─ Z czym miałeś największy problem?
─ Z recytacją ─ przypomniał sobie. Veda uniosła brew. ─ Uczenie się na pamięć to była zmora. Nasza nauczycielka od hiszpańskiego profesor Barraza kazała nam się uczyć na pamięć wierszy ─ wzdrygnął się na samo wspomnienie.
─ I ty zostałeś piosenkarzem ─powiedziała.
─ To kwestia wyrobienia sobie pewnych nawyków ─ wyjaśnił ─, poza tym co innego śpiewać swoje teksty, a co innego recytować Poego przed całą klasą.
─ Poego? Pamiętasz jakiś wiersz?
Sal zastanowił się przez chwilę. Były czasy, że potrafił wyrecytować jego wiersze wybudzony ze snu w środku nocy. Wyrecytował;

Lecz w naszej miłości, choć była dziecięca,

Tak silnych uroków moc tkwi,

Żeśmy się kochali i lepiej, i więcej

Niż starsi i mędrsi niż my...

Niż mędrsi i starsi niż my...

I nigdy anioły, co w niebie królują,

Ni czarnych demonów rój zły,

Nie mogły oderwać jej duszy od mojej,

Ni mojej od Annabel Lee.

Veda zaklaskała.

─ Z czym miałeś jeszcze problem? ─ zapytała go.
─ Z pisaniem ─ odpowiedziała za Salvadora Greta. ─ Nie dość, że pisał jak kura pazurem to jeszcze robił takie byki, że babka od hiszpańskiego płakała jak to czytała. Sal zawsze jak oddawaliśmy wypracowania i nauczycielka sprawdzała je to on stał nad nią i czytał co napisał, bo nie szło tego rozczytać ─ urwała uważnie przyglądając się paznokciom siostry. ─ I jak ona mawiała? ─ zamyśliła się przez chwilę. ─ Dla ciebie Salvadorze kropki i przecinki nie istnieją ─ parsknęła śmiechem.
─ Nie dawała mi żyć, ale to dzięki niej psycholog postawił diagnozę ─ odparł na to mężczyzna ─ chociaż niewiele osób zwracało na to uwagę. Nie miałem z tego powodu żadnych przywilejów. Dziś jest nieco inaczej ─ zerknął na Elenę. ─ Poza tym masz mamę, która bardzo ci pomaga.
─ Zmusza mnie do odrabiania lekcji ─ Sal z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem ─ Stoi na de mną jak kat nad zbolałą duszą.
─ Nie przesadzaj ─ odparła na to Elena z rozbawieniem wpatrując się w swoje dziecko ─ gdybym cię nie przypilnowała całe dnie grałabyś na wiolonczeli zapominając, że w szkole są też inne równie ważne przedmioty.
─ Salvador był taki sam. Tylko lekcje z Valentinem miały dla niego sens reszta ─ machnęła ręką ─ hiszpański czy biologia mogły dla niego przestać istnieć.
─ Ty za to świata nie widziałaś poza swoimi próbówkami, odczynami i mikroskopem ─ wypomniał Grecie ─, gdyby nie ja spędzałabyś całe dnie w laboratorium.
─ Tak, a gdyby nie Anita nigdy nie poszedłbyś na bal zimowy ─ przypomniała mu. Sal poczuł, jak oblewa się rumieńcem. Cieszył się, że ma na sobie maseczkę z kawy.
─ Co do tego ma Anita? ─ zapytała wyraźnie zaciekawiona Veda. ─ Z kim byłeś na balu?
─ Ze mną ─ odpowiedziała za Salvadora Greta. ─ I to Anita mnie zaprosiła ─ Veda otworzyła szeroko oczy.
─ Nie przesadzaj
─ Nie przesadzam ─ odparła na to machając pędzelkiem od lakieru. ─ Nie miałeś z kim iść. Ona szła z Sebastianem, Ivan ─ urwała ─ nie pamiętam z kim był, ale do niego ustawiła się cała kolejka dziewczyn więc mógł przebierać do woli a Sal ─ zamilkła ─ Sal przy ładniej dziewczynie nie potrafił się nawet odezwać.
─ Koloryzujesz.
─ Podobała ci się jedna dziewczyna od nas z rocznika ─ Greta zamyśliła się na chwilę usiłując przypomnieć sobie jej imię ─ wzdychałeś do niej całe liceum. ─ zacmokała ─ Nina Riviera! ─ wykrzyknęła triumfalnie ─ Nina to Nina tamto ─ rozbawiona pokręciła głową. ─ Z kim w końcu poszła Nina?
─ Z Ivanem ─ powiedział przez żeby mężczyzna. ─ Zaprosił ją tylko dlatego że mi się podobała ─ wyznał. Minęło wiele lat, a on nadal to pamiętał. ─ Zrobił to na moich oczach.
─ On czasem wtedy nie spotykał się z Deborą?
─ On i Debora zerwali krótko przed balem ─ wyjaśniła dziewczynie Greta ─, więc Ivan był wolny i zaprosił Ninę, a Anita zaprosiła mnie.
─ A ja muszę zmyć z siebie maseczkę, Eleno dasz mi jakiś ręcznik?
─ Jasne ─ odpowiedziała. Veda podeszła do cioci i usiadła naprzeciwko podając jej swoje ręce. ─ Powiem ci jakie paznokcie zrobisz Salowi ─ zaczęła. Salvador Sanchez odkręcił wodę ochlapując nią twarz. Elena zamknęła za nimi drzwi z jednej z szafek wyciągając jeden ze znajdujących się tam ręczników. Plecami oparła się o drzwi. Sal zmył z siebie maseczkę.
─ Greta nie wie? ─ zapytał ją. Zacisnęła usta w wąską kreskę i pokręciła przecząco głową.
─ I tak nie mogłam z tobą pójść ─ odezwała się po chwili ─ Miałam męża.
─ Wiem, ale to nie znaczy, że twoja odmowa bolała mniej. Coś nam później wyszło. No i ktoś.
─ Jestem wdzięczna losowi, że byłeś mało uważnym uczniem na lekcjach biologii.
─ To Perez był beznadziejnym nauczycielem ─ wytarł twarz ręcznikiem. ─ To ty wtedy pozwoliłaś zostać mi na noc ─ przypomniał jej odwieszając ręcznik na haczyk. Odwrócił się w jej stronę i spojrzał jej w oczy. ─ Tamtego ranka to było
─ Szybkie ─ weszła mu w słowo Elena. ─Przepraszam ─ wymamrotała zasłaniając sobie dłonią usta. Oboje zaczęli się śmiać.
─ Tu masz rację zrobił krok w jej stronę to było szybkie. Stał palcem łzę z jej policzka Eleno pójdziesz ze mną na bal?
- Sal
- Veda zrozumie
- Ivan mnie zaprosił
- Idziesz z Ivanem? ─ skinęła głową.
─Obiecaj mi chociaż jeden taniec.
─ Obiecuje

***

Jorge Ochoa zatrzymał rower przed bliźniakiem uważnie przyglądając się elewacji. Dłonią odrzucił do tyłu ciemne włosy wiedząc, że desperacko potrzebował nożyczek. Zazwyczaj sam je obcinał. Chwytał włosy tu i tam i było, ale ostatnio nie miał ani siły, ani energii, żeby przejmować się fryzurą. Zabierał gumki do włosów siostrze więc często nosił je związane w niski kucyk, lecz ostatnio coraz bardziej go to uwierało więc umówił się z Lidią na ścinanie włosów. Podszedł do drzwi i nacisnął dzwonek.
─ Dzień dobry ─ wymamrotał na widok swojego nauczyciela. Conrado Severin na widok szatynka zmarszczył brwi ─ jest Lidia? Miała być w domu? ─ stanął na palcach usiłując zajrzeć za ramię nauczyciela. Poprawił się jednak szybko. ─ Byliśmy umówieni.
─ Jestem, Cześć Jorge ─ Lidia pojawiła się za plecami bruneta. ─ Wejdź ─ zaprosiła go do środka. Conrado przesunął się w bok ułatwiając mu wejście. Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i przekroczył próg pod czujnym spojrzeniem nauczyciela. ─ Chodźmy na górę ─ zaproponowała.
─ A co zamierzacie robić na górze? ─ zapytał podejrzliwym tonem nauczyciel. Jorge mocnej ścisnął pasek od plecaka łypiąc na Lidię to na nauczyciela.
─ Lidia ma mi obciąć włosy panie profesorze ─ wyjąkał nieśmiało siedemnastolatek. Jorge miał z profesorem przedsiębiorczość chodził także na kółko, ale to nie zmieniało faktu, że w szkole profesor Severin nie był tak przerażający jak w domu. ─ Nie lubię fryzjerów ─ dodał.
─ Rozumiem, możecie zostać w salonie.
─ Mnie stresuje jak ktoś patrzy ─ wymamrotał.
─ będziemy u mnie ─ powiedziała dobitnie ─ Chodź Jorge
Czmychnął za koleżanką z rocznika dwukrotnie oglądając się za siebie jakby w obawie, że nauczyciel podąży za nimi.
─ Straszny jest
─ Conrado? Nie, ostatnio dziwnie się zachowuje, ale to nie twoja wina. Siadaj wskazała obrotowe krzesło. Jorge niepewnie zsunął plecak z ramienia i usiadł na krześle.
─ Są długie ─ zauważyła rozczesując je grzebienie ─ i nierówne.
─ Mogą być ─ przyznał jej racje chłopak ─ obcinam je sam. Jak robią się za długie to je sam przycinam.
Rozumiem ─ odpowiedziała na to ─ trochę je wyrównam.
Pokiwał głowa.
─ Mam tomofobię.
─ Co?
─ Boję się fryzjerów ─ wyjaśnił. ─ tego ich ciach, ciach, ciach ─ wzdrygnął się na samą myśl. ─, ale są za długie a Felix powiedział, że ty obcięłaś Marcusowi włosy więc pomyślałem, że może i z moimi sobie poradzisz.
─ Dam radę ─ zapewniła go.
─ Gdy miałem pięć lat fryzjer poderżną mi gardło ─ wyznał. ─ Lida zamarła z nożyczkami w dłoniach ─ niespecjalnie oczywiście ─ zapewnił ją ─ Rodzice byli poza miastem i babcia zabrała mnie do fryzjera. Byłem ruchliwym dzieckiem więc trudno mi było usiedzieć w fotelu. Kręciłem się no i ciach ─ rzucił ─ nie poczułem tego na początku. Tak z lekkim opóźnieniem ─ bezwiednie potarł palcami bliznę na szyi. ─ Dwadzieścia osiem szwów ─ wyznał ─ Szyli mnie na żywca.
─ Co?
─ Nikt nie pomyślał, żeby dać mi znieczulenie ─ odparł chłopak ─ darłem się w niebogłosy a mama ─ westchną ─ jak mama się o tym dowiedziała wpadła w niemałą furię. Nigdy nie widziałem jej tak wściekłej. Kiedyś byłem jej małym jednorożcem.
─ Jednorożcem?
─ Tak, tęczowe dziecko. Po pięciu razy sztuka. Byłem ich małym wyczekanym jednorożcem ─ westchnął ─ Gloria była wypadkiem przy pracy. Przepraszam za dużo mówię, gdy się denerwuje.
─ Nie szkodzi ─ odpowiedziała ─ Nikomu nie powiem, że jesteś jednorożcem.
─ Ani tym bardziej że jestem z in vitro ─ poprosił ją.
─ In vitro.
─ Tak, tata miał zbyt małą żywotność plemników czy coś takiego, mama niedrożne jajowody ─ wyznał bez jakiegokolwiek skrępowania. ─ Byłem próbą numer pięć.
─ I oni tak po prostu ci o tym powiedzieli?
─ Tak, gdy byłem mały. Kupili mi książeczki dla dzieci o in vitro, skąd się wziąłem i takie tam. To nigdy u mnie w domu nie był temat tabu co innego, że mama lubi zaglądać do kieliszka ─ uciął ─ lepiej się zamknę.
─ Nie, po prostu nie wiedziałam
─, że pije? Albo raczej, że piła. Nikt nie wie, nawet moi najbliżsi kumple to nie jest coś o czym opowiada się kolegom. Zostawiła mnie i tatę, i Glorię i poszła w tango. Zniknęła na rok ─ wyjaśniła ─ prawie. W styczniu minie rok. ─ poprawił się. ─ To mama zawsze obcinała mi włosy ─ wyjaśnił. ─ Tylko ona.
─ Kiedy ostatni raz ci obcinała włosy?
─ dwa lata temu, jakoś tak ─ odpowiedział ─ To wtedy na jaw wyszedł jej romans z nauczycielem siostry. Samaniego. Nie wiedziałem o co chodzi rodzice byli ja jakieś terapii czy coś takiego, ale nie trwało to długo. Tata złożył papiery rozwodowe, chciał polubownego rozwodu, podziału opieki i takie tam, ale ona chyba zaczęła pić albo ćpać nie wiem za nią trudno nadążyć. Na drugiej rozprawie wzięła winę na siebie i zniknęła. Na rok. Przepadła jak kamień w wodę. Przepraszam ─ powtórzył nerwowo kręcąc głową.
─ Jorge mógłbyś się nie ruszać ─ poprosiła go łagodnie Lidia.
─ Przepraszam ─ odparł ─ odstawili mi leki i ─ kolano nerwowo podrygiwało. Położył na nim rękę. ─ Jak biorę leki nie jest tak źle, ale teraz ─ westchnął ─ Długo to potrwa?
─ Jeszcze kilka minut ─ odparła na to koleżanka. Jorge przymknął powieki i bezwiednie zaczął mówić czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, indygo, fioletowy, ─ wymienił kolory ─ fioletowy, indygo, niebieski zielony, żółty. pomarańczowy, czerwony ─ umilkł i wymienił po raz kolejny kolory. ─ To mnie uspokaja ─ wyznał. Kolano przestało drżeć. ─ Mama nauczyła mnie tej taktyki. Możesz do mnie mówić? Cokolwiek? Nie lubię ciszy.

***

Był późny deszczowy wieczór siedemnastego grudnia dwa tysiące piętnastego roku. Jasnowłosa kobieta odrzuciła ruchem dłoni blond loki i na stoliku w kuchni postawiła dwa talerze. Wybrała prosty zestaw składający się z frytek, hamburgera z dodatkami i coli. Jedzenie przygotowała osobiście. Javier pogodził się z tym że jego żona spędzi wieczór w towarzystwie zamaskowanego Mściciela. Obiecała zdać mu relację. Javier miał swoje własne plany i odkąd oficjalnie ogłosił, że będzie ubiegał się o purpurowe krzesło miał sporo rzeczy do załatwienia. Victoria cieszyła się, że Magik zaangażował się w nowy projekt nawet jeśli zasiądzie w Radzie sąsiedniego miasta. Wolałaby go mieć w swojej, ale cóż nie mogła mieć wszystkiego. Dante pilnował, aby Luke przeżył kolejną walkę więc zamiast w Ratuszu Victoria umówiła się na spotkanie z Łucznikiem w domu. Alec był na nocowaniu u kolegi więc ona i zamaskowany sprzymierzeniec mieli dom dla siebie.
Punktualnie o dwudziestej trzydzieści wślizgnął się do środka korzystając z tarasu. Zastępczyni burmistrza była w za dużej męskiej koszulce, mokrych włosach i legginsach. Był lekko zaskoczony. Nie przywykł bowiem do oglądania jej w domowych zaciszu. Usta kobiety drgnęły lekko ku górze.
─ Dobry wieczór ─ odezwał się zmodulowany głos rozglądając niepewnie po pomieszczeniu. Światła były przygaszone. Pies właścicielki drzemał pod kuchennym stołem, na którym znajdował się posiłek. Prosty i apetycznie pachnący. ─ Nie przyszedłem na kolację.
─ Och daj spokój ─ machnęła ręką siadając po drugiej stronie stołu ─ od tego biegania po dachach musiałeś zgłodnieć ─ zachęciła go ruchem dłoni. Wrzuciła do ust frytkę. Ubrany w czerń Łucznik usiadł naprzeciwko Victorii. Widział ją doskonale. On zaś skryty był w cieniu. ─ Mam wino, jeśli masz ochotę?
─ Jestem w pracy ─ odparł na to mężczyzna niepewnie sięgając po szklankę z napojem. Zsunął maskę na tyle żeby odsłonić usta. Upił łyk zimnego napoju. Nie pił coli na co dzień więc chłodny napój w upalny wieczór był w sam raz. Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Do miasta zbliżała się burza. ─ Ty się nie krępuj.
─ Nie pijam alkoholu ─ oznajmiała ─ Ostatnio wolę unikać używek ─ stwierdziła po prostu ─ Oli.
─ Słucham?
─ Musisz mieć imię ─ stwierdziła nagle. ─ Nie mogę nazywać cię per Łuczniku.
─ Dlaczego nie?
─ Dlatego, że to idiotyczne, będę nazywać cię więc Oli.
─ Oli? Dlaczego do diaska Oli?
─ Olivier Quen. Zawiodłeś to miasto ─ powiedziała próbując nieudolnie naśladować męski gruby głos. ─ Nie gadaj, że nie wiesz kim jest Olivier Quen? ─ pokręciła rozczarowana głową. ─ To taki typek z komiksów i serialu. Też biegał po mieście w obcisłych rajtuzach i pakował strzały, w ludzi którzy jego zdaniem zawiedli Star City.
─ Dlaczego wszyscy myślą, że nosze obcisłe rajtuzy?
Victoria wzruszyła nonszalancko ramionami.
─ Dla ludzi jesteś tajemniczym super bohaterem ─ wyjaśniła biorąc kolejną frytkę ─ a we wszystkich filmach czy serialach super bohaterowie noszą obcisłe gacie.
─ Nie jestem bohaterem.
─ Wiem, oni nie istnieją ─ odparła sięgając po colę. ─ Mój synek chcę nauczyć się strzelać z łuku ─ wyznała ─ Javier już rozgląda się za lekcjami dla maluchów. Są teraz szalenie popularne.
─ Nie taki był mój zamiar ─ zaznaczył.
─ Wiem ─ odpowiedziała mu ─, ale dzieci ─ westchnęła ─ cóż to tylko dzieci. Jedz nie ma nic gorszego od zimnego burgera ─ wzięła swoje sztućce. ─ Mam nadzieję, że lubisz średnio wysmażony.
─ Może być ─ odpowiedział biorąc do rąk sztućce.
─ Spokojnie osobiście włożysz je do zmywarki i uruchomisz program żebym broń Boże nie zdobyła twojego DNA.
─ Co byś zrobiła gdybyś zdobyła moje DNA? ─ zapytał zaciekawiony. Gdzieś blisko rozległ się grzmot. Burza była coraz bliżej.
─ Zaczęłabym od ustalenia twojego profilu DNA i wrzuciła go do policyjnej bazy danych i porównała go z zebranymi tam próbkami ─ odpowiedziała tam z prostą. Przy odrobinie szczęścia znalazłabym twojego notowanego krewnego i ustaliła wasz stopień pokrewieństwa. Biorąc pod uwagę, że w tym mieście przynajmniej jedna osoba w rodzinie ma kartotekę to nie byłby takie trudne ─ odparła.
─ A gdybyś nie miała żadnego trafienia?
─ Na podstawie twojego kodu genetycznego ustaliłabym twój profil genetyczny; przebyte choroby i co najważniejsze choroby które ci zagrażają, ponieważ twoi przodkowie na nie chorowali. Gdybym miała listę chorób porównałbym ją z listą pacjentów i po nitce do kłębka dowiedziałabym się kim jesteś a w najgorszym przypadku ustaliłabym pulę potencjalnych tożsamości.
─ Dlaczego tego nie zrobisz?
─ Dlatego, że czekam aż sam mi powiesz kim jesteś ─ odpowiedziała mu z prostą blondynką. ─ Kiedyś zaufasz mi na tyle, że powiesz mi kim jesteś lub będziesz potrzebował mojej pomocy?
─ Twojej pomocy?
─ Szuka cię policja ─ przypominała mu ─, gdy dosięgną cię ich kulę ktoś będzie musiał cię zaszyć.
─ Umiesz operować?
Roześmiała się szczerze rozbawiona tym pytaniem. Łucznik nigdy wcześniej nie słyszał jej szczerego śmiechu.
─ Przeceniasz moje możliwości ─ odpowiedziała na to ─ Potrafię wyciągną c kulę, założyć szwy więc jak będą świstać ci nad głową kulę to dopilnuj, żeby przeszły na wylot.
Parsknął śmiechem.
─ Będę miał na uwadze twoje sugestie ─ odparł rozbawiony. ─ Dlaczego umówiłaś mnie na spotkanie z Joaquinem? ─ zapytał ją.
─ Ładnie poprosił ─ odpowiedziała mu.
─ Układasz się z nim?
─ Ułożę się z diabłem we własnej osobie, jeśli to pomoże mi zniszczyć Fernando Barosso ─ odpowiedziała na to Victoria. ─ Jego nienawiść do Fernando może mi jedynie pomóc.
─ Dlaczego Joaquin go tak nienawidzi?
─ Sądzę, że ma to coś wspólnego z jego matką. Fernando był w niej szczerze zakochany i chciał założyć z nią rodzinę ─ Łucznik w milczeniu przetrawiał tę informację. ─ No wiesz dom z ogródkiem, biały płotek, pies i gromadka dzieci.
─ Fernando Barosso i Mercedes? ─ zapytał zdumiony.
─ Tak, spiknęli się jakoś po jej wyjeździe do stolicy. Mercedes zostawiła synów i prysnęła do stolicy robić karierę piosenkarki tam spiknęła się z Ernestem Vegą i ten zmajstrował jej dzieciaka─ urwała ─ Carolinę. Mercedes w styczniu dziewięćdziesiątego ósmego popełniła samobójstwo strzelając sobie w łeb.
─ Dziwny sposób na samobójstwo?
─ Właśnie, kobiety zazwyczaj wybierają mniej krwawe sposoby. Łykamy tabletki, podcinamy sobie żyły. Strzał w głowę to domena mężczyzn.
─ Dlaczego?
─ Według Emily myślimy kto będzie po nas sprzątał.
─ Fernando ją zabił?
─ Nie wydaje mi się. On ją raczej znalazł ─ zastanowiła się nad tym. ─ Jej śmierć jest dziwna.
─ Bo?
─ Była blisko rozwiązania Jak chciała się zabić nie mogła zaczekać aż urodzi? Moim zdaniem ktoś ją zastrzelił i był na tyle przytomny, żeby upozorować samobójstwo ─ wrzuciła do ust frytkę. ─ Barosso wykluczyłabym z listy podejrzanych.
─ Dlaczego?
Dlatego, że obwiniał Conrado o jej śmieć? przemknęło jej przez myśli. Jeśli sam pociągnąłby za spust reszta nie miałaby najmniejszego sensu. Mścić się na Severine, gdy samemu się zabiło? Nie. To bez sensu.
─ On nie lubi brudzić sobie rąk ─ odpowiedziała. ─ Fernando tarci rezon.
─ Skąd taki wniosek?
─ Chciał zabić Joaquina tylko dlatego że nie powiedział mu, że jego ex to jego matka ─ odpowiedziała i parsknęła śmiechem. ─ To brzmi jak scenariusz telenoweli. Nieważne, ważne, że jest po naszej stronie.
─ Naszej?
─ Pakujesz strzały, w ludzi którzy zawiedli to miasto Oli. Uprzywilejowanych palantów, którzy mają swoje za uszami. Joaquin chcę zemsty.
─ Joaquin chcę go zabić.
─ Nie zrobi tego ─ zapewniła mężczyznę ─ zabroniłam mu ─ dorzuciła. Łucznik zwany przez Victorię Olim uniósł brwi.
─ Zabroniłaś?
─ Śmierć to łaska, na którą Fernando Barosso nie zasłużył. ─ odpowiedziała mu ─ Jaką lekcję mu dam, jeśli ktoś strzeli mu w łeb? ─ zapytała go. ─ Jedną z lekcji jakie wyciągnęłam z poczynań mojej matki to, że zabójstwo to dla ludzi pokroju Barosso żadna kara. To dar.
─ Dlatego Balmaceda żyje ─ pomyślał się gość sięgając po napój. ─ Nie chcesz go zabijać.
─ Chcę i nie chcę. Mogłabym go zabić. Życie za życie, ale ostatnie co przed śmiercią czuła moja córeczka to mój strach. Chcę, żeby bał się tak samo. Chcę, żeby cierpiał, chcę, żeby wiedział, że wystarczy moje jedno słowo, a jest trupem. Chcę mu odebrać wszystko co mu pozostało.
─ I właśnie dlatego ukradłaś mu pieniądze ─ dodał.
─ Zabrałam też jego domowe filmy video i a mój program do rozpoznania twarzy ustala ich tożsamości . Gdy będę mieć całą listę powiadomię poszkodowane, że Jose Balamceda uwiecznił ich harce na taśmie. Zwrócę im też nagrania wraz z listą innych poszkodowanych.
─ Liczysz, że pójdą na policję?
─ Kto wie? Może znajdą w sobie tyle siły, aby złożyć donos. Nagrywanie partnerki lub partnera w intymnej sytuacji bez jego/jej zgody to przestępstwo zagrożone karą pozbawienia wolności do lat pięciu. A jak dostanie strzałę od ciebie
─ Na razie nie wściubia nosa z domu.
─ Wyjdzie na spotkanie z komornikiem ─ odpowiedziała mu z uśmiechem ─ wtedy będzie cały twój. Polecam strzelać w jaja albo oko,
─ Oko?
─ Jak twoje oko zgrzeszy wydłub je ─ Łucznik parsknął śmiechem. ─ czy jakoś tak ─ machnęła widelcem. ─ Na razie chcę żebyś odwiedził Fernando Barosso i posłał strzałę z mądrym cytatem.
─ Mam ─ nie był pewien czy jest urażony tym, że Victoria Diaz de Reverte mu rozkazuje czy rozbawiony ─, dlaczego?
─ Dlatego że mnie to uszczęśliwi ─ odpowiedziała ─ Bierzesz na celownik ludzi, którzy zawiedli Valle de Sombras lub Pueblo de Luz, którzy panoszą się ze swoim bogactwem, zabili kilka osob., zgwałcili jedym słowem niezbyt miłe typki Fernando Barosso to gwałciciel, morderca i cudzołożnik więc cytacik z Biblii „nie pożądaj żony bliźniego swego” jest jak najbardziej wskazany.
─ I cię to uszczęśliwi?
─ Tak
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:12:36 02-04-24    Temat postu:

TEMPORADA III CAPITULO 181 cz. 1
JORDAN/IVAN/ANITA/ELLA/LIDIA/MARCUS/FABIAN/ŁUCZNIK


Zostawili Salvadorowi mieszkanie Ivana, w którym mógł zorganizować wieczór SPA. Szeryf wolał tego nie oglądać, a że dostał zadanie od Vedy, był szczęśliwy, że może wyskoczyć z tego wariatkowa. Mozart kroczył dumnie prowadzony na smyczy przez Jordana, podczas gdy Molina wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i wsadził sobie jednego papierosa do ust.
– Obrzydliwe. Musisz palić? – Guzman skrzywił się, ostentacyjnie odganiając się od dymu, kiedy szeryf się zaciągnął. – Debora nie cierpiała, kiedy paliłeś.
– Cóż, Deb nie jest już od dawna moją żoną, więc… – Zaciągnął się raz jeszcze i wydmuchał kłęby dumy.
– Gracie też zawsze mówiła, że śmierdzisz.
– A ty myślisz, że pachniesz fiołkami po treningach? – odgryzł się szeryf i ze złością wyrzucił peta na chodnik, mamrocząc pod nosem. Skręcili już w ulicę, na której mieszkał Jose Balmaceda i szli wolniejszym krokiem, bo Mozart był ciekawski i chciał obwąchać wszystkie krzaki. Kiedy doszli do drzwi, Ivan zapukał kilka razy pięścią, a kiedy nie było odpowiedzi po drugiej stronie, zawołał: – Hej, Balmaceda! Jesteś tam czy zapiłeś się na śmierć?
Nadal nie było odzewu, więc Ivan sięgnął do kieszeni i wyciągnął scyzoryk, którym zaczął majstrować przy dziurce od klucza.
– Pogięło cię? To włamanie. – Jordi rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy nie są obserwowani przez sąsiadów. Na szczęście już powoli się ściemniało i ulica była pusta. – Nie masz nakazu.
– Nie potrzebuję nakazu, jestem szeryfem. Przyszedłeś mi prawić umoralniające gadki czy mi pomóc? To też dom Vedy i Eleny, ja przychodzę tylko po ich własność – dodał, jakby się usprawiedliwiał. – Chcesz czynić honory? – zapytał po chwili z lekkim śmiechem, zerkając z ukosa na bratanka.
– Nie, dzięki. Deb strasznie się wkurzyła, kiedy nakryła mnie i Felixa w dzieciństwie, jak ćwiczymy otwieranie sypialni Franklina wytrychem. Od razu wiedziała, że nas nauczyłeś. – Widząc uniesione do góry brwi szeryfa, wyjaśnił: – Kradliśmy Franklinowi świerszczyki.
– Wiedziałem, że to był błąd, żeby pokazywać wam te sztuczki. – Molina zacmokał cicho, ale po chwili usłyszeli kliknięcie i zamek puścił. Weszli więc do środka i od razu pojęli, że właściciela domu nie było. Ivan ruszył do piwnicy po bombki, o które prosiła Veda. Jordan puścił Mozarta samopas, mając nadzieję, że wygryzie dziury w skarpetach Jose. – Z kim Veda idzie na ten bal? – zagadnął go nagle szeryf, przekładając różne pudła i szukając tego jednego właściwego.
– Nie wiem, chyba z Diego Ledesmą, a co? Bałeś się, że ze mną? – Jordan parsknął kpiącym śmiechem, wzniecając tuman kurzu.
– Ciebie już znam – odparł, mierząc bratanka Deb od stóp do głów. – Wiem, że niczego byś z Vedą nie próbował. Ale ten Ledesma niech lepiej uważa.
– Spokojnie, on nie jest zainteresowany Vedą.
– Skąd ta pewność?
– Po prostu wiem. – Jordi nie zamierzał tłumaczyć szeryfowi, że Diego raczej grał w innej lidze. – Ty idziesz z Eleną.
– No i? Do czego zmierzasz?
– Znów robisz Vedzie nadzieję na to, że w końcu weźmiecie ślub i będziecie żyć wszyscy długo i szczęśliwie. Nie podoba mi się to. – Chłopak postanowił być szczery. – Kiedy powiecie jej prawdę?
– Jaką prawdę?
– Masz mnie za idiotę, Ivan? Sal jest ojcem Vedy, przecież to jasne. Nie wydaje się wam, że Veda powinna wiedzieć?
– To decyzja Eleny, nie nam oceniać – powiedział Ivan i mówił całkiem szczerze. Gdyby to od niego zależało, pewnie nigdy nie powiedziałby Vedzie prawdy. Chciał ją chronić tak długo jak to będzie możliwe. Uważał, że Sal nie był dobrym kandydatem na ojca.
– Mam nadzieję, że Elena wreszcie to zrobi. Naprawdę nie chcę już być uwikłany w te rodzinne sekreciki. Już i tak za dużo tych tajemnic odnośnie prawdziwego ojcostwa.
Jedno z pudeł ześlizgnęło się z regału i upadło na podłogę. Usłyszeli trzask. Ivan z ulgą stwierdził, że nie były to bombki tylko jakieś kolekcjonerskie modele Jose Balmacedy, ich nie było mu żal.
– Coś ty powiedział, Jordan? Jakie sekrety odnośnie ojcostwa? – Ivan rzucił szybkie spojrzenie w stronę, gdzie stał nastolatek, a on tylko wzruszył ramionami.
– Tak tylko mówię, nie chcę okłamywać Vedy, to wszystko. Kiedy pyta mnie, czy uważam, że ty i Elena ze sobą sypiacie albo czy uważam, że weźmiecie ślub, mam ochotę się śmiać, a muszę ją zbywać. Nie chcę tego robić.
– Naczelny łgarz ma dosyć kłamstwa? A to ci nowość. – Molina mruknął pod nosem, a chłopak tylko zacisnął pięści ze złości. – Veda w końcu zrozumie, że ja i Elena jesteśmy tylko przyjaciółmi.
– Czyżby? – Jordan prychnął, przerzucając pudła po swojej stronie piwnicy. – Masz projekt postawienia ścianki działowej, Ivan. Widziałem u ciebie na komputerze.
– Grzebałeś w moim komputerze?
– Drukowaliśmy z Vedą teksty do ćwiczeń czytania, nie zamknąłeś przeglądarki. – Jordan odwrócił się w stronę szeryfa i spojrzał na niego z politowaniem. – Masz dosyć duży salon. Chcesz postawić ściankę i wydzielić pokój dla Eleny, tak? Veda pomyślała, że to mógłby być dziecięcy pokoik. Musiałem jej tłumaczyć, że na pewno chcesz mieć swój gabinet, a nie że planujesz mieć z Eleną dzidziusia – dodał, wywracając oczami i krzywiąc się na samą myśl.
– Nie mogę wiecznie spać na kanapie. Takie rozwiązanie będzie pasowało nam wszystkim – usprawiedliwił się Ivan, ale nastolatek nie był przekonany.
– Sam siebie oszukujesz. One nie będą u ciebie mieszkały wiecznie. Veda zaczyna naukę na Juilliard na jesieni przyszłego roku. Salvador na pewno kupi im mieszkanie na Manhattanie. Twoja ścianka działowa to jakaś kpina.
– Zamknij się, Jordan, i nie próbuj mnie pouczać. Powiedziałeś już matce, że nie idziesz na medycynę? – Molina podparł się pod boki i spojrzał z góry na chłopaka, który odwrócił się w jego stronę nieco skonfundowany. – Tak, ty też nie zamknąłeś przeglądarki z ofertą uczelni NYU i terminami aplikacji. Wysłałeś już taśmę?
– Nie twoja sprawa. – Guzman się zmieszał i skupił uwagę na swoich dłoniach, które próbowały przekopać się przez stos pudełek i puszek w piwnicy, by znaleźć bombki Vedy. Molina stał i czekał na odpowiedź, czuł jego wzrok na plecach, więc dał za wygraną. – Jeszcze nie i nie wiem, czy w ogóle wyślę, okej?
– Typowy Jordi – rezygnuje zanim na dobre zacznie. Zawsze szybko się nudziłeś. – Ivan pokręcił głową na wspomnienie młodego chłopca, który próbował swoich sił we wszystkich możliwych zajęciach pozalekcyjnych, żeby potem szybko zrezygnować z każdego klubu. Albo rezygnował albo sami go z nich wyrzucali.
– Nie muszę ci się tłumaczyć. – Guzman ze złością szarpnął kilka pudeł, a obłoki kurzu wzbiły się w powietrze, sprawiając, że nawet Mozart kichnął. Poczuł się zirytowany. NYU było jego marzeniem od bardzo dawna, a teraz kiedy zbliżał się termin aplikacji, on powoli zaczynał tchórzyć i Molina musiał to wyczuć, bo dobrze go znał.
– Nie, nie musisz. Zrobisz, co będziesz uważał. Myślisz, że jestem idiotą i nie wiem, że z Vedą pracujecie nad piosenkami do tego musicalu Felixa? Zaangażowałeś się, kochasz muzykę, zresztą zawsze tak było. Więc to niepodobne do ciebie, że teraz masz pietra.
– Zamknij się. – Jordan nie patrzył już na Molinę, który zdawał się przejrzeć go na wylot. – I nie zmieniaj tematu – mówiliśmy o tobie i Elenie. Uważam, że to nie w porządku. Jeszcze ta biedna kobieta się w tobie zakocha, a wtedy będzie za późno. Znów złamiesz komuś serce.
– Niby komu złamałem serce? – Na twarzy Ivana pojawił się głupowaty uśmieszek. Był taki niedomyślny.
– Złamałeś serce Deborze, Ivan. I to więcej niż jeden raz – oznajmił nastolatek, starając się być tak dobitny jak tylko można. – Wtedy byłem za mały, ale gdybyś to zrobił teraz, dostałbyś ode mnie po gębie.
– Nie złamałem Deborze serca, rozstaliśmy się za obopólną zgodą. Wy, dzieciaki, nie jesteście w stanie tego pojąć.
– Nie mówię o waszym rozwodzie, to było oczywiste, że skoro nie mieliście już nic wspólnego, to chcieliście się od siebie uwolnić. – Jordi zatrzymał się na chwilę i wpatrzył się w ciemność. – Ona była z tobą nieszczęśliwa. Już od czasów liceum wciąż się schodziliście i rozchodziliście, a ty co rusz byłeś widziany z inną dziewczyną pod trybunami.
– Wiedziała, jaki jestem – stwierdził mężczyzna, wzruszając ramionami. – Nigdy tego nie ukrywałem. Nigdy jej nie zdradziłem, kiedy byliśmy razem, jeśli o to chodzi.
– Nigdy nie zdradziłeś jej fizycznie, ale daj spokój, Ivan. Kochałeś się w Anicie na zabój przez lata. I zamiast powiedzieć Deb, że nic z tego nie będzie, bo kochasz inną, pozwoliłeś jej myśleć, że jest dla was szansa i tkwiliście tak w związku na odległość, kiedy ona wyjechała na studia do stolicy. Ty w tym czasie zostałeś tutaj i patrzyłeś jak twój kumpel żeni się z miłością twojego życia. A potem jedna niezbyt mądra noc z Deborą przesądziła, że postanowiłeś się ożenić, bo przecież nie wypada mieć dziecka bez zmiany stanu cywilnego.
– Nie wygaduj bzdur, Jordan.
– Zaprzeczysz, że kochasz Anitę? Nie obrażaj mojej inteligencji. – Guzman tym razem odzyskał dawny animusz i uśmiechnął się półgębkiem w stronę byłego męża Debory. – Basty i Felix mogli być nieświadomi, ale ja i Ella zawsze to widzieliśmy. Kto się czubi, ten się lubi, co? W szkole się nie cierpieliście, dopiero kiedy Ani zaczęła chodzić z Bastym, zawarliście rozejm i staraliście się jakoś dogadać dla wspólnego dobra. Ale to było tak oczywiste. Nawet teraz patrzysz na nią w taki sposób, że dziwię się, jak nikt może tego nie zauważyć. Jesteś nad wyraz oczywisty, Ivan.
– Ja… Wcale nie… Zamknij się, młody. To nie twoja sprawa. – Molina nie miał żadnych argumentów. Wydawało mu się, że krył się dobrze przez niemal trzydzieści lat, a tymczasem został rozpracowany przez bandę dzieciaków z romantycznymi duszami. Nie zamierzał się do tego przyznawać. Dopóki Anita nie wiedziała, wszystko zostawało po staremu i jemu to pasowało. – Gadasz jak jakiś wielki romantyk. Przypomnij mi, ile ty masz lat? Nie zachowuj się tak dojrzale, to do ciebie niepodobne. Sam masz sporo na sumieniu i wiele złamanych serc, z tego co słyszałem.
– Nigdy nie zdradziłem żadnej dziewczyny, z którą byłem – powiedział, czując się fatalnie po słowach Ivana. Ubodły go bardziej niż chciał się do tego przyznać.
– Wśród dzieciaków mówi się inaczej. Zresztą w porządku, miałem tyle lat co ty, więc cię rozumiem. Skoro nawet na wycieczce szkolnej nie byłeś w stanie powstrzymać szalejących hormonów…
Jordan zacisnął dłonie w kieszeniach. Sam sobie naważył piwa, więc musiał je teraz wypić. Nie miał zamiaru tłumaczyć się przed szeryfem. Nigdy nie zwodził dziewczyn – wbrew temu co niektórzy mówili, nigdy ich nie uwodził i nie porzucał po tym, jak dostał to, czego chciał. Wiele osób mówiło mu, że przypomina z zachowania Ivana, bo był tak samo lekkomyślny, złośliwy i rozwiązywał konflikty pięściami, a dodatkowo łamał niewieście serca, ale to nieprawda. Zgoda, ta pierwsza część ich łączyła, ale Jordan w gruncie rzeczy miał duszę romantyka, choć nigdy w życiu by się do tego nie przyznał. Zabolały go słowa Ivana. Być może Molina poczuł, że ciśnienie nieco skoczyło nastolatkowi, bo zmienił nieco tory konwersacji.
– A ty z kim idziesz na bal? Tylko mi nie mów, że z córką Del Bosque.
– Nie, Maya to tylko koleżanka. I nie wybieram się wcale na bal, więc możesz być spokojny – nie będzie żadnych dzikich orgii nad basenem.
– Jordan.
– Co?
– Wcale nie o to mi chodziło. – Lekkie wyrzuty sumienia pojawiły się u policjanta, kiedy usłyszał ton głosu nastolatka nasączony ironią. Sarkazm zawsze był mechanizmem obronnym Jordana.
– A właśnie, że chodziło. Uważasz mnie za jakiegoś lowelasa, który tylko zalicza dziewczyny i potem je zostawia. Uważasz, że jestem taki jak ty. Nie jestem.
– Wiem, że nie jesteś. Po prostu czasami wydaje mi się, że sporo moich cech widzę w tobie. I nie zawsze mi się to podoba. Nie lubię, kiedy kładziesz Vedzie różne bzdury do głowy i kiedy uczysz ją kłamać. Nie podoba mi się, że zabierasz ją na imprezy i pozwalasz jej się upić.
– Nie jestem jej przyzwoitką, Ivan. Musi sama uczyć się na własnych błędach. Nie mogę jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie masz pojęcia, ile sam mam na głowie.
– Wiem. – Molina spojrzał prosto w oczy chłopaka i upewnił się, że ten go widzi. – Doceniam twoją pomoc i to, że obroniłbyś Vedę, gdyby była taka konieczność. Wolałbym jednak, żebyś poskromił przy niej swoje zwykłe narwane zachowania.
– Na przykład?
– Na przykład nocne przejażdżki na motorze i późne wracanie do domu. Szlajanie się po okolicy, kłamstwa o nauce i odrabianiu zadań z hiszpańskiego, zamiast przyznanie się otwarcie, że spędzacie czas w ośrodku kultury, przygotowując musical. To mi się nie podoba, nie lubię, kiedy ktoś traktuje mnie jak idiotę.
– Boisz się, że bałamucę Vedę? Brzmisz jak moja matka. Czego ty się boisz, Ivan? Sam robiłeś gorsze rzeczy w liceum i jakoś żyjesz. Veda raz się upiła i raz przejechała się na motorze. Wielka mi rzecz! – Teraz Jordan się roześmiał, bo argumenty Ivana były wręcz śmieszne. Wiedział przecież, że nastolatek nigdy świadomie nie naraziłby Vedy na niebezpieczeństwo. A może wcale nie wiedział? Jego kolejne słowa świadczyły, że było właśnie odwrotnie.
– Miałeś jej pilnować.
Nastała cisza. Oprócz dreptania małych łapek Mozarta po posadzce w piwnicy, było słychać tylko przyspieszony oddech Jordana. Zaczynało się. Był pewien, że za chwilę nastąpi kolejny atak paniki, a ostatnią osobą, przy której chciał pokazać słabość, był szeryf Pueblo de Luz. Obaj dobrze wiedzieli, że nie mówią już o Vedzie. Chodziło o Gracie. Molina wyglądał, jakby te słowa wymsknęły mu się przypadkiem, jakby teraz tego żałował, ale było już za późno.
– Miałem jej upilnować i tego nie zrobiłem. – Chłopak pokiwał głową, przyznając wujowi rację. Przecież obaj doskonale wiedzieli, że chodziło o sytuację z Gracie sześć lat temu. – Zginęła przeze mnie, wiem to.
– Jordan…
– Masz rację, nie powinienem spędzać tyle czasu z Vedą. Jej też może się przy mnie coś stać.
– Nie to miałem na myśli.
– Miałeś. I to jest w porządku. Choć raz jesteś szczery i mówisz na głos to, co myślisz. – Jordan zacisnął w kieszeni prawą dłoń. Zdrętwiała mu i był pewien, że metal od kluczyka zranił go w skórę. – Nie pozwoliłbym, żeby Vedzie też się coś stało, ale rozumiem. To niezależne ode mnie. Ludziom wokół mnie po prostu naturalnie dzieje się krzywda.
– Przestań, Jordi, nie wracaj znów do tej głupiej klątwy. Jesteś już na to za duży, to się robi nudne.
– Masz swoje bombki. – Guzman wyciągnął pudło opatrzone odpowiednim napisem i wcisnął Ivanowi w ręce. – Ja już pójdę. Mama pewnie czeka z kolacją – wysilił się na sarkazm i przeskoczył po kilka schodków do góry, znikając szeryfowi z oczu.
Mozart pisnął, nie wiedząc, czy iść za nastolatkiem czy zostać z właścicielem kapci, które tak chętnie podgryzał wieczorami. Zdecydował się poczłapać do góry, a Molina powędrował za nim z kartonem bombek. Po Jordim nie było już ani śladu, za to piesek dopadł do wysuniętej dolnej szuflady w komodzie.
– Mozart, nie! Nie wolno! – Ivan krzyknął, ale po chwili dał za wygraną. – A zresztą, lej, gdzie chcesz, mały. To dom Balmacedy.
Mozart nie omieszkał załatwić swoich potrzeb na czystej bieliźnie właściciela domu. Kiedy skończył z wyraźnym zadowoleniem z siebie pozwolił zapiąć sobie smycz i wyszedł za Moliną dumnym krokiem.

***

Ubrał się wyjątkowo starannie, wyciągnął z szafy elegancką koszulkę polo, włosy niedawno ostrzyżone przez Lidię ułożył, choć zwykle tego nie robił, a na koniec użył nawet wody kolońskiej. Kiedy Carlos wszedł do jego pokoju, ostentacyjnie zaczął udawać, że się dusi.
– Co to za zapach? Na pogrzeb idziesz? – Jimenez pociągnął kilka razy nosem, rozglądając się po pokoju młodszego brata. – Nie no serio, ktoś umarł?
– Nikt nie umarł. Po prostu wychodzę. – Marcus ułożył zeszyty i książki na biurku i potarł nerwowo dłonie, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić, jeśli nie dźwigają ciężkich woluminów ani ciężarków.
– Idziesz na randkę z książkami? Umawiasz się z bibliotekarką? – Sierżant chciał chyba być dowcipny i dopiero po chwili jego mózg przetworzył fakty i zdał sobie sprawę, że bibliotekarką jest Ariana Santiago.
– Nie bądź śmieszny, Carlos.
– Mnie już nic nie zdziwi. Idziesz na bal ze studentką, w musicalu obściskujesz się z Valentiną… – W głosie młodego mężczyzny dało się usłyszeć zazdrość.
– To tylko jeden pocałunek, to gra aktorska. Jordi ma z nią całą scenę łóżkową – dodał, mając ochotę się roześmiać na widok wybałuszonych oczu Carlosa. – Żartuję, po prostu śpiewają w łóżku piosenkę. Valentina gra damę do towarzystwa.
– I obaj z nią sypiacie w tym przedstawieniu? Zabiję Felixa za takie scenariusze.
– Wiesz, Carlos, ten statek już odpłynął. Daj sobie spokój. – Marcus poklepał sierżanta po wielkim ramieniu z uśmiechem pełnym politowania. – Wzdychasz do Valentiny od lat, ale kiedy dziewczyna mówi „nie” oznacza to właśnie „nie”. Nie doszukuj się drugiego dna.
– Mało znasz kobiety, Marcus. Kiedy dziewczyna mówi „nie”, ma na myśli milion innych rzeczy, których ty musisz się domyślać. I nie patrz tak na mnie, nie jestem jakimś zboczeńcem. Chodzi mi o to, że…
– Lubisz dziewczyny, które są dla ciebie niedostępne. – Delgado pokiwał głową, sam sobie odpowiadając. – Valentina jest dla ciebie trochę za młoda. Jasne, twój poziom dojrzałości jest niski, ale…
– Hej! – Jimenez się oburzył, ale ciężko było się z tym nie zgodzić.
– Znajdź sobie kogoś, komu rzeczywiście się podobasz. Tina zdaje się w ogóle nie szukać faceta i wcale jej się nie dziwię, skoro wszyscy jesteśmy idiotami.
– Mów za siebie.
– Mówię. Jestem głupkiem i wreszcie muszę to naprawić. – Marcus uśmiechnął się jeszcze i wyszedł z domu.
Olivia miała rację, za bardzo skupiał się na przeszłości i swojej lojalności do Roque. Powinien już dawno wziąć sprawy w swoje ręce. Nie mówił o jakichś deklaracjach, wydawało mu się, że na to za wcześnie. Ale pomyślał, że spróbuje chociaż zaprosić Adorę na bal, wcześniej wyszło totalnie nie na miejscu. Dlatego spróbował doprowadzić się do porządku i pokazać jej się nieco inaczej niż zwykle. Ona widywała go tylko w mundurku szkolnym albo stroju do piłki nożnej, a kiedy chciał, potrafił się wystroić. Miał pretekst – projekt na przedsiębiorczość trwał przez cały rok i przynajmniej mógł powiedzieć Adorze, że chciał odrobić razem lekcje. Liczył, że w końcu znajdzie odpowiedni moment. Wiedział, że dziewczyna o tej porze spaceruje z Beatriz w parku i bez trudu odnalazł je przy ich ulubionym drzewie. Mina jednak mu zrzedła na widok Cesara Cruza, który żegna się z Adorą. Ze strzępów rozmowy, którą usłyszał, wynikało, że Adora naprawdę chciała iść ze starym przyjacielem na szkolną potańcówkę. Cesar wybrał jej już nawet kwiaty do bukieciku.
Marcus Delgado poczuł się jak ostatni idiota. Miguel wmówił mu, że jego siostra chciała iść z nim, ale widocznie się pomylił. Poczuł ogromną irytację na Ozunę, który tylko pomieszał mu w głowie. Nie miał okazji wymyślić czegoś i wytłumaczyć swojej obecności w parku, bo wpadł prosto na Adorę.
– Cześć, co ty tu robisz? – zapytała, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. Wyglądał jakby szedł na randkę i to ją zabolało.
– Przechodziłem tędy, cześć. – Spróbował się uśmiechnąć. Palcem wskazał między drzewa. – Idę do biura gubernatora po mamę. Dopełniała tam jakichś formalności w związku z przeniesieniem ulic z Valle de Sombras do Pueblo de Luz – wymyślił na poczekaniu.
Idzie po mamę ubrany, uczesany i wypachniony jak na schadzkę. Adora nie była głupia. Olivia już jej powiedziała, że w biurze gubernatora na stażu pracuje Laura Montero, ta chuda tyczka, z którą Delgado idzie na bal bożonarodzeniowy. Pokiwała tylko głową i pożegnała się z nim, idąc w zupełnie innym kierunku.
Wciąż się mijali i żadne z nich nie było tego świadome.

***

Zaparkował w miejscu, z którego miał idealny widok na boisko za podstawówką w Valle de Sombras. Malownicza okolica rzeki wcale go nie uspokoiła. Wyłączył silnik, by móc słyszeć szum wody i radosne śmiechy dobiegające z placu. Jego syn z czapką założoną daszkiem do tyłu wykonywał właśnie dwutakt i zdobył punkty dla swojej drużyny. Młodzi chłopcy spotykali się tutaj w różne pory dnia i grali dla zabawy. Fabian Guzman nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział uśmiech na twarzy Jordana. Zdarzało mu się w przeszłości bywać na meczach piłki nożnej, ale zazwyczaj wypadało mu coś pilnego i musiał wracać do biura. Wątpił jednak, by Jordi grał w nogę z taką radością jak teraz punktował, robiąc wsady do kosza. Znów zakłuło go w sercu i rozmasował pierś, próbując się uspokoić.
Diagnoza o genetycznej chorobie serca wcale go nie zasmuciła ani nawet nie zdziwiła. Raczej zirytowała. Od ostatniej rozmowy z Cyganką Eleni chodziły mu po głowie słowa klątwy, którą kiedyś rzuciła na niego szalona Romka. „Twoje serce dopadnie choroba – będzie już zawsze odczuwało pustkę. Kobiety cię znienawidzą, a ty w końcu znienawidzisz sam siebie.”Przecież to jakaś bzdura, klątwy nie istniały! A jednak, czy to możliwe, że tamta wróżka przepowiedziała jego chorobę? Skąd wiedziała? Fabian Guzman sam nie znał odpowiedzi. Jedno było pewne – pustkę odczuwał od lat. Taką pustkę, że starał się coś poczuć na każdy możliwy sposób. Liczne kochanki wcale jednak nie sprawiały, że serce biło mu szybciej, do żadnej nie żywił cieplejszych uczuć, to zawsze był tylko seks. A jednak po wszystkim odczuwał jeszcze większą pustkę niż wcześniej.
Znów złapał się za serce, kiedy zdał sobie sprawę, że ktoś wsiada do jego auta od strony pasażera. Debora usadowiła się wygodnie w fotelu i przyjrzała mu się badawczo.
– Mogłeś przyjść na trybuny, wiesz? Siedzimy tam z Nelką i patrzymy, jak grają. – Wskazała boisko do koszykówki. Jordan właśnie zdobył trzy punkty w popisowym rzucie. – Myślisz, że on nie wie, że go śledzisz?
– Gdyby wiedział, to robiłby coś głupiego i ryzykownego, żeby zrobić mi na złość – odpowiedział Fabian i trudno się było z tym nie zgodzić. Jego syn zawsze robił wszystko na przekór. – Uśmiecha się.
– Nie ma tu sędziego, nikt tak naprawdę nie dba o punkty, grają dla samej frajdy grania – wytłumaczyła Debora, która nie znała się może na męskich sportach, ale to akurat potrafiła zrozumieć. – Nie ma presji, którą narzucają rodzice. Nie ma parcia, by być lepszym od innych, lepszym od brata albo Marcusa Delgado na przykład…
Fabian zacisnął palce na kierownicy. Chłopcy w oddali klepali się po plecach, gratulując sobie wyjątkowo udanej akcji.
– Nie pójdziesz się przywitać? – zagadnęła kobieta, wiedząc, jaką usłyszy odpowiedź.
– Nie, on mnie tam nie chce. Niech gra w spokoju. – Guzman zamyślił się, wzrokiem omiatając prowizoryczne trybuny, na których Nela siedziała w towarzystwie młodszej koleżanki, Mai Del Bosque, która też dopingowała swojego brata. – Deb, skoro już rozmawiamy, może raczysz mi wytłumaczyć, co to znaczy, że kandydujesz do rady miasteczka?
– Och, to. – Guzmanówna machnęła ręką. – Nie miałam zamiaru, ale po namyśle stwierdziłam, że to nie jest głupi pomysł. I tak nie mogę wyjechać teraz, kiedy Ofelia jest chora. Przynajmniej mogę przysłużyć się jakoś społeczeństwu. Nie patrz tak na mnie, braciszku. Nie wpłynie to na twoją pozycję w biurze gubernatora.
– To bardzo nierozważne, Deb. Co ci strzeliło do głowy? Robisz to tylko po to, by wkurzyć Ivana. Przecież ty się kompletnie do tego nie nadajesz.
– Auć, dzięki, Fabian. To miło, że starszy brat we mnie wierzy. – Zabolały ją słowa brata, bo kto jak kto, ale on zawsze ją wspierał. – Byłam w samorządzie uczniowskim i studenckim. Nie tylko ty masz polityczne zaplecze.
– Nie rozśmieszaj mnie, Deb. Byłaś w samorządzie, żeby organizować imprezy i urywać się z lekcji. Nie podoba mi się to.
– To, że wchodzę w twój rewir?
– Nie, to że robisz to z niewłaściwych pobudek. – Obrócił głowę w jej stronę i spojrzał jej prosto w oczy. – Nie masz już naście lat, nie możesz wymyślać jakichś kaprysów po każdej kłótni z Ivanem. Kiedyś wyrzucałaś jego rzeczy przez okno albo rysowałaś mu motor, ale teraz jesteś dorosła. Więc zachowuj się jak na dorosłą przystało.
– Powiedział pan dojrzały, który nawet nie chce iść pogadać z synem tylko obserwuje go ukradkiem i upewnia się, czy nie robi nic głupiego. – Debora ze złością otworzyła drzwi auta i wyszła na zewnątrz. Nachyliła się jeszcze przy otwartym oknie i zwróciła się w stronę starszego brata: – Ja przynajmniej pokazuję emocje, Fabian. Też powinieneś czasem spróbować.

***

Conrado kręcił się pod sypialnią Lidii, tłumiąc w sobie ochotę, by otworzyć drzwi. Dziewczyna go w tym ubiegła.
– Obcinam mu włosy, Conrado. Zostawię otwarte, może być? – Minę miała lekko rozbawioną. Podobało jej się, że ktoś się o nią martwił i choć zupełnie nie miał o co, miło było wiedzieć, że Saverin się troszczy.
– Nie musi być na oścież, ale zostawcie chociaż uchylone, nie będę podsłuchiwał – mruknął tylko, pocałował ją w czoło i zszedł na dół.
Lidia wróciła do Jorge, kręcąc głową.
– Dogadujecie się, co? – zagadnął Ochoa, kiedy dziewczyna powróciła do układania jego niesfornych włosów. – Taki tatusiowaty profesor Saverin mnie przeraża.
– Troszczy się o mnie.
– To chyba miłe.
– Tak. Ale czasem tęsknię za swobodą, którą miałam. – Lidia dokonała ostatnich cięć, a kiedy chwyciła za maszynkę, Jorge spiął się cały w miejscu. – Nie wierć się, już prawie kończę. Jestem dobra, zobaczysz. Aurorze się spodoba.
– Dlaczego ma się spodobać Aurorze?
– Myślałam, że ze sobą chodzicie – stwierdziła bez ogródek dziewczyna. – Wybacz.
– Spoko. Nasz status to „skomplikowane”. Wiesz, podczas pierwszej randki zawalił się most i zginął mój kuzyn. Niezbyt to romantyczne.
– Czarny humor, kumam. – Lidia pokiwała głową i chwyciła za suszarkę. – Teraz możesz krzyczeć.
– Co? – Jorge odwrócił się w jej stronę, nie do końca rozumiejąc.
– Włączam suszarkę, możesz sobie pomstować na matkę do woli. – Zanim zdążył przetworzyć tę informację, uruchomiła sprzęt i suszyła trochę dłużej niż było to konieczne. Na koniec ułożyła koledze włosy, nakładając nieco wosku. – Nie przesadzaj ze specyfikami. Tak wystarczy – poradziła i zabrała się za sprzątanie bałaganu. – A co do twojej mamy… – Zawahała się. Nie była najlepszą osobą do udzielania rad. – Wiem, że to nie moja sprawa, ale myślę, że musiała mieć jakiś powód, skoro tak nagle zniknęła. Myślę, że to fajne, że próbuje naprawić relację z tobą i twoją siostrą. Ja bym oddała wszystko za choćby jeden dzień z moją mamą.
– Gdzie teraz jest?
– Nie żyje – odparła. Minęło już dużo czasu i nie ruszało ją tak bardzo wspominanie jej śmierci. Bardziej dręczyła ją ta frustracja, że musiała wrócić do ojca. – Więc widzisz, Jorge, wydaje mi się, że twoja mama ma przynajmniej dwie cechy, które powinny przemówić na jej korzyść. Jest obecna i się stara. Może jej nie było, ale teraz jest.
Jorge nic nie odpowiedział. Złość na matkę nadal w nim buzowała i nie był pewien, czy kiedykolwiek zdoła jej przebaczyć wszystkie krzywdy, które wyrządziła rodzinie.
– Nie masz tu za dużo rzeczy – zauważył, z ciekawością rozglądając się po pokoju nastolatki. Na biurku leżało mnóstwo papierów. W oczy rzuciła się ozdobna papeteria. – Piszesz listy miłosne?
– Nie! – rzuciła się do biurka, by zakryć wiadomości, które wypisywała do Łucznika Światła.
– Hej, w porządku. Ja właśnie ci powiedziałem o sobie tyle rzeczy, a ty się wstydzisz normalnego nastoletniego zachowania? – Jorge wzruszył ramionami, nie chciał nikogo zmuszać do zwierzeń. Lidia poczuła że jest mu coś winna.
– To nie są listy miłosne, tylko wiadomości. Piszę do Łucznika Światła.
– Jesteś z nim w kontakcie?
– Tak, ale nikomu ani słowa! Nie poderżnę ci gardła jak ten fryzjer, ale gryźć umiem mocno. – Montes pogroziła mu z nożyczkami w ręce, więc tylko szaleniec by się z nią kłócił.
– Nikomu nie powiem. Uważam, że to całkiem fajne. Łucznik wydaje się być w porządku. Dobrze go znasz?
– Trochę – odpowiedziała, nie mogąc powstrzymać dumnej nuty w swoich głosie. – Uratował mnie.
– Uratował ci życie?
– No może nie życie, ale… uratował mnie przed moim ojcem na El Tesoro. Mój stary to nie jest miły typ.
– Nie zazdroszczę. Ale to trochę dziwne. – Jorge zamyślił się głęboko i wytłumaczył: – Zawsze mi się wydawało, że El Arquero de Luz działa trochę z automatu. Dziwi mnie, że go spotkałaś.
– Co to znaczy z automatu?
– No wiesz, są takie automatyczne łuki, które odpalają się na czas albo po wciśnięciu odpowiedniego guzika jak na filmach. Taki mechanizm. Wydawało mi się, że Łucznikiem musi być ktoś, kto był w tłumie podczas tego przyjęcia u doni Prudencji. Taka zmyłka.
– To niemożliwe, bo widziałam go w masce i nawet z nim rozmawiałam.
– W porządku. – Jorge spojrzał w lustro, które stało w kącie pokoju i przeczesał krótkie włosy palcami. – Ja myślałem, że to Felix, ale on otwarcie zaprzeczył.
– Myślałeś, że Felix jest Łucznikiem? Zabawny jesteś. – Lidia poklepała go po plecach jak starego znajomego, nie mogąc powstrzymać parsknięcia śmiechem.
– Co w tym takiego zabawnego? Mi tam wszystko pasowało. Zaczęło się od tego rozbitego auta ojca Horacia. Nadal jestem przekonany, że to on.
– Felix nie byłby do tego zdolny. Daj spokój, widziałeś jego ręce? Felix jest… no wiesz… – Lidia trochę się zawstydziła za słowa, które cisnęły jej się na usta, ale nic nie mogła na to poradzić. – Trochę z niego chuchro.
– Czy ja wiem? – Jorge nie był przekonany. Nie był może znawcą męskich sylwetek, ale sam uprawiał sporty, więc siłą rzeczy zauważało się pewne rzeczy. – Jest kapitanem drużyny pływackiej, pływacy są dosyć silni i wytrzymali. Jest wysoki, myślę, że wpasowałby się w rysopis El Arquero.
– To niedorzeczne. Poznałabym, gdyby to był Felix. Widziałam go z bliska – oznajmiła, tracąc jednak pewność siebie. Nigdy nie była aż tak blisko El Arquero, by dobrze mu się przyjrzeć. Najbliżej w lesie przy romskim obozie, ale poza jego oczami niewiele widziała. – Znam Felixa, przyjaźnię się z nim. To nie on.
– Okej, masz rację, to musi być ktoś dorosły, kto nie ma nic do stracenia. Nastolatki są głupie, ale nie aż tak głupie, żeby tak się narażać.
– Skończyliście już? – W drzwiach pokoju stanął Conrado Saverin, sprawiając, że oboje lekko się wzdrygnęli. Nie podsłuchiwał, ale Lidia przez chwilę miała strach wymalowany na twarzy. Nie chciała, by jej opiekun dowiedział się, że chodzi w odwiedziny do zamaskowanego strzelca. – Mam robotę dla Jorge, skoro już tu jest. Chodź.
Ochoa i Montes zbiegli po schodach za Conradem, który zdążył się przebrać i zamiast garnituru do pracy miał na sobie zwykłą koszulkę i dżinsy. Poprowadził ich na plac przed domem i rzucił Jorge rękawice ochronne i gogle. Nastolatek nie wiedział, co jest grane, a kiedy Saverin wyciągnął piłę do cięcia drewna, nawet Lidia cofnęła się kilka kroków.
– Od dawna chciałem zrobić porządek z tym drzewem. – Saverin wskazał połamane konary lichego drzewka, a raczej tego, co z niego pozostało po tym jak Romowie usiłowali włamać się do jego domu. Podpalili wtedy jego samochód, a drzewo również zajęło się ogniem. – Musiałem mieć oficjalne pozwolenie od miasta na wycinkę.
– Jest pan praktycznie burmistrzem, potrzebował pan pozwolenia?
– Zasady to zasady, Jorge. – Profesor posłał mu lekki uśmiech, sam wkładając rękawice i gogle. – To prawie jak rąbanie drewna na opał, tylko łatwiejsze.
– Mamy ogrzewanie centralne w domu – odpowiedział Ochoa, jakby to miało go uchronić przed aktywnością, którą wymyślił dla niego nauczyciel przedsiębiorczości.
Conrado pokazał mu jednak jak ciąć, żeby nie zrobić sobie krzywdy i oddał sprzęt w jego ręce. Jorge mógł się wyładować, jak tylko chciał.
– Wiesz, że wylądował niedawno w szpitalu, prawda? – Lidia stanęła z boku obok swojego opiekuna i założyła ręce na piersi. – Dyrektor pewnie wie dlaczego, więc i ciało pedagogiczne również.
– Tak, myślę, że przyda mu się wyładować negatywne emocje.
– Są jeszcze worki treningowe.
– Są, oczywiście, ale tak przynajmniej zrobi coś pożytecznego. – Conrado uśmiechnął się, a zaraz potem coś sobie przypomniał: – Chcesz mi o czymś powiedzieć, Lidio?
Pomyślała o stosie listów napisanych do El Arquero de Luz, o tym, że podejrzewa kolegę ze szkoły, o tym, że ostatniej nocy obezwładniła Łucznika gazem pieprzowym i wzięła do wyprania jego kurtkę, o tym że planowała znów złożyć mu wizytę w sadzie Delgadów.
– Nie, nic mi nie przychodzi do głowy – mruknęła, a on tylko westchnął.
– Dobrze więc, pogadamy jak będziesz gotowa. Kurtka kolegi chyba już wyschła.
Montes spaliła buraka, zdając sobie sprawę, że nie zdążyła sama wywiesić prania, bo pojawił się Jorge, więc Conrado musiał się nieźle zdziwić znajdując czarny strój, który nie należał ani do niego, ani do jego podopiecznej. Ugryzła się w język i uznała, że od teraz musi być dużo bardziej ostrożna.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:14:50 02-04-24    Temat postu:

cz. 2


Przygotowania do balu bożonarodzeniowego ruszyły pełną parą. Na szkolnych korytarzach i w klasach miały miejsce ostatnie poprawki, a czwarte klasy jako ostatni rocznik miały najwięcej do roboty i obgadania. Korzystając z lekcji wychowawczej, którą wszystkie klasy miały dokładnie w tym samym czasie, udali się do biblioteki pomagać przy ostatnich dekoracjach. Dziewczyny jak zwykle plotkowały o strojach, które założą. Veda nie chciała zdradzić, co założy, ale sądząc po jej minie wszystkie wiedziały, że będą jej zazdrościć. Wyglądało na to, że Salvador Sanchez do spółki z Ivanem Moliną nie oszczędzali na swojej księżniczce. Anakonda miała nietęgą minę, kiedy podsłuchała dziewczęta, bo sama szukała odpowiedniego ubrania w sieciówkach.
– Biedny Marcus, nie oszczędzają ich na tych treningach piłki nożnej – rzuciła nagle Sara, gapiąc się rozmarzona w głąb biblioteki, gdzie Marcus pomagał Arianie Santiago ustroić wysoką choinkę. Przy tej czynności złapał się za plecy i skrzywił. Widocznie sprawiało mu to ból. – Znów bolą go plecy, to pewnie ta kontuzja się odzywa.
– Pfff! – Anna Conde, kręcąc się wokół stolika dziewczyn, musiała dać znać, że wszystko słyszy. Udawała, że czyści jakieś ozdoby, które przyniosła z domu, ale w gruncie rzeczy wszystkich bacznie obserwowała. – To nie przez treningi piłki nożnej, głupia. Bolą go plecy po zarwanych nockach z Laurą Montero. Studentki są wymagające w łóżku.
Adora zasępiła się po słowach szkolnej plotkary, skupiając wzrok na światełkach, które próbowała rozplątać. Rosie, Lidia i Olivia posłały Annie mordercze spojrzenia.
– Nie wygaduj bzdur, Marcus ma problemy z kręgosłupem. Jakbyś była tak wysoka, to też byś miała. – Olivia ze złością szarpnęła za ozdobne łańcuchy, sprawiając, że kilka z nich się porwało. – Nie słuchaj jej, Adoro – dodała nieco ciszej, ale Garcia tylko wzruszyła lekko ramionami.
– Nie powiedziałam nic złego. – Córka Violi zadarła głowę z wyraźną dumą. – Nie zauważyłyście, że przestał tak latać codziennie na siłownię do ośrodka doktora Juliana?
– A co to niby ma do rzeczy? – Rose wymieniła spojrzenia z Lidią i obie wniosły oczy do nieba, bo rozmowa z Anną nigdy do niczego nie prowadziła.
– Coś w tym jest – odezwała się nieoczekiwanie Sara. – Czytałam w czasopiśmie mamy, chyba Cosmopolitan, że faceci chodzą na siłownię, żeby wyładować napięcie seksualne. Jeśli Marcus już nie ma potrzeby częstego chodzenia do ośrodka, to znaczy, że znalazł ujście gdzieś indziej. To znaczy, że z kimś sypia.
– Co to za bzdury? Ja na przykład chodzę na siłownię sporadycznie, to nic nie znaczy. – Quen usiadł na jednym ze stolików w bibliotece i spojrzał po wszystkich dziewczynach.
– Tak, ale ty wolniej dojrzewasz.
– Słucham? – Oburzył się po słowach Sary i byli bliscy kłótni, ale akurat pojawił się Felix, niosąc kolejne pudła światełek do rozplątywania. – Felix, poprzyj mnie. Chodzisz na siłownię?
– Ostatnio znów zacząłem, DeLuna suszy mi głowę, że muszę nabrać masy mięśniowej do czasu zawodów. A co?
– Nic, nic. – Rosie poklepała Felixa po ramieniu, połykając uśmiech. Przyjaciel był nieświadomy ich poprzedniej rozmowy.
– Znów coś głupiego, tak? – Castellano zacmokał z dezaprobatą. – Pewnie Sara znów robiła jakiś test w Internecie i mierzy męskość faceta na podstawie godzin spędzonych na ławeczce do wyciskania ciężarów.
– Nieprawda! – Duarte się oburzyła, a po chwili poczuła, że zapadnie się pod ziemię, kiedy za Felixem pojawił się Remmy Torres.
– Ja dużo ćwiczę na siłowni. Żeby utrzymać się w formie, trzeba o siebie dbać. Lubię ćwiczyć na wioślarzu, kardio, dużo biegam na bieżni… Jest jakieś ukryte znaczenie? – Posłał w jej stronę uśmiech, który pewnie zwaliłby ją z nóg, gdyby akurat nie siedziała.
– Nie, nie, tak tylko sobie plotkujemy. Babskie sprawy. – Zmieszała się, zakładając za ucho pasmo włosów.
– Jordan na przykład wcale na siłownię nie chodzi – powiedziała cicho Anakonda, kiedy do biblioteki wkroczył młody Guzman. Nie miał zamiaru pomagać w przygotowaniach, poświęcał ten czas na naukę.
– A ty skąd wiesz, śledzisz go? – Primrose z satysfakcją stwierdziła, że Conde zapomniała języka w gębie. Wyglądała jak ryba wyciągnięta z wody. Rosie nie mogła przegapić okazji. Ze złośliwym uśmieszkiem na ustach zawołała w stronę Jordana, który usiadł przy stoliku naprzeciwko nich. – Hej, Guzman! Serio, nie idziesz na bal bożonarodzeniowy?
– A co, Castelani, chcesz mnie zaprosić? Za wysokie progi na twoje nogi – odgryzł się, nie odrywając wzroku od podręcznika o neonatologii.
– Jak zawsze skromny. – Rosie westchnęła ze zniecierpliwieniem. – Tak sobie tylko rozmawiamy. Anna chyba chciałaby z tobą zatańczyć.
Anakonda myślała, że zapadnie się pod ziemię. Kilka osób parsknęło śmiechem, wyraźnie z niej szydząc, a w jej oczach stanęły łzy upokorzenia. Zasłużyła sobie za głupie teksty o Marcusie i Adorze. Jordan tylko zerknął lekko na plotkarę i nic nie powiedział, wracając do lektury.
– On serio nie idzie? – Carolina przysiadła się do stolika przyjaciół, pomagając Adorze w rozplątywaniu wyjątkowo upartego supła na kablach światełek. – Rano widziałam wężyk dziewczyn przed szatnią piłkarzy, każda chyba chciała spróbować swoich sił.
– No i każda poniosła sromotną klęskę, bo Jordan wyszedł drugim wyjściem – poinformował ją Remmy, sam rzucając koledze z drużyny rozbawione spojrzenie. – On to robi specjalnie?
– To znaczy co? – Felix, który najlepiej znał swojego byłego przyjaciela, nie do końca rozumiał pytanie Torresa.
– No wiesz, jeśli ja nie mam ochoty z kimś iść na imprezę, to po prostu grzecznie odmawiam. Takie ignorowanie boli gorzej niż odrzucenie wprost.
– Spróbuj odrzucać dziesięć razy dziennie. Nie dziwię się, że unika tych lasek. Są namolne. – Quen musiał stanąć po stronie kuzyna. Kiedy jego wzrok padł na twarz oburzonej Caroliny, szybko się poprawił: – To znaczy on zawsze taki był, więc w ogóle mnie to nie dziwi.
– Trójkąt bermudzki – westchnęła Sara, a wszyscy popatrzyli na nią w szoku, nie rozumiejąc, co ma na myśli. – No co? Tak nazywają Jordana dziewczyny w San Nicolas de los Garza, tak słyszałam.
– Dlaczego „trójkąt bermudzki”? – Enrique podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy powinien zrozumieć tę metaforę.
– Bo trójkąt bermudzki wysysa życie z każdego, kto się do niego zbliży. – Ignacio Fernandez podsłuchał ich rozmowę i zarechotał gdzieś z boku. Oberwał za to z łokcia w głowę. Quen udał, że po prostu się rozciągał.
– Nie, idioto. – Sara dała za wygraną i postanowiła wytłumaczyć. Wydawało jej się to oczywiste. – Kto raz wpadnie w trójkąt bermudzki, przepada bez śladu. Mówią, że jak już poznasz Jordana, to wpadasz jak śliwka w kompot i nie ma odwrotu. Tak cię wciąga jego urok.
– To chyba kwestia gustu, ale zgodzę się, że jest przyjemny dla oka – zgodziła się Carolina, a Quen wybałuszył oczy ze zdziwienia. – No co?
– To twój kuzyn! – krzyknął, prawie się przy tym opluwając. – To dziwne.
– Ty też jesteś moim kuzynem i co w związku z tym?
– To co innego, my nie jesteśmy tak naprawdę spokrewnieni. My możemy.
– Możemy co? – Carolina zmroziła go wzrokiem i poczuł, że coś zaciska mu się na gardle.
– No wiesz… różne rzeczy. Naprawdę muszę ci to tłumaczyć? – Ibarra się zirytował. Nadal miał jej za złe, że go odrzuciła, a jeszcze nie wymyślił kolejnego sposobu na zaproszenie jej na bal. – Jak chcesz, to idź na bal z Jordanem, proszę bardzo.
– Nie chcę iść na bal z Jordanem, kretynie. – Nayera rzuciła kable i wstała od stolika, wychodząc z biblioteki szybkim krokiem.
– Znów coś przeskrobałeś? – Rosie nie nadążała już za głupotami, które robili jej koledzy. – A znając Jordana, to tak się zarzeka, że nie idzie na bal, a potem przyjdzie z jakąś supermodelką.
– Castelani, jak chcesz ze mną iść, to po prostu poproś. – Jordan stanął za nią i szepnął jej do ucha, a ona się skrzywiła i machnęła na niego ręką, jakby był natrętną muchą. – Wciąż ględzicie, nie można się przez was skupić. – Po tych słowach odszedł, zostawiając ich w spokoju.
– Trójkąt bermudzki, też mi coś. Mnie tam on się w ogóle nie podoba. – Lidia nie rozumiała, o co tyle hałasu. Guzman w przeważającej większości czasu po prostu ją irytował.
– Bo ty go nie lubisz – zauważyła rozsądnie Sara.
– No i Lidia woli takich bez twarzy, najlepiej z łukiem w ręku – dodał Quen, za co zarobił cios drewnianą bombką w głowę, a Montes zarumieniła się ze wstydu. Felix upuścił kilka ozdób, które potoczyły się po podłodze.
– Chłopaki, pomożecie? To jest trochę ciężkie. – Zawołał w ich stronę Marcus, niosąc jakąś ciężką donicę.
– Tyle na siłce pakujesz, to teraz dźwigaj – warknął Nacho, ale Quen, Remmy i Felix poszli pomóc koledze.
– No, Adoro, ty się lepiej weź do roboty. – Olivia sprawnie rozplątywała światełka, używając swoich długich paznokci. Kiedy koleżanka spojrzała na nią, nie rozumiejąc, co ma na myśli, miała ochotę nią potrząsnąć. – Słyszałaś, że żmija Serratos wraca do szkoły, prawda? Musisz zaznaczyć swoje terytorium.
– Zaznaczyć terytorium? – Adora pokręciła głową. Miała wrażenie, że to przegrana sprawa. Komentarze Anakondy tylko pobudziły jej wyobraźnię i dobitnie utwierdziły ją w przekonaniu, że Marcusowi zależało na tym, czego ona mu nie dawała. Na pewno sypiał z tą studentką, z którą szedł na bal.
– No nie wiem, podrap go po plecach czy coś! – Bustamante wyglądała na naprawdę oburzoną. – Marcus jest niedomyślny jak dziecko w podstawówce. On jest miły dla wszystkich. Ja przez lata się łudziłam, że kiedyś polubi mnie bardziej niż przyjaciółkę, bo zawsze był wobec mnie uprzejmy. Dziewczyny tak właśnie myślą. On nie powie Veronice, że ma spadać. Będzie dla niej miły aż w końcu ona oplecie go swoimi mackami.
– Myślę, że trochę przesadzasz, Olivio. Vero naprawdę nie jest taka zła. Gadałam z nią kilka razy i to miła dziewczyna – zauważyła Rosie, ale mina Adory świadczyła coś zupełnie innego.
– Wspomnisz moje słowa, Adoro. – Bustamante była przekonana, że ma świętą rację. – Jak Veronica będzie robiła Marcusowi odprężające masaże, żeby mu ulżyć w bólu pleców albo kiedy Laura Montero przygotuje mu gorącą kąpiel na obolałe mięśnie, to bądź pewna, że Delgado nie odmówi. Jest zbyt miły, żeby postawić granice.

***

Anita Vidal lubiła myśleć, że się zmieniła i pewnie było w tym sporo prawdy. Stała się spokojniejsza, bardziej wyważona, ale kiedy ktoś zadzierał z jej dziećmi, wychodziła z niej „szalona Ani”, którą wszyscy dobrze znali ze szkolnych lat. Starała się myśleć trzeźwo i brzmieć rozsądnie, ale było ciężko, kiedy wszystko aż się w niej gotowało. Podczas lekcji muzyki z czwartą klasą została nagle wywabiona na korytarz przez swojego dawnego kolegę ze szkoły, a teraz znajomego z pracy. Giacomo Mazzarello pojawił się nagle w trakcie dnia, prowadząc do niej Ellę i oświadczył, że jej córka została zawieszona w prawach ucznia. Myślała, że to jakiś żart.
– Na pewno można to jakoś wytłumaczyć. – Próbowała się uśmiechnąć, odwołać się do tej życzliwszej strony nauczyciela włoskiego, ale w środku miała wielką ochotę wyrwać Giacomo wąsy. – Ella na pewno nie miała tego na myśli.
– Rozpowiedziała w całej podstawówce, że należę do włoskiej mafii, Anito. To niedorzeczne i nie zamierzam tego tolerować. – Rumieniec wstydu na policzkach mężczyzny jasno świadczył o tym, że miał coś do ukrycia, ale Anita zbyt była poruszona sytuacją swojej córki, żeby to zauważyć. Nikt przy zdrowych zmysłach nie posądziłby tego klasowego ofermę o bycie mafiosem. Ella miała bujną wyobraźnię. – Myślałem, że kiedy zabroniłem jej pójść na dyskotekę świąteczną, czegoś ją to nauczy, ale widocznie nie wyciągnęła z tego żadnej lekcji. Wybacz, że cię niepokoję, ale Basty nie odbiera telefonu, a wolałem załatwić to z tobą, skoro już jesteśmy kolegami po fachu.
– Giacomo, bądź rozsądny. Ella to jeszcze dziecko. Mówi wiele rzeczy…
– Tak, ciekawi mnie, co takiego musiała słyszeć w domu, skoro rozpowiada takie plotki. – Wąsy profesora Mazzarello zatrzęsły się po tych słowach.
– Sugerujesz, że Basty w domu rozpowiada jakieś głupoty? Nigdy w życiu, Giaco, za kogo ty go masz? Przecież znasz go, to dobry facet. Nie przynosi pracy do domu.
– W każdym razie, Ella została zawieszona. Może wrócić po przerwie świątecznej, ale zaznaczam, że czeka ją surowa kara. Nie będę tolerował takiej niesubordynacji u moich uczniów. Nawet tutaj w liceum nie spotkałem się z takimi gagatkami jak w jej klasie w podstawówce.
Trzynastolatka była wściekła. Kiedy Gorgonzola usłyszał, jak sprzeczała się z Belindą Conde i mówiła, że nauczyciel ma w szufladzie biurka miniaturowy pistolet, wpadł w szał. Dał jej minusowe punkty z zachowania i wlepił karę w postaci zawieszenia. Normalnie by się ucieszyła – oznaczałoby to dłuższą przerwę świąteczną – ale Ella lubiła chodzić do szkoły, a przez swoją chorobę nie zawsze miała ku temu sposobność. Belfer niemal przytargał ją za uszy do liceum, gdzie pracowały jej matka i macocha, a ona jeszcze nigdy w całym swoim trzynastoletnim życiu nie poczuła się tak upokorzona.
– Zawiesił mnie! Mozarella mnie zawiesił! – zawyła, wchodząc do klasy brata i rzucając plecak na podłogę. Kilka osób ze świty Ignacia parsknęło śmiechem, ale nikt na nich nie zwracał uwagi.
Rosie i Lidia dopadły do dziewczynki, by ją nieco uspokoić, ale łzy wściekłości uderzyły jej do oczu.
– Za co cię zawiesił? Mam mu podpalić wąsa? – Jordan nie żartował i Felix zbyt dobrze o tym wiedział, więc szybko posłał mu przestraszone spojrzenie.
– Za mówienie prawdy! – odparła dziewczynka, uderzając pięścią w stół. Veda zamrugała szybko oczami, obserwując jak jej zeszyty z nutami zatrzęsły się na stoliku. – Och, wybacz, Vedo. Ale to po prostu niesprawiedliwe. Żyjemy w wolnym kraju, mam prawo mówić to, co myślę. Jest demokracja, do cholery!
– Nie przeklinaj – poprosił ją Felix, drapiąc się po głowie i próbując zrozumieć sytuację. – Co ty takiego powiedziałaś, że Gorgonzola tak się wkurzył?
– Nie mogę powiedzieć. – Dziewczynka zacisnęła usta w wąską kreskę. – Ale myślę, że niedługo się dowiecie, kiedy Sami–Wiecie–Kto odwiedzi nauczyciela włoskiego z pewną bronią białą.
– Eeee że co? – Quen zmrużył oczy, kompletnie nie kumając, o co chodzi Elli.
– Idę to wyjaśnić. – Felix wyszedł na korytarz akurat w momencie, kiedy jego matka dyskutowała z Giacomo Mazzarello. Kiwała głową i w końcu pogodziła się z werdyktem nauczyciela, podpisując jakiś kwitek. – Co to ma być? – warknął w stronę matki, która wpadła na niego, kiedy chciała już wracać do klasy. – Tak po prostu zgadzasz się na to, żeby wlepił karę Elli?
– Nie, ale w szkole obowiązują pewne zasady i trzeba się ich trzymać. Ella zachowała się niegrzecznie, a pan Mazzarello jest jej nauczycielem i ma pełne prawo wymierzyć jej karę.
– Bzdura. Nie wiem, co wygadywała, ale ja tam jej wierzę. Nie powiedziałaby niczego, co nie jest prawdą.
– Wygadała całej szkole, że Giacomo jest mafiosem i trzyma w biurku broń, układając się z kartelami.
– Och – wyrwało się Felixowi, bo na to nie miał argumentów. – No ale na pewno nie jest daleka od prawdy. Wiem, że Giacomo to oferma, ale…
– Felix.
– No co? – Chłopak nie mógł się powstrzymać. Nie cierpiał przyklejania łatek, ale kiedy ktoś zadzierał z jego siostrą, przestawał być miły. – Jest ofermą i ma kompleks niższości, więc teraz wyżywa się na słabszych. Może i nie jest mafiosem z krwi i kości, ale w jego żyłach płynie włoska krew, a wokół jego ojca od dawna krążyły dziwne plotki.
– Powielasz niesprawdzone informacje, zupełnie jak twoja siostra. Chodź do klasy, Felix. Po lekcjach zabiorę was oboje do domu.
Castellano był w takim szoku, że nawet nie oponował, kiedy jego matka to zaproponowała. Weszli do środka akurat w momencie, w którym grupka przyjaciół obmyślała plan zemsty na Giacomo Mazzarello.
– Kochani, spokojnie. Nikt nie będzie się na nikim mścił. – Anita uspokoiła nastroje, po czym wzięła córkę na stronę. – Poczekaj do końca lekcji. Odwiozę was. Będziesz musiała przeprosić pana Giacomo.
– Nie zrobię tego. – Ella założyła ręce na piersi i odwróciła głowę, by nie musieć patrzeć w ładną twarz swojej mamy. Było jej wstyd, ale trwała twardo przy swoich ideałach. – Felix też nie przeprosił Dicka Pereza, kiedy tamten obraził jego i zawiesił na dwa tygodnie. Prawda, Felix?
– Ja… – Castellano się zmieszał. Nie chciał być takim wzorem do naśladowania dla młodszej siostry. W jego przypadku niechęć do Dicka była uwarunkowana konkretnymi argumentami. Każdy wiedział, że Perez to homofob, pozbawił Felixa miejsca w drużynie pływackiej, zgodził się na to, by uczęszczał na lekcje wuefu z dziewczętami i zablokował organizację jego musicalu w zeszłym roku. Kiedy Freddie zdemolował szafkę Castellano, wypisując na niej obelżywe słowa, Dick wręcz go poparł, a jedyną obrazą dla jego majestatu były pofarbowane w geście protestu przez Felixa włosy na niebiesko. Nastolatek miał konkretne powody, Ella miała tylko domysły i swoją niechęć za pozbawienie możliwości uczestnictwa w dyskotece.
– Nie poprzesz mnie, Fel? – Dziewczynka poczuła, że łzy napływają jej znów do oczu. Kto jak kto, ale sądziła, że brat, który walczy o sprawiedliwość i zawsze mówi o tym, że trzeba być szczerym, stanie po jej stronie. Poczuła się zdradzona. Resztę lekcji przesiedziała, pociągając nosem i rysując karykaturę Mazzarello.
– Mam mu jednak przebić te opony? – usłyszała cichy szept Jordana, do którego przysiadła w ławce, bo na Felixa była obrażona.
– Nie, bo i ciebie zawiesi. Ale ja nie kłamię, Jordan, serio nie kłamię.
Jordan nie miał okazji wyperswadować jej bzdur z głowy, bo Anita wywołała go do odpowiedzi. Po lekcji kiedy pani Vidal zbierała swoje rzeczy, a wszyscy uczniowie tłumnie ruszyli do wyjścia, Lidia dopadła do Elli i zniżyła głos do szeptu.
– Co dokładnie widziałaś u Mazzarella? – Widząc nieufny wzrok dziewczynki, położyła sobie rękę na piersi i dodała: – Jestem w stałym kontakcie z Łucznikiem. Wszystko mu przekażę.
– Już mu to przekazałam, ale nic z tym nie zrobił. – Ella się zasępiła. – Nie wlepił strzały makaroniarzowi.
– Myślę, że po prostu musi mieć więcej informacji, na pewno sprawdza to po swojemu. – Montes była o tym świecie przekonana. Nie bez powodu El Arquero kontaktował się z Silvią Guzman. Dziennikarka miała wiele kontaktów i mogła dostarczyć odpowiednie dowody na powiązania włoskiej familii z kartelem Los Zetas. – Skontaktuję się z Łucznikiem i wszystko mu wyjaśnię. Ty nie rób już nic ryzykownego. Felix by mnie zabił, gdyby coś ci się stało.
– Felix ma mnie w nosie. Widziałaś przecież, że w ogóle mnie nie poparł.
– Martwi się o ciebie, to przecież jasne. – Lidia położyła dziewczynce dłoń na czubku głowy i uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Nie chce, żebyś narobiła sobie wrogów. W tym miasteczku rozpowiadanie takich rzeczy nie jest zbyt mądre, ale Mozarella może cię mieć teraz na celowniku.
– Jestem na celowniku mafii?!
– Cicho bądź! – Lidia złapała się za głowę, ubolewając nad wybuchowym temperamentem trzynastolatki. Sama też musiała się nauczyć większego opanowania. – Nikt nie weźmie cię za zagrożenie, masz tylko trzynaście lat. Ale lepiej się nie wychylaj i zamiast rozpowiadać w szkole o swoich podejrzeniach, przekaż je mnie. Nasz wspólny znajomy będzie musiał nas wysłuchać.
Ella pokiwała głową, godząc się z losem. Była za mała, by walczyć ze zbrodnią w pojedynkę. Problem polegał na tym, że Lidia była niewiele starsza, a Łucznik Światła był poszukiwany za morderstwo. Przywracanie sprawiedliwości wcale nie było taką prostą sprawą.

***

Tego wieczora wyszła z domu wcześniej, żeby zdążyć zanim się ściemni. Nikt jej nie śledził, tym razem była pewna. Nie chciała wchodzić nieproszona do chatki Gastona, więc przycupnęła na schodkach i czekała na El Arquero de Luz, nucąc pod nosem jakąś tylko sobie znaną melodię.
– Jesteś uzbrojona? – usłyszała mechaniczny głos i podniosła głowę, rozglądając się, skąd może dochodzić. Łucznik pojawił się pomiędzy jabłoniami, jedną dłonią zakrywając oczy, drugą wyciągając przed siebie jak ślepiec. – Mam się bać, że znów oberwę?
– Nie, nic z tych rzeczy. Nie musisz być złośliwy. – Wyciągnęła z torby jego kurtkę i podała mu ją. – Proszę, uprałam. Chociaż tyle mogłam zrobić.
– Zastanawiałem się, gdzie ją posiałem. Dziękuję.
– Wytłumaczysz mi, co takiego robiła ta wyrwana strona w wewnętrznej kieszeni? – Lidia rozprostowała stronicę wielkości A4 i zamachała mu przed nosem. Łucznik wyrwał jej swoją własność z ręki. – Po co ci fotografia, na której jest Baron Altamira?
– Baron Altamira? – El Arquero wydawał się zdumiony. Wpatrzył się w stronę ze szkolnej kroniki, którą jakiś czas temu zabrał z biblioteki i spróbował odnaleźć patriarchę. Rzeczywiście, stał wśród innych młodych mężczyzn, ale nie sposób było go poznać. Był jakieś pięćdziesiąt lat młodszy.
– A to jest Dick Perez, prawda? Wiem, bo jego wnuk wygląda niemal identycznie, a uczy mnie biologii.
– Nie twoja sprawa. Nie powinnaś grzebać w moich rzeczach. – Poczuł się głupio, bo popełnił gafę. Lidia Galadriela Montes uśpiła jego czujność pyszną ciepłą herbatą. Najedzony u Victorii Diaz i napojony u Lidii nie myślał trzeźwo. Tracił koncentrację i to mu się nie podobało.
– Nie powinieneś ich zostawiać w brudnych ciuchach – odgryzła się, zupełnie nie przejmując się, że pozwala sobie na za dużo. – Pracujesz nad kolejnym cytatem? Coś paskudnego?
– Tego jeszcze nie wiem, ale się dowiem – odpowiedział, rezygnując z dawania jej reprymendy. I tak nigdy nie odnosił zamierzonych rezultatów. Wdrapał się na drzewo i rozsiadł się na gałęzi.
– Co będziesz robił? Obserwujesz willę Serratosów? – Lidia zmrużyła oczy i wpatrzyła się w dal. Po drugiej stronie sadu mieścił się dom Veronici. Z drzewa, na którym siedział Łucznik, musiał mieć lepszy widok.
– Dostałem polecenie służbowe. – Miał ochotę się roześmiać. Lidii jednak nie chciał zdradzać zbyt wiele szczegółów z tego, co powiedziała mu dziennikarka Luz del Norte. – Musi ci się bardzo nudzić, skoro wciąż tutaj przychodzisz. Co tym razem dla mnie przyniosłaś? Mango, herbata, może sushi?
– Nie cierpię sushi – oznajmiła i westchnęła głęboko, by dodać sobie powagi. – Mam powody, by sądzić, że rodzina Mazzarello coś kombinuje. Mój nauczyciel włoskiego, Giacomo, strasznie się wkurzył, że ktoś rozpowiada plotki, że jest włoskim mafioso. Podobno układa się z Los Zetas. Wiesz coś na ten temat, prawda? Podobno dostałeś już cynk.
– Jesteś dobrze poinformowana. – El Arquero nie mógł powstrzymać lekkiej nuty podziwu w swoim głosie. Nie miał pojęcia, skąd ta dziewczyna tak szybko łączyła fakty, ale zaczynało to być niebezpieczne. – Zawsze sprawdzam wszystkie tropy, nawet te głupie.
– Sprawdziłeś Mazzarello.
– Pracuję nad tym. – Taka odpowiedź musiała jej wystarczyć.
– Kiedy poszedłeś do El Paraiso, kiedy rozpętała się strzelanina, to wtedy sprawdzałeś cynk?
– Nie. Wtedy mi się po prostu nudziło.
– Dziwny jesteś. – Przysiadła z powrotem na schodkach i czekała, aż Łucznik się odezwie, ale on milczał. Po chwili usłyszała, że sięga po jabłko i wgryza się w nie głośno. – Wlepiłeś już strzałę Fernandowi Barosso?
– Nie. Zrobię to jutro.
– Mogę przyjść popatrzeć?
– Absolutnie nie.
– Kiedy to zrobisz? Chciałabym przynajmniej urwać się ze szkoły, żeby poczytać relację na żywo.
– Zamiast zajmowania się takim bzdurami, lepiej skup się na Saverinie. Zapytaj go o Mercedes.
– O kogo?
– Byłą kochankę Barosso a matkę Joaquina Villanuevy. Może Saverina też coś z nią łączyło. W każdym razie podobno popełniła samobójstwo, ale sprawa śmierdzi z daleka. – Wolał nie mówić Lidii, że po opowieści Victorii Diaz pomyślał o zamieszaniu Conrada w całą sprawę. W końcu Barosso z jakiegoś względu nienawidził Saverina, a przecież miłość do tej samej kobiety była chyba najczęstszą przyczyną konfliktów.
– Conrado nie miał romansu z matką Joaquina, to bez sensu. Byłaby dla niego za stara. – Lidia skrzywiła się na samą myśl. W głowie spróbowała przekalkulować ewentualną różnicę wieku. – Pewnie mogłaby być i jego matką.
– Niektórym różnica wieku najwyraźniej nie przeszkadza – zakpił, ale nie miała pojęcia, czy mówił o kimś konkretnym. Zrobiło jej się wstyd, kiedy zdała sobie sprawę, że mógł mówić o niej.
– Dowiem się więcej. Ale proszę nie atakuj Conrada. To dobry człowiek i nie chcę, żeby ucierpiała jego reputacja.
– Jeżeli jest winnym morderstwa, to mam dać mu taryfę ulgową? – W mechanicznym głosie Łucznika dało się słyszeć wyrzut.
– Nie mówię o przymykaniu oka na złe rzeczy. Po prostu Conrado taki nie jest. Wiem to na pewno, nawet Emily przyznała, że nie równa się z Barosso pod tym względem, a Emily zna się na ludziach.
– Za bardzo ufasz ludziom. To twoja słaba strona. Ale spokojnie, nie jestem zainteresowany posyłaniem strzały Conradowi. Bardziej zależy mi na Barosso. Jeśli zrobił sobie wroga w kimś takim jak Saverin, to musiał zrobić coś naprawdę paskudnego.
Lidia zgodziła się z nim i postanowiła już się nie odzywać. Bała się, że Łucznik straci do niej zaufanie, jeśli będzie kwestionowała jego metody. Bała się, że El Arquero w końcu obróci się przeciwko Conradowi, ale bardziej bała się tego, że będzie miał ku temu powód.

***

Wiec wyborczy odbywał się na głównym placu w Valle de Sombras. Zebrało się tam mnóstwo ludzi, wszyscy z przypinkami popierającymi pewnego kandydata na radnego. Kandydata, który startował w wyborach pod patronatem samego burmistrza. Konserwatywny mężczyzna miał tak samo staroświeckie poglądy jak Fernando Barosso, a Łucznik miał czysty strzał ze swojej pozycji na dachu budynku kawiarni Camila Angarano. Nie lubił robić tego w świetle dnia, nadal miał sporo do stracenia i starał się pilnować, by nie dopuścić do konfrontacji z policją. Ten jeden jedyny raz postanowił jednak zrobić przysługę Victorii Diaz de Reverte. Czuł wobec niej pewne wyrzuty sumienia.
Posłał jej strzałę. Nadal uważał, że zasłużyła, ale jednak poznał ją trochę lepiej i zrozumiał bardziej jej motywy. Była cholerną córką Fernanda Barosso i wyglądało na to, że miała dokładnie taki sam plan jak Łucznik – powolne tortury względem swoich oprawców. El Arquero nie chciał rozlewu krwi, więc na strzałę w oko nie mógł się zgodzić, ale stopniowe budowanie napięcia i tej atmosfery niepewności dawało mu satysfakcję. Robił to z Dickiem Perezem, robił to z Jose Balmacedą i wyglądało na to, że sam pan burmistrz będzie musiał się trochę pomęczyć. Victoria chciała prostego cytatu z czymś, co było oczywiste. Fernando Barosso cudzołożnik – cóż, nie on pierwszy i nieostatni na tym świecie. Postanowił jednak dodać od siebie coś ekstra.
Łucznik na wspomnienie ostatniego spotkania z Victorią miał ochotę się roześmiać. Nigdy nie sądził, że pośle komuś strzałę, a potem ten ktoś będzie go zapraszał na obiadek. To było miłe ze strony Victorii, musiał jej to przyznać. Nie była zimną i wypraną z emocji kobietą za jaką ją miał na początku. Była matką i cieszył się, że zaczynała myśleć bardziej w ten sposób. Ksywka, którą mu podarowała, była jednak dosyć niefortunna.
– Oli, też mi coś – prychnął pod nosem, bo przed oczami miał nie zamaskowanego Green Arrow, a jedynie komandosa z kartelu Los Zetas, któremu jakiś czas temu wybił bark w walce wręcz. – Cholera. – Warknął sam do siebie, mrużąc jedno oko. Nie założył soczewek, a burmistrz stał dosyć daleko, ukryty za ochroniarzami na podeście. Mógł strzelić nawet bez dodatkowego wsparcia wzroku, ale cenił sobie precyzję, nie chciał chybić. Rozluźnił palce i spróbował napiąć łuk raz jeszcze. Tracił koncentrację, myśląc nie o tym, o czym powinien.
Świst strzały rozległ się nad głowami wyborców Valle de Sombras i chwilę później grot wbił się w plakat wyborczy na kartonowej ściance tuż za Fernandem Barosso. Plakat przedstawiał kandydata do rady i samego burmistrza, jak ściskają sobie dłonie. „Razem dla Doliny” głosiło hasło wyborcze, ale teraz w oku Fernanda na plakacie tkwiła srebrna strzała. Wyglądało to dosyć groteskowo, bo starzec na zdjęciu uśmiechał się jak głupek.
Zapanowało poruszenie, ale Łucznik nie został, by zobaczyć efekt swojego dzieła. Trzeba było szybko zwiewać, zanim patrol policji w Valle de Sombras ruszy za nim w pościg. Zjechał po rynnie i ruszył mrocznymi nieuczęszczanymi alejkami w zupełnie inną stronę. I wtedy miał wrażenie, że serce podskoczyło mu do garda. Wpadł prosto na patrol policji. Miał ochotę zakląć. Był taki głupi, nierozważny, nie przemyślał tego dokładnie. Za bardzo chciał dopiec Barosso, a Victoria Diaz dała mu pretekst. Teraz sam był sobie winny.
Policjantka patrolująca na granicy obu miasteczek dostała zgłoszenie o tym, że El Arquero de Luz może próbować przedostać się do sąsiedniego miasteczka i czekała tu na niego. Z krótkofalówki, którą miała przyczepioną na ramieniu, słychać było polecenia zastępcy szeryfa, Basty’ego Castellano:
Ursula, masz go? – Lekkie zakłócenia na linii spowodowały, że głos policjanta zabrzmiał dziwacznie. Ursula Duarte zamarła z dłonią na kaburze.
– Idź – powiedziała w stronę Łucznika, który sądził, że się przesłyszał. – No dalej, zwiewaj stąd, zanim zjedzie się reszta patrolu! – ponagliła go, wzrokiem dając mu znać, że puszcza go wolno. – Przykro mi, Basty, tu go nie ma – odpowiedziała przez radio, udając wielki zawód.
Łucznik nie wiedział, co powiedzieć. Wycofał się chyłkiem i ruszył do Pueblo de Luz na okrętkę, wybierając drogę przez las. Zaczynało robić się niebezpiecznie.
Tymczasem Fernando Barosso już rozsyłał swoich ochroniarzy, by posprawdzali wszystkie możliwe zakątki miasta. Chciał mieć głowę El Arquero de Luz na swoim biurku i nie obchodziło go, że jego goryle nie mają takiej władzy. Mieszkańcy Doliny byli w szoku, zapanowało niemałe poruszenie, ale nikt nie miał wątpliwości, dla kogo strzała była przeznaczona. Kiedy jeden z mężczyzn w garniturach podał burmistrzowi wiadomość z cytatem, ten wyrwał mu ją z ręki omal nie przedzierając papieru. Cytat głosił:”Nie będziesz pożądał domu bliźniego twego. Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego.” (Księga Wyjścia 20,17) Kawałek niżej był jednak jeszcze jeden fragment z Biblii, wypisany mniejszą czcionką, jakby celowo, przeznaczony tylko dla oczu Fernanda:„Brat wyda brata na śmierć i ojciec swoje dziecko; powstaną dzieci przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią.” (MT 10, 21–22)
Fernando zachwiał się w miejscu, a przed oczami pojawił mu się obraz jego syna Alejandra. Czy to możliwe, że to on ukrywał się za maską?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:03:33 05-04-24    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 182 cz. 1
JORDAN/CAROLINA/QUEN/JOAQUIN/FELIX/FABIAN/SILVIA/NELA


Widok rurek i sprzętów podłączonych do maleńkiego ciałka noworodka był przerażający, ale nie tak jak to, że to dziecko zostało zupełnie samo. Jej matka zmarła, była dawczynią organów, a mała kolejne miesiące miała spędzić wśród lekarzy i pielęgniarek, o ile w ogóle dożyje końca miesiąca. Świat był okrutny i Jordanowi ciężko się było z tym pogodzić. Wolał jednak skupić się na najważniejszym – mała Xiomara żyła. Czuł bicie jej maleńkiego serca i widział jak jej drobniutka klatka piersiowa unosi się w miarowym rytmie. Włożył rękę do rękawa w inkubatorze i pozwolił dziewczynce zacisnąć piąsteczkę na swoim palcu wskazującym. Drugie ramię oparł płasko na stoliku i położył na nim głowę, wsłuchując się w pikanie maszyn. To go uspokajało.
– Zia, oddychaj – mruknął cicho, próbując policzyć oddechy dziewczynki i porównać ze swoimi. Była taka mała i bezbronna, a on czasami czuł się zupełnie tak samo ja ona. Zupełnie sam na tym świecie, musząc walczyć o przetrwanie.
Nie wiedział kiedy, ale zaczął cicho śpiewać. Nie chciał obudzić innych noworodków, było to bardziej mruczenie pod nosem niż śpiewanie, bo miał na sobie różową maseczkę ochronną, ale miał wrażenie, że wyniki małej Xio lekko się polepszyły na dźwięk jego głosu. Przed taką publicznością mógł występować. To było trochę tak jak granie na cmentarzu – zmarli nie oceniali, tak samo jak te dzieci. Wręcz przeciwnie, oni tego potrzebowali. Gracie uwielbiała kiedy jej śpiewał. Nie znał kołysanek, bo nigdy nikt mu ich nie śpiewał, a przynajmniej tego nie pamiętał. Znał jedynie utwory, które Anita Vidal nuciła na dobranoc Elli, więc spróbował sobie przypomnieć jeden z nich.
– Co to za piosenka?
Wzdrygnął się na dźwięk głosu Juliana Vazqueza. Lekarz wszedł do pogrążonego w nikłym świetle pomieszczenia i przyjrzał się wynikom maleńkiej pacjentki. Kiedy śpiew Jordana ucichł, stały się nieco nierówne.
– Nie wiem, nie pamiętam – przyznał zgodnie z prawdą Guzman, poprawiając się w miejscu i przecierając wolną dłonią oczy.
– Jest już późno. Co ty tu jeszcze robisz? Osvaldo nie pochwala niewolniczej pracy, a tobie nawet za to nie płacą. – Doktor Vazquez musiał ukryć uśmiech, kiedy poprawiał wszystkie sprzęty i upewniał się, że noworodki słodko drzemią. W końcu nastolatek wciąż mówił o stażu jak o karze, a jednak siedział tu po godzinach. – Powinieneś się wyspać, przemęczasz się.
– W porządku, musiałem dokończyć książkę. Renata Diaz zabrania wynoszenia ze szpitala medycznych podręczników. Pomyślałem, że z nią zostanę.
Julian zerknął na inkubator, domyślając się, że nastolatek mówi o małej Xiomarze, a nie pielęgniarce. Nie chciał, żeby mała była sama po śmierci swojej mamy.
– Skoro już tutaj jesteś… – Julian podszedł bliżej i położył podkładkę do notowania na stoliku. Długopis zawiesił nad papierem i przyjrzał się chłopakowi. – Mam cię wpisać jako gościa na galerii czy pękasz?
– Operacja Izana?
– Zaczynamy za pół godziny. Jak będzie? Chcesz zadzwonić do rodziców, że wrócisz później do domu?
– Oni i tak mają to gdzieś. – Guzman zaśmiał się ponuro i wpatrzył się w informacje o operacji przeszczepu nerki. – To cały personel?
– Tak.
– To jakiś żart. – Jordan poczuł, że znów wzbiera w nim wściekłość. – Matias Del Bosque jest anestezjologiem przy tym zabiegu? Nie zgadzam się na to.
– Bez obrazy, ale nie ty decydujesz. Poskrom trochę swój temperament. Wiem, że masz do tego lekarza pretensje, ale nikt mu niczego nie udowodnił.
– Chcecie wpuścić pijaka na salę operacyjną i powierzyć mu usypianie pacjenta?
– Tak. To dobry specjalista, a poza tym jedyny anestezjolog na dzisiejszym dyżurze, a musimy działać szybko. Wchodzisz na galerię czy nie? To przywilej, a nie mus. – Julian popukał kilka razy długopisem w podkładkę, jakby ponaglał nastolatka.
– Wchodzę i będę uważnie obserwował Del Bosque. Lepiej, żeby niczego nie odwalił, bo nie ręczę za siebie. – Nastolatek miał w oczach taką determinację, że Vazquez postanowił się z nim nie spierać. Sam w młodości był w gorącej wodzie kąpany.
Na sali operacyjnej Julian razem z transplantologiem zajęli się małym pacjentem, a Jordan na galerii obserwował uważnie anestezjologa, który uśpił Izana, a teraz siedział z boku i rozwiązywał krzyżówkę. Guzman napiął wszystkie mięśnie, zakładając ramiona na piersi. Zawsze go to irytowało. Rozumiał, że takie zabiegi mogą być nudne dla starych wyjadaczy, ale gość powinien monitorować funkcje życiowe pacjenta, a nie bawić się w łamigłówki. Nieważne, co mówili inni, Jordi był przekonany, że ma rację. Nie miał co prawda dowodów na to, że lekarz zawinił w sprawie pani Angelici, ale nie pomylił się co do jego słabości do alkoholu. Sotomayor mógł sobie twierdzić, że na izbie przyjęć często mają do czynienia z osobami nietrzeźwymi, stąd te zapachy, ale Jordan umiał rozpoznać pijaka, kiedy go widział. Poza tym Kevin sam mu przyznał, że jego ojciec ma problem z napojami wyskokowymi. Jordan wiedział, że powinien skupić się na samym zabiegu, na jego procedurze, powinien obserwować ruchy Juliana i jego kolegi, w końcu to okazja do nauki, ale on mógł tylko patrzeć na Del Bosque i mieć nadzieję, że niczego nie spartaczy. Poczuł, że tętno mu przyspieszyło i odetchnął głęboko.
Głowa Matiasa Del Bosque zwisała nisko nad krzyżówką, a Jordan zauważył coś dziwnego. Izan zaczął się wybudzać. Poderwał się na nogi, dopadł do szyby i odczuł prawdziwą wściekłość na widok drzemiącego nad swoimi rebusami anestezjologa.
– Doktorze Vazquez, pacjent się wybudza! – Nie wahał się ani chwili. Dopadł do interkomu na ścianie i oznajmił to wszem wobec, sprawiając, że na sali operacyjnej zapanowało niemałe poruszenie. Wiedział, że ma rację, ale wcale nie czuł się przez to dobrze. – Anestezjolog śpi.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, puścić wiązankę przekleństw, ale to nikomu by nie pomogło, a w tej chwili zdrowie i życie Izana Pereiry były najważniejsze. Julian szybko pojął w czym rzecz i razem ze swoim kolegą transplantologiem zabrali się do naprawiania szkód. Matias del Bosque wypierał się jeszcze długo po tym, jak wzburzony Julian kazał mu się wynosić z pomieszczenia.
– Przymknęło mi się oko, Julian, każdemu mogło się zdarzyć – tłumaczył się lekarz, mając taką minę, jakby czuł się niesprawiedliwie po tej sytuacji.
– Podałeś mu za małą dawkę anestetyku. Zasnąłeś w trakcie operacji, do cholery. – Vazquez zdjął ochronny czepek i ścisnął go w dłoniach. Operacja na szczęście się powiodła, dzięki reakcji Jordana w porę mogli zastosować odpowiednie środki, a teraz pozostawała tylko nadzieja, że Izan nie będzie tego pamiętał. – Jesteś pijany? – zapytał, a Matias się oburzył.
– Ty też, Vazquez? Wierzysz w to, co opowiada ten bachor Fabiana? – Wskazał palcem na nastolatka, który trzymał się z daleka na polecenie Juliana. Był pewien, że teraz byłby w stanie obić Del Bosque pysk i na szczęście doktor Fernandez został wezwany, by go upilnować.
– Ręce ci się trzęsą, Matias. – Słowa Juliana były tylko potwierdzeniem. – Wracaj do domu i wytrzeźwiej. Bądź pewny, że staniesz przez izbą dyscyplinarną, jeśli nie przed sądem.
Anestezjolog zaczął pomstować pod nosem, ale oddalił się, zrzucając po drodze kitel.
– Już w porządku. – Aldo zwrócił się do Jordana, kiedy zauważył, że jego oddech zaczyna się robić szybki i nierówny. – Wychwyciłeś to na czas, wszystko dobrze się skończyło.
– Do niczego by nie doszło, gdybyście mnie usłuchali i uwierzyli mi, kiedy mówiłem, że Del Bosque jest zagrożeniem dla pacjentów! Ile po drodze mógł popełnić błędów medycznych? Nie mówię już nawet tylko o doni Angelice, przecież on miał kontakt z setkami innych ludzi…
– Jordan. Del Bosque za to odpowie, bądź tego pewny. Dopilnuję tego. – Julian był wkurzony, nie dało się tego ukryć. Instynkt młodego Guzmana dobrze mu podpowiadał, problem w tym, że nie miał żadnych realnych dowodów.
– Dopilnuj. Może nie jest jeszcze za późno. – Jordi pchnął barkiem Osvalda i ruszył w stronę wyjścia ze szpitala.

***

Osvaldo Fernandez mimo zmęczenia wydawał się być w dobrym humorze. Miał jeszcze sporo papierkowej roboty do wykonania, sytuacja ze śmiercią mózgową Giany Ramirez oraz nagłym przeszczepem nerki wymagała trochę pracy, a dodatkowo jeden z jego anestezjologów został właśnie zawieszony w obowiązkach. Jordan pomagał porządkować mu dokumenty. Był zbyt wzburzony po operacji Izana. Stawił się w klinice z samego rana przed szkołą, opuszczając poranny trening pływacki. Chciał osobiście upewnić się, że zabieg się udał i Izanowi nic nie grozi, a ordynator nie oponował. Młody Guzman długo bił się z myślami, kątem oka obserwując lekarza zasiedzianego w papierach, ale zdecydował, że kogo jak kogo, ale jego może o to zapytać, bo nie dawało mu to spokoju.
– Hej, Aldo – zwrócił się do lekarza, niby od niechcenia, udając, że kartkuje jakiś podręcznik do medycyny leżący na jego biurku. – Czy mój ojciec sypia z Marleną Mengoni?
Chirurg plastyczny zapowietrzył się i wybałuszył oczy ze zdziwienia, odrywając się od protokołu zawieszenia Del Bosque.
– Skąd ten pomysł? – zapytał kompletnie zbity z tropu.
– Nie wiem, po prostu wyczuwam między nimi dziwne napięcie. Chodzili razem do szkoły, prawda?
– Tak, ale nigdy nic ich nie łączyło. – Aldo lekko się uśmiechnął. – Zgoda, Marlena miała na jego punkcie lekką obsesję, ale nie ona jedyna. Twój tata był dość popularny wśród dziewcząt, choć wcale się nie starał.
– Co one w nim wszystkie widzą? Przecież ojciec jest dupkiem. – Nastolatek nie mógł się powstrzymać. Irytował go fakt, że jego ojciec miał tyle kochanek, to było dla niego nie do pomyślenia.
– Fabian ma już taki dziwny urok. Ma to po swoim ojcu. Z tego co słyszałem stary Leopoldo był niezłym Casanovą w młodości. To u was najwyraźniej rodzinne, bo ty z kolei odziedziczyłeś to po tacie.
– Niby co? – Jordan przekrzywił głowę, wpatrując się w lekarza i zastanawiając się, o co może mu chodzić.
– „Trójkąt bermudzki”, co? – Aldo powstrzymał z trudem parsknięcie śmiechem. – Mam już swoje lata, ale do Nacha przychodzą koleżanki i plotkują, więc słyszę różne rzeczy. Podobasz się dziewczętom, choć wcale się nie starasz. Masz urok, któremu ciężko się oprzeć. Z twoim tatą było tak samo. Dziewczyny w szkole zawsze do mnie zagadywały, żeby podpytać o Fabiana – czy się z kimś spotyka, co lubi, jaki chciałby dostać prezent na dzień chłopaka… – Ordynator na samo wspomnienie poczuł dziwną nostalgię. – Zresztą Franklin też był bardzo popularny wśród płci pięknej, prawda?
– Tak, Franklin też był dupkiem – mruknął pod nosem Jordan, jakby to była odpowiednia odpowiedź na pytanie. Kiedy Aldo zerknął na niego ze smutkiem w oczach, dodał: – Wiem, że o zmarłych się źle nie mówi, ale mój brat właśnie taki był. Pamiętasz, jak skasował ci auto i zwalił winę na mnie? Oberwało mi się od matki, a nic nie zrobiłem.
– Mówiłem Silvii, że to nie ty. Prawdę mówiąc, podejrzewałem wtedy młodego Jonasa Altamirę, bywał czasem w tym samym towarzystwie co Ignacio.
– Matka nie chciała słuchać. W jej oczach Franklin był idealny i nie skrzywdziłby muchy. Pewnie nawet myślała, że być prawiczkiem.
– No, myślę, że akurat w tej kwestii nawet Silvia nie była aż tak zaślepiona. – Osvaldo podrapał się po głowie lekko zmieszany, że podejmuje taki temat z nastolatkiem. On i Ignacio nigdy nie rozmawiali o takich rzeczach. Nacho naturalnie sam dojrzał i Aldo nigdy nie ingerował w jego życie miłosne. – Z tego co pamiętam, Franklin miał wiele dziewczyn.
– Tak. Zawsze wybierał takie, które mi się podobają. Robił mi na złość.
– To na pewno tylko braterskie złośliwości, nie robił tego specjalnie.
– Wiedział, że lubię pewną dziewczynę, więc się z nią przespał. – Jordi rzucił dobitnie, bo uważał, że akurat w tej kwestii nie można wybronić jego zmarłego brata. – A potem upatrzył sobie inną i zaczął z nią chodzić, choć wiedział, że mi się podoba. Taki właśnie był Franklin. On i ojciec byli bardzo podobni, prawda?
– Czy ja wiem? – Osvaldo odłożył pióro, którym podpisywał dokumenty i zamyślił się głęboko. – Fabian nie robi tego umyślnie. On jest po prostu… – Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, więc całkowicie zrezygnował z usprawiedliwiania przyjaciela. – Myślę, że nie musisz się przejmować Marleną. Nigdy nie była w typie twojego taty.
– Zaczynam sądzić, że on wcale nie ma swojego typu, po prostu bzyka wszystko, co się rusza.
– Jordan. – Aldo westchnął tylko cicho, bo już dawno nauczył się, że udzielanie reprymend młodemu Guzmanowi jest bezsensowne.
– Dobra, nieważne. Chciałem tylko wiedzieć, czy jest szansa, że mogę mieć braciszka. Marlena ma syna. Z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że mój ojciec musiał zapłodnić którąś ze swoich kochanek. Było ich tyle, że to wcale niewykluczone.
– Nie bądź śmieszny. – Aldo wydawał się oburzony samym tym pomysłem, a Jordan uśmiechnął się, dając znać, że tylko żartował.
Uspokoiła go informacja, że Fabian nie był zainteresowany Marleną. Czuł, że ta kobieta to same kłopoty. Do gabinetu rozległo się pukanie i po chwili ich oczom ukazała się twarz Javiera Reverte. Za jego nogami krył się mały Alexander, wykukując nieśmiało i nie wiedząc, na ile może sobie pozwolić.
– Pan Reverte, dzień dobry. Proszę, proszę do środka. Jak ręka? – Fernandez wskazał pacjentowi fotel i zaproponował coś do picia, ale mężczyzna grzecznie odmówił.
– Chyba się goi, niech pan sam oceni – wyciągnął ramię w stronę lekarza.
– Jordan, zajmiesz się naszym małym gościem? – Aldo uśmiechnął się zachęcająco do nastolatka, który miał ochotę się roześmiać na widok małego szkraba, obracającego w rękach tabliczkę czekolady, którą dostał pewnie od pielęgniarek. Buzię miał lekko ubrudzoną smakołykiem.
– Mama wie, że objadasz się z rana czekoladą? – zagadnął, udając surowy ton głosu. Alexander nadal patrzył w górę z ciekawością, nie czując jednak wyrzutów sumienia. Pokręcił główką i wyszczerzył małe ząbki.
– Chcesz? – zapytał, sadowiąc się na kanapie w gabinecie Osvalda i wyciągając w stronę nastolatka tabliczkę czekolady. – Jest dobra. Z orzechami.
– Skoro tak twierdzisz… – Jordan ułamał sobie kawałek czekolady i włożył do ust, kiwając głową z uznaniem. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem czekoladę.
– Nie lubisz czekolady? – Alexander wyglądał na zdziwionego. Rozdziawił buzię i otworzył szeroko oczy. Nie rozumiał jak można nie lubić czegoś tak dobrego, w dodatku czekoladki leczyły jego tatusia, więc nie mogły być złe.
– Lubię, ale muszę dbać o linię – zażartował Jordi i poklepał się po mięśniach brzucha, żeby mocniej to zasygnalizować.
– Nie jesteś gruby – zauważył chłopczyk, bystrym wzrokiem omiatając jego sylwetkę.
– Dzięki, przyjmę to jako komplement. – Guzman połknął uśmiech, widząc, jak syn Javiera i Victorii wgryza się w tabliczkę.
Tymczasem Magik rozmawiał z doktorem Fernandezem. Ręka dobrze się goiła, lekarz pochwalił pacjenta za to, że się nie forsował.
– Słyszałem, że kandyduje pan do rady miejskiej. Podziwiam – zagadnął Aldo, kończąc oględziny. – Musi pan jednak wiedzieć, że w tym miasteczku polityka jest dosyć trudna. Pewnie słyszał pan już o niektórych kandydatach… to będzie zaciekła walka.
– Poradzę sobie. A tymczasem liczę na pański głos, doktorze. – Javier wstał z miejsca i uśmiechnął się, z kieszeni wyciągając plakietkę zachęcającą do głosowania na niego.
– Będę miał pana na uwadze. – Aldo uścisnął mu dłoń, a plakietkę schował do kieszeni biurka. – Ale w szpitalu wolę nie obnosić się z moimi poglądami politycznymi.
– Chcesz jedną? – Magik pomachał Jordanowi plakietką przed nosem, specjalnie go tym irytując. Guzman westchnął zniecierpliwiony.
– Nawet gdybym mógł głosować, to nie poszedłbym wziąć udziału w tej szopce, która jest z góry ustawiona.
– Nie przesadzaj, to się nazywa demokracja.
– Demokracja, czyli kto ma więcej kasy na kampanię i kto naobiecuje więcej bzdur, najlepiej takich, które trafią w gusta ciemnego społeczeństwa. – Jordi skrzywił się, bo nigdy nie ciągnęło go do polityki, choć dziadek Olmedo i jego ojciec pewnie z chęcią kiedyś by go widzieli na wysokich stanowiskach państwowych.
Javier tylko wzruszył ramionami, pożegnał się z lekarzem i wyszedł z gabinetu. Zza drzwi usłyszeli jeszcze głosik ciekawskiego Alexandra:
– Tatusiu, co to znaczy demokracja?

***

Felix nie pomylił się co do Remmy’ego. Zajęło to kilka dni, ale miał dla nich współrzędne odnośnie miejsca, z którego zboczeniec z instagrama dokonywał pierwszych wpisów.
– Masz adres? – Veronica z niedowierzaniem wpatrywała się w karteczkę z informacją, którą wręczył jej Torres w jej pokoju. Spotkali się w domu Serratosów, żeby nikt nie mógł im przeszkodzić w rozmowie.
– Wątpiłaś? – Chłopak tylko się uśmiechnął. – Nie wiem, co z tym zrobicie, ale dajcie znać, czy udało się rozwiązać tę zagadkę.
– Dzięki, Remmy. – Felix podziękował wzrokiem, nachylając się nad Veronicą, by odczytać adres. – To w San Nicolas de los Garza. Jeszcze zdążymy przed zmrokiem. – Zerknął na zegarek, by upewnić się, że nie przekroczy po raz kolejny godziny policyjnej wyznaczonej przez ojca.
– Musimy to porządnie przemyśleć. Nie możemy wparować do czyjegoś mieszkania i oznajmić, że zhakowaliśmy konto na instagramie. – Dziewczyna zachowała trzeźwość umysłu. Kiedy na korytarzu rozległy się ciężkie kroki, szybko schowała kartkę do tylnej kieszeni dżinsów.
Do jej sypialni wszedł Yon Abarca, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając to na Felixa, to na Remmy’ego. Cały się spiął i nie dało się tego ukryć. Wolałby, żeby Veronica nie obracała się w towarzystwie innych chłopaków. Nie miał żadnych praw, żeby tak uważać, ale nic nie mógł na to poradzić, że był po prostu o nią zazdrosny.
– Co to za jedni? – mruknął, na dłużej zatrzymując wzrok na Torresie. Był pewien, że kojarzy go z jednego z obozów piłkarskich, na które jeździł regularnie.
– Koledzy. Co tam, Yon? – Veronica zmieniła temat, woląc nie prowokować niewygodnych pytań.
– Noc wyzwań, zapomniałaś? – Wydawał się być oburzony. Specjalnie do niej przyjechał, zaaranżowali wszystko tak, by mogła wziąć udział w corocznej tradycji pomimo przeprowadzki, a ona sobie plotkowała w najlepsze z nowymi kumplami.
– Ach tak, rzeczywiście! – Veronica uśmiechnęła się przepraszająco i wytłumaczyła pozostałym kolegom: – Co roku organizujemy ze znajomymi „noc wyzwań”. Raz w lecie i raz w okolicach świąt, to taka nasza tradycja. Chcecie wziąć udział?
Yon Abarca wydawał się być oburzony, że w ogóle proponuje to ludziom spoza ich kręgu znajomych, ale posłała mu taki uśmiech, że gdyby nie jego wizerunek macho, kolana by się pod nim ugięły. Zrobiłby dla niej wszystko, więc i tym razem postanowił dać jej wolną rękę.
– Brzmi ryzykownie – zauważył Felix, raz jeszcze zerkając na zegarek. Ojciec się wścieknie, jeśli nie wróci na czas. – Robicie jakieś głupoty przez całą noc, tak? Jest za to jakaś nagroda?
– Podczas „nocy wyzwań” nie ma zwycięzców – oznajmił dobitnie Yonatan, trochę irytując się, że musi to tłumaczyć. – Są tylko przegrani, czyli ci, którzy stchórzą i nie wykonają swojego zadania. To jak, wchodzicie w to? Specjalnie przenieśliśmy tegoroczną imprezę tutaj, żeby Vero mogła wziąć udział. Reszta już czeka w centrum.
– Nie mam innych planów na wieczór. – Jeremiah wzruszył ramionami i coś sobie przypomniał: – Macie coś przeciwko, żebym kogoś zabrał?
– O ile nie będzie to jakiś cienias, to w porządku. – Abarca patrzył, jak Remmy wyciąga telefon i wystukuje do kogoś esemesa.
– Piszesz do Nacha? To chyba nie jest za dobry pomysł. – Felix zagryzł dolną wargę, ale sam też wyciągnął komórkę i dał znać Rosie. Wiedział, że Marcus nie bawi się w takie gry, poza tym postawienie go w niezręcznej sytuacji z byłą dziewczyną byłoby po prostu nietaktowne. Quen z kolei kombinował, jak zaprosić na bal Carolinę, więc też by odmówił. Napisał więc krótką wiadomość do Primrose, informując ją o miejscu zbiórki.
– Vero, a ty dokąd? – Na twarzy Yona pojawiła się prawdziwa złość, kiedy przyjaciółka, z którą spędził jedną noc, zamiast skręcić na drogę do centrum, ruszyła w drugą stronę, kierując się do domu Guzmanów.
– Idę po Jordana. Może też będzie chciał się z nami wybrać – wytłumaczyła, ale Yon zaczął gwałtownie protestować. – Nie bądź taki. Noc wyzwań wymyślił Franklin. Nie sądzisz, że Jordi powinien wiedzieć?
– Nie – odparł bez zająknięcia kapitan drużyny San Nicolas de los Garza. – Nigdy nie chciał w to z nami grać i robił to z wielką łaską tylko, kiedy go poprosiłaś albo kiedy robiła to Dalia. Nie komplikujmy spraw.
Veronica rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Felixa, który tylko kiwnął głową. On też uważał, że lepiej trzymać Jordana z dala od Yona. Na miejscu zbiórki było więcej osób, niż się spodziewali. Oprócz znajomych Yona – kumpli z drużyny, w tym Patricia, oraz cheerleaderek – byli też już uczniowie z liceum w Pueblo de Luz.
– Eee Rosie? Zaprosiłem ciebie, a ty przyprowadziłaś resztę dziewczyn? – Felix poczuł się zmieszany. Chciał wziąć ze sobą przyjaciółkę, bo ona lubiła takie klimaty, ale nie spodziewał się, że ona zgarnie ze sobą Lidię, Sol, Olivię, Sarę, Ruby i Vedę. Poczuł, że Ivan go zabije.
– Miałyśmy akurat posiadówkę u mnie w domu, więc nie wypadało ich wyprosić, prawda? – Castelani wytłumaczyła się, z trudem powstrzymując się od chytrego uśmieszku. – Nacho przyprowadził kilku gości i Anakondę.
– Dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi. – Yon stanął na parkingu przed sklepem spożywczym, gdzie się spotkali. Światła jego niebieskiej hondy civic oświetliły nieco towarzyszy. Zaczynało się już ściemniać, więc mieli kilka godzin porządnej zabawy przed sobą. – Mam tutaj zadania, które zostaną przydzielone losowo każdej osobie. Dzielimy się na dwie drużyny. Kolejna osoba z zespołu może zacząć swoją misję dopiero wtedy, kiedy poprzednia ją ukończy. Jeśli ktoś stchórzy i nie wykona zadania, standardowo czeka go kąpiel w jeziorze.
– To wcale nie taka straszna kara – zauważył Felix, ale po kolejnych słowach Yona trochę go zatkało.
– Kąpiel nago.
– Okej, wystarczy się spiąć i po prostu zrobić swoje zadanie, prawda? Nie mogą być aż tak trudne. – Sara zachichotała, stając obok Remmy’ego, który wzrokiem odszukiwał w grupie ludzi Ignacia.
– Nie bądź tego taka pewna. – Abarca zwrócił się do niej protekcjonalnie i wyciągnął kilka kopert, niektóre były dość mocno sfatygowane. – Są też zadania z zeszłych lat, większość wymyślał Franklin, więc wrażeń na pewno nie zabraknie.
– Co się stanie, jak ktoś nie wykona swojego zadania? – zapytała Rose, czując lekkie podekscytowanie. W Pueblo de Luz niewiele się działo, a teraz mogli się trochę rozerwać.
– Może się zamienić na zadania z kimś innym, nie jesteśmy bezduszni. – Patricio Gamboa odpowiedział jej za kapitana, który jednak nie był z tego zadowolony. – Daj spokój, Yon, to świeżaki. Nie każemy im chyba skakać z mostu na główkę, co?
– Co? Z mostu na główkę? Ja średnio pływam. – Lidia pokręciła gwałtownie głową, dając znać, że ona się na to nie pisze.
– Spokojnie. W całej trzyletniej historii „nocy wyzwań” tylko raz się ktoś na to odważył. – Patricio posłał jej uspokajający uśmiech i kiwnął też głową Felixowi. Pamiętał, że chłopak interweniował, kiedy on sam miał szalony pomysł zaatakowania Jonasa Altamiry i był mu wdzięczny. Pat wydawał się być największym głosem rozsądku w towarzystwie z San Nicolas.
– Most był niski – zauważył wściekły Yonatan, jakby chciał podkreślić, że to żaden wyczyn, ale nie chciał już dłużej dyskutować. – Proponuję, żebyśmy podzielili się na drużyny według przynależności do szkół.
– To ich pierwszy raz, będę z nimi. – Veronica od razu przeszła na stronę Felixa i spółki. – W końcu się przenoszę od nowego semestru.
Abarca zacisnął mocno usta, żeby nie powiedzieć, co o tym myśli. Olivia Bustamante wyglądała podobnie, z tym że u niej reakcja była spowodowana niechęcią do panny Serratos, a nie zamartwianiem się o nią.
– Ja też będę z nimi. – Patricio naturalnie przeszedł na drugą stronę i posłał swojemu kumplowi z drużyny wyzywający uśmiech. – Niech wygra najlepsza drużyna.
– Podobno nie ma wygranych, są tylko przegrani? – Remmy przypomniał sobie słowa ich rywala z boiska.
– To gra o honor. Idziemy? – Gamboa zatarł ręce. Wszyscy się zgodzili i każdy wylosował swoją kopertę. – Wykonujemy zadania naprzemiennie – raz jedna, raz druga drużyna. Koperty otwieramy dopiero po ukończeniu zadania przez poprzednią osobę. Kto zacznie?
– Ja! – Jakaś cheerleaderka z drużyny San Nicolas zgłosiła się z ochotą, by pójść na pierwszy ogień i otworzyła swoją kopertę. – „Pocałuj kogoś z przeciwnej drużyny”. Łatwizna.
Podeszła do niczego niespodziewającego się Ignacia i wpiła się w jego usta na oczach wszystkich kolegów. Fernandez wydawał się oszołomiony tą śmiałością, natomiast Anna, która stała obok, piorunowała laskę spojrzeniem.
– Teraz kolej waszej drużyny. – Yon wskazał palcem na koperty w ich dłoniach.
– Niech będzie. – Felix otworzył swoje zadanie i nie wiedział, czy ma się śmiać czy załamać ręce. – „Ukradnij kluczyki do policyjnego wozu”. To jakiś żart?
– Przecież to zadanie idealnie dla ciebie. Jesteś synem szeryfa. – Rosie przypomniała przyjacielowi, na wypadek gdyby ten zapomniał.
– Zastępcy szeryfa. Ale to jest… to nie wypada. – Castellano nie był przekonany.
– Ledwo zaczęliśmy i już pękasz? – Abarca uśmiechnął się kpiąco i nie wiedzieć czemu Felix postanowił nie dawać mu tej satysfakcji.
– Wszyscy muszą patrzeć, jak to robię, czy wystarczy, że pójdę sam? Nie możemy iść całą zgrają, to będzie podejrzane.
– Zgadzam się. Pójdę z Felixem – zaproponowała Veronica, ale ku jej wielkiemu zdumieniu, Olivia pchnęła ją lekko biodrem na bok.
– Nie, Lidia z nim pójdzie. – Złapała Montes za łokieć i niemal wepchnęła ją w ramiona bruneta.
– Są z jednej drużyny, to nie ma sensu. Sam pójdę i upilnuję, że cwaniaczek wykonał zadanie – oznajmił Yonatan, prowodyr całej imprezy, po czym obaj skierowali się na posterunek policji.
– Skoro na nich czekamy, możemy ruszyć dalej, prawda? Wy wykonaliście już pierwsze zadanie, więc znów wasza kolej. – Veronica wskazała palcem kolegów z San Nicolas, którzy mogli kontynuować swoje wyzwania.

*

Nie czuł się dobrze z tym, co miał zamiar zrobić, ale jeśli dzięki temu mógł zamknąć gębę Yonowi Abarce, to było warto. Przekroczyli próg komendy miejskiej w Pueblo de Luz i pierwszą osobą, która rzuciła się w oczy Felixowi była Ursula Duarte. Miała dyżur, a poza nią niewiele policjantów kręciło się w środku.
– Cześć, jest tata? – zapytał, choć doskonale wiedział, że jego ojciec miał ten wieczór wolny.
– Nie, Felix, skończył zmianę kilka godzin temu. To twój kolega? – Uśmiechnęła się w stronę Yona, który przywitał się grzecznie, żeby nie powodować podejrzeń.
– Tak, planujemy grać w gry przez cały wieczór, więc wrócę trochę później. Chciałem go uprzedzić, ale skoro go nie ma, to w porządku. Najwyżej dostanę szlaban. – Uśmiechnął się i jego wzrok padł na pęk kluczy na biurku Ursuli. Wśród nich rozpoznał kluczyk do stacyjki jednego z radiowozów. – A Ivan jest?
– Nie, mówił, że pracuje dziś w domu, cokolwiek to znaczy.
– Dziwne, prawda? Co on robi wciąż poza komendą? Jakoś nie zauważyłem, żeby łapał przestępców.
– Ma swoje sprawy, już dawno przestałam kwestionować jego metody. – Ursula wywróciła oczami i uśmiechnęła się do Felixa.
– Rozumiem. – Castellano pokiwał głową, ale wtedy poczuł ponownie irytację. Ivan Molina podsłuchiwał jego ojca, zdradził zaufanie jego rodziny. Co takiego kombinował, że musiał uciekać się do tak desperackich kroków? Poczuł silną ochotę, by mu dopiec, ale jego akurat nie było, więc jego ofiarą padła Ursula. – Hej, Urs, a dlaczego Ivan przelewa na twoje konto regularnie pieniądze?
– Co proszę? – Panna Duarte wyglądała na rozbawioną po tym stwierdzeniu. Oderwała jednak wzrok od komputera i zerknęła na Felixa, który wydawał się mówić poważnie. – Nie dostaję żadnych pieniędzy od Ivana, skąd ci takie coś przyszło do głowy?
– Widziałem jego wyciągi bankowe, kiedy odrabiałem u niego zadanie domowe. Jestem pewien, że przelewa stałą sumę co miesiąc przez osiemnaście lat.
Kubek z kawą ześlizgnął się z biurka policjantki i spadł na podłogę, rozbijając się na drobne kawałeczki. Ursula poparzyła się kawą i zaklęła cicho.
– Włóż rękę pod chłoną wodę, żeby nie porobiły się pęcherze! – zawołał za nią Felix, kiedy policjantka przeprosiła ich na chwilę i wyszła do łazienki. Castellano gwizdnął pęk kluczy i odpiął ten, którego kradzież przewidywała jego koperta.
– Zadowolony? – wręczył kluczyk Yonowi, który obrócił go kilka razy w dłoniach i stwierdził, że nie jest mu do niczego potrzebny. – Jesteś szalony.
– Ja? To ty właśnie sprawiłeś, że ta kobieta prawie wyzionęła ducha. O co chodziło z tymi przelewami i szeryfem? A zresztą, to nie moja sprawa. Ale widocznie nie jesteś takim niewiniątkiem, za jakie cię miałem. – Abarca nie przyznałby się do tego, ale odczuwał nawet lekki podziw dla uczynku Felixa.
Wrócili na parking przed supermarketem i kapitan San Nicolas de los Garza oznajmił wszystkim, że zadanie zostało zaliczone. Pozostawało ruszyć dalej z misjami. Lidia chciała już mieć to z głowy. Otworzyła swoją kopertę, a w niej znalazło się polecenie, którego obawiała się chyba najbardziej.
– „Zrób sobie tatuaż” – przeczytała i musiała kilka razy prześledzić tekst wzrokiem, by upewnić się, że nie ma żadnych omamów.
– To chyba lekka przesada – zauważył Felix, ale reszta tylko wzruszyła ramionami.
– Zasady to zasady. Podwiozę was do salonu tatuażu, jest jeden w Valle de Sombras, powinien być jeszcze czynny. Tam nie zadają pytań, więc zgoda rodziców nie jest wymagana. – Patricio wskazał swoje auto, do którego zmieściło się kilku nowych kolegów.
Przez całą drogę w aucie Lidia czuła, że pocą jej się dłonie. Nie miała nic przeciwko tatuażom. Co prawda uważała, że naznaczanie się krzyżami z tuszu przez Templariuszy było czystą głupotą, ale jakiś drobny mały tatuaż jej nie przeszkadzał. Nie była jednak pewna, czy chce go sobie zrobić, a została postawiona przed faktem dokonanym. Nie lubiła się wycofywać czy poddawać, więc dla dobra drużyny zdecydowała się zacisnąć zęby. Czuła na sobie wzrok Felixa i trochę ją to irytowało.
– Nie musisz tego robić, to tylko głupia zabawa – mówił jej nad uchem, a ona tylko kiwała głową.
Kiedy dojechali do salonu, było tak jak twierdził Patricio. Gruby tatuażysta wydawał się w ogóle niezainteresowany, że odwiedziła go zgraja nastolatków. Pokazał im katalog ze wzorami i mogli przejrzeć i zobaczyć, co im się podoba. Jedna dziewczyna z San Nicolas de los Garza oznajmiła, że ona zrobi sobie tatuaż dla hecy, nawet jeśli nie dostała takiej misji.
– Co to ma znaczyć, do cholery? – do niewielkiego salonu tatuażu wkroczył wzburzony Jordan. Wyglądał, jakby został wyrwany z łóżka. Machnął ręką na Vedę, by do niego podeszła. – Odprowadzę cię do domu.
– Nie złość się, to tylko zabawa. – Veronica próbowała się uśmiechnąć, ale na twarzy przyjaciela dostrzega prawdziwą złość. – Napisałam do ciebie, żebyś do nas dołączył.
– Poinformowałaś go? – Yon Abarca poczuł się zdradzony, rzucając mordercze spojrzenie swojemu rywalowi.
– Jak chcecie, to się bawcie, ale mnie do tego nie mieszajcie. Chodź, Veda. Ivan mnie zabije, jak się dowie, że pozwoliłem ci brać w tym udział. – Wyciągnął w jej stronę dłoń, ale panna Balmaceda nie chciała jeszcze żegnać tego wieczora.
– Daj spokój, Jordan, to tylko gra – sparafrazowała poprzednie słowa Veronici, ale Guzman był wściekły.
– Gra, która może się skończyć tragicznie.
– Nie przesadzaj. Za bardzo dramatyzujesz. – Yon westchnął z irytacją. – Tamten koleś ma się dobrze, nigdy nic mu nie zagrażało. Niepotrzebnie rzucałeś się za nim do wody, żeby go ratować.
– Długo nie wypływał. I tak, ma się dobrze, ale musiał zmienić szkołę, bo miał przez was zrytą psychikę. Kazaliście mu skoczyć z mostu na główkę, kto tak robi?
– Niczego nie kazaliśmy, to było wyzwanie, a on je podjął. Nie rozumiem, o co tyle krzyku. To twój brat wymyślał te zadania, nie my.
Po słowach Yona zapanowała cisza. Felix był pewien, że Jordan zaraz przyłoży kapitanowi z San Nicolas, ale nic takiego nie miało miejsca. Veda szepnęła cicho, że chce zostać i zobaczyć, jak Lidia robi sobie tatuaż i wszystkie głowy obróciły się w kierunku Montes, która zawstydziła się, przeglądając katalog wzorów.
– Żenada – skwitował całą sytuację Guzman, ale nie zamierzał zostawiać Vedy samej w tym towarzystwie, więc stanął z boku i czekał na rozwój sytuacji.
– Skoro zostajesz, musisz wylosować. Takie zasady. – Yon zamachał mu przed oczami kilkoma ostatnimi kopertami, a on wybrał jedną na oślep. Nadal był zły na Vedę, że nie powiedziała mu o tej nocnej eskapadzie. A jeśli coś jej się stanie, znów Ivan obwini jego.
– Czego ty tak szukasz, Lidio? – Rosie zwróciła się do przyjaciółki, która na poważnie próbowała znaleźć jakiś wzór, który by jej pasował. – To może być mały tatuaż, nie musi to być zaraz smok na plecach.
– Wiem. Szukam… – Zawstydziła się, że w ogóle przeszło jej to przez myśl. Zniżyła głos do szeptu. – Szukam strzały albo łuku…
– No nie. Wpadłaś jak śliwka w kompot. – Rose się roześmiała, ale Felixowi, który to usłyszał, nie było do śmiechu.
– Chcesz się dla niego naznaczyć? To porąbane – stwierdził, czując się naprawdę podle. Wiedział, że Lidia podziwia Łucznika Światła, ale żeby aż tak?
– Nie chcę się naznaczyć, gdybym miała wybór, nie zrobiłabym sobie w ogóle tatuażu, ale skoro już muszę…
– Nic nie musisz, to głupia gra. Wystarczy odmówić – warknął w jej stronę Jordan, sam będąc niebywale poirytowany takim zachowaniem. – To głupota i kartka z tą misją powinna już dawno zniknąć z listy – ostatnie zdanie skierował do kapitana całego przedsięwzięcia.
– Mówisz tak, bo nienawidzisz tatuaży. Co ty masz, jakąś fobię przed igłami czy coś? Chyba szkolisz się na lekarza, nie? – Patricio trochę naigrywał się z dawnego kumpla, ale mina mu zrzedła, kiedy Jordi posłał mu chłodne spojrzenie.
– Nie rozumiem idei naznaczania się na całe życie. Dla mnie do kaleczenie własnego ciała.
– Przesadzasz. – Primrose machnęła na niego ręką i nachyliła się razem z Lidią nad wzornikiem. Montes była blada jak ściana. – Hej, jeśli nie chcesz, naprawdę nie musisz. Nikt nie będzie cię winił. Wiesz, co? Ja przejmę to zadanie za ciebie. Ty weźmiesz moje. Możemy się wymienić, prawda? – zwróciła się w stronę Veronici, która z kolei spojrzała błagalnie na Yona, a ten, nie mogąc jej odmówić, zgodził się łaskawie na podmiankę.
Rosie nie potrzebowała dużo czasu do namysłu. Chciała coś małego, może za uchem lub na żebrach, żeby w razie czego ukryć przed rodzicami.
– A co powiesz na pierwiosnek? Twoje imię oznacza kwiatek. – Soleil zaproponowała z uśmiechem, ale nie była pewna czy tatuażysta może to wykonać. Takiego kwiatu nie było w katalogu. – Możemy? – zapytała go, a on wzruszył ramionami.
– Może być cokolwiek byle nie obraźliwe symbole, żadnych swastyk i czczenia szatana – powiedział trochę zniecierpliwiony ich dywagacjami. – Może być imię bliskiej osoby na przykład, wszystko jedno.
Rosie udała się na specjalne krzesło, próbując podjąć ostateczną decyzję.
– Dobra, ona wydawała się być bardziej konkretna. – Yon posłał Lidii zirytowane spojrzenie i machnął ręką na resztę znajomych. – Kolejna osoba może otworzyć swoją kopertę. Proponuję ciebie, Guzman. Skoro już tu jesteśmy.
– Znasz zawartość wszystkich kopert na pamięć, co? – Jordan ze złością szarpnął za swoją misję. – „Zrób sobie piercing”. Jaja sobie robisz.
– Ponownie przypomnę – nie ja tworzyłem zasady. Zrób zadanie albo wskakujesz nago do jeziora.
Jordan wpatrywał się w Yona przez dłuższą chwilę, widząc w jego oczach coś dziwnego. Chyba chciał, żeby wykonał tę misję, nie życzył mu porażki. Wydawało się, że za nic w świecie nie chciał dopuścić do tego, by Jordi musiał się rozebrać. Może bał się, że Veronica też polegnie, a to by oznaczało kąpiel w świetle księżyca dla nich dwoje. Na samą myśl Abarca poczuł gęsią skórkę, a Jordan stłumił w sobie pragnienie zrobienia mu na złość.
– Pękasz? – zapytał Yon, jak to miał w zwyczaju.
– Kusi mnie perspektywa romantycznej kąpieli nago, ale chyba jednak wolę kawałek metalu w uchu.
– Możesz sobie przekłuć nawet sutki, wisi mi to. – Abarca skrzywił się, kiedy Guzman minął go i wszedł do pomieszczenia obok.
– Boisz się? – Veronica wślizgnęła się za przyjacielem i przypatrywała mu się z niepokojem, kiedy wycierał spocone dłonie o spodnie dresowe, czekając aż specjalistka od piercingu do niego przyjdzie.
– Nie boję się. Uważam, że to totalny idiotyzm. Wiem, że idą święta, ale nie chcę wyglądać jak George Michael. „Last Christmas” mi się przejadło – odparł z przekąsem, starając się nie myśleć o tym, że za chwile ktoś przekłuje mu kawałek ciała. Może to nie było nic takiego, do bólu był przyzwyczajony, ale sama myśl posiadania czegoś obcego w ciele albo na skórze po prostu go denerwowała. Bezwiednie potarł jedną ręką o ramię. – Chwila! – powiedział, kiedy pracownica salonu zbliżała się już do niego z przygotowaną igłą. – Muszę to przemyśleć.
– Co tu chcesz przemyślać? To tylko kolczyk – zauważyła Veda, wyraźnie ucieszona na widok niepewnej miny przyjaciela.
Jordan zacisnął mocno powieki i czekał na to co nieuniknione. Felix nie mógł na to patrzeć.
– Złaź z fotela – nakazał, zwracając się do byłego przyjaciela. – Ja to zrobię.
– Spadaj, Felix, nie potrzebuję twojej łaski.
– Przecież wiem, że tego nie cierpisz. Nigdy nie lubiłeś takich rzeczy. Zamienię się z tobą. Ja już swoje zadanie wykonałem. – Castellano mówił tonem nieznoszącym sprzeciwu, ale z Guzmanem zawsze było jak grochem o ścianę.
– Nie ma mowy, nie będziesz się nade mną litował.
– Schowaj dumę do kieszeni i złaź z fotela. – Brunet odciągnął go na bok i sam usiadł na miejscu, czekając na ukłucie igły. Być może Jordan nie chciał się z nim już przyjaźnić, ale Felix nie byłby sobą, gdyby po prostu pozwolił mu robić głupoty, na które Jordi nie miał ochoty. Nadal był dla niego jak brat, nawet jeśli on tak nie czuł.
Ucho bolało, trochę spuchło i miał wrażenie, że wygląda jak idiota, ale widok twarzy Yona Abarci był bezcenny, kiedy Veronica Serratos oświadczyła, że Felix był bardzo dzielny i chwaliła jego nowy look.
– Skoro już to mamy z głowy… Veda, idziemy. – Guzman przywołał do siebie przyjaciółkę, która próbowała się kłócić, ale chłopak pokazał jej zegarek, który wskazywał już jedenastą wieczorem.
Nadąsana powlokła się za nim, po drodze żegnając się ze znajomymi. Jordan wolał, żeby była na niego zła, niż żeby coś jej się stało. Za dobrze znał te zabawy, które wymyślił Franklin, a one często potrafiły wymknąć się spod kontroli.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:06:41 05-04-24, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:06:00 05-04-24    Temat postu:

cz. 2

Joaquin wyślizgnął się ze swojego pokoju w pensjonacie po cichu, żeby nie obudzić Emmy. To zaczynało wymykać się spod kontroli i szczerze mówiąc, nie wiedział, jak temu zaradzić i czy w ogóle chce to powstrzymywać. Było mu z nią dobrze, co jego samego dziwiło. Wiedział, że nie jest facetem dla niej i nie do końca rozumiał, dlaczego tak ją do niego ciągnie, ale siłą rzeczy nie umiał wygonić jej z łóżka, kiedy już sama do niego przychodziła. Wiedział, że to nie może trwać w nieskończoność, ale na ten moment nie miał rozwiązania. Stanął przy padoku dla koni i odpalił papierosa.
– k***a – wymsknęło mu się, kiedy zobaczył przed sobą ciemny kształt. – Przestraszyłaś mnie, dlaczego nie śpisz?
– Przestraszyłam szefa kartelu narkotykowego? – Carolina pogłaskała jednego z koni po długiej grzywie i zerknęła z ukosa na przyrodniego brata. – Emma często u ciebie nocuje.
– Szpiegujesz mnie? Nie twoja sprawa, z kim sypiam.
– Nie. Ale panna Cortez chyba powinna wiedzieć, skoro jest twoją narzeczoną? – zauważyła, a on tylko się roześmiał.
– Panna Cortez wie, jaki mamy układ. – Podszedł bliżej i oparł się o drewniane ogrodzenie. – To czysty biznes.
– Ona chyba tak nie uważa.
– Niech uważa, co chce. A ty nie jesteś moją matką, żeby mi zwracać uwagę.
– Przepraszam. – Nayera poprawiła sobie sweter, który narzuciła na nocną koszulę i wróciła do głaskania konia. – Jaka ona była? Nie mam nawet jej zdjęcia.
– Kto? – Joaquin zaciągnął się papierosem.
– Mercedes. To znaczy mama – poprawiła się i czekała na jakieś wyznanie ze strony brata.
– Skąd mam wiedzieć, jaka była? Ledwie ją znałem. – Ze złością zgasił papierosa na ogrodzeniu. – Miałem jakieś siedem czy osiem lat jak nas zostawiła. Nie pamiętam jej. A zdjęcia możesz sobie wziąć, mam ich kupę w starym mieszkaniu. Ojciec powyciągał z ramek i pochował, żeby nie musieć na nią patrzeć. Taką osobą była Mercedes – pozostawiała niesmak we wszystkich, którzy ją kiedykolwiek znali.
– Trudno mi w to uwierzyć. Była piękna.
– Piękna i dumna, tak słyszałem. Przypominasz ją. – Villanueva wpatrzył się w siostrę, nie mogąc się powstrzymać przed krzywym grymasem. – Czasem ciężko na ciebie patrzeć. Wyglądacie jak dwie krople wody.
– Nienawidziłeś jej.
– Pewnie, że tak. Dla mnie nigdy nie była matką, tylko kobietą, która mnie urodziła i potem tego żałowała. Ciebie też nie chciała, nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego.
– Słyszałam, że popełniła samobójstwo po rozmowie z Conradem Saverinem.
– Słuchaj dalej Fernanda Barosso, a daleko zajdziesz. – Joaquin roześmiał się ponuro i chwycił z powrotem laskę, na której się podpierał. – Twój chłoptaś idzie – mruknął i zanim Carolina zdążyła przetworzyć, o co mu chodziło, zniknął z powrotem w swoim pokoju.
– Cześć, nie możesz spać? – Quen zwrócił się do niej nieśmiało, podchodząc bliżej i wyciągając lewą rękę w stronę konia.
– I tak nie spałam. Uczyłam się – wyznała zgodnie z prawdą. Zrobiła sobie krótką przerwę i zaraz miała zamiar wracać do książek.
– Chyba żartujesz? Wykończysz się! W nocy powinno się spać, a nie się uczyć.
– Muszę, jeśli chcę mieć szansę na stypendium. Przez Jordana spadłam w rankingach szkoły. O tyle dobrze, że nasze plany zajęć aż tak bardzo się nie pokrywają. Ale na Marcusa muszę nadal uważać.
– Po co ci ta presja? Ten wyścig szczurów nie ma sensu. Nie musisz się już przejmować o stypendium. Prudencia i Astrid zapłacą za twoje studia.
– Nie jestem taka, nie wykorzystuję okazji. – Dziewczyna wydawała się być oburzona samym tym pomysłem.
– Wiem, że nie. Nie kwestionuję tego, że stypendium ci się należy, ciężko pracujesz i jesteś zdolna. Ale jeśli się nie uda, uczelnie tak czy siak będą się o ciebie biły. A czesne zawsze może zapłacić ci siostra albo brat-gangster – podsunął Enrique, głową wskazując na budynek, w którym znajdował się pokój Villanuevy.
– Nie dałby na mnie złamanego grosza. Za bardzo przypominam mu matkę.
– Podobieństwo jest uderzające, to fakt. Ale ona chyba nie potrafiła się uśmiechać, przynajmniej nie widziałem tego na żadnym ze zdjęć.
– Masz jej zdjęcia? – Carolina cała się rozpromieniła.
– Tak, moja mama chodziła z nią do szkoły, nie wiedziałaś? Mamy tego kupę w domu. To znaczy w starym domu, tym zajętym przez policję. Zostawiliśmy tam większość rzeczy. Ale jeśli chcesz, to pójdę tam i ci przyniosę.
Carolina udawała, że wcale tego nie chce, ale zdążył ją już poznać na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy udaje.
– Nie musisz próbować w ten sposób przeprosić mnie za tę sprawę z balem – szepnęła cicho, ale doskonale ją usłyszał i zrobiło mu się wstyd.
– Nie będę cię przepraszał za sytuację z balem. Nie będę cię już zapraszał, żebyśmy poszli razem.
Nastolatka wydawała się być zasmucona tym stwierdzeniem. W głębi duszy liczyła, że chłopak będzie o nią walczył i nie podda się. Miała nadzieję, że wymyśli nowy sposób, by zaprosić ją na bal. Quen oderwał się od konia, który pozwalał się głaskać i odwrócił głowę w stronę Caroliny.
– Nie chcę cię prosić na bal. Chcę cię prosić, żebyś została moją dziewczyną. Wtedy już na bal musisz iść.
– To szantaż.
– To zdrowy rozsądek. – Enrique nie mógł się powstrzymać i uśmiechnął się szeroko na widok zaróżowionych policzków Caroliny. Była śliczna nawet w pidżamie i z potarganymi włosami. – Chciałabyś zostać moją dziewczyną?
Myślał, że serce wyskoczy mu z piersi, kiedy oczekiwał na jej odpowiedź. Starał się zgrywać luzaka, ale kompletnie mu to nie wychodziło. Poczuł się jak totalny idiota, kiedy koń wystawił łeb zza ogrodzenia i trącił go gwałtownie, sprawiając, że zachwiał się w miejscu i upadł na trawę, rozbijając sobie tyłek. Carolina ryknęła śmiechem.
– To nie jest zabawne, chyba znów coś sobie złamałem! – zawył, łapiąc się za kręgosłup, a wtedy dziewczyna przeraziła się nie na żarty. Pochyliła się nad nim, by sprawdzić, co mu dolega, a on pociągnął ją bliżej, sprawiając, że przewróciła się na niego.
– To nie jest śmieszne, serio myślałam, że coś sobie złamałeś!
– Jeszcze nie, ale czuję, że jeśli mi nie odpowiesz, to ty możesz mi coś złamać. – Wskazał na swoją pierś, dając jej do zrozumienia, że niepewność go wykończy. – Lubię cię, Caro, naprawdę cię lubię. I wiem, że zachowuję się często jak głupek, ale to właśnie dlatego, że nie wiem, jak się przy tobie powinienem zachowywać. To dla mnie nowe. Nigdy czegoś takiego nie czułem, wiesz?
– Okej.
– Co „okej”? Ja się tu uzewnętrzniam i wyznaję uczucia, a ty mi wyskakujesz z „okej”? – zapytał oburzony, ale cała złość mu przeszła, kiedy poczuł jej wargi na swoich.
– Zostanę twoją dziewczyną. I pójdę z tobą na bal. Okej.
– Okej.

***

Wślizgnął się do domu, nie chcąc nikogo obudzić, ale światła w kuchni dały mu jasno do zrozumienia, że jego ojciec jeszcze nie spał.
– Felix, pozwól na chwilę. – Usłyszał jego spokojny głos, ale nie dał się zwieść. Wiedział, że jest w tarapatach. – Już po godzinie policyjnej. – Basty popukał zegarek, dając synowi znać, że przekroczył ustalony czas. – Gdzie byłeś?
– Przepraszam, straciłem rachubę. Na swoją obronę dodam, że byłem niedaleko, u Serratosów – usprawiedliwił się, pokazując kciukiem za plecy, jakby chciał zasygnalizować, że to tylko kilka domów stąd.
– U Serratosów? A co ty robiłeś w domu Serratosów?
– Miałem sprawę do omówienia z Veronicą.
– Jaką sprawę?
– Basty… – Leticia w swoim szlafroku dawała mężowi znać, że nie powinien pytać o takie rzeczy. Castellano chyba zdał sobie sprawę, że popełnił gafę, a Felix spalił buraka.
– Nie, nie, nic z tych rzeczy, naprawdę! – Pomachał dziko rękami przed sobą. Sama myśl, że ojciec i macocha mogli pomyśleć, że wymykał się na jakieś schadzki z Veronicą była nie do zniesienia i miał ochotę zapaść się pod ziemię. – To taki projekt do szkoły, ona się przenosi od nowego semestru. Nieważne. – Nie zamierzał wspominać o tym, że przez cały wieczór analizowali sprawę zboczeńca z instagrama, a potem zrobili noc wyzwań. Na głowę narzucił kaptur od bluzy, żeby ojciec nie dostrzegł małego kolczyka w uchu. – Jej mama jest w domu, mówię poważnie.
– Dobrze, Felix, w porządku. – Leticia uśmiechnęła się dobrodusznie, gestem wskazując Felixowi, że nie musi się stresować.
– Projekt do szkoły? Coś mi tu śmierdzi. – Sebastian zmarszczył nos, dokonując oględzin syna. W powyciąganych dresach nie wyglądał jak ktoś, kto szedł na randkę, ale nic nie było go już w stanie zaskoczyć. – Sam miałem siedemnaście lat, Felix. I obecność rodziców w domu nie zawsze była przeszkodzą.
– Oszczędź mi, tato. – Siedemnastolatek skrzywił się i zamknął oczy, jakby to miało go uchronić przez obrazem jego rodziców w młodości. – Nie robiłem nic złego, nie chodzę z Veronicą. Po prostu trochę się zasiedziałem. Dostanę karę?
– Nie. Ale masz mnie uprzedzać, kiedy odwiedzasz znajomych. Nawet jak idziesz do… koleżanek. – Ostatnie słowo w ustach Basty’ego było dosyć wymowne. Felix miał wrażenie, że spali się ze wstydu. – Idź spać, jutro pojedziesz z Leticią na zakupy świąteczne.
– Będę mógł prowadzić? – Młody Castellano cały się rozpromienił po tych słowach, ale rozbawiony wyraz twarzy ojca szybko ostudził jego zapał.
– Niedoczekanie. Powierzę ci auto, jak udowodnisz, że potrafisz przestrzegać zasad, nawet jeśli to tylko godzina policyjna. Leti potrzebuje tragarza do zakupów.
– No i liczyłam na to, że pomożesz mi wybrać jakiś prezent dla Elli – dodała Leti, żeby nieco udobruchać obrażonego nastolatka. – Święta już za rogiem, a my nadal nic nie wymyśliliśmy.
– Wiecie, co chciałaby dostać. Sukienkę i możliwość pójścia na tę dyskotekę bożonarodzeniową.
– To nie wchodzi w grę. Giacomo postawił sprawę jasno.
– W porządku, pojadę z tobą i coś wybierzemy – zgodził się, a kątem oka zauważył listę zakupów wiszącą na lodówce. – Wyprawiamy święta dla królowej angielskiej? Po co tyle produktów? Lubię dobrze zjeść, ale bez przesady.
– Nie wygłupiaj się, Felix. – Basty tylko się uśmiechnął. – Będzie nas trochę więcej w tym roku, bo oprócz Leticii i Ivana, przyjdzie też Elena i Veda.
– Ivan przyjdzie na święta? Do nas? – Nastolatek był pewien, że się przesłyszał. Zacisnął dłoń w pięść.
– Co roku do nas przychodzi.
– No ale w tym roku ma swoją rodzinę, więc może powinien spędzić Boże Narodzenie z nimi?
– Felix. – Castellano poczuł coś na kształt rozczarowania po słowach syna. Nigdy się tak nie zachowywał. – Ivan jest naszą rodziną.
– Czyżby? – Felix zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, a kiedy ojciec i macocha wymienili zdziwione spojrzenia, nie mógł się powstrzymać i powiedział: – Sprawdzam, czy tu też zamontował podsłuch, skoro wygadujecie takie bzdury.
Za te słowa zarobił chłodne spojrzenie od zastępcy szeryfa, który pociągnął go za łokieć w stronę okna. Basty był zły, a Leticia kompletnie nie wiedziała, o co chodzi.
– Ella ci powiedziała?
– Ella wie? – Felix poczuł się zdradzony. Myślał, że siostra mówi mu o wszystkim, a tymczasem zataiła ten dość znaczący fakt. – Nie, nie wiem od niej. Dlaczego to przede mną ukrywałeś? Podsłuch jest tylko w gabinecie, że tak swobodnie sobie tutaj rozmawiamy?
– Zajmę się tym po swojemu, Felix. – Policjant wydawał się mieć związane ręce, a Felix upewnił się tylko w przekonaniu, że jego ojciec wcale nie zamierza skonfrontować swojego przyjaciela w tej sprawie.
– Ivan nie jest Łucznikiem Światła, tato – oznajmił dobitnie, sprawiając, że Basty przyjrzał mu się ze zdziwieniem. – Nie wiem, co kombinujesz i dlaczego mu na to pozwalasz, ale uwierz mi – Ivan ma jakieś własne interesy i szpieguje cię nie ze względu na szlachetne pobudki. Nie dba o sprawiedliwość tylko o siebie, to jasne jak słońce.
– Pozwól, że sam to ocenię. – Sebastian nie pozostawił cienia wątpliwości, że ta rozmowa została zakończona.
Zirytowany Felix powlókł się do łóżka. Po drodze spotkał siostrę, co niespecjalnie go zdziwiło – zawsze podsłuchiwała, kiedy tylko wyczuła okazję. Miał wrażenie, że chciała go przeprosić za to, że nie poinformowała go o pluskwie w ich domu, ale szybko ugryzła się w język. Nadal była obrażona za to, że w szkole nie wziął jej strony w sprawie z Mazzarello. Wściekły nastolatek zamiast położyć się spać, odpalił komputer i naskrobał na szybko artykuł na swoim anonimowym blogu. Musiał się jakoś wyładować. Wcześniej się powstrzymywał, ale teraz nie miał już zahamowań – opisał niespokojne nastroje w miasteczku i wspomniał, że mieszkańcy tracą zaufanie do szeryfa, który ostatnimi czasy bardziej dba o sprawy prywatne niż służbowe i więcej czasu spędza w domu niż na komisariacie. Artykuł był złośliwy i choć Felix nie mógł napisać wprost, o co oskarża Ivana, odczuł wielką satysfakcję, kiedy publikował wpis na blogu. Ludzie powinni wiedzieć, że Ivan wcale nie był żadnym bohaterem.

***

Obudził go okropny szum odkurzacza. Miał wrażenie, że jego żona mogła użyć cichszego trybu, ale celowo wybrała ten, w dodatku postanawiając sprzątnąć z samego rana, żeby trochę pocierpiał. Nie zamierzał dawać jej satysfakcji i prosić o wyłączenie sprzętu. Grzecznie otworzył powieki i podniósł głowę z poduszki, przecierając twarz i rozglądając się po pomieszczeniu. To nie była jego sypialnia, a stary pokój jego syna, Franklina, który Silvia przerobiła na gabinet. Stało tu kilka trofeów i medali oraz pudła z różnymi rzeczami żony. Przyszedł tutaj spać poprzedniego wieczora i szczerze mówiąc wolałby, żeby go tu nie widziała.
– Śpiąca królewno, wyspałeś się? – zapytała go Silvia, butem wciskając przycisk na odkurzaczu, by wyłączyć te okropne odgłosy. – Może podać ci śniadanie do łóżka?
Fabian nie odpowiedział, ignorując jej kpiny. Potarł dłonią pierś, robił to już machinalnie. Nie odczuwał bólu, ale co jakiś czas odzywało się kłucie w sercu. Miał wrażenie, że nie jest to związane z genetyczną chorobą, a bardziej niepokojem lub wyrzutami sumienia. Szybko odrzucił jednak od siebie te myśli.
– W porządku? – Dziennikarka przyjrzała się mężowi badawczo. Nie miała pojęcia o jego zasłabnięciu ani diagnozie, a Fabian nie wiedział, czy w ogóle chce jej o tym mówić. Może się nie kochali, ale na pewno przejęłaby się bardziej, niż wymagała tego sytuacja, więc postanowił zostawić to dla siebie. – Dlaczego nie przyszedłeś spać do sypialni?
– Późno wróciłem, nie chciałem cię budzić – usprawiedliwił się i dłonią pomacał pościel wokół siebie, szukając swojego telefonu komórkowego. Zwykle pierwszą rzeczą, o której myślał po przebudzeniu była praca i obowiązki.
– Tego szukasz? – Silvia wyciągnęła z tylnej kieszeni dżinsów komórkę męża. – Aldo wydzwania już któryś raz z kolei. Podobnie jak „mecenas Amarillo”. Czy to czasem nie jest prawnik Horacia? – Silvia odczytała nazwisko na wyświetlaczu i rzuciła w jego stronę komórkę. Założyła ręce na piersi i czekała na jakieś wyznanie, wytłumaczenie, ale wiedziała, że człowiek, którego poślubiła, nie jest skory do zwierzeń. – Co jest grane, Fabian? Dlaczego prawnik Horacia do ciebie dzwoni? Czego chce?
– Zapewne zawrzeć ugodę. Ja przekonam Adama, żeby oddalił zarzuty Angelici, a w zamian Horacio będzie siedział cicho.
– Fabian, czy chcesz mi powiedzieć, że Horacio może mieć na ciebie jakieś haki? – Silvia nie miała nawet siły się roześmiać. Sytuacja była kuriozalna. – Jesteś aż takim idiotą, że nie pilnowałeś się i dałeś się nakryć na swoich grzeszkach temu tępakowi?
– Nic z tych rzeczy. – Guzman poczuł, że kobieta obraża jego inteligencję i trochę się zirytował, ale w głębi duszy zastanawiał się, ile tak naprawdę Hernan Fernandez o nim wiedział. Ile powiedział mu Aldo? Wiedział, że musi być szczery z Silvią, inaczej nic z tego nie wyniknie. Bez zbędnego wstępu, oznajmił: – Chodzi o sprawę Kariny de la Torre. Hernan nie odpuszcza, cały czas szantażuje Alda. To imbecyl, nie wie, że tylko sobie może zaszkodzić takim gadaniem.
– Nie tylko sobie, Fabian. – Silvia zirytowała się lekceważącą postawą męża. – Hernan nie ma już nic do stracenia. Pociągnie za sobą na dno brata i ciebie także, nie łudź się. To nic, że on nie ma pojęcia o Ignaciu. Tak czy siak chętnie się przyzna, że zgwałcił tamtą dziewczynę, a wy to zatuszowaliście. Hernan uwielbia chaos i wie, że to wywoła wojnę z Romami. Załatwiłam sprawę z Kariną, kupiłam wam trochę czasu, ale wy też musicie wziąć się w garść. Fabian… – Kobieta zawiesiła głos, czując, że musi być bardziej dosadna w swoich słowach. – Wiem, że Aldo jest twoim kumplem, ale ratuj swoją skórę, a nie jego.
– Wiesz dobrze, że nie mogę! – Podniósł głos, mimo że wcale nie zamierzał tego zrobić.
Sztyletowali się nawzajem wzrokiem, na chwilę zapominając, że znajdują się w pokoju ich tragicznie zmarłego syna. Oboje często wypierali to z pamięci. Guzman w końcu ukrył twarz w dłoniach, nie mając na to siły. Za pół godziny powinien być w biurze gubernatora, a tymczasem rozważał za i przeciw każdego rozwiązania.
– To sytuacja patowa. Nie mogę zdradzić Alda, powinienem go ochronić przed ewentualnymi oskarżeniami Horacia, ale to wiąże się z tym, że ksiądz się wywinie, a na to nie mogę pozwolić. Nie po tym, co Angelica zrobiła, żeby wsadzić go za kratki.
– Więc co zamierzasz?
– Daj mi pomyśleć.
Silvia prychnęła i przysiadła na łóżku obok męża, sama zastanawiając się nad tym intensywnie.
– Jak dużo wie Horacio?
– Wie, że zamietliśmy sprawę pod dywan, zapłaciliśmy Cyganom za milczenie, ale myśli że dziewczyna poddała się aborcji. Nie wie, że Osvaldo adoptował jej syna, swojego bratanka.
– Nie o to pytam. – Olmedo spojrzała w oczy męża, jakby próbowała przekazać mu zakodowaną wiadomość. – Czy Aldo mógł mu zdradzić twoje sekrety?
– Nie. – Mimo że wcześniej w to zwątpił, teraz to słowo samo wypłynęło mu z gardła. Wiedział, że ordynator był lojalny i w życiu by tego nie zrobił. Nie był aż tak blisko z własnym bratem, by opowiadać mu o takich rzeczach. Guzman i Fernandez mieli układ, który funkcjonował tylko pod warunkiem, że są jedynymi ludźmi, którzy znają swoje tajemnice.
Silvia odetchnęła z ulgą. Tylko to ją obchodziło. Była pewna, że jej mąż jakoś wykaraska się z wszystkich innych ewentualnych oskarżeń księdza, który w obecnej sytuacji był zresztą mało wiarygodny.
– W takim razie proponuję po prostu nie robić nic. – Dziennikarka samą siebie zdziwiła tymi słowami. Wstała i chwyciła ponownie odkurzacz. – Hernan w końcu się znudzi. Zda sobie sprawę, że lepiej odpowiedzieć przed sądem za malwersacje aniżeli za gwałt na nieletniej.
Zeszła na dół, nie przerywając gruntownego sprzątania. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że ktoś dobija się do drzwi. Javier Reverte miał minę jak Święty Mikołaj. Z trudem mu to przeszło przez gardło, ale podziękował Silvii za pomysł, żeby kandydował do rady miasteczka. Sądził, że może zrobić wiele dobrego. Dziennikarka machnęła ręką, nakazując mu wejść do środka. Za tatą tuptał mały Alec, już nieco ośmielony. Przysiadł przy stoliku w kuchni i z ciekawością oglądał czyste wnętrze.
– Świąteczne porządki? – zagadnął Magik, siadając w kuchni naprzeciwko synka i patrząc, jak Silvia uruchamia ekspres do kawy. – Nie za wcześnie?
– Przyjeżdżają teściowie. Wolę, żeby matka mojego męża nie zaczęła krytykować, że jest brudno, więc zaczęłam szybciej.
– Nie macie choinki – zauważył Javier, czując coś na kształt współczucia. Ta rodzina nie wyglądała na zżytą ze sobą.
– Tak? Musiałam zapomnieć. – Silvia machnęła ręką. Miała tyle na głowie, że kupno drzewka w ogóle nie przeszło jej przez myśl. – Gdzieś w garażu znajdzie się jakiś stary sztuczny świerk.
– Auć. – Javier teatralnie udał, że zraniła go na wskroś. Jako że był w dobrym nastroju postanowił nie chować urazy, tylko pomóc w przygotowaniach. Każdy powinien mieć w domu świąteczne drzewko. Alexandrowi już świeciły się oczy, bo chętnie ustroiłby kolejną choinkę. Kiedy Silvia położyła przed Javierem białą kopertę, przypomniał sobie, że przyszedł tutaj w interesach. – Co to takiego? – zapytał, otwierając zgiętą na pół kartkę, która była w środku.
– Twoje zadanie domowe. – Zachęciła go, by przeczytał na głos, co było tam napisane. – Twoi przeciwnicy polityczni. Musisz ich pokonać, jeśli chcesz zasiąść na purpurowym krześle.
– Marlena Mazzarello di Mengoni, Teodoro Serratos i… Violetta Conde? To jakiś żart? – Javier roześmiał się, ale pani Guzman tylko założyła ręce na piersi. Była poważna. – Cała ta trójka to makaroniarze?
– Nie, tylko ta pierwsza. Ale pozostała dwójka jest bardzo podatna na jej wpływy, łatwo nie odpuszczą. Skoro już jesteś w mojej drużynie…
– Hola, hola! – Magik musiał ostudzić nieco jej zapędy. – Nie mówiłem, że jestem w czyjejś drużynie. Przyszedłem po prostu posłuchać, co masz mi do zaproponowania.
– Mam do zaproponowania układ, dzięki któremu zasiądziesz w radzie i będziesz miał realny wpływ na to, co tutaj się dzieje. Znam to miasto, wychowałam się tutaj. Mój ojciec jest obecnie właścicielem większości ziem uprawnych, wykupił je od Guzmanów, znam te tereny, ale przede wszystkim znam twoich politycznych przeciwników. Mogę cię zapewnić, że żadne z nich nie odpuści i będzie parło do celu po trupach. A najsłabszym ogniwem jest nasza kochana Viola.
– Chcesz ją szantażem powstrzymać od wyścigu o purpurowe krzesło? – Magik nie krył zaintrygowania. Dziennikarka tylko się uśmiechnęła.
– Nie, chcę tylko przypomnieć jej, że sama ma sporo do ukrycia, a bycie w radzie wystawi ją na świecznik.
– To bardzo zakamuflowana definicja szantażu.
– Jak zwał tak zwał. – Wzruszyła ramionami. – Dokończ kawę, ja muszę iść do pracy. Czujcie się jak u siebie.
Javier patrzył za dziennikarką, nie wiedząc, czy robi sobie z niego jaja czy może mówiła serio. Kobieta wyszła bez śniadania, ale kiedy do kuchni zszedł jej mąż, Javier już rozgościł się w ich kuchni i smażył jajka. Fabian miał nietęgą minę. Wziął tylko tost na wynos i wyszedł.
– Jajecznicy? – Magik zaproponował w stronę gburowatego syna Fabiana, który zbiegł na dół ze swojego pokoju ze sportową torbą na ramieniu. Widok praktycznie obcego faceta w jego kuchni zdawał się go nie dziwić. Syn Magika siedział w kuchni, bawiąc się plastikowym samochodzikiem i wcinając naleśniki. Jordan nic nie powiedział, tylko wyszedł z domu, by zdążyć na sobotni trening piłki nożnej.
– Zjadłabym omlet – pisnęła cicho Marianela, sadowiąc się na stołku w kuchni i obserwując, jak Magik czaruje przy kuchence indukcyjnej.
– Rzadko jecie razem posiłki, co? – zagadnął w stronę nastolatki, która powoli zabrała się za śniadanie, poprawiając na nosie zjeżdżające okulary.
– U Guzmanów nie można wspólnie jeść, nie chcemy się nawzajem otruć. – Debora poinformowała Javiera jak gdyby nigdy nic. Nie mieli okazji się dobrze poznać, ale już czuła, że się dogadają. Słyszała pochlebne opinie o panu Reverte od Quena, a jeśli jej siostrzeniec o kimś się dobrze wypowiadał, naprawdę musiał to być spoko gość.
– Masz jakieś zajęcia dodatkowe czy coś takiego? – zagadnął Javier, kiedy zostali sami z Nelą. Pomyślała o lekcjach skrzypiec i o załamującej ręce nad jej grą pani nauczycielce. W soboty zwykle nie miała żadnych planów, więc pokręciła głową. – Co ty na to, żebyśmy przejechali się po choinkę? Widziałem, że żadnej jeszcze nie macie. Alec chętnie się pobawi, prawda synku? – dodał w stronę Alexandra, który pokiwał ochoczo główką.
W oczach Marianeli stanęły łzy i mężczyzna był pewien, że palnął jakąś gafę, ale ona była przeszczęśliwa, że ktoś to zaproponował. Rzadko się odzywała, była spokojna i płochliwa, ale miała uczucia i nie często mogła je pokazywać. Duch świąt udzielił się więc im obojgu.

***

Silvia była zadowolona z siebie, udało jej się zebrać zespół Avengersów oraz swoją szwagierkę, którzy mieli kandydować do rady miasta. Debory nie było w planach i trochę psuła dziennikarce szyki, bo w końcu była bezpośrednio spokrewniona z Fabianem, ale Olmedo musiała przyznać, że Deb miała rację – ludzie szanowali Leopolda i Serafinę, więc odwołując się do dawnych ideałów, mogli wspólnie wiele osiągnąć. Cały dzień pracowała nad serią artykułów o nadchodzących wyborach do rady miasteczka i czuła ogromną satysfakcję, kiedy przekraczała próg domu po powrocie z pracy. Zdziwiło ją jednak, że Javier Reverte nadal u nich siedział. Nie tyle przesiadywał, co właśnie stroił świeżo ściętą choinkę w ich salonie razem z Nelą i swoim synkiem.
– Javier, dobrze się czujesz? – zapytała, słysząc, jak mężczyzna podśpiewuje sobie pod nosem kolędę. Nela wyglądała na przerażoną, kiedy jej oczy odnalazły matkę na progu salonu.
– Nie gniewaj się, mamo – poprosiła, stając między matką a nowym znajomym. W tym czasie mały Alec nie do końca chyba rozumiał, co się dzieje, bo nie przestawał wieszać bombek na najniższych gałęziach drzewka. – Chcieliśmy wprowadzić trochę świątecznej atmosfery. W zeszłym roku w ogóle nie było choinki… – mruknęła Nela, a Silvia cała się spięła.
Oczywiście, że nie było choinki. Nie było też prezentów ani wigilijnej wieczerzy. Silvia całe święta przesiedziała w redakcji, a Fabian albo w ratuszu San Nicolas de los Garza albo w jakimś hotelu z kochanką, kobieta wolała nie wnikać. Dzieci zostały wysłane do dziadków do Veracruz, gdzie zostały aż do nowego roku. To były pierwsze święta bez Franklina i Silvia nie chciała myśleć o niczym, tylko pracować. Nie przeszkadzał jej widok ustrojonego drzewka w jej salonie. Javier i Nela wygrzebali z garażu stare ozdoby świąteczne i całość prezentowała się całkiem okazale. Sokoli wzrok Silvii spoczął jednak na skarpetach przypiętych przy kominku wzorem amerykańskich zwyczajów. Kiedy dzieci były małe, Jordan uparł się, że powinni być bardziej „amerykańscy”, więc Serafina wydziergała dla wszystkich członków rodziny skarpety z imionami.
– Zdejmij to – zwróciła się oschle do Marianeli na widok imienia zmarłego syna na jednej z wielkich wełnianych skarpet.
– Nie przesadzaj, co ci przeszkadzają niewinne skarpety? – Magik chyba nie zrozumiał w czym rzecz, ale jedno spojrzenie na bladą twarz Neli starczyło, by domyślić się, że popełnili wielką gafę.
– Powiedziałam, zdejmijcie to – warknęła już ostrzej dziennikarka i ruszyła szybkim krokiem schodami na górę.
Nela po omacku chwyciła za szkarłatną skarpetę z imieniem Franklina, która zwykle wypełniona była po brzegi różnymi łakociami, bo jej najstarszy brat miał słabość do słodyczy. Ledwo widziała na oczy, bo zaszły jej łzami, kiedy chowała ozdobę z powrotem do pudła.
– Pozostałe też zdejmę. Nie ma sensu, żeby wisiały same – szepnęła, jakby usprawiedliwiała swoją decyzję, a Javier postanowił się nie wtrącać. Patrzył jak dziewczyna składa wszystko na równy stosik i zawiązuje pudełko na kokardkę. Nie uszło jednak jego uwadze, że nie odłożyła ozdób z powrotem do garażu. Wzięła je do swojego pokoju.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 56, 57, 58  Następny
Strona 57 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin