Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Cuando Baja La Marea - Kiedy morze opada
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze zakończone telenowele i seriale
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
El.
Komandos
Komandos


Dołączył: 16 Sie 2008
Posty: 679
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:53:40 03-01-09    Temat postu:

Maite dziękuję za dodanie aż 9 odcinków.Były świetne, naprawde świetne.Nareszcie narodziła sie miłośc miedzy Lacelotem i Julie..Szkoda że przyjaźń między nim a Arturem sie psuje.A to przez Malverna.Jestem bardzo ciekawa co sie stanie gdy Artur odkryje nieobecność miecza..
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 10:35:34 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 16
Julie usiadła. Natychmiast uświadomiła sobie, że coś tu jest nie tak. Rozmasowała obolałe łokcie, zastanawiając się, jak udało jej się przespać całą noc na kamiennej podłodze. Po chwili
zrozumiała, że czuje się nieswojo, ponieważ została na tej podłodze zupełnie sama.
- Lancelocie? - odezwała się cicho. -Lancelocie! -powtórzyła trochę głośniej.
W końcu się zjawił, kompletnie ubrany, z wilgotnymi włosami.
Wyglądał niewiarygodnie świeżo, czysto i zachwycająco.
- Dzień dobry. - Skinął jej głową, sznurując tunikę.
Nagle poczuła onieśmielenie i podciągnęła okrywającą ją suknię pod samą szyję.
- Dzień dobry. Gdzie się wybierasz?
- Muszę ćwiczyć, lady Julio. Śniadanie czeka na stole. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. - Wydawał się trochę roztargniony, odpowiedział jej niedbale, oschłym tonem, który tak nie pasował do ciepła minionej nocy.
- Och... - Nic więcej nie potrafiła odpowiedzieć. Zaciskając kurczowo ręce na sukni, dodała po chwili. - Mam nadzieję, że ćwiczenia będą udane.
Patrzył na nią przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy.
- Dziękuję - odparł krótko. Już miał wyjść, ale się zatrzymał. -Ja... - zaczął. Urwał, jakby się namyślał, czy powinien w ogóle coś mówić, a potem odszedł.
- To dziwne - mruknęła pod nosem Julie. Chociaż Lancelot rozstał się z nią w tak nietypowy sposób, nie nękało jej to przykre uczucie „następnego ranka", kiedy w okrutnym świetle dnia wydarzenia minionej nocy wcale nie wydają się takie romantyczne, a kochanek taki wspaniały. Julie była szczęśliwa, że w ogóle go zobaczyła, chociaż tak krótko to trwało, a ona siedziała naga na podłodze i przyciskała do siebie zmiętą szatę. Wciągnęła suknię przez głowę, wstała i podeszła do stołu, gdzie leżał wielki wybór bułek i owoców. Wyglądało to jak przepiękna martwa natura i szkoda jej było niszczyć takie dzieło.
Jednak głód pokonał poczucie estetyki i Julie sięgnęła po bułkę, upieczoną z jakiejś niezwykłej mąki. Jedzenie w Camelocie w ogóle było niezwykłe. Wszystko tu lepiej smakowało, bardziej wyraziście, i nawet najprostsze potrawy miały niezrównany smak.
Najzwyklejsza bułka. Chociaż wyglądała jak typowa bułka z piekarni, miała zupełnie inną konsystencję, a skórka była bardziej lśniąca i chrupka. Jej zapach był świeższy, mocny i zbożowy, a kiedy Julie zatopiła w niej zęby, pod chrupiącą skórką wyczuła miąższ, jednocześnie puszysty i mięsisty. Spostrzegła garnuszek z wiejskim masłem i obficie posmarowała nim bułkę. Masło również smakowało inaczej. Nie wyobrażała sobie, że może być tak kremowe i świeże.
Sięgnęła po truskawkę wielkości pięści i wbiła w nią zęby. Sok pociekł jej po brodzie, lepki i wspaniały. Zapach owocu był jak eksplozja, wyrazisty, cukrowy, głęboki, kojarzył się trochę z ziemią, trochę z boskim nektarem.
W Camelocie śniadanie kontynentalne zostało podniesione do rangi sztuki.
Skończyła posiłek, rozkoszując się każdym połyskującym winogronem, każdym kęsem melona.
Potem przez chwilę siedziała nieruchomo za stołem z resztkami śniadania i spoglądała na komnatę, na kamienne ściany i ustawione wokół wielkie drewniane sprzęty. Wnętrze robiło
olbrzymie wrażenie. Od razu było widać, że mieszka tu jakiś wyjątkowo męski średniowieczny rycerz. Mógłby to być też letni wiejski dom nad jeziorem Tahoe, należący do jakiegoś sławnego człowieka. Widywała takie w magazynach ilustrowanych, poświęconych architekturze. Jednak coś tutaj jej się nie podobało. Przygryzła paznokieć kciuka, zastanawiając się, czego w tym domu brakuje.
I nagle ją olśniło: brakowało kobiecej ręki! Wszędzie wokół widziała tylko ostre kanty i twarde powierzchnie. Uśmiechnęła się. Oto, czym się zajmie podczas nieobecności Lancelota! Poszuka tych wszystkich miłych drobiazgów, które uczynią to mieszkanie
bardziej przytulnym, przyjaźniejszym i milszym, po prostu ładniejszym.
To zabawne, myślała, sprzątając ze stołu. Nigdy nie czuła pociągu do zajęć domowych. Meble do mieszkania na Manhattanie kupiła w komplecie w salonie wystawienniczym, razem ze wszelkimi dodatkami, dywanem, a nawet popielniczkami. Po prostu wskazała palcem gotowe, zaaranżowane przez projektanta wnętrze na wystawie, podała sprzedawcy kartę kredytową i więcej nie zawracała sobie tym głowy.
Teraz jednak chciała zmienić te chłodne komnaty w prawdziwy dom. Sprawi Lancelotowi niespodziankę. Na pewno się ucieszy. A może, jak to mężczyzna, nic nie zauważy.
Z rękami na biodrach rozglądała się po komnacie. Kwiaty! Oto, czego potrzebowała. Wielkie wazony świeżo ściętych kwiatów. Ale najpierw odpowiednie tkaniny. Właśnie tak wyglądały eleganckie wnętrza w pismach ilustrowanych i katalogach: udrapowane metry pięknych tkanin.
Stół. Skinęła głową. Oczywiście, należało go przykryć jakimś obrusem. Ale skąd go wziąć?
Kierowana intuicją, poszła na górę, do sypialni Lancelota. Stała tam ogromna dwudrzwiowa szafa. Julie wahała się przez krótką chwilę.
Czy dobrze robiła? Przecież wcale nie kierowało nią wścibstwo. Chciała tylko sprawdzić, czy znajdzie tu odpowiedni kawałek materiału, to wszystko. Otworzyła drzwi szafy i zobaczyła co
najmniej tuzin niebieskich tunik. Patrzyła na nie z uśmiechem. Każda była w nieco innym odcieniu i trochę różniły się krojem.
- Och, Lancelocie - westchnęła. - Powinieneś się wybrać na zakupy do domu towarowego braci Brooks. Już miała zamknąć drzwi, ale spostrzegła, że kawałek materii wsunął się między zawiasy i unieruchomił je. Chciała go po prostu odsunąć, ale zawahała się. Czyżby to był kupon materiału?
Pociągnęła za wystający róg i z szafy wypadł jakiś duży pakunek.
- A to co... - zaczęła, ale zamilkła.
Wewnątrz, zawinięty w materiał, spoczywał miecz. Nie był to taki sobie, zwykły miecz, ale najwspanialszy, jaki w życiu widziała. Nawet sobie nie wyobrażała, że coś takiego może istnieć. Wydawało jej się, że bije od niego światłość. Zdobiły go brylanty, szafiry
i szmaragdy.
Był niewiarygodnie ciężki. Mimo to, kiedy go ujęła, poczuła się cudownie. Miecz jednocześnie nieco ją przerażał, ale również dodawał olbrzymiej wiary w siebie.
- Och, nie! - powiedziała na głos. - Lancelocie, zapomniałeś miecza. - Nagle uśmiechnęła się. Najwidoczniej dzisiaj rano on również miał zamęt w głowie, dlatego wyszedł z domu, zapominając o takiej ważnej sprawie.
Czując się jak żona, która biegnie na stację kolejki za mężem, ponieważ ten zapomniał włożyć do teczki drugie śniadanie, ruszyła na poszukiwania Lancelota.
No bo czy mógł się ćwiczyć w rzemiośle rycerskim bez miecza?
Ginewra wolno splatała długie włosy, patrząc przed siebie, w pustą przestrzeń.
Co się dzieje z Arturem?
Może jest chory? Nie, nie. Powiedziałby jej, gdyby mu coś dolegało. Zaledwie dwa tygodnie temu pomogła mu złagodzić ból mięśni, nadwerężonych długą jazdą w siodle.
Może na którejś z granic dzieje się coś niepokojącego. Zawsze istniała groźba buntu czy powstania. Ale to również nie brzmiało prawdopodobnie. Kiedy nadchodziła wiadomość o niepokojach, wśród rycerzy nastawało wielkie poruszenie. I, prawdę mówiąc, jej Artur tak doskonale się sprawdzał jako król, że niepokoje wybuchały wyjątkowo rzadko i niewiele znaczyły.
Z westchnieniem wybrała wstążkę, jedwabną, szkarłatną. Artur bardzo lubił, kiedy wplatała wstążki we włosy. Rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę! - zawołała z roztargnieniem.
- Dzień dobry, wasza wysokość. - W drzwiach stanęła jedna z nowych służących, dziewczyna z północy królestwa. Miała świeże, zaróżowione policzki i piegi.
- Dzień dobry. - Królowa uśmiechnęła się. - Jak ci się podoba w Camelocie? Mam nadzieję, że nie doskwiera ci tęsknota za domem?
- Och, nie, pani! Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa! Wszystko tutaj jest cudowne, po prostu cudowne! -Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej i dygnęła. - Proszę mi wybaczyć, pani. O mało nie zapomniałam, z czym przychodzę do twojej komnaty. - Podeszła bliżej i wręczyła Ginewrze złożony kawałek pergaminu. - Znalazłam to przed drzwiami. Nie wiem, kto to zostawił, ale pomyślałam sobie, że to może być coś ważnego.
- Dziękuję. - Ginewra wzięła od służącej wiadomość. Potem dotknęła dłoni dziewczyny. - I bardzo się cieszę, że ci się tu, w Camelocie, podoba.
Służąca uśmiechnęła się. Królowa właśnie podbiła serce kolejnej poddanej. Dziewczyna powiedziała sobie w duchu, że lepszej królowej nie znalazłaby nigdzie pod słońcem.
- Dziękuję, wasza wysokość- odrzekła i wycofała się z komnaty. Ginewra rozłożyła pergamin. „Spotkaj się ze mną pod naszym dębem przed południem".
Uśmiechnęła się. Artur. Właśnie pod tym drzewem zalecał się do niej i ją zdobył. To miejsce zawsze uważali za zaczarowane. Tam zadziała magia drzewa, magia ich miłości. Nie
wątpiła w to. Kochany Artur. Królowa zaczęła wesoło nucić pod nosem.
Kiedy tylko spotka męża pod ich magicznym drzewem, wszystko znów będzie w porządku. Była tego pewna.
.Lancelot nie potrafił wyrzucić z myśli nękającego go obrazu. Usiadł na ziemi, opierając się o pień starego drzewa, i zamyślił się. Nagle zdał sobie sprawę, że wcale nie chce odpychać od siebie tego obrazu.
Był to, oczywiście, wizerunek lady Julii, sposób, w jaki na niego tego ranka patrzyła, kiedy smugi światła słonecznego, wpadającego do komnaty przez grube szybki w oknach, wyginały się i załamywały, dotykając jej postaci, omywając jej skórę, otaczając włosy złocistą poświatą. Złocista. To słowo najlepiej opisywało lady Julię. Złocista istota.
A jednak, mimo że wydawała się istotą nie z tego świata, była jednocześnie kobietą z krwi i kości, jak to od początku podejrzewał. Miniona noc to potwierdziła.
Lady Julia. Julia. Lancelot zamknął oczy i uśmiechnął się na wspomnienie tego, co ich połączyło. Nie obchodziło go to, że Malvern spóźniał się na ich umówione ćwiczenia. To Malvern zaproponował ten dąb jako miejsce spotkania. Poprosił Lancelota, żeby mu coś doradził w sprawie broni, którą w tajemnicy wymyślił i zrobił. Tak więc Lancelot przyszedł na umówione spotkanie, w półpancerzu, i ułożył się pod starym dębem. Miał nadzieję, że Malvern wkrótce do niego dołączy, ponieważ w zbroi, nawet niekompletnej, było mu gorąco i niewygodnie.
Biedny Malvern. Lancelot czuł, że ma obowiązek pomóc temu nieudacznikowi nie pasującemu do reszty rycerstwa, całkowicie pozbawionemu przyjaciół. Może rzeczywiście udało mu się wymyślić jakąś cudowną broń? Chociaż to wydawało się nieprawdopodobne,
taka możliwość przecież istniała.
Uśmiech zniknął z twarzy Lancelota, kiedy niemiły obraz Malverna zamajaczył w jego głowie. Rycerz zaczynał wierzyć, że Julia nie myliła się co do tej podejrzanej figury.
W głębi ducha zaczynał też dopuszczać możliwość, że Julia rzeczywiście przybyła do Camelotu z przyszłości. Jak to zrobiła, nie miał pojęcia. Dlaczego? Tego też nie wiedział. Ale na własne oczy widywał już czary, był świadkiem magicznych zaklęć Merlina.
Dlaczego więc tak trudno mu było uwierzyć w opowieść lady Julii?
Nagle zrozumiał dlaczego.
Lancelot po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości, że zjawiła się z przyszłości. Wolałby raczej, żeby okazała się cierpiącą na chwilowe majaczenia młodą kobietą. Bo gdyby właśnie tak było, to nie wisiałaby nad nim groźba, że Julia nagle znów przeniesie się w swoje czasy.
Tak to właśnie wyglądało. Zwątpienie w jej słowa wynikało z lęku. I co dziwniejsze, gdy tylko uświadomił sobie, czego się naprawdę boi, strach trochę zelżał.
Lancelot widział wyraz twarzy Julii minionej nocy i tego ranka. Nie odeszłaby od niego z własnej woli. Co do tego nie miał wątpliwości.
Rycerz splótł ramiona na piersi i nadal nie otwierając oczu, czekał na Malverna.
Malvern odchrząknął cicho. Czekał na właściwy moment. Zbliżył się ostrożnie, z nadzieją, że zwróci uwagę króla, nie czyniąc zbędnego hałasu. Musiał nad tym jeszcze popracować.
Powinien nauczyć się poruszać z gracją, po królewsku, jak przystoi jego nowej pozycji najbardziej zaufanego rycerza króla Artura.
Król nie zwrócił uwagi na jego przybycie.
Malvern jeszcze raz odchrząknął, tym razem trochę głośniej. Bardzo mu na tym zależało, żeby dzisiejsza rozmowa przeszła gładko. Zerknął przez ramię i upewnił się, czy rzeczywiście jest z władcą sam na sam. Nikt inny nie mógł usłyszeć tego, co miał za chwilę powiedzieć. Nie powinno być żadnych świadków, którzy w przyszłości mogliby mówić o tym, co tu zaszło, i obrócić to przeciwko Malvernowi.
W końcu Artur zwrócił się do rycerza, a ten niemal jęknął z zaskoczenia. Nigdy jeszcze nie widział tak nagle odmienionego człowieka! Król miał sine kręgi pod oczami, zmarszczki otaczały jego usta. Przede wszystkim jednak zmieniła się jego postawa. Nie stał już godnie wyprostowany, ale pochylał się lekko i zwieszał smętnie ramiona.
Jakiś nie znany mu dotąd lęk ogarnął Malverna. A co się stanie, jeśli król okaże się niezdolny do dalszego sprawowania rządów? Jeśli zniedołężnieje i inni rycerze będą zmuszeni zwrócić się o pomoc do najbardziej zaufanego z nich wszystkich?
Malvern wyprostował się dumnie. Najważniejsze było teraz znaleźć uznanie nie tylko w oczach króla Artura, ale również w oczach innych rycerzy. Musi to zrobić szybko. Sądząc po
wyglądzie Artura, już wkrótce przestanie się nadawać na władcę Camelotu.
- Niestety, przynoszę złe nowiny, wasza wysokość.
Król spojrzał na niego tak smutnym, nieobecnym wzrokiem, że Malvern z najwyższym trudem się opanował. To nie leżało w jego planach, przynajmniej nie od samego początku. Chciał tylko zniszczyć Lancelota.
Jednak fortuna najwyraźniej miała wobec niego, Malverna, wspanialsze plany. W takim razie czy miał prawo odwracać się plecami do szczęścia?
- Tak? - Król patrzył na niego wyczekująco. - Przynosisz jakieś wiadomości?
Rycerz skinął głową.
- Mam podstawy, żeby sądzić, że właśnie w tej chwili królowa podąża na spotkanie ze swoim kochankiem, Lancelotem. Umówili się pod starym dębem.
- Tym dębem, który rośnie na skraju sadu brzoskwiniowego?
- Tak.
- Ale to jest nasze drzewo. Nasze! - Wydawało się, że król mówi do siebie, oszołomiony i pełen niedowierzania.
- Teraz to jest ich drzewo, panie.
Artur potrząsnął głową, jakby chciał zmienić to, co usłyszał, jakby chciał cofnąć czas.
- Może powinniśmy się tam udać - przemówił Malvern słodkim głosem. - Warto by było sprawdzić wszystko osobiście.
- Nie. - Król w roztargnieniu otarł usta wierzchem dłoni. -Nie, nigdy. Nie mógłbym czegoś takiego oglądać. Nie chcę tam iść.
Malvern nie tracił spokoju. Nie mógł wpaść w panikę, nie teraz, kiedy wszystko, na co zasługiwał, leżało w zasięgu ręki.
- Panie, chodź ze mną...
- Nie.
Nie tego oczekiwał. Król zaczął tracić władze umysłowe aż nazbyt szybko, zanim Malvern miał okazję dowieść swojej wielkiej wartości.
- Może się mylę, panie. Jeśli tak jest, to nie musisz się martwić królową i Lancelotem. Ani trochę. Może się szczęśliwie okaże, że nastąpiła pomyłka.
- Nie zamierzam śledzić żony.
- Ależ panie, to takie brzydkie słowo, a tutaj przecież chodzi wyłącznie o to, by dowiedzieć się prawdy. Może moje źródła się mylą i...
- Jakie źródła? Kto ci to wszystko powiedział, Malvernie?
- To nie ma znaczenia. - Rycerz uśmiechnął się niewyraźnie, przepraszająco.
- Powiedz mi!
Malvernowi udało się utrzymać uśmiech na twarzy.
- To ktoś, kto niedawno wstąpił na służbę do ciebie, panie. Jego imię nie ma większego znaczenia.
Artur wydawał się rozkojarzony, jakby nie był w stanie uporządkować nękających go myśli.
- Chodźmy. Sprawdzimy, co się dzieje pod naszym starym dębem.
- Idź przodem, panie. - Rycerz wyciągnął zachęcająco ramię, ustępując królowi.
Artur ruszył, nie zwracając na niego uwagi.
Lancelot pogrążył się w półśnie. Słońce miło grzało mu twarz, myśli wypełniał obraz Julii.
- Lancelot?
Natychmiast zerwał się na równe nogi.
- Królowo. - Skłonił się, pobrzękując zbroją. - Wybacz mi. Nie oczekiwałem cię tutaj.
Roześmiała się.
- Och, Lancelocie! To bardzo zabawny zbieg okoliczności. Widzisz, dostałam liścik od Artura, w którym prosił mnie, żebyśmy się tutaj spotkali, pod naszym drzewem.
Lancelot również wybuchnął śmiechem.
- Obawiam się, że wkrótce zrobi się tu dość tłoczno. Mam się tutaj spotkać z Malvernem, żeby wypróbować jakąś nową broń.
- Z Malvernem? Jestem tym trochę zdziwiona. Nie wiedziałam, że tak blisko się przyjaźnisz z tym księciem ciemności.
- Tak go nazywasz, pani? - Lancelot był tym wyraźnie rozbawiony.
- Między innymi. Przykro mi, ale po prostu nie ufam temu człowiekowi.
Lancelot spojrzał na królową. Wyglądała pięknie, wiatr poruszał wstążki wplecione w jej włosy.
A mimo to myślał tylko o Julii.
- To bardzo interesujące, że masz takie odczucie, pani. Jesteś już drugą kobietą, która w przeciągu jednego dnia wyraża właśnie taką opinię.
- Niech zgadnę. Ta druga kobieta to zapewne lady Julia? Lancelot poczuł, że się czerwieni, ale królowa uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu.
- Jakże to cudownie, Lancelocie. Powiedz mi o niej coś więcej. Jestem dzisiaj w nastroju do słuchania romantycznych opowieści.
- Ja... nie wiem, od czego zacząć. - Roześmiał się. - Nie wiem, od czego zacząć, ponieważ nie potrafię do końca zrozumieć, jak to się właściwie stało. Moje życie wydawało się puste, aż nagle, w jednej chwili, cóż... Czuję, jak rozpiera mnie takie poczucie spełnienia, że mało nie wybuchnę. Nie rozumiem tylko dokładnie, na czym to spełnienie polega.
- Lancelocie. - Królowa przysunęła się bliżej. - Tak się cieszę z twojego szczęścia, tak bardzo się cieszę. Zasłużyłeś sobie na nie. Od razu widać, jak bardzo do siebie pasujecie. Julia to
prawdziwa piękność, mój rycerzu. Ale nie tylko uroda jest jej zaletą. Widzę to w jej oczach, w postawie. Rzadko się zdarza ktoś taki jak ona i już się nie mogę doczekać, kiedy poznam ją bliżej. Lancelot poczuł, jak coś mu się zaciska w gardle. To właśnie tego szukał- nie ideału kobiety, ale lady Julii. Teraz jego życie stało się pełne. Teraz mógł wreszcie być takim rycerzem, jakim zawsze chciał być, najszlachetniejszym, najbardziej oddanym królowi, królowej i swoim rodakom. A wszystko dlatego, że nie był już sam, ale znalazł swoją Julię, przyjaciółkę i towarzyszkę na całe życie. Jak tylko wróci do domu, poprosi ją o rękę.
Do diabła z Malvernem! Ćwiczenia mogą zaczekać! Nowa broń niech się pokryje rdzą!
Teraz czuł się spełniony.
Ogarnęło go tak wielkie poczucie szczęścia, tak ogromne uniesienie i zachwyt nad światem, że pochylił się i ucałował dłoń Ginewry.
- Dziękuję ci, moja najukochańsza królowo - wyszeptał. Mogę tylko...
Wtem rozległ się okropny, zwierzęcy ryk:
- Nie!
Pierwsze, co przyszło Lancelotowi do głowy, to to, że dzik chce zaatakować królową. Odruchowo, jednym skokiem, osłonił ją własnym ciałem przed domniemanym niebezpieczeństwem.
Nie miał przy sobie miecza, chronił go tylko napierśnik, rozglądał się więc gorączkowo za czymś, czym mógłby bronić Ginewry.
- Artur? - odezwała się królowa. - Artur!
Lancelot zamarł w bezruchu. Uświadomił sobie, że ten rozwścieczony dziki człowiek to jego krół.
- Wasza wysokość! - Opadł na kolano i pochylił głowę.
- Ty! Jak mogłaś! Pod naszym drzewem! - wykrzykiwał Artur niezrozumiale.
- Co cię tak rozgniewało, ukochany? Przyszłam tutaj, żeby się z tobą spotkać, tak jak mnie o to prosiłeś! - Królowa wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia męża.
- Więc dlaczego zastałem was tu w objęciach?
- Nie obejmowaliśmy się, mój panie! Lancelot wyznał mi, że kocha lady Julię, to wszystko. A ty przysłałeś mi ten liścik. Dotknęła małej sakiewki, wiszącej u jej talii, ale sakiewka okazała
się pusta. - Zabawne. Wydawało mi się, że włożyłam list tutaj. W każdym razie, to ciebie miałam nadzieję tutaj spotkać.
Artur wziął głęboki oddech i spojrzał na Lancelota.
- Mój królu. - Rycerz uniósł głowę. - Królowa mówi prawdę. I panie, czy wybrałbym się na schadzkę w półpancerzu? Artur zamknął oczy.
- Sam nie wiem, jakie szaleństwo mnie ogarnęło. Dwoje ludzi, którym najbardziej ufam...
- Ja cię obronię, panie! - krzyknął Malvern.
Król, królowa i Lancelot zwrócili się ku krzyczącemu. Malvern, z paniką w oczach, wyjął miecz i wymierzył go w Lancelota.
- Malvern, przestań się wygłupiać - zganił go z westchnieniem Lancelot.
Malvern spojrzał na pozostałą dwójkę i zobaczył, że oni również patrzą na niego nieufnie i z pogardą. Nie pozwoli, żeby coś takiego jeszcze raz się powtórzyło! Nigdy! To się musi skończyć!
- Panie, on kłamie! Zebrał armię i ruszy na ciebie, a wtedy królowa zostanie jego kochanką!
Wtedy Lancelot zrobił coś najgorszego pod słońcem, coś, co doprowadziło Malverna do ostatecznej wściekłości.
Zaczął się śmiać.
Śmiał się głębokim szczerym śmiechem z całej duszy. Królowa również lekko się uśmiechnęła. Artur spojrzał na żonę i z rezygnacją potrząsnął głową. Potem on również zaczął się uśmiechać. Właśnie w tej chwili Julie wyszła zza drzew i widząc wesołe
twarze królowej i Lancelota, też uśmiechnęła się szeroko. Potem
spojrzała na Artura. Miał trochę niepewną minę, ale najwyraźniej
dobry nastrój już mu wracał.
Lancelot zobaczył Julie i jej pomachał. Wtem spostrzegł miecz, który ciągnęła za sobą.
- Excalibur? - wyszeptał.
Z gardła Malverna wydobyło się głuche warczenie. Rzucił się na Lancelota. Tylko jego widział i tylko jedno mu było w głowie. Zabić Lancelota. Zetrzeć ten kpiący uśmiech z jego urodziwej, zadowolonej twarzy.
Julie zauważyła jego atak i odruchowo wsunęła miecz między Lancelota a Malverna.
Wokół rozbłysło potężne, jasne światło, powietrzem wstrząsnął głuchy grzmot. Julie wyciągnęła rękę do Lancelota, oślepiona błyskiem, ogłuszona hukiem.
Jakaś dłoń chwyciła jej rękę z wielką siłą. Julie zdążyła jeszcze tylko wykrzyknąć imię Lancelota.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 10:41:35 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 17
Julie? - Czuła w ustach jakiś niedobry posmak, metaliczny i ciepły. - Julie? Zaraz przyjdzie tu ciocia Peg. Nic ci nie będzie.
- Nathan?
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą chłopca w papierowej koronie i śliniaku. Coś tu się nie zgadzało.
- Jesteś taki mały! - zawołała.
- Wcale nie jestem mały. Mam już dziesięć lat.
Ostrożnie wsparła się na łokciu. Pod sobą zobaczyła niebieską wykładzinę, wokół zbroje ustawione na postumentach i mnóstwo małych chłopców w papierowych koronach i śliniakach. Podświetlony na czerwono napis „Wyjście" lśnił w końcu korytarza.
- Julie ^Dzięki Bogu. Jeden z chłopców powiedział, że coś ci się stało! - krzyknęła Peg, podbiegając do przyjaciółki. Otaczali ją inni chłopcy. Gapili się ciekawie na Julie albo popychali nawzajem. Nagle Peg znieruchomiała. - Co ty masz na sobie? Julie zerknęła na swoją niebieską suknię. Wysunęła stopę spod jej skraju i ujrzała haftowane pantofelki.
- Ja... ja... - Nie potrafiła nic powiedzieć.
- Jesteś kochana. - Peg spojrzała na nią z rozczuleniem. Przebrałaś się specjalnie dla Nathana, z okazji jego przyjęcia.
Naprawdę, Julie, jesteś absolutnie cudowna! Chodź, pomogę ci wstać.
Kiedy Peg pociągnęła ją w górę, Julie poczuła, że boli ją każdy mięsień ciała.
- Jak długo mnie nie było? - Czuła się jak mechaniczna zabawka, jakby zostawiła gdzieś wszystkie uczucia.
- Jakieś pięć minut. Nie straciłaś wiele. Zdążyli tylko podać nam kurczaka, a za chwilę zacznie się turniej. A tak na marginesie, ta suknia jest cudowna. Co to za materiał? Dziwny, ale doskonale pasuje do miecza.
- Excalibur - wyszeptała, unosząc miecz za rękojeść.
- Ojej! Ale fajny! Patrzcie tylko! - Nathan sięgnął po miecz, ale Julie go odsunęła.
- Ostrożnie. Jest... bardzo ostry.
To był jakiś koszmar. Ale w przeciwieństwie do innych koszmarów, z tego po przebudzeniu została jej niezła kreacja i ciekawy rekwizyt. '
- Do licha, Julie - wyszeptała Peg. - Ten miecz wygląda zupełnie jak prawdziwy. Te kamienie tak błyszczą. Cały lśni, jakby był ze złota. Julie mogła tylko potakująco skinąć głową. Miecz był tak samo ciężki jak w Camelocie, kiedy ciągnęła go z domu Lancelota pod stary dąb.
Wzięła głęboki oddech i starała się zrozumieć, co się właściwie stało. Suknia i miecz przedostały się razem z nią do teraźniejszości. To znaczy, że, być może, gdzieś w pobliżu jest również Lancelot. Pewnie jej szuka. A może nie zachował żadnego wspomnienia o lady Julii, o ich wspólnych chwilach.
- Julia?
Jego głos. To był głos Lancelota!
- Lancelot?
Odwróciła się, żeby stwierdzić, skąd dobiega głos. Wydobywał się ze zbroi na podwyższeniu.
Wręczyła miecz Peg i podeszła do zbroi.
Chłopcy zaczęli radośnie klaskać. Klienci restauracji, którzy zeszli na dół, żeby skorzystać z toalety, gromadzili się wokół nich.
- Hej, Ethel! - zawołał jakiś mężczyzna. - Zawołaj dzieciaki. Tutaj też jest jakieś przedstawienie!
Ramię zbroi poruszyło się. Była to ta sama zbroja, do której Julie podeszła, zanim wieki temu przeniosła się do Camelotu.
Pięć minut temu.
Bez wahania minęła chłopców i wspięła się na podwyższenie.
Stanęła tuż obok zbroi.
- Julia? - Głos zza przyłbicy był nieco przytłumiony.
- To ja - odparła. Czuła, że ogarnia ją wielka radość. On był tutaj, przy niej!
- Pomóż mi!
Uniosła przyłbicę, żeby zobaczyć jego twarz, piękną twarz Lancelota. Głowę miał unieruchomioną przez konstrukcję zbroi, więc poruszał tylko oczami.
- Gdzie jesteśmy?
- W New Jersey, Lancelocie - uspokoiła go.
Na te słowa zgromadzeni ludzie zaczęli jeszcze głośniej klaskać. W tej samej chwili Julie spostrzegła kątem oka jakiś ruch w końcu korytarza. Ktoś ukradkiem, pochylony, przemykał się ku wyjściu.
- Lancelocie, spójrz!
Nadal oszołomiony, popatrzył we wskazanym przez nią kierunku. Ciemnowłosy człowiek w czarnej tunice szybko mignął im przed oczami, ale oboje wiedzieli, kto to był.
- Malvern! - zawołał gniewnie Lancelot. Próbował się poruszyć, rzucić się w pościg, ale jego ruchy krępowała zbroja przytwierdzona do podwyższenia.
- Ja za nim pobiegnę - zaproponowała Julie.
- Nie, nie. On jest niebezpieczny - zaprotestował rycerz. Nagle przez otaczających ich gapiów przecisnął się jakiś człowiek z oficjalną miną, w żółtych rajstopach i z notatnikiem
pod pachą. Przypięty do piersi identyfikator głosił: „Kierownik".
- Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? - zapytał ostro, ale widząc zaciekawione i trochę zaniepokojone twarze stojących wokół ludzi, uśmiechnął się i wycedził przez zaciśnięte zęby: -To znaczy, powiedz mi, piękna pani, co tutaj czynisz? Dlaczego igrasz z tą zbroją, wartą królewskiej fortuny?
- Była warta kilku monet. Trudno to nazwać królewską fortuną odezwał się Lancelot z wnętrza swojego blaszanego więzienia.
- A kimże ty jesteś, szlachetny rycerzu? - Kierownik robił wszystko, co w jego mocy, żeby nie stracić panowania nad sobą. -Czy przybyłeś tu do nas, żeby wziąć udział w turnieju?
- Jestem Lancelot.
- Bzdura - mruknął pod nosem kierownik. Nagle twarz mu się nieco rozpogodziła. Dał znak Julie. - Zbliż się, piękna pani. Azali nie pomogłabyś nam udać się w inne miejsce?
- Dlaczego on tak dziwacznie mówi? - zaciekawił się Lancelot. Julie nie odpowiedziała, tylko przyjrzała mu się z zastanowieniem. Coś ją zaniepokoiło.
- Czy pod tą zbroją masz jeszcze jakieś ubranie?
- O, cholera - jęknął kierownik.
Lancelot próbował zerknąć w dół.
- Nie jestem pewien. Ale chyba mam coś na sobie.
Kilka kobiet w grupie gapiów wyciągnęło szyje z zaciekawieniem, niektóre zaczęły szukać w torebkach aparatów fotograficznych.
Julie obejrzała zbroję ze wszystkich stron.
- Zaczekaj, pomogę ci.
Nie zwracając uwagi na kierownika, zaczęła ostrożnie rozwiązywać rzemienie, którymi przymocowano do siebie fragmenty zbroi. Gdzieniegdzie używano kleju, a kilka fragmentów powiązano ze sobą sznurkiem.
Najpierw udało jej się zdjąć Lancelotowi hełm. Otaczające ich kobiety, włącznie z Peg, jęknęły z zachwytu.
- Ale przystojniak! - krzyknęła jedna z nich. - Marvin, daj mi pięć dolarów!
- Ethel, to nie jest męski striptiz! Nie dostaniesz żadnych pieniędzy - warknął Marvin.
Wokół zebrało się już dwa razy więcej ludzi. Grupki gapiów ustawiały się na schodach. Kilkanaście kobiet, które przyjechały autokarem wycieczkowym, przepychało się łokciami na przód zgromadzenia.
Julie nadal pracowała. Udało jej się usunąć osłony na nogi i ramiona, a wreszcie osłonę na plecy i napierśnik.
Lancelot, w swojej niebieskiej tunice i wysokich do połowy uda butach, stanął swobodnie na podwyższeniu. Wyglądał imponująco, z kruczoczarnymi włosami do ramion i potężnymi
mięśniami, wyraźnie rysującymi się pod ubraniem. Zerwał się dziki aplauz, rozległo się kilka entuzjastycznych gwizdów, kiedy pomógł Julie zejść z podium z imitacji marmuru.
Wziął miecz od Peg, która stała obok z otwartymi ustami i zdziwiona obserwowała całą scenę.
- Dziękuję - rzekł Lancelot z uśmiechem. Peg w odpowiedzi była w stanie jedynie kokieteryjnie przygładzić niesforny kosmyk włosów.
Lancelot podszedł do kierownika, pod drodze zatrzymując się na chwilę ze zdziwienia na widok gromady chłopców w papierowych koronach i śliniakach. Chłopcy gapili się na niego, nagle onieśmieleni. Po chwili rozstąpili się z szacunkiem. Lancelot ukłonił się lekko kierownikowi.
- Czy mogę porozmawiać z twoim królem? - zapytał. Mężczyzna spojrzał na niego ze złością.
- Tak. Pójdź za mną do mojej kwatery, a tam rozmówimy się z nim przez mój rycerski telefon.
Kierownik poszedł przodem, a Lancelot zwrócił się do Julie:
- Dlaczego on tak dziwacznie mówi? - zapytał jeszcze raz.
Peg chwyciła przyjaciółkę za ramię.
- Wspaniale się oboje spisaliście. Dzieciaki są zachwycone, Nathan miał wspaniałe urodziny. Ale mam okropne przeczucie, że „król" tego kierownika może się tu zjawić w białym samochodzie na sygnale. Może powinniśmy się stąd ewakuować tylnym wyjściem?
- Czy wszyscy chłopcy tu są? - zapytała Julie.
- Wszyscy obecni i przeliczeni - potwierdziła Peg.
- Ale jeszcze nic nie zjedli. I występy dopiero się zaczęły.
- Julie, takiego występu, jaki wy im tu daliście, w najśmielszych snach się nie spodziewali. Zatrzymamy się w McDonaldzie i zamówimy zestaw dla dzieci. Wierz mi, chłopcy są w siódmym niebie.
Julie spojrzała na chłopców, otaczających ciasnym kręgiem Lancelota, który patrzył na nią pytającym wzrokiem. Widać było, że nie pojmuje, co się wokół niego dzieje.
Peg potrząsnęła kluczykami od samochodu.
- Hej, koledzy. Jedziemy teraz do królestwa hamburgerów. Kto ostatni wsiądzie do samochodu, będzie się musiał podzielić swoimi frytkami z innymi.
Słysząc to, dzieci pobiegły na parking, ciągnąc ze sobą Lancelota. Julie i Peg ruszyły tuż za nimi.
- Julie, dlaczego nic mi o nim nie powiedziałaś? - zapytała szeptem Peg. - Jest niesamowity! Zgodził się przyjść na przyjęcie Nathana przebrany za rycerza! Jak ja ci się odwdzięczę?
Julie uśmiechnęła się i podbiegła do Lancelota. Odciągnęła jakiegoś dziewięciolatka, który nie odstępował go na krok, i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Wszystko w porządku?
- Gdzie jesteśmy? - Weszli właśnie na parking i Lancelot patrzył zdziwiony na ciągnące się niemal bez końca rzędy samochodów i mikrobusów. - Co to jest?
- Niczym się nie przejmuj. To są samochody. Używamy ich, żeby się przemieszczać z miejsca na miejsce.
Spojrzał na nią i widać było, że niewiele z tego rozumie.
- Samochody? - Nagle zatrzymał się. - Malvern. Musimy go odnaleźć.
- Wiem. Jesteśmy przy drodze wylotowej. Nigdy nas nie znajdzie. Zgubi się tutaj. Poza tym, jestem pewna, że zechce spróbować jakichś swoich kolejnych sztuczek i aresztuje go policja.
- Aresztują go? To znaczy zatrzymają?
- Właśnie. Wydaje mi się, że możemy o nim zapomnieć.
- Nie, nie możemy. To byłby błąd, lady Julio. Tutaj będzie równie groźny i podstępny jak był w... - Patrzył na otoczenie, autostradę, samochody. - Gdzie my jesteśmy?
- W New Jersey. Pamiętasz? Przeniosłeś się wraz ze mną w moje czasy. Wszyscy byliśmy pod drzewem, kiedy to się stało. Pamiętasz? Skinął tylko głową. Tyle powinna mu powiedzieć, tylu rzeczy nie wiedział.
- Stąd właśnie pochodzę, Lancelocie. Chciałeś, żebym ci coś o tym miejscu opowiedziała, więc zdecydowałam, że jeszcze lepiej będzie, jeśli zobaczysz je na własne oczy.
W oddali, głośno trąbiąc, przejechała osiemnastokołowa dieslowska ciężarówka, przemykały samochody, wabiły kolorami wielkie tablice, reklamujące whisky i tanie loty do Las Vegas.
Nad głową przeleciał odrzutowiec, a Lancelot pochylił się gwałtownie, w obronnym geście osłaniając Julie ramieniem. Potem, zawstydzony, odwrócił się do niej. Nadal unosił jedną rękę, a w drugiej trzymał Excalibur.
- Wystarczyłaby rozmowa - wymamrotał.
- Hmmm?
- Wystarczyłoby, gdybyś mi o tym miejscu po prostu opowiedziała. Być może bym ci nie uwierzył, ale opowieść wystarczyłaby mi w zupełności. - Znów się zatrzymał. - Musimy zwrócić miecz. Artur nie może bez niego władać. Musimy go zwrócić.
- Przede wszystkim, musimy się rozeznać w sytuacji, dobrze.
Najpierw postarajmy się jakoś przetrwać najbliższe kilkanaście minut, a potem się zastanowimy. - Ciągnęła go do samochodu, ale Lancelot się opierał.
- Co to za woń w powietrzu?
Pociągnęła nosem.
- To po prostu zwykłe powietrze. Cały czas ma właśnie taki zapach.
Skinął tylko głową, chłonąc oczami otaczające go widoki.
W końcu dotarli do mikrobusu. Chłopcy pierwsi weszli do środka.
- Peg... - zaczęła Julie. - Niechętnie cię o to proszę, ale czy mogłabyś poprowadzić? Ja jestem trochę roztrzęsiona.
- Cholera. Jeśli teraz jesteś trochę roztrzęsiona, to po przejażdżce ze mną będziesz się trzęsła jak galareta.
- Peg, mówię poważnie. Nie jestem w stanie prowadzić. Peg spojrzała na samochód.
- Sama nie wiem. No, spróbuję. Ale tylko jeśli ty dopilnujesz, żeby chłopcy byli cicho.
- Dobrze, zrobię to. Przyrzekam.
Peg niechętnie wsunęła się na siedzenie kierowcy i zaczęła ustawiać lusterko wsteczne i kierownicę.
Lancelot stał bez ruchu, dopóki Julie nie usadziła go na siedzeniu obok kierowcy i nie zapięła mu pasów. Sama usiadła z tyłu, razem z dziećmi. Wyjechali z parkingu dokładnie w chwili, kiedy wjeżdżał tam radiowóz policyjny z migającymi światłami.
- Przyzwyczaisz się do tego -wyszeptała.
Peg wzięła te słowa do siebie i uśmiechnęła się.
- Mam nadzieję.
Lancelot ostrożnie dotknął pasów, starając się odciągnąć je od ciała.
Znaleźli się na autostradzie, wymijali inne samochody, zmieniali pasy. Chłopcy podrzucali papierowe korony i śpiewali. Peg włączyła radio, nastawione na stację z muzyką rockową. Z głośników stereo tuż obok Lancelota wydobył się głos Bruce'a Springsteena.
Rycerz drgnął niespokojnie. Jedną ręką trzymał się fotela, drugą zacisnął na pasie bezpieczeństwa. Twarz mu poszarzała.
- Przyzwyczaisz się do tego, naprawdę! - krzyknęła Julie i położyła mu rękę na ramieniu.
- Pytanie brzmi... - zaczął stłumionym głosem. Przełknął ślinę i dokończył: - Pytanie brzmi, czy chcę się do tego przyzwyczajać. Z ponurą miną odwrócił się i spojrzał na Julie. Właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyła drobne zmarszczki wokół jego oczu i kilka bruzd przy ustach. Wyglądał na zmęczonego, przegranego człowieka.
Uśmiechnęła się, ale był to wymuszony uśmiech, pozbawiony prawdziwej radości. Sądząc z pierwszej reakcji Lancelota, z wielkim trudem przyjdzie mu się przystosować do zmienionych warunków życia. Nagle zdała sobie sprawę z czegoś jeszcze, czegoś o wiele ważniejszego
i zaskakującego.
Poza granicami Camelotu nie był już doskonały.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 10:46:48 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 18

Kolacja w McDonaldzie z Lancelotem z Jeziora nie była najbardziej udaną imprezą towarzyską sezonu.
Może gdyby chłopcy nie byli nim tak zafascynowali i dali mu kilka chwili spokoju na zebranie myśli, zamiana z rycerza Okrągłego Stołu w faceta, który przynosi zamówione zestawy do stolika rozwrzeszczanych dzieciaków, przebiegłaby łagodniej i łatwiej.
Może gdyby cały czas nie martwił się o Excalibura, zostawionego w mikrobusie, na parkingu McDonalda, szybciej odzyskałby równowagę ducha.
Było jednak inaczej, więc Lancelot miał coraz bardziej zagubioną minę, kiedy chłopcy bombardowali go pytaniami. Dzieciom wcale nie wydawało się dziwne, że rycerz Lancelot je z nimi Big Maca w restauracji przy szosie do New Jersey.
-Z tym jedzeniem jest coś nie tak- wyszeptał Lancelot do uchą Julie. Powiedział to ostrożnie i z wahaniem, jakby musiał się zbierać na odwagę, żeby zakwestionować jakikolwiek
aspekt otaczającej go nieznanej rzeczywistości. -1 za to - podniósł ze stołu pomarańczowe opakowanie z zaschniętymi resztkami roztopionego sera- za to musicie dawać monety, bite w tym królestwie?
Peg przysłuchiwała się ich rozmowie z rozbawieniem.
- Właśnie. Pomyśleć tylko. Nathan, wyjmij słomkę z nosa. Dziękuję bardzo.
Lancelot potrząsnął głową i odłożył resztę hamburgera, patrząc nań badawczo, jakby się obawiał, że bułka z mięsem nagle odezwie się ludzkim głosem i zaprotestuje.
- Powiedz mi - zagadnęła go Peg, sącząc kawę. - Jak się naprawdę nazywasz?
Julia zerknęła na Lancelota, który miał taką minę, jakby nareszcie się znalazł na pewnym gruncie.
- Moje pełne imię brzmi Lancelot z Jeziora - oznajmił śmiało.
Peg znieruchomiała, potem rozciągnęła usta w uśmiechu.
- Jasne. Możemy dalej udawać, jeśli chcesz. Lancelot z Jeziora, tak? Jesteś spokrewniony z tymi z Jeziora, którzy mieszkają na Long Island?
Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Nie. Nic mi o tym nie wiadomo.
- Peg. - Julie zebrała papiery i serwetki ze stołu. - Naprawdę musimy już jechać...
Przyjaciółka nie zwróciła na nią uwagi.
- A więc, Lance... Pozwolisz, że będę cię tak nazywała, prawda, Lance?
- Ależ oczywiście - zgodził się szarmancko.
- Więc, Lance, co robisz w Camelocie?
- Co robię?
- No, tak. Masz jakiś zawód, gdzieś pracujesz? - Schrupała jedną frytkę.
- Cóż, pomagam królowi utrzymać pokój i zgodę w królestwie.
- Oczywiście, oczywiście. Mówiąc król, masz pewnie na myśli króla Artura?
- Tak.
- Aha. Tak między nami, Lance, jak to się stało, że zszedłeś na złą drogę?
Julie przestała ustawiać na tacy do połowy opróżnione kubki z colą, a Lancelot tylko przechylił głowę w bok, jakby nie dosłyszał pytania.
- Co to ma znaczyć, że „zszedł na złą drogę"? - zapytała Julie, starając się, żeby jej głos brzmiał tak spokojnie, jak to tylko możliwe.
- No, wiesz, mówię o tym wszystkim, co się tam wydarzyło tłumaczyła jej pogodnie przyjaciółka, jednocześnie rozdając dzieciom serwetki.
Lancelot poruszył się niespokojnie na plastikowym krześle.
Julie położyła dłoń na jego ramieniu.
- A co się tam niby wydarzyło?
Peg roześmiała się.
- Nieźli z was aktorzy! Powinniście się produkować w teatrze! Nathan! Lancelot chce wiedzieć, co takiego złego zrobił w Camelocie. Zdaje się, że udało nam się porwać z Camelotu naszego dzielnego rycerza, zanim jeszcze zdradził króla Artura.
- Co takiego?- zagrzmiał Lancelot, a w jasno oświetlonej restauracji zapadła cisza. Klienci niosący tace znieruchomieli w pół kroku i spoglądali z niekłamaną troską na potężnie zbudowanego mężczyznę w niebieskiej tunice, który nagle wpadł w gniew.
- Ciii! - uspokajała go Julia. - W takich miejscach nie należy krzyczeć.
Wybuch gniewu rycerza w najmniejszym stopniu nie wystraszył Nathana.
- Lancelot z Jeziora to upadły rycerz Okrągłego Stołu - wyjaśniał chłopiec, jakby recytował zadaną lekcję. - Z początku był ulubieńcem króla Artura. Ale w końcu okazał się... no...
po prostu złym człowiekiem.
- Nie - przerwała mu Julie. - To nieprawda. Ta cała sprawa z Ginewrą nigdy nie miała miejsca. Nie było między nimi romansu, absolutnie nic się nie wydarzyło, więc Lancelot nikogo nie zdradził.
- Jaka sprawa z Ginewrą? O czym ty, u diabła, mówisz? dopytywała się Peg.
- No, wiesz. O tym fatalnym trójkącie.
Kompletnie zdezorientowana Peg wzruszyła ramionami, a Julie mówiła dalej, z większym naciskiem, jakby pewniejszy głos mógł pomóc jej wyjaśnić całą sytuację.
- Chodzi o ten trójkąt miłosny: Artur, Ginewra, Lancelot.
Właśnie to miało zniszczyć Camelot, ale ja wszystko zmieniłam... Lancelot spoglądał na nią przenikliwie swoimi niebieskimi oczami.
- Widzisz- ciągnęła Julie-jedna z wersji legendy mówi, że Lancelot i Ginewra zakochali się w sobie i całe królestwo się rozpadło. Na koniec biedna Ginewra wstępuje do klasztoru,
a Lancelot zostaje mnichem.
- Mnichem! - wykrzyknął rycerz. - Możesz sobie wyobrazić mnie jako mnicha?
W restauracji znów zapadła cisza.
- Co tu się dzieje? - Peg nie była już rozbawiona ich rozmową. -Dzieci zaczynają się was bać. Prawdę mówiąc, ja sama jestem trochę przerażona.
- Proszę, Lancelocie. Później o tym porozmawiamy. Nathan! zwróciła się do siostrzeńca Peg. - Mógłbyś mi opowiedzieć coś więcej o Lancelocie?
- Jasne. - Zanim zaczął, spojrzał czujnie na Lancelota. - Lancelot ukradł królowi Arturowi miecz Excalibur.
- Nie zrobiłem tego! - Twarz Lancelota z oburzenia pokryła się czerwonymi plamami. Widać było, że potrzebuje całej siły woli, żeby nad sobą zapanować. Wziął głęboki oddech i przemówił do chłopca spokojnym, miłym głosem: - Co się jeszcze wydarzyło?
- Więc najpierw Lancelot zakochał się głupio w Ginewrze, ale ona tak naprawdę nigdy go nie kochała. Przynajmniej nie tak, jak on by chciał. I właśnie wtedy pojawia się wiedźma. Lancelot miał takiego fioła na punkcie Ginewry, że ta wiedźma postanowiła trochę namieszać.
- Wiedźma? - zdziwiła się Julie. - Nie słyszałam nic o żadnej wiedźmie.
- Mów o tych fajniejszych rzeczach - ponaglali Nathana koledzy. Chłopiec zaczął na wilgotnych, oblepionych solą palcach wyliczać przewinienia Lancelota.
- Przede wszystkim ukradł Excalibura. Uciekł z nim z królestwa. Jedni mówią, że sprzedał go nieprzyjaciołom Artura, żeby mieć za co wrócić do Francji. Inni twierdzą, że próbował zebrać armię i pokonać Artura, bo chciał sam rządzić w Camelocie. Kręciła się przy nim ta zła kobieta, czarownica, nazywana Wiedźmą z Camelotu.
Była strasznie brzydka i cała pomarszczona, bo miała chyba z tysiąc lat. Z czubka nosa wyrastały jej włosy. Ale rzuciła na wszystkich urok, zwłaszcza na Lancelota, więc myślał, że jest piękna. Wszyscy inni też tak myśleli, ale nocą wiedźma znów stawała się brzydka. Kiedy zmieniała się w piękną kobietę, nazywała się lady Julia. Ale ty, Julie, na pewno to wiesz, bo
przecież jesteś za nią przebrana.
- Szkoda, że się nie przebrała za wiedźmę - odezwał się jeden z chłopców. - To byłoby fajniejsze.
- Eee! Wiesz, jakie są dziewczyny - odparł Nathan. - Zawsze chcą się przebierać za piękne królewny. W każdym razie Artur już nigdy nie doszedł do siebie po tej zdradzie. A bez Excalibura, no... Wszyscy wiemy, co się potem stało.
Wstrząśnięta Julie zastygła w bezruchu. Ludzie myślą, że Lancelot ukradł miecz. A co innego mogli pomyśleć? Że Lancelot zrobił sobie krótką wycieczkę do New Jersey, zanim sprawy się
wyjaśnią i naprawi sytuację?
I czy ona była tą wiedźmą?
- Czy Lancelota kiedykolwiek odnaleziono? - wyszeptała ochryple Julie.
- Niee. W dodatku zabił dzielnego Malverna. No, nie zrobił tego sam. Ktoś mu pomagał. Tak naprawdę, wszystko to obmyśliła Wiedźma z Camelotu. Zdaje się, że rzuciła na niego jakiś czar, czy coś w tym rodzaju.
- Tak! - wtrącił się chłopiec z keczupem rozmazanym na policzku. - Tak jak w Fatalnym zauroczeniu.
- Mama pozwoliła ci to obejrzeć? - zdziwił się inny.
- No, niezupełnie. Ale widziałem reklamówkę. No, Nathan. Opowiedz wszystko do końca.
Chłopiec właśnie zaczynał się rozkręcać, więc ciągnął rozprawę dalej, z zacięciem naukowca, ale Lancelot wpadł mu w-słowo.
- Ja... - zaczął. - Ja... nigdy... - Nagle urwał i wpatrzył się w Julie. Miał zupełnie zagubioną minę, oczy szeroko otwarte, ale nic nie widzące, usta lekko rozchylone, jakby chciał wszystkiemu zaprzeczyć. Jednak same słowa nie mogły nic pomóc na to, co przed chwilą usłyszał.
Spojrzał na Nathana i jego kolegów, którzy wpatrywali się w niego uważnie, a na ich piegowatych buziach widać było powątpiewanie.
Znów zwrócił się ku Julie.
- Ja... - Jego głos brzmiał głucho i chrypliwie. - Mój Boże, mój Boże - wyszeptał cicho, niemal modlitewnym tonem. Potem jego masywne ramiona opadły z rezygnacją. Potrząsnął lekko głową, jakby chciał zaprzeczyć całemu światu.
- Lancelocie, zabiorę cię do domu - powiedziała cicho Julie. -Przez krótką chwilę w jego oczach rozbłysła iskierka nadziei. -Nie, nie - szybko wyprowadziła go z błędu. - Nie do twojego domu, tylko do mojego, w mieście.
- W mieście? - powtórzył mechanicznie.
Już chciała coś powiedzieć, ale tylko skinęła głową. Peg wstała.
- No to jak, dzieciaki? Wracamy do domu?
Słysząc to, chłopcy wrzasnęli radośnie. W przeciwieństwie do dorosłych, natychmiast zapomnieli o napięciu i wątpliwościach minionych chwil. Peg zwróciła się do Lancelota i Julie:
- Podwieźć was? Na waszym miejscu skorzystałabym z okazji. Od czasów szkoły średniej nie prowadziłam samochodu po drodze szybkiego ruchu na Long Island.
- Mogłabyś to zrobić? Przepraszam, że każę ci prowadzić sumitowała się Julie. - Chciałabym tylko jak najszybciej zawieźć... eee... Lance'a do domu.
Peg skinęła głową a Julie ujęła Lancelota za ramię. Nie zareagował. Razem poszli do mikrobusu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 10:53:35 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 19
Podczas jazdy do Nowego Jorku wszyscy dorośli byli milczący i zamyśleni.
Oczy Lancelota nie rozszerzały się ze zdumienia na widok nocnej panoramy Manhattanu. Nie wydawał pełnych zachwytu okrzyków, widząc jasne światła i tłumy ludzi, spiesznie gdzieś
idących, spacerujących lub po prostu stojących na ulicach i chodnikach. Nie odwrócił nawet głowy, kiedy przejeżdżali przez kipiący życiem sobotniego wieczora Broadway, migoczący neonami, kolorowy i jarmarczny. Patrzył prosto przed siebie, jakby wypatrywał jakiegoś miejsca w oddali, czegoś lepszego lub bardziej znajomego.
Kiedy dotarli do mieszkania Julie i obie przyjaciółki wyszły z samochodu, Lancelot pozostał na swoim miejscu.
- Julie, on jest niesamowity. Naprawdę. - Peg spojrzała z troską na siedzenie obok kierowcy, gdzie uparcie tkwił Lancelot. Widać, że macie jakieś problemy, ale jestem pewna, że dacie sobie z nimi radę.
Ton jej głosu świadczył dobitnie, że wcale nie jest o tym przekonana.
- Sama nie wiem, Peg. To poważniejszy przypadek niż facet, który nie może zapomnieć poprzedniej dziewczyny albo ma nadopiekuńcza matkę. Peg skinęła głową.
- Nie pochodzi stąd, prawda?
- Nie.
- Ma jakąś pracę?
- Nie. Do niedawna miał, ale można by powiedzieć, że w jego firmie nastąpiła restrukturalizacja.
- Biedaczysko. Zwolnienie z pracy zawsze fatalnie działa na psychikę mężczyzny. Tracą wtedy identyfikację z grupą i tak dalej. Nie wiedzą, kim naprawdę są, bo na ogół określają się przez pracę.
Julie spojrzała na przyjaciółkę z uśmiechem.
- Wiesz, Peg, masz absolutną rację. Zwłaszcza w tym przypadku.
- Czy będzie mógł znaleźć podobne zajęcie tutaj, w Nowym Jorku?
- Nie jestem tego pewna. Wyspecjalizował się w dość wąskiej dziedzinie.
- Cóż, jeśli tylko taka praca w ogóle istnieje, to na pewno w Nowym Jorku da się coś takiego znaleźć. - Peg przyjrzała się uważnie przyjaciółce. - Jeśli będziesz chciała porozmawiać, zadzwoń do mnie.
Peg często tak mówiła, a Julie wiedziała, że jest to szczera propozycja.
- Trzymam cię za słowo - odparła.
Chłopcy w mikrobusie ucichli, niektórzy nawet zapadli w sen. Nathan przeglądał komiks o Camelocie, od czasu do czasu zerkając na Lancelota. Porównywał obrazki z książki z autentykiem na przednim siedzeniu samochodu.
Zauważył niezwykłe podobieństwo. Wszystko się zgadzało, włącznie z niebieską tuniką i czarnymi włosami. Tylko Lancelot z komiksu miał krzaczaste, łukowato wygięte brwi, które nadawały jego twarzy zły wyraz, a ten w samochodzie wydawał się miły i dobrze patrzyło mu z oczu, chociaż w tej chwili bardzo posmutniał. Chłopiec przerzucał strony, oglądając inne postacie z komiksu. Potem spojrzał na Julie.
- Nie ma żadnej wątpliwości - powiedział do siebie, w nadziei, że ktoś się zainteresuje i zapyta go, o co mu chodzi. Nikt się jednak nie odezwał. Peg zerknęła na zegarek.
- Muszę rozwieźć dzieci do domów. Jeszcze raz dziękuję, Julie. To było... fascynujące. Jestem pewna, że tych urodzin Nathan nigdy nie zapomni.
- Ani ja - wyznała Julie.
Otworzyła drzwi do samochodu, ale Lancelot się nie poruszył.
- Jesteśmy na miejscu. - Wolno odpięła mu pas bezpieczeństwa, a on automatycznie, jak mechaniczna zabawka, wysunął się z mikrobusu. Stanął na krawężniku. Jego twarz nic nie wyrażała.
Nagle odwrócił się do Peg.
- Dziękuję, Peg. Mam nadzieję, że młody Nathan miło spędził czas.
Peg i Julie zdumiały się, słysząc te nieoczekiwane słowa.
- Nie ma za co - wyjąkała Peg. - Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu i przyszedłeś na przyjęcie dla dzieci. Pewnie nie robisz tego często w swoim normalnym życiu.
Lancelot uśmiechnął się, co było jeszcze bardziej niespodziewane niż nagle odzyskana zdolność mówienia. Jego twarz wyglądała olśniewająco, nawet w słabym świetle ulicznej latarni. Uśmiech nie wyrażał szczerej radości, ale jedynie Julie była tego świadoma.
Widziała przecież jego prawdziwy uśmiech, który dodawał blasku oczom i wypełniał twarz ciepłem. To była tylko imitacja, towar zastępczy.
- Moje normalne życie? - powtórzył słowa Peg. Spojrzał na Julie, znów absolutnie czarujący, nierealny mężczyzna z innego świata. - Moje normalne życie. - Te słowa najwyraźniej sprawiały mu przyjemność. - Tak, lady Peg. Moje normalne życie wygląda inaczej, całkiem inaczej, i wkrótce do niego powrócę. Taką mam nadzieję.
Peg zawahała się, jakby się zastanawiała, czy zostawić Julie samą z tym dziwnym indywiduum. Jeden z chłopców krzyknął, że musi być w domu przed ósmą, bo jego babcia przyjeżdża z Queens.
- Z Queens? Czyli od królowej? - Lancelot zamrugał.
- Nie, nie. Później ci wytłumaczę. - Julie popchnęła go ku drzwiom. - Jeszcze raz dziękuję, Peg! - zawołała przez ramię. Peg patrzyła na oddalającą się parę. Portier otworzył przed nimi
drzwi frontowe.
- Nie ma za co - wymamrotała, wracając do samochodu. Nathan wskoczył na fotel obok niej.
- Ciociu Peg, spójrz tylko na ten komiks. Czy ten facet nie wygląda trochę jak Lancelot? No, ten znajomy Julie. Peg zerknęła przelotnie na książkę. Już miała włożyć kluczyk
do stacyjki, ale znieruchomiała.
- Poczekaj chwilę. Daj, niech no zobaczę.
Ułożyła sobie na kolanach wielkie tomisko i wpatrzyła się w rysunek. Była to książka, którą kupiła dla siostrzeńca w jednej z tych księgarni na dolnym Manhattanie, które Julie zawsze
określała jako „niesamowite".
Nathan miał rację. Postać w książce rzeczywiście wyglądała dokładnie tak samo jak przyjaciel Julie, facet, który nie chciał jej podać swojego prawdziwego imienia.
Przebiegł ją zimny dreszcz. Przez krótką chwilę czuła się tak, jakby przez nieuwagę dotknęła nagiego przewodu elektrycznego. Potem, równie szybko, to dziwne uczucie minęło. Miała ochotę roześmiać się głośno i pobiec za Julie i jej znajomym, żeby im o tym opowiedzieć.
- Nathan - przemówiła tonem rozsądnej, mądrej ciotki. - Jestem pewna, że przyjaciel Julie po prostu ubrał się tak, żeby wyglądać jak Lancelot z tego komiksu. Pamiętasz, jak w zeszłym roku na Haloween Jeff przebrał się za Freddy'ego Krugera? Teraz było podobnie. To robi wrażenie, ale wszystko polega na odpowiednim stroju i odegraniu swojej roli.
- Naprawdę? - odparł Nathan z powątpiewaniem. - W takim razie, kto to jest?
Nadal się uśmiechając, Peg spojrzała na niewielką postać na lewo od Lancelota.
Był to giermek, ze zdziwioną miną, w niebieskiej koronie i śliniaku z niewyraźnym, zamazanym napisem „Wielki śliniak". Chociaż postać stała w tle, Peg wyraźnie widziała twarz giermka. Bez najmniejszej wątpliwości rozpoznała jej rysy.
To była Julie.
Z ust Peg wymknęło się przekleństwo.
- Ciociu Peg! Mama mówi, że nie wolno ci używać przy mnie takich słów!
- Wiem, Nathan - odrzekła tak spokojnie, jak tylko umiała. Starała się skupić na prowadzeniu samochodu i opanować drżenie rąk i nóg. - Ale czasami tylko takie słowo pasuje do sytuacji.
- Akurat. No, ale spójrz na ten obrazek. To jest Wiedźma z Camelotu, kiedy przybiera postać lady Julii. Widzisz? Ma na sobie dokładnie taką samą sukienkę. No i przyjrzyj się jej twarzy.
Na widok następnego rysunku z ust Peg jeszcze raz wyrwało się to samo słowo.
Najwyraźniej ucieszyło to Nathana i kilku jego kolegów, którzy jeszcze nie spali. Wszyscy uśmiechali się szeroko. A Peg w myślach powtarzała to słowo przez całą drogę na Long
Island.
Portier bardzo dziwnie spojrzał na Julie i Lancelota. Uważnie przyjrzał się Excaliburowi i znów przeniósł wzrok na rosłego rycerza. Potem, jak to zwykle czynią nowojorscy portierzy, przybrał doskonale obojętny wyraz twarzy. Podszedł do otwartych drzwi windy i nacisnął guzik z numerem piętra Julie.
- Dobry wieczór, panno Gaffney. - Dotknął daszka czapki. - Witam pana - dodał, czujnie patrząc na Lancelota.
- Cześć - odparła. Miała nadzieję, że przez następne kilka minut nie wydarzy się nic niespodziewanego. Weszła do windy i czekała na Lancelota.
- Co to za dziwaczna izdebka? - gromko zapytał rycerz, wsuwając miecz do środka kabiny.
- To winda - wyjaśniła przez zaciśnięte zęby. Twarz portiera nadal nic nie wyrażała.
- Jakieś kłopoty, panno Gaffney?
- Nie, nie, żadnych. Tylko mój przyjaciel... przyjechał z prowincji. Lancelot obmacywał ściany windy. Stał na lekko ugiętych nogach, z rąk nie wypuszczał miecza, na wypadek, gdyby nagle musiał ruszyć do ataku.
- Ha! - krzyknął, kiedy zamigotały światełka. - Widziałem to! Julie poklepała go po ramieniu.
- Mój znajomy przyjechał z bardzo, bardzo odległej prowincji.
- Rozumiem - przytaknął portier. Oczywiście, nic z tego nie pojmował, ale był przyzwyczajony do ekscentrycznych zachowań mieszkańców.
- Wszystko będzie dobrze. - Julie uśmiechnęła się, a portier nacisnął guzik zamykający drzwi kabiny.
Podwójne metalowe drzwi zaczęły się przesuwać ku środkowi, ale nagle Lancelot zrobił zwrot i z wyciągniętym mieczem rzucił się między zamykające się drzwi.
- Diabelski wynalazek! Nie lękaj się, lady Julio. Dobro zwycięży!
- Nie, nie... - zaczęła rozpaczliwie. Drzwi znów się rozsunęły. Zanim zdążyła cokolwiek dodać, Lancelot chwycił ja wpół i uniósł. Po chwili znów stali w holu.
- Posłuchaj, Lancelocie. Tu naprawdę nie dzieje się nic złego. Ta maszyna zawiezie nas do góry, do mojego mieszkania. A ponieważ mieszkam na siedemnastym piętrze, lepiej będzie, jeśli z niej skorzystamy.
Do budynku wszedł jakiś lokator, elegancko ubrany mężczyzna, trzymający pod pachą małego pieska o śmiesznym pyszczku.
Spokojnie zabrał swoją pocztę i podszedł do windy. Portier, który teraz obserwował Julie i Lancelota z nieukrywaną fascynacją, z pewnym opóźnieniem przystąpił do działania. Powitał nowo przybyłego i podbiegł do windy.
- Panie, zatrzymaj się! - krzyknął Lancelot do mężczyzny z pieskiem. Jedną ręką uniósł miecz, drugą nadal ciasno obejmował Julie. - To szatańska izdebka! Błagam cię, panie, nie
wchodź tam!
Mężczyzna zmierzył ich oboje wzrokiem od stóp do głów, a potem zwrócił się do portiera:
- Kiedy jest najbliższe zebranie mieszkańców? - zapytał, spoglądając na portiera znad półokrągłych szkieł okularów do czytania.
Piesek warknął wysuwając dolną szczękę.
- Za dwa tygodnie.
- To dobrze - odparł mężczyzna i stanowczym krokiem wkroczył do kabiny.
- Ostrzegłem cię, mój dobry człowieku. - Lancelot z rezygnacją potrząsnął głową.
W odpowiedzi mężczyzna z rozmachem nacisnął guzik. Drzwi windy zaczęły się zamykać, a on gniewnie spoglądał na Julie i Lancelota.
- Możesz mnie puścić? Bardzo proszę. - Rycerz bezceremonialnie spełnił jej prośbę, ale Julie jakoś udało się nie stracić równowagi i stanąć na własnych nogach. - Posłuchaj mnie. Winda jest bezpiecznym urządzeniem. Zapewniam cię.
- Gdzie są schody? - Zabrzmiało to bardziej jak rozkaz niż pytanie.
- Ale pozwól, że ci pokażę...
Portier uśmiechnął się.
- Proszę pana, klatka schodowa znajduje się tuż za pralnią.
- Wejdę na górę schodami - oznajmił Lancelot.
- Ale to siedemnaście pięter! - zawołała z rozpaczą Julie.
Tylko spojrzał na nią groźnie i długimi krokami ruszył w kierunku pralni.
- Zaczekaj... proszę! Nie wiesz, na którym piętrze...
Drzwi do klatki schodowej zamknęły się za nim z hukiem. Julie chwilę stała niezdecydowana.
- Bez obrazy, panno Gaffney - odezwał się portier. - Ale innym mieszkańcom może się nie spodobać, że taki wielki mężczyzna biega po schodach z nożem.
Miał rację.
Julie z westchnieniem ruszyła za Lancelotem. Zatrzymała się jeszcze na chwilę.
- To nie jest nóż - poprawiła portiera. - To jest miecz.
- Oczywiście, panno Gaffney.
Zobaczyła, że Lancelot jest już wysoko. Czyżby biegł po dwa stopnie? Przyśpieszyła, żeby się z nim zrównać. Z trudem wydyszała jego imię. Mięśnie ją bolały, nogi się trzęsły.
Wydawało jej się, że minęły długie godziny, zanim tortura wreszcie dobiegła końca i Julie znalazła się na siedemnastym piętrze. Lancelot czekał na nią, oparty o ścianę, z mieczem u boku. Był denerwująco spokojny i wcale nie zmęczony.
Julie nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa, więc tylko słabym gestem wskazała na korytarz. Rycerz szarmancko przepuścił ją przed sobą. Uśmiechnęła się nieznacznie i chwiejnie poszła pierwsza.
Nagle zdała sobie sprawę z pewnej trudności.
- Klucze - wysapała. - Zostawiłam klucze do mieszkania w kieszeni dżinsów, a dżinsy zostały w Camelocie. Muszę zejść na dół i poprosić o zapasowe.
Lancelot usłużnie otworzył jej drzwi na klatkę schodową. Julie tylko potrząsnęła głową i podeszła do windy.
- Zaczekaj tutaj, proszę cię - rzekła i nacisnęła guzik. Weszła do windy i po kilku minutach wróciła z zapasowymi kluczami.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła, wpuszczając Lancelota do środka.
Spojrzała na swoje mieszkanie świeżym okiem. Starała się patrzeć na nie tak, jak widział je Lancelot. To prawda, wydało jej się imponujące, kosztownie umeblowane, z drogimi obrazami na ścianach i rzadkimi dywanami na podłogach, ale czuła się z nim
nie bardziej związana emocjonalnie niż z pierwszym lepszym pokojem w Holliday Inn.
Po wejściu do mieszkania Lancelot nic nie powiedział, ale widziała, że pochłania wzrokiem wszystko, od olbrzymiej skórzanej kanapy po zabytkowy stolik do kawy. W salonie stała ogromna, profesjonalnej klasy wieża stereo i trzydziestodwucalowy telewizor.
Rycerz nie zwrócił na nie większej uwagi. Dłużej patrzył na jadalnię. Stał tam wielki mahoniowy stół, wokół niego cztery krzesła do kompletu i jeszcze sześć pod ścianą. Sprawiało to wrażenie, jakby Julie co wieczór urządzała proszone kolacje. Tymczasem tak naprawdę zwykle wieczorem jadała chińskie jedzenie na wynos, sałatkę lub mrożone danie. Robiła to, siedząc samotnie przed telewizorem.
- Czy jest tu bezpieczne miejsce, gdzie moglibyśmy go schować?-
Lancelot wyciągnął miecz, który w eleganckim salonie Julie rozbłysnął tysiącem migotliwych refleksów świetlnych.
- Jasne. - Rozglądała się, zastanawiając się nad tym, gdzie ukryć coś tak bezcennego jak Excalibur. - Może pod łóżkiem?
- Pod twoim łóżkiem?
- Owinę go w coś miękkiego. Chodzi o to, że w tym mieście wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, należy starannie schować albo wywieźć gdzieś daleko.
W milczeniu uniósł brew i podał jej legendarny miecz. Owinęła go w zapasową kołdrę i wsunęła pod łóżko, gdzie spoczął obok pudeł z butami i starych lalek Barbie. Kiedy wróciła do salonu, Lancelot patrzył na widok za oknem.
Panorama Manhattanu uchodziła za dodatkowy element wystroju wnętrza mieszkania Julie. Wypełniała całą ścianę salonu, jak cenny obraz, w obramowaniu pięknych zasłon. Większość jej gości natychmiast podchodziła do okna i zachwycała się widokiem. Teraz jednak Julie patrzyła na to oczami Lancelota.
Chciała wytłumaczyć, że to wszystko ma niewiele wspólnego z prawdziwą Julie. Że to tylko symbole statusu kogoś, kto odniósł sukces w Nowym Jorku. Nie tego tak naprawdę pragnęła,
nie o tym marzyła jako dziecko. Nic, co się tutaj znajdowało, nie przystawało do jej aspiracji i uznawanych przez nią wartości. Wszystko to wydało jej się teraz takie obce i dalekie.
I tak inne niż w Camelocie.
- Gdzie będę spać? - Głos Lancelota brzmiał dziwnie pusto, jakby rycerz nagle dowiedział się czegoś niemiłego o osobie, na której mu zależało.
- Może na kanapie?
Z miejsca, gdzie stali, widać było jej elegancką sypialnię, włącznie z nie pościelonym łóżkiem z baldachimem i specjalnie zaprojektowanym przez plastyka obiciem ścian. Julie miała nadzieję, że Lancelot uzna za oczywiste, że będą spali właśnie tam, i to razem. Ale może spodziewała się zbyt wiele, zwłaszcza tego wieczoru, po tym wszystkim, co niedawno przeszedł. Pewnie z czasem oswoi się z nowym otoczeniem.
Ostrożnie usiadł na kanapie i przez chwilę w zamyśleniu patrzył w przestrzeń. Potem z wysiłkiem zdjął buty i ułożył się wygodnie. Julie wsunęła mu poduszkę pod głowę, a on zamknął oczy. Otuliła go kocem, ale był zbyt wysoki i bose stopy wyglądały spod
przykrycia.
Wzięła koc ze swojego łóżka i dodatkowo nakryła nim Lancelota. Wyłączyła lampę i patrzyła na niego w półmroku. Tak wiele chciała mu powiedzieć, o tylu rzeczach powinni porozmawiać. Ale pora nie była po temu odpowiednia.
- Dobranoc - odezwała się cicho, patrząc, jak jego pierś miarowo unosi się i opada. Myślała, że już zasnął, odwróciła się więc do wyjścia, ale nagle usłyszała jego odpowiedź:
- Dobranoc.
Julie Gaffney, ostatnio znana również jako Wiedźma z Camelotu, nie spodziewała się dobrej nocy. Wręcz przeciwnie.
Dokładnie kwadrans po trzeciej, jak wskazywał jej jasno świecący elektryczny zegar, Julie doszła do wniosku, że z pewnością nie uśnie. To jej się zdarzało dość regularnie - bezsenna
noc, spowodowana kłopotami służbowymi, po której następował dzień emocjonalnej huśtawki, podsycanej zbyt dużą ilością kofeiny.
W półmroku miasta, w którym nigdy nie zapadają prawdziwe ciemności, zobaczyła, że zegar wskazuje już trzecią szesnaście. Zapaliła nocną lampkę.
Lekki, niespokojny sen, w który udało jej się zapaść po ułożeniu się w pościeli, obfitował w koszmarne obrazy. Widziała Malverna, Lancelota w niebezpieczeństwie i króla Artura ze straszną, rozgniewaną twarzą.
Usiadła i uderzyła pięścią w poduszkę.
- Wcale nie jestem wiedźmą - wyszeptała ze złością. Wiedźma z Camelotu, też coś! Podłożyła sobie pod kark brutalnie pobitą poduszkę i splotła ramiona.
Z salonu nie dochodził żaden dźwięk. Miała nadzieję, że Lancelot jest pogrążony w głębokim, regenerującym śnie. Z pewnością go potrzebował.
Co prawda, znalazł się w nie swoich czasach, w obcym kraju i nie mógł naprawić zła, które doprowadziło do ruiny całe królestwo, ale przynajmniej nie miał na głowie wielkiej kampanii reklamowej i rano nie czekała go prezentacja przed klientem.
Zaczęła ją ogarniać znajoma panika, tym okropniejsza, że po walce na śmierć i życie, jakiej była świadkiem w Camelocie, czuła, że przejmowanie się kampanią środka czystości jest czymś miałkim i całkowicie bez znaczenia. Jednak we własnym łóżku, w otoczeniu
znanej jej rzeczywistości, trudno było się koncentrować na wzniosłych ideałach sprzed piętnastu wieków.
Co robić? Za kilka krótkich godzin stanie przed klientami i nie będzie miała im nic do zaproponowania, oprócz jakiegoś nieudolnego usprawiedliwienia własnej klęski.
Tak cicho, jak tylko potrafiła, żeby nie zbudzić Lancelota, otworzyła szufladę szafki przy łóżku, wyjęła notatnik i czerwony długopis - swój ulubiony zestaw do tworzenia nowych pomysłów. Zdjęła skuwkę z długopisu i zaczęła nim stukać w kartkę papieru, tworząc całą sieć czerwonych kropek. Cyfry na zegarze zmieniały się w miarę upływu czasu, a Julie nadal miała przed sobą jedynie żółtą kartkę pokrytą kropkami i bazgrołami.
Najwyraźniej siły twórcze całkiem ją dzisiaj zawiodły.
- Do diabła! - wymamrotała.
Może szklanka wody natchnie ją jakąś myślą. I to nie wody z łazienki. Jak wiadomo, woda z kranu w łazience jest o wiele gorsza od tej z kranu w kuchni.
No i w drodze do kuchni będzie mogła ukradkiem zerknąć na Lancelota. Nie, spojrzenie na niego wcale nie było jej głównym celem. Po prostu nie można wziąć wody z kuchni bez odwiedzenia kuchni, a droga do niej wiedzie przez salon.
Podeszła do szafy, gdzie wisiały dwa szlafroki, jeden wygodny, frotte, z przetartymi rękawami na łokciach i plamą z kawy na przodzie, a drugi różowobrzoskwiniowy, jedwabny, ze ślicznymi koronkowymi wstawkami.
Wygrał brzoskwiniowy, ponieważ był po prostu lżejszy. Tylko i wyłącznie dlatego.
Jak najciszej przeszła boso przez korytarz i dalej, do salonu. Przez chwilę jej wzrok przyzwyczajał się do mroku. Zakasłała cichutko. Nie, wcale nie chciała go obudzić. Lancelot nawet się nie poruszył.
Jeszcze jedno delikatne kaszlnięcie, tym razem troszeczkę głośniejsze, wyrwało jej się samo.
- Tak, lady Julio. Nie śpię.
- Och, przepraszam. Obudziłam cię? Nie chciałam.
Usłyszała, że się poruszył.
- Nie potrafię zapalić tej lampy - powiedział.
- Nic trudnego. - Nacisnęła przełącznik na ścianie i w pokoju zrobiło się jasno.
Odwróciła się do niego z triumfującą miną, ale na jego widok uśmiech zamarł jej na wargach. Lancelot, nagi do pasa, siedział na kanapie. Na twarzy miał taki smutek, że aż się przestraszyła. Podeszła i usiadła obok, uważając, żeby nie dotknąć jego ramienia
czy nogi, chociaż miała na to wielką ochotę.
- Wszystko w porządku?- To pytanie zabrzmiało zupełnie niedorzecznie.
- Tutaj jestem do niczego - stwierdził. - Nie potrafię nawet zapalić latarni. Jestem kompletnie bezużyteczny. Do niczego się nie nadaję.
- To nieprawda.
- Dobrze wiesz, że tak jest. - Chociaż jego słowa były gorzkie, wypowiedział je spokojnie. - Pochodzę z innych czasów. Moje życie powinno już dawno się skończyć. Ale oto jestem tutaj.
Bezużyteczny. Zupełnie bezużyteczny. - Odwrócił się ku niej. -Wybacz mi - powiedział cicho.
- Co miałabym ci wybaczyć?
- Teraz rozumiem, jak musiałaś się czuć w Camelocie. Przeniesiona do innego, obcego świata.
Położyła rękę na jego ramieniu.
- Właśnie o to chodzi. W Camelocie wcale nie czułam się jak w obcym świecie. Nie wiem dlaczego, ale kiedy minął początkowy szok, wszystko nagle zaczęło się układać w harmonijną
całość. Tylko że...
- Mów dalej, proszę.
- W moim przypadku było inaczej. Kiedy się zorientowałam, że jestem w Camelocie, wiedziałam, czego się spodziewać. Czytałam o nim książki, oglądałam filmy, od dzieciństwa znałam legendę. Twoja sytuacjajest bez porównania trudniejsza. Znalazłeś się w miejscu, o którym nie masz pojęcia, bo zostałeś przeniesiony w przyszłość. Skąd mógłbyś wiedzieć, jak wygląda życie w dwudziestym wieku? Takiego czegoś nawet nie byłbyś w stanie sobie
wyobrazić. Jesteś całkiem zagubiony. W dodatku zostałeś fałszywie oskarżony o straszne, podłe czyny i nie masz możliwości oczyścić swojego imienia. Excalibur znalazł się tutaj z tobą i nie możesz zwrócić go Arturowi. Nie mówiąc już o...
- Proszę. - W jego głosie słychać było tłumiony gniew. - Czy mogłabyś na chwilę przestać mnie pocieszać?
- Och, przepraszam.
Wziął głęboki oddech i odchylił głowę w tył. Potem zwrócił się do Julie:
- Dlaczego nie możesz zasnąć? Jesteś we własnym domu. Powinnaś być szczęśliwa.
Wzruszyła ramionami.
- Chyba boję się tego, co mnie jutro czeka w pracy. Muszę zaprezentować projekt kampanii reklamowej, a nie mam na nią żadnego pomysłu.
- Rozumiem - rzekł oschle.
- O co ci chodzi?
- Wyobrażałem sobie, że przyczyną twojej bezsenności jest to okropne spustoszenie, jakie zostawiliśmy po sobie w Camelocie. Albo to, że możesz być uważana za tysiącletnią jędzę.
- Wiedźmę - poprawiła go.
- Bardzo przepraszam, wiedźmę. Albo podejrzenie, że jestem skończonym łotrem. A może to, że Malvern jest gdzieś w pobliżu, tak samo zły w twoich czasach jak i w moich. - Mówił coraz bardziej podniesionym głosem. - A może powinno cię zdenerwować, że Excalibur, jedyna nadzieja dla Camelotu, znajduje się tutaj, z nami! Sądziłem, że właśnie te drobiazgi mogą ci spędzić sen z powiek.
- Oczywiście, to wszystko również mnie denerwuje.
- Denerwuje! Denerwuje! Niczym pies, szczekający wcześnie rano albo paproch w oku!
- To nie tak. Chodzi mi tylko o to, że jutro mam prezentację i...
- I co?
- Cóż, spójrzmy prawdzie w oczy. Camelot istniał całe wieki temu, a moja prezentacja ma się odbyć jutro. - Natychmiast pożałowała tych słów i chciała je cofnąć, ale było już za późno. -
Nie mówiłam tego poważnie.
- Ależ mówiłaś. Oczywiście, że mówiłaś poważnie. Ja w tym świecie nie mam żadnego znaczenia, jestem żyjącym antykiem. Niepożądaną pamiątką.
- Nic podobnego! Po prostu muszę uporządkować swoje sprawy. Wróciłam do domu, a to się wiąże również z podjęciem obowiązków.
- A ja, oczywiście, nie mam najmniejszego pojęcia o twoich obowiązkach.
Znużonym gestem przytuliła do siebie poduszkę.
- Wiesz co? Do końca życia już nic nie powiem. Chwilę milczał, aż w końcu się odezwał.
- Wydaje mi się, że to słuszna decyzja. - Gniew zniknął; jego miejsce zajęło nie poczucie klęski, ale zwykłe zmęczenie. -W twoich czasach wszystko jest takie inne - ciągnął. - Nie potrafię tu robić najprostszych rzeczy. Nawet schody są dziwne. Nie wiem, jak zapalić światło. Ja, Lancelot. Jestem tu bezużyteczny i bezradny.
- To nieprawda. - Wyciągnęła rękę, przez chwilę się wahała, ale w końcu dotknęła jego ramienia. - Nie. Jesteś najlepszym, najszlachetniejszym z ludzi. Zawsze taki byłeś - wyszeptała, tuląc się do jego ramienia.
- Zawsze taki byłem... Mów dalej - zachęcił ją. Nagle uświadomiła sobie, jaka jest prawda.
- Zawsze byłeś moim ideałem, moim marzeniem.
Zamknął oczy i mocno ujął jej rękę.
- Ty, lady Julio, jesteś jedyną osobą na tej ziemi, która we mnie wierzy.
Julie wpatrywała się w ich ciasno splecione dłonie. Mimo że różniły się między sobą wielkością i karnacją, nie wiadomo było, gdzie się zaczyna jedna, a kończy druga.
- To zabawne - odezwała się, niemal zahipnotyzowana widokiem ich złączonych rąk. - Zawsze w ciebie wierzyłam, nawet zanim cię spotkałam.
Kiedy tak siedzieli w milczeniu, zdawało się, że czas się zatrzymał.
- Powinnaś już iść spać - wyszeptał Lancelot.
- Ty też.
Zamknęła oczy. Postanowiła wypowiedzieć głośno to, co myślała, jednocześnie przygotowując się na wszelkie możliwe odpowiedzi.
- Chciałbyś pójść do mojej sypialni?
- Tak.
- Słucham?
- Powiedziałem, że tak. Bardzo chciałbym pójść do twojej sypialni.
Wstała i pociągnęła go za sobą. Ona objęła go w pasie, on otoczył ją ramieniem i mocno przytuleni poszli wolno do drugiego pokoju.
Julia pierwsza wsunęła się pod prześcieradło. Kiedy poszedł w jej ślady, łóżko zaskrzypiało. Ostrożnie wyciągnęła do niego ramiona, bardziej w geście pocieszenia niż namiętności.
Leżeli nieruchomo obok siebie, każde starało się wyczuć rytm drugiego. Dotknęła jego twarzy, pieściła wierzchem dłoni jej zarysy i lekko, delikatnie przyłożyła usta do policzka.
Poruszył się, przykrył ustami jej usta i nagle konieczność wzajemnego pocieszania się gdzieś zniknęła. To, co zaczęło się jako delikatny pocałunek, pogłębiło się. Lancelot nakrył sobą
Julie, a ciężar jego ciała dodał jej odwagi. Przesunął ustami w dół jej szyijakby wypalał tam ognistą ścieżkę. Gwałtownie wciągnęła powietrze i wygięła się w łuk. Wsunął pod nią dłonie i przycisnął ją mocniej.
Jej ramiona oplatały jego nagi kark. Jednym ruchem zdjął z niej nocną koszulę i odrzucił na bok. Oddychała płytko i czuła, jak coś ciepłego zaczyna się budzić w jej ciele. Zanurzyła ręce w jego włosach, przeczesując je i skręcając. Dotyk czarnych miękkich loków był tak zmysłowy, że aż przeszedł ją dreszcz. Połączyli się w jednej chwili. I wtedy świat znów stał się tak samo piękny i wspaniały jak w Camelocie. Potem leżeli wyczerpani, splątane
prześcieradła oplatały ich nogi, a powiewy chłodnego nocnego powietrza suszyły wilgoć na ich skórze. Julie oparła mu głowę na piersi, a oddech Lancelota zaczął się wyrównywać. Przytulił ją do siebie i w ciemnościach wyczuła, że się uśmiecha.
- Co cię tak rozbawiło? - zapytała, również z uśmiechem.
- Dobrze wiedzieć, że niektóre sprawy wcale się nie zmieniły. To mnie napawa nadzieją, że być może nie jestem jednak taki zupełnie bezużyteczny.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 11:06:17 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 20
Nastał poranek. Julie chwilę wylegiwała się w łóżku, Lancelot jeszcze spał. Z zamkniętymi oczami i spokojną twarzą wyglądał bardzo młodo. Ale wrażenie to było zwodnicze, ponieważ kiedy przyjrzała mu się uważniej, dostrzegła siwe pasma w jego włosach i zmarszczki,
rozchodzące się promieniście od kącików powiek. Nie był to figiel niespokojnej wyobraźni, kiedy poprzedniego dnia wydało jej się, że jego rysy się zmieniły. Zmiana ta nie była
też rezultatem nagłego wstrząsu, który musiał przejść, kiedy został gwałtownie przeniesiony w inne miejsce i .czas.
Lancelot rzeczywiście się starzał, i to w zastraszającym tempie.
Dotknęła jego włosów. Poruszył się, ale się nie obudził.
Spojrzała na zegarek. Minęła siódma. Obok zegarka leżał notatnik, na którego kartkach widniała jedynie sieć czerwonych kropek. To była cała jej praca, jedyny pomysł na prezentację, którą miała przedstawić nawet nie za kilka godzin, ale za kilkadziesiąt
minut.
- Nie - jęknęła rozpaczliwie. Wyskoczyła z łóżka i chwyciła ubranie, pierwsze lepsze, jakie nawinęło jej się pod rękę. Pod prysznicem myślała jedynie o czekającym ją zadaniu.
Oczywiście, zdarzało się już, że przychodziła do pracy nie przygotowana. Ale nigdy, ale to nigdy nie zjawiła się bez żadnego pomysłu na spotkaniu z jednym z najważniejszych klientów, zaopatrzona jedynie w notatnik wypełniony czerwonymi kropkami.
Z narastającym przerażeniem wykonywała swoje normalne poranne czynności.
Lancelot nadal spał. Pomyślała, że to jedyna dobra rzecz tego poranka. Przynajmniej on odzyskiwał siły, co mu było bardzo potrzebne.
Wydarła kawałek kartki z notatnika, napisała liścik i położyła go na poduszce.
Drogi, kochany Lancelocie
Poszłam do pracy. Tymczasem rozgość się i czuj się jak u siebie w domu. O jedno Cię proszę, pod żadnym pozorem nie wychodź z mieszkania, dopóki nie omówimy kilku spraw...
Ucałowania,
Wiedźma.
Przeczytała wiadomość i uśmiechnęła się. A potem znów dotarło do niej z podwójną siłą, w jak beznadziejnej się znalazła sytuacji. Chwyciła aktówkę, wypełniony kropkami notatnik, zostawiła śpiącego nagiego Lancelota i ruszyła na spotkanie z gromadą zrzędliwych producentów środków czystości i ze swoimi kolegami z agencji reklamowej.
Czasami życie jest po prostu do bani.
Panowie! - Julie powitała z uśmiechem gości wchodzących do jej gabinetu.
W ciągu dwóch godzin, między przybyciem do biura a tą straszną chwilą, Julie- cudowne dziecko reklamy, obdarzone niesamowita zdolnością wymyślania genialnych idei w ostatniej
chwili - wykazała się wielkimi zdolnościami twórczymi. Teraz w jej notatniku była niejedna strona pokryta czerwonymi kropkami, tylko siedem.
Nikt w agencji Stickley & Brush nie orientował się, jak kiepsko sprawy stoją. Wszyscy, począwszy od żałośnie pewnego siebie dyrektora artystycznego do naiwnie optymistycznego asystenta do spraw kontaktów z klientem, zakładali, że Julie uda się wystąpić z jakimś błyskotliwym pomysłem. Przyszło jej do głowy, że w ich pełnych radosnego wyczekiwania twarzach czai się jakiś smutek. Gawędzili z zapałem, co chwila sięgając do pudła z zamówionymi przez nią pączkami i nalewając sobie kawy. Cóż, może przynajmniej oni coś na tym spotkaniu skorzystają, choćby tylko miało to być śniadanie.
Nie mieli pojęcia, co się święci.
Powoli, jeden po drugim, milkli i wpatrywali się w Julie. Stała samotnie, oparłszy się rękami o blat biurka. Miała ochotę poprosić, żeby zawiązano jej oczy czarną przepaską.
- Zapraszam panów - zaczęła. - Pączków wystarczy dla każdego. Mamy ich jeszcze całe mnóstwo. A dla tych, którzy liczą kalorie, mamy całą torbę dziurek z ciastek z dziurką. - Wokół rozległy się pełne rozbawienia śmiechy. - Czy ktoś ma ochotę na dziurkę z ciastka z kremem? - Jeszcze kilka osób się roześmiało, niektórzy potrząsnęli głowami. Prezes Błysku miał cukier puder na górnej wardze. - Witam panów w moim biurze - zagaiła. -Mam nadzieję, że wszyscy miło spędzili weekend. Panie Swenson? Ach, tak? To wspaniale. Ja też wybrałam się na krótką wycieczkę. Czy ktoś jeszcze wyjechał na sobotę i niedzielę? David? Gdzie
byłeś? Asystent z działu artystycznego, skrępowany, wzruszył ramionami.
- Hmmm, odwiedziłem rodziców.
- To pięknie. Przypomnij mi, gdzie oni mieszkają. Wiem, że wiele razy o nich rozmawialiśmy.
- W Pensylwanii. Niedaleko Filadelfii.
- Och, wspaniale. Założę się, że się cudownie bawiłeś. Te przepyszne precle, steki z serem. Nic dziwnego, że tak świeżo dzisiaj wyglądasz. Musiałeś cudownie spędzić czas!
- Niezupełnie.
- Dlaczego nie?
- Pojechałem tam na pogrzeb ciotki.
Zaległa przytłaczająca cisza.
- Przepraszam, Davidzie. Mam nadzieję, że... O, nie! Proszę, weź chusteczkę.
Sięgnęła do pudełka i podała mu garść chusteczek higienicznych, a David zaczął w nie cicho szlochać. W końcu wydmuchnął głośno nos, spojrzał na Julie i blado uśmiechnął się przez łzy.
- Lepiej się czujesz? - zapytała. Miała ochotę zapaść się pod ziemię, tak jej było wstyd, że sprawiła mu przykrość i doprowadziła do zakłopotania.
- Nic mi nie jest, Julie. Dzięki.
- Dobrze - odrzekła z nieszczerze radosnym wyrazem twarzy. -Zobaczmy, co tu dzisiaj mamy. Błysk, jak wszyscy wiemy, to doskonała firma produkująca wspaniałe środki czystości. Ich znakomita historia zaczyna się na przełomie wieków, kiedy to...
Zabrzęczał interkom, Julie przerwała i uśmiechnęła się przepraszająco. Miała wielką ochotę ucałować to mechaniczne urządzenie, ale się opanowała. Z głośnika popłynął głos recepcjonistki.
- Przepraszam, Julie, ale ktoś chce się z tobą zobaczyć.
- Dziękuję, Audrey. - Zerknęła na kalendarz, ale tego dnia na dziesiątą nie miała umówionej żadnej wizyty, tylko to zebranie. Proszę, powiedz tej osobie, że musiała zajść jakaś pomyłka.
Termin tego zebrania został wyznaczony długie tygodnie temu. Julie stanęła przed biurkiem, ściskając w dłoniach notatnik.
- Zobaczmy - odezwała się, przeglądając siedem stron zapełnionych bazgrołami. - O czym to ja mówiłam?
- O przełomie wieków- podpowiedział David, całkiem już spokojny. - O wspaniałej historii firmy.
- A, tak. Prawda. Oczywiście. A więc... Wyobraźmy sobie, jak musiało wyglądać życie na przełomie wieków, zanim pradziad pana Swensona dostarczył wdzięcznej klienteli Błysk. Tylko sobie to wyobraźcie! Sczerniały mosiądz, matowa stal, brudne zlewozmywaki.
To znaczy, jeśli ktoś miał tyle szczęścia, że w domu był zlewozmywak. Okropność, po prostu okropność. - Potrząsnęła głową nad tragizmem tej sytuacji. - Jakie straszne musiało być
codzienne życie i... - Znów zadźwięczał interkom. - Bardzo przepraszam! - zaświergotała Julie. Zanotowała sobie w pamięci, żeby kupić Audrey jakiś ładny kwiatek doniczkowy. Słucham?
- Julie, przepraszam, że zawracam ci głowę, ale ten człowiek bardzo nalega.
- Powiedz mu, że musi zaczekać.
- Ale Julie, chyba będę musiała wezwać ochronę.
- Ochronę? - pisnął z przejęciem pan Swenson.
- Dlaczego chcesz wzywać ochronę, Audrey? - dociekała Julie.
- Przez tego człowieka. Kazał mi powiedzieć, że nazywa się Lancelot.
Julie poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
- Wiedziałem, że zaraz wyciągnie jakiegoś asa z rękawa. -Dyrektor artystyczny niemal rozpłynął się z radości.
W tej samej chwili drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczył Lancelot, w swojej pięknej niebieskiej tunice, z obnażonym Excaliburem.
- Lady Julio. - Skłonił się, a potem stanął przed okrągłym stołem konferencyjnym o szklanym blacie, na którym leżały nie dojedzone pączki. - Panie i panowie zasiadający za Okrągłym
Stołem - dodał z galanterią
- Lancelocie! - Julie pociągnęła go za ramię. - Jak mnie tutaj znalazłeś?
Wyjął zza paska jedną z jej służbowych wizytówek, na której widniało stanowisko Julie i adres firmy.
- Z pomocą tego, lady Julio. Ten prostokątny kartonik zawiera wiadomości o tobie. Znalazłem więcej takich. Oczywiście, pomyślała Julie. W sypialni, na komodzie, stało całe ich pudełko.
Lancelot przyjrzał się wizytówce.
- Musiałaś zatrudnić wielu zdolnych skrybów, żeby wykonali taką pracę - stwierdził tonem znawcy.
Betty z produkcji klasnęła w dłonie i zachichotała, a Lancelot skłonił się jej i obdarzył szczerym uśmiechem.
- No, dobrze, Lance. - Julie zaczęła wypychać go z gabinetu. Mógłbyś poczekać na mnie za drzwiami? Za chwilę skończę. -Miecz zamigotał w sztucznym świetle lamp. -I dlaczego, na litość boską, przyniosłeś to ze sobą? - zapytała.
- Miałem go zostawić w tak niebezpiecznym miejscu jak twoje mieszkanie? - odparł Lancelot.
- Dobrze. Na razie wyjdź i zaczekaj na mnie, a...
- W dodatku - ciągnął nie zrażony - schowałaś Excalibura pod łóżkiem! Co za człowiek kładzie potężny miecz pod łóżkiem, razem z jakimiś bezwartościowymi pudłami!
- Hej, w tych pudłach są moje buty! - Ugryzła się w język, zanim zdążyła dodać, że leżą tam też jej lalki Barbie.
- Spójrz tylko teraz na ten miecz. Cały w plamach, pokryty brudem. Potrzebuję czegoś, żeby doprowadzić go do porządku. Jeśli król Artur go zobaczy w takim stanie, będzie xiepocieszony. W tej samej chwili pan Swenson, niczym uczestnik jakiegoś
konkursu, skoczył na równe nogi i zawołał:
- Pomoże ci Błysk!
Wszyscy zgromadzeni, z wyjątkiem Julie i Lancelota, zaczęli bić brawo jak szaleni. Spojrzała na rycerza, zachwycona, że sprawy niespodziewanie przybrały taki obrót. Jednocześnie zastanawiała się, jak uchronić go przed kompromitacją.
Nagle do skołatanej głowy przyszła jej doskonała myśl. Może to pomoże Lancelotowi. Może właśnie za pomocą kampanii reklamowej naprawi przynajmniej część szkód, jakie się ostatnio
dokonały.
Istniała taka możliwość, choć nie było to zbyt prawdopodobne.
- Dziękuję, dziękuję. - Skinęła głową i uśmiechnęła się do pracowników firmy i rozentuzjazmowanych dyrektorów z Błysku. -Tak, panie i panowie. - Dopiero teraz Julie zaczęła rozkręcać się na dobre. - Wyobraźcie sobie, jakże inaczej potoczyłaby się
historia, gdyby Lancelot mógł skorzystać z dobrodziejstwa Błysku!
Może właśnie tego było trzeba, żeby...
- Błysk? - zapytał z rozdrażnieniem Lancelot. - A cóż to, na Merlina, takiego ten Błysk?
- Właśnie, Lancelocie. Cieszę się, że mnie o to zapytałeś. Błysk to magiczna kombinacja tajemnych, ale całkiem naturalnych składników, dzięki którym twoja zbroja olśniewająco zalśni, a miecz będzie błyszczał jak słońce.
Nagle zobaczyła, że do Lancelota zaczyna docierać, o co tutaj chodzi. Nie była pewna, co rycerz dalej uczyni, czy po prostu wybiegnie z gabinetu wzburzony - nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu wykorzystała jego prawdziwe imię i życiowe kłopoty do sprzedaży środka czyszczącego - czy może podejmie jej grę.
Spojrzał niepewnie, a potem, z udawanym gniewem i niedowierzaniem, zagrzmiał:
- Nie wierzę, że taki środek istnieje!
Podjął jej grę! Miała ochotę go uściskać i gorąco ucałować. Powstrzymała się jednak i nie wyszła z roli. W takim pomyśle na reklamę nie było wiele nowego. Różnica polegała jedynie na wykonaniu. Po wysłuchaniu pochwalnej przemowy na cześć Błysku Lancelot uniósł miecz.
- W takim razie, muszę zdobyć Błysk, żeby przywrócić świetność Excaliburowi, ku chwale mojego króla i Camelotu!
Julie oklaskiwała jego występ razem z innymi, chociaż po minie Lancelota rozpoznała, że ta sytuacja nie jest dla niego do końca jasna i oczywista.
- Dziękuję - wyszeptała.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, co się tutaj dzieje - wyznał.
Pan Swenson nieomal podskakiwał z radości.
- To niesłychane! Absolutnie zdumiewające! Myślę, że wyrażę opinię całej dyrekcji, jeśli powiem, że ze wszech miar akceptujemy taką kampanię reklamową. - Zwrócił się do Lancelota:
- Zdaję sobie sprawę, że jest pan zapewne wybitnym aktorem szekspirowskim i taka rola to dla pana drobiazg, ale muszę uścisnąć panu rękę. Co za niespodziewany zwrot akcji!
Lancelot chciał tylko wyczyścić Excalibur, żeby sprawić radość królowi Arturowi. Nie było tam żadnej kradzieży, żadnej zdrady. Po prostu uczciwy rycerz chciał się przysłużyć królowi.
Świetny kontekst dla reklamy Błysku. Pod każdym względem. Wspaniały pomysł. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy tu zapoczątkowali nowy trend: wielkie nieporozumienia historii! Już widzę, jak Ryszard III sprzedaje płatki śniadaniowe, ponieważ mali książęta wcale nie zostali zamordowani, tylko uciekli z domu w poszukiwaniu lepszych śniadań. Albo że Kuba Rozpruwacz zostałby przyzwoitym człowiekiem, gdyby w jego czasach zamiast brzytew używano maszynek do golenia. Albo... - Julie kiwała głową i starała się odsunąć Swensona na bok tak delikatnie, jak tylko potrafiła. - A jak się pan nazywa? - zapytał prezes Lancelota.
Ten skłonił się i odrzekł bez wahania.
- Jestem Lancelot z Jeziora.
Swenson roześmiał się od ucha do ucha.
- Jeszcze trochę, a rzeczywiście panu uwierzę. Doskonała robota, doskonała.
Pracownicy agencji byli równie podekscytowani jak klienci, wszyscy chcieli porozmawiać z Julie, uścisnąć rękę Lancelotowi. Kilka osób chciało dotknąć Excalibura, ale po tym, jak rycerz na taki widok wydał okrzyk oburzenia, Julie wyjaśniła, że na mieczu nie wysechł jeszcze lakier i nikt nie powinien go dotykać, żeby nie zepsuć rekwizytu przed wykonaniem pierwszych zdjęć.
- Lancelocie - powiedziała cicho. - Czy zechcesz pójść ze mną?
Skinął głową.
- Tak, lady Julio. Musimy porozmawiać. To bardzo ważna sprawa. Myślałem o Malvernie.
- Doprawdy?- odrzekła. Zauważyła, że niektórzy zaczynają z namysłem i nerwowo przyglądać się Lancelotowi oraz jego imponującemu mieczowi.
Zjechali na parter i wyszli na ulicę. Julie przywołała taksówkę, podała kierowcy adres i odliczone pieniądze za kurs. Potem zwróciła się do Lancelota:
- Bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mogę teraz rozmawiać. Czeka mnie nawał pracy. Weź moje klucze. Możemy się spotkać wieczorem, u mnie w domu? Postaram się wyrwać dzisiaj wcześniej i...
- Rozumiem. - Zacisnął usta.
- Okropnie się z tym czuję, ale uwierz mi, muszę zostać w pracy, żeby...
Nie chciał jej dłużej słuchać. Chwycił klucze i usiadł na przednim siedzeniu taksówki.
Przerażony kierowca krzyknął:
- Hej! Gdzie!
- Przepraszam - sumitowała się Julie. - Mój znajomy przyjechał z innego miasta.
Lancelocie, usiądź z tyłu, nie obok kierowcy. Nadal milcząc, gniewnie przesiadł się do tyłu.
- Ej, paniusiu- odezwał się taksówkarz.- Nie będę woził faceta z mieczem. Nie ma mowy. Ma tu pani swoje pieniądze i niech ten dzielny książę wysiada z mojej taksówki.
- Nie, chwileczkę. - Pochyliła się i zajrzała do samochodu. -Lancelocie, przykro mi, ale chyba będzie lepiej, jeśli ja zabiorę Excalibura.
- Nie.
- Proszę cię. Musisz zrozumieć, że w tych czasach, w tym mieście, niezbyt dobrze jest pokazywać się w miejscach publicznych z mieczem u boku.
- Powiedziałaś, że w twoim domu nie jest bezpieczny. Teraz mówisz mi, że nie mogę go nosić, bo to również czymś grozi. W takim razie, co można z nim zrobić?
- Cóż... - Wyprostowała się i patrząc ponad dachem taksówki, zastanawiała się nad rozwiązaniem. - Mam pomysł. W agencji jest sejf. Korzystamy z niego, jeśli w biurze znajdują się jakieś cenne przedmioty, na przykład biżuteria wypożyczona do zdjęć czy coś
w tym rodzaju. Zamknę miecz w sejfie, bezpiecznie przeleży tam cały dzień, a wieczorem przyniosę go do domu.
- Nie.
- Co to znaczy, nie?
- Nie zamierzam chodzić po tym mieście nie uzbrojony.
Taksówkarz odsunął plastikową ściankę, oddzielającą go od pasażerów.
- Słuchaj, kolego. Zapisz się do Narodowego Związku Strzeleckiego. Ale przedtem wysiądź z mojej taksówki.
- Lancelocie! - rzuciła Julie. - Błagam. Daj mi ten miecz. Przy mnie będzie bezpieczny. Obiecuję ci.
Nie odpowiedział. Odwrócił się do niej z posmutniałą, przygnębioną miną. Potem znów spojrzał w drugą stronę. Najgorsze było to, że chociaż miała rację, odsyłając go do
domu, i słusznie zadecydowała, że miecz będzie bezpieczny w sejfie, to właśnie ona była przyczyną jego przygnębienia. Sprawiła mu ból.
- Ja... Posłuchaj mnie. Musisz to zrozumieć. Tutaj życie jest inne. Wszystko sobie później wyjaśnimy- dodała pośpiesznie. Nadal patrzył prosto przed siebie. - Dobrze? Potem porozmawiamy. Teraz czekają na mnie w biurze. Obiecuję ci, że się tym zajmę. Wzięła
miecz. W dalszym ciągu na nie zwracał na nią uwagi.
Na jego twarzy widać było gniew i poniżenie, a ona bardzo chciała go objąć, przeprosić, wynagrodzić wszystko, co się stało, podziękować za ocalenie kampanii reklamowej, a być może również posady w agencji.
- Paniusiu, muszę jechać - odezwał się taksówkarz. Skinęła głową i zamknęła drzwi. Taksówka ruszyła, a Julie przykryła dłonią usta.
- Och, Lancelocie- wyszeptała cicho, patrząc, jak żółty samochód wtapia się w ruch uliczny na Madison Avenue. - Przepraszam cię.
Przez resztę dnia prześladowało ją wspomnienie wyrazu jego oczu.
-Wię c , kolego... - zagadnął taksówkarz, zerkając we wsteczne lusterko. - Pochodzisz z innego miasta?
Lancelot zamknął oczy. Pragnął być wszędzie, tylko nie w tym poruszającym się urządzeniu. Gdziekolwiek, byle nie tu.
- Słyszysz mnie? Pytam, czy pochodzisz z innego miasta.
- Tak.
- Co?
- Powiedziałem, że tak.
- Aha. A skąd?
- Z Camelotu.
- Tak? Jeden mój kuzyn tam mieszka.
Lancelot pierwszy raz spojrzał na kierowcę.
- Naprawdę? - zaciekawił się.
- Tak, tak. W Camelot City. To w Indianie, prawda?
Lancelot wciągnął głęboko powietrze.
- Tak. Właśnie tam.
Kierowca nadal coś mówił, ale Lancelot już go nie słuchał. Patrzył przez okno na nowojorskie widoki. Przed jego oczami przesuwały się ulice, magazyny i stare fabryki z ubiegłego
wieku. i Zastanawiał się, jaka jest natura tego miejsca, miejsca pochodzenia lady Julii. Teraz rozumiał, dlaczego rozpłakała się, kiedy opisywała mu je w Camelocie. Zrozumiał, co czuła i dlaczego nie chciała mu więcej opowiedzieć o mieście, gdzie nie wolno było nosić miecza.
Ludzie. Ich twarze były takie inne, takie smutne, jakby już dawno odebrano im wszelką nadzieję. Kiedy zatrzymali się na światłach, jakaś kobieta, pchająca przed sobą sklepowy wózek wyładowany torbami, z wysiłkiem starała się przejść przez ulicę. Natychmiast, całkiem odruchowo, wyskoczył z samochodu i próbował jej pomóc.
- Odejdź, łobuzie! Ludzie, ratunku!
Stanął osłupiały, kiedy inni przybiegli na jej wołanie, ale nie po to, żeby jej pomóc pchać wózek, ale żeby jej bronić przed nim, przed Lancelotem.
- Przepraszam - wymamrotał. - Chciałem tylko...
- Zjeżdżaj stąd, wariacie! -wrzasnął jakiś człowiek z przepaską na oku. - Zostaw tę panią w spokoju! Posłuchał go. Bez słowa wrócił do taksówki.
- Teraz już wiesz, kolego, o co mi chodzi. Właśnie o tym mówiłem. Tutaj nie można być dla nikogo miłym. Kierowca mówił dalej, ale Lancelot tylko w otępieniu patrzył na przewijające się za oknem sceny. Wszystko się zlewało w jedną masę, budynki, ludzie bez twarzy.
Nagle coś przyciągnęło jego uwagę.
Był to duży napis, częściowo zasłonięty drzewem, pokrytym różowymi pąkami. Już samo kwitnące drzewo stanowiło niespotykany tutaj widok. Odczytał napis, wypisany dużymi złotymi literami na niebieskim tle: „Avalon".
Dopiero po kilku sekundach udało mu się wydobyć z siebie głos.
- Zatrzymaj się, proszę! - Zapukał w plastikową przegrodę i powtórzył głośniej i bardziej stanowczo: - Zatrzymaj się! Taksówkarz, który od dłuższego czasu monologował z wielkim
zadowoleniem, w końcu zwolnił.
- Co takiego?
- Może się pan zatrzymać?
Stanął przy krawężniku.
- Niedobrze ci, kolego, czy jak?
- Nie, nie. Co to jest? - Rycerz wskazał za siebie.
- Co? Latarnia? Znak stopu?
- Nie. To miejsce, kilka kroków za nami. Napis głosi „Avalon".
Dziwnie się czuł, wymawiając to słowo, tę znajomą nazwę, która przyprawiała go o szybsze bicie serca. Avalon. Była to wyspa, o której słyszał w Camelocie, miejsce magiczne, uzdrawiające, dodające sił. Często słyszał opowieści o Avalonie, o rannym rycerzu, którego ciało i dusza zostały uratowane dzięki temu, że spędził jedną jedyną noc na tej zaczarowanej wyspie.
To było miejsce nadziei.
- Avalon? A, chodzi o to schronisko dla bezdomnych przy kościele.
- Przepraszam, ale nie usłyszałem dokładnie. Co to jest takiego?
- Schronisko dla bezdomnych. No, takie miejsce, gdzie mogą przyjść ci, którzy nie mają gdzie mieszkać.
- Nie mają domu?
- Właśnie. Ludzie bez pracy albo tacy, co mająjakieś problemy ze sobą.
Lancelot wyciągnął szyję i zobaczył kobietę z trójką małych dzieci, która właśnie minęła okryte różowymi pąkami drzewo i weszła do budynku z napisem.
- Ale tam są również kobiety i dzieci. - Najwyraźniej nie mógł w to uwierzyć. Przeczesał ręką włosy. - Tam są małe dzieci.
- Jasne, kolego. Dzieci też bywają bezdomne.
- Nie rozumiem. W tym mieście jest tyle pieniędzy, tyle bogactwa. Jak to możliwe, że istnieją tu ludzie bez własnego dachu nad głową?
Kierowca nic nie odpowiedział.
- Wysiadam - zadecydował Lancelot.
- Ale ta pani mi kazała jechać...
- Przykro mi. Hmmm... Czy dostałeś wystarczająco dużo monet?
- Co? A, tak. - Taksówkarz zawahał się, a potem, jakby wbrew sobie, powiedział: - Co tam, do diabła. Masz tu resztę. Licznik wybił dopiero połowę sumy.
- Dziękuję. - Lancelot z uśmiechem przyjął garść banknotów.
- Napiwek zależy od uznania pasażera - dodał kierowca.
- Napiwek?
- Człowieku, od razu widać, że nie jesteś stąd. Napiwek. No, wiesz, jak w restauracji. Trochę dodatkowych monet, jeśli uznasz, że zostałeś dobrze obsłużony.
Po twarzy Lancelota przebiegł błysk zrozumienia. Oddał kilka dolarów taksówkarzowi.
- Dzięki, kolego. I powodzenia.
- Dziękuję panu.
Kierowca uśmiechnął się od ucha do ucha. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pasażer nazwał go „panem". Lancelot zawrócił i długimi, pewnymi krokami ruszył do schroniska. Od czasu przybycia do Nowego Jorku pierwszy raz szedł w ten sposób - miał cel, wiedział, dokąd zmierza.
Szedł do Avalonu.
Kiedy zbliżył się do napisu, zwolnił kroku. Zobaczył, że ustawiła się tu kolejka. Ludzie czekali, żeby wejść do środka. Kilka osób zerknęło na niego i natychmiast odwróciło wzrok.
Poczuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu cios w żołądek. Zatrzymał się, oszołomiony widokiem, który ujrzał przed sobą. Nie wstrząsnęło nim ubranie zgromadzonych tu ludzi, chociaż niektórzy mieli na sobie zniszczone płaszcze, a buty jednego mężczyzny były związane sznurkiem. Włosy dziecka były poszarzałe, bez połysku, chociaż starannie związane wypłowiałą różową wstążką. To nie wygląd bezdomnych sprawił, że Lancelot stanął w pół kroku.
To były oczy bezdomnych. W ich spojrzeniu dostrzegł brak nadziei i przygnębienie. Świat o nich zapomniał. Zycie toczyło się dla innych, gdy tymczasem oni tłoczyli się przed zamkniętymi drzwiami i czekali, aż ktoś ich wpuści do środka, pozwoli im skorzystać ze schronienia pod dachem.
Rozpoznał to spojrzenie, ponieważ przypominało mu jego własny wyraz twarzy, przywoływało uczucia, których sam doświadczał: zagubienie, utrata gruntu pod nogami, niepewność tego, co przyniesie przyszłość.
W Camelocie nie było schronisk dla bezdomnych. Tam każdy miał dom.
Cofnął się pamięcią do czasów, zanim odnalazł Camelot. To prawda, że było to ponad tysiąc lat wcześniej, na zupełnie innej ziemi. Jednak twarz cierpienia pozostała taka sama.
Ludzie w kolejce spoglądali podejrzliwie na nieznajomego w butach z długimi cholewami i niebieskiej tunice.
- Cześć - odezwała się w końcu dziewczynka z różową kokardą na głowie.
- Cześć - odrzekł Lancelot z uśmiechem.
Zrobiło się jakieś zamieszanie i nikt już nie zwracał uwagi na Lancelota. Drzwi się otworzyły i ukazał się w nich zmęczony młody człowiek w okularach i włożonej daskiem do tyłu czapce
baseballowej. Ludzie zaczęli wchodzić do środka, a on zamieniał z każdym kilka słów.
- Cześć, Phil, co słychać? Melindo, pięknie dziś wyglądasz! Jak się masz, Dave? Jak noga?
Powitał wszystkich, jednego po drugim, a oni mu odpowiadali, niektórzy uśmiechem, inni wzruszeniem ramion, a jeszcze inni nawiązywali krótką rozmowę.
Dziwna myśl przyszła Lancelotowi do głowy. Co by było, gdyby Julia została bezdomna? Gdyby coś się wydarzyło i to ona musiałaby czekać na ulicy, aż ktoś ją wpuści do środka?
Bez dalszego namysłu podszedł do mężczyzny w czapce z daszkiem. Uśmiech młodego człowieka zbladł. Spojrzał na schludny strój Lancelota, na jego najwyraźniej starannie wypielęgnowane ciało.
- Słucham?
- Co mogę zrobić? - zapytał rycerz.
Mężczyzna patrzył na niego zaskoczony.
- Nic, człowieku, nic. To oficjalnie zarejestrowane schronisko. Mamy zezwolenie od władz miasta i tutaj właśnie dostaliśmy lokalizację, kolego. Przykro mi, jeśli złości cię nasza obecność, bo przez to cena twojej nieruchomości może pójść w dół, ale...
- Mojej nieruchomości? - Oczy Lancelota się zwęziły. - Jakiej nieruchomości?
Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersiach.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi, mistrzu siłowni. Nie podoba ci się, że taka instytucja znalazła się w pobliżu twojego mieszkania. Wszędzie, tylko nie tutaj, co? Słuchaj, dość mam takich dzianych facetów. Niech twój adwokat przyśle nam oficjalne pismo.
- Nie, nie. Nie o to mi chodziło. Chciałbym pomóc.
- Co takiego?
- Chciałbym wam pomóc. Chcę się dowiedzieć, co mógłbym zrobić. Jestem do dyspozycji.
- Trochę pieniędzy zawsze się nam przyda-z wahaniem odrzekł mężczyzna, jakby się obawiał, że słysząc te słowa, ten dziwny człowiek się na niego rzuci. - Może po prostu wypiszesz czek, i to teraz, zanim wytrzeźwiejesz.
- Nie mam pieniędzy. A nie, zaczekaj. - Lancelot zapomniał o garści zmiętych banknotów. - Proszę - oznajmił zadowolony. -Czy to pomoże?
- Ale suma! Osiem dolarów! - Już miał oddać pieniądze, ale w tym człowieku było coś takiego, co kazało mu się chwilę zastanowić. - Od niedawna jesteś w Nowym Jorku, co?
Lancelot skinął głową.
- To pewnie od razu widać. Ale mam pytanie.
- Słucham.
- Dlaczego wszyscy mówią tu do mnie „kolego"?
Mężczyzna dopiero po chwili namysłu zrozumiał, o co nieznajomemu chodzi.
- Ach, to. To taki prawie miły sposób zwracania się do kogoś, kogo imienia nie znamy.
Lancelot skinął głową, potem spojrzał mężczyźnie prosto w oczy.
- Co teraz robicie?
- W tej chwili? Wydajemy lunch.
- Potrzebujecie pomocy?
Mężczyzna ze zdumieniem patrzył na gościa w tunice.
- Mówisz poważnie?
Lancelot jeszcze raz skinął głową.
- Fakt, brakuje nam trochę rąk do pracy. - Po raz pierwszy młody człowiek w okularach się uśmiechnął. - Do diabła, bardzo nam brakuje ludzi. To praca ochotnicza, ale większość rezygnuje po kilku godzinach. - Nie powiedział tego głośno, ale w głębi duszy wątpił, czy Lancelot wytrwa nawet te kilka godzin. - Proszę bardzo. Lunch jest już gotowy, ale trzeba pozmywać i przygotować wszystko na wieczór. Bierz szczotkę i posprzątaj ubikacje. Potem
trzeba zasłać prycze. Potrzebujemy też kogoś do pomocy przy gotowaniu kolacji.
Lancelot uśmiechnął się szeroko.
- Świetnie. Z przyjemnością pomogę.
Człowiek w czapce baseballowej podrapał się po głowie i odstąpił o krok, żeby wpuścić Lancelota do środka.
- A tak przy okazji, nazywam się Bill Kowalski. A ty?
- Lancelot - odrzekł rycerz. - Nazywam się Lancelot.
- O, rany! - Bil roześmiał się. - W szkole pewnie nie miałeś życia! W podstawówce wszyscy cię bili, dziewczyny w college'u się z ciebie śmiały, tak?
- Jakbyś zgadł, Bill - powiedział z powagą Lancelot.
Uścisnęli sobie dłonie i rycerz wszedł do schroniska. Zawinął rękawy i zaczął szorować ubikacje.
Od długiego czasu żadna praca nie dała mu tyle satysfakcji. To był prawdziwy sukces, stwierdziła w duchu Julie, kiedy kelner w smokingu przyjmował następne zamówienie. Klient
podejmował pracowników agencji lunchem w Czterech Porach Roku. Zwykle, a nawet można powiedzieć, że zawsze, bywało odwrotnie, to agencja podlizywała się wszechwładnym klientom.
Julie westchnęła i zerknęła na inne stoliki. To była godzina i miejsce odpowiednie dla bardzo ważnych spotkań. Jeśli ktoś zapraszał cię tu na lunch, to dla wszystkich było jasne, że jesteś kimś ważnym. Tuż za ogromną kompozycją kwiatową Julie spostrzegła autorkę bestsellerów i znanego wydawcę, pochylonych nad butelkami wody mineralnej i talerzami owoców. Nieopodal siedział znany komentator telewizyjny i dramaturg z Broadwayu. W tej restauracji
po prostu czuło się w powietrzu zapach władzy i pieniędzy.
Zanim wyszła z biura, zadzwonił z Londynu prezes firmy i pogratulował jej sukcesu. W tej branży wiadomości szybko się rozchodzą, chociaż na ogół złe nowiny najszybciej docierają za ocean. To była zdecydowana odmiana.
Nie pamiętała już, kiedy ostatnio miała taki udany dzień pracy. Miała wrażenie, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych, że każdy jej spontaniczny pomysł musi się okazać istną perełką,
doskonałością.
Jednak cały czas czuła jakiś ucisk w żołądku. Mogła myśleć tylko o Lancelocie, o tym, jak przyszedł do jej biura i dosłownie wybawił ją z opresji, a ona w zamian niemal siłą odebrała mu miecz i wysłała taksówką do domu jak nieproszonego gościa.
- Jak sądzisz, Julie, czy to się uda? - Swenson mówił do niej od dłuższego czasu, ale ona nie usłyszała ani słowa.
- Słucham?
Roześmiał się.
- Ach, ci geniusze! Pewnie obmyślasz nowy slogan?
- Nie, nie. Przepraszam, panie Swenson. Jestem dzisiaj trochę zmęczona.
- Masz do tego prawo. Zwłaszcza po dzisiejszym dniu. Mówiłem, że Błysk sponsoruje imprezę dobroczynną w Metropolitan Museum.
- A, tak, oczywiście. Pamiętam, że o tym czytałam. - Pomysł był rzeczywiście wspaniały. Polegał na tym, żeby zebrać kilka organizacji dobroczynnych i razem zorganizować jedną wielką imprezę, zamiast rozpraszać środki, rywalizować z innymi organizacjami
o najlepszych gości i sponsorów. To miało być najważniejsze wydarzenie sezonu, na którym należało być, żeby dać się zobaczyć i samemu oglądać sławnych ludzi.
- Zastanawiałem się właśnie, czy nie moglibyśmy wykorzystać tego miecza jako atrakcji wieczoru.
- Słucham? - Nie do końca go zrozumiała. - Jak to?
- Nie wiem, czy pamiętasz z artykułów prasowych, ale tematem przewodnim imprezy ma być średniowiecze. Wiesz, romantyzm i elegancja dawno minionych czasów. Przyszło mi to do głowy dopiero dzisiaj rano, ale może moglibyśmy dodać motyw Camelotu.
W końcu, czy jest coś bardziej romantycznego niż ta legenda?
- Świetny pomysł.
- No i nie ukrywam, powiedzmy to sobie otwarcie, byłby to wspaniały początek kampanii reklamowej Błysku. Upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Impreza odbędzie się w Metropolitan Museum, więc miecz byłby doskonale chroniony. Nawet ja, swoim słabym wzrokiem, dostrzegłem, że to nie jest żadna imitacja. No i przecież zamknęłaś go w sejfie agencji, prawda?
- Tak - przyznała.
- Tak się nie postępuje z byle jakim tanim rekwizytem. Czy nie mam racji?
- Ma pan absolutną rację, panie Swenson.
- W każdym razie... - Prezes odchylił się do tyłu, kiedy kelner stawiał przed nim talerz z kawałkiem melona. - Pomyśl o wypożyczeniu nam miecza. To by się bardzo przysłużyło naszej sprawie, Julie. Pomogłoby wielu ludziom w potrzebie. Przyniesiono jej pierwsze danie, a Julie zastanawiała się nad słowami Swensona. Propozycja jej się spodobała. W tej chwili
Excalibur nie mógł pomóc królowi Arturowi, ale być może z jego pomocą uda się zrobić coś wspaniałego. Przecież właśnie na tym polegała jego magia. Dzięki temu mieczowi dobro triumfowało nad złem. O to właśnie w tym wszystkim chodziło.
- Panie Swenson, to doskonały pomysł - stwierdziła w końcu.
- Świetnie! Cudownie! Czy mogę coś jeszcze dodać?
- Oczywiście.
- Jak już mówiłem, nie jestem znawcą, ale ten miecz wydał mi się dość... hm... szczególny. Wiem, że pomieszczenia agencji są chronione i wiem, że nie masz wątpliwości co do swoich
pracowników. Ale, szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy agencja to wystarczająco bezpieczne miejsce dla takiego przedmiotu.
Dotknąłem go, Julie! Mój Boże, co to za uczucie!
Oczy Julie się rozszerzyły. On miał rację. Całkowitą rację.
- Martwię się - ciągnął, nabijając malinę na widelec. - Widzisz, gdyby ktoś chciał naprawdę dostać ten miecz w swoje ręce, byłoby wam w agencji trudno mu przeszkodzić. Wystarczy trochę determinacji... Rozumiesz, co mam na myśli.
Przez głowę Julie przebiegła jedna myśl. Malvern. Przecież był gdzieś w pobliżu, kręcił się po mieście. Co by się stało, gdyby się jakoś dowiedział, gdzie jest Excalibur?
Swenson zauważył lęk w jej oczach.
- Nie martw się. Jestem pewien, że w tej chwili nic mu nie grozi, ale proponuję, żebyś go przesłała do muzeum. Chyba nie ma bezpieczniejszego miejsca na świecie niż Muzeum Sztuki Metropolitan. Do czasu imprezy będą go trzymać w bezpiecznym miejscu, może nawet trochę go odrestaurują.
- Doskonały pomysł, proszę pana - oznajmiła raz jeszcze.
- Więc będziemy mogli dwudziestego trzeciego skorzystać z miecza?
- Tak. Wydaje mi się... - Zamilkła.
- Co ci się wydaje?
- Wydaje mi się, że mieczowi bardzo się to spodoba - dokończyła z uśmiechem.
Swenson wcale się nie roześmiał.
- Wiesz, Julie, chociaż brzmi to niedorzecznie, mnie również się tak wydaje.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 14:13:24 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 21
Pierwszą rzeczą, jaką Julie zrobiła po powrocie z lunchu, było odesłanie miecza do Metropolitan Museum, wraz z instrukcją, żeby natychmiast ją zawiadomiono, kiedy przesyłka bezpiecznie dotrze na miejsce. Pół godziny po wyjeździe posłańca dostała wiadomość, że miecz jest na miejscu. Doznała uczucia niewysłowionej ulgi - na samą myśl, że Excalibur mógłby się dostać w ręce Malverna, robiło jej się niedobrze.
Potem usiadła wygodnie w fotelu i napawała się sukcesami minionego dnia. Mimo że dotychczas wiele razy odnosiła w pracy sukcesy, ten w jej oczach przewyższał wszystkie poprzednie. Wiedziała, że w dużej mierze zawdzięcza to Lancelotowi.
Nagle wydało jej się możliwe, że Lancelot znajdzie szczęście w tym świecie. U jej boku.
Dzwonek telefonu gwałtownie wyrwał ją z zadumy.
- Jak się dziś miewa moja ulubiona wielbicielka legendy Camelotu?
- Peg! Tak się cieszę, że dzwonisz.
- Julie - zaczęła przyjaciółka. - Posłuchaj... Od razu powiem, o co mi chodzi. Martwię się o ciebie.
- Nie musisz owijać w bawełnę. - Słowa Peg nie zaskoczyły Julie, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło podczas urodzinowego przyjęcia Nathana. Sama byłaby przerażona, widząc przyjaciółkę w podobnej sytuacji, gdyby ta nagle zjawiła się w towarzystwie mężczyzny, który twierdzi, że jest postacią z legendy i liczy sobie ponad tysiąc lat. - Założę się, że się martwisz, ponieważ umawiam się na randki z Lancelotem. O to chodzi? Jeśli o coś innego, to
natychmiast mi to powiedz.
- Julie, mówię poważnie.
- I właśnie to jest najgorsze, kiedy ma się za przyjaciółkę psychoterapeutkę. - Peg nie roześmiała się, więc Julie ciągnęła: -No, dobrze. Porozmawiajmy serio. Proszę, wytłumacz mi wszystko. Dlaczego się o mnie martwisz? - Mówiąc to, odrywała z bloczka żółte samoprzylepne karteczki i odkładała je z powrotem na miejsce.
- Myślę, że ten twój Lancelot ma jakieś poważne kłopoty ze sobą. Silne utożsamianie się z legendarną czy historyczną postacią to jedno. Pamiętasz tego faceta, z którym się umawiałam kilka lat temu?
- Jasne. Tego, który miał obsesję na punkcie Roberta E. Lee?
- Właśnie o tego mi chodzi. Chociaż był nieźle stuknięty, potrafił nad sobą panować, nawet jeśli od czasu do czasu żegnał maszerujące na wojnę oddziały albo ze stoickim spokojem poddawał się generałowi Grantowi. Mimo to potrafił ukrywać, jak poważna jest jego fiksacja. Aż do tego nieszczęsnego weekendu.
- A, tak - przypomniała sobie Julie. - Romantyczna wyprawa do Gettysburga.
- Nieważne. Nie rozmawiamy o mnie. - Peg pociągnęła nosem.
- W każdym razie, mój Robert E. Lee to była całkiem nieszkodliwa postać w porównaniu z Lancelotem z Jeziora.
- Jak możesz tak mówić? Jestem przekonana, że Lancelota po prostu niesłusznie obwiniono.
- To nie ma tu nic do rzeczy. Próbuję ci wytłumaczyć, jakie to jest dziwne, wręcz niebezpieczne, kiedy dorosły mężczyzna do tego stopnia identyfikuje się ze średniowiecznym rycerzem. Zapomnij o historii, bez względu na to, czy uważasz oficjalną wersję za prawdziwą, czy nie. Jak byś się czuła, gdyby twój znajomy udawał, że jest Tedem Bundy albo Adolfem Hitlerem?
- Och, daj spokój!
- Lancelot pochodzi z odleglejszej przeszłości, ale to wcale nie znaczy, że taka obsesja jest mniej niebezpieczna. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że twój znajomy to wariat.
- Peg, błagam.
- Naprawdę. - Peg zniżyła głos. - Widziałaś kiedyś komiksową wersję Opowieści o królu Arturze, wydawaną przez Majestic?
- Nie, jakoś nie wpadła mi w ręce. Dawno już przestałam czytać komiksy, ale nadal trzymam jakiś w nocnej szafce.
- Myślę, że powinnaś obejrzeć sobie tę książkę, i to tak szybko, jak tylko możliwe. Pożyczę ją od Nathana i podrzucę ci do biura. Ja obejrzałam ją sobie dokładnie.
- Moja przyjaciółka czytuje komiksy?
- Twój znajomy najwyraźniej wymyślił sobie jakiś wariacki scenariusz. A wszystko dlatego, że fizycznie bardzo przypomina postać z rysunków w tej książce. Co więcej, jest tam też kobieta, która wygląda dokładnie tak jak ty.
- Peg, mam taką twarz, że wszystkim się wydaje, że skądś mnie znają albo że chodzili ze mną do szkoły. Sama mi to ciągle powtarzasz. Może po prostu ta postać z komiksu też ma taką twarz.
- Co wiesz o tym człowieku?
-O autorze tego komiksu? Nic. Nie widziałam nawet tej książki na oczy.
- Wiesz, o co pytam. - Julie nigdy jeszcze nie słyszała, żeby przyjaciółka mówiła tak poważnym tonem, pozbawionym choćby iskierki poczucia humoru. - Pojawił się znikąd. Nigdy mi o nim nie wspominałaś i nagle przedstawiasz mi tego kulturystę, któremu
najwyraźniej brakuje co najmniej kilku klepek i który twierdzi, że jest rycerzem Lancelotem. Ta zabawa robi się niebezpieczna. Więc pytam jeszcze raz: co o nim wiesz?
Jednak Peg przeraziłaby się nie na żarty, gdyby doszła do wniosku, że Julie straciła kontakt z rzeczywistością. Nigdy by nie uwierzyła, że podczas gdy chłopcy byli w toalecie, jej przyjaciółka zrobiła sobie krótką wycieczkę do Camelotu. I tak już wyrażała obawy co do zdrowego rozsądku Julie.
- No, dobrze. Zadam ci te pytania tylko raz. Dlaczego, u diabła, przebrał się za Lancelota? I dlaczego nie przestał odgrywać roli średniowiecznego rycerza, kiedy wyszliśmy z restauracji?
- To chyba był taki żart - próbowała tłumaczyć Julie. - To znaczy, pewnie widział ten komiks i postanowił tak sobie z nas zażartować. - Postanowiła zmienić temat. - A kiedy ta książka
została wydana? - Za wszelką cenę chciała zbić Peg z tropu.
- Jest dość stara - przyznała Peg. - Po raz pierwszy ukazała się pod koniec lat trzydziestych. Chyba z okazji Wystawy Światowej. O ile wiem, nie wznawiano jej od niemal sześćdziesięciu lat.
Kupiłam ją dla Nathana w tej księgarni, za którą tak przepadasz.
- Pod Kociołkiem i Czaszką? Takie urocze miejsce.
- Właśnie. W każdym razie, to wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane.
- Cóż... - Julie chciała wystąpić z jakimś logicznym wyjaśnieniem, ale w głowie czuła pustkę. Jeszcze raz zastanowiła się, czy może wyznać przyjaciółce prawdę, ale znowu doszła do
wniosku, że odpowiedź brzmi „nie". Musiałaby przecież jej zdradzić, że była w Camelocie.
- Gdzie on się zatrzymał? Mam nadzieję, że nie u ciebie. -Peg mówiła swoim zawodowym, oschłym tonem.
- Ściśle mówiąc, zatrzymał się właśnie u mnie. Ale posłuchaj, dzisiaj naprawdę ocalił moja kampanię reklamową. Chcę powiedzieć, że ma wielki talent do... - Umilkła. Zdała sobie sprawę, że wielki talent do wymyślania chwytów reklamowych nie świadczy zbyt dobrze o uczciwości człowieka.
- O Boże, Julie, ale czy to ma jakieś znaczenie? Bądź ostrożna, proszę. Nie trać głowy. Wiem, że...
- Co takiego?
- Wiem, że od dawna szukasz rycerza, który przybyłby ci na ratunek. I oto zjawia się ten stuknięty facet, w przebraniu Lancelota, a ty wpisujesz go w legendę.
Julie uśmiechnęła się. Gdyby tylko Peg znała prawdę. Gdyby tylko kochana przyjaciółka miała pojęcie, jak blisko prawdy się znalazła.
- Wiem, jak to wygląda, Peg. Dziękuję za troskę. 1 będę uważała.
- Dobrze. Zadzwoń do mnie albo jeszcze dzisiaj, albo kiedy tylko będziesz miała ochotę.
- Jasne. Jeszcze raz dziękuję.
Julie odłożyła słuchawkę. Minęła szósta po południu. Wyobraziła sobie Lancelota, samego w jej mieszkaniu. Nie zadzwoniła do niego, po prostu dlatego, że nie wyjaśniła mu jeszcze, jak korzystać z telefonu. I tak czuł się bezużyteczny, więc nie chciała dodawać dzwoniącego telefonu do listy codziennych sprzętów, których nie potrafił używać.
Uśmiechnęła się i postanowiła wrócić do domu. Chociaż raz w życiu nie wracała do pustego mieszkania, ale do takiego, w którym czekał na nią wspaniały mężczyzna.
Doszła do wniosku, że to jeden z najlepszych dni w jej życiu.
Portier powitał ją jak zwykle przyjacielsko, chociaż niezbyt wylewnie.
- Dobry wieczór, panno Gaffney.
- Witam. - Uśmiechnęła się. Przełożyła torby z zakupami do jednej ręki i sprawdziła, czy nie przyszły do niej jakieś listy.
- A, była pani w sklepie?
Julie spojrzała na pięć niebieskich toreb z napisem „Gap", wypełnionych ubraniami dla Lancelota.
- Że też się domyśliłeś! - Tak cudownie było robić zakupy dla Lancelota, wybierać mu spodnie, T-shirty, skarpetki i buty. Wszystko dla Lancelota. Była w tak doskonałym nastroju, że z radością nawiązała nawet tak zdawkową pogawędkę. - Aha, czy mój przyjaciel jest na górze?
- Ten, który tu był wczoraj wieczorem?
- Tak. Czy jest w mieszkaniu?
Oczywiście, znała odpowiedź na to pytanie. Zadała je specjalnie, tylko po to, żeby dać portierowi znać, że wszystko jest w porządku, nie ma się o co martwić. Dzięki temu następnym razem Lancelot swobodnie wejdzie do jej mieszkania i nikt nie będzie zadawał
żadnych pytań.
- Nie. Chyba go nie widziałem.
Zatrzymała się.
- Słucham?
- Powiedziałem, że nie widziałem pani przyjaciela.
- Och, może przyszedł, zanim zacząłeś dyżur.
- Może. Ale jestem tu od południa.
Od południa? To właśnie wtedy Julie wysłała Lancelota w taksówce do domu. Musiał już wrócić.
- Robiłeś sobie jakieś przerwy czy coś w tym rodzaju?
- Nie. Nic szczególnego się tu nie działo, a kiedy musiałem na chwilę wyjść, poprosiłem Dave'a, żeby mnie zastąpił. - Dave był portierem w sąsiednim domu.
- Rozumiem- odparła, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. - Charles, masz dodatkowy komplet kluczy do mojego mieszkania? Mógłbyś mi pożyczyć? Jutro każę dorobić kilka
nowych.
- Nie ma problemu. - Wszedł za kontuar i podał jej klucze. Jak automat podeszła do windy, a portier wcisnął guzik z numerem jej piętra. Chyba mu podziękowała, ale wcale nie była
tego pewna.
Może Lancelot czeka na nią na górze. Może jakoś prześlizgnął się nie zauważony obok portiera. Charles pewnie zajął się czytaniem gazety albo Dave na chwilę odszedł na swój posterunek w sąsiednim domu.
Lancelot pewnie siedzi w salonie i czeka na nią niecierpliwie.
Nie czekał. Kiedy tylko otworzyła drzwi, wiedziała, że go tam nie ma. A mieszkanie wydało jej się jeszcze bardziej puste przez to, że spodziewała się czyjejś obecności.
Odstawiła torby ze sprawunkami i zaczęła się poważnie martwić. Był sam w mieście, którego nie rozumiał. Czyhało na niego tyle potencjalnych niebezpieczeństw, że nie trzeba było bujnej wyobraźni, żeby wpaść w panikę. Julie wiedziała, że jeśli zdarzy się jakaś niebezpieczna sytuacja, Lancelot dumnie ogłosi, kim jest, i ruszy do walki, przez co sytuacja stanie się jeszcze bardziej niebezpieczna.
Jak mogła tak głupio postąpić? Zapakowała go do taksówki, dała podejrzanemu typowi za kierownicą garść banknotów i beztrosko zostawiła Lancelota samego sobie. To było coś więcej niż zwykły brak odpowiedzialności. To było po prostu okrucieństwo.
W wyobraźni ujrzała go błąkającego się po mieście, zagubionego, wystraszonego, nie wiedzącego, gdzie się zwrócić. Może taksówkarz coś by o nim wiedział, ale Julie nie zadała sobie trudu, żeby zanotować jego numer służbowy lub nazwisko. Być może Lancelot leży gdzieś ranny w zaułku i wykrwawia się na śmierć.
Nie wiedziała nawet, do kogo zadzwonić. Na policję? Akurat. Dobry pomysł. Miałaby powiedzieć, że człowiek bez jakichkolwiek dokumentów, przebrany za średniowiecznego rycerza, nie znający podstawowych realiów życia w dwudziestym wieku, był ostatnio
widziany w taksówce na Manhattanie? Jego wiek? Och, jakieś tysiąc pięćset lat, z dokładnością do kilkunastu dziesięcioleci. Narodowość? Cóż, pochodzi z Camelotu, więc chyba jest... Camelotczykiem? A może Camelotytą? Zawód? Pohańbiony rycerz
Okrągłego Stołu.
Peg. Mogła zadzwonić do Peg. Ona na pewno będzie wiedziała, do kogo się dzwoni, kiedy ginie ktoś nie całkiem pasujący do otoczenia. Ktoś, kto nie powinien zostawać sam, ktoś zagubiony i być może przestraszony. Oczywiście, Peg, doświadczona terapeutka,
będzie znała odpowiednie instytucje. Zadzwoni, na przykład, do takich dobrych ludzi w białych fartuchach, którzy przemawiają takim miłym głosem.
Po namyśle Julie doszła do wniosku, że telefon do przyjaciółki będzie rozwiązaniem najgorszym z możliwych.
- Och, Lancelocie! - jęknęła ze łzami w oczach. Czyżby na zawsze go utraciła? Czy jeszcze kiedyś go zobaczy? - Proszę, wybacz mi.
Przejęta własnym cierpieniem, nie usłyszała chrobotu klucza, cichego szczęku otwierających się zamków i skrzypienia klamki.
- Jesteś chora?
- Lancelot! - Z wyciągniętymi ramionami podbiegła do niego, potykając się o torby. - Jestem taka... - Cofnęła się o krok i spojrzała na niego. Uśmiechał się, jakby właśnie przeżył najmilszy dzień swojego życia. Potem zauważyła, że bije od niego charakterystyczny
zapach. - Płyn do czyszczenia o zapachu sosny? zdziwiła się.
Pociągnął nosem.
- Miałem nadzieję, że udało mi się go usunąć.
- Usunąć z czego?
- Z rękawa. Bill zapomniał mi powiedzieć...
- Bill?
- Tak, zaraz do tego dojdę. Czy Excalibur jest w bezpiecznym miejscu?
Julie zamrugała, starając się nadążyć za tokiem jego myśli.
- Tak. Dałam go na przechowanie do muzeum.
- Aha. A co to takiego muzeum?
- To takie miejsce, gdzie trzymają wartościowe przedmioty, żeby nikt nie mógł ich dotykać.
- Rozumiem. W takim razie, wytłumacz mi, czym się różni muzeum od Bloomingdale'a?
- Bloomingdale to dom towarowy i tam... Zaraz, zaraz! Gdzie usłyszałeś o Bloomingdale'u?
- Od Billa. Zapytał mnie, czy tam kupiłem swój strój. Wytłumaczyłem mu, że jestem z innego miasta, a on powiedział mi, co to jest Bloomingdale. Wyjaśnił mi, że to taki drogi sklep, do
którego większość ludzi chodzi tylko po to, żeby popatrzeć na wystawione tam przedmioty.
- Kto to jest Bill?
- Pracuje w schronisku.
- O, mój Boże! Biedaku! Napadli cię? A może zgłodniałeś i ktoś ci pokazał drogę do schroniska? Wiedziałam, że nie powinnam zostawiać cię samego.
- Nie, nie! Julio, proszę! Mylisz się. Poszedłem do schroniska, żeby tam pracować. Na ochotnika. Zobaczyłem je z okna taksówki i poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał. Spędziłem tam wiele godzin.
Julie osłupiała.
- I co tam robiłeś?
- Przeważnie plątałem się innym pod nogami. Ale również pomogłem wydawać lunch, przygotowywałem prycze na noc i otwierałem konserwy na kolację. Aha, i szorowałem toalety.
- Szorowałeś toalety?
- Dlatego czujesz ode mnie woń płynu do czyszczenia. Bill nie wytłumaczył mi, jak się spuszcza wodę, więc... Myślał, że już wiem takie rzeczy.
Patrzyła ze zdumieniem na tego niezwykłego szlachetnego człowieka, którego wyrwano ze znanego mu świata, któremu odebrano wszystko, nad czym pracował całe życie. A on natychmiast, zanim jeszcze w pełni zrozumiał, co mu się przydarzyło, i zanim zdążył się do tego przyzwyczaić, postanowił zrobić coś, żeby pomóc innym.
- Dlaczego to zrobiłeś?
Odpowiedział z namysłem, spoglądając gdzieś nad jej głową:
- Najpierw mojąuwagę przyciągnęła nazwa schroniska. Avalon.
- Avalon?
- Mityczna wyspa, miejsce, gdzie ludzie zdrowieją, doznają ulgi i pocieszenia. Nie myślałem jasno, po prostu patrzyłem przez okno. Wtedy właśnie spostrzegłem znajome słowo. Wysiadłem więc. Przed drzwiami kłębili się ludzie, czekali, aż otworzą schronisko. Popatrzyłem na ich twarze i również w nich dostrzegłem coś znajomego. Zobaczyłem strach, rozpacz, głód większy niż fizyczna potrzeba jedzenia. Zobaczyłem głód duszy. Krótko mówiąc, rozpoznałem w nich siebie.
- Czy rozmawiałeś z kimś jeszcze, oprócz Billa?
- Owszem. I po raz pierwszy, odkąd się tu zjawiłem, wszystko rozumiałem. To są dobrzy ludzie, którzy nie potrafią dać sobie rady w tej społeczności. Dla niektórych to tylko chwilowy kryzys, zła passa, pożar domu. Inni cierpią z powodu słabego zdrowia lub
utraty pracy. A jeszcze inni od dziecka żyją poza murami tego miasta, na obrzeżach. Jeden czy dwóch z nich okazywało gniew i gorycz, ale reszta po prostu zrezygnowała z jakiejkolwiek walki. Pogodzili się ze swoją sytuacją, niechętnie, ale bez sprzeciwu.
- Tak właśnie ty się tutaj czujesz - stwierdziła.
- Nie. Zaczynałem się tak czuć, ale teraz się już na to nie zgadzam.
Julie spojrzała mu prosto w oczy i zobaczyła prawdziwego
Lancelota, jakiego znała jeszcze z Camelotu.
- Musimy odnaleźć Malverna - powiedział. - Nieważne, jakim kosztem, musimy go znaleźć, zanim on znajdzie nas i zanim odkryje, jak wrócić do Camelotu. Jeśli nie przeszkodzimy mu
w powrocie, przyniesie ostateczną i całkowitą zgubę królestwu. A jeśli damy mu czas, żeby przyzwyczaił się do tego miejsca, to wkrótce odniesie sukces i tutaj.
- Rozumiem, o co ci chodzi - odparła, starannie dobierając słowa. - Ale muszę wyznać, że chociaż Malvern mnie przeraża, to do końca nie wierzę, żeby mógł wyrządzić jakieś poważniejsze szkody. Bez Excalibura jest bezsilny. A Excalibura nie dostanie.
Lancelot przeczesał dłonią włosy.
- Nie mogę się z tobą zgodzić.
- Malvern to samotny człowiek w wielomilionowym mieście, w świecie zamieszkanym przez miliardy. Uwierz mi, tutaj nie uda mu się wyrządzić wiele złego.
- Lady Julio, rozmawiałem dzisiaj z ludźmi zdesperowanymi. Rozumiem, że jest ich tu wielu. Oni, w przeciwieństwie do ludzi mieszkających w domach, takich jak ten, pracujących w firmach, takich jak twoja, szukająkogoś, kto by ich poprowadził i odmienił ich los. Do tego nada się niemal każdy. Malvern jest sprytny i, co jeszcze ważniejsze, mściwy. Obieca im wszystko, żeby tylko za nim poszli, i może nawet uda mu się spełnić kilka obietnic, a to wystarczy, żeby go zbyt szybko nie opuścili.
- Nie, Lancelocie, nie wyobrażam sobie, jak mogłoby mu się udać...
- On to potrafi. I zapamiętaj moje słowa: zrobi to. Podejrzewam, że skoro tylko zorientuje się w sytuacji, poszuka sobie zwolenników. Sądzę, że będzie odwiedzał schroniska, takie jak Avalon, wkradnie się w życie ich mieszkańców, obudzi w nich fałszywe nadzieje.
A potem stanie się bardzo niebezpieczny.
- Ależ to tylko jeden człowiek.
- Być może jest sam. Ale powiedz mi, czy nigdy w historii nie zdarzyło się tak, że jeden człowiek wprowadził wielkie zmiany? Czy to na gorsze, czy na lepsze? Zamilkła, ponieważ miał absolutną rację. Historia pełna jest postaci, które zmieniły oblicze świata, od Juliusza Cezara do Olivera Cromwella. Żyli przecież Budda, Jezus, Joanna d'Arc. Napoleon, Jerzy Waszyngton i admirał Nelson. Marks. Lenin. Churchill i Gandhi. No i oczywiście, Stalin i Hitler.
Nawet na mniejszą skalę jeden człowiek może uczynić wiele dobra, poruszyć miliony ludzi bez pomocy armii i rządów, jak Jonas Salk, Harriet Beecher Stowe czy matka Teresa. Zło również może działać na mniejszą skalę, jak w przypadku Jima Jonesa i jego sekty.
U Malverna problem nie polegał na tym, czy okaże się on dobrym, czy złym człowiekiem. Nie było tylko pewne, jak wielki zasięg będzie miało wyrządzone przez niego zło i ilu ludzi uda mu się omamić.
To, że zdołał wmówić Arturowi, że nie tylko Lancelot, ale i jego ukochana żona go zdradziła, dowodziło, jak doskonale potrafił knuć i spiskować.
Lancelot miał rację. Malvern był równie niebezpieczny w dawnych czasach jak teraz.
- Od czego zaczniemy? - zapytała Julie.
- Myślałem o tym. Przede wszystkim musimy zapewnić sobie czyjąś pomoc, przekonać jakichś ważnych ludzi, że Malvern stanowi realne zagrożenie.
- Och, Lancelocie. Czy wiesz, jakie to będzie trudne, wręcz niemożliwe?
- Ty uwierzyłaś. A przecież pochodzisz z tych czasów.
- Tak, ale ja byłam w Camelocie. Nie sądzę... - Zamilkła na chwilę.
- Lady Julio?
- Coś mi przyszło do głowy. Siostrzeniec Peg ma pewien komiks, to taka książka z mnóstwem ilustracji, w którym podobno występujemy jak żywi.
- Nie rozumiem.
- Peg dzisiaj do mnie zadzwoniła. Bardzo się martwi, ponieważ uważa, że udajesz Lancelota.
- Udaję?
- No, tak. Zdaje się, że ten komiks nie tylko opowiada historię twojego życia, ale również zawiera obrazki, na których przedstawiono nas oboje jak żywych.
- Ach, tak - odparł w zadumie. - Dlatego Peg doszła do wniosku, że jestem oszustem, i to chorym na umyśle.
- Obawiam się, że tak. Ale przede wszystkim chodzi mi o to, że ten, kto narysował te obrazki, być może żył w Camelocie i widział nas tam na własne oczy. Jak inaczej mógł nas tak
dokładnie narysować?
- Interesujące.
- Jeszcze jedno. Książka pochodzi z takiej dziwacznej księgarni, specjalizującej się w okultyzmie. Wiesz, to są takie sprawy, których nie można wytłumaczyć naukowo.
- Czyli w zasadzie wszystko.
- Też zaczynam tak sądzić. Może zaczęlibyśmy od tej księgarni.
- Dobrze. A ja sprawdzę, czy Bill byłby skłonny nam uwierzyć.
W końcu to on wybrał nazwę dla schroniska. Gdzieś w głębi duszy musi wyczuwać, że Avalon istnieje naprawdę.
- Może. Ten Bill to z pewnością bardzo sympatyczny człowiek, ale w jaki sposób może nam się przydać?
- Nie bardzo wiem - przyznał Lancelot. - Zna inne schroniska i wie, jak działa cały ten system. Malvern nie ma żadnych środków, nie ma pieniędzy, schronienia. Wydaje mi się, że nadejdzie taka chwila, kiedy będzie potrzebował pomocy.
Nagle Julie poczuła wielkie zmęczenie. Przypomniała sobie o torbach ze sprawunkami. Spojrzała z uśmiechem na zatopionego w rozmyślaniach Lancelota.
- Skoro mowa o pomocy - odezwała się. - Chciałabym ci podziękować za to, że mi pomogłeś dzisiaj rano, na zebraniu. Przez chwilę nie wiedział, o czym Julie mówi, ale wreszcie ją
zrozumiał i uśmiechnął się.
- Ach, tak. Błysk, uniwersalny magiczny środek do czyszczenia mieczy.
- Wiesz, Lancelocie, że uratowałeś moją karierę zawodową? Skłonił się lekko.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- Kupiłam ci więc nowe ubrania. To znaczy, zrobiłam to dlatego, że nie chcę, żebyś się tutaj czuł nie na miejscu, tak jak ja się czułam w Camelocie, z papierową koroną na głowie i ślimakiem do kolan.
- Czy to, w co jestem ubrany, jest tu tak postrzegane, jak strój, w którym przybyłaś do Camelotu?
- Prawie. Ja wyglądałam dużo śmieszniej. W każdym razie, proszę, to dla ciebie.
Otwierała torbyjedną po drugiej, iwyjmowała ubrania. Dotykał ich, najpierw ostrożnie, podejrzliwie, potem z rosnącym zainteresowaniem.
- Tak. Bill miał na sobie coś podobnego. A ten człowiek na dole nosi takie giezło.
- To się w zasadzie nazywa koszula. Mężczyźni noszą koszule.
Nauczysz się.
Uniósł brew.
- Mam pomysł - oznajmił.
- Jaki?
- Może kiedy się ubiorę w te stroje, będziemy mogli razem pójść do sklepu, o którym wspominałaś.
- Świetny pomysł! Taka księgarnia jak Pod Kociołkiem i Czaszką na pewno jest otwarta do późna.
- Pod Kociołkiem i Czaszką? Co za czarująca nazwa. Nie minął kwadrans, a byli już w drodze do Greenwich Village, z nadzieją, że znajdą kogoś, kto uwierzy w historię Camelotu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 14:34:34 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 22
Tego dnia interesy znów nie szły dobrze. Sam westchnął. Zastanawiał się, ile czasu jeszcze uda im się utrzymać tę księgarnię. Na szczęście, nie obciążały jej długi i należała wyłącznie do Sama i jego brata, Mela. Lokal pozostawał w rękach rodziny od ponad stu lat. Gdyby go wynajmowali, nie byłoby nawet o czym marzyć. Prawdę mówiąc, nieraz proponowano im wielkie sumy za ten budynek. Pewna bardzo sławna gwiazda filmowa chciała tu otworzyć restaurację. Wystarczyłoby strzelić palcami, a bracia Brillman zostaliby bogatymi ludźmi.
Nie wspomnieli o tej propozycji żonie Mela, Tinie. Nigdy nie rozumiała, dlaczego utrzymują tę księgarnię; twierdziła, że kiedy do niej wchodzi, ciarki przebiegają jej po plecach. Zabawne, że pieniądze, które przynosił interes - przynajmniej w przeszłości jakoś
nie przyprawiały biednej Tiny o nieprzyjemne dreszcze. Wydawała je bez najmniejszych trudności i czekała na więcej. Szwagierka Tina była główną przyczyną tego, że Sam nigdy
się nie ożenił. Melowi udawało się żyć z żoną w zgodzie, ale głównie dlatego, że robił wszystko, co mu kazała. No i spędzał wyjątkowo dużo czasu nad starymi książkami, na wyprzedażach i aukcjach najróżniejszych staroci, które mogli potem umieścić na
półkach w swoim sklepie. Biedny frajer Mel.
Sam krytycznym okiem spojrzał na wnętrze księgarni: na zasłony z paciorków, ceglane ściany pomalowane na czarno i na wypchaną sowę nad wejściem. Były tu półki z wielkimi księgami
w twardych oprawach, całe rzędy wydań kieszonkowych o pozaginanych rogach, skrzynia pełna używanych kart tarota i dwie szklane gabloty, w których wystawiali bardziej egzotyczne eksponaty. Nawet z daleka widział grabą warstwę kurzu, pokrywającą
wszystko, łącznie z wypchaną sową.
- Mel, wycierałeś dzisiaj kurze? - zawołał w głąb sklepu. Brat siedział w pokoju na zapleczu i jak zwykle studiował z zapałem jakiś stary manuskrypt. Jajogłowy badacz. Z nich dwóch to Sam miał duszę artysty i zdolności dekoratorskie.
Z satysfakcją popatrzył na złotego jednorożca, wymalowanego na czarnym aksamicie.
Założyli tę księgarnię w połowie lat siedemdziesiątych i wtedy im się wydawało, że to wspaniały pomysł. Czas był po temu ze wszech miar odpowiedni; wszyscy interesowali się tym, co mistyczne i nieznane. No a na dodatek bracia mieli już lokal. W tym budynku ich dziadek miał skład różnego rodzaju marynat i czasem, zwłaszcza gdy trafił się wilgotny dzień, można jeszcze było wyczuć w powietrzu lekką woń czosnku, octu i gorczycy.
Teraz księgarnia Pod Kociołkiem i Czaszką wydawała się równie nie na czasie jak skład z marynatami ćwierć wieku przedtem. Najwyraźniej im nowojorczycy stawali się zamożniejsi, tym mniej zawracali sobie głowę takimi tradycyjnymi czynnościami jąk rzucanie uroków lub czytanie książek o zaginionych światach.
Przydałaby się jakaś głębsza recesja, pomyślał Sam. Jesienią osiemdziesiątego siódmego finansiści z Wall Street tłoczyli się w niewielkim sklepie jak sardynki w puszce i unikając wzroku innych, kupowali książki okultystyczne, wyciągi z pająka i słoiczki z niebieskiego szkła.
Kto wie, może właśnie to pomogło gospodarce się podźwignąć. Może wystarczy, że ludzie z największych banków w kraju zaczną rzucać na siebie magiczne uroki, a zaraz... No, nieważne.
Zegar - zrobiony z prawdziwej ludzkiej czaszki - pokazał kwadrans po dwudziestej pierwszej. Nie było sensu dłużej czekać na klientów. Nie zanosiło się, że nagle wtargnie tu tłum niczym
stado szarańczy.
Ta myśl o czymś mu przypomniała. Idąc z wielkim pękiem kluczy do frontowych drzwi, na chwilę się zatrzymał, żeby sprawdzić, czy mają wystarczający zapas suszonej szarańczy.
I wtedy ich zobaczył. To byli klienci. I to całkiem normalni. Nie jacyś dziwacy, których ostatnio kręciło się tu coraz więcej. Mężczyzna był słusznego wzrostu i mocno zbudowany, ubrany jak model z reklamy Gap, tylko nosił dłuższe włosy. Jego towarzyszka była szczupłą blondynką. Razem stanowili wyjątkowo urodziwą parę, w stylu bogatych nowojorczyków, co to na weekend wyjeżdżają do Hampton i mają fundusz powierniczy.
Otworzył drzwi, co poruszyło wiszące nad nimi dzwonki. Jeszcze raz przyjrzał się parze klientów i wpuścił ich do środka.
- Czołem, ludziska - przywitał ich raczej bezceremonialnie.
- Cześć - odrzekła kobieta. Przysunęła się do swojego towarzysza, jakby poczuła się w sklepie nieswojo. - Nie wiem, czy może nam pan pomóc...
Mężczyzna wpadł jej w słowo.
- Czy ma pan może jakieś książki na temat legendy o Camelocie i rycerzach Okrągłego Stołu? - zapytał. Mówił z lekkim akcentem, najprawdopodobniej brytyjskim, chociaż pobrzmiewało w nim jeszcze coś nietypowego.
- Ach, o Camelocie. Oczywiście, oczywiście. -Nagle zatrzymał się w pół kroku. - To zabawne, ale sądziłem, że przyszliście tutaj po jakiś napój miłosny.
Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo, ale mężczyzna tylko skinął głową, jakby Sam właśnie wskazał mu drogę do toalety albo do działu z wiertłami w supermarkecie.
- Interesujące - powiedział. - A jak tutaj sporządzacie takie napoje? W Cam... - Przerwał, bo dziewczyna trąciła go znacząco łokciem w bok. - Tam, skąd pochodzę, używamy ziół z leśnego poszycia.
- Doprawdy? Muszę też kiedyś spróbować. My jesteśmy bardziej tradycyjni, nie dla nas takie wegetariańskie specyfiki. Do naszego przepisu potrzeba wyciągu ze skrzydła kolibra. W każdym razie to, czego szukacie, stoi tuż nad kryształowymi kulami. - Sam wskazał na półkę na poziome oczu. - Camelot stał się teraz bardzo popularny, pewnie ze względu na te aukcje pamiątek po Kennedych. Klient najwyraźniej nic z tego nie zrozumiał.
- Później ci wytłumaczę, Lancelocie - szepnęła jego towarzyszka.
- Nazywasz się Lancelot? - zapytał Sam, uśmiechając się szeroko. - Człowieku, twoi rodzice to dopiero musieli mieć poczucie humoru! - Przyjrzał się Lancelotowi uważniej. - Hej,
chcecie usłyszeć coś dziwnego?
- Oczywiście - odparła kobieta i wzruszyła ramionami.
- Jesteś podobny jak dwie krople wody do Lancelota z komiksu Myrddina. Widziałeś kiedyś tę książkę? To dzisiaj już klasyka. Do licha, jakiś tydzień temu sprzedaliśmy jedyny egzemplarz, jaki mieliśmy w sklepie. Był w pierwszorzędnym stanie. To komiks
z końca lat trzydziestych. Nie widziałem takiego przez ostatnie piętnaście, dwadzieścia lat. Rzecz prawie nie do zdobycia. Zaczekajcie chwilę... Nie macie nic przeciwko temu, że zawołam mojego brata, Mela? - Zanim którekolwiek z nich zdążyło odpowiedzieć,
Sam krzyknął przez ramię: - Ej, Mel! Chodź tutaj! Nie uwierzysz własnym oczom!
Czekali chwilę, ale nie usłyszeli odpowiedzi. Lancelot wyjął kilka książek z działu poświęconego Camelotowi i odwróciwszy się plecami do Julii i właściciela antykwariatu, zaczął je kartkować.
- Wiem, jak go tutaj ściągnąć. Patrzcie tylko- rzekł Sam. Niedbałym tonem, jakby prowadził niezobowiązującą rozmowę, powiedział: - Zobacz, Mel. To chyba niemożliwe. Co pan powiedział? To ma pochodzić z dziesiątego wieku?
Po kilku sekundach jego brat wyłonił się z zaplecza. Nad okiem miał zamocowaną lupę jubilerską.
- Co powiedziałeś? Z dziesiątego wieku? - Nagle zauważył Julie i gwałtownie zamrugał. - Ależ to Wiedźma z Camelotu! Nie pochodzisz z dziesiątego wieku, ale z czwartego, a najwyżej z piątego.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Sam.
- Ona kłamie co do tego, ile ma lat.
- Nie, Mel. Nie o to mi chodzi. Przecież Wiedźma z Camelotu to była obrzydliwa stara baba. Chcesz mi wmówić, że ta śliczna pani to Wiedźma z Camelotu?
- Tak wygląda, kiedy przybiera postać lady Julii. - Wzniósł oczy do nieba, a jubilerska lupa upodobniła go do Cyklopa. - Miło mi panią poznać, lady Julio. - Mel z uśmiechem wyciągnął rękę. -Mój nierozgarnięty brat pewnie zapomniał się przedstawić. Nazywa się Sam i j est czarną owcą w... - Właśnie wtedy Lancelot podniósł głowę znad książki.
- Lancelot z Jeziora! - wyjąkał Mel. Lancelot uśmiechnął się.
- Czy już się kiedyś spotkaliśmy?
- Lancelot z książki Myrddina! To nie do wiary. Sam, skąd wytrzasnąłeś tych ludzi?
- Cóż, przed chwilą przyszliśmy - odezwała się Julie. - Interesuje nas Camelot, wszystko, co macie na ten temat. Zwłaszcza... no... - Znów zerknęła niepewnie na Lancelota, a on skinieniem głowy dał jej znak, żeby mówiła dalej. - Zwłaszcza to, jak można się tam dostać.
Sam i Mel nic nie odrzekli, ale po chwili na ich twarzach ukazało się coś w rodzaju smutnej rezygnacji. Spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
- Słuchajcie - powiedział Sam. - Robicie wrażenie bardzo miłych ludzi. I wasze fizyczne podobieństwo do postaci z ilustracji książki o Camelocie jest wręcz fantastyczne. Ale powiedzmy sobie szczerze, nie ma drogi, którą można by się dostać do Camelotu.
Zacznijmy od tego, że pewnie to miejsce nigdy nie istniało.
- Nie rozumiem. - Julie splotła ramiona na piersiach. - Myślałam, że gdzie jak gdzie, ale tutaj... - Umilkła i zakasłała. - Jak można prowadzić taki sklep i nie wierzyć w magię?
- Daj spokój. - Mel wreszcie zdjął z czoła jubilerską lupę. -Robimy to dla przyjemności, dla czystej przyjemności. To, że mamy tu obrazek przedstawiający jednorożca, nie znaczy, że
trzymamy takie zwierzę uwiązane w ogródku za domem.
- W takim razie cały ten sklep to wielkie kłamstwo. - Julie miała ochotę się rozpłakać. Wiele sobie obiecywała po spotkaniu z właścicielami księgarni. Myśl, że właśnie ci ludzie im uwierzą, dodawała jej sił. - Spójrzcie na nas. Naprawdę jesteśmy Lancelotem i Julią. Nic nie udajemy.
- Moi drodzy, my tylko spełniamy oczekiwania klientów. Oni udają, my udajemy - wyjaśniał Mel. Kilka tygodni temu odwiedziło nas tu dwoje ludzi. Twierdzili, że są Rickiem i Elsą z Casablanki. Oboje byli ubrani w prochowce. On nawet wyglądał jak Bogart, ale ona wcale nie przypominała Bergman. Podjęliśmy ich grę, udawaliśmy, że im wierzymy. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że to tylko zabawa.
- To nie fair. To oszustwo. Sądziliśmy, że kto jak kto, ale właściciele takiego sklepu będą mogli nam pomóc - nie dawała za wygraną Julie. Lancelot milczał i tylko patrzył na braci.
- My nie oszukujemy. - Sam wyciągnął rękę, żeby poklepać klientkę po ramieniu, ale się powstrzymał. - Tu chodzi o interes. Jesteśmy z Melem pragmatyczni. Kiedy chodziłem do college'u, to prawie wierzyłem w całą tę magię. Ale to były zupełnie inne czasy, lata sześćdziesiąte, Woodstock i tak dalej. Dorosłem, a kiedy otworzyliśmy ten sklep, przekonaliśmy się, że to w większości bzdury. Mel przytaknął bratu.
- Właśnie. Ja się zawsze interesowałem historią i pochodzeniem przedmiotów, które sprzedajemy, badałem stare książki i tym podobne. To naprawdę fascynujące. Daje wgląd w duszę człowieka. Ale to, że badam książki poświęcone magii, nie znaczy, że sam w nią wierzę. To tak jak z wyprawą do kina: oglądasz film z Jackiem Chanem, wiesz, że tak naprawdę wcale go nie gonią bandyci w helikopterze, ale udajesz, że w to wierzysz, bo w ten
sposób dobrze się bawisz i w napięciu czekasz, co będzie dalej. Z naszą księgarnią jest podobnie. To po prostu czysta rozrywka.
- Dlaczego nam to mówisz? - zapytał Lancelot.
- Ponieważ, jak już powiedziałem, wyglądacie na sympatycznych ludzi - wyjaśnił Sam. - Mieliśmy tu już różne miłe osoby, które zbyt serio to wszystko potraktowały. Jeśli pozwalamy im za głęboko uwierzyć w różne przesądy, nic dobrego z tego nie wynika.
Julie wbiła wzrok w ziemię, starając się ukryć rozczarowanie.
- Ale nasze miejsce jest w Camelocie. Naprawdę.
- Wielu ludzi tak uważa - stwierdził Sam. Mel ze zdziwienia przechylił głowę, słysząc łagodny głos brata. To było coś nowego; takim tonem Sam nigdy nie rozmawiał z klientami. - Wielu z nas pragnęłoby, żeby legenda o Camelocie okazała się prawdą. Jeden Bóg wie, ile razy się modliłem, żeby wszystkie dobre wróżby, które wychodzą z kart tarota, spełniły się, żeby napój miłosny zadziałał, żeby się okazało, że Camelot istnieje w rzeczywistości,
jeśli się tylko mocno w niego uwierzy. Ale z takich nadziei rodzi się jedynie gorycz i frustracja. Człowiek przestaje żyć w realnym świecie i zaprzepaszcza prawdziwą szansę na osiągnięcie szczęścia. W ten sposób marnuje się życiowe okazje, traci kobiety, które
można było obdarzyć prawdziwą miłością... - Zamilkł i zaczerwienił się.
Mel odchrząknął.
- Ja zajmuję się księgarnią, bo interesują mnie antyki. Mój brat woli to od handlowania marynatami. I to wszystko. Ale Sam ma rację. Mili z was ludzie. I mam nadzieję, że znajdziecie to, czego szukacie. Cóż, wracam do siebie. - Wskazał kciukiem drzwi na
zaplecze. - Powodzenia. Sam was obsłuży. Wybierajcie, co tylko chcecie. Aha, Sam, daj im dziesięć procent rabatu, dobrze? -Z niepewnym uśmiechem umieścił z powrotem na czole lupę jubilerską i wyszedł.
Sam westchnął.
- Można powiedzieć, że między nami i klientami istnieje niepisany układ. My nie dajemy im do zrozumienia, że to wszystko bujdy. No bo przecież jeśli jest ci źle i coś, co tu sprzedajemy,
sprawi, że poczujesz się lepiej, to komu to przeszkadza? A jeżeli kogoś kochasz i desperacko pragniesz, żeby ten ktoś też cię pokochał, może nasz napój miłosny doda ci pewności siebie
i zdobędziesz uczucie tej osoby. Kto jest w takim przypadku w stanie stwierdzić, co tutaj zadziałało? Julie skinęła głową. Lancelot otoczył ją ramieniem. Wcale nie wydawał się zaskoczony, jakby od samego początku oczekiwał takiej reakcji.
Sam spojrzał na nich, a potem zerknął przez ramię na drzwi, za którymi siedział Mel.
- Słuchajcie - powiedział cicho. - Nie wiem, dlaczego to mówię, ale ostatnio nie przychodzi tu wielu klientów, więc mam dużo czasu i mogę sprawdzić pewne rzeczy. To jedyny powód, dla którego to zrobię. Niech to będzie dla was jasne od samego początku, dobrze? Julie zmarszczyła czoło, nie bardzo rozumiała, do czego właściciel antykwariatu zmierza.
- Przepraszam, ale nie nadążam.
- Chodzi mi mianowicie o to. - Sam kiwnął na nich palcem, więc podeszli bliżej. - Sprawdzę coś dla was. Przejrzę książki, które mój brat trzyma na zapleczu. Przejrzę jego notatki. I tak
tylko ja wiem, jakim systemem pracuje. Dajcie mi swój numer telefonu, a zadzwonię do was, jeśli znajdę coś ciekawego. -Wydął usta i wzruszył ramionami. Lancelot zdjął rękę z ramienia Julie, jakby to miało mu pomóc się skupić.
- Dlaczego to robisz? Nie zgadza się to z tym wszystkim, co mówiłeś w obecności brata. Czemu nagle masz ochotę nam pomóc? Sam znieruchomiał; na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.
- Bo ja wiem... Może po prostu gdzieś w głębi duszy nadal mam nadzieję, że to wszystko prawda, że te magiczne rekwizyty działają. No i jeszcze... - Spojrzał w oczy Lancelotowi, potem Julii i, zażenowany, szybko odwrócił wzrok. - Mam wrażenie, że
nie fantazjujecie. Jeśli Camelot istnieje... wcale nie mówię, że istnieje, tylko snuję przypuszczenia. A więc jeśli istnieje, to wy dwoje tam dotrzecie. I może... - Spojrzał na nich śmiało. -1 może zabierzecie mnie ze sobą. - Zebrał książki, które Lancelot odłożył
na bok. - Weźmiecie je? - Przytaknęli. - Doskonale. Bardzo dobry wybór. - Zaniósł stertę książek do kasy i uśmiechnął się do Julie, jakby tej rozmowy w ogóle nie było. - Gotówka czy karta? Juli e i Lancelot wrócili do domu tuż przed północą, po spokojnej spóźnionej kolacji w zacisznym bistro. Lancelot rozkoszował się potrawami i winem, dopóki nie zdał sobie sprawy, że Julie będzie musiała za wszystko zapłacić.
- To niedorzeczne - ciągnął temat, kiedy weszli do korytarza. Niósł dużą torbę z książkami, przerzuconą przez ramię jak trofeum łowieckie. - Jedzenie to konieczność. Zmuszanie ludzi, żeby płacili za to, co muszą robić, jest niesprawiedliwe. Czy zawsze tak było? Julie roześmiała się. Policzki wciąż miała zaróżowione od wina, wyśmienitego posiłku, a przede wszystkim z powodu bliskości Lancelota. Sięgnęła do torebki po klucze i uśmiechnęła się do rycerza.
W jasno oświetlonym korytarzu, ubrany w nowoczesny strój, wyglądał oszałamiająco przystojnie. W dodatku każdy jego ruch, każdy gest był absolutnie naturalny, świadczył o tym, że Lancelot doskonale się czuje we własnej skórze. A to, oczywiście, czyniło go jeszcze atrakcyjniejszym.
- Tak, jedzenie to konieczność, ale nie jedzenie i wino we francuskiej restauracji...
- Och, panno Gaffney! - Portier Charles poderwał się zza kontuaru. - Witam pana. - Skinął głową Lancelotowi, a ten odwzajemnił pozdrowienie. - Wpuściłem na górę kogoś, kto mówił,
że panią zna. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłem.
- Peg? - zapytała Julie. - Czy to była ta pani, z którą czasem mnie widywałeś?
- Nie, nie, panno Gaffney. - Charles miał coraz bardziej niewyraźną minę. - Nie, to był znajomy pani towarzysza. Powiedział mi, że potrzebuje klucza do pani mieszkania, ponieważ mieliście się gdzieś spotkać, a on przedtem chciał się trochę odświeżyć.
- Mój znajomy? - Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy Lancelota.
- No, tak. To znaczy, był ubrany tak samo jak pan wczoraj, tylko na czarno. Wyglądał trochę nieporządnie, więc się zastanawiałem, czy go wpuścić, ale zapewnił mnie...
- Zostań tu, Julio! - krzyknął Lancelot i podał jej torbę z książkami.
- Nie! Idę z tobą! Zaczekaj chwilę. - Zwróciła się do portiera. Pamiętasz coś jeszcze?
- O, Boże, panno Gaffney! Czy popełniłem błąd?
- Nie, nie. To ja popełniłam błąd. Skąd mogłeś wiedzieć, że to nie nasz znajomy. - Julie starała się mówić spokojnie. - Co jeszcze możesz nam o nim powiedzieć?
- Zaraz, zaraz. Nie chciał jechać windą. Uparł się, że wejdzie schodami. O, mój Boże!
- Wszystko w porządku, Charles.
- Czy mam zadzwonić po policję?
Już chciała powiedzieć, że tak, ale Lancelot potrząsnął głową.
- Jak im to wytłumaczymy? - spytał cicho.
Miał rację. Policjanci chcieliby jakichś informacji o Lancelocie, pytaliby, kim jest Malvern, jak się poznali, o co mogło Malvernowi chodzić. Lancelot miał rację.
- Nie, Charles. Dziękuję.
Portier nadal był niespokojny.
- Ale, panno Gaffney, ze względu na bezpieczeństwo chyba powinienem zawiadomić policję.
Lancelot uśmiechnął się do niego ciepło.
- Oczywiście, ma pan rację. Ale to mój stary przyjaciel, który ostatnio popadł w tarapaty.
Sam się tym zajmę.
Charles przestąpił z nogi na nogę.
- No... - zaczął z wahaniem.
- On ma rację - zapewniła go Julie. - Ale czy mógłbyś mi odpowiedzieć na kilka pytań?
Portier skinął głową.
- O której godzinie tu przyszedł? Widziałeś, jak wychodził?
- Tak, wyszedł po mniej więcej dziesięciu minutach, ale właśnie zatrzymywałem taksówkę dla pani Chestmire. Wie pani, że ona chodzi o lasce i potrzebuje trochę pomocy. A przyszedł pewnie około dziesiątej, bo pan Bealy z siódmego piętra właśnie wrócił ze spaceru z psem. Zawsze wraca ze spaceru o tej samej porze, żeby zdążyć na wiadomości o dziesiątej.
- Świetnie. Dziękuję, Charles. - Pomachała mu na odchodnym.
- Można powiedzieć, że to sprawa rodzinna. Ostatnie zdanie trochę go uspokoiło. W końcu się rozluźnił i wziął głęboki oddech.
- Dobrze. Ale jeśli zobaczę tu tego gościa jeszcze raz, to wezwę policję.
- Zrób tak! - Julie i Lancelot weszli do windy. - Może jedno z nas powinno pójść schodami? - zaczęła Julie. - Na wypadek, gdyby się okazało, że Malvern wrócił, a Charles go nie zauważył.
Czuła się jak w dziwacznym śnie. Malvern pojawił się w jej domu. To absolutny koszmar.
Lancelot potrząsnął głową.
- Też o tym myślałem, ale w ten sposób zostałabyś sama. Nie powinniśmy się rozdzielać, nawet gdyby to oznaczało, że się z nim rozminiemy. Julie nie zamierzała teraz zaczynać sporu o prawa kobiet. Skinęła tylko głową. Zbliżali się do jej piętra.
- Lancelocie, jestem przerażona. Może jednak powinniśmy wezwać policję.
- Może. Ale nie chciałbym wypuścić go z rąk, gdyby się okazało, że jednak wrócił. Poza tym tylu szczegółów tej sprawy nie moglibyśmy wytłumaczyć. Przecież nawet ci panowie z księgarni nam nie uwierzyli. - Uśmiechnął i przyciągnął ją do siebie. -Wszystko będzie dobrze - wyszeptał.
Winda się zatrzymała. Zanim wysiedli, spojrzeli sobie w oczy.
Kiedy tylko wyszli na korytarz, zobaczyli, że drzwi do mieszkania Julie są szeroko otwarte.
Lancelot przyłożył palec do ust, a Julie, nic nie mówiąc, skinęła głową.
Mieszkanie zostało dokładnie przetrząśnięte, wszystko wywrócono do góry nogami. Cicho zajrzeli do każdego z pokoi, ostrożnie zaglądali do szaf, sprawdzili pod łóżkiem.
- Nie ma go - stwierdził w końcu Lancelot. - Czułem, że już odszedł. Chciałem się tylko upewnić.
- O, nie! - krzyknęła Julie, kiedy zapaliła światło. Dopiero teraz zobaczyli pełne rozmiary zniszczenia. Nie spodziewali się, że jest aż tak źle. Poduszki kanapy walały się na środku salonu, wszędzie wokół poniewierały się ubrania, przewrócone lampy leżały na podłodze.
- Czy czegoś brakuje? - zapytał Lancelot.
- Na pierwszy rzut oka nie. Telewizor, magnetowid i wieża stereo stoją na swoim miejscu.
- A twoje klejnoty. Malvern mógłby je wykorzystać. Pewnie łatwo je sprzedać.
Julie przeszła do sypialni. Zauważyła, że wszystkie pudła z butami zostały wyciągnięte spod łóżka i otworzone; lalki leżały porozrzucane. Gdyby Lancelot nie upierał się, żeby zabezpieczyć miecz, w tej chwili Excalibur znajdowałby się w posiadaniu Malverna.
To byłoby najstraszniejsze, co się mogło przydarzyć.
Otworzyła szkatułkę na biżuterię i z zaskoczeniem stwierdziła, że cała jej zawartość zniknęła. Malvern zabrał wszystko: naszyjnik z prawdziwych pereł, ale również sztuczną biżuterię, kupioną na pchlim targu. Zgarnął wszystkie błyskotki.
- Moja biżuteria! -jęknęła Julie. Potykając się o przewróconą lampę, wróciła do salonu. - Zabrał moją biżuterię. Całą. Lancelot podszedł do niej i otoczył ja ciasno ramionami.
- Trudno, stało się - wyszeptała, opierając głowę na jego piersi. Nagle zesztywniała. - Dobrze przynajmniej, że nikomu nic się nie stało. Zaraz, zaraz! Gdzie są ubrania, które dla ciebie kupiłam? Zniknęły.
- Oczywiście. - Potarł dłonią czoło. - Teraz będzie mógł łatwiej wmieszać się w tłum. Stanie się jeszcze bardziej niebezpieczny, Julio. Wiesz o tym.
- Tak, ale, dzięki Bogu, nie znalazł Excalibura. To twoja zasługa.
Przewidziałeś, że Malvern może tu trafić. Lancelot uśmiechnął się blado.
- No, może.
Nagle odezwał się telefon. Julie szukała go przez dłuższą chwilę - stał ukryty pod odrzuconym na bok dywanem. To była Peg. Julie obiecała, że do niej oddzwoni.
Lancelot zaczął układać poduszki na kanapie, a Julie ustawiła telefon na stoliku i podłączyła z powrotem automatyczną sekretarkę. Kiedy włożyła wtyczkę do gniazdka, urządzenie się włączyło i usłyszała nagraną wiadomość:
- Cześć, Julie. Tu Orrin. Zastanawiałem się, czy...
Głos zanikł, a na jego tle usłyszeli inny, kobiecy, pełen bólu i rozpaczy:
- Dużo. Wiem o nim bardzo dużo. - Julie zaczęła drzeć małe, żółte karteczki na kawałki. Gdyby tylko mogła wyjawić przyjaciółce prawdę, wszystko jej wyjaśnić. - Wiem o nim naprawdę mnóstwo rzeczy.
- Nic nie wiesz. Nie wiesz o nim absolutnie nic. Tak ci się tylko wydaje. Wszystko, co ci powiedział, to tylko wytwór jego chorej wyobraźni. Porozmawiajmy o konkretach. Przede wszystkim, to jest kawał chłopa. Wielki, silny, wysportowany. Z łatwością może ci zrobić krzywdę, zwłaszcza kiedy zdecydujesz się nie brać dłużej udziału w całej tej maskaradzie. To nie są żarty. Wydaje mi się, że ten człowiek jest niebezpieczny.
- Doceniam twoją troskę. Ale ja naprawdę dobrze go znam, chociaż nie mogę ci tego wytłumaczyć.
- Tobie się tylko wydaje, że go znasz. To po prostu utalentowany aktor, który cię jakoś przekonał, że jego gra to rzeczywistość. To oszust. Musi być oszustem, bo z całą pewnością nie jest Lancelotem! Julie, proszę cię!
- Słuchaj, muszę już kończyć.
Peg nie dała się zniechęcić.
- Ten Lancelot z komiksu Nathana wygląda dokładnie jak twój znajomy. Nie tylko go przypomina, to jest po prostu jego wierny portret, począwszy od niebieskiej tuniki i butów, a skończywszy na sposobie mówienia, fryzurze i tak dalej. Zgadzają się wszystkie szczegóły. Ale nie to mnie najbardziej martwi. Julie westchnęła.
- Mów.
- Dobrze. W tej wersji legendy występuje też lady Julia. Jesteście do siebie podobne jak dwie krople wody. Wydaje mi się, że ten facet zobaczył cię gdzieś przypadkiem, a teraz cię
wykorzystuje do swoich chorych sztuczek. Przy twojej pomocy chce odegrać swoją fantazję.
- Peg, w tej sprawie zupełnie nie masz racji. - Julie miała nieprzepartą ochotę powiedzieć przyjaciółce prawdę, wyznać jej rozpoznał.
- Dobry Boże, pomóż nam!
Potem maszyna umilkła.
Lancelot podniósł się wolno, z poduszką w ręku.
- Kto to był? - zapytała Julie. - Nie rozpoznałam tego głosu. Rycerz na chwilę przymknął oczy, a potem spojrzał na nią ze ściągniętą twarzą.
- Ten głos rozpoznałbym wszędzie - oznajmił cicho. - Lady Julio, to był głos królowej Ginewry.
Nowe, eleganckie ubranie dziwnie nie pasowało do rozczochranego mężczyzny.
Sam uniósł głowę znad filiżanki porannej kawy, kiedy usłyszał dźwięk dzwonków, zawieszonych nad wejściem do księgarni.
Natychmiast pożałował, że otworzył sklep kilka minut wcześniej niż zwykle.
- Bardzo przepraszam, ale jeszcze zamknięte - odezwał się zza lady.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparł rozczochrany mężczyzna. Potrzebuję twojej usługi.
Ten akcent coś Samowi przypominał; klient mówił tak samo jak Lancelot. Przyjrzał się uważniej jego rysom twarzy, ponieważ wydały mu się znajome. Ten człowiek miał w oczach coś niepokojącego, coś, co wzbudzało lęk i nie pozwalało odmówić jego żądaniom.
- W czym mogę pomóc?
Rozczochrany przybysz wyjął kawałek czerwonego materiału, który okazał się kobiecą apaszką. Pierwsze, co przyszło Samowi do głowy, to to, że pod materiałem kryje się broń, ale nieznajomy wyjął z zawiniątka biżuterię, prawdziwą i sztuczną. Sam poczuł ulgę.
- Przykro mi - powiedział. - To nie jest lombard. Oczy mężczyzny rozbłysły na krótką chwilę i wtedy Sam go wszystko, od niespodziewanej wizyty w Camelocie po wydarzenia
między Lancelotem, królem Arturem i Malvernem.
To był Malvern z komiksu Myrddina. Wczoraj Lancelot i lady Julia, dzisiaj Malvern.
Co tu się, u diabła, dzieje? Może jest pełnia albo coś w tym rodzaju?
Jednak ten klient był inny, jakiś brudny. I nie chodziło tylko o brud na twarzy czy rękach. Był brudny do głębi, miał, jeśli można tak powiedzieć, brudną duszę, nieczyste serce.
Wszystko tu było odwrotnie niż w legendzie. Zły Lancelot wcale nie wydawał się zły, ani trochę. Szczerze powiedziawszy, robił wrażenie bardzo miłego faceta.
Sam całą noc nie spał, tylko myślał o tych dziwnych ludziach. Nie potrafił wyrzucić ich z pamięci. Nie śmiał powiedzieć tego bratu, ale naprawdę wydawało mu się, że jest w nich coś szczególnego, jakaś magia.
Czy Mel tego nie widział?
A teraz zjawił się w sklepie dzielny Malvern z komiksu. W rzeczywistości wyglądał jak zepsuty, zły człowiek i Sam miał ochotę natychmiast cofnąć dłonie z lady, żeby nie zetknęły się z rękami przybysza.
- Rozumiem, że masz jakieś informacje o Camelocie.
- Niestety, nie - odparł Sam, również z ulgą. - Przykro mi. Wczoraj sprzedaliśmy wszystkie książki o Camelocie, jakie mieliśmy.
- Kiedy? Kiedy je sprzedaliście? Kupił je mężczyzna czy kobieta?
Sam przełknął ślinę.
- Nie pamiętam. Tylu ludzi się przewija przez nasz sklep. Naprawdę sobie nie przypominam...
Malvern wpatrywał się w coś ponad ramieniem właściciela antykwariatu.
- Widzisz to puste miejsce na półce za moimi plecami? - Sam nie chciał spuścić nieznajomego z oczu. - No, tam nad kryształowymi kulami. Tam właśnie stały książki o Camelocie. - Umysł
pracował mu gorączkowo. Co robić? Ten numer. Przecież kobieta dała mu swój numer telefonu. Powinien zadzwonić do niej, czy raczej do nich, i powiedzieć, że w księgarni odwiedził go Malvern, w poszukiwaniu informacji o Camelocie. - Ale już wkrótce dostaniemy nowy towar- powiedział Sam, niespodziewanie dla samego siebie. Co on najlepszego robił? Nie chciał więcej oglądać tego człowieka. Nigdy. Jednak mówił dalej. Nie wiadomo dlaczego, wydawało mu się, że Lancelot powinien się spotkać z tym człowiekiem.
- Proszę przyjść jutro albo pojutrze.
Malvern bez wahania podszedł do półki.
- Znalazłem coś! - krzyknął. - To książka o Camelocie! Sam uśmiechnął się, jakby sukces klienta sprawił mu wielką przyjemność. I rzeczywiście, ucieszył się, ponieważ to, co znalazł
Malvern, było dla niego prawie bezwartościową książeczką ze zdjęciami okolic, w których mógł leżeć Camelot. Była to ładna publikacja, ze ślicznymi widokami Szkocji i Walii.
- Rzeczywiście, coś pan znalazł. Płaci pan dwanaście dziewięćdziesiąt dziewięć.
Malvern zamyślił się, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
- Weź to - powiedział i wręczył właścicielowi antykwariatu sznur pereł, warty zapewne kilka tysięcy dolarów.
Sam zawahał się, a potem przyjął naszyjnik. Dziwaczny klient łapczywie chwycił książkę, zawinął resztę biżuterii w apaszkę i wyszedł.
Zanim jeszcze umilkł dźwięk dzwonków nad drzwiami, Sam już był przy telefonie i wykręcał numer Julie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 14:50:11 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 23
Julie starała się jak mogła, żeby ukryć wstrząs i niekłamany strach, który poczuła, widząc Lancelota w porannym świetle. Jeszcze wczoraj jego włosy były tylko lekko przyprószone siwizną, bardzo trudną do zauważenia w słabym oświetleniu. Teraz jego skronie niemal całkiem pobielały, a reszta włosów przybrała szarą barwę.
Twarz rycerza również się zmieniła. Zdrowa smagła cera pobladła, zmarszczki, które dostrzegła wcześniej, pogłębiły się i stały bardziej widoczne. Ale to w oczach widać było największą zmianę. Brakowało w nich tego uderzającego błysku, który zobaczyła
podczas ich pierwszego spotkania, kiedy rycerz uniósł przyłbicę.
- Dzień dobry - powitała go z wymuszonym uśmiechem.
- Dzień dobry. - Przeczesał dłonią włosy.
Zastanawiała się, czy Lancelot zdaje sobie choć trochę sprawę ze zmian, jakie w nim zachodzą. A potem przyszło jej do głowy jeszcze straszniejsze pytanie. Jak długo wytrzyma tutaj, w tych obcych sobie czasach i miejscu? Kiedy będzie już dla niego po prostu za późno? Kiedy będzie za późno dla nich obojga?
Zadzwonił telefon i Julie sięgnęła po słuchawkę. Zerknęła też na automatyczną sekretarkę. Po tym, jak usłyszała nagrany na nią głos królowej Ginewry, wszystko wydawało jej się możliwe.
- Halo?
- Julie Gaffney? Mówi Sam z księgarni Pod Kociołkiem i Czaszką.
- A, dzień dobry. Bardzo źle słyszę.
- To dlatego, że nie chcę, żeby usłyszał to mój brat. I tak już się martwi, że poluzowało mi się kilka klepek. Wiesz, o czym mówię. Ale kilka minut temu był tu facet i pytał o Camelot.
- Jak ten człowiek wyglądał? - Julie z trudem chwytała oddech. Lancelot patrzył na nią pytająco.
- Wyglądał dokładnie tak jak Malvern. Ściśle mówiąc, to był Malvern.
- Mój Boże. - Zwróciła się do Lancelota: - Malvern był dziś rano w księgarni.
- Czy jest tam nadal? - zapytał rycerz.
- Sam, czy on tam nadal jest? - spytała Julie.
- Nie. Odszedł w stronę Houston Street. Nie miał pieniędzy, ale był ubrany w podkoszulek khaki i dżinsy. Zapłacił mi za książkę sznurem pereł. Mam przeczucie, że powinienem ci o tym powiedzieć.
- To są moje perły. Tak. Ukradł mi je wraz z pozostałą biżuterią i ubraniami, które kupiłam dla Lancelota. Czy on ci groził?
- Nie. Ale z tym gościem jest coś nie tak. Powiedziałem mu, że wkrótce będziemy mieli więcej książek i że powinien do nas zajrzeć za dzień lub dwa.
- Sam, jesteś cudowny - powiedziała Julie z szerokim uśmiechem.
- No. - Sam odchrząknął. - Sprawdziłem też kilka rzeczy w książkach brata. Nie mam co do tego całkowitej pewności, ale był tu gdzieś taki stary włoski rękopis, z szesnastego wieku. Mel przetłumaczył go i dołączył do niego angielską wersję. Według tej książki, ten, kto
opuścił Camelot, nie może już nigdy do niego wrócić.
Julie zamknęła oczy, ramiona jej opadły.
- Proszę cię, nawet mi tego nie mów.
- Istnieje jednak pewien wyjątek.
- Słucham cię. - Julie ożywiła się.
- Jeśli ta osoba ma jakiś przedmiot, który ją łączy z Camelotem, to powrót może się okazać możliwy.
Zerknęła na Lancelota, który obserwował ją z napięciem.
- Co to ma być za przedmiot?
- Cóż, tutaj pojawiają się niejasności. Zdaje się, że nawet Mel mądrala miał trudności z tłumaczeniem. To musi być coś ważnego dla samego Camelotu. Nie może to być, powiedzmy, jakiś stary but czy coś w tym rodzaju. Mel zapisał tu jakieś słowo,
chyba w tym wszystkim najważniejsze, ale nie mogę go odczytać, bo przekreślał je chyba z dziesięć razy i pisał na nowo. Zdaje się, że chodzi o słowo „mistyczny". Istnieje też jakieś
zaklęcie, które trzeba wypowiedzieć, kiedy się już zdobędzie ten przedmiot. Zobaczę, czy uda mi się coś jeszcze wydobyć z mojego brata. Mam nadzieję, że nie zacznie nic podejrzewać. Może da się przekupić kanapką z peklowaną wołowiną u Katza. Wyznam wam szczerze, że to, czego mi się do tej pory udało dowiedzieć, nie jest dla mnie zbyt jasne. W każdym razie, teraz już wiesz tyle co ja.
- Przedmiot, który łączy z Camelotem - powtórzyła w zadumie Julie. - Potrzebujemy jakiegoś ważnego przedmiotu, który łączyłby nas z Camelotem.
Spojrzała na Lancelota; na jego nadal urodziwej twarzy z wolna wykwitał uśmiech. Uniosła brwi w niemym pytaniu.
- Zapytaj Sama, czy miecz Excalibur mógłby być takim przedmiotem.
- Rzeczywiście! Sam, czy Excalibur by się nadawał?
- O, rany, to wy macie Excalibur?
- W zasadzie teraz oddaliśmy go na przechowanie w bezpieczne miejsce. Podejrzewaliśmy, że Malvern będzie próbował go znaleźć. Ale czy sądzisz, że ten miecz pomoże nam przenieść się do Camelotu?
- O, rany, no jasne! Trudno sobie wyobrazić przedmiot mocniej związany z Camelotem.
Naprawdę macie Excalibur?
Roześmiała się.
- Naprawdę. Przywiozłam go sobie stamtąd na pamiątkę.
- Ojej. Słuchaj, czy zanim oboje tam wrócicie, zanim odprawicie te wszystkie czary, to czy mógłbym go dotknąć? Tylko na chwilkę!
- Oczywiście, że tak, Sam. Jak najbardziej. Aha, zaczekaj chwilę.
Lancelot wziął od niej słuchawkę.
- Witaj, Sam. Mówi Lancelot.
- Dzień dobry.
- Dziękuję ci za wszystko, co dla nas zrobiłeś. Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy Malvern wspomniał, gdzie się zatrzymał? Może w jakimś schronisku czy przytułku?
- Niee. Widać było, że chce jak najszybciej wyjść ze sklepu. Ale pewnie jutro tu wróci.
- Posłuchaj, Sam. Następnym razem będę tam z tobą. Nie będziesz musiał rozmawiać z nim sam na sam.
- Dziękuję. - Sam westchnął. - Dam wam znać, jeśli znajdę jeszcze coś ciekawego, dobrze?
Zakończyli rozmowę i Lancelot odłożył słuchawkę. Julie była szczęśliwa, że dowiedzieli się czegoś nowego, ale jednocześnie przenikał ją jakiś dziwny lęk.
Dlaczego Lancelot nie może po prostu tutaj z nią zostać, zamieszkać w jej mieszkaniu? Znalazłby tu dla siebie miejsce. Wpasowałby się w jej życie - już to zrobił. Z nim życie Julie
stałoby się pełne i piękne.
Zanim spotkała Lancelota, nie pojmowała, czego jej w życiu brakuje. Teraz już wiedziała.
Jak będzie mogła bez niego żyć? Przecież jego miejsce jest w Camelocie, a jej - tutaj.
Znów uśmiechnęła się z przymusem.
- Lancelocie, to cudowne. Zdaje się, że Sam jest na tropie rozwiązania naszych kłopotów.
Na jego twarzy pojawiła się nadzieja; skinął głową.
- Już wkrótce wrócimy, lady Julio. To już nie potrwa długo. Odwróciła wzrok, udając, że zacięła się szuflada.
- Muszę wezwać ślusarza, żeby zmienił zamki. Potem będę musiała iść do pracy.
- Dobrze. Ja wrócę do Avalonu, do schroniska. Poproszę Billa, żeby dal mi adresy innych schronisk. Popytam w nich o Malverna. Może nie będziemy musieli czekać do jutra, by go
odnaleźć.
- Tak. - Tylko tyle potrafiła Julie odpowiedzieć.
Zanim wyszedł, dotknął jej ramienia. Została sama w kuchni i zastanawiała się, jak przeżyje choćby dzień bez niego. Jak, u diabła, ma się nauczyć żyć bez Lancelota?
Julie ! - zawołała na powitanie Peg. Przyszła zaraz po odejściu ślusarza i stała na progu mieszkania przyjaciółki, trzymając pod pachą torbę. -Zadzwoniłam do twojej agencji, ale mi powiedzieli, że zostałaś wczoraj okradziona. Nic ci się nie stało?
- Nie, Peg. Nic mi nie jest.
- Ale wyglądasz okropnie.
- Dzięki. Wiesz, jak pocieszyć koleżankę.
- Czy policja już złapała tego faceta, który cię okradł?
- Nie całkiem. - Julie się zawahała.
- Co to znaczy, nie całkiem? Zadałam ci proste pytanie. Czy policji udało się złapać tego kogoś, kto się włamał do twojego mieszkania?
- Nie. Jeszcze nie.
Peg uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
- Chcesz mnie doprowadzić do szału, tak? To ja wczoraj wieczorem pojechałam aż na Long Island i wydarłam wrzeszczącemu Nathanowi ten komiks, a ty mi tak odpowiadasz? A tak
przy okazji, musisz mi go oddać dzisiaj wieczorem, bo inaczej Nathan obedrze mnie ze skóry. - Rzuciła torbę na kanapę w salonie.
- Co to jest? - spytała Julie.
- To ten komiks, o którym ci opowiadałam. Chcę, żebyś na własne oczy zobaczyła, że ten twój znajomy ma poważne zaburzenia. A teraz proszę, wyjaśnij mi, jak to było z tym włamaniem. Policja nic ci nie powiedziała?
- Nie zawiadomiliśmy policji.
- Co ty mówisz?
- Zgodziliśmy się z Lancelotem, że w tym wypadku to nie byłby najlepszy pomysł.
- Z Lancelotem! - parsknęła Peg. - Dobrze, postaram się nie stracić panowania nad sobą. To, co powiem, pewnie cię zdenerwuje, ale czy brałaś pod uwagę taką oczywistą możliwość, że to pan Lancelot miał coś wspólnego z włamaniem? Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało. Julie, otwórz wreszcie oczy.
- Lancelot nie miał z tym nic wspólnego - zaczęła. - Peg, dziękuję, że mi to podrzuciłaś. Naprawdę. Ale teraz muszę już iść do pracy.
- Nic podobnego, żabciu. Musimy doprowadzić tę rozmowę do końca.
- Peg, ja...
- Julie, martwię się o ciebie, i to poważnie.
- Proszę, przestań to powtarzać. Zapewniam cię, że u mnie wszystko jest w porządku. I...
Peg ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami rozglądała się po salonie. Nagle otworzyła usta ze zdziwienia.
- Nie wierzę własnym oczom.
- Słucham?
Podeszła do fotela, gdzie leżał stos książek o Camelocie, a obok, na dywanie, pusta torba.
- Byłaś Pod Kociołkiem i Czaszką? Myślałam, że w takich miejscach ciarki ci chodzą po plecach. Julie wzruszyła ramionami.
- Chyba zdecydowałam się zaufać twojej opinii i zobaczyć, czy rzeczywiście jest tam coś ciekawego. Peg przekładała książki i odczytywała tytuły.
- Wspaniale. Camelot - rzeczywistość i mit. Och, i, oczywiście, ciągle popularna praca Lancelot: dmgie spojrzenie. Julie, czy ty podchodzisz do tego wszystkiego na serio?
- Nie rozumiesz sytuacji.
- Masz rację. Nie rozumiem. Nie wiem też, jak to jest, kiedy się wierzy, że żywy facet z krwi i kości jest średniowiecznym rycerzem, i nie wiem, co się czuje, kiedy łamiąc wszystkie znane
prawa fizyki, podróżuje się w przeszłość. Dlaczego się uśmiechasz?
- Dlatego że, możesz mi wierzyć lub nie, reagujesz dokładnie tak samo jak on, kiedy mu próbowałam tłumaczyć, że pochodzę z dwudziestego wieku. Jesteście bardzo do siebie podobni. -Nagle Julie zamilkła, a uśmiech zniknął jej z twarzy. - Zaraz, zaraz. Nigdy ci nie mówiłam, że byłam w Camelocie.
- Nie musiałaś. To oczywiste, że nie wiadomo dlaczego wierzysz we wszystko, co ci ten facet powie. Powiedziałaś kilka rzeczy, które mnie bardzo przeraziły. Julie, jesteś inteligentną kobietą. To straszne, że aż do takiego stopnia zawracasz sobie głowę niedorzecznymi
fantazjami. I jeszcze coś. Naprawdę mi się wydaje, że on ci coś podał po kryjomu, może jakiś środek halucynogenny. Właśnie dlatego wierzysz we wszystko i opowiadasz takie rzeczy.
Nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć twoje zachowanie.
- Myślisz, że wrzucił mi coś do drinka?
- Julie, potrzebujesz pomocy.
- Tak się składa, że chyba twój przyjaciel z księgarni, Sam, pomoże nam w pewnej sprawie.
- Sam? Nie zrozum mnie źle, Sam to miły człowiek, ale trochę dziwak. Mel byłby lepszy, to realista.
- Jak to możliwe, że regularnie odwiedzasz taki sklep, a w ogóle nie wierzysz, że to, co tam sprzedają, naprawdę działa.
- Chodzę tam dla zabawy. Nie traktuję tego poważnie. Wizyty w tej księgarni dają pojęcie o tym, jak się ludzie zmieniają w ciągu wieków. Zanim rozwinęła się nauka, magia była dla nich pocieszeniem, dzięki niej dawali sobie radę w życiu. Nie chodzę Pod Kociołek i Czaszkę dlatego, że wierzę w miłosne napoje, tylko dlatego, że sama idea napoju miłosnego fascynuje mnie w jakiś prymitywny sposób. To ucieczka od rzeczywistości, takie krótkie
wakacje. Ale ty posunęłaś się o wiele za daleko. Julie długo wpatrywała się w przyjaciółkę.
- Właśnie przed chwilą coś zrozumiałam, Peg. Tak naprawdę, bardzo chciałabyś w to wszystko wierzyć. Mimo całego swojego pragmatycznego realizmu, nic by cię bardziej nie uszczęśliwiło niż trochę magii w życiu. Co więcej...
- No, tutaj to już całkiem się mylisz. - Peg odłożyła książki na fotel i ruszyła do drzwi.
- Wcale się nie mylę! Peg, czy ty nic nie widzisz? To wszystko prawda! Świat magii i cudów istnieje. Pozwól sobie w to uwierzyć, chociaż na godzinę, a sama się przekonasz.
- Muszę już iść, Julie. Później do ciebie zadzwonię i powiesz mi, kiedy będę mogła przyjść po książkę.
- Peg, wracaj! Peg! - Przyjaciółka wyszła, trzaskając drzwiami, a Julie uśmiechnęła się.
- Ona naprawdę wierzy - powiedziała do siebie. - Biedna Peg. Zaczęła przygotowywać się do pracy. Mel stracił apetyt na kanapkę.
- No, dobrze, Sam. Co się tutaj dzieje? Dlaczego fundujesz mi lunch?
- To już nie można kupić bratu delikatesowej kanapki u Katza, żeby nie być przesłuchiwanym jak jakiś kryminalista? - odparł
Sam. Przechylił głowę na bok, żeby ugryźć grubą kanapkę z peklowaną wołowiną.
- Jak możesz coś takiego jeść?
Sam przeżuwał przez chwilę, zanim odpowiedział.
- Mogę jeść coś takiego, ponieważ wczoraj po powrocie do domu nie jadłem kolacji. Śniadania też nie mogłem zjeść. Właśnie dlatego mogę to jeść. Nie jesz tego ogórka?
Mel spojrzał na brata gniewnie i przerzucił ogórek na jego talerz.
- Ostatnim razem zaprosiłeś mnie na lunch, kiedy usłyszałeś, że Tina prowadza się z tym gościem z kręgielni. Wybacz więc, jeśli reaguję trochę nerwowo.
- Tym razem to nic w tym rodzaju. - Sam uśmiechnął się z pełnymi ustami. - Czy życie nie jest wspaniałe?! - Zamilkł i patrzył na wyraźnie zaniepokojonego brata. W delikatesowym barze panował duży ruch, para buchała za kontuarem, klienci wykrzykiwali zamówienia do uwijających się ekspedientów, nieustannie dzwoniły i brzęczały kasy, a wszystko to rozgrywało się w neonowo-plastikowym wnętrzu, gdzie w pomarańczowych boksach ustawiono poobijane, kryte laminatem stoliki.
Ktoś upuścił tacę, ale żaden z braci się nie poruszył.
- Chodzi o tych ludzi, którzy wczoraj wieczorem przyszli do sklepu, tak? O tych, którzy wyglądali jak Lancelot i Wiedźma z Camelotu? Coś razem z nimi knujesz, prawda?
Sam odgryzł pół ogórka.
- To bardzo mili ludzie.
- No, może. Ale mnie się wydali trochę dziwni. Jacyś zbyt przejęci swoją rolą. Mieli rzeczywiście niezwykłe twarze. Wypisz, wymaluj Lancelot i Wiedźma. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Elegancki staruszek w bawarskim kapeluszu przechodził właśnie obok ich stolika i usłyszał ostatnie zdanie Mela.
- Weź połowę do domu - poradził. - Ta kanapka jest tak duża, że wystarcza na dwa posiłki. Nie ma się czego wstydzić. - Z tymi słowami odszedł.
Mel nawet nie mrugnął.
- Sam, ty naprawdę coś knujesz. To nie są tylko moje wymysły, prawda?
Sam w końcu odłożył kanapkę, bardo ostrożnie, ponieważ jej zawartość zaczęła się wysuwać spomiędzy dwóch kawałków bułki.
- Nie, to nie są tylko twoje wymysły - przyznał.
Spojrzał na kanapkę i nagle jego również opuścił głód. Wziął z miski słonego krakersa i wolno, z namysłem, zaczął rozrywać celofan, w który go zapakowano.
- Sądzisz, że istnieje jakiś sposób, żeby się dostać do Camelotu?
- Daj spokój, Sam. Obaj wiemy, że Camelotu nie ma, prawdopodobnie nigdy nie istniał. Chyba nie wierzysz w te wszystkie bujdy?
- Właśnie że wierzę! - krzyknął Sam. Kilka osób spojrzało na nich badawczo, ale wszyscy zaraz znów zajęli się jedzeniem. Spuścił wzrok na krakersa, ale go nie zjadł, tylko skruszył w ręku. -Wydaje mi się, że istnieje jakaś możliwość, żeby się tam dostać. A ty, Mel, znasz wszystkie sekrety. Robisz tłumaczenia, badasz rękopisy. - Zniżył głos. - Jesteś jedyny, który coś wie naprawdę. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, aleja wierzę, że Camelot istnieje.
I chciałbym się tam przenieść. - Trudno mu było mówić dalej.
- I co wtedy?
- A wtedy może byłbym szczęśliwy. Chyba warto zaryzykować, co, Mel?
- Jezu. Chyba ci odbiło, wiesz? Odbiło ci nie na żarty.
- Mów sobie, co chcesz. - Sam spojrzał Melowi prosto w oczy. Posłuchaj mnie. Ty masz tu wszystko, czego pragniesz. Masz Tinę, swoją pracę. Jesteś chyba najbardziej zadowolonym z życia człowiekiem, jakiego znam.
- Być może. - Mel splótł palce i czekał, co brat powie dalej.
- Ja nie mam nic. Połowę podupadającego sklepu, kilku stałych klientów, których uważam za przyjaciół, chociaż oni zapominają o moim istnieniu, jak tylko wyjdą z księgarni. To wszystko. Nie mam dziewczyny, nie znalazłem szczęścia. Wiesz, co sobie myślę,
kiedy budzę się rano?
Mel potrząsnął głową.
- Każdego ranka - ciągnął Sam - po przebudzeniu, przychodzi mi do głowy jedna, jedyna myśl, zawsze ta sama. Czy to już wszystko? Właśnie taka. To proste pytanie, ale jeśli nurtuje
właśnie ciebie, to staje się straszne w tej swojej prostocie. Powiedz mi, Mel, proszę, powiedz mi, że to nie wszystko, co mnie miało w życiu spotkać, że jest coś jeszcze. Na miłość boską, powiedz mi, że jest coś jeszcze.
Przez długą chwilę po prostu patrzyli na siebie. Potem Mel wstał.
- Nie jestem głodny. Jeśli mam dla ciebie opracować kilka rzadkich manuskryptów, to czeka mnie bardzo dużo pracy.
Sam spojrzał po raz ostatni na peklowaną wołowinę i skinął głową.
- Dziękuję - powiedział ledwie słyszalnym głosem.
Skierowali się ku wyjściu, ale człowiek w bawarskim kapeluszu podbiegł do ich stołu.
- Chłopcy! Chłopcy! Wracajcie! Zabierzcie kanapki do domu. To żaden wstyd!
Sam zerknął przez ramię.
- Weź je sobie, dziadku.
Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Dziękuję, chłopcy! - Zawinął kanapki w serwetkę. Miał gotową kolację na następne dwa dni.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 15:01:41 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 24
To dziwne, okrutne miasto wydawało się teraz Lancelotowi trochę bardziej znajome. Wokół nieprzerwanie rozbrzmiewały klaksony samochodów, wyły syreny, warczały świdry pneumatyczne, rozrywające chodniki; rozchodził się zapach asfaltu, kiedy wiosenne słońce w południe rozgrzewało ulice. No i ludzie rozmawiający we wszelkich możliwych językach. Wszystkie te rzeczy nie wydawały mu się już takie obce. Nauczył się też cieszyć relatywnie cichą i spokojną atmosferą podziemi kościoła, gdzie znajdowało się schronisko o nazwie Avalon.
Bill zdziwił się na widok Lancelota. Większość ludzi pomagała tylko raz, a potem, oczyściwszy sumienie, spełniwszy symboliczny dobry uczynek, starannie zapominała o istnieniu schroniska. Czasami pozbywali się poczucia winy, przesyłając jeden lub dwa
czeki, ale potem nawet czeki przestawały nadchodzić i Bill musiał przyuczać nowych ochotników, którzy na ogół znikali w ten sam sposób.
- Lancelot. - Bill uśmiechnął się. Jego trójkątna twarz zaczerwieniła się z wysiłku. - Doskonale! Nawet nie masz pojęcia, jak mi dzisiaj potrzebna każda para rąk do pracy. Przed kolacją jest próba chóru i trzeba przenieść te pudła, żeby zrobić miejsce na krzesła.
- Próba chóru?
Bill skinął głową, a Lancelot zaczął przesuwać tekturowe pudła, wypełnione używanymi ubraniami i żywnością w puszkach, podarowaną przez sponsorów.
- Śpiewanie w chórze daje ludziom poczucie stabilizacji wyjaśnił Bill. - Bez względu na to, gdzie przeniosą schronisko, chór zapewnia stabilność, przynależność do grapy. Ludzie robią
coś razem, mają poczucie, że dają schronisku coś w zamian za jedzenie i dach nad głową. To jest ważne dla każdego. Członkowie chóru to, oczywiście, nie są profesjonaliści, ale jest w ich śpiewie coś niezwykłego, bardzo szczególnego. - Przenosili pudła, robiąc miejsce na wieczorną próbę. - Poza tym, jestem absolwentem Akademii Muzycznej Juilliarda. Prowadzenie chóru amatorskiego to w zasadzie jedyny sposób, w jaki wykorzystuję swoje wykształcenie.
Lancelot nie do końca pojmował, o czym mówi Bill, ale udawał, że doskonale wie, o co chodzi. Ostatnio bardzo często musiał coś udawać.
- Bill-zaczął, układając pudła jedno na drugim. –Znasz jakieś inne schroniska dla bezdomnych?
- Jasne. Czy mógłbyś przesunąć te pudła trochę bliżej okna? Świetnie. - Poprawił na nosie okulary w drucianych oprawkach. -W tym mieście istnieje mnóstwo innych schronisk.
Lancelot przesunął pudła i przystanął. Przez chwilę zaciskał i rozluźniał prawą rękę. Trochę go dzisiaj pobolewała.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Bill, patrząc, jak Lancelot z powrotem zabiera się do pracy.
- Tak. A więc, jeśli chodzi o te inne schroniska...
- Moja babcia miała ten sam problem - oznajmił Bill.
- Słucham?
- Problem z ręką. Kiedy padało albo zanosiło się na deszcz, bolały ją ręce. A dzisiaj po południu zapowiadali deszcz. Zdaje się, że to normalne w starszym wieku.
To dlatego bolą mnie stawy, pomyślał Lancelot bez większego przejęcia. Wszystko przez wilgoć. Zanosi się na deszcz. Przypomniał sobie, że kiedy był dzieckiem, stara sąsiadka potrafiła w ten sposób przewidywać pogodę. Jeśli bolały ją stawy, oznajmiała
wszystkim głośno, że będzie padało.
Stawał się podobny do starej kobiety o zdeformowanych dłoniach.
Czy Julia zauważyła te zmiany? Z pewnością. Siwiejące włosy, siatka zmarszczek na twarzy. Nie martwił się tym z powodu próżności. Bolało go, że staje się coraz słabszy, mniej wytrzymały. A jeśli będzie zbyt słaby i niedołężny, to już nikomu w życiu nie pomoże - ani sobie, ani Julii. Nikomu. Jakby chciał sobie coś udowodnić, dźwignął dwa pudła z konserwami. Musiał je natychmiast odstawić z powrotem. Stał na rozdygotanych nogach i spoglądał na nie z rezygnacją.
- Daj, pomogę ci - zaproponował Bill z uśmiechem. Podniósł ciężar bez większego wysiłku. Bill, blady, chudy młodzieniaszek, potrafił zrobić to, co dla niego, Lancelota, było za
trudne. Rycerz skinął głową w niemej podzięce. Zastanawiał się, co się z nim dzieje.
W przeciwieństwie do innych rycerzy, nigdy nie męczył go fizyczny wysiłek w trakcie ćwiczeń czy podczas walki. Wręcz przeciwnie, wysiłek zdawał się go odmładzać, umacniać jego siły, dawał mu poczucie celu w życiu. Lancelot odczuwał niezmąconą radość, kiedy mógł pokonać silnego przeciwnika, doskonale wyszkolonego, którego sprawność i odwaga zapewniała mu przewagę na konkurentami.
Teraz pokonało go pudło z konserwami. Wkrótce Julia zacznie się nad nim litować. Nie może do tego dopuścić. Już rano dostrzegł błysk współczucia w jej oczach. Czuł się poniżony, kiedy jej dobre oczy spoglądały na niego z troską i niepokojem.
Na chwilę przestało go obchodzić, czy wróci do Camelotu, czy oczyści swoje imię i czy odnajdzie Malverna. Pragnął jedynie, żeby Julia widziała go takiego, jakim naprawdę jest. Chciał stać się częścią jej życia, chciał, żeby zobaczyła, jak w tym świecie odnosi sukcesy, tak samo, jak robił to w Camelocie.
- Chciałbyś trochę odpocząć, staruszku? - zapytał Bill.
Wypowiedział ostatnie słowo lekkim, niedbałym tonem, ale zapiekło ono Lancelota do żywego.
- Nie, nie. Czuję się doskonale - rzekł rycerz. Wrócił do pracy z nadzieją, że będzie w stanie poruszyć następne pudła. Nagle zobaczył swoje odbicie w dużym lustrze. Spoglądał stamtąd na niego siwowłosy człowiek o poszarzałej twarzy. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że ten starszy mężczyzna to on. Szybko odwrócił wzrok i przez resztę dnia starał się nie spoglądać w lustro.
Powrót Julie do pracy przebiegł dość dziwnie.
- Julie! Cześć!
- Dobrze się czujesz? Słyszeliśmy, że cię okradli. Pan Stickley wrócił dziś rano z Londynu i twierdzi, że powinnaś sobie zrobić wolny dzień.
- Cześć, Julie! Jesteś wolna podczas przerwy na lunch? Właśnie się z Bobem zastanawialiśmy...
- Hej, piękna! Ludzie z Błysku przysłali ci wielki kosz kwiatów... Czuła się jak frontowy bohater, który wraca do domu po wygranej bitwie. Miała jednak trochę poczucia winy - przecież nie zrobiła nic, żeby zasłużyć na taką chwałę. Jeśli już komuś się należała, to Lancelotowi.
Uśmiechnęła się i na powitanie pomachała współpracownikom, idąc korytarzem do swojego gabinetu. Z ulgą zamknęła za sobą drzwi.
Pod pachą niosła książkę Nathana. Nie usiadła za biurkiem, zastawionym bukietami kwiatów, tylko opadła na kanapę i zrzuciła buty. Potrzebowała minutki na zebranie myśli i uspokojenie
się. Nie było to łatwe. Przez głowę przebiegały jej różne obrazy, jak sceny z filmu. Widziała gwałtownie starzejącego się Lancelota, widziała ból, który będzie musiał znieść, smutki i radości, których nie zdąży już przeżyć. Tyle jeszcze mógł osiągnąć. Czuła się absolutnie bezsilna, nie mogła nic poradzić na siły natury, które chyba się sprzysięgły przeciwko Lancelotowi. Może w książce znajdzie jakąś wskazówkę, coś, co mu pomoże. Nie wiedziała, gdzie szukać odpowiedzi, więc równie dobrze mogła poszukać ich w komiksie. A jeśli nie odpowiedzi, to może przynajmniej znajdzie tam pytania. Sam przeszukiwał teksty swojego brata, więc ona przynajmniej przejrzy ilustrowaną książkę. Książka była dość duża, z wieloma niezwykle barwnymi ilustracjami. Obrazek na okładce przedstawiał króla Artura, wyciągającego Excalibur z kamienia. Natychmiast uderzyło Julie zadziwiające
podobieństwo postaci z rysunku do prawdziwego Artura - wyglądała zupełnie jak władca Camelotu, którego widziała przecież na własne oczy. Oczywiście, był to król w młodym wieku, niewiele starszy od chłopca; z twarzą wykrzywioną z wysiłku, wyciągał miecz wbity w kamień i w ten sposób zamieniał swoje życie w legendę. Postać z książki nie tylko wyglądała jak Artur, ale nawet miała na sobie taką samą tunikę, jakie widywała w Camelocie. Zanim otworzyła książkę, spojrzała jeszcze na rękojeść Excalibura w młodzieńczych, gładkich dłoniach Artura. Była to dokładna kopia prawdziwego miecza; zgadzał się każdy szczegół, od rozmieszczenia drogich kamieni po fantazyjne, skomplikowane zawijasy, wygrawerowane dla ozdoby na rękojeści. Otworzyła książkę na pierwszym rozdziale i zobaczyła staranny portret Merlina. Czarodziej wyglądał niemal tak samo jak w dniu,
kiedy Julie odwiedziła go w domu, tylko nos wydawał się mniej kartoflowaty i oczy mniej podkrążone. To był Merlin po niewielkich kosmetycznych poprawkach, ten sam człowiek, ale o trochę wygładzonych rysach. Nawet jego peleryna, choć taka, jaką zapamiętała, nie miała plam. Potem oczom Julie ukazały się i ilustracje przedstawiające Artura, starszego niż na okładce, już dorosłego człowieka. Wyglądał tak samo jak wtedy, gdy spotkała go na uczcie
w wielkiej sali zamku. Twarz miał równie spokojną i pogodną, mądrą i wyrozumiałą jak w Camelocie. Nagle zdała sobie sprawę z czegoś, co przedtem przeoczyła. Król Artur był uderzająco podobny do... młodego Abrahama Lincolna. Choć to niewiarygodne, nie sposób było temu zaprzeczyć. Przyjrzała się uważniej i dostrzegła tę samą nieregularność rysów, dzięki której twarz Lincolna była tak łatwo rozpoznawalna, głębokie bruzdy, a nawet charakterystyczny sposób przycięcia brody. Niesamowite.
- Wystarczy - wymamrotała pod nosem, przerzucając kartki książki. Mimo to dała się wciągnąć przedstawionej na obrazkach opowieści.
Nagle drgnęła. Zobaczyła jego, Lancelota. W niebieskiej tunice prezentował się równie wspaniale, jak tuż po jej pojawieniu się w Camelocie, kiedy po raz pierwszy ujrzała go z podniesioną przyłbicą.
Dopiero teraz mogła dokładnie ocenić zmiany, jakie zaszły w jego wyglądzie od czasu przybycia na Manhattan. Były uderzające i brutalne. Wyglądał przynajmniej kilkanaście lat starzej. Delikatnie dotknęła strony, jakby chciała sięgnąć w przeszłość, do tego krótkiego czasu, który spędziła w Camelocie. Obwiodła palcami jego twarz, ciemne proste brwi, smagłą, promieniejącą zdrowiem cerę, mocne białe zęby. W rysunku nie było żadnej przesady. Chociaż książkę wydano w późnych latach trzydziestych, ani w ilustracjach, ani w tekście nie zauważyła śladu stylizacji. Nic w dialogach nie wskazywało na czasy, w których napisano tę książkę. W zasadzie nie spotkała jeszcze bardziej ponadczasowej wersji legendy o Camelocie. Autor musiał odwiedzić to miejsce osobiście. Wydawało się to nieprawdopodobne, ale nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie, jak inaczej mógł poznać wszystkie realia życia w Camelocie. Przecież i ona w jakiś sposób się tam przeniosła. Nie była aż tak zarozumiała, by sądzić, że tylko jej podarowano taką wycieczkę. Inni również odwiedzili Camelot, a i w przyszłości się to jeszcze pewnie zdarzy. Nieprzyjemny, zimny dreszcz przebiegł jej po ramionach, kiedy uświadomiła sobie coś jeszcze. Autor musiał tam przebywać w tym samym czasie co ona. Czy nadal tam był? Spojrzała na okładkę. Autorem i ilustratorem okazał się ten sam człowiek, niejaki Ralph Myrddin. Dziwaczne nazwisko,
nie ma co. Czy on jeszcze żyje? - zastanawiała się Julie. Dalej przeglądała książkę. Czytała o śmiałych wyczynach Lancelota, jego rycerskości i fantazji. Natrafiła nawet na dowody
jego poczucia humoru, które tak dobrze znała z własnego doświadczenia. Odwróciła kartę i zobaczyła siebie - w postaci młodego giermka w śliniaku i papierowej koronie. Ale na tym obrazku Lancelot już zaczynał się zmieniać. Jego brwi wyginały się groźnie. Coś nowego pojawiło się w oczach, jakiś złowróżbny błysk w ich nieskazitelnie błękitnej głębi.
Cokolwiek to było, Julie bardzo się tym zaniepokoiła. Tym bardziej że nie przypominała sobie, by takie zmiany miały miejsce podczas jej wizyty w Camelocie. Była naocznym świadkiem, jednak Lancelot, jakiego znała, z pewnością nie przepoczwarzył się w to przerażające indywiduum z ilustracji Ralpha Myrddina. Wtem spostrzegła Malverna, który na rysunku wyglądał niemal dobrodusznie. Artysta wszystko pokręcił. Zdała sobie sprawę, że
musiał pomylić te dwie postacie. Mroczne spojrzenie i złowróżbny błysk w oku przypisał Lancelotowi, chociaż w rzeczywistości charakteryzowały Malverna. Czytała dalszy ciąg historii, o coraz podlejszych knowaniach Lancelota i próbach, jakie podejmował Malvern, żeby ocalić honor przyjaciela.
- Wszystko nie tak - wyszeptała Julie. - Było dokładnie odwrotnie. Potem wydarzenia przybierały taki obrót, że Julie z przerażenia wręcz zaparło dech w piersiach.
Według legendy w wersji Myrddina, Lancelot tracił rozum. Tej części opowieści towarzyszyły najokropniejsze rysunki, jakie Julie w życiu widziała. Lancelot wyrywał sobie włosy z głowy, błąkał się po królestwie, a potem... potem...
Zobaczyła szczegółowy rysunek, na którym Lancelot zabijał Malverna. Z trudem zdobywała się na to, żeby patrzeć na obrazki, nie wspominając już o czytaniu tekstu. Ilustracje przesycało
okrucieństwo, była to jedna plątanina rąk, włosów i rozwartych ust. Szybko przewracała strony, starając się na nie nie patrzeć. I tak zobaczyła już więcej, niż mogła znieść.
Potem, według opowieści Myrddina, Lancelot miał zabić kobietę, znaną jako lady Julia albo Wiedźma z Camelotu. W książce zamieszczono jej dwa wizerunki, jeden w niebieskiej sukni, i drugi, na którym wyglądała strasznie, jak ekshumowana mumia z filmów grozy.
- Wszystko było inaczej - wyszeptała cicho. - To niemożliwe. Rozumiała, skąd mogła się wziąć pomyłka co do lady Julii i Malverna, którzy przecież zniknęli wraz z Lancelotem. Ale
skąd taka odmiana w wyglądzie Lancelota? To było niewytłumaczalne. Zaczął dzwonić telefon, więc wsunęła książkę pod kanapę. Postanowiła wrócić do niej później. I może wtedy wreszcie coś z tego wszystkiego zrozumie. Mel źle się czuł za ladą księgarni.
Zawsze niezachwianie wierzył, że to Sam, bardziej niż on, nadaje się na sprzedawcę, najsprawniej obsługuje klientów. To Sam potrafił żartobliwie przekomarzać się z ludźmi, prowadzić niewymuszoną pogawędkę o tych wszystkich dziwacznych, mistycznych sprawach, którym poświęcone były książki na półkach antykwariatu. Brat potrafił sprawić, że karty tarota, magiczne napoje i amulety wydawały się czymś tak zwyczajnym, jak części silnika samochodowego. Takie wrażenie całkowitej normalności było potrzebne, zwłaszcza w przypadku nowych klientów, którzy mogli się czuć trochę nieswojo wśród niesamowitych przedmiotów. Sam potrafił tak na nich wpłynąć, że stawali się swobodni i rozluźnieni.
Mel był specjalistą od zakurzonych, starych tekstów, również dość niesamowitych. Jednak jakoś nikt się nie interesował starodawnymi księgami w obcych językach. Teraz Sam poszedł do banku. Musiał wpłacić na konto utarg z zeszłego tygodnia. Miał to zrobić wczoraj, ale jakoś wyleciało mu to z głowy. Mel wypisał już i wysłał czeki z opłatami za wodę i światło, więc nie mogli sobie pozwolić na puste konto. Biedny Sam. Powoli zaczynał tracić kontakt z rzeczywistością. Mel miał nadzieję, że to tylko taka faza rozwoju, chwilowe opętanie, jak w szkole średniej, kiedy brat pragnął zostać gwiazdą rocka. To, że trafi na scenę obok Rolling Stonesów, było jeszcze mniej prawdopodobne niż to, że przeniesie się do Camelotu. Na samą myśl Mel zaczynał się uśmiechać. Brat jednak wydawał się przejęty tym wszystkim nie na żarty i Mel zastanawiał się, czy Sam nie wie czegoś, o czym mu nie powiedział. Może odkrył jakiś sekret? Zawsze potrafił wyczuć, kiedy Sam coś przed nim ukrywał. Ale co brat mógł ukrywać? Nagle drzwi się otworzyły; dzwonki nad nimi zadźwięczały ostro.
- Witam- zaczął Mel, ale zamilkł zdziwiony. W progu stał dzielny Malvern! A przynajmniej mężczyzna, który wyglądał dokładnie jak Malvern z książki Ralpha Myrddina. Miał na
sobie porządny strój. Może znajdzie w księgarni coś, co będzie chciał kupić? Mel starał się zachować spokój. - W czym mogę pomóc?
- Szukam książek o Camelocie. - Przybysz nie patrzył mu prosto w oczy i Mel doszedł do wniosku, że biedaczysko po prostu jest skrępowany w tym niesamowitym sklepie. Przecież nie każdy czuje się tutaj dobrze.
- O Camelocie? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. Niedawno odwiedziła nas tu pewna para. Szukali czegoś na temat Camelotu.
Nieznajomy spojrzał ostro na Mela.
- Kto to był? - zapytał, ale zaraz uśmiechnął się i dodał łagodniejszym tonem: - Mam przyjaciół, którzy się tym interesują.
Pomyślałem sobie, że to pewnie oni tu byli.
- No, cóż - prychnął rozbawiony Mel. - Może weźmie mnie pan za wariata, ale wyglądali dokładnie jak Lancelot i lady Julia ze starego komiksu. On był wysoki, potężnie zbudowany, ciemnowłosy, ona to ładna blondynka. - Postanowił nie wspominać o tym, że nowy klient do złudzenia przypomina mu Malverna.
- Bardzo interesujące. - Nieznajomy uśmiechnął się.
- Właśnie. To na pewno był Lancelot z lady Julią. Klient znów się uśmiechnął.
- Powiedziano mi, że może pan mieć jakieś nowe informacje na temat Camelotu. To miało być jutro, ale potrzebuję ich już dzisiaj.
- Rozmawiał pan pewnie z Samem. Ojej! - Mel spojrzał za siebie, na pustą półkę, gdzie kiedyś stały książki o Camelocie. -Niestety, ma pan pecha.
Nieznajomy nadal się uśmiechał.
- Mam nadzieję, że jednak nie. Czas już, żeby mój los się odwrócił.
- Rozumiem, jeden z tych pechowych dni, co? Mnie się to też czasami przydarza. - Mel zastanawiał się przez chwilę. Sam zapewne jeszcze nie zamówił obiecanych książek, zwłaszcza że dopiero poszedł z gotówką do banku. Nie mógł złożyć nowych zamówień. - Proszę posłuchać. Przykro mi to mówić, ale pewnie nowe książki dostaniemy najwcześniej w przyszłym tygodniu. Nie wiem, dlaczego mój brat kazał panu przyjść tak szybko. Chyba
był nieco roztargniony. Mężczyzna tylko spoglądał na właściciela sklepu. Jego ciemne
oczy błyszczały.
Mel zaklął w duchu. Nie chciał zrażać nowego klienta.
- Coś panu powiem - zaczął. - Zwykle tego nie robię, ale mam na zapleczu kilka rzadkich książek. Niech pan pójdzie tam ze mną, przejrzymy je razem. Może znajdzie pan tam coś interesującego, nawet jeśli będą dla pana trochę zbyt drogie. - Wyszedł zza kontuaru.
- Chcę znaleźć drogę do Camelotu - oznajmił nieznajomy. Mel zatrzymał się.
- Coś podobnego! O, rany! Chyba dodali czegoś do wody w kranie. Mój brat powiedział mi to samo. Rozmawialiśmy o tym bardzo niedawno. A może to jakiś konkurs czy coś w tym rodzaju? Może, na przykład, trzeba wymyślić nowe zakończenie legendy o Camelocie, żeby wygrać jakieś wspaniałe nagrody?
- Tak - odrzekł wolno klient. - Można powiedzieć, że to jest konkurs, rodzaj turnieju. Kto go wygra, zdobędzie najwspanialszą z wszystkich nagród.
- No to chodźmy na zaplecze. Chyba mam dokładnie to, czego pan szuka. Przetłumaczyłem to kilka tygodni temu.-Mel przez chwilę zastanawiał się, czy to, co robi, nie jest nielojalnością wobec brata. Co będzie, jeśli Sam nie wygra jakiejś nagrody, ponieważ brat pokaże swoje tłumaczenie nieznajomemu mężczyźnie? -Niee! - wymamrotał do siebie. - Interes to interes.
Nawet Sam stale to powtarza. Razem przeszli przez zasłonę z paciorków i usiedli w pokoju
na zapleczu. Dzień upłynął Julie bardzo pracowicie. Chociaż spodziewała się, że będzie wyczerpana, zwłaszcza po wstrząsie, jaki przeżyła, czytając komiks Nathana, miała więcej energii niż kiedykolwiek. I wszystko, czego się tknęła, wypadało doskonale. Na spotkaniu
poświęconym reklamie zasypki do stóp przyszedł jej do głowy chwytliwy slogan i wyrecytowała go na głos, zanim zdążyła się nad nim głębiej zastanowić. Okazał się doskonały. Dodała jedną kreskę do ilustracji tekstu reklamowego, a grafik z niedowierzaniem
potrząsnął głową i stwierdził, że właśnie tego brakowało do doskonałości.
Późnym popołudniem Stickley, prezes firmy, zapytał, czy nie zechciałaby pójść z nim na drinka do Klubu 21. A tak niedawno nie była nawet pewna, czy prezes w ogóle zdaje sobie sprawę z jej istnienia. Teraz zaczynała się obracać w najbardziej ekskluzywnych
kręgach. Jak grom z jasnego nieba pewna bardzo duża firma, produkująca sprzęt sportowy, porzuciła agencję, z którą od dziesięciu lat była zdawałoby się - nierozerwalnie związana i poprosiła S & B, żeby poprowadziła jej kampanię reklamową za sześć milionów dolarów.
Zażądali, żeby zajęła się tym Julie. A kiedy przygotowywała się do wyjścia do Klubu 21, największa sieć barów szybkiej obsługi w kraju - i na świecie - zostawiła wiadomość, że spodobał im się pomysł, który przedstawiła im miesiąc wcześniej. A już myślała, że zrezygnowali z usług S & B, skoro tyle czasu się nie odzywali.
Chociaż dzień był ekscytujący, w głębi serca wiedziała, że ten nagły sukces całkowicie zawdzięcza Lancelotowi. To dzięki niemu wszystko się zmieniło, sprawy toczyły się innym, niezwykłym torem. Sama jego obecność wystarczyła, żeby życie Julie - każdy jego aspekt- nabrało nowego blasku. Nic nie było takie samo, włącznie z samą Julie. Teraz myślała o sobie jako o Julii. Była kimś, kto się liczył. A wszystko to dzięki Lancelotowi. Peg niecierpliwie wierciła się na kanapie w holu budynku, w którym mieszkała jej przyjaciółka. Raz po raz zerkała na zegarek. Julie na ogół się nie spóźniała. Najczęściej ta solidna dziewczyna
przychodziła za wcześnie. To przez tego faceta, tego stukniętego Lancelota. On wszystko zmienił. mienił nawet atmosferę w agencji Julie. Peg, której dzień pracy był zazwyczaj bardzo wypełniony, nie mogła nawet przez chwilę porozmawiać z przyjaciółką. Kiedy zadzwoniła, żeby potwierdzić godzinę spotkania, musiała długo tłumaczyć roztrzepanej recepcjonistce,
o co chodzi. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Ponownie zerknęła na zegarek. Minęła dopiero minuta, odkąd ostatni raz sprawdziła godzinę. Na szczęście pacjent umówiony na szóstą czterdzieści pięć odwołał wizytę, więc nie musiała się śpieszyć. Nawet terapeuci
czasami potrzebują wolnego wieczoru. A jej wolny wieczór popsuł ten szurnięty Lancelot.
- Uspokój się, Peg - wyszeptała cicho. Portier spojrzał na nią dziwnie, więc się uśmiechnęła.
Ten portier to też jakiś wariat. Zaczęła postukiwać obcasem czarnego pantofla o marmurową
posadzkę holu. Potrzebowała tylko tej cholernej książki. Pewnie leżała na górze, w mieszkaniu Julie. Nathan ją zabije, jeśli mu jej nie zwróci. Od ostatniego zerknięcia na zegarek minęły dwie minuty. Nagle go zobaczyła. Tego stukniętego rycerza. Miał na sobie nowe ubranie. Najwyraźniej Julie zabrała Lancelota na orgię zakupów. To nie tylko wariat. To na dodatek żigolak. Urocze połączenie. Niespodziewanie uśmiechnęła się, ponieważ w jasnym świetle holu zobaczyła wyraźnie, że nie jest taki młody, jak jej się wydawało. Włosy miał nie tylko lekko przyprószone siwizną, ale po prostu siwe, a skronie całkiem pobielałe.
- Zapomniałeś sobie zrobić rano płukankę z szamponu koloryzującego, Lance? -Nie wiedziała dlaczego, ale fakt, że wyglądał o wiele starzej, niż zapamiętała, wcale nie sprawił jej spodziewanej radości. Jej uśmieszek zbladł, gdy zobaczyła, jak Lancelot pomaga
wsiąść do taksówki kobiecie z bagażami. Spostrzegła, że wyprostowawszy się zaciska usta, jakby ten ruch sprawił mu ból.
W zasadzie było to raczej smutne. Może nawet żałosne. Wszedł do holu i sięgnął do kieszeni spodni. Wtedy ją zobaczył. Uśmiechnął się szczerze, najwyraźniej mile zaskoczony.
- Lady Peg. - Skłonił jej się dworsko. - To wielka przyjemność znowu cię widzieć. Czy Julia jest w domu?
- Nie. - Peg wstała. Facet był niewątpliwie uroczy; tym bardziej nie należało mu ufać. - Wiesz, kiedy ma wrócić?
Potrząsnął głową i wyjął klucze z kieszeni.
- Nie. Myślałem, że już jest w mieszkaniu.
Wydawał się zatroskany. Bardziej zatroskany, niż wymagała tego sytuacja. Może bał się, że Julie się z kimś umówiła. Peg, która miała nadzieję, że przyjaciółka jest na randce,
niespodziewanie poczuła wyrzuty sumienia.
- Dzwoniłam do niej do biura i zdaje się, że musiała gdzieś iść z kimś z pracy.
Chyba z szefem - wyjaśniła.
Lancelot natychmiast się uspokoił.
- Dobrze. Dziękuję, że mi powiedziałaś. Ja... nie przyzwyczaiłem się jeszcze do życia w tym mieście i obawiam się o jej bezpieczeństwo.
- No, niech będzie. Skoro tak twierdzisz.
- Chciałabyś wejść na górę? Julia pewnie niedługo wróci. Peg spojrzała na niego czujnie. Czyżby śmiał ją podrywać? Chce wykorzystać swoją pozę zagubionego chłopca z prowincji,
żeby omotać następną kobietę i wyciągnąć od niej trochę więcej forsy?
Nie. Ten facet był zbyt sprytny. Ale Peg nie da się nabrać. Przecież jest dyplomowanym psychologiem. Z odległości kilometra wyczuje nawet najbardziej przekonującego kłamcę i oszusta. Ale ten facet był niezły. Nawet bardzo dobry. Ze względu na dobro Julie powinna dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe, o tym Lancelocie od siedmiu boleści. Miała nadzieję, że się na nią nie rzuci, ale taka możliwość sprawiała, że Peg tym bardziej postanowiła poddać znajomego przyjaciółki testowi i przekonać się, jaki jest naprawdę.
To mogło się okazać niebezpieczne. Jednak wiedziała, jak postępować z pobudzonymi pacjentami. Poza tym, w torebce miała spray pieprzowy.
- Ależ oczywiście. Z przyjemnością wejdę na górę -powiedziała zalotnie. - I z chęcią się czegoś napiję.
Jeśli będzie próbował dodać jej czegoś do drinka, złapie go na gorącym uczynku. Dla czegoś takiego warto zaryzykować.
Uśmiechnął się, a Peg starała się rozszyfrować, co się kryje za tym uśmiechem. Jednak widziała tylko zmęczonego, bardzo przystojnego mężczyznę z życzliwym wyrazem twarzy.
Zmieniła taktykę i przeobraziła się w radosną przyjaciółkę.
- No więc jak, co dzisiaj robiłeś? Obejrzałeś jakiś film w kinie? Kupiłeś sobie nowe ubranie?
Weszli do windy; Lancelot nacisnął guzik.
- Nie. Pracowałem w schronisku dla bezdomnych.
- Co takiego? .
Przetarł oczy i mówił dalej:
- Pracowałem w Avalonie, schronisku w podziemiach kościoła Świętej Anny. Wydawałem lunch, pomagałem przy próbie chóru, a potem w przygotowywaniu kolacji. Mam nadzieję, że dla wszystkich wystarczy posłań.
- Żartujesz! - Wysiedli na piętrze Julie. Peg podążyła za Lancelotem do drzwi. - Naprawdę pracowałeś? W takim razie, powiedz mi, jak się nazywa kierownik schroniska?
- Bill Kowalski. Znasz go? - Zadał to pytanie z takim radosnym wyczekiwaniem, że Peg zrobiło się nieswojo. Potrząsnęła przecząco głową. - To porządny człowiek. A chór, który zorganizował, jest całkiem niezły, zwłaszcza niektóre dzieci.
- Nigdy nie słyszałam o schronisku dla bezdomnych z własnym chórem - przyznała.
- Zdaje się, że Avalon to jedyny taki przypadek. Ale jest w tym wiele sensu. Bill mi to wyjaśnił. Szczęknęły zamki i weszli do mieszkania. Lancelot przez chwilę patrzył przez wielkie panoramiczne okno na miasto, które zaczynał spowijać mrok.
- Nie wiem, czy się kiedyś przyzwyczaję do tej wysokości.
Peg podążyła za jego spojrzeniem. Uświadomiła sobie, że również ona często zadawała sobie to pytanie, wyglądając przez to okno.
- Chodzi o prostą rzecz. - Lancelot odłożył klucze na kuchenny blat. - Dzięki chórowi ludzie czują, że gdzieś przynależą, że są częścią jakiejś społeczności. Większość z nich nie jest związana z niczym ani z nikim w tym mieście. Są odizolowani, odcięci od wszystkiego. Ale kiedy śpiewają, budzi się w nich coś szczególnego. Napijesz się czegoś?
Przez długą chwilę patrzyła na niego oszołomiona.
- Słucham? - wydusiła wreszcie.
- Mówiłaś, że chętnie się czegoś napijesz. Więc proponuję ci coś do picia.
- A, tak. Jasne. Poproszę wódkę z tonikiem i z kawałkiem skórki cytrynowej.
- Dobrze - odparł niepewnie. Otworzył lodówkę i zaczął przeglądać butelki. - Cola. Oranżada. Woda mineralna. Tonik. - Odczytywał napisy na butelkach. - Chyba nie ma wódki z tonikiem.
- Trzeba dodać wódkę do toniku.
Widać było, że dopiero teraz to zrozumiał.
- Naprawdę? Interesujące. -Znów zajrzał do lodówki. - Mleko. Chuda śmietanka. Co to takiego? Zobaczmy...
- Nie chciałabym ci przeszkadzać, Lancelocie, ale wódka zwykle stoi w barku.
- W barku?
Czy ten facet spadł z księżyca?
- Tak, Lancelocie. Większość ludzi trzyma alkohole w barku. Podam ci. - Przeszła obok niego i wyjęła butelkę. Nadal przeglądał zawartość lodówki.
- Lady Peg, obawiam się, że Julii skończyły się skórki od cytryny. Nic takiego tu nie widzę.
- Skończyły się... Och, na litość boską. Dajmy sobie spokój z tą komedią. Mnie to nie bawi i nie dam się na to nabrać. Przejrzałam cię na wylot.
Lancelot popatrzył na nią, a potem spojrzał po sobie.
- Jaki rodzaj magii uprawiasz? - Rozłożył ramiona, jakby chciał się wznieść pod sufit.
- O czym ty, u diabła, mówisz?
- Powiedziałaś, że widzisz przeze mnie na wylot. Jak to możliwe bez wykorzystania magii?
- Bez magii? Posłuchaj no, cwaniaczku. Naprawdę myślisz, że jestem taka głupia i dam się nabrać na te twoje sztuczki? - Starała się nie podnosić głosu, próbowała zapanować nad wściekłością. -Dobrze wiem, o co ci chodzi. Uważasz Julie za łatwy łup. Tak, jest samotna. Ale lepiej jej będzie samej niż z kimś takim jak ty.
- Julia jest samotna? - pochwycił Lancelot, jakby nie usłyszał nic innego z tego, co mu powiedziała. - Jak ktoś taki piękny jak Julia może być choć przez chwilę samotny?
- Daj spokój. Zobaczyłeś smutną młodą kobietę i postanowiłeś ją wykorzystać, prawda? Nie ma co, dobrze wybrałeś. Udało ci się ją przekonać, żejesteś Lancelotem. W dodatku... - Skrzyżowała ramiona na piersiach. - Czy ty mnie słuchasz?
- Tak, tak. Proszę, mów dalej. - Widać było jednak, że myśli o czym innym.
- Wolałabym, żebyś się skupił na tym, co mówię - oświadczyła Peg, zirytowana jego zachowaniem.
- Czy nie obrazi cię, jeśli usiądę?
- Nie, raczej nie.
Patrzyła, jak wolno idzie przez salon i opada na kanapę. Usiadł z łokciami na kolanach, a zanim spojrzał na Peg, na chwilę oparł czoło na splecionych dłoniach.
- Nigdy nie sądziłem, że jest samotna.
- Julia?
Skinął głową.
- Oczywiście, że jest samotna - powiedziała. - Prawie wszyscy ludzie są samotni.
- Ty też? - Na jego twarzy odbiła się szczera troska; w oczach mignęło autentyczne współczucie.
- No, tak. Chyba tak. - Coś tu się nie zgadzało. Nie takiego przebiegu rozmowy oczekiwała. - Dobrze się czujesz? - Zaskoczona usłyszała własny głos.
Spojrzał na nią czystym, śmiałym wzrokiem.
- Dlaczego na świecie musi istnieć tyle smutku? Ty, Julia, ludzie w Avalonie. Jak można dopuścić do takiego nieszczęścia?
- W zasadzie nigdy się nad tym nie zastanawiałam. - Usiadła obok niego na kanapie. - Tak po prostu świat jest urządzony, zawsze taki był. To naturalny stan człowieka. - Uśmiechnęła się
gorzko. - No i bardzo dobrze. Inaczej straciłabym pracę. Lancelot zamknął oczy.
- To nieprawda. To nie jest naturalny stan człowieka. Wcale nie. I nie zawsze tak było.
- Chcesz powiedzieć, że w Camelocie było inaczej.
Wziął głęboki oddech i otworzył te swoje bławatkowe oczy.
Peg poczuła, że coś w niej drży.
- Właśnie. W Camelocie było inaczej - rzekł.
- Opowiedz mi, jak tam jest. Opowiedz mi coś o Camelocie. Wtedy się uśmiechnął.
- Kiedyś myślałem, że magiczne jest samo miejsce zwane Camelotem. Kwiaty i wonie, skrzący się zamek i mury, niebo i ptaki. Istotnie, to piękny kraj. Ale kiedy tutaj przybyłem, zdałem sobie sprawę, że prawdziwa magia Camelotu zawiera się w ludziach.
- Chyba cię nie rozumiem.
- W Camelocie nie ma ludzkiego nieszczęścia.
- To jest niemożliwe. Wszyscy cierpią. I wszyscy jakoś sobie z tym cierpieniem radzą.
- Ależ właśnie o to chodzi. W Camelocie cierpienie nie jest konieczne. Straciło tam rację bytu. Jednak ktoś próbował sprowadzić cierpienie na Artura i Ginewrę, i właśnie dlatego królestwo się rozpadło.
Peg patrzyła na niego zadziwiona.
- Ty naprawdę wierzysz w Camelot, prawda?
- Tak. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Zdaje się, że musiałem stamtąd odejść, żeby odbudować swoją wiarę w Camelot. To bardzo dziwne, ale nigdy bardziej nie odczuwałem, że Camelot jest rzeczywistością, niż teraz.
Otworzyły się drzwi i weszła Julie. Twarz jej się rozjaśniła, kiedy zobaczyła Lancelota. Wypuściła z rąk torby z zakupami.
- Cześć, Peg - przywitała się, nie odrywając wzroku od Lancelota.
Peg patrzyła na nią zafascynowana.
Lancelot wolno wstał, by z otwartymi ramionami podejść do Julie. Ona również ruszyła w jego stronę. Kiedy tak szli ku sobie, wydawali się istotami nie z tej ziemi. Wreszcie się zetknęli.
Objął ją tak czule i namiętnie, że Peg aż zaparło dech w piersi. Potem zobaczyła na twarzy przyjaciółki wyraz tak wielkiej miłości i szczęścia, że aż z przejęcia zacisnęła dłonie.
Nagle rozległ się dziwny niski dźwięk, jakby świat zmienił się w pojedynczą nutę, jeden ton. Peg spostrzegła zadziwiona, że tych dwoje otacza mgła, która wiruje i opływa ich sylwetki, przejrzysta i nieskazitelnie biała. Było tak, jakby z nieba spłynął obłok i zatańczył wokół tych nieziemskich istot.
Kiedy ich usta w końcu się spotkały, Peg zrozumiała, że to, czego jest świadkiem, nie ma nic wspólnego z rzeczywistym światem. Oto widziała przed sobą fragment Camelotu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 15:08:56 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 25
Sam wrócił do księgarni z dowodem wpłaty na konto wystającym z kieszeni kraciastej koszuli.
- O, rany. W banku były tłumy - oznajmił. Wtem zauważył wyraz twarzy brata. Taki sam wyraz nieopanowanego przejęcia i tłumionej radości, jak wtedy gdy w zeszłym roku zdradził ciotce Bercie ze Staten Island, że szykują dla niej urodzinowe przyjęcie niespodziankę. - Co się stało?
- Powiodło nam się. - Mel uśmiechał się od ucha do ucha.
- Mów jasno, nie denerwuj mnie.
- Powiem tylko, że to być może ja mam lepsze podejście do klienta. Może to ja powinienem stanąć za ladą.
- Czyżby? - zdziwił się Sam.
- Jasne. Zgadnij, kto nam właśnie zostawił pięćset dolarów, chociaż właściwie nic mu nie sprzedałem.
- O czym ty mówisz?
Mel zamaszystym ruchem wyjął garść zmiętych banknotów.
- Wiola! - zawołał dumnie.
Sam miał ochotę powiedzieć bratu, że wiola to takie duże skrzypce, a Mel pewnie chciał z francuska zakrzyknąć „voila!". Nic jednak nie powiedział, tylko spojrzał na pieniądze.
- Strasznie wymięte te banknoty. No to powiedz, skąd je masz.
- To było niesamowite. Posłuchaj tylko. Dostałem pięćset dolców za odbitkę kilku stron pewnego manuskryptu. Strasznie to było zabawne. Facet rzucał na ladę banknot za banknotem. Pewnie myślał, że chcę więcej pieniędzy, a ja po prostu byłem zdziwiony, że ktoś chce aż tyle zapłacić za zwykłą odbitkę, świeżo wyjętą z kopiarki.
- Żartujesz! - Sam zastanowił się chwilę. - Co to był za manuskrypt?
- Zdarzył się dziwny zbieg okoliczności. Chodziło o tę samą księgę, którą oglądałeś. Wiesz, ten włoski tekst z szesnastego a wieku, z jakimiś zaklęciami. No, tę księgę o Camelocie.
- Kto zabrał te odbitki? Czy to była ta para, która odwiedziła , nas kilka dni temu?
- Nie. To następna dziwna sprawa. Facet, który to kupił, wyglądał zupełnie jak dzielny rycerz Malvern. Niesamowite, co? Powiedział mi, że już tu u nas był i że obiecałeś mu jutro jakieś nowe książki. Dlaczego, u diabła, naopowiadałeś mu takich głupstw? To przecież ty
zawsze mi powtarzasz, że nie należy składać klientom obietnic bez pokrycia, żeby nie byli rozczarowani. Twierdzisz, że lepiej zadzwonić i powiadomić, że dostawa już przyszła, niż ryzykować, że klient przyjdzie za wcześnie i dowie się, że tylko stracił czas. Sam patrzył na pieniądze.
- Musiał zastawić resztę biżuterii. Co mu powiedziałeś? Czy wspomniałeś o tym, że trzeba mieć jakiś przedmiot, stanowiący fizyczną więź z Camelotem?
- Nie denerwuj się, Sammy. Oczywiście, że mu to powiedziałem. Posłuchaj, domyślam się, że zorganizowano jakiś konkurs. Mam nadzieję, że nie zaprzepaściłem twojej szansy na wygraną.
- Konkurs? - Sam wytarł pot z górnej wargi. - Jaki konkurs?
- Ten facet powiedział mi, że bierze udział w jakimś konkursie czy turnieju. Hej, co się tutaj dzieje? Może powstało jakieś towarzystwo miłośników Camelotu?
Sam potrząsnął głową.
- To dość skomplikowane. Szkoda, że ci nie powiedziałem... Słuchaj, Mel. Jeśli ten facet tutaj wróci, nic mu nie dawaj. Absolutnie nic. Nieważne, czy będzie chodziło o kopię, czy
oryginał, nieważne, ile pieniędzy ci zaproponuje, nie dawaj mu nawet skrawka papieru.
- Sam, żaden konkurs nie jest aż tak ważny. Musisz wziąć się w garść, mój chłopcze.
- Tu nie chodzi o konkurs. To czyste szaleństwo. I tak byś mi nigdy nie uwierzył.
- Przekonaj się.
Sam chwilę się wahał. Jego brat był pragmatykiem. Jako dziecko spędzał letnie wakacje na przyśpieszonych kursach językowych, podczas gdy wszyscy inni bawili się beztrosko. Pewnie Mel każe go zamknąć w domu wariatów. Ale teraz Sam nie mógł już dłużej mieć przed nim tajemnic.
- No, dobrze. Sprawa wygląda następująco - zaczął. - U Katza nie powiedziałem ci wszystkiego do końca. Camelot istnieje. Ci ludzie, którzy tu u nas byli, muszą tam wrócić. Ta sprawa nie jest dla mnie jedynie rozrywką czy nowym chwilowym hobby. Nie wiem jak, ale Lancelot, lady Julia i Malvern przecisnęli się przez szczelinę w czasie. Wszyscy troje starają się odnaleźć drogę powrotną do Camelotu.
- Chyba sobie ze mnie żartujesz.
- Nie. Mówię serio.
- Więc nie ma żadnego konkursu?
- W pewnym sensie jest, ale nie polega on na przysyłaniu zużytych opakowań czy napisaniu sloganu reklamowego. To konkurs, a jednocześnie wcale nie konkurs. To coś ważniejszego.
Prawie jak walka dobra ze złem. A ja mam przeczucie, że Malvern wcale nie jest takim nieskazitelnym, szlachetnym rycerzem, za jakiego go zawsze mieliśmy. Nie jestem niczego pewien na sto procent, ale coś się tutaj dzieje. Nie wiem tylko dokładnie co.
Mel patrzył z namysłem na młodszego brata. Gnębiła go myśl, że chociaż ta historia wydaje się całkiem nieprawdopodobna, to Sam chyba ma rację. Coś się niewątpliwie działo. On również to wyczuwał.
- Kilka miesięcy temu natrafiłem na jeszcze jeden tekstwyrzucił bez namysłu.
Sam zamrugał.
- Świetnie. Gratuluję ci. Ale teraz wróćmy do tematu.
- Mówię jak najbardziej na temat. Jeszcze tego tekstu nie przetłumaczyłem. Napisano go po łacinie, a wiesz, że łacina doprowadza mnie do szału. Znalazłem go w tej górze rupieci,
które kupiłem na wyprzedaży likwidowanego domu w Buffalo.
- Ach, tak. Od tego byłego aktora wodewilowego.
- Właśnie. W latach trzydziestych wymyślił taki nieudany numer. Zaczął zajmować się okultyzmem. Szukał wszystkiego, co mogłoby mu pomóc odnieść sukces.
- Czy to nie był ten stepujący brzuchomówca?
- Owszem. Jego sztuczka polegała na tym, że to kukła była tancerzem. Nieważne. W każdym razie, ten gość skupował wszystko na temat czarów, co mu wpadło w ręce.
- Lepiej by zrobił, gdyby się zapisał na lekcje stepowania.
- Na szczęście dla nas, nie przyszło mu to do głowy. Jedna z jego ksiąg to wcześniejsza, łacińska, wersja tej włoskiej księgi o Camelocie.
Sam musiał się chwilę zastanowić nad słowami brata.
-I co z tego? - zapytał w końcu. - Ta sama książka, tylko w innym języku. Gdzie tu sensacja?
- Sensacja polega na tym, że włoska wersja to tłumaczenie łacińskiego oryginału. Pozwól, że tak to wyrażę. Każdy przekład jest tak dobry jak tłumacz, który go wykonał. Tłumaczenie to
forma sztuki. Pamiętasz grę w głuchy telefon, w którą się bawiliśmy jako dzieci? Siadaliśmy w kole i powtarzaliśmy sobie na ucho to samo zdanie. Okazywało się, że każdy coś tam zmieniał i na koniec wychodziło z tego zupełnie inne zdanie. Ze starymi manuskryptami sprawa wygląda podobnie. Nie były drukowane, przepisywano je ręcznie. A jeśli nie było oryginału, z którym można było porównać kolejną kopię, wszystko zależało od tego, kto
przekładał.
- I co?
- Chcę powiedzieć, że ten włoski tłumacz nie był chyba mistrzem w swoim fachu. Przejrzałem łacińską wersję i nawet na pierwszy rzut oka widziałem, że są tam szczegóły, które uszły uwagi Włocha. Może specjalnie je opuścił, kto wie? Ale różnice są bardzo znaczące.
- Jakie?
- No, dobrze. Podam ci pierwszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy. We włoskiej wersji jest napisane, że po to, żeby wrócić do Camelotu, trzeba mieć coś, co cię fizycznie z nim łączy.
- Zgadza się. Musi to być w dodatku coś mistycznego.
- Widzisz? Właśnie o to mi chodzi. Łacińska wersja trochę się różni. Twierdzi ona, że potrzebna jest nie jedna, ale dwie rzeczy.
- Dwie?
- Właśnie. Jedna fizyczna, druga mistyczna. Właśnie to cały czas usiłuję ci wytłumaczyć. Obawiam się, że nie doceniasz mojej pracy. Jasne, to ty czarujesz klientów pogawędkami. Ale to, co ja robię, to też pewnego rodzaju pogawędki, tylko z ludźmi, którzy już nie żyją.
- Dobrze, dobrze. Wiem, że twoja praca jest bardzo ważna. Ale wróćmy do tych dwóch rzeczy łączących z Camelotem.
Myślałem, że musi być tylko jeden przedmiot.
- Widzisz, właśnie o to chodzi. Włoch albo tego nie zrozumiał, albo celowo opuścił, co by znaczyło, że nie chciał, żeby ta informacja dostała się w nieodpowiednie ręce. Musisz pamiętać, że każdy, kto wtedy potrafił czytać po łacinie, był kimś w rodzaju uczonego. W zasadzie każdy, kto w ogóle potrafił czytać, był uczonym. Ale ten tłumacz chyba uznawał tylko najlepszych z najlepszych. Nie chciał, żeby byle kto zyskał tę wiedzę, ponieważ
wierzył, że księga zawiera wyjątkowo potężne zaklęcia. Nieważne.
Skutek jest taki, że zaklęcia i opis tego czegoś, co łączy z Camelotem, w obu wersjach różnią się od siebie. Nie są to jakieś wielkie różnice, raczej bardzo subtelne.
- Co jeszcze nowego tam znalazłeś?
- Właśnie dlatego łacina doprowadza mnie do szału. Drobne szczegóły zmieniają całe znaczenie. Porównanie całego tekstu, linijka po linijce, trochę potrwa. Mówimy tu o bardzo dokładnym zbadaniu sprawy. Musisz mi dać trochę czasu.
- Ile?
- Nie wiem. - Mel z namysłem podrapał się w szyję. - Tydzień albo dwa. To znaczy, jeśli poświęcę się wyłącznie badaniu tych dwóch rękopisów.
- To na nic. Trzeba to zrobić o wiele szybciej.
- Co takiego? Camelot nie może zaczekać jeszcze dwa tygodnie? Dobrze, dobrze. Zaraz się do tego zabieram i zobaczę, jak szybko będzie mi to szło. Ale muszę cię ostrzec. Łacina doprowadza mnie do szału. Mogę się stać bardzo nieprzyjemny.
- Nic to dla mnie nowego.
Mel w końcu się uśmiechnął.
- Właściwie nie wiem, dlaczego to robię, ale dobrze. Aha, Sam?
- Tak?
- Kiedy ja będę pracował, ty zamawiasz jedzenie na wynos.
Na własny koszt.
Peg chwyciła butelkę i wlała sobie pozostałą w niej wódkę do szklanki.
- Dobrze się czujesz? - zapytała Julie, widząc, że szklanka trzęsie się w dłoniach przyjaciółki.
W końcu Peg odstawiła szklankę na stolik, ale tak nieszczęśliwie, że połową denka trafiła na leżącą tam książkę. Ze stojącego krzywo naczynia wylał się alkohol i spokojnie spłynął na stół, książkę i dywan.
- Przepraszam. Bardzo przepraszam - mamrotała Peg, wycierając kałużę już i tak wilgotną serwetką.
- Nic się nie stało.
Lancelot odpoczywał w sypialni, wyczerpany po kolejnym dniu fizycznej pracy, a jeszcze bardziej po kolejnym dniu w obcym miejscu i czasie.
- Nie mogę w to uwierzyć- powiedziała Peg. Zupełnie nie wiedziała, co o tym myśleć. - Na własne oczy widziałam, jak pokój rozświetlił się na biało. Widziałaś to?
Julie spuściła wzrok.
- Prawdę mówiąc, nie.
- Nie widziałaś?
- Nie. Raczej to poczułam. Wyznam ci szczerze, że nie zdawałam sobie sprawy, że z zewnątrz można coś zobaczyć. Wydawało mi się, że to wszystko dzieje się we mnie.
Peg chwyciła drżącymi rękami wielką skórzaną torbę i wyjęła z niej paczkę papierosów. Popatrzyła na nią, stuknęła paznokciem z denko i wsunęła z powrotem do ciemnego wnętrza przepastnej torby.
- Ciągle zapominam, że już nie palę.
Julie z przesadną starannością wycierała resztę rozlanego drinka.
- A co słychać u ciebie w pracy? - spytała.
- Cudownie. Nie może być lepiej. Dla mnie to bardzo dobrze, że po tym świecie chodzi tylu psychicznie niezrównoważonych ludzi.
- Tak. Dla ciebie dobrze. - Julie wytarła ostatnią kroplę w rogu stolika.
- Julie, co się dzieje? - zapytała Peg.
Jej przyjaciółka odłożyła wreszcie mokrą serwetkę.
- Sama nie wiem.
- I tak na pewno wiesz więcej niż ja. Bardzo bym ci była wdzięczna, gdybyś mnie trochę oświeciła.
- Próbowałam, Peg. Naprawdę próbowałam.
- A ja nie chciałam nic przyjąć do wiadomości. Przepraszam. Ale czy możesz mnie za to winić? Tak mnie wyszkolono. Mam pomagać ludziom pozbywać się złudzeń. A tu moja stara przyjaciółka wyskakuje z Lancelotem i ja mam w to uwierzyć? Musiałam go uznać za przypadek dla psychiatry.
- Oczywiście, rozumiem. Zanim ja uwierzyłam, też minęło trochę czasu, a przecież byłam tam osobiście.
Peg z nieprzeniknionym wyrazem twarzy przez długą chwilę patrzyła na przyjaciółkę. Julie już się spodziewała, że za chwilę usłyszy następną przemowę na temat zdrowia psychicznego i niebezpieczeństw, wynikających z całej tej sytuacji.
Jednak Peg tylko znów sięgnęła do torby, odnalazła papierosy i pudełko zapałek. Powoli zapaliła zapałkę, o mało nie przypaliła filtra i dopiero po chwili odwróciła papieros we właściwą stronę. Zaciągnęła się głęboko.
- No to opowiedz mi.
- Co mam ci opowiedzieć?
- Wszystko. Masz popielniczkę?
Julie wstała i po chwili wróciła z popielniczką.
- Przyznam, że czułabym się bardzo dziwnie, wyznając ci wszystko, co mi się ostatnio przytrafiło.
- Dlaczego, na litość boską? Tylko dlatego, że ci powiedziałam, że pewnie przechodzisz kryzys psychiczny, że ten Lancelot to całkowity wariat o tendencjach socjopatycznych i że pewnie niedługo całkiem się załamiesz? Ależ ty jesteś przewrażliwiona!
- Cóż... - Julie wzruszyła ramionami. - To takie osobiste. Nie wiem, czy potrafię to wyrazić.
- Spróbuj.
Julie podniosła wzrok, a Peg zdusiła niedopałek.
- Proszę, postaraj się mi to opowiedzieć. Bo wiesz, Julie, ty, być może, jesteś moją ostatnią szansą.
- Ostatnią szansą?
- Tak. Ostatnią szansą żebym uwierzyła w cokolwiek. To znaczy, uwierzyła tak naprawdę, bez badań klinicznych i testów. Właśnie tego mi brakuje. I to bardzo. Przez długie lata starałam się znaleźć sposób, żeby odzyskać tę czystą, nieskażoną wiarę. Proszę cię, ze względu na mnie, opowiedz mi wszystko.
Julie przymknęła oczy i podwinęła nogi.
- To stało się tak szybko. Nie było ani chwili przerwy. Wszystko dokonało się w jednej sekundzie. Stałam w korytarzu restauracji, a po chwili poczułam przepiękny zapach.
- Zapach? - zdziwiła się Peg, a Julie spojrzała na nią i skinęła głową.
Na wspomnienie tamtego uczucia na jej ustach wykwitł uśmiech.
- To był zapach świeżych kwiatów i czystego powietrza. Żeby najlepiej go opisać, mogę tylko powiedzieć, że był zielony. To była woń światła, jasnej wiosennej zieleni, zanim jeszcze wszystko rozkwitnie, kiedy pąki na gałęziach są małe i delikatne, prawie białe. Właśnie taki zapach poczułam na samym początku.
- A potem?
- Dotknęłam metalu, metalu jego zbroi. Był gorący i lekko drżał. Następnie wyczułam zapach skóry, wytartej od częstego używania i przesiąkniętej słonym potem. Otworzyłam oczy i zobaczyłam jego hełm, a potem twarz. Odezwał się pierwszy i uniósł przyłbicę. Tak
go ujrzałam. Miał niewiarygodnie niebieskie oczy, rysy twarzy takie zdecydowane, tak pełne życia. A to był zaledwie początek. Peg pochyliła się naprzód i oparła brodę na dłoniach.
- Mów dalej.
- Potem zobaczyłam Camelot.
- Jak tam było... jak tam jest?
- To baśniowy świat. Nie wiem, czy potrafię to wytłumaczyć. -Julia zagryzła wargę, szukając w myślach odpowiednich słów. Wydawało mi się, że patrzę w kalejdoskop. Wszędzie wirowały wyraziste kolory, nigdy nie wiedziałam, czego oczekiwać w następnej
chwili. Takich kształtów i kolorów nie wyobraziłabyś sobie przenigdy.
- Myślisz, że to było rzeczywiście takie miejsce czy sprawiła to obecność Lancelota?
Julie przez chwilę milczała, uświadomiwszy sobie, że przyjaciółka pierwszy raz bez ironii wypowiedziała imię rycerza. Poczuła ulgę, ale jednocześnie dziwny niepokój.
- Myślę, że i jedno, i drugie - przyznała. - Wszystko tam mnie zachwycało. Nie wiedziałam, co zobaczę za rogiem i kogo jeszcze poznam.
- Ale jak teraz patrzysz na to doświadczenie? To znaczy, czy
to było złe, czy dobre miejsce?
- Było cudowne - wyszeptała Julie. - Piękne. Kiedy byłam dzieckiem, miałam nadzieję, że właśnie tak wygląda świat. Miałam niewiarygodnie silne poczucie, że wszystko tam jest dobre, słuszne i sprawiedliwe. Potem zobaczyłam króla Artura.
- Poznałaś króla Artura?
- Tak. Peg, nigdy jeszcze nie widziałaś kogoś takiego. Wydawało mi się, że wprost od niego bije poczucie sprawiedliwości. Spotkałam też Ginewrę, no i, oczywiście, Malverna.
- Malvern! Och, on zawsze był moim ulubieńcem. Jako dziewczynka kochałam się w nim na zabój! Jaki był? Pewnie cudowny?
- Cudowny? Nie. Wcale nie. Był po prostu straszny. - Już miała wyznać Peg, że Malvern też przeniósł się w ich czasy i że to właśnie on włamał się do jej mieszkania, ale przemilczała
to.
- Jak możesz tak mówić? Przecież to był najbardziej zaufany rycerz króla Artura. Tylko dlatego, że... No, nieważne.
- Tylko dlatego, że co?
- Chciałam ci przypomnieć, że to Malvern odkrył zdradę Lancelota. Szczerze mówiąc, nie dziwię się, że bronisz swojego rycerza. W pracy ciągle się z tym spotykam: kobiety zakochują
się w całkiem niewłaściwych mężczyznach. Julie potrząsnęła głową. Zdała sobie sprawę, że choć Peg bardzo starała się ją zrozumieć, nic do niej nie dotarło. Prawdopodobnie Julie żądała od niej zbyt wiele? Może nikt, kto nie odwiedził Camelotu, nie był w stanie pojąć tej opowieści?
- Wiesz, jestem bardzo zmęczona - odezwała się w końcu.
- Jasne. Przepraszam. - Peg spojrzała na zegarek. - Ojej, już po ósmej. Muszę uciekać. - Wstała. - Masz tu książkę Nathana? Muszę mu ją jak najszybciej zwrócić.
- Och, przepraszam. Sama nie wiem, jak to się stało. Zostawiłam ją w pracy, pod kanapą.
- To nic takiego. Nathan mnie zabije, ale poza tym...
- Zaczekaj. A może jutro z samego rana prześlę ci ją przez gońca?
- Z samego rana? Obiecujesz?
- Przysięgam.
- Dobra. Dzięki. Aha, i dziękuję, że mi wszystko opowiedziałaś. To mi naprawdę pomogło.
Julie objęła przyjaciółkę.
- Och, Peg, wiem, że trudno ci zrozumieć, ale może któregoś dnia i dla ciebie ta opowieść nabierze sensu. Peg uściskała Julie i już miała wyjść, ale się zatrzymała.
- Czegoś tu nie mogę pojąć. - Zarzuciła sobie torbę na ramię.
- Dlaczego ty? Dlaczego to akurat ty tam trafiłaś i dlaczego tobie to wszystko się przydarzyło? Przecież jest tylu ludzi, którzy oddaliby wszystko, dosłownie wszystko, za taką możliwość. Ja całe życie uwielbiałam tę legendę, badałam ją dokładnie. Napisałam rozprawę na temat zmian, jakie dzięki mitowi o Camelocie następowały w widzeniu psychologii człowieka na przestrzeni wieków. Ale że też właśnie ty... - Potrząsnęła głową.
- Nie wiem, dlaczego tak się stało. Naprawdę nie mam pojęcia. Po wyjściu przyjaciółki Julie usiadła na kanapie, objęła poduszkę i sama sobie zadała to pytanie.
Następnego ranka Lancelot dostał gorączki.
Temperatura nie była bardzo wysoka i kiedy Julie podała mu aspirynę, poczuł się o wiele lepiej. Był to jednak kolejny znak, że coś się źle dzieje. Lancelot nie został stworzony do życia w dwudziestym wieku.
- Jedna myśl mnie pociesza. - Uśmiechnął się. - Może Malvern miewa się w tym klimacie równie kiepsko jak ja. Odwzajemniła jego uśmiech. Widziała, że dzisiaj jej rycerz
wygląda jeszcze gorzej. Był wyczerpany, jakby ciężko chory. Mimo to nalegał, że pomoże Billowi w schronisku, chociaż nadal zamierzał szukać Malverna.
Julie właśnie wkładała żakiet, kiedy myśl o Lancelocie i jego pracy w Avalonie poddała jej pewien pomysł.
- Skąd twój przyjaciel Bill bierze pieniądze na prowadzenie schroniska?
- Najczęściej z darów. Trochę funduszy przydzielają również władze miasta. Ale Bill twierdzi, że żyją z tygodnia na tydzień. To już trzeci kościół, który im w tym roku użyczył siedziby. Dlaczego pytasz?
- Chodzi mi o tę imprezę dobroczynną którą organizujemy w pracy razem z ludźmi z Błysku. Jeden z zespołów, który miał tam wystąpić, był zmuszony się wycofać, a ty chyba wspomniałeś mi coś o chórze prowadzonym w schronisku.
- Tak. Całkiem nieźle śpiewają.
- Istnieje szansa, niewielka, że uda mi się włączyć schronisko do tej akcji. Wszystkie instytucje dobroczynne podzielą się równo dochodem. Trochę już późno na wszelkie zmiany, ale porozmawiam z panem Swensonem. Jak ci się podoba ten pomysł?
- Bill byłby bardzo zadowolony. - Lancelot ujął ją za rękę. -Ja też bym się cieszył.
Ich palce na chwilę się zetknęły. Dopiero potem Julie zdała sobie sprawę, że Lancelot tak samo jak ona niepokoi się tym, co przyniesie nadchodzący dzień.
Obserwował ich, kiedy wychodzili z budynku. Śledzenie ich ruchów było zaskakująco łatwe. Od samego początku zachowywali się głupio. Nie docenili jego zaradności i sprytu.
Oczywiście, najpierw czuł się tutaj całkiem zagubiony. Wszystko było takie inne, głośne, szybkie, szorstkie. Pewnie samotność wyostrzyła jego zdolności adaptacyjne, bo zaledwie po jednym krótkim dniu zaczął rozumieć prawdę, która sprawiła, że reszta jego podróży stała się wręcz śmiesznie łatwa. Malvern odkrył, że w przeciwieństwie do Camelotu, ten świat jest napędzany chciwością i żądzą. W porównaniu z ludźmi, których widywał na ulicach albo oglądał w telewizji, kiedy nocował w schroniskach, on wydawał się najzwyklejszym amatorem. Jego skromną ambicję, żeby wrócić do Camelotu i zawładnąć królestwem, tutaj otwarcie podziwiano. Mieli tu nazwy dla czynów, których zamierzał dokonać. Najpierw wydawało mu się, że to się nazywa „przewrót", ale potem usłyszał słowo „polityka". Chociaż nie był całkowicie pewien, jak zostałaby nazwana jego akcja, miał pewność, że wszyscy tutaj przyklasnęliby jego sukcesowi. Czasami nawet żałował, że nie może tu zostać, w tych czasach, z tymi ludźmi. Jednak tutaj konkurencja była dla niego zbyt silna. Wokół widział zbyt wielu Malvernow, mających talenty, o których on mógł tylko marzyć. Poza tym, nie czuł się dobrze. Stopniowo opuszczały go siły. Nękające go bóle i ataki dreszczy przypisywał dziwnemu pożywieniu i klimatowi. Szczęśliwie, niemal natychmiast odnalazł mieszkanie Julii. Pewna miła pani, którą spotkał w miejscu, gdzie wylądował - było to coś w rodzaju sali biesiadnej - podwiozła go do miasta i w swojej dobroci wyjaśniła, co to jest książka telefoniczna. Potem nie miał już żadnych trudności z odnalezieniem mieszkania lady Julii w wysokim budynku i z zabraniem jej biżuterii. Naprawdę jednak zależało mu na Excaliburze. Kiedy zdobędzie miecz, wróci okryty chwałą do Camelotu i obwołają go nowym królem. A bez Lancelota królestwo samo wpadnie mu w rękę, jak dojrzały owoc. Wszystko może należeć do niego, Malverna. Wszystko. Nawet królowa. Ta myśl wywoływała uśmiech na jego ustach, nawet kiedy nocował w obcych miejscach, wśród obcych ludzi. Lancelot i jego lady Julia rozmawiali, stojąc na chodniku. W głowie Malverna powstał dylemat. Za kim pójść? Kto prędzej doprowadzi go do Excalibura? Przyjrzał się Lancelotowi. Dawny przyjaciel wyglądał nie najlepiej. Właściwie, jak by to ująć... Wyglądał krucho. Tak.
Potężny Lancelot wydawał się kruchy i słaby. Natomiast lady Julia wyraźnie kwitła. W krótkiej sukience prezentowała się doskonale. Pod tym względem to miejsce było lepsze od Camelotu. Nogi. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział kobiece nogi. A już zwłaszcza rzucały mu się w oczy nogi Julii. Nie wiedzieć dlaczego, wydawały mu się szczególnie pociągające. Szczerze mówiąc, o wiele przyjemniej będzie pójść za Julią do jej miejsca pracy niż śledzić Lancelota w drodze do schroniska. Na myśl o Avalonie Malvern poczuł gwałtowny skurcz. Wszystko co dobre. Wszystko co szlachetne. Avalon, Camelot i Artur. Ale jego nie dostaną! Nie rozumieli, że chciał tylko stać się jednym z nich, rycerzem jak inni, częścią społeczności. Tylko o to prosił, i tego mu odmówili. Okradli go z prawa do bycia szlachetnym i dobrym, więc teraz musiał iść w innym kierunku. A przy odrobinie szczęścia zabierze tam ze sobą cały Camelot... i to już na zawsze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 19:32:54 04-01-09    Temat postu:

Odcinek 26
Można by pomyśleć, że agencja zmieniła się w dworzec kolejowy Grand Central świata reklamy. Od chwili gdy Julie przekroczyła progi biura, rozgrzany do czerwoności telefon dzwonił bez przerwy, telefaksy wypluwały wiadomość za wiadomością, wbiegali i wybiegali posłańcy z przesyłkami, rozgorączkowani asystenci, gestykulując, przekazywali
pilne informacje od najróżniejszych klientów, w sprawach kampanii, które właśnie prowadzili. A wszyscy koniecznie potrzebowali Julie. I to natychmiast. Właśnie w tej sekundzie. Inaczej pewnie cała kampania by się zawaliła albo firma Stickley & Brush przestałaby istnieć, a być może, że nastąpiłby również ostateczny koniec świata. Julie dosłownie nie miała okazji ani na chwilę usiąść. A nawet gdyby zdarzyła jej się wolna chwila, to na fotelu i kanapie piętrzyły się pod sufit nie przeczytane faksy, foldery promocyjne i pudła z najnowszym sprzętem do uprawiania lekkiej atletyki. Na dodatek ludzie z Błysku zaangażowali Julie do organizacji galowej imprezy dobroczynnej. Okazało się, że tylko ona może skoordynować kampanię środka czystości i tę imprezę. Gala miała się odbyć już niedługo, więc oprócz nawału zwykłych zajęć, Julie musiała się jeszcze zmagać z telefonami od reporterów prasowych i telewizyjnych, którzy wypytywali ją o nazwiska sławnych osobistości, deklarujących swój udział w imprezie. A było ich coraz więcej, ponieważ każdy chciał zwrócić na siebie uwagę i zasłużyć na wzmiankę w prasie. Chociaż wszystko toczyło się w wariackim tempie, Julie jakoś dawała sobie z tym radę. Zlecała asystentom wykonanie drobniejszych czynności, którymi nie mogła zająć się sama, więc po całej agencji uwijały się młode kobiety, nadal w sportowych butach, w których pokonywały drogę do pracy, oraz młodzi mężczyźni, z ołówkami zatkniętymi za uchem i z paniką w oczach.
W chwili względnego spokoju dodała schronisko Avalon do oficjalnej listy instytucji charytatywnych, biorących udział w imprezie. Ten drobny gest dał jej wielką satysfakcję, świadczył, że i jej, i Lancelotowi przyświeca jeden cel. Potem znów rozdzwoniły się telefony; asystenci i posłańcy czekali na dalsze polecenia, a Julie znów dała się wciągnąć w szaleńczy wir pracy i sukcesu. Peg jeszcze raz spróbowała dodzwonić się do przyjaciółki i znów musiała czekać, słuchając okropnej muzyki. Na koniec kolejna zdyszana osoba poinformowała ją, że Julie jest na bardzo ważnym zebraniu. Z hukiem odłożyła słuchawkę, sfrustrowana i zagniewana. Tej nocy udało jej się przespać tylko kilka godzin. Prześladował ją obraz tego, co się zdarzyło. Wciąż przypominała sobie dziwne światło, jakie wywołali swoim spotkaniem Lancelot i Julie. A teraz nie mogła nawet skontaktować się z przyjaciółką, której życie stanęło na głowie. Julie nie tylko odwiedziła Camelot, ale w dodatku przywiozła sobie stamtąd pamiątkę - rycerza Lancelota. Nagle, w środku nocy, Peg przypomniała sobie o mieczu. Lancelot nazwał go Excaliburem. Czy to rzeczywiście był Excalibur? Bardzo chciała się tego dowiedzieć, ale nie mogła dodzwonić się do Julie, żeby jej zadać jedno proste pytanie. Nie mogła też się upewnić, czy przyjaciółka przesłała jej komiks Nathana, tak jak obiecała. Peg była w tak kiepskim stanie, że odwołała wszystkie zaplanowane na ten dzień wizyty. Nie potrafiłaby się zmusić do wysłuchiwania utyskiwań pani Gibbons na to, jak jej synowa prowadzi dom, ani na roztrząsanie problemów, które pan Murdoch miał ze swoim wyimaginowanym przyjacielem, Binkym. Nie chodziło tylko o to, że nie była w stanie się skupić. Przecież gdyby któryś z jej pacjentów choć trochę się domyślił, co przeżywa jego terapeutka, z pewnością kazałby jej samej szukać fachowej pomocy. Było coś jeszcze, coś, co nie napawało ją dumą. W skrytości ducha zazdrościła Julie. Zazdrościła przyjaciółce, że ta przeżyła coś niesamowitego, co zaprzeczało całemu dotychczasowemu doświadczeniu i logice. Peg nie mogła zrozumieć, dlaczego to właśnie Julie podarowano taką okazję, a nie jej. Krótko mówiąc, Peg była zazdrosna, że jej najlepsza przyjaciółka dostała szansę, o której ona mogła tylko marzyć. W dodatku z tej cudownej wycieczki wróciła z Lancelotem. No, może to nie był najbardziej romantyczny wybór, ale Peg musiała przyznać, że rycerz okazał się czarujący, o wiele bardziej, niżby to wynikało z którejkolwiek wersji legendy. Prawdę mówiąc, ani trochę nie wyglądał na łajdaka. A przede wszystkim, Julie wydawała się przy nim nieziemsko szczęśliwa, chociaż najwyraźniej oboje nękał jakiś problem. Jednym słowem, przyjaciółka maksymalnie wykorzystała ten cudowny kaprys losu, który jej się przydarzył. Zostawało tylko jedno proste pytanie. Jakie było przeznaczenie Peg? Czy miała spędzić resztę życia na wysłuchiwaniu opowieści o problemach i radościach innych ludzi, nigdy nie mieć nic własnego? Czy miała poznawać życie z drugiej ręki, z ustnych przekazów?
Peg poczuła, że musi wyjść z mieszkania, przejść się trochę. Chciała znaleźć odpowiedź na pytanie, które od dawna sobie zadawała. Czy to już wszystko? Bezdomni napływali do Avalonu wolno, ale nieprzerwanym strumieniem. Nie wyglądało na to, że jest ich tak wielu, dopóki Bill nie obejrzał się i nie zobaczył, że w środku nie ma już miejsca. Wkrótce trzeba będzie odmawiać innym potrzebującym - czego Bill najbardziej nie lubił. A przecież to była dopiero pora lunchu. Dobrze przynajmniej, że pomagał mu Lancelot. A pomysł, żeby wziąć udział w imprezie dobroczynnej Błysku, był po prostu genialny, jeśli tylko dojdzie do skutku. Bill czytał o gali w gazetach, ale nie wiedział, że jego schronisko mogłoby wziąć w niej udział. Ten Lancelot okazał się bardziej pomocny niż wszyscy inni ochotnicy razem wzięci. Wyszedł przed chwilą, ale zapowiedział, że później wróci. Napłynęło więcej ludzi i Bill zdał sobie sprawę, że będzie musiał zużyć żywność odłożoną na następny dzień. Cóż, jutro będzie dopiero jutro i wtedy się tym zajmie.
- Tutaj, Frank! W pudle w rogu znajdziesz jeszcze kilkanaście konserw. Tak, właśnie tam. Przecież wiesz, gdzie jest otwieracz. Tak już się przyzwyczaił do tej pracy, że polecenia mógł wydawać nawet przez sen. I chociaż było to użyteczne i bardzo ułatwiało mu życie, zaczynał się zastanawiać, czy nie zbliża się do punktu, w którym uzna, że bezdomność to coś naturalnego. Nie czuł już potrzeby walki z tym zjawiskiem jako takim. Wystarczyło I
mu, że zajmuje się ludźmi.
- Witaj, Wilmo. Miło cię widzieć.
A przecież w życiu musi być coś jeszcze, musi istnieć jakieś miejsce, gdzie jego wysiłek przyniósłby zauważalne zmiany. Czasami zastanawiał się, czy naprawdę pomaga tym ludziom, zapewniając im ciepłe, suche posłanie na noc. To było rozwiązanie krótkoterminowe; na dłuższą metę nic nie załatwiało. A jeśli samo istnienie schroniska sprawiało, że ludzie przestawali się starać, żeby polepszyć sobie życie? Może właśnie to odstręczało ich od wysiłku zdobycia własnego domu? Zawsze ganił się w duchu, kiedy jego myśli biegły tym torem. Większość tych ludzi miała bardzo trudną, złożoną sytuację i znalazła się w niej nie z własnej winy. To było trochę tak, jakby winić pacjenta za to, że zachorował.
- Dzisiaj wieczorem zrobimy sobie krótką próbę chóru - oznajmił.
- I być może będę miał dla was wspaniałą wiadomość. Kogo chciał oszukać? Tych ludzi nie obchodził ani chór, ani głupie aranżacje, które dla niego wymyślał, kierowany ambicją
absolwenta akademii muzycznej.
Dla tych ludzi śpiewanie w chórze, traktowane pewnie jako zapłata za jedzenie, musiało być prawdziwą torturą. Wcale nie podnosiło ich wiary we własną wartość ani nie dawało im poczucia przynależności do grupy. Pewnie uważali, że to egzamin, który muszą zdać, zanim pozwoli im najeść się do syta. Rozejrzał się po sali i zatrzymał wzrok na nowym przybyszu,
Vernie. W tym człowieku było coś bardzo niepokojącego. Nie chodziło o jego strój, ponieważ był lepiej ubrany niż większość bywalców przytułku, włącznie z Billem. Chodziło o coś innego. Takie myśli pewnie go nawiedzały, ponieważ już zbyt długo zajmował się prowadzeniem schroniska. Zaczynał patrzeć na wszystko z goryczą. Widział już nie indywidualne istoty ludzkie, tylko wyciągnięte dłonie, żebrzące o pomoc. Kiedy pierwszy raz takie myśli przyszły mu do głowy? Odwrócił wzrok od Verna. Kiedy to zrobił, uświadomił sobie coś dziwnego. Prawdziwa rozpacz doskwierała mu tylko wtedy, gdy ten człowiek znajdował się w pobliżu. Kiedy się oddalał, nawet jeśli Bill był potwornie zmęczony, nawet jeśli brakowało mu ochotników do pomocy, czuł radość, wiedząc, że pomaga ludziom. Nie miał życia osobistego, mieszkał w obskurnej kawalerce na Bowery, miał za sąsiadów samych dziwaków, a jednak uważał się za szczęśliwego. To znaczy, tak było dotychczas. Tak naprawdę, pewny siebie czuł się jedynie tutaj, w Avalonie. Dopiero od niedawna, odkąd pojawił się Vern, facet z brodą i nieprzyjaznym spojrzeniem, Bill zaczął wątpić w siebie i w sposób na życie, który wybrał dziesięć lat temu. Chciał, żeby Lancelot poznał Verna i osądził, czy on również czuje płynące od niego nieprzyjemne prądy. Jednak jakoś tak się składało, że zawsze się mijali. Vern przychodził tuż po wyjściu Lancelota albo znikał, kiedy ten się pojawiał. Bill zauważył, jak inni reagują na Verna. Unikali go, odwracali oczy, kiedy patrzył
w ich stronę. Zdawało się, że nowy podopieczny schroniska ma magiczną moc wysysania każdego grama pozytywnej energii z pomieszczenia, w którym się akurat znajdował. Kiedy Bill się nad tym wszystkim zastanawiał, Vern czujnie go obserwował, a dziwny uśmieszek wykrzywiał mu usta.
- Uwaga! - zawołał Bill. - Jedzenia wystarczy dla wszystkich!
Nie musicie się pchać!
Vern nadal siedział i patrzył. I czekał.
Lancelot wszedł do biura Julie i z lekkim rozbawieniem spoglądał na panujący tu chaos.
- Przepraszam - powiedziała Julie, zakrywając dłonią słuchawkę.
- Chyba nie będę mogła... - Przerwała i znów odezwała się do słuchawki. - Halo? Tak. Oczywiście, natychmiast się tym zajmiemy. Jeśli oni się zjawią, potrzebna będzie dodatkowa
ochrona. Zjawią się? Wspaniale! Chwileczkę. - Zwróciła się do Lancelota: - Przepraszam, ale teraz absolutnie nie mogę się stąd wyrwać. Myślałam, że mi się uda, ale... Lancelot skinął głową. Potrącając go, do gabinetu wpadł zdyszany młody człowiek z wielkimi rysunkami.
- Bardzo przepraszam. Julie, to są wstępne szkice do reklam Błysku. Mogłabyś je przejrzeć, jak tylko...
Dała mu znak, żeby podszedł bliżej. Przerzuciła rysunki, szybko złożyła na nich podpis i wróciła do rozmowy telefonicznej. Lancelot odwrócił się do wyjścia.
- Zaczekaj! Chwileczkę. - Znów nakryła dłonią słuchawkę. -Sam dzwonił rano. Powiedział, że ma dla nas jakieś nowe wiadomości. Pomyślałam, że moglibyśmy razem pójść do księgarni, ale nie wiem, kiedy uda mi się z tym wszystkim uporać.
- W takim razie ja tam pójdę.
- Mógłbyś, naprawdę? Tak mi przykro, że... Halo? Spojrzała na niego przepraszająco i zajęła się pracą. Lancelot wyszedł z biura; w koratarzu musiał odskoczyć, by
uniknąć zderzenia z pędzącym na rolkach posłańcem, po czym pomógł zebrać z podłogi stertę papierów, którą właśnie upuściła młoda kobieta z kubkiem gorącej kawy. Zjeżdżając windą w dół, zdał sobie wyraźnie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie czuł się dobrze. W zasadzie był tak wyczerpany, że musiał na chwilę usiąść. Po drugie, nie pasował do tego świata. Nie pasował do tego biura, do tych czasów i pewnie nie pasował do życia Julie. Ze względu na nią musiał podjąć jakąś decyzję. Peg spacerowała już dwie godziny, zupełnie nie patrząc, dokąd idzie. Spacer okazał się zbawienny. Właśnie tego jej brakowało, żeby nabrać jasności umysłu. Widoki i odgłosy miasta docierały do niej niewyraźnie, nie przyciągały na dłużej uwagi. Myślała głównie o swoich problemach, a był to temat, którego zbyt długo unikała.
Przystanęła na krawężniku, czekając na zmianę świateł, wzięła głęboki oddech i rozejrzała się. W jakiś sposób udało jej się dotrzeć aż do Village.
Przeszła więcej niż dziewięćdziesiąt przecznic! Nie wiadomo dlaczego, bardzo jato ucieszyło. Dziewięćdziesiąt odświeżających przecznic. Znajdowała się teraz na znajomym terytorium, w East Village, gdzie mieściły się wszystkie jej ulubione dziwaczne sklepiki. Nawet gdyby zaplanowała ten spacer, nie wymyśliłaby nic lepszego. Co za wspaniałe miejsce na przechadzkę w ciepły wiosenny dzień. Nie przeszła przez ulicę, tylko skręciła w lewo. Niedaleko była księgarnia Pod Kociołkiem i Czaszką. Peg była w dobrym nastroju do przeglądania starych ksiąg. Pomyślała, że może znajdzie tam jakieś materiały na temat Camelotu. Zawahała się na chwilę, bo nie wiedziała, czy zabrała portfel z kartami kredytowymi. Zaczęła przetrząsać torebkę, znalazła portfel, podniosła wzrok i... zobaczyła go. Co ważniejsze, on również zwrócił na nią uwagę.
- Cześć - powiedziała z uśmiechem. Znała tego mężczyznę. W głowie miała plątaninę myśli i nie mogła sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka. Wiedziała tylko, że na pewno go zna.
Wydawał się czymś zaabsorbowany. Pod pachą dźwigał dwa grube tomy.
Skinął jej głową i próbował ją wyminąć.
- Zaczekaj chwilę!
On jednak nadal szedł przed siebie.
Zaskoczona, spostrzegła, że mężczyzna skręca za róg i coraz szybciej idzie dalej.
Niemal biegł.
Gdzie go widziała?
Nagle ją olśniło. To był dzielny Malvern! Ten sam człowiek, o którym marzyła przez całą wczesną młodość - to znaczy, dopóki nie zobaczyła zdjęcia Mela Gibsona.
O, na pewno nie da mu uciec. Musiał tu przybyć z Camelotu, razem z Julie i Lancelotem. Wtem przez głowę przebiegła jej jeszcze jedna myśl.
A jeśli zjawił się tu specjalnie dla niej, tak jak Lancelot dla Julie? Brzmiało to tak logicznie i przekonująco, że dłużej się nad tym nie zastanawiała; obawiała się bowiem, że zaraz pojawią się jakieś wątpliwości. Zbyt często rozsądek brał u niej górę nad sercem. Zbyt często rezygnowała z przygody i emocji. Choć raz w życiu postanowiła zaryzykować. Decyzja zajęła jej ułamek sekundy. Po raz pierwszy Peg miała zrobić coś lekkomyślnego i romantycznego.
Z dreszczem czystej rozkoszy podążyła za dzielnym Malvernem. Wbrew rozsądkowi, miała nadzieję, że rycerz zaprowadzi ją ku jej przeznaczeniu. Lancelot wyczuł, że coś jest nie tak, kiedy tylko zauważył, że drzwi do księgarni stoją otworem, a dzwonki nad wejściem lekko
brzękają. Wszedł cicho, nie chcąc przestraszyć kogoś, kto był w środku. Za ladą nie dostrzegł nikogo, poza odgłosem dzwonków w sklepie panowała cisza. Ostrożnie rozdzielił zasłonę z paciorków i poszedł na zaplecze. Przez chwilę jego oczy przyzwyczajały się do ciemności. Potem zauważył na podłodze zwiniętą sylwetkę jednego z braci. Jednym skokiem znalazł się przy jego boku i lekko dotknął ramienia.
Mężczyzna się poruszył.
- Spokojnie - wyszeptał Lancelot. - Zobaczę, czy uda mi się złapać tego, kto to zrobił.
Poklepał mężczyznę po ramieniu i już chciał wstać, ale ten zajęczał:
- Moja głowa!
- Nic nie mów.
Właściciel księgarni zajęczał głośniej:
- Moja głowa!
- Wiem, ktoś cię uderzył...
- Ktoś? Dobrze wiem, kto to był. Niech no ja tylko dorwę tego faceta z komiksu.
Mel usiadł. Chwycił się za głowę i delikatnie ją obmacał, sprawdzając, czy nie leci mu krew. Z lekkim rozczarowaniem wzruszył ramionami i zaczął podnosić się z podłogi. Lancelot sprawdził zaplecze. Tak jak się spodziewał, nikogo tam nie było.
- Daj, pomogę ci.
Mel usiadł wygodniej na krześle przy biurku i poklepał pusty blat.
- Zabrał je. Zabrał je obie.
Lancelot już miał zapytać, co to takiego było, ale zadźwięczały sklepowe dzwonki.
- Mel? Jesteś tam?
- Tak, Sam.
Pojawił się Sam z dużą białą torbą, z tłustymi plamami na bokach.
- Wziąłem dodatkowy sos do... - Zobaczył Lancelota; spostrzegł też, że brat trzyma się za głowę. - Co tu się dzieje?
- Niedawno przyszedłem - wyjaśniał rycerz. - Drzwi były otwarte. Zdaje się, że twojego brata zranił jakiś złodziej.
- Co takiego?
Mel potaknął.
- On ma rację. To był ten Malvern. Przyszedł tu cały w uśmiechach, zapytał, jak się czuję i czy nie przyszły już zamówione książki. Zanim się zorientowałem, o co chodzi, leżałem na podłodze, a Lancelot mnie uspokajał.
- Nic ci się nie stało?
Mel wzruszył ramionami.
- Nie krwawię. Tylko czuję się tak jak w dzień Nowego Roku w siedemdziesiątym dziewiątym.
Sam skrzywił się boleśnie.
- O, rany. Zaraz, zaraz. Mam tu trochę lodu. - Owinął kostki lodu w serwetkę i podał je bratu.
Nagle znieruchomiał i z rękami opartymi na biodrach przyjrzał się pomieszczeniu. Spojrzał na puste biurko, odrzucone na bok szkło powiększające, leżącą na podłodze lupę jubilerską. Potrząsnął głową.
- To znaczy, że je zabrał. - Podniósł lupę i położył jąna biurku.
- Z całą pewnością.
- Co takiego zabrał? - zapytał Lancelot.
- Tekst łaciński i włoski. - Sam na chwilę przymknął oczy. -Cholera! - Jeszcze raz potrząsnął głową i spojrzał Lancelotowi w oczy. - Mel tłumaczył pewne stare teksty. Te, o których
mówiłem. O Camelocie. Były w nich zaklęcia i czary, które pozwalają wrócić do Camelotu.
Lancelot spojrzał na obu braci, po czym zwrócił się do Mela:
- Czy pamiętasz jakieś szczegóły?
Ten wzruszył ramionami.
- Dopiero zaczynałem rozszyfrowywać łaciński tekst. Był bardzo niejasny, ale czułem, że za chwilę wszystko stanie się dla mnie zrozumiałe. Coś łączyło te dwie księgi, pewien wspólny
wątek, i właśnie zaczynałem go dostrzegać.
- Pamiętasz, co to było? - zapytał niecierpliwie Sam.
- Nie. Za dwadzieścia minut byłbym już na właściwym tropie. Przysięgam. Niestety dostrzegłem pewną prawidłowość, ale nie rozszyfrowałem jej do końca.
Sam przetarł oczy i z nadzieją spojrzał na Lancelota.
- Czy Malvern zna łacinę?
Rycerz skinął głową.
- To część wczesnego szkolenia rycerzy. Wszyscy znamy łacinę.
- A włoski? - zainteresował się Mel.
- Nie wiem. Na pewno nie było to wymagane, chociaż niektórzy rycerze mówią wieloma językami. Co do Malverna, nie jestem pewien.
Mel uśmiechnął się.
- Może nie jest tak źle. Kiedy porównywałem te dwie księgi, zorientowałem się, że włoska wersja nie jest prostym tłumaczeniem łacińskiej. To nie była jedynie kwestia niuansów. Jestem prawie pewien, że księgi miały tworzyć jedną całość. Pojedynczo na nic się nie przydadzą. Tylko w obu można znaleźć wszystko, co potrzeba. Jeśli nie zna włoskiego, to dowie się tylko połowy tego, i o co mu chodzi.
- A tłumaczenie na angielski? - zapytał Sam.
- Jakoś nie miałem czasu, żeby wszystko zapisać. Może mieć jakieś luźne notatki, ale nie wszystko. No i z pewnością nie będzie wiedział, z której księgi, z jakiej jej części, pochodzi dany fragment. Może więc sytuacja nie jest taka beznadziejna. Niejasny, ostrożny optymizm zaczął się budzić w sercach wszystkich. Nagle Sam strzelił palcami.
- Mel! Coś sobie nagle przypomniałem. Pamiętasz, jak kilka lat temu pojechaliśmy do Kalifornii na tę konferencję poświęconą New Age?
- Nie przypominaj mi. Tylu wariatów naraz to jeszcze nie widziałem.
- Może. A pamiętasz tego profesora z Uniwersytetu Columbia? Dał ci swoją wizytówkę. Powiedział, że prowadzi zajęcia na temat magii i mitologii czy coś w tym rodzaju. Nie wiadomo, czy będzie w stanie nam pomóc, ale warto do niego zadzwonić. Może on coś wie.
- A! To był taki miły staruszek. Jasne, tylko gdzie ja podziałem tę wizytówkę? Zwykle wszystkie wrzucam do tej małej szufladki na boku biurka. Przechyl lampę w tę stronę, Sam.
O, tak lepiej. - Zaczął przeglądać stos zniszczonych pożółkłych wizytówek. Na niektórych widniały jakieś skreślenia i ręczne dopiski. - Mam. Ja... - Zamrugał i przysunął kartonik bliżej. - To niemożliwe.
- Co? Znalazłeś jego wizytówkę?
- Tak, tak. Ale to niemożliwe. Przecież bym zapamiętał. Do diabła, ty też byś to zapamiętał. - Spojrzał na brata i Lancelota z dziwnym, pełnym zastanowienia uśmiechem. - Ten profesor
nazywa się Ralph Myrddin. Lancelot drgnął zdziwiony. Sam dopiero po chwili zrozumiał,
o co chodzi.
- Tak samo jak autor tego komiksu?
- Tak samo- potwierdził Mel, po czym wskazał na białą zatłuszczoną torbę. - Mówiłeś, że wziąłeś dodatkowy sos?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mrs.Pattinson
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 01 Sie 2007
Posty: 5200
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:13:01 04-01-09    Temat postu:

May nie dasz mi żyć.
nie przeczytałam jeszcze odcinków z wczoraj, a ty już dodałaś kolejne.
nie pisz tak szybko, bo nie chce, żeby tak szybko się skończyło.
chyba po raz pierwszy w życiu narzekam na taką liczbę odcinków. ; D
zabieram się w takim razie za czytanie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maite Peroni
Idol
Idol


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 1320
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: 17:22:38 05-01-09    Temat postu:

Mrs.Pattinson napisał:
May nie dasz mi żyć.
nie przeczytałam jeszcze odcinków z wczoraj, a ty już dodałaś kolejne.
nie pisz tak szybko, bo nie chce, żeby tak szybko się skończyło.
chyba po raz pierwszy w życiu narzekam na taką liczbę odcinków. ; D
zabieram się w takim razie za czytanie.


Jak nadrobisz to napisz. Wtedy wstawię kolejne. ( Mam już zakończenie. Telka będzie miała 30 odcinków. Jeśli chcesz się spytać dlaczego tak mało, to dlatego, że kończę swoją karierę na forum. Dokończę Rosę, a do Roxan będę wklejać odcinki sporadycznie i i tak ma być ich tylko 15. Na razie więcej telek nie przewiduję. Może w końcu napiszę książkę- żart!!!)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Megan
Generał
Generał


Dołączył: 22 Paź 2008
Posty: 7845
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:28:56 05-01-09    Temat postu:

Matko nie Jak to kończysz ? Już na zawsze ?
Przecież Ty masz niebywały talent do pisania. Wiem, że możesz czuć się zmęczona ale proszę nie rzucaj pisania na forum. Może jak trochę odpoczniesz znów stworzysz jakąś telkę. Tą jak i pozostałe również czytam. Obiecuję, że jak tylko znajdę chwilę (może w weekend) to skomentuje te cudne odcinki, które wczoraj pochłonęłam jak gąbka.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze zakończone telenowele i seriale Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
Strona 5 z 7

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin