Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 26, 27, 28 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:12:19 15-02-17    Temat postu:

T2 C60

HUGO/LUCAS/ARIANA

Złapał się za policzek, po którym ściekała powoli strużka krwi i otarł ją rękawem koszuli. Miejsce w którym Fernando Barosso wymierzył mu siarczysty policzek nadal paliło. Że też musiał mieć na palcu też przeklęty sygnet, który przeciął mu głęboko skórę. Z czego jak z czego, ale akurat ze swojej twarzy Hugo był zadowolony i nie chciał mieć jej okaleczonej. Jakimś dziwnym sposobem ten cios wymierzony przez szefa dodał mu odwagi i pomógł zachować trzeźwość umysłu. Był bowiem znakiem, że Fernando jest wytrącony z równowagi.
– Traktowałem cię jak syna, a ty po prostu mnie oszukałeś – mówił Barosso, przechadzając się przed nim w tę i z powrotem. – I pomyśleć, że sprzymierzyłeś się z tą szumowiną Saverinem, a ja nie zdawałem sobie z tego sprawy...
Fernando ponownie uniósł rękę, chcąc wymierzyć kolejny cios Hugowi, ale ten złapał jego nadgarstek i zacisnął go mocno, powodując, że oczy siwego mężczyzny niemal wyszły z orbit.
– Nie jestem psem, którego możesz bić, kiedy coś ci się nie podoba.
Coś w głosie Delgado sprawiło, że źrenice Fernanda rozszerzyły się ze zdziwienia i wściekłości jednocześnie. Jeszcze nigdy Hugo nie mówił do niego w ten sposób.
– Robiłem dla ciebie wszystko, o co mnie poprosiłeś. Byłem na każde twoje wezwanie. Zabijałem dla ciebie. Więc nie pozwolę ci traktować mnie jak worek treningowy, na którym możesz wyładować swoją złość, kiedy tylko ci się podoba.
– Arogancki gówniarz... – syknął Fernando przez zaciśnięte zęby, ale cofnął rękę, jakby trochę się przestraszył.
– Tak. Jestem arogancki. Ale nie głupi. Przez te wszystkie lata harowałem dla ciebie jak wół, a teraz chcesz się mnie pozbyć?
– Co?
– Myślisz, że nie wiem, że ta strzelanina w Pueblo de Luz to twoja sprawka? Byłeś gotów zaryzykować życie tego dzieciaka. Wiedziałeś, że go osłonię. Chciałeś się mnie pozbyć i zyskać przychylność wyborców jednocześnie – to jak upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, prawda?
Fernando był chyba zaskoczony dedukcją Huga. Nie zaprzeczył jednak, że chciał jego śmierci.
– Co w tym złego, że chciałem się pozbyć człowieka, który mnie zdradził?
– Wciąż mówisz o zdradzie, a ja nadal się zastanawiam: za kogo ty mnie uważasz? – Hugo starał się z całych sił wypaść wiarygodnie, ale wiedział, że Fernanda trudno oszukać. – Myślisz, że jestem zdolny sprzymierzyć się z mordercą własnej matki? Jeśli tak, to w ogóle mnie nie znasz.
Barosso spojrzał na swojego pracownika z dziwną miną – zaskoczyły go jego słowa. Delgado wiedział, że musi kuć żelazo póki gorące.
– Przyznaję, że cię zawiodłem. Powinienem wykonać tę robotę jak należy, ale zamiast tego zostawiłem go w tym hotelowym pokoju, by ginął w męczarniach. Szybka śmierć nie byłaby dla niego żadną karą. Nie myślałem trzeźwo, nie przyszło mi do głowy, że ktoś w hotelu podniesie alarm i zdążą go odratować. Naprawdę myślałem, że go zabiłem.
Hugo spróbował całą swoją nienawiść do Fernanda przelać na Conrada i udawać, że nadal myśli, że to Saverin odpowiada za śmierć jego matki. Miał nadzieję, że Barosso kupi tę bajeczkę.
– Co powiedziałeś? – Fernando potarł nerwowo skronie, wpatrując się w Huga jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
Brunet udawał, że nie dosłyszał jego słów.
– Przywykłem do tego, że traktujesz ludzi jak śmieci. I mogłem się spodziewać, że prędzej czy później mnie też tak potraktujesz. Ty już taki po prostu jesteś.
– Twierdzisz, że zostawiłeś Saverina w pokoju hotelowym, żeby się wykrwawił?
– Chciałem, żeby cierpiał. To coś złego?
Barosso zmrużył oczy, więc Hugo poczuł, że staje się podejrzliwy. Musiał dodać więcej szczegółów, jeśli chciał być wiarygodny.
– Przyznaję, z początku nie chciałem go zabijać. Kiedy mi to zleciłeś, szukałem innego rozwiązania, ale go nie znalazłem. Więc zdecydowałem się wstąpił do Templariuszy i udało mi się do niego dotrzeć. Bałem się, że nie będę mógł mu spojrzeć w oczy. Ale kiedy go zobaczyłam i kiedy usłyszałem z jakim spokojem mówi o wydarzeniach w banku, w którym pracowała moja matka... Miałem ochotę udusić go własnymi rękami. – Hugo zrobił pauzę, żeby nadać swoim zeznaniom dramatyzmu. – Nie udało mi się jej pomścić... – dodał po chwili i sam nie wiedział dlaczego, ale łzy same napłynęły mu do oczu, choć wcale się o to nie starał.
Fernando wyglądał jednak na poruszonego. Hugo natomiast kompletnie się rozkleił. Opadł na kolana w gabinecie Fernanda i nie mógł przestać płakać – zupełnie jak małe dziecko, które odciągnięto od matki. Nie wiedział, co jest tego powodem. Nie miał zwyczaju się tak zachowywać. Płacz był dla ludzi słabych. Miał wrażenie, że to skrywane od dawna uczucia wzięły w nim górę – nienawiść do Fernanda, bezsilność, niemożność ochronienia bliskich mu osób. Nie mógłby przestać płakać nawet gdyby chciał.
Barosso nachylił się nad nim i próbował położyć mu rękę na ramieniu, ale Delgado odrzucił ją z wściekłością. Zdał sobie sprawę, że to, co początkowo miało być występem godnym Oscara, w rzeczywistości było prawdą – nie mógł pomścić matki. Na wiele lat utknął pod skrzydłami Barosso, musiał być na każde jego skinienie, zabijał ludzi dla mordercy Sonii Delgado. Kiedy to sobie uświadomił, nie mógł już dłużej hamować wszystkiego w sobie.
Wiedział, że przekonał Fernanda. Może i był zimnym draniem, ale na swój własny sposób traktował Huga jak własnego syna. Był mu bliższy niż jakiekolwiek inne z jego dzieci. I na jakiś pokręcony sposób dbał o niego. I w tej chwili, kiedy Hugo szlochał na dywanie jego gabinetu, Fernando Barosso nie zdawał sobie sprawy, że największym pragnieniem jego prawej ręki jest wbicie mu noża w plecy.

***
Uwinął się z zadaniem zleconym mu przez Diaza i mógł zająć się wreszcie swoim prywatnym śledztwem. Wiadomość od Joaquina Villanuevy przyszła w odpowiednim momencie – musiał odciągnąć myśli od śmierci Guillerma, a rozpracowanie kartelu od środka wydawało się na to idealną metodą.
Zjawił się na miejscu spotkania trochę wcześniej, żeby móc przygotować się psychicznie. Nie miał obmyślonego żadnego planu i po raz pierwszy poczuł, że rzeczywiście porywa się z motyką na słońce. Ostrzegawcze słowa Magika nadal brzęczały mu w uszach, ale nie zamierzał się zrażać zbyt szybko. Ogarnął wzrokiem wnętrze baru, do którego od dawna nie zaglądał z prostej przyczyny – od wielu tygodni świecił pustkami.
Nicolas Barosso wyjechał z miasta, zamknąwszy uprzednio El Paraiso, które powoli zaczynało popadać w ruinę. Jacyś chuligani włamali się tutaj i spryskali ściany czymś, co w ich mniemaniu miało być zapewne graffiti, ale w oczach Lucasa było tylko bazgrołami. Tu i ówdzie walały się połamane krzesła i rozbite szkło z luster, które zdobiły wnętrze lokalu. Hernandez zaczął się zastanawiać dlaczego szef Templariuszy chce się z nim spotkać właśnie tutaj.
– Cicho i przyjemnie. Nikt nie będzie nam tutaj przeszkadzał – odezwał się głos za jego plecami, a kiedy się odwrócił zobaczył uśmiechniętego bruneta, ściągającego okulary przeciwsłoneczne. Zupełnie jakby czytał mu w myślach.
– Właśnie się zastanawiałem, dlaczego chciał pan się spotkać akurat tutaj.
– Nigdy nie lubiłem El Paraiso, ale odkąd Nico wyjechał, nabrało jakiegoś tajemniczego charakteru. Podoba mi się tutaj. – Joaquin rozpiął guzik marynarki i usadowił się na skórzanej kanapie w rogu pomieszczenia, wskazując policjantowi miejsce naprzeciwko siebie. – Rozmawiałem z Nicolasem i dobiliśmy targu. Kupiłem od niego ten bar i muszę przyznać, że jestem całkiem zadowolony z inwestycji.
W lekko czerwonawym świetle lokalu Lucas był wreszcie w stanie dobrze przyjrzeć się jego twarzy. Villanueva był dojrzałym mężczyzną około czterdziestki z równo przystrzyżonym zarostem. Miał wygląd mafiosa, ale jego sposób bycia sprawiał wrażenie, że nie jest to typowy narkotykowy boss. Przyglądał się Lucasowi badawczo, jakby sam się zastanawiał, dlaczego w ogóle się z nim spotkał.
– Muszę przyznać, że zdziwiłem się, kiedy Hugo poprosił mnie o tę przysługę – zaczął Joaquin, starając się wybadać grunt. – On nie należy do tych, którzy o coś proszą. Takich ludzi nazywa się chyba ludźmi honoru. Mam nieodparte wrażenie, że zrobił to, bo ma pan na niego jakiegoś haka, oficerze Hernandez.
Lucas uśmiechnął się.
– Niewiele wiem o Hugu – przyznał szczerze policjant. – To była zwykła przysługa. Pomogłem mu w czymś, więc chciał się odwdzięczyć. Chyba nie lubi mieć długów.
– Rozumiem. – Zapanowała cisza, podczas której Villanueva świdrował znów wzorkiem Hernandeza. – Więc czego pan tak właściwie ode mnie chce?
– Nie mam wygórowanych oczekiwań. Chcę po prostu trochę zarobić, to wszystko.
– Hmmm. – Mruknięcie Joaquina zdawało się mówić, że jest on w stosunku do rozmówcy podejrzliwy.
– Wiem, że ciężko jest mi zaufać, bo jestem policjantem. Ale myślę, że właśnie dzięki temu mogę być bardziej przydatny kartelowi.
– Wiedziałem, że tutejsi stróże prawa są skorumpowani, ale przecież pan nie jest stąd. Hugo wspomniał, że ma pan podwójne obywatelstwo.
– Nie nazwałbym siebie skorumpowanym gliną. Raczej facetem, który stara się zarobić na życie. Pensja policjanta w tym małym miasteczku jest śmiesznie mała, a ja mam większe ambicje. Mogę się przydać w przerzucaniu towaru przez granicę. Mam trochę kontaktów.
– To zrozumiałe. – Coś w głosie Joaquina znów sprawiło, że Lucas poczuł, iż ten nie do końca mu ufa. Villanueva cały czas prześwietlał go wzrokiem niczym promieniami Roentgena. – Możemy porzucić ten oficjalny ton? Skoro mamy razem pracować, wolałbym czuć się swobodniej. Możemy mówić sobie na ty?
Lucas, lekko zaskoczony, kiwnął głową na znak, że bardzo mu to odpowiada. Rozmawiali jeszcze przez chwilę na temat tego, w jaki sposób Hernandez może przydać się kartelowi. Dopiero w trakcie rozmowy Lucas zdał sobie sprawę, że Joaquin nie zamierza doszukiwać się w nim niecnych zamiarów. Villanueva sprawiał wrażenie człowieka, który domyśla się, że Lucas chce dołączyć do kartelu, żeby mu zaszkodzić, ale sam fakt, że polecił go Hugo wystarczy, by mu zaufać i przyjąć w szeregi Templariuszy. Kiedy o tym pomyślał, nagle przykuł jego uwagę fakt, że Joaquin zjawił się na miejsce spotkania sam, bez żadnych ochroniarzy. Zupełnie jakby chciał pokazać, że ma pokojowe zamiary. Z całą pewnością należał on do dziwnych ludzi.
Kiedy się żegnali, Joaquin uśmiechnął się niemal życzliwie i ściskając mu dłoń, zapytał:
– Powiedz, Lucas, lubisz hazard?
– Nie jestem zbyt dobry w karty – przyznał zgodnie z prawdą Hernandez, a jego nowy szef uśmiechnął się.
– Niekoniecznie chodzi o karty. Obstawianie, zakłady... Takie różne gry. Weź jakąś ładną koleżankę i przyjdź, poznam cię z moimi ludźmi. Wyślę ci jeszcze szczegóły. Najpierw muszę doprowadzić to miejsce to porządku. – Joaquin wskazał zamaszystym gestem na wnętrze El Paraiso.
Po tych słowach pożegnali się i Lucas oddalił się, sam nie wiedząc, czy jest zadowolony ze spotkania. Nogi same go prowadziły aż nim się zorientował znalazł się przed drzwiami mieszkania Magika, z którego właśnie wychodził jego oficjalny szef, Pablo Diaz.
Diaz zdziwił się na widok policjanta, który skinął mu głową na powitanie. Zapowiadała się niezręczna rozmowa, na szczęście Javier pospieszył z ociepleniem atmosfery.
– Harcerzyk! Co ty tutaj robisz?
Lucas wybąkał coś o odwiedzinach i wszedł do środka, trochę zbity z tropu.
– Może wrócę kiedy indziej? Nie chcę przeszkadzać.
– Nonsens, teściu już wychodzi...
Viktoria rzuciła narzeczonemu karcące spojrzenie, a on wzruszył ramionami, nie wiedząc, co takiego zrobił źle. Pablo pożegnał się i oddalił, a Magik pociągnął Lucasa do kuchni i postawił przed nim kawałek sernika.
– Nic nie przyniosłem... – Hernandez dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wprosił się do znajomych.
– A co my żebracy? Sernika jest pod dostatkiem, więc wcinaj i nie marudź – zarządził Magik i wpatrzył się w kumpla, obserwując jego reakcję, ciekawy czy mu smakuje.
Lucas uniósł kciuk do góry na znak, że sernik przypadł mu do gustu, co wywołało szeroki uśmiech na twarzy gospodarza.
– Daj mu więcej, chyba nie jadł nic cały dzień – zauważyła Viktoria, która do tej pory obserwowała policjanta w ciszy.
– Trzeba było tak od razu! Usmażę ci omlet! – zakomenderował Javier, otwierając lodówkę. Na nic się zdały zapewnienia Lucasa, że nie musi się kłopotać. Kucharz z zamiłowania już zaczął rozbijać jajka.
Lucas kontynuował pałaszowanie sernika, kiedy zdał sobie sprawę, że jest obserwowany przez Viktorię.
– Mam coś na twarzy? – zapytał policjant, wycierając kąciki ust, pewien, że ubrudził się podczas jedzenia.
– Tak. Winę – stwierdziła narzeczona Javiera, co nieco zbiło go z tropu. – Sypiasz w ogóle?
Luke nic nie odpowiedział. Rzeczywiście ostatnio miał kłopoty ze snem. Śnił o wydarzeniach sprzed paru lat, widział wciąż na nowo pogruchotane ciało Oscara i czuł zapach palonych szczątków jakby to było wczoraj. Kiedy się budził zlany potem i zasypiał ponownie, miał koszmary, w których znajduje Guillerma w błocie, który otwiera oczy i mówi, że to wszystko jego wina. Chyba zaczynał popadać w paranoję.
– Nic mi nie jest – powiedział po chwili, ale wiedział, że to i tak nie zwiedzie przyjaciółki.
– Może chciałbyś udać się na terapię, co? Wiem, że Julian i Ingrid chodzą do specjalisty. Zapytam ich, jak on się nazywa i...
– Zwariowałaś, kochanie? On nie jest czubkiem, nie potrzebny mu psychiatra – odezwał sie Magik, przerzucając na patelni omlet.
– Nie psychiatra, tylko psychoterapeuta.
– Jeden pies.
– Dzięki, że się martwisz, ale naprawdę nic mi nie jest. Jestem tylko trochę przepracowany, to wszystko – uspokoił ją Lucas, siląc się na uśmiech.
– Ja wiem, czego mu trzeba – oznajmił jak gdyby nigdy nic Magik, nakładając mu omlet na talerz i przyozdabiając go jakimiś warzywami. – Dziewczyny.
Lucas zakrztusił się ostatnim kęsem sernika i chwycił za filiżankę kawy, którą wcześniej postawiła przed nim Viktoria. To jednak nie poskutkowało, bo kawa była gorąca i tylko oparzył sobie język.
Vicky zaczęła energicznie pukać go po plecach, jednocześnie kręcąc głową z dezaprobatą dla wyczucia czasu przyszłego męża.
– No co? – zapytał bezgłośnie Javier z lekko obrażoną miną.
– Przyniosę ci jakąś maść – powiedziała Vicky i już wstawała, ale Lucas złapał ją za nadgarstek i wyksztusił ze łzami w oczach. – Siedź, naprawdę nie trzeba. Przestańcie tak koło mnie skakać, naprawdę nic mi nie jest. Właściwie to przyszedłem z wami pogadać.
– Mam usiąść? – zapytał Magik śmiertelnie poważnie, pewien że to nowina o czyjejś śmierci.
– Spotkałem się z Joaquinem.
Reverte zachwiał się teatralnie, dając do zrozumienia, że powinien poczekać z tą informacją do czasu aż on usiądzie.
– I co? Pozwoli ci dołączyć do Templariuszy? – zapytała ciekawa Viktoria.
– To dziwny facet. Miałem wrażenie, że mnie rozpracował, ale chyba robi to dla Huga. Kupił El Paraiso i chce tam chyba urządzić jakiś klub hazardowy. Zaprosił mnie.
– To już nie przelewki – oznajmił Magik, gwiżdżąc cicho. – Ciekawe, co takiego łączy Bestyjkę z tym całym Villanuevą. Musieli być ze sobą blisko, skoro gość robi mu takie przysługi. No i kiedy ma być ten karciany wieczór? Nie ukrywam, że też z chęcią zagram...
– Nie wiem, wyśle mi jeszcze szczegóły. Ale nawet nie próbuj się tam dostać. Nie puszczę cię, to niebezpieczne.
– Więc chcesz tam iść sam? – Magik wyglądał na oburzonego.
– Nie wiem, jeszcze coś wymyślę. Mam czas.
– Uważaj, żebyś się na tym nie sparzył – ostrzegła go Vicky, a on odruchowo dotknął poparzonych warg i pokiwał głową.
Nie wiedział, co wyjdzie z jego współpracy z Joaquinem, ale był pewien, że musi być ostrożny. Villanueva był dziwnym człowiekiem, obok którego nie można przejść obojętnie. Nie wiedział, na co go stać, a to martwiło go najbardziej.

***
Ariana wpatrywała się tępym wzrokiem w okno, rozmyślając nad czymś i nie przejmując się nieustanną paplaniną Evy, która nadal uważała mieszkanie Santiago za swoje i przesiadywała w nim cały czas, tłumacząc się tym, że jej narzeczony jest zbyt zajęty, by poświęcać jej czas, a sama nudzi się w hotelowym pokoju. Ariana już dawno przestała zwracać jej na to uwagę – nauczyła się już, że panna Medina jest zbyt uparta, by jakiekolwiek argumenty mogły przemówić jej do rozsądku. Tak więc od jakiegoś czasu w mieszkaniu, którego oficjalną właścicielką nadal była Guadalupe Martinez, zamieszkiwały trzy młode kobiety, bo Massi także nie znalazła sobie jeszcze własnego lokum. Arianie to nie przeszkadzało, lubiła towarzystwo kuzynki Oscara, choć były od siebie bardzo różne. Oczywiście wspólne mieszkanie łączyło się też z wieloma niedogodnościami, jak na przykład brakiem czasu dla siebie, żeby pomyśleć, a tak się złożyło, że panna Santiago miała teraz wiele rzeczy, nad którymi musiała się porządnie zastanowić.
Właśnie w tym momencie wspominała ostatnią wizytę Lucasa, który poprosił ją i Massi o zajęcie się Oscarem. Dzisiaj doktor Sotomayor miał przyjechać do Valle de Sombras z Fuentesem i one miały zająć się wszystkimi formalnościami. Dziewczynie wydało się to dziwne, jako że Hernandez należał do ludzi odpowiedzialnych, którzy woleliby zająć się tym sami. Mogła to jednak zrozumieć – w ostatnich dniach Dolina pogrążyła się w jeszcze bardziej dołującym nastroju po śmierci Guillerma i Dimitria Barosso. Lucas miał na pewno całą masę pracy i było jej go nawet szkoda. W końcu zginął jego przyjaciel, a on musiał zająć się formalnościami związanymi z jego pogrzebem.
– Podobno rodzice Willa poprosili, żeby przetransportować ciało do San Antonio. Z tego co słyszałam, niezbyt miło potraktowali Luke'a. – Słowa Evy sprawiły, że Ari otrząsnęła się z transu, w jakim się znajdowała, a po jej plecach przeszedł zimny dreszcz. Mówiła o Guillermie jak o jakiś przedmiocie. – W sumie im się nie dziwię. Od dawna mieli do niego urazę za to, że złożył fałszywe zeznania w sądzie...
Mówiła o tym wydarzeniu z takim spokojem, że Ariana nawet nie miała siły się złościć. Była po prostu zdumiona jej brakiem taktu. Nie chciała ciągnąć tego tematu, więc nic nie powiedziała. Zamiast tego odetchnęła głęboko i policzyła w myślach do dziesięciu – była to całkiem dobra taktyka, która pomagała, kiedy Eva dawała się za bardzo we znaki. Po chwili jednak jej wzrok padł na mężczyznę stojącego w progu pokoju i podskoczyła ze strachu, wydając z siebie krzyk przerażenia.
Medina jak na komendę odwróciła się w tamtą stronę i również krzyknęła.
– Myślałby kto, że kobiety powinny być bardziej ostrożne. Drzwi były otwarte – każdy mógłby tu wejść.
– Tak jak na przykład ty? – Ariana złapała się za serce, teraz bardziej zła, niż przestraszona, kiedy zobaczyła, kto jest ich gościem. Hugo stał w jej mieszkaniu ze swoimi zwykłym uśmieszkiem na twarzy i rozglądał się po wnętrzu. Zaintrygował ją jego widok tutaj, bo wiedziała, że powinien być w szpitalu.
Delgado jakby wiedział, o czym dziewczyna myśli, odpowiedział jej, zanim zadała pytanie.
– Wszystko w porządku, wypisałem się – oznajmił jak gdyby nigdy nic, po czym podszedł do kredensu i zaczął czegoś w nim szukać. – Byłem w kawiarni, ale jest zamknięta. Coś się stało?
– Camilo kazał mi zamknąć wcześniej, a sam miał coś do załatwienia w szpitalu w związku z Lorim – odpowiedziała Ariana, jednocześnie wymieniając za jego plecami porozumiewawcze spojrzenie z Evą.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytała Medina, zerkając na współlokatorkę i zastanawiając się, czego może chcieć sojusznik jej narzeczonego.
Gringa, ty chyba umiesz szyć, co? – zapytał, jakby w ogóle nie dosłyszał pytania Evy. Nadal rozglądał się po mieszkaniu i przeczesywał zawartość szuflad.
– Co? – Ariana zamrugała szybko oczami, zastanawiając się, o co może mu chodzić. – Umiem, ale o co chodzi?
– Bingo! – Hugo wydał z siebie okrzyk zadowolenia, bo wreszcie znalazł to, czego szukał – przybornik z nićmi i igłami. Rzucił go jej, a ona złapała go tuż przed swoim nosem i spojrzała zdezorientowana na Evę, która również nie miała bladego pojęcia, o co chodzi chłopakowi. – Teraz przydałby się tylko jakiś alkohol... – powiedział sam do siebie i ruszył do kuchni, jakby był u siebie w domu.
– Czy on jest... normalny? – zapytała szeptem Medina, kiedy zniknął z ich pola widzenia. Nie miała okazji dobrze poznać Huga, zamienili raptem parę słów i uznała, że nie jest warty jej uwagi, skoro najwidoczniej ona sama nie jest w jego typie. Jednak Conrado bardzo chwalił Huga, dlatego zdziwiła się, widząc, że ten chłopak zachowuje się, jakby nie był całkiem zdrowy na umyśle.
Ariana nic nie odpowiedziała, tylko ruszyła za Hugiem, ciekawa, co takiego zamierza. Na stole kuchennym stała już butelka tequili, którą Massi kupiła jakiś czas temu, żeby uczcić swój awans, ale jeszcze nie miały okazji jej wypić. Hugo otworzył ją bez zbędnych ceregieli i pociągnął siarczysty łyk prosto z butelki, po czym lekko się skrzywił.
– Julian wie, że tu jesteś? – zapytała nieśmiało dziewczyna, obserwując Delgado. Eva pojawiła się za nią, również zaintrygowana.
– Nie muszę mu się spowiadać z wszystkiego – odpowiedział brunet, uśmiechając się, ale był to jakiś dziwny uśmiech. Nie powiedział nic więcej, ale zamiast tego zaczął ściągać powoli koszulę, jakby sprawiało mu to trudność.
– Zamierzasz tu teraz odwalać striptiz?! – Ariana otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, jednak szybko jej oburzenie ustąpiło miejsca przerażeniu. Syknęła na widok świeżo otwartej rany postrzałowej. Dopiero teraz zobaczyła, że koszula Huga była zakrwawiona – szwy, które założył mu doktor Vazquez musiały puścić i jakimś dziwnym trafem zamiast udać się do niego, by to naprawił, Hugo przyszedł do niej.
– Nie patrzcie tak, tylko mi pomóżcie. Sam chyba nie dam rady.
– Zaraz, zaraz... – Eva odezwała się po raz pierwszy, od kiedy pojawiła się w kuchni. – Chcesz nam powiedzieć, że zamieszać zszyć tę ranę zwykłymi nićmi? Musisz być szalony!
– Nie powinieneś wychodzić ze szpitala. Zaraz zadzwonię do Juliana i...
– Nie! – Hugo przerwał Arianie trochę zbyt ostro, więc odchrząknął i usiłując powstrzymać grymas bólu na twarzy, dodał: – To nic takiego. Nie raz to robiłem. Możesz odkazić dla mnie igłę?
Ariana próbowała jeszcze go przekonać, więc Eva wzięła sprawy w swoje ręce, domyślając się, że jest jakiś powód, dla którego Hugo nie chce udać się do szpitala. W końcu panna Santiago również zdecydowała się pomóc, widząc że Medina nie ma zielonego pojęcia o szyciu.
– Poczekaj, daj mi się zastanowić, muszę najpierw zdezynfekować... – zaczęła, ale urwała widząc, że Hugo polał ranę tequilą, zaciskając zęby z bólu i sam wziął się za szycie.
– Zaraz zwymiotuję – oznajmiła Eva, zakrywając znacząco usta i odwracając wzrok.
Ariana musiała zachować zimną krew. Wiedziała, że ten chłopak nie przestrzega żadnych zasad i zawsze robi to, na co ma ochotę, więc musiała wziąć się w garść.
– Idź do apteki i kup opatrunki i jakiś antyseptyk – nakazała Evie, która pokiwała głową usłużnie, wdzięczna, że może się oddalić od tego niezbyt przyjemnego widoku.
Kiedy Medina zniknęła za drzwiami, Ariana wyrwała Hugowi butelkę tequili z rąk i pociągnęła z niej kilka łyków, by dodać sobie odwagi, krzywiąc się przy tym, bo nie znosiła tego alkoholu. Zdezynfekowała ręce i już po chwili zabrała się za szycie rany.
– Mówiłaś, że umiesz szyć – powiedział Hugo z przekąsem, spoglądając na jej trzęsące się ręce.
– Wybacz, ale szycie materiałów różni się od wbijania igły w skórę – odpowiedziała zła, że zwraca jej uwagę, chociaż ona stara się pomóc. – Jak ci się nie podoba, to zaraz mogę wezwać karetkę!
Delgado pokręcił głową i dał jej znak, żeby kontynuowała. W tej chwili wolał jej niezbyt wprawne ręce od fachowych umiejętności chirurga.
– Jak mogłeś dopuścić do takiego stanu? Życie ci niemiłe? Trzeba było zostać w szpitalu!
– Musiałem coś załatwić...
– Cały ty! W ogóle się nie przejmujesz, że coś ci się może stać. Może ciebie to nie obchodzi, ale mógłbyś chociaż pomyśleć o swoim ojcu i siostrze! Jak oni by zareagowali, gdyby widzieli, co teraz wyprawiasz?
– Martwisz się o mnie, gringa? – zażartował Hugo.
– Mówiłam ci już, żebyś mnie tak nie nazywał!
– Uważaj, gringa. – Hugo udał, że nie usłyszał jej słów. – Ktoś może pomyśleć, że się we mnie kochasz.
– Dobre sobie – prychnęła Santiago, z zawziętością wbijając igłę w ciało swojego pacjenta, który jęknął z bólu. – Oj, przepraszam. Zabolało? – zapytała z udawaną troską, a on syknął i obdarzył ją morderczym spojrzeniem.
– Dobra, już dobra. Nic więcej nie powiem.
Eva wróciła z apteki, ale nie była w stanie pomóc w zabiegu, wiec zostawiła ich samych. Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko cichymi sykami bólu i przechylaniem butelki z tequilą. Z braku lepszych środków przeciwbólowych Delgado musiał zadowolić się alkoholem. Pod koniec "operacji" nie zostało ani kropli.
– To trochę zabawne – zaczęła Ariana, kończąc swoje arcydzieło. – Wciąż mi powtarzasz, że nie mam mieszać się w nie swoje sprawy i zadawać pytań. Mówisz, że to niebezpieczne, a wciąż wciągasz mnie w takie dziwne sytuacje.
Hugo nic nie odpowiedział. Chyba miała rację – kiedy czegoś potrzebował, przychodził do niej. Robił to bez namysłu, jakby instynktownie wiedział, że może jej zaufać, pomimo jej wścibskiego charakteru.
– No cóż, Delgado... – Ariana spróbowała naśladować jego ton. – Powinieneś być bardziej ostrożny. Ktoś może pomyśleć, że ci się podobam.
Nieoczekiwanie rozśmieszyła go tym stwierdzeniem. Uśmiechnął się szeroko, ale zaraz tego pożałował i złapał się za obolały brzuch. Ariana dała mu szlafrok, a sama uprała jego ubranie – ktoś mógłby nabrać podejrzeń, gdyby przechadzał się po mieście w okrwawionych ciuchach.
– Co to? – zapytał Hugo, widząc, że Ariana niesie jakieś pudełko, wracając z łazienki.
– Apteczka. Nie ruszaj się – nakazała i odwróciła jego twarz w stronę światła. Szrama na policzku wyglądała paskudnie. Zdezynfekowała ją, co spowodowało, że Hugo znów jęknął z bólu.
– Piecze! – krzyknął, a ona uśmiechnęła się na ten widok.
– Przyszedłeś tu z dziurą w brzuchu, a piszczysz jak baba z powodu lekkiego pieczenia? – Nie powiedziała jednak nic więcej tylko podmuchała na ranę, by ulżyć nieco jego cierpieniu. Następnie nałożyła na policzek maść i przykleiła przezroczysty plaster. Wyglądał teraz całkiem znośnie.
– Już skończyliście? – zapytała Eva, wchodząc do kuchni i zakrywając oczy.
– Tak, możesz już patrzeć.
Medina odetchnęła z ulgą i przyjrzała się Hugowi spod półprzymkniętych powiek. Był blady, ale nadal przystojny.
– Dzięki. Będę się zbierał – oznajmił nagle Delgado, z trudnością wstając z krzesła.
– Zwariowałeś? Ledwo trzymasz się na nogach! – Eva podbiegła do niego i złapała go pod ramię jak opiekuńcza dziewczyna. Hugo zerknął na nią z ukosa i uniósł znacząco brwi, dając jej do zrozumienia, żeby go puściła, co też uczyniła z obrażoną miną.
– Eva ma rację. Musisz odpocząć – stwierdziła panna Santiago, powstrzymując śmiech na widok obruszonej miny blondynki. – Prześpij się trochę, a potem możesz iść, gdzie ci się żywnie podoba.
Hugo milczał przez chwilę, ale był zmuszony przyznać im rację – w tym stanie nie mógł się nigdzie wybrać. Zasnął z chwilą, w której przyłożył głowę do poduszki w sypialni, którą Ariana, pomimo jego sprzeciwu, kazała mu zająć. Wydarzenia tego dnia ogromnie go zmęczyły.
Ariana natomiast westchnęła ciężko i zabrała się za sprzątanie kuchni. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest obserwowana przez Evę, która powtarza pod nosem:
– Niewiarygodne...
– Co takiego? – W końcu zdecydowała się o to zapytać, czując, że w przeciwnym razie Medina nie da jej spokoju.
– Zastanawiam się, co ty takiego w sobie masz.
– O co ci chodzi? – Panna Santiago przywykła do ekscentrycznego charakteru Evy, ale nadal ciężko jej było zrozumieć, co ma na myśli.
– Udało ci się okręcić sobie wokół palca Lucasa i tego przystojniaka. Naprawdę tego nie pojmuję.
– Bredzisz. Chyba też powinnaś się położyć.
– Mówię poważnie. – Eva przyjrzała się szatynce ze zmarszczonymi brwiami. – Jeszcze tego nie odkryłam.
Ariana wywróciła teatralnie oczami, decydując się nie wdawać w zbędną dyskusję. Natomiast Eva położyła się spać z głową pełną myśli. Hugo był nieustraszony i jakaś niewidzialna siła ciągnęła ją do niego. Wyglądało jednak na to, że jemu samemu ktoś inny wpadł w oko. Sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Postanowiła, że następnego dnia spotka się z Conradem i z nim porozmawia. Najwyższy czas wyznaczyć datę ślubu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:37:06 19-02-17    Temat postu:

T2 C61
Victoria/Javier/Julian/Ingrid/ Fabricio
Późną nocą.
Ariana spaceruje nerwowo po salonie sprawiając, iż spojrzenie Juliana niemal mrozi ją z nogą uniesioną kilka centymetrów nad podłogą. Brunet przygląda jej się przez chwilę z zmarszczonymi brwiami. To westchnienie sprawia, że dziewczyna siada w fotelu.
— Zaczął mieć gorączkę — wyjaśniła, kiedy Julian zabrał stetoskop z klatki piersiowej bruneta. Oddech Hugo był przyspieszony. Policzki niezdrowo różowe od gorączki. Julian sam nie wiedział, na które ma być zły mógł jedynie na siebie. Po zdjęciu opatrunku zobaczył całkiem nieźle zszytą ranę. — Dobrze się spisałeś — chwili ją. Zna niewiele kobiet, które założyłby szwy drugiej osobie.
— Nie chciał żebym po ciebie zadzwoniła — wyjaśniła nieporadnie Ariana, kiedy Julian oczyszcza ranę i zakładał czysty opatrunek. — Uparł się żebym ja go pozszywała. To moja wina, że ma gorączkę? Nie znam się na tym umiem cerować skarpety, ale nie ludzkie ciało.
— Ari — łagodny głos kontrastuje z jego napiętą twarzą — Wdał się stan zapalny, bo ten głupek powinien leżeć plackiem w łóżku a nie chodzić po mieście. Będziesz musiała poniańczyć go kilka dni. Wyjdzie z tego. Przynieś mi proszę ten stojak z przedpokoju.
— To dobrze — wyjąkała Ariana i wyszła. Julian założył Hugo wkucie starając się nie patrzeć na jego twarz. Hugo naszczęście był nieprzytomny. Nie miał teraz ochoty z nim rozmawiać. Wpiął mu kroplówkę i zaczekał aż Ariana postawi wieszak obok kanapy, na której leżał. — Podłączyłem u elektrolity z glukozą. Zostawię ci też drugą kroplówke, którą podłączysz ja ta się skończy. Będzie potrzebny też antybiotyk. Dożylnie.
— Dożylnie? Mam mu robić zastrzyki?
— Pokażę ci jak to łatwe. Wyjaśnię ci przed wyjściem. I nie podawaj mu leków z penicyliną, bo jest na nią uczulony. — Pokiwała głową. — I mogłabyś zaparzyć mi mocną kawę?
— Jasne będę w kuchni — powiedziała i udała się do pomieszczenia w tym samym czasie Julian ustawił pod odpowiednim kątem kroplówkę i sam wstał idąc za Arianą. Z wdzięcznością przyjął kubek z gorącym napojem.
— Wyrwałam cię z łóżka — powiedziała widząc zmęczenie na jego twarzy. Wyglądał na wyczerpanego.
— Raczej z krzesła — uśmiechnął się blado znad kubka kawy. — Siedziałem przy Ingrid — widząc pytające spojrzenie szatynki opowiedział o strzelaninie w domu Diaza i udziele Lopez. — Dziecku nic nie jest — wyjaśnił pospiesznie. — Nic mu nie jest — powtórzył jakby sam siebie chciał przekonać. — Ingrid zostanie kilka dni w szpitalu na obserwacji. — Pociągnął łyk kawy a telefon głośno zawibrował. Julian odczytał sms i uśmiechnął się.
— Ingrid? — Zapytała.
— Tak pyta gdzie polazłem — odpisał. — Będę się zbierał. — Powiedział jednak przed wyjściem wyjaśnił Arianie jak ma podawać mu leki. Szybko nakreślił dawkowanie. — I gdyby pytał — zaczął już w drzwiach — powiedz po prostu, że zadzwoniłaś po Dolores. — I wyszedł. Do szpitala dotarł po piętnastu minutach wcześniej kupując w całodobowym paczkę słonych paluszków dla Lopez. Wszedł do sali. Ingrid siedziała na łóżku wpatrując się w niego wyczekująco. Podał jej słoną przekąskę mimowolnie całując ją w czoło na powitanie. Usiadł na brzegu a dziewczyna wślizgnęła się na jego kolana i mocno przytuliła. Jakby dokładnie wiedziała, czego teraz mu najbardziej potrzeba.
***
Victoria Diaz tej nocy nie spała zbyt wiele. Przekręcała się z boku na bok, spędziła godziny wpatrując się w sufit swojej sypialni, aby wstać wkurzona i niewyspana o piątej trzydzieści rano. Javier wymamrotał coś przez sen przekręcając się na drugi bok. Nie zamierzała go budzić. Niech przynajmniej jedno z nas się wyśpi, pomyślała palcami przeczesując rozpuszczone włosy. Blondynka wstała bezszelestnie z łóżka z komody wyciągając parę dresowych spodni i koszulkę. Trzymając je w dłoniach wyszła z sypialni cicho zamykając drzwi. Hermes poderwał się ze swojego posłania w salonie ocierając się o jej nogi.
— Pójdziemy na spacer? — Zapytała go z czułością gładząc go po łbie. Ubrała się, stopy wsunęła w ulubione adidasy i wyszła. Na dworze padała lekka mżawka, kiedy truchtem z Hermesem u boku biegła w stronę parku. Życie, które sądziła, że wreszcie odnalazło swój rytm i spokój znowu się pokomplikowało jakby los celowo postanowił dołożyć do jej życiowej telenoweli jeszcze jedną cegiełkę.
Dziadek gwałciciel, pedofil i porywacz (morderca pewnie też), dodała z przekąsem jednym słowem życie Victorii Diaz nie mogło być po prostu proste i zwyczajne, coraz to nowsze rewelacje wychodziły na światło dzienne powodując jeszcze większy mętlik w głowie,. Tym razem jednak nie zamierzała nikogo przepraszać! Mowy nie ma! Fabricio Guerra miał rację gdyby chciała przeprosić wszystkich za krzywdy wyrządzone przez Diazów i osób z nich spokrewnionych nigdy nie podniosłaby się z kolan. Spędziłaby na nich całe życie a jedyne, co teraz czuła to gniew i złość.
I nie była zła za to, że ojciec po raz kolejny odsłonił kolejny fragment rodzinnej historii była zła nie, dlatego że dowiedziała się na końcu. Była zła, bo zwyczajnie dała się nabrać jego pięknym słówkom! Gdy dowiedziała się o swoim pochodzeniu, La familii tłumaczyła sobie, że każdy w tym przeklętym mieście jest wplątany w coś nielegalnego i niebezpiecznego. Dziadek gangster? Przełknęła to, pogodziła się z tym i z trudem wyperswadowała mu z głowy pomysł, aby uczynić z niej swoją dziedziczkę. Musiałby mieć nie pokolei w głowie gdyby chciała przejąć jego biznes!
Felipe pedofilem i gwałcicielem? Nie tego nie zamierzała przełykać, wymazywać z pamięci, udawać, że absolutnie nic nie szkodzi! Oj mowy nie ma! Zatrzymała się opierając ręce na udach. Oddychała szybko i płytko.
Nadia była jej równolatką. Została porwana, zgwałcona przez jej dziadka, gdy miała zaledwie czternaście lat! Była dzieckiem, które skrzywdzono, która urodziła dziecko, które porwano! Jeżeli ktoś powinien wściekać się na Felipe Diaza i posłać go za kratki była to właśnie Nadia. Facet zniszczył jej życie i nic ani nikt tego nie zmieni.
Vicky nawet nie była sobie w stanie wyobrazić, przez co Nadia przeszła. Sam gwałt jest traumatycznym wydarzeniem a urodzenie oprawcy dziecka? To emocjonalny rollercoaster. Takie wydarzenia naznaczają kobietę na całe życie, od tego nie ma ucieczki.
— A co ty tam możesz wiedzieć? — Zapytała samą siebie Victoria prostując się powoli. Odnalazła wzrokiem psa, który stał radośnie merdając ogonem. Wyciągnęła z kieszeni zieloną piłkę do tenisa, którą zawsze nosiła przy sobie. Wzięła zamach wyrzucając piłkę do przodu. Hermes wystrzelił do przodu szczekając przy tym donośnie. Uwielbia aportować
To, co jednak nie dawało spokoju blondynce to czy Nadia była jedyną ofiarą? Czy taki sam los spotkał inne małe dziewczynki? Jej biologiczną matkę? Victoria nie znała się na psychologii zwyrodnialców w końcu ukończyła tylko informatykę a nie studia psychologiczne jednak domyślała się gwałt jest czymś traumatycznym. Czy zrobiłby to własnej córce? Hermes upuścił piłkę pod jej nogi. Podniosła ją i ponownie rzuciła. Czy dlatego Inez była, jaka była?
Victoria wiedziała, że jej matka miała kochanków przed jej ojcem. Wystarczyło popytać tu i tam, posłuchać plotek na temat rodziny Diazów a ukazywał się mało przyjemny obrazek.
Wiadomo było, iż Felipe Diaz i jego żona doczekali się dwójki dzieci; pierworodnego syna Pablo i młodszej córki Inez. Pablo ustatkował się, ożenił miał córkę i był dobrym człowiekiem (mimo wielu wad) natomiast Inez to była zupełnie inna bajka.
Od najmłodszych lat pakowała się w tarapaty, pracowała w El Paraiso, jako tancerka i jeśli wierzyć pogłoskom nie zajmowała się tam tylko tańcem, lecz świadczyła inne odpłatne usługi. Miała romans z właścicielem lokalu.Upijała się, brała narkotyki a w wieku szesnastu lat urodziła bliźnięta Victora i Elenę. Jedno z nich było chore, ale to w tej chwili mało istotne. Informatyczka przytacza tę historię nie bez powodu. I nie może myśleć o innej rzeczy; czy Inez była molestowana/zgwałcona w dzieciństwie przez jej ojca? Dlatego była, jaka była?
I oto zamierzała zapytać. Nie Pablo szczerze wątpiła w to, iż powiedziałby jej prawdę zapyta Felipe. Niech spojrzy jej w oczy i powie jej prawdę. Niech przyzna się do każdej okropności, jaką uczynił Nadii i może Inez. A jak odwali kitę. Trudno będzie musiała z tym żyć. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk telefonu. Wyciągnęła komórkę z kieszeni spoglądając na imię ukochanego na wyświetlaczu. Odebrała po czwartym dzwonku.
— Mogłaś mnie obudzić — powiedział z wyrzutem do słuchawki Reverte. — Pobiegłabym z tobą.
— Nienawidzisz biegać — przypomniała mu ramieniem podtrzymując telefon. Przypięła smycz do obroży psa, obślinioną piłkę włożyła do kieszeni.
— Dla ciebie bym się poświęcił — powiedział przerzucając omlet na drugą stronę. — Wracacie z już? — Zapytał.
—Tak, zaparz kawę.
— Kawa zaparzona, olmet skwierczy na patelni a puszka z psim żarciem czeka na otwarcie.
— Kocham cię
— Wiem jest boski — odpowiedział Magik uśmiechając się głupkowato do omleta na patelni. Victoria rozłączyła się a blondyn zsunął omlet na talerz. Javier doskonale wiedział, że ukochana potrzebuje odrobiny samotności i biegania z psem u boku. Geniusz także potrzebował chwili.
Felipe Diaz okazał się zwyrodnialcem (nie żeby był wcześniej krystalicznie czysty), ale historia Nadii i okoliczności poczęcia Santiago była tak wstrząsająca, że Javier poczuł się autentycznie wstrząśnięty tym wszystkim. Najpierw Inez, później Fausto, Mario i teraz Felipe? Jedno gorsze od drugiego? Vicky otwierała drzwi dokładnie w chwili, kiedy Reverte wylewał jajka na patelni. Hermes, który wpadł do kuchni otarł się o jego nogi radośnie szczekając, trącił łapę swoją miskę, po którą Javier się przychylił. Dzwoneczek wziął kubek ze stojaka i przelał czarny gorący płyn do środka.
— Cześć — pocałowała Magika w usta, kiedy wykładał psią karmę. — Jak spałeś?
— Sądzę, że lepiej niż ty— odpowiedział stawiając miskę na podłodze, umył ręce i wytarł je o ścierkę. Uniósł do góry podbródek ukochanej. — Wszystko w porządku? — Zapytał przyglądając jej się z troską.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała uśmiechając się blado. — Jestem wstrząśnięta, zła mimo to nie zamierzam rozpadać się z tego powodu na kawałki.
Javier odwzajemnił uśmiech wargami dotykając czoła Victorii. Jego skarb był silniejszy niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Przerzucił omlet na drugą stronę.
— Gotujesz dla całego wojska? — Zapytała sięgając po jeden przygotowany talerz.
— Zaniosę śniadanie Ingrid — wyjaśnił kładąc na trzymanym przez narzeczoną talerzu plasterki mozzarelli i pomidora.
— W szpitali karmią — przypomniała mu.
— Nie tak dobrze jak ja — powiedział uśmiechając się. — Ingrid spodziewa się dzidziusia, mojego chrześniaka, więc musi jeść. Zdrowo i dużo.
Victoria nie skomentowała ani faktu, iż Magik jest pewien, że to chłopiec ani tego, iż sam siebie wybrał na ojca chrzestnego dla maluszka. Zjedli śniadanie w ciszy, następnie blondynka poszła pod prysznic a Javier ze śniadaniem dla Ingrid święcie przekonany, iż przyszła matka kona z głodu.
I nie pomylił się. Ingrid Lopez siedziała z naburmuszoną miną dziecka. Spojrzała na Juliana jakby to wszystko była absolutnie jego wina. Palcem trąciła kanapkę na talerzu i zacisnęła usta w wąską kreskę. Nie zamierzała tego tknąć nawet gdyby miała umrzeć z głodu. Kuchnia, która obsłuchuje szpital nie zdawała sobie sprawy, iż najpierw je się oczami. A oczy Ingrid wręcz krzyczały “nie! ”.
— Jesteś pewna, że tego nie chcesz?
— Tak, zabierz to sprzed moich oczu — powiedziała oburzona, że Julian w ogóle pyta.
Javier, który wszedł z uśmiechem do sali i spojrzał na Juliana to na kanapkę i wrzasnął.
— Na świętego Barnabę, czym oni ją karmią? — Pokręcił z dezaprobatą głową. — Ale wujek Javier “Magik” Reverte uratuje dzień.
— Masz jedzenie? — Zapytała go z niedowierzaniem Ingrid.
— Oczywiście, że mam — Javier spojrzał na talerz z kanapką, który trzymał lekko oszołomiony Vazquez. — A zabierz to paskudztwo, bo mamusia apetyt straci. Usmażyłem ci omleta — zwrócił się bezpośrednio do Ingrid odpakowują talerz. Z mozzarellą, szpinakiem, pomidorkami koktajlowymi —Ingrid uśmiechnęła się z wdzięcznością. — Na zdrowie — powiedział wręczając dziewczynie talerz. — Mam też zdrowe przekąski, koktajl z owoców i pozdrowienia od Victorii wpadnie do ciebie po pracy. A dla ciebie — powiedział do lekarza grzebiąc w dużej torbie w końcu znalazł i wyciągnął zapakowaną w folię kanapkę. Ingrid zachichotała.
— Kanapka?
— W ciąży nie jesteś, więc kanapka ci wystarczy — powiedział Javier z uśmiechem. — Po za tym za dziesięć minut zaczynasz dyżur, więc to zjesz tak na szybko. No a ja z Ingrid sobie porozmawiamy.
— Niby, o czym?
— O tym, co chcę na obiad — powiedział zirytowany Javier niemal wypychając bruneta z sali. — No pacjenci czekają — i zamknął mu drzwi przed nosem. — Jedz a ja będę mówił.
***
W tym samym czasie Victoria zaparkowała samochód przed domem Nadii zastanawiając się czy powinna w ogóle zaproponować kobiecie swoją pomoc. To trochę jakby włożyła kij w mrowisko. Wyciągnęła kluczyki ze stacyjki wychodząc na chłodne powietrze. Wiatr rozwiał jej włosy. Przeszła na drugą stronę ulicy i zadzwoniła dzwonkiem. Na jej widok Nadia zmarszczyła brwi.
— Cześć — powiedziała niepewnie — Mogę ci zajął chwilę? — Zapytała niepewnie. Nadia niechętnie przepuściła ją w drzwiach. — Dzięki.
— Zaraz jedziemy z tatą po moją córkę, więc streszczaj się.
— Przykro mi z powodu śmierci twojego męża.
— Dziękuje — odpowiedziała uprzejmie. — Coś jeszcze?
—, Jeżeli potrzebujesz pomocy przy organizowaniu pogrzebu — zaoferowała.
— Oferujesz mi swoją pomoc? — Nadia wydawała się być zdumiona. — No tak gdyby nie twój dziadek nie musiałby pochować męża. Po raz drugi.
— Naprawdę mi przykro — urwała kompletnie zaskoczona jej agresją.
— Z powodu tego, że go zabił?
— On go tylko bronił — odpowiedziała nieporadnie. — Wiem, że cię skrzywdził — zaczęła
— Zabił mi męża.
— Wiem o wszystkim. O tym, co ci zrobił.
— Nie potrzebuję twojego współczucia — warknęła sięgając po kluczyki od wozu. Ruszyła do drzwi a blondynka poszła za nią.
— To nie współczucie
—, Więc litość — weszła jej w słowo brunetka
— Nie, to, co zrobił Felipe
— Odejdź — powiedziała kładąc dłoń na klamce. — Twoja rodzina wystarczająco zrujnowała mu życie. — Otworzyła drzwi, wąską ścieżką szedł Fernando Barosso.
— Nadio — zwrócił się do wdowy. — Victorio — przywitał się zaskoczony widokiem informatyczki. — Dzień dobry.
—, O co chodzi Fernando? — Zapytała go ostro Nadia. — Nie ukrywam, że trochę mi się spieszy.
— Chciałbym zająć się pochówkiem syna — powiedział bez owijania w bawełnę.
— Dobrze — odparła obojętnym głosem Nadia zamykając drzwi. Przed domem kobiety zaparkował Fabricio, który przywiózł Cosme. — Victoria zaoferowała swoją pomoc przy organizacji ceremonii, więc zajmijcie się oboje. — Urwała — w końcu zawsze miałeś słabość do kobiet z tej rodziny — powiedziała pozostawiając ich samych.
— A więc chcesz mi pomóc? — Fernando pierwszy odzyskał głos.
— Nadii — poprawiła go — Chciała pomóc Nadii — Nie panu, bo oboje dobrze wiemy, że organizuje pan pogrzeb syna tylko, dlatego żeby przypodobać się — urwała szukając odpowiedniego słowa — publiczności. Uśmiechnęła się słodko. — Więc żegnam.
—, Kiedy zostanę burmistrzem. Twój ojciec będzie musiał sobie szukać nowej pracy — powiedział idąc za Victorią.
—, Jeśli zostanie pan burmistrzem — weszła mu w słowa Victoria, która spostrzegła Fabricio opartego o jej auto. — Nie znam się na polityce, ale żeby objąć tak ważny urząd najpierw trzeba wygrać wybory.
— Wygram je.
— Tego nie byłabym taka pewna wyborcy są kapryśni — zmierzała pewnym krokiem do auta — Wie pan, że Alex lubił popijać sobie w pracy a później robił się strasznie gadatliwy.
— Alex nic by ci nie powiedział — odparł Fernando chwytając ją za nadgarstek. Fabricio ruszył w ich kierunku.
— Może powiedział a może nie jednak czy postawi pan na to swoją polityczną przyszłość?
— Jakiś problem? — Zapytał patrząc na Barosso.
— Zupełnie żadnego — odpowiedział marszcząc brwi. Gdzieś już widział tego mężczyznę. Puścił nadgarstek blondynki. — Fernando Barosso — wyciągnął dłoń.
— A więc to pan — powiedział Guerra — przepraszam moje roztargnienie — Fabricio — przedstawił się odwzajemniając uścisk dłoni i spojrzenie — Guerra. Cóż za niespodziewane spotkanie cieszę się, że mogę pana wreszcie poznać. — Fernando wydawał się być lekko zdezorientowany. — Jestem szefem kampanii wyborczej Conrado Severina — wyjaśnił.
— Pan?
— Właśnie ja
— W takim razie proszę pozdrowić Conrado — powiedział z uśmiechem.
— Oczywiście przekażę. Co za buc — powiedział do Vicky, kiedy samochód z Barosso odjechał— Strasznie nieprzyjemny człowiek.
— Delikatnie powiedziane. Przepraszam, ale spóźnię się do pracy — powiedziała.
— Ja też — Vicky wsiadała do samochodu i odjechała. Fabricio uruchomił silnik swojego auta kilka minut później. Czekał go pracowity dzień.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:49:53 19-04-17    Temat postu:

T2 C. 62 Emily/Ingrid Julian

Sala konferencyjna miejscowej komendy używana była rzadko a może nawet wcale. Zebrania zazwyczaj organizowano w pokoju socjalnym gdzie policjanci raczyli się kawą, jedli posiłki jednocześnie słuchając swojego dowódcy. Z tych powodów Emily wybrała właśnie ten pokój na miejsce pracy. Pablo zaproponował jej biurko jednak blondynka potrzebowała ciszy aby poukładać wszystkie fakty w jedną logiczną całość.
Ładunek podłożony pod samochód właściciela zamku na wzgórzu był przede wszystkim domowej roboty. Nieznany sprawca własnymi rękoma złożył bombę w całość i zamontował ją pod autem. Popełnił jednak duży błąd gdyż przewody łączące ładunek z silnikiem zostały źle podłączone i bomba zamiast wybuchnąć zaraz po uruchomieniu auta jedynie rozgrzewała się. Był to jednocześnie niewypał i bomba z tzw, opóźnionym zapłonem. Użyto kilograma c-cztery.
Nieznany sprawca był rasy białej lub latynoskiej, między trzydziestym a czterdziestym piątym rokiem życia. Praca którą wykonywał była dobrze płatna gdyż materiały wybuchowe nie należały do najtańszych a c-cztery było także trudne do zdobycia. Nie kupisz go na targu, pomyślała agentka plikiem zdjęć uderzając w blat stołu. Ustalenie miejsca gdzie nabyto materiał było praktycznie niemożliwe. Źródeł c-cztery było kilka; mógł przekupić policjantów pracujących w magazynie materiałów wybuchowych, mógł je kupić je w Internecie albo sam nimi handlować. Bateria której użyto jako przewodnika była dostępna w każdym sklepie z elektroniką, podobnie jak kolorowe przewody. To jak szukanie igły w stogu siana jednak nie oznaczało to iż nieznany sprawca nie pozostawił po sobie śladów. Okruszków po których można go odnaleźć. Sam sposób w jaki zdecydował się odebrać życie jej teściowi wiele mówił o człowieku jakim był.
Przede wszystkim był to człowiek inteligentny, obeznany rodzajami ładunków wybuchowych, nie pierwszy raz skonstruował bombę lecz podejrzewała iż pierwszy raz się pomylił. Źle podłączone przewody sugerowały że się spieszył. Sprawca wykorzystał okazję. Wślizgnął się pod auto i umieścił ładunek. Miał dwie może trzy minuty. I zapewne jest wściekły. A Cosme Zuluaga nie wie ile miał szczęścia.
Emily skłamała mówiąc iż rozbrajanie bomb należy do podstawowego szkolenia agentów Interpolu. Nie ma tego w programie, właściwie agencja nie posiada własnej grupy antyterrorystów a kiedy rozbiła szajkę przestępców jest zdana tylko i wyłącznie na kraj partnerski. Działa w granicach danego państwa. Za jego zgodą i wiedzą a czasami (w skrajnych przypadkach) bez. Agentka nauczyła się rozbrajać ładunki wybuchowe od pewnego Irlandczyka. Terrorysty IRA który wyznawał jedną zasadę “jeśli chcesz rozbrajać bomby naucz się je tworzyć” Traktował to bardzo poważnie jak sztukę i ładunek z pod auta Cosme przypominał te które tworzył Irlandczyk.
Pamiętała że kiedy go poznała działał już w sektorze prywatnym a na jego lekcje nie łatwo było się dostać nie ze względu na koszty finansowe lecz potrzeba było sprytu i sporej wiedzy o światku przestępczym aby odnaleźć kursy. Drugi warunek to były pieniądze. I to całkiem spora, okrągła sumka. Irlandczyk nie działał na zlecenie. Nie można było go wynająć. Jedynie uczył. To jednak nie wykluczało pośredniego udziału. Bombę mógł skonstruować uczeń. Tylko kto? Emily wzięła do ręki długopis uderzając nim o blat biurka.
Problem z uczniami Irlandczyka pojawiał się wtedy chciało się namierzyć się któregokolwiek z uczniów. Po pierwsze lekcje były indywidualne, o różnym czasie nawet w różnych miejscach. Nie było listy obecności a pieniądze płacono “do ręki” . Próba skontaktowania się z nauczycielem także nie wchodziła w grę.
To co jednak zastanawiało ją najbardziej to dlaczego akurat Zuluaga? Człowiek który nawet według Diaza muchy by nie skrzywdził miał pod swoim samochodem bombę. To była próba zabójstwa nie zamachu jak myśleli niektórzy policjanci. To nie była grupa terrorystyczna lecz jednostka. Tylko dlaczego? Dlaczego sprawca tyle ryzykował? Wystające z pod samochodu nogi nawet widoczne przez kilka minut łatwo zauważyć. Można się o nie potknąć. I drugie pytanie po co zadać sobie aż tyle trudu aby kogoś zabić? Są prostsze sposoby.
Sam Zuluaga składając zeznania kilkukrotnie zaznaczył iż nie wie kto podłożył ładunek i dlaczego? Nie zna nikogo komu naraziłby się na tyle mocno aby chciał go zabić nie w taki głośny sposób. Z zadumy wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Podniosła do góry głowę spoglądając na Lukasa Hernandeza stojącego w drzwiach.
- Diaz powiedział mi że od dziś pracujemy razem- poinformował ją Harcerzyk. - Podobno sama o mnie prosiłaś.
- Tak - Emily wstała zbierając jednocześnie papiery z biurka. Włożyła je do białej teczki. - Gratuluje zamknięcia pierwszej samodzielnej sprawy.
-Dzięki - odparł nieco speszony- Dostałem sprawę oczywistą. Obrona konieczna - powiedział wiedząc że Emily zna szczegóły. - To jak prezentuje się sprawa?
-Nieciekawie. Bomba podłożona w biały dzień na szpitalnym parkingu wczoraj późnym popołudniem a my nie mamy nawet taśm z monitoringu bo kamery znajdujące się na ścianach szpitala to atrapy. Dzień jak co dzień - powiedziała biorąc kurtkę.
- Jesteś zła?
- Oczywiście że jestem zła. I ty też powinieneś być a teraz idziemy na miejsce zbrodni. Muszę je jeszcze raz zobaczyć.
***
Para leginsów, za duża o trzy rozmiary koszula Juliana to był zdecydowanie jeden z jej ulubionych zestawów “do leniuchowania” Lopez nie zamierzała spędzić całego dnia na bezczynnym leżeniu w łóżku. Wszyscy którzy znali szatynkę doskonale zdawali sobie sprawę że jednej rzeczy nie potrafi; odbijać się. Dlatego też zamiast liczyć plamy na suficie postanowiła opracować transkrypcję wywiadu z Fernando Barosso.
Ze słuchawkami, co chwila zatrzymując odtwarzanie pisała kolejne słowa które układały się w zdania.Postawiła ostatnią kropkę mimowolnie opierając łokcie na stole. Przewinęła tekst do samego początku i zaczęła jeszcze raz czytać całość. Wszystko stworzyło zgrabną całość jednak było jedno niepokojące “ale” To wszystko była fasada, perfekcyjnie wyreżyserowany spektakl w którym wyczuwała nie tylko jedną czy dwie nutki fałszu ale całą pięciolinię.
Ingrid będąc dziennikarką spotykała się z różnymi typami ludzi (zazwyczaj były to typy spod ciemnej gwiazdy) którzy albo usiłowali się wybielić w jej oczach albo wręcz przeciwnie; byli sobą. To takich rozmówców ceniła sobie najbardziej szczerych aż do bólu. Nie udających niczego ani nikogo. I o ile Conrado Severin w całej swojej zachowaniu, postawie nawet mimice wydawał się być autentyczny to jego konkurent odstawiał swojego rodzaju spektakl.
Człowiek w teatrze życia codziennego, przypomniała sobie tytuł jednej z książek którą musiała przeczytać jeszcze będąc studentką. Autor książki porównywał życie człowieka do teatru a interakcje twarzą twarz do odgrywania roli. A Fernando Barosso odegrał swoją rolę perfekcyjnie. I nie tylko on, przemknęło jej przez myśl. Ochrona, służba i sam właściciel stworzyli iluzje nie tylko dobrobytu ale i bezpieczeństwa. jakby Fernando chciał bezgłośnie powiedzieć “że będę chronił miasto tak jak siebie samego” , “Gdy zostanę burmistrzem będziecie tak bogaci jak ja” I inne tego typu wyświechtane frazesy.
Fernando nie zrobił na niej dobrego wrażenia wręcz przeciwnie wzbudzał niepokój. Jakby intuicja chciała jej powiedzieć iż wybór mężczyzny na burmistrza będzie strzałem w stopę dla miasta i jego mieszkańców. A postulaty przedstawione przez kandydata wydawały się być bardziej odwetem, zemstą na ludziach którzy nadepnęli mu na odcisk niż autentyczną próbą naprawy miasta. Miasto potrzebowało reform nie osobistej vendetty bo tym dla Ingrid Lopez są jego pustymi frazesami.
Nie mogła jednak tego napisać. Musiała odłożyć własne odczucia na bok i przedstawić wszystko w postaci suchych faktów. Zapisała zmiany w dokumencie odtwarzając kolejne nagranie tym razem wybrała wywiad z Felipe Diazem. Mimowolnie wzdrygnęła się na wspomnienie wczorajszego popołudnia instynktownie kładąc dłoń na brzuchu. Kruszynka była bezpieczna.
Ingrid Lopez zrozumiała iż Felipe i Fernando tak naprawdę więcej łączy niż dzieli. Przede wszystkim sposób przedstawienia siebie był podobny. Obaj wykorzystali swoje otoczenie na miejsce spotkania z dziennikarką. Wybrali swoje domy gdyż czuli się w nich bezpiecznie i mogli przedstawić siebie w pozytywnym świetle Stagnacja przeciwko dynamice, nieznane kontra znane.
- Conrado Severin to człowiek nie tylko młodszy ode mnie (śmiech ) - powiedział Felipe kiedy poprosiła go obiektywną ocenę kandydata - To odważny mężczyzna który nie boi się wychodzić naprzeciw swoim marzeniom. Nie jest małostkowy jak niektórzy - pomyślała mimowolnie unosząc kącik ust- Przed sobą stawia tylko i wyłącznie cele możliwe do realizacji czy to krótkoterminowej czy też rozciągnięte w czasie. Zawsze dotrzymuje słowa. Ma honor który bardzo sobie ceni.
Ingrid wyczuła lekkie wazeliniarstwo względem własnego kandydata jednak słowa Felipe wydawały jej się współgrać z tym co sama widziała w Conrado. Cechy które sama przypisywała mężczyźnie zostały jasno i wyraźnie podkreślone. Fernando w tym starciu wypadał blado. Po raz drugi w ciągu ostatniej godziny zapisała dokument i odchyliła się na krześle.
- Fernando Barosso jest człowiekiem nieodpowiednim do tak poważnego stanowiska. - zabrzmiał w jej uszach głos Felipe kiedy nacisnęła przycisk “play” - Jak ma rządzić miastem kiedy nie potrafi zapanować nad własnymi dziećmi? - przyganiał kocioł garnkowi, pomyślała Lopez. - Syn został oskarżony o morderstwo i czeka na proces - urwał a szatynka oczyma wyobraźni zobaczyła jak kącik jego ust unosi się do góry - Wiem że nie powinienem wspominać Fernandowi rodzicielskich błędów gdyż sam nie byłem idealnym ojcem jednak gdzie są Nicholas i Margarita? Czy nie powinni wspierać ojca i stać u jego boku?
To pytanie pozostawiono bez odpowiedzi. Felipe otworzył usta aby powiedzieć coś jeszcze jednak zrezygnował patrząc na Ingrid tak jakby oczekiwał jej oceny.
Przesadził. I oboje o tym wiedzieli. Felipe Diaz nie powinien mówić o rodzinie Fernando gdyż to co działo się wewnątrz było tylko jego sprawą. A sam Diaz? No cóż wątpliwy wzór moralności jeżeli weźmie się pod uwagę to kim była jego córeczka. I miasto o tym wiedziało. Minimalny aut , oceniła zamykając dokument numer trzy i otwierając nowy czysty.
“Rękawice zostały rzucone” napisała czerwonym kolorem czcionki tytuł artykułu. Zanim jednak wzięła się za pisanie przypięła słuchawki z dyktafonu do telefonu i włączyła muzykę. Dopiero wtedy zaczęła pisać wstęp do artykułu który otworzy serię.

***
Widok Ingrid pracującej z uśmiechem na ustach sprawił że on sam uśmiechnął się kącikiem ust. Julian był zdania iż powinna leżeć odpoczywać jednak znał ją wystarczająco długo i dobrze aby wiedzieć iż nie ma w zwyczaju leżeć plackiem w łóżku i gapić się w sufit.
- Zamierzasz stać tak i gapić się na mnie?- zapytała wyciągając słuchawki z uszu.
- Julian podszedł do niej kładąc jej dłonie na ramionach. Wargami dotknął jej włosów.
- Zamierzam dać ci to - położył na klawiaturze jej laptopa pojedynczy dokument.
- Mój wypis?
-Tak, doktor Pardo nie widzi zagrożenia dla ciebie ani dla dziecka - wyjaśnił Vazquez . - Zabiorę cię do domu gdy tylko skończę dyżur.
-Nie będę czekała całego dnia - powiedziała - Zadzwonię po Victorię przyjedzie po mnie urządzimy sobie babskie popołudnie. Ja, Ari i Vicky.
-Z babskim popołudniem będziesz musiała jednak poczekać - Ingrid zmarszczyła brwi- Ariana opiekuje się chorym Hugo. Zerwał szwy i jest na antybiotykach.
- Biedaczysko
- Urządził się tak na własne życzenie - odparł na co Ingrid przewróciła jedynie oczami.
- I dlatego połatałeś po po raz drugi?- zapytała go- albo trzeci. Wybacz straciłam rachubę.
- Bardzo śmieszne
- Wracaj do swoich pacjentów Victoria odwiezie mnie do domu
- Na pewno?
- Tak, spadaj za nim wścibskie pielęgniarki oskarżą mnie o odrywanie cię o twoich obowiązków.
Po wyjściu Juliana Ingrid wyjrzała na korytarz aby upewnić się że nikt nie będzie jej przeszkadzał. Najpierw wybrała numer Victorii.
- Cześć - przywitała się blondynka zaraz po odebraniu połączenia. - Jak się czujesz? Będę u ciebie za jakieś dwadzieścia minut. Julian przed chwilą
- Oczywiście a to mnie ciąża zmieniła w rozhisteryzowaną babę - mruknęła- Spotkajmy się na mieście mam coś do załatwienia w redakcji.
- Ingrid Julian kazał odwieźć cię do domu - powiedziała spokojnie Victoria
- I odwieziesz mnie pod same drzwi ale najpierw muszę coś załatwić. Juliana zostaw mnie ja już wiem jak się z nim obchodzić.
- Dwadzieścia minut i ani sekundy dłużej.
- Jasne przyjęłam. Do zobaczenia. - odłożyła słuchawkę podchodząc do stolika przy którym siedziała przez ostatnie dwie godziny. Zapisała zmiany w dokumentach i wyłączyła laptop aby następnie schować go do plecaka razem z ładowarką.Ubranie które miała na sobie tamtego feralnego dnia już wyrzuciła do zwyczajniej reklamówki, zamierzała je wyrzucić przy pierwszej lepszej okazji.
***
- Co wiesz o Cosme Zululadze? - zapytała Lucasa po kilkuminutowym milczeniu. Ręce oparła na biodrach usiłując wyobrazić sobie sprawcę wślizgującego się pod samochód umieszczającego ładunek pod autem i uciekającego.
- Wiem że mnie nie lubi - odpowiedział na jej pytanie Luke. - To dobry i łagodny człowiek nie skrzywdziłby nikogo. - dodał.
- Jednak naraził się komuś kto usiłował go zamordować -odpowiedziała - i to w taki sposób. Dlaczego?
- Chciał żeby cierpiał?- zasugerował Lucas.
- Nie jego śmierć byłaby nieprzyjemna ale szybka
- I głośna - Emily odwróciła do tyłu głowę - No wiem bum.
- Medialna może o to pośrednio chodziło o zamordowanie Cosme Zululagi w taki sposób aby mówiły o tym wszystkie lokalne, krajowe a nawet międzynarodowe media. - urwała i zaczęła przechadzać się to w prawo to w lewo.- Podłożenie bomby i wysadzenie samochodu w powietrze to sprawa która zelektryzowała by media. Przypisano by to przypadkowi, organizacji terrorystycznej a Cosme Zuluaga stałby się przypadkową ofiarą. Złe miejsce zły czas.
- Sugerujesz że ktoś zadał sobie tyle trudu aby go zabić tylko po to aby pisano o tym w gazetach? To szaleństwo.
- Media to potężna broń ktokolwiek zaplanował zamach na jego życie chciał aby usłyszeli o tym wszyscy a zwłaszcza odpowiednie osoby. Jakby chciał powiedzieć “pozbyłem się” - urwała spoglądając na Lukasa. - Nazwisko Zuluaga znowu byłby na pierwszych stronach gazet. Syn Mitchella byłby martwy
- Mitchella?
- Zululagi. Jednego z najpotężniejszych ludzi w tej części świata. Założyciela Scylii - zaczerpnęła powietrza - Cosme jest dzieckiem jedynym żyjącym - powiedziała spokojnym głosem treści przeczytanych akt.
- Jedynym dziedzicem.
- Co?
- No nie jestem ekspertem od tego rodzaju grup ale one zawsze kojarzyły mi się z monarchiami. - powiedział Lukas - potrzebny im dziedzic ktoś z krwi założyciela, poprzedniego władcy, ktoś kto przejmie tron - urwał spoglądając na Emily która nagle pobladła. - Ty tu jesteś Brytyjką ja wychowałem się w republice. Wracając do tematu to ok jest synem szefa Scylii, ma cel na plecach ale dlaczego ktoś miałby go zabić.
- Bo Mitchell spędził dwadzieścia kilka lat w więzieniu z powodu zeznań swojego dziecka. To coś więcej niż egzekucja.
- To zemsta - dokończył za nią Lukas. Jakby czytał jej w myślach.
- A to oznacza - dopowiedziała
- że gra dopiero się zaczęła- skończył za nią Lukas a myśli Emily powędrowały do męża który jeśli się ujawni jako dziecko Cosme Zululagi, wnuk Mitchella będzie miał cel na placach. Zupełnie jak jego ojciec.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:43:03 21-08-17    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 63

COSME - ETHAN - ORSON - SAMBOR – DOMINIC – GABRIEL – DESMOND


Gabriel

Gabrielowi było niedobrze. Nie miał pojęcia, ile czasu znajdował się już na statku, ale dni – minuty? godziny? – ciągnęły się jak guma do żucia. Wymiotował już tyle razy, że sam nie miał rozeznania, ile treści zostało mu jeszcze w żołądku, ani czy w ogóle będzie miał siłę jeszcze raz po sobie posprzątać. Nie mógł nawet obmyć sobie ust ani rąk, na szczęście pod łóżkiem znalazł starą szmatę, w szafie kabiny błąkało się zapomniano wiaderko, mógł więc doprowadzić podłogę do jakiego takiego porządku. Za każdym jednak razem był słabszy i słabszy, aż wreszcie padł po prostu wyczerpany i zamknął oczy. Wiedział, że wymioty mogą być spowodowane zarówno przeziębieniem, które zapewne było niczym innym, jak grypą, ale równie dobrze mogą być dowodem na coś znacznie poważniejszego. Nie dbał o to. Przynajmniej szybciej zobaczy się z Desmondem, tam, w niebie. O ile oczywiście istniało gdzieś niebo dla takich zboczeńców, jak oni. Bo kto wie, może Bóg też uważa homoseksualistów za diabłów wcielonych, których należy wyplenić z tej ziemi jak zarazę?

Kiedy otworzył oczy po raz kolejny, oddychało mu się nieco lepiej, jakby lżej, a on sam leżał w czystym ubraniu, na świeżej pościeli. Po śladach na podłodze nie było ani śladu. Twarz miał obmytą, odświeżoną, sam też czuł się po prostu…umyty. W pewnej chwili miał irracjonalne wrażenie, że znów jest niemowlakiem, a matka przemyła go i przebrała, a teraz nakarmi i ułoży do snu, kładąc mu chłodną rękę na rozpalone gorączką czoło.

I faktycznie tak się stało, tyle, że dłoń była cięższa i zdecydowanie płci męskiej.

- Spokojnie – szepnął ktoś siedzący tuż przy posłaniu Gabriela. – Wszystko będzie dobrze. Zbadałem cię. To tylko wyczerpanie oraz lekkie przeziębienie plus stres. Do tego jesteś jeszcze potwornie wygłodzony i zaniedbany, ale nic ci nie będzie, obiecuję.

- Kim jesteś? – zdołał jedynie wyszeptać Amador, jakby nieco spokojniejszy pod wpływem dotyku przybysza. A może po prostu nie miał już więcej sił do walki.

- Nie pamiętasz mnie, ale chodziliśmy razem do szkoły. – Jasne oczy gościa rozjaśniły się nieco na to wspomnienie. - Potem ci opowiem, na razie najważniejsze jest, żebyś odpoczął. Zaopiekuję się tobą, jestem lekarzem tu, na statku. To bardziej prom, a nie statek, ale ja lubię nazywać go statkiem, bo brzmi nieco dumniej – roześmiał się mężczyzna.

Ten śmiech przypomniał coś Del Monte, ale w tym momencie Gabriel nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Po prostu zapadł znowu w sen, tym razem już bez męczących go majaków i bardziej nastawiony na wypoczynek, niż na kolejne drążenie go z sił.

Cosme

Cosme również był zmęczony, ale on przynajmniej nie miał kłopotów z żołądkiem. Siedział właśnie w ulubionym w fotelu w swoim ukochanym El Miedo i układał pasjansa, co jakiś czas popijając herbatę ze stojącego tuż obok kubka. Mógł oczywiście udać się do łóżka na spoczynek, tam przynajmniej byłoby mu cieplej, ale po prostu nie miał na to ochoty. Wolał zostać tutaj i przemyśleć pewne sprawy.

Po pierwsze, niezmiernie ciężko tęsknił za Ethanem. Co prawda ich rozmowa w szpitalu nie była może zbyt wylewna, gdyż Zuluaga nadal czuł się skrępowany idiotycznymi podejrzeniami, jakimi obrzucił Bogu ducha winnego chłopaka, ale przynajmniej zdołał go przeprosić i miał nadzieję, że Crespo ponownie zamieszka w zamku, kiedy już wróci do zdrowia. Pan na El Miedo traktował go jak syna i…

Syn. Ręka Cosme zawisła nad stołem, niezdolna położyć kolejną kartę do układu. Fabricio. Kto jeszcze wiedział, że młody Guerra jest w rzeczywistości potomkiem jego i Rosario? Tak naprawdę chyba nikt. I lepiej, żeby na razie się nie dowiedzieli, gdyż ludzie Mitchella z pewnością nadal byli przecież aktywni. Chociaż teraz, po śmierci El Diablo kto inny nimi przewodził. Zuluaga był ciekawy, kim jest ten szaleniec, ale bardziej pod kątem informacji, kogo na tyle przyciągnęła władza, by zapłacić wysoką cenę, niż naprawdę chciał znać to nazwisko.

Z drugiej strony ta bomba była najlepszym dowodem, że ktoś nadal uważał Cosme za „pretendenta do tronu”. Właściciel El Miedo westchnął ciężko. Czyż nie wyraził się jasno już dawno, że nie chce mieć nic wspólnego ze Scyllą? Chyba, że ładunek był przeznaczony dla Nadii, ale to akurat było bardzo wątpliwe. Jej powiązania z Dimitrio nie mogły przecież być wystarczającym powodem, a trudno mu było wyobrazić sobie, że de La Cruz należałaby do jakiegoś gangu, który zajmuje się eliminacją wrogów, podkładając im bomby pod samochody. Musiało więc chodzić o Scyllę. Tylko, że to akurat nie miało najmniejszego sensu. Chyba, że…Fabricio? Być może to jego ktoś próbował skrzywdzić?

- Nie mojego syna! – Zuluaga nieświadomie zmiął wciąż trzymaną w ręce kartę, nie przejmując się, że właśnie zniszczył coś z kompletu należącego do jego pradziadka. – Weź sobie mojego Mercedesa, rozwal mi zamek, ale odczep się od Fabcia!

„Rozwal mi zamek”. El Miedo musiało obruszyć się na te słowa, bo w piwnicy właśnie oberwała się kolejna kupka cegieł. Zamek się sypał i niedługo rozpadnie się całkowicie, o ile Ethan nie podda go obiecanej renowacji. A raczej tak się nie stanie, sądząc po tym, gdzie chłopak obecnie się znajdował i co mu dolegało.

Desmond

Jeśli odbierze ci się wszystko, co kochasz, to co ci pozostaje? Jedynie rozpamiętywanie tego, co było i sprawienie sobie jeszcze większego bólu i cierpienia. W takim razie po co nadal to ciągnąć? Czy nie lepiej poddać się i zanurzyć w wiecznej czerni, a potem dać sobie po prostu odpocząć…tyle, że na zawsze? W końcu co jeszcze trzymało Sullivana na tym świecie? Nie mógł nawet porozmawiać z nikim o swojej tęsknocie za młodym Gabrielem, bo obiecał sobie udawać przed całym światem, że nie ma pojęcia, kim jest Amador Del Monte.

W tym samym momencie, kiedy Desmond rozważał poddanie się pragnieniu śmierci, jego osobisty lekarz wszedł do pomieszczenia, odłożył coś na stolik stojący w pobliżu łóżka i pokrótce zbadał pacjenta.

- Widzę, że już czujesz się nieco lepiej – zagaił doktor, przystawiając sobie krzesło do posłania rannego i siadając na poduszce. – To dobrze, do tego jesteś przytomny, więc zapewne słyszysz, co do ciebie mówię. Jesteś być może nieco zdezorientowany, ale zapewniam cię, że jesteś bezpieczny. Nie masz też uszkodzeń mózgu – a przynajmniej nie wskazują na nie badania, jakie ci już wykonałem. Dlatego twoja amnezja jest spowodowana szokiem i mam całkowitą pewność, że niedługo sobie wszystko przypomnisz. Nie musisz się niczym martwić, nikt cię tutaj nie skrzywdzi.

- Skrzywdzi? – Sullivan skrzywił się po części z bólu, po części z dobrze udawanego niedowierzania. – Mówił pan, że…wypadek.

- A tak, racja. - Lekarz przetarł zmęczone oczy, zły sam na siebie, że dał się przyłapać na tak prostym kłamstwie. – Chodziło mi o to, że nie wpadniesz tutaj pod żaden samochód – zaśmiał się sztucznie, próbując zatuszować idiotyzm tego oszustwa.

- W porządku…- mruknął Desmond, dobrze znając prawdę. Pamiętał przecież dokładnie wszystko, co się ostatnio wydarzyło. - Czy ja teraz…chciałbym odpocząć…

- Hm? A, tak – zrozumiał doktor. – Pytasz czy możesz odpocząć. Tak, oczywiście. Zostawię cię samego, ale wrócę za pewien czas, bo muszę jeszcze dokończyć pewne badania. Potem pozostanie jedynie powrót do zdrowia i leczenie.

- Kiedy…? – spytał Sullivan, udając, że zapada w sen.

- Wrócisz do siebie? Nie wiem. – Lekarz odpowiedział szczerze i rozłożył ręce. Zapewne za kilka miesięcy. To był bardzo poważny...hm, wypadek.

Desmond mruknął coś w odpowiedzi, czego drugi mężczyzna nie zrozumiał, po czym z zamkniętymi oczami zaczekał, aż przedstawiciel służby zdrowia opuści pomieszczenie. Potem błyskawicznie otworzył ponownie oczy i spojrzał na pozostawioną na stoliku gazetę, na przedmiot, który od razu przyciągnął jego uwagę i był powodem tego całego udawania senności. Przez moment podejrzewał, że lekarz specjalnie ją tutaj pozostawił, ale zaraz odgonił tą myśl. Gdyby tak było, całość artykuły byłaby lepiej widoczna. Doktor po prostu zapomniał zabrać gazetę ze sobą. Leżała tak niefortunnie, że Sullivan mógł przeczytać jedynie znajdujący się na stronie głównej ogromny tytuł najważniejszego w tym wydaniu artykułu i kawałek jego treści.

„Młody dziedzic ofiarą traumatycznych przeżyć.

Gabriel Amador Del Monte, syn znanego multimiliardera, zaginął kilka dni temu po tym, jak został napadnięty przez niejakiego Desmonda Sullivana i ogłuszony kilka razy ciężkim narzędziem. Młodzieniec zdołał się ocknąć i uniknąć próby gwałtu podjętej przez napastnika, jednakże jego zdrowie psychiczne zostało nadszarpnięte na tyle, że uciekł z domu, zabrawszy ze sobą nóż. Według opinii badającego go po napadzie lekarza nie powinien być niebezpieczny, jeżeli nie zostanie zaatakowany, może jednak obawiać się ludzi i próbować się przed nimi bronić. Zaleca się najwyższą ostrożność i prosi się o kontakt z…”


Reszta tekstu była ukryta przed oczami Desmonda, ale mężczyzna domyślił się, co widniało poniżej. Zapewne namawiano do kontaktu z policją lub z rodziną Gabriela. Albo z jednymi i z drugimi

- O Boże…- szepnął do siebie Sullivan, bardziej przejmując się tym, co napisali o ukochanym, niż oszczerstwami pod swój własny adres. – Jak ja mam ci teraz pomóc…Przecież nie mogę iść na policję i zeznawać przeciwko kartelowi Sinaloa, Twój ojciec od razu by wykończył całą sprawę…

Znamienne, że nie martwił się o własny los, ale o to, że udanie się na posterunek po prostu nic by im nie dało.

- Gdyby jednak Dominic mógł cię strzec w jakiś sposób…Zapewne wie już, co się stało, myśli jedynie, że jestem martwy. Powinien cię więc strzec. Pod ochroną Scylli będziesz bezpieczny. Szkoda jedynie, że nie mogę mieć pewności, że nie będę wiedział, czy aby na pewno nic ci się nie stało…

Wyciągnął rękę, by pogładzić znajdującą się pod artykułem fotografię Gabriela, ale zabrakło mu sił. Stolik był jednak za daleko i ręka opadła na łóżku, a połamane palce zawrzały nowym bólem.

~ Chwileczkę! – przemknęło mu przez głowę w spazmach bólu. Dlaczego w ogóle lekarz uratował mu życie? Czyżby na polecenie szefa Scylli? Bo przecież trudno uwierzyć, że zrobił to na własną rękę. A to miejsce z pewnością nie było zwyczajnym szpitalem, raczej jakąś kliniką na obrzeżach Bóg wie, czego. Co by znaczyło, że Benavídez już dawno wie o ocaleniu Sullivana.

- Gdybym tylko wiedział, jak stąd wyjść…

To co by zrobił? Wypełznąłby szukać Dominica, żeby dowiedzieć się, jaka jest sytuacja? Nie, to z pewnością nie wchodziło w grę. Zapytać lekarza też nie za bardzo mógł, bo wtedy musiałby się przyznać, że wcale nie stracił pamięci. Kradzież telefonu, pomijając fakt, że był na to za słaby, też byłaby bez sensu, bo wtedy zdradziłby swoje położenie – co, jeśli aparat ma włączony GPS? Doktor może sobie dzwonić, gdzie chce, ale Desmond nie powinien zdradzać faktu, że udało mu się przeżyć, bo to się bardzo szybko może zmienić.

Miał tylko jedno wyjście. Lekarz wspomniał wcześniej nazwisko Gabriela. Niechże więc opowie o nim Sullivanowi.

Orson

Orson miał dosyć. Ostatnio ciągle ktoś go bił, ranił czy ścigał. Rozumiał, że jako były podwładny samego El Diablo nie za bardzo powinien narzekać, ale to już była lekka przesada. Siedział teraz skrępowany na jakimś brudnym krześle w jeszcze bardziej obskurnym pokoju i czekał, aż jego oprawca nacieszy się widokiem pokrwawionej twarzy Crespo.

- I co? Lubisz swój nowy makijaż? – odezwał się w końcu tamten.

- Jasne. – Ojciec Ethana wypluł krew zmieszaną ze śliną. – A teraz mów, czego ode mnie chcecie. Bo czegoś chcecie, skoro nadal żyję.

- Czy ja wiem…- Obcy mężczyzna wstał i z lubością przejechał Orsonowi paznokciem po ranach na twarzy, powodując, że Crespo aż syknął z bólu.

– Może po prostu lubię patrzeć, jak się zwijasz.

- Jasne. A ja jestem Calineczka. Słuchaj, obaj wiemy, że wiesz, kim jestem. Czy też kim byłem. Sługusy Mitchella cię przysłały? W ogóle ktoś jeszcze za nim tęskni?

- Ja. – Do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna, po czym dał delikatny znak ręką, by oprawca Crespo odsunął się od więźnia.

- Maksymilliano? – Orson zmrużył oczy. – Ty jeszcze dychasz

- Owszem. Za to ty już niedługo nie będziesz. Przyszedłem cię poinformować, że Zuluaga otrzymał ostrzeżenie. Co prawda pewien młody wyrostek pomógł mu i rozbroił mój drobny prezent, ale to tylko drobne opóźnienie w moich planach. Zarówno pan na El Miedo, jak i ten chłoptaś powitają niedługo swoich zmarłych przodków. Tak samo ty…- Maks podszedł bliżej i chwycił Crespo za włosy, po czym gwałtownym ruchem szarpnął głowę ojca Ethana do góry. – Twój synalek. Ethan. Chcesz, żeby żył, prawda? W takim razie niech trzyma się z daleka od Scylli.

- On nie chce…mieć z wami nic wspólnego – jęknął Orson, którego jednak bolało bardziej, niż mógł się tego spodziewać.

- Och? – zdziwił się uprzejmie Maksymilliano. – To czemu, do cholery, brata się z Dominicem Benavídezem, który wpieprzył się na moje miejsce na tronie? Być może zamierza rządzić moją organizacją razem ze swoim braciszkiem? Uwierz mi, Orsoniku, ja na to nie pozwolę.

Po czym z gracją walnął Crespo z całej siły w brzuch i opuścił pomieszczenie.

Dominic

- Dobrze. Dobrze. Bardzo dobrze! – Benavídez podniósł brew, zaskoczony, że jego słowa trafiły do Sambora. – Czyli jednak umiesz strzelać.

- Nie. – Medina mruknął cicho pod nosem jakieś słowa, ale tylko jedno dotarło do uszu szefa Scylli. – Nie umiem, ale chcę się nauczyć. A ty jesteś świetnym nauczycielem.

- O? – zszokował się brat Ethana. - Kiedy zobaczyłem cię kilka godzin temu, nie sądziłem, że…

-…się do niczego nadaje, tak, wiem – dokończył za niego Sambor, oddając kolejny strzał do oddalonej od niego o wiele kroków tarczy. – Ale powiedziałeś coś, co do mnie trafiło. Pokazałeś mi zdjęcie swojego przyjaciela i opowiedziałeś mi jego historię. Jasna cholera, człowieku. Rozumiem, że można nienawidzić, ale jeżeli to prawda, jeżeli twojego kumpla zaatakowano jedynie za to, że związał się z tym…Gabrielem, prawda?

- Tak – odparł cicho Dominic. – Dokładnie za to. Za miłość, jaką poczuł do syna Del Monte. Dokładnie tego samego syna, którego będziesz miał za zadanie chronić.

- I ochronię – obiecał Medina. – Uczczę śmierć Sullivana poprzez opiekę nad jego wybrankiem. Tylko muszę wiedzieć wszystko – dosłownie wszystko – o nich obu. O tym, jaki był Desmond, jaki jest młody Del Monte i oczywiście o tym, czego mogę spodziewać się po jego ojcu.

- Wszystkiego, niestety. Wszystkiego, co najgorsze – wyszeptał Benavídez.

- OK – Sambor przerzucił broń z ręki do ręki, tak dla odpoczynku. – W takim razie czeka mnie jeszcze wiele nauki, ale obiecuję, że cię nie zawiodę. Tyle, że nie do końca rozumiem, jak mam chronić Gabriela teraz, skoro nikt nie wie, gdzie on jest, bo chłopak uciekł z domu?

- Mam zamiar dać mu pewną wskazówkę, dokąd może się udać. Oby tylko był w stanie ją znaleźć i odczytać…

Ethan

Pozostawiony samemu sobie Ethan nudził się niemiłosiernie. Do tego stopnia, że zaczął rozwiązywać krzyżówki i stało się to jego pasją. Cosme owszem, wpadł z wizytą, ojciec blondyna również, ale byli zdecydowanie zbyt krótko. Leonor musiała wracać do miasteczka, do rodziny. Dominic pojechał uczyć Sambora Medina, jak nie postrzelić się w stopę.

Przyjście pielęgniarza i przyniesie przez niego listu nieco rozjaśniło niebieskookiemu dzień. Niecierpliwie rozerwał kopertę, oczekując przesyłki od Norrie. Jednak już po pierwszym zdaniu wiedział, że z całą pewnością nie jest to list miłosny.

Posłuchaj, blondasku. Albo pomożesz nam zlikwidować Dominica Benavídeza, albo my zlikwidujemy Twoją Norrie. Jeżeli jesteś z nami, wystaw o północy ręcznik na parapecie okna. Jeżeli go tam nie będzie, Ty stchórzysz, wiatr go porwie, pies Ci go zeżre – cokolwiek. Wtedy Leonor zginie. A Ty nie będziesz mógł zrobić nic, bo jesteś po prostu za daleko. Ale nie martw się, dostaniesz jej głowę w pudełku.

Pamiętaj. Północ, biały ręcznik. Nadszedł czas wyboru.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:50:44 26-08-17    Temat postu:

T2 C64
Emily/Fabricio

Na ten wieczór wybrała długą czarną sukienkę z dekoltem w kształcie litery V na plecach. Blond włosy związała w wysoki kucyk, a stopy wsunęła w wysokie szpilki. Broń przypięła do lewego uda. Nóż do prawego nadgarstka i czując się jak bohaterka szpiegowskiego filmu wpatrywała się w budynek po drugiej stronie ulicy.
Restauracja wyglądała dokładnie tak jak ją zapamiętała. Dwupoziomowa, niepozorna dla elity Monterrey. Była idealną pralnią brudnych pieniędzy jednak nie to ją teraz interesowało, lecz człowiek, który nią kierował Leo. Albo mi pomoże albo mnie zabije, pomyślała przechodząc na drugą stronę ulicy. Uśmiechnęła się lekko do mężczyzny, który otworzył jej drzwi. Ruszyła wprost w stronę baru.
— Poproszę brudne martini — powiedziała, kiedy kelner do niej podszedł. Mężczyzna posłał jej profesjonalny firmowy uśmiech i rozpoczął przygotowywanie drinka. Emily wzrokiem odnalazła kamerę. Była niemal stuprocentowo pewna, że Leo o jej przyjściu został poinformowany i zastanawia się, dlaczego?
Miała swoje powody. Właściwie dwa. Cosme i Fabricio ojciec i syn, których życie było zagrożone. Ten pierwszy zdawał sobie z tego sprawę jednak był ostrożny. Emily podczas przesłuchania zauważyła, iż właściciel El Miedo z dużą nieufnością podchodzi do policji, nie ufa im. Ta sytuacja nie dziwiła jej. Po tym wszystkim, przez co przeszedł ostrożność była wskazana. A jej mąż. Na tę chwilę żył w błogiej nieświadomości. Nie wiedział nic o Scylli, o tym, iż jest zaginiony Księciem.
Emily miała świadomość, iż po powrocie ze spotkanie ona i Fabricio będą musieli poważnie porozmawiać a karty zostaną wyłożone na stół. Jej mąż przez trzydzieści lat żył w błogiej nieświadomości. Nic nie wiedział o okrucieństwie dziadka. Jego organizacji i spuściźnie, jaką pozostawił. Blondyn będzie zły, iż na spotkanie z dawnym znajomym poszła sama zwłaszcza, kiedy się dowie, iż ryzykuje własne życie.
Obróciła kieliszkiem trzykrotnie świadoma, iż barman uważnie obserwuje każdy jej ruch. Nie przepadała za teatralnymi gestami, które należy wykonać, aby Leo ruszył wreszcie swoje przysłowiowe trzy litery. Spojrzała w kamerę i uśmiechnęła się wznosząc kieliszek w geście toastu.
Upiła niewielki łyk odstawiając kieliszek na miejscu. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze wiszącym po przeciwnej stronie. Do miejsca gdzie siedziała szybkim krokiem zbliżał się mężczyzna w czarnym garniturze. Nie miał krawata.
— Pójdzie pani za mną — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Emily z gracją zsunęła się z miejsca czując jak dłoń goryla ląduje na jej tali. Spojrzała na niego ostro. Dłoń zniknęła.
— Leonardo wie, że nie lubię czekać — powiedziała do niego płynie po rosyjsku. Mężczyzna ją zignorował, chociaż była pewna, że zrozumiał. Pamiętała go jeszcze z czasów, kiedy pracowała nad sprawą w Rosji.
Korytarz, przez który ją prowadził był ciemny i ponury. Czuła zapach stęchlizny, jeżeli chciał napędzić jej stracha będzie potrzebował czegoś więcej niż mrocznego korytarza z drzwiami na końcu drogi, które otworzyły się bezszelestnie, kiedy tylko do nich podeszli.
Diamentowy biznes. Tak określano handel skradzionymi klejnotami. Drobni złodzieje sprzedawali swoje łupy w lombardach, właściciele lokali tych wtajemniczonych przynosili jej właśnie tutaj gdzie oceniano ich wartość, rozdrabniano i włączano z powrotem w obieg. Jeden z wielu biznesów świętej pamięci Mitchella Zululagi. Ochroniarz poprowadził ją krętymi schodkami w górę.
— Alexandro — Leo stał przy barierce obserwując jak klejnoty są rozdrabiane i pakowane, — czym zawdzięczam tę wątpliwą przyjemność?
— Stęskniłam się za Tobą — odpowiedziała mu po rosyjsku. Zrobiła krok do przodu. Między nimi stanął ochroniarz — Nie ufasz mi?
— Nie.
— I słusznie. Przyszłam jednie porozmawiać.
— O czym?
— O interesach? W cztery oczy. — Patrzyli przez chwilę na siebie. Leo spojrzał na ochroniarza, który posłał mu pytające spojrzenie.
— Masz kwadrans a to i tak więcej niż zasługujesz. — Odwrócił się na pięcie ruszając w głąb korytarza. Emily poszła za nim.
— Nadal jesteś zły?
— Nie skąd, dlaczego miałbym? — Otworzył drzwi przepuszczając ją przodem. — Chciałaś mnie tylko zabić.
— Najpierw ty chciałeś zabić mnie, więc mamy remis. Widzę, że interes się kręci,
— Nie przyszłaś rozmawiać o interesach, więc, o czym?
— Scylla?
— Co z nią?
— Zmieniła się władza — ‘spojrzał na nią pytająco. — Chcę spotkać się z szefem Scylli. — Leo roześmiał się głośno.
— Zwariowałaś.
— Nie myślę trzeźwo. Umów nas na spotkanie.
— Nie
— Leo, chcę z nim tylko porozmawiać.
— A ja zapłacę za to głową, Nie po to tyram dla nich jak wół żeby stracić głowę. Chcę dożyć emerytury.
— I dożyjesz pytanie gdzie tu w Meksyku czy w ruskim łagrze. Zadzwoń, podaj hasło. Mnie kody i lokalizacje.
— Chcesz go zamknąć?
— Zamknąć. Leo czy przyszłabym wtedy do ciebie sama czy miała dodatkowo oddział AT? — Zapytała go. — To będzie zwykła rozmowa dwójki dorosłych ludzi.
— Restauracja nazywa się Tancereczka — powiedział sięgając po telefon. Wybrał numer. — To numer na skrzynkę głosową. Spotkanie zazwyczaj odbywa się o północy. Hasło to „pierścionek zaręczynowy” Tak jak tutaj siadasz przy barze jednak zamawiasz czerwone wino.
— Jakie?
— Burgund, półsłodkie z czterdziestego piątego. Pijesz i czekasz. Zazwyczaj podchodzi facet, za każdym razem inny, więc nie podam rysopisu pyta cię czy to pani dzwoniła w sprawie zaginionego pierścionka. Odpowiadasz tak idziesz z nim na spotkanie. Tak było w instrukcji. Nowy zmienił zasady.
— Przekonamy się. Dzwoń.
Kości zostały rzucone pomyślała wychodząc od Leo i kierując się od lokalu który wskazał. Znajdował się ulicę dalej. Wierzyła mu. Leo zbyt wiele ryzykował, aby kłamać. Miał świadomość, iż trzeci raz nie uratuje mu życia ryzykując własne. Dawała dwie szansy trzeciej nigdy.
***
Ostatni raz w Meksyku była trzydzieści lat temu i obiecała sobie, iż pewnego dnia wróci do zapomnianej przez Boga mieściny, jako wielka pani, którą się przecież urodziła.
Ludzie z niej kpili. Była żona kryminalisty, przestępcy, którego wszyscy nienawidzili i o niewinności wiedzieli. Tak Ricardo di Carlo jej mąż był księgowym, który miał talent do liczb, nie zapłacił takiego podatku jak należało, lecz zbrodnia, o którą go oskarżono i skazano zawsze wywoływała u niej śmiech. I pomyśleć, że ona to wszystko wymyśla!
Pewnego letniego dnia w dusznym gabinecie naczelnika więzienia w jednej z wielu rozmów ze swoim kochankiem świadoma, iż Ricky coś knuje. Czuła to przez skórę za każdym razem, kiedy kładła się obok niego w łóżku, iż coś knuje. Za każdym razem, kiedy się na nią gramolił a ona rozkładała nogi wiedziała, że on wie. I musiała działać. I to szybko.
Podsunęła Mitchellowi plan. Miał przecież w kieszeni policjantów, prokuratorów, sędziów, więc z korzystając z wygód zapewnionych przez naczelnika zadzwonił w kilka miejsc. Dowody same się znalazły w odpowiednim momencie a jej Ricky wylądował w więzieniu mając celę niedaleko jej kochanka. Problemy Constanzy zaczęły w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku, kiedy Rosario uciekła z domu nie zostawiając nawet kartki. Jej pierworodna córka spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i czmychnęła pod osłoną nocy Bóg raczy wiedzieć gdzie. A ona miała wobec tej gówniary tak wiele plany!
A przecież czekała ją przyszłość, której sama Constanza nie miała. Rosario zostać żoną Mitchella. Potrzebował żony i Constanza nie była zazdrosna o nią wręcz przeciwnie rozumiała, iż ukochany potrzebuje młodej płodnej żony, która urodzi mu syna, dziedzica gdyż jego pierworodny był bezużytecznym bachorem, który zamiast wspierać ojca, chronić go oddał go w ręce władz.
Tak Mitchell przyznał jej się do wszystkiego. Powiedział, płacząc i tuląc głowę do jej nagich piersi, iż ją zabił, ale bardzo żałuje. Nie chciał pozbawić jej życia wręcz przeciwnie pragnął, aby żyła, aby byli rodziną, lecz ona chciała odejść a on chciał ją jedynie dać jej nauczkę. Zatracił się jednak i pozbawił kobietę życia.
Trudno, pomyślała w tamtym momencie głaszcząc go po głowie i uspakajając, kiedy łkał niczym mały chłopiec w ramionach matki. Wybaczyła mu to i zasugerowała, iż skoro nie ma żony to powinien ją sobie wziąć. I delikatnie, dzień pod dniu podsuwała mu kandydaturę Rosario.
Miała szesnaście lat, była młoda, płodna jak matka a co najważniejsze była niewinna. Mitchell zastrzegł sobie, iż nie chcę za żonę kobiety, która rozkłada nogi przed wszystkimi mężczyznami. Chciał dziewicy, aby nikt nie podważył jego ojcostwa, nie próbował odebrać syna. Rose była idealną kandydatką a okazała się być niewdzięczną dziewuchą, od której nigdy niczego nie wymagała, o nim jej nie prosiła. Ten jeden raz chciała, aby była posłuszną córką.
Mitchell szalał, kiedy poinformowała go o jej ucieczce. Podniósł na nią rękę (pierwszy i ostatni raz), nie chciał jej widzieć a Constanza szalała z rozpaczy, pragnęła, aby wziął ją w ramiona, lecz rozumiała jego złość. Miała dać mu żonę a nie dała mu nic. Wtedy zaczęła modlić się do Najświętszej Panienki z Guadalupe. Modliła się na klęczkach przed jej figurką prosząc o pomoc i taką pomoc otrzymała. Rosario odnalazła się i to nie sama. Z dzieciakiem w brzuchu i to nie byle, jakim.
Jej córka okazała się mieć mniej rozumu niż nowo narodzony szczeniak i zaszła w ciąże jednak szczęście w nieszczęściu polegało na tym, iż ojcem był syn jej Mitchella. Matka Boska z Guadalupe nie tylko zwróciła jej córkę, ale też dała wnuka, który zwrócił jej ukochanego.
Rose urodziła chłopca. (Całe szczęście chłopca) Maluch był śliczny i zdrowy jednak nie mógł zostać z matką. Miała tak cenny dar pozostawić w rękach nieodpowiedzialnych rodziców? Nie ma mowy, dlatego wspólnie z Mitchellem uznali, iż Fabricio będzie wychowywany przez babcię, w innym kraju i pod innym nazwiskiem. Zbałamucenie Gerry okazało się być dziecinnie łatwe. Wystarczyło obiecać mu Scyllę a zgodził się na każde warunki, jakie zaproponował mu Mitchell.
Wracała do Meksyku nie tylko po to, aby spojrzeć w oczy tym, którzy z niej kpili w chudszych latach, ale po to (i przede wszystkim po to), aby jej wnuk zajął miejsce jej dziadka. Nie po to podcierała mu tyłek, płaciła za nianie i nauczycieli, aby Scylla przeszła w ręce jakiegoś uzurpatora, wyrostka, który ledwie z pieluch wyrósł. Człowieka, który pozbawił jej ukochanego życia. Zapłaci za to! Miała plan i zamierzała go zrealizować.

***
Czekanie zawsze było najgorsze. Był ten dreszczyk emocji, ale także był i strach. Była się nie samego szefa Sycylii, który wymyślił całą skomplikowaną procedurę umawiania się z nim na spotkanie jednak rozumiała ostrożność.
Sama kiedyś była w podobnej sytuacji, tylko w innym kraju i nigdy nie przychodziła na spotkanie sama i nigdy nie robiła tego osobiście miała tylko nadzieję, że szef Scylli kimkolwiek był przyjdzie na spotkanie osobiście. Nie lubiła pomagierów, sama się nimi wysługiwała, ale interesy załatwiała osobiście, bo ufała tylko samej sobie.
Lokal był podobny do poprzedniego różniąc się tym, iż na górną kondygnacje mieli wstęp osoby tylko zaproszone. Dół był przeznaczony dla zwykłych śmiertelników góra dla Scylli.
Spojrzała na zegarek. Było pięć minut po północy. Nowa władza albo nie wiedziała, co to znaczy punktualność albo sprawdzała jej cierpliwość. Wysłannik nie mógł podchodzić go każdego, kto zamawiał czerwone wino czy zdzwonił w sprawie zgubionego pierścionka zaręczynowego. Druga sprawa, iż spodziewali się mężczyzny nie kobiety w długiej czarnej sukni. Uzbrojonej i niebezpiecznej.
Mogłaby oczywiście spróbować wejść na górę jednak nie chciała zaczynać znajomości od wtargnięcia na jego teren. Musiała zostać wpuszczona z jego własnej woli. W rogu baru zapanowało poruszenie a na jednym z pustych krzeseł usiadł mężczyzna, który jawnie jej się przyglądał, jednocześnie rozmawiając przez telefon. Zignorował barmana, który proponował mu coś do picia. Nie wyglądał groźnie.
— Mówiłeś, że ma przyjść facet — przeczytała z ruchu jego warg i z trudem powstrzymała uśmiech. — Blondynka w czarnej sukience — powiedział do tajemniczego rozmówcy. Wiedziała, że szef Scylli patrzy na nią. Nawet nie drgnęła. Zerknęła na nieznajomego, który umilkł i słuchał. — Jesteś pewien? — Przez chwilę słuchał odpowiedzi. — Zaraz ją przyprowadzę.
— Przepraszam — zwrócił się do niej. — To pani dzwoniła w sprawie zaginionego pierścionka?
— Tak — odpowiedziała. Mężczyzna spojrzał na nią to odwrócił głowę do tyłu. Zaciekawiona powędrowała za nim spojrzeniem jednak mężczyzny, który wcześniej na nią patrzył nie było.
— Proszę za mną — wsunęła się z krzesła. Ostrożnie i z gracją nie chciała, aby zobaczyć broń przypiętą do uda, ani nóż do nadgarstka. Zapłaciła na wino i ruszyła za mężczyzną, który wydawał się by bardziej spięty i zdenerwowany niż ona. Jest nowy przemknęło jej przez myśl, kiedy ochroniarz strzegący wejścia odsunął kotarę wpuszczając ich do środka.
Utrzymane w barwach bieli i czerni pomieszczenie niedawno musiało przejść remont gdyż w powietrzu unosił się subtelny, chociaż wyczuwalny zapach farby malarskiej i nowych mebli. Mężczyzna poprowadził ją krótkim schodami na górę gdzie zamiast twarzy szefa Scylli zobaczyła jednie zarys jego sylwetki. Wskazał Emil wygodny fotel. Blondynka uśmiechnęła się mimowolnie.
— Dobry wieczór — powiedział nieznajomy mężczyzna przesuwając spojrzeniem po sylwetce blondynki. Nie musiała go wiedzieć, aby wiedzieć, że się uśmiecha. — Będzie pani tak uprzejma położyć broń na stoliku.
— W przeciwieństwie do pańskiego kolegi — powiedziała powoli odpinając kaburę z bronią z uda. Położyła ją na stoliku — jest pan spostrzegawczy.
— Nóż także.
Teraz to ona się uśmiechnęła a nóż położyła obok broni.
— W „Białej róży” zmieniła się władza.
— Nie, Leo nadal trzyma to miejsce twardą ręką.
—, Jak więc przekonałaś Leo żeby nas umówił
— Kazałam mu wybierać między tobą a rosyjskim łagrem. Widać perspektywa spędzenia reszty życie na specjalnym oddziale dla gejów przeraża go bardziej niż szef Scylli. — Uśmiechnęła się lekko. — Jestem w posiadaniu informacji, które mogą cię zainteresować.
— Jakich?
— Powiem ci dopiero wtedy, kiedy przestaniesz świecić mi lampą po oczach i spojrzysz w moje. Nie lubię rozmawiać z ludźmi, których nie wiedzę i nie znam ich imienia — urwała namyślając się przez chwilę. — Rozmówcy ukryci w cieniu zawsze kojarzą mi się z czarnobiałymi filami z lat trzydziestych jednak w przeciwieństwie do ciebie one wywołują u mnie gęsią skórkę, więc jeśli pozwolisz — pochyliła się nad stolikiem i wyłączyła lampkę. Spojrzała w jego oczy. — Od razu lepiej.
— Brakuje jedynie kawy i ciasteczek — rzucił rozbawionym tonem Dominik. — Kim jesteś?
— Profilerką Interpolu — odpowiedziała z rozrabiającą szczerością. Słyszała jak mężczyzna sięga po broń — i gdybym chciała cię aresztować przyszłabym tu uzbrojona w coś więcej mały rewolwer i nóż myśliwski, więc niech twój kolega schowa broń za nim zrobi komuś krzywdę. Nie przyszłam cię aresztować tylko porozmawiać.
— Samborze przynieś kawę i ciasto a my zaczniemy od podstaw — Dominik wstał — Dominik — przedstawił się wyciągając w jej stronę dłoń.
— Emily — odwzajemniła uścisk a brunet zaprowadził ją w stronę wygodnej kanapy, na której siedział.
— O czym chcesz porozmawiać Emily?
— Cosme Zululaga — Nie miała czasu na krążenie wokół tematu. — Dwa dni temu ktoś podłożył pod jego samochód ładunek wybuchowy.
— i sądzisz, że mam z tym coś wspólnego?
— Oczywiście, że nie — zaprzeczyła — Ty pozbywasz się ludzi tylko wtedy, kiedy uznajesz ich za problem lub zagrożenie. Cosme Zululaga nie należy do żadnej z tych grup. Nie wchodzi ci w drogę, chociaż wasze ścieżki się spotkały bezpośrednio lub przez kogoś. Byłeś go ciekaw. — Sambor wrócił z kawą, lecz żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi.
— Uważasz, że znam człowieka, który podłożył bombę pod jego autem.
— Wiem, że go znasz.
Dominik uśmiechnął się sięgając po kawę.
— Na czym to polega? Profilowanie. — Nalał kawę do filiżanek.
— Zleciłeś remont i krzykliwe barwy zamieniłeś na coś bardziej stonowanego. Czerń i biel uważasz za barwy, których połączenie ma urok i klasę. Nie zmieniłeś jednak lokalu na spotkania z inwestorami, co oznacza, iż jedno zamieszenia w szeregach władzy wystarczy nie chcesz mącić inwestorom w głowie jeszcze bardziej Na tym, że wiem, że pijasz czarną kawę z dwiema kostkami cukru — umilkła rozglądając się po pomieszczeniu.
— Dobra jest — powiedział rozbawiony zdezorientowaną miną szefa Sambor.
— Wiem, że jesteś nowy i nie umiesz mówić w taki sposób, aby osoba obserwując nie czytała z ruchu twoich warg — wzięła kawę od Dominika.
— Gdzie się tego nauczyłaś?
— W FBI, ale to teraz mało istotne człowiek który podłożył bombę drugi raz się nie pomyli.
— Czego oczekujesz że przyprowadzę go do ciebie w kajdankach.
—Nie oczekuje, że pozbędziesz się problemu. Wiesz, dlaczego Mitchell utrzymał się u władzy tak długo? — zapytała go, — Bo miał właśnie takiego kogoś, kogoś kto pilnował aby jego ludzie wypełniali jego rozkazy, zabijał kiedy przyszła taka potrzeba. Nie zostawił swoich dzieci bez opieki i zostawił ich pod opieką dobrego wujka.
— Dobry wujek?
— Człowiek, który całe życie poświęcił Mitchellowi, być może płakał po jego śmierci. Dobry wujek był jego prawą ręką, wiernym psem, który kiedy mu kazano siadał a kiedy mówiono „waruj”
— Warował.
— Dobry wujek uważał, że Scylla należy się jemu i tylko jemu. Tyrał dla Mitchella jak wół i teraz ty odbierasz mu jego tron i koronę. Nienawidzi cię.
— Wielu ludzi mnie nienawidzi.
— Możliwe ale on jest szczególnie niebezpieczny i nie cofnie się przed niczym aby wziąć to co uważa że mu się należy, Chcę śmierci Zululagi bo to jego zeznania pozbawiły go wolności. Uważa iż zabicie syna sprawi iż inwestorzy za nim podąża.
— To bzdura
— Jesteś pewien? Ty okazałeś mu łaskę, uznałeś że nie jest wart twojego zachodu zaś Dobry wujek chce pozbyć się pretendenta do tronu a później pozbycie się uzurpatora.
— Chcę mnie zabić?
— Oczywiście że tak odebrałeś mu wszystko, zająłeś jego miejsce a pojawiłeś się tak niedawno. Znikąd a Mitchell ci zaufał. Nie od razu oczywiście musiałeś sporo się natrudzić aby zdobyć jego zaufanie. —urwała upijając łyk kawy. — Chciałeś jego śmierci, dlaczego nie wnikam i nie obchodzi mnie to — wzruszyła ramionami widząc jego uśmiech — a więzieniu był nietykalny więc wyciągnąłeś go z więzienia.
— Jak według ciebie go się odbyło? Jak go zabiłem?
— Zadbałeś o to aby osobiście go odwieźć do mieszkania, pozwoliłeś mu na chwilę oddechu, poczucie bezpieczeństwa. Ufał ci, wiedziałeś że nie spodziewał się ciosu więc pozwolił ci przygotować drinki. Szkocką do której dosypałeś truciznę Patrzyłeś jak umie pije osuwa się na ziemię ten szok na jego twarzy to ty jesteś mordercą, że go zdradziłeś. Podobało ci się to i nadal uśmiechasz się na samo wspomnienie tamtego dnia.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę że naprawdę się uśmiecha.
— Czego chcesz?
— Abyś znalazł go i pozbył się problemu. Bo ja go znajdę Dominiku a wtedy on dostanie coś lepszego niż mógłby przypuszczać wolność. — rozmówca zmarszczył brwi — Prokuratura zaproponuje mu układ jego wolność za Scyllę i wyda cię bo uważa iż skoro on nie może jej mieć to nikt nie będzie jej miał.
— Bo po co mi płotka skoro mogą mieć grubą rybę — dokończył za nią i wstał. Zaczął krążyć po pokoju usiłując skojarzyć kogoś z opisem jaki mu podała. — Chcesz czegoś jeszcze, nie przyszłaś tu po to aby przekazać mi informacje. Nie przekazujesz mi tych informacji z grzeczności .
— Nie chcę aby sytuacja się powtórzyła. Chcę gwarancji bezpieczeństwa dla Cosme i jego bliskich.
— Złapię go i pozbędę się problemu — powiedział a Emily uznała iż rozmowa jest skończona odłożyła filiżankę i wstała. Sięgnęła po broń i nóż, Oba przedmioty włożyła do torebki. Złapał ją za nadgarstek.
— Dziękuje
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedziała. Dominik ujął jej dłoń i położył na zgięciu swojego łokcia. — On teraz zrozumiał że zabicie cos me nic mu nie daje będzie chciał zabić ciebie. I zrobimy to używając cudzych rąk, tego którego najmniej się spodziewasz tak jak Mitchell nie spodziewał się ciebie. Być może już wybrał przyjaciela, brata.
— Odprowadzę cie do wyjścia.
Spotkanie z Dominikiem dobiegło końca. Ochroniarz stojący przy kotarze odsunął ją dla nich. Emily powędrowała wzrokiem po pomieszczeniu przez chwilę nie dowierzając własnym oczom. Fabricio stal oparty o blat miażdżąc ją wzrokiem. Zaklęła w duchu kiedy ruszył w ich stronę.
— Kochanie — powiedział dopiero teraz spostrzegła że ma w dłoniach jej płaszcz. — Długo kazałaś na siebie czekać. — Emily puściła ramię swojego towarzysza schodząc ze schodów. Odwróciła się plecami do męża pozwalając nu narzuć płaszcz na ramiona.
— Nie wiedziałam, że już czekasz — odpowiedziała spoglądając na szefa Scylli, który był rozbawiony całą sytuacją i wcale tego nie ukrywał.
— Proszę wybaczyć żonie to wszystko to moja wina. Zagadałem ją. Pan pozwoli, że się przedstawię Dominik Benavidez — wyciągnął dłoń w stronę, Fabricio.
— Fabricio Guerra
Panowie wymienili mocny uścisk dłoni i spojrzenia.
— Jest już cała twoja. Do zobaczenia Emily. — Ujął jej dłoń i ucałował.
— Do widzenia.
Był wściekły. Na widok Emily schodzącej z tym wyrostkiem poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. jego Emily u boku jakiegoś fagasa w czarnym garniturze. Zazgrzytał zębami prowadząc Emily do wyjścia.
— Fabricio — zaczęła, kiedy wyszli z restauracji. — Zatrzymaj się! Cholera nie zachowuj się tak.
— Czyli jak? — Odwarknął odwracając się w jej stronę. — Jak mam się nie zachowywać skoro przylazłaś ubrana
— Jak ubrana?
— Tak ten chłystek rozbierał cię wzrokiem — Emily zrobiła krok do przodu.
— Jesteś zazdrosny
— Nie — zaprzeczył gwałtownie a blondynka podeszła do niego opuszkami palców muskając jego policzek. — Kochanie — powiedziała rozbawiona — jesteś zazdrosny.
— Tak. Cholera jestem zazdrosny — przyciągnął ją do siebie. — Ten goguś rozbierał cię wzrokiem.
— Tylko wzrokiem — mimo obcasów musiała stanąć na palcach, aby sięgnąć jego ust. Pocałowała go. — Ty rozbierasz mnie wzrokiem i rękami. I nie masz powodu, aby być zazdrosnym.
— Ale jestem.
— Martwiłabym się gdyby ci to nie przeszkadzało.
— Kim on był?
— W domu — powiedziała kładąc dłoń na jego ustach. Powiem ci w domu.
Dwadzieścia minut później Emily rzuciła kluczyki na komodę stojącą w holu. Poczuła jak Fabricio obejmuje ją w pasie przyciągając ją do siebie. Zębami chwycił płatek jej ucha.
— Kochanie musimy porozmawiać — powiedziała z trudem składając zdania. Dłonie męża skutecznie utrudniały jej logiczne myślenie. — Musze ci powiedzieć, kim był ten facet — odwrócił ją do siebie rozpinając guziki jej płaszcza — to nie może czekać do rana — odłożyła kopertówkę na komodę a płaszcz opadł na podłogę. — Seks może zaczekać.
— Rozmowa może zaczekać — powiedział przyciągając ją do siebie. — Też muszę ci coś powiedzieć.
— No nareszcie jesteście — Emily spojrzała na męża który posłał jej niewinny uśmieszek. Na schodach stała Constanza di Carlo.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 17:59:11 04-11-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:39:51 14-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 65

COSME - ETHAN - SAMBOR – DOMINIC – GABRIEL – DESMOND


Cosme

Cosme Zuluaga zdecydowanie zadowolony nie był. Kolejna inspekcja zamku przyniosła jeszcze bardziej zasmucające wieści, niż poprzednio. Otóż El Miedo po prostu sypało się w gruzy. To tu, to tam co rusz odpadało to i owo i za moment połowa budowli, jaka pozostała po pożarze, zmniejszy się do rozmiarów...

-...wychodka – dopowiedział sam sobie właściciel, tym razem na głos i podrapał się po brodzie. Co zresztą przypomniało mu, że wartoby się niedługo ogolić. – Co oznacza, że będę sobie jadał, spał i czytał książki w ubikacji. Mam poważną nadzieję, że Ethan niedługo wróci i chociaż powie mi, kogo mam zatrudnić, przedstawi jakieś plany przebudowy, bo inaczej nie będę miał gdzie mieszkać.

Nie była to do końca prawda, bo przecież zawsze mógł zająć opustoszało mieszkanie Nadii. Inna sprawa, że za chłopakiem po prostu tęsknił. Dla Zuluagi Crespo stał się bliższy, niż własna córka. Nie, żeby Cosme nie kochał de La Cruz! Ale po tym, co ostatnio wydarzyło się w jej życiu, kobieta stwierdziła, że musi wyjechać na jakiś czas i po prostu zniknęła z miasteczka.

Coś jeszcze stanowczo działało Zuluadze na nerwy - to całe zamieszanie z wyborami na burmistrza. Przez moment sam miał ochotę kandydować, tylko po to, żeby zobaczyć, jaką minę zrobi Fernando. Przynajmniej nie musiałby tak często oglądać głupiej gęby Barosso na plakatach – ktoś nawet ośmielił się przykleić jeden na głównej bramie prowadzącej do El Miedo! – bo na kilku z nich byłby po prostu on sam.

Ethan, kilka godzin wcześniej

- Różowy?! – pieklił się jeden z ukrytych w krzakach mężczyzn. – Czy on sobie z nas kpi?! Dlaczego, do cholery, wystawił nam przez okno różowy ręcznik i jeszcze chyba nie do końca wyprany?

- W twoich ustach ten kolor brzmi jak największa pogarda – zachichotał mniejszy i spojrzał na wściekłego przyjaciela. – Słuchaj, może nie miał innego, albo coś, ważne, że ręcznik jest i że…

- A co, jeżeli chce nam przekazać wiadomość? – zreflektował się ten wyższy. – Może to wcale nie jest zgoda na uśmiercenie Benavídeza, a po prostu danie nam do zrozumienia, że…

- Że co? Że jedynie go postrzeli? – zdziwił się drugi. – Nie wiem, niech o tym zadecyduje sam szef. Ja nie zamierzam marznąć tutaj w krzakach dłużej, niż potrzeba. Ethan Crespo pokazał ręcznik, my idziemy powiedzieć o tym, komu trzeba i potem kontaktujemy się z synalkiem Orsona w sposób, w jaki się nam każe. Tyle wiem i tylko tyle mnie obchodzi.

- Dobra, dobra…- Człowiek, który odezwał się pierwszy, zebrał się z ziemi tak, aby nie było go widać z okien szpitala i poczekał na kolegę.

– Cholera jasna, mrówki wlazły mi w tyłek! – praktycznie krzyknął tamten, za sekundę czując na ustach dłoń kumpla i słysząc jego cichy szept „Weź się zamknij!”.

Żaden z nich nie wiedział, co działo się teraz w sercu syna Orsona. Ethan wiedział, że musi zgodzić się na warunki postawione mu przez Scyllę, bo inaczej straci Norrie. A tego już by nie zniósł. O ile śmierć poprzedniej dziewczyny zraniła go tak mocno, że przez długi czas był po prostu cieniem człowieka, to odejście Leonor by go po prostu zabiło. Ich związek był jeszcze młody i Crespo sam często zastanawiał się, kiedy kobieta po prostu będzie miała dojść życia, jakie on prowadzi i po prostu go porzuci. Być może nastąpi to już niedługo, jeżeli Scylla nadal będzie dyszeć niebieskookiemu nad karkiem, kto wie. Musiał jednak uczynić wszystko, aby tak się nie stało, musiał – i chciał – chronić Norrie nawet, jeżeli ceną za to była śmierć Benavídeza.

Dominic. Jego własny brat. Ten tajemniczy mężczyzna, który przyjechał tutaj niby nadzorować prace nad nowym budynkiem, który miał powstać w Valle de Sombras, a tak naprawdę zjawił się tutaj dla niego, dla Ethana. Brunet wciąż krył w sobie wiele tajemnic, czasami jego oczy świadczyły o mroku kryjącym się w duszy gangstera – bo przecież tym tak naprawdę Dominic był. Ale syn Crespo widział w spojrzeniu przybysza coś jeszcze. Czasami, na ułamek sekundy, mignęło w nich dobro i ciepło. Działo się tak zazwyczaj, kiedy przebywał w towarzystwie jego, Ethana właśnie, albo gdy mówił o swoim przyjacielu, Desmondzie. Wtedy to ten groźny i niebezpieczny Benavídez odkrywał swoją duszę. Swoje prawdziwe ja.

I to ten mężczyzna miał zginąć z ręki swojego brata. Być może to nie Crespo będzie tym, który pociągnie za spust, jednakże z pewnością przyczyni się do zastawienia pułapki. Czy oczy Dominica spoglądną na Ethana, nim zamkną się na zawsze? Czy rzucą oskarżenie, nim zawrą się na wieki?

To nie był czas, żeby o tym myśleć. W tym momencie Crespo musiał zebrać swoje rzeczy i chociaż ból nadal palił go w różnych miejscach ciała, przygotować się do opuszczenia szpitala. Ethan zdecydował się postępować dokładnie z poleceniami, jakie otrzymał niedługo po wywieszeniu ręcznika. A te były jasne, opisane krótko w SMSie, który zjawił się nagle w jego telefonie:

Wypisz się ze szpitala. Wracaj do Valle de Sombras i czekaj na dalsze instrukcje. SMS skasuj.

Oczywiście nadawca nie podał swojego numeru, a blondyn nie zamierzał się zastanawiać, skąd Scylla ma jego numer. Oni przecież mieli i znali wszystko.
„Oprócz sposobu na uśmiercenie Benavídeza. Ale ten sam im dostarczysz!” – szepnął diabeł w jego duszy. Ethan kazał mu się po prostu przymknąć. Przecież nie poświęci Norrie za brata…prawda?

Dominic

Brunet sam się sobie dziwił, ale zaczynał czuć coraz większą sympatię do Sambora. Medina starał się, jak mógł i strzelanie szło mu już naprawdę całkiem nieźle. Oczywiście nadal nie był w tym mistrzem, ale Benavídez nie musiał się już obawiać, że tamten trafi go w kolano, czy też w rzepkę. Sambor skupiał się na celu jak rasowy najemnik i z zimną krwią kosił kolejne tarcze, a kule wystrzelone przez niego docierały dokładnie tam, gdzie szef Scylli mu powiedział, że dotrzeć mają.

- Dobrze – brat Ethana pochwalił ucznia po raz kolejny. – Przyznam, że mam ochotę dać ci do ręki większą broń. Być może kiedyś nauczę cię, jak się strzela z bazooki.

- Scylla ma bazookę? - zdziwił się Medina, ani na moment nie przestając masakrować kolejnych tekturowych postaci.

- I to niejedną. Nasza organizacja to właściwie mała armia – odparł Benavídez, ale jakoś tak bez dumy, jakby przez sekundę brzydził się tym, że stoi na jej czele. – Odłóż broń, czas na wprowadzenie cię w historię związku Gabriela i Desmonda.

- Nie – odrzekł krótko Medina. – Historię już znam. Potrzebuję poznać ich dusze, ich serca. Rozumiem, że Sullivan już nie żyje, ale jego też muszę „dotknąć”, wgłębić się w jego myśli i w pragnienia, by móc lepiej dbać o jego wybranka. Rozumiesz, co mam na myśli? – Mężczyzna spojrzał na milczącego Dominica, który opierał się o ścianę prowizorycznej strzelnicy.

- Tak – mruknął Benavídez, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak trudne będzie mówienie o tym wszystkim. I jak bolesne. Tak naprawdę to dopiero teraz pewnie rozklei się całkowicie, wspominając to, jakiem dobrym człowiekiem był jego przyjaciel. Ale musiał to zrobić, musiał podzielić się tym z Mediną po to, by być w stanie chronić nieszczęsnego Gabriela Amadora Del Monte przed własną rodziną.

- W takim razie posłuchaj – odezwał się nieco głośniej Dominic i usiadł na podłodze, jakby bojąc się, że ciężar przeszłości może go przygnieść. – Spotkałem Dominica Sullivana, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi. Czas i miejsce nie jest ważne, liczy się tylko to, że ja się topiłem, a on mnie uratował. Łaziłem potem za nim jak cień, wkurzając go swoją obecnością do tego stopnia, że przez pewien czas ukrywał się przede mną. – Brat Ethana zaśmiał się krótko, by zaraz na powrót spoważnieć i kontynuować swoją opowieść. – W końcu mi wybaczył. Jakby tu było cokolwiek do wybaczenia…Zmierzam do tego, że sami nawzajem szukaliśmy potem swojej obecności, to mnie pierwszemu przyznał się, że tak naprawdę pociągają go mężczyźni. Do mnie nigdy się nie zalecał, gustował w nieco innym typie. Ale kiedy przeżywał jakieś problemy, czy to miłosne, czy nie, zawsze przychodził z tym do mnie, a ja pocieszałem go tak, jak umiałem. Długo rozmawialiśmy i zawsze potrafiłem go wesprzec. A on mnie, jeżeli miałem jakiś kłopot. Potem zniknął mi z radaru, a kiedy znowu się spotkaliśmy, wiedziałem, że się zakochał. Tak szczerze, w pełni, jakby znowu był nastolatkiem…

- Gabriel? – szepnął domyślnie zasłuchany Sambor.

- Owszem. Kilkanaście dni później…- Benavídez nie mógł powstrzymać szlochu. Dopiero teraz tak naprawdę poczuł w duszy ten potworny ból, jaki odczuwa się jedynie wtedy, gdy traci się kogoś naprawdę bliskiego. Zaczął się trząść, ukrył twarz w dłoniach i przez moment po prostu był jednym wielkim płaczem.

- Pomścimy go – rzekł cicho Medina, kładąc Dominicowi dłoń na ramieniu. – Pomścimy twego najlepszego przyjaciela i obronimy jego ukochanego Amadora. Przysięgam ci to.

- Dziękuję…- odszepnął brat Ethana, nie mając pojęcia, że nad jego szyją wisi już katowski miecz Maksymiliano…

Cosme

Zuluadze coś zmroziło ręce, tak bardzo, że przez moment nie mógł wcale nimi poruszyć, a potem przeszło do serca, paraliżując go do tego stopnia, że na dłuższą chwilę odebrało mu dech. Z całą pewnością nie były to lody, po które właśnie sięgał. Wiedział, też że nie jest to zawał, bo tego był już blisko parę razy w swoim życiu i wiedział, że atak objawiałby się zupełnie inaczej. Nie, to coś dotyczyło jego syna. Coś naprawdę bardzo złego działo się z Fabricio i on, Cosme, po prostu to wyczuł. Ale co by to mogło być? Czyżby ktoś zranił jego potomka? A może nawet i zabił? Nie…to było inne odczucie, to było ostrzeżenie, jakby niebezpieczeństwo miało dopiero nadejść, albo właśnie się rodziło.

I dokładnie wtedy posłyszał plotkę przekazywaną z ust do ust pośród klientów malutkiego sklepiku w Valle de Sombras. Opowieść o tym, że do miasteczka przybyła kolejna osoba, dobrze ubrana kobieta, której nikt nie znał. Osoba ta wypytywała o dom Emily i Fabricio, a potem udała się tam marszcząc nos, jakby z miejsca skreśliła nie tylko sam budynek – nie widząc go jeszcze przecież na oczy! – ale i całą mieścinę.

- Opisz mi proszę, tę kobietę – poprosił Zuluaga ekspedientkę, która wydawała mu resztę, bacznie patrząc, czy Cosme czasem nie zamierza zemdleć. Od czasu, gdy wyjaśniła się sprawa z Antoniettą, większość mieszkańców przychylnym okiem patrzyła na właściciela El Miedo i tylko naprawdę nieliczni wciąż nazywali go „El Loco”.

Pan na zamku nie miał jeszcze przyjemności spotkać się osobiście z Constanzą di Carlo i miał nadzieję, że nigdy to nie nastąpi. Znał ją jedynie z opowieści Rosario, a były to historie tak mroczne, że brązowowłosa nie wspominała matki zbyt często. Teraz jednak, kiedy sprzedawczyni w paru zdaniach nakreśliła mu przybysza, już wiedział. To musiała być ona, matka Rosario. Nikt inny nie miał takich oczu, nikt inny nie kojarzył się ze złym drapieżnym ptakiem, gotowym rozszarpać wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze.

- A teraz przybyłaś rozszarpać serce mojego syna…- wyszeptał Cosme, bacznie uważając jednak, by nikt go nie słyszał.

Chwycił zakupy tak gwałtownie, jakby zupełnie przestało go obchodzić, czy jajka dotrą do El Miedo w całości, czy raczej w postaci jajecznicy i popędził do mieszkania syna.

Za kilka chwil stanął na środku ulicy, dysząc ciężko. Serce waliło mu tak, że tym razem naprawdę zaczął obawiać się zawału.

~ Uspokój się! ~ nakazał sam sobie w myślach. ~ Martwy na pewno mu nie pomożesz!

„Żywy też nie” – wredny głos rozsądku odezwał się w jego głowie. I była to prawda. W końcu co mógł zrobić starszy, ślepnący mężczyzna z poważnymi problemami zdrowotnymi przeciwko Constanzie di Carlo?

~ Cokolwiek! ~ szturchnął sam siebie umysłowo Zuluaga i ponowił podróż do celu. Musiał się chociaż dowiedzieć, jak się czuje Fabricio, czy już spotkał się z babką, czy…

Desmond

- Kim jest Del Monte? – spytał Sullivan tak nagle, że lekarz właśnie mierzący mu ciśnienie aż się wzdrygnął.

- Hm? A tak…- Doktor przypomniał sobie, że faktycznie wcale nie tak dawno wymienił przecież nazwisko ukochanego rannego. Tyle, że podobno Desmond niczego nie pamiętał…

- Wspominałeś jego nazwisko i mówiłeś, że niedługo go spotkam – drążył Sullivan, walcząc z ogarniającymi go mdłościami. Wciąż czuł się jak trup, ale tym razem był to wymiotujący trup. A to wbrew porozom oznaczało, że powoli wracał do zdrowia i do życia.

- Zgadza się – ochłonął lekarz i dodał. – To ktoś z twojej przeszłości, ale na razie za wcześnie o nim mówić. Wiesz, straciłeś pamięć i nadmiar informacji…

- Jaki nadmiar? – przerwał mu ciężko ranny mężczyzna. – Jak na razie nie wiem nawet, jak się nazywam i dlaczego tu jestem!

- Posłuchaj…- doktor przysiadł delikatnie na posłaniu cierpiącego. – Wszystko ci opowiem, ale w swoim czasie.

- Dlaczego nie teraz? – zdziwił się Desmond. – Słuchaj, ja nic nie rozumiem. To wcale nie jest szpital, tylko jakaś klinika na obrzeżach, nie ma tu nikogo innego poza mną i tobą…O co tu w ogóle chodzi i kim tak naprawdę jesteś?

Udawanie było męczące, ale to było jedyne wyjście, by w jakikolwiek sposób pomóc Gabrielowi.

- W porządku…- westchnął tamten. – Gabriel to…ktoś bardzo ci bliski. Naprawdę bliski, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Jednakże na razie nie byłoby dobre, gdybyście nawiązywali kontakt. Wiesz, gdyby zobaczył cię w takim stanie…

- Hm. Jeżeli twierdzisz, że byłem z nim w związku – bo to właśnie miałeś na myśli, prawda? – to raczej próbowałby być przy mnie i mnie wesprzeć, niż…

- Prawda – odrzekł lekarz. – Ale nie uważasz, że byłoby dla niego bardzo bolesne, gdyby sobie uświadomił, że go nie pamiętasz? Czy nie lepiej poczekać, aż odzyskasz pamięć i wtedy…

- Czy on w ogóle wie o wypadku i o tym, że ja żyję? – spytał Sullivan, bardzo ciekawy, jak doktor z tego wybrnie.

- Tak, ale…na razie powiedziałem mu, że jesteś w stanie niezbyt pozwalającym na odwiedziny i…

Desmond tak gwałtownie chwycił rękę lekarza, że tamten aż podskoczył na łóżku.

- Dlaczego kłamiesz?! Przecież rozmawiam z tobą, a więc jestem w stanie…

- Wiem. Wiem, że jesteś! – Doktor był wściekły, ale nie mógł tego okazać. Gdyby tylko jego podpieczny wiedział, jak bardzo dla niego ryzykuje, to z pewnością zachowywałby się uprzejmniej! – Ale jemu powiedziałem co innego po to, żeby na razie nie chciał tu przylecieć i cię ściskać! W końcu nie chciałbyś chyba, że twój chłopak połamał ci kości! I tak są już do cna połamane, ale…

- Mój chłopak…- Sullivan opadł na poduszki, zastanawiając się, czy powiedzieć coś o artykule, jaki przez przypadek zobaczył, ale głównie dlatego, że nagle stracił siły. Jego chłopak…Boże, jak on tęsknił za Gabrielem! Za jego ramionami, przytuleniami, pocałunkami…Za nim po prostu. Przez moment chciał powiedzieć prawdę, przyznać się, że wszystko pamięta, błagać lekarza o pomoc w skontaktowaniu się z Amadorem – ale wiedział, że nie ma do tego prawa. Już nigdy więcej nie obejmie młodego Del Monte, już nigdy więcej nie usłyszy tego tak bardzo drogiego mu głosu, już nigdy więcej…

- Chociaż powiedz mi o nim więcej…- poprosił cicho, poddając się temu, czego uniknąć nie mógł. Własnej słabości i przeznaczeniu, które wiodło go w smutek i w samotność…

Gabriel

Prom płynął tak spokojnie i powoli, że [link widoczny dla zalogowanych] sam praktycznie zasnął, obserwując śpiącego Gabriela. Kto by pomyślał, że właśnie tutaj, na turystycznym statku, spotka swojego dobrego przyjaciela z lat szkolnych – i to jeszcze w tak dramatycznym stanie! Na szczęście Daniel dobrze wiedział, jak się nim zaopiekować, bo skończył przecież całkiem porządne studia medyczne. Od zawsze pragnął leczyć ludzi, miał co prawda krótki epizod z weterynarią, ale zdecydowanie bardziej interesował się jednak anatomią, niż tym, co dolega temu, czy tamtemu pieskowi. Ale zwierzęta kochał i to bardzo.

- Wyjdziesz z tego, stary – szepnął sam do siebie Haller. – Wyjdziesz i opowiesz mi, kto cię tak urządził, bo nie wierzę, że wszystkie rany i siniaki pochodzą tylko od upadków po drodze. O tak, widziałem ten idiotyczny artykuł na twój temat, w prasie. Ale nie martw się, stary dobry Daniel cię nie zdradzi. Nie wydaje mi się, żeby ten Desmond naprawdę cię napadł. Nawet, gdyby tak było, nie pomieszałoby ci się w głowie do tego stopnia, żeby latać z nożem i grozić nim każdemu, kogo napotkasz. Poza tym znam cię na tyle, że potrafię rozpoznać, iż bardzo dobrze kojarzysz nie tylko to, kim jesteś, ale i gdzie się znajdujesz, komunikujesz się normalnie…A to oznacza, że cały ten artykuł jest jednym wielkim kłamstwem. W takim razie ten Sullivan też zapewne jest niewinny…- zamyślił się Daniel. – Ciekawe, czemu właśnie na niego tak się uparli. Czy to przypadek, bo akurat był w okolicy, czy też…

Rozmyślania przerwało mu wejście do kajuty kapitana statku, Juanja Sarantisa.

- Jak się ma nasz gość? – spytał brodacz. – Da radę pomagać nam na pokładzie przy następnym rejsie? Za kilkadziesiąt minut dobijamy do Playa del Carmen, tam postoimy przez pewien czas i wracamy na wyspę Cozumel.

- Nie sądzę – odpowiedział smutno Haller. – Jest ciężko ranny, głównie jeżeli chodzi o stopy. W końcu dotarł do nas boso i to na piechotę. Do tego wychłodzenie, wygłodzenie…Wydaje mi się, że zajmie to co najmniej dwa tygodnie, żeby w pełni móc wspierać nas w kursach na Wyspę Jaskółek i z powrotem.

- Dwa tygodnie…- Juanjo potarł brodę w zamyśleniu. – Sporo. Ale żal mi tego biedaka. Może powinniśmy zawiadomić jakiś szpital na lądzie i po prostu go tam zostawić? A jak już odzyska siły, to wtedy zaproponować mu pracę u nas?

~Nie! ~ coś krzyknęło w umyśle Daniela, jakby lekarz przeczuwał, że skontaktowanie się z kimkolwiek i powiadomienie o losie i miejscu przebywania Amadora zaszkodzi jego szkolnemu koledze. Nie zauważył, że Del Monte właśnie się obudził i przerażonymi oczami wpatruje się w Hallera, czekając na słowa, które mogą go skazać.

- Nie sądzę…- odparł wolno Haller. – Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeżeli pozostanie z nami. Sam pan rozumie, kapitanie. Nie sądzę, by miał jakieś ubezpieczenie, czy coś. Jeżeli umieścimy go w szpitalu, ściągniemy mu na kark policję, bo jest bezdomny. A nie wygląda mi na kogoś, kto stwarzałby dla nas jakiekolwiek zagrożenie, to raczej jeden z tych facetów, którym po prostu nie poszczęściło się w życiu.

- Rozumiem, ale przecież i tak będziemy musieli go zgłosić jako członka załogi…- Juanjo znowu potarł brodę, nie wiedząc, co ma robić. – Ma w ogóle jakieś dokumenty, czy coś?

- Nie znalazłem – odparł Daniel, podskórnie wyczuwając, że lepiej nie wtajemniczać Sarantisa w tożsamość Gabriela.

- Dobra. Wylecz go, a potem się zastanowię – stwierdził w końcu Juanjo i opuścił kabinę.

- Ja muszę…wysiąść na Playa del Carmen…- rozległ się nagle cichy głos Amadora.

- Co? – Daniel obrócił się gwałtownie w stronę dawnego kolegi. – Nie ma mowy, nie w twoim stanie!

- Ale ja muszę…zrozum…Miejsce pochówku…ja…Desmond…

I nagle postanowił opowiedzieć mu wszystko. Teraz już rozpoznawał Hallera, wiedział, że jest to ten sam gość, z którym wdrapywali się na drzewa i skakali z nich, przy okazji tłukąc sobie tyłki i roztargując spodnie. Czuł też, że może mu zaufać, szczególnie po tym, jak nie wyjawił tożsamości Del Monte kapitanowi promu.

- O czym ty mówisz? – zdziwił się Daniel, przysiadł na krześle i z pytaniem w oczach czekał na opowieść Amadora.

- Na przydługie kolce jeżozwierza…- wymamrotał chwilę później Haller, przywołując tym lekki uśmiech na twarzy Del Monte. Obaj pamiętali ulubione powiedzonko lekarza. – Kartele, morderstwa, inne przestępstwa, a w środku ty, biedaku…Chłopie, ja rozumiem, że chcesz oddać hołd swojemu zmarłemu ukochanemu, ale nie wydaje ci się, że lepiej żyć i…sam nie wiem? Być szczęśliwym?

- Nigdy już nie będę…nie bez niego…

- OK, ale jak zamierzasz…Wiesz, przedrzeć się przez tereny karteli i tak dalej? Przecież nie jesteś w stanie nawet za bardzo podnieść głowy z łóżka! A z tego, co słyszę, faktycznie musisz zmiatać z promu, zanim zawrócimy do Cozumel! Czekaj…- zadumał się nagle. – Wiem! – podskoczył na krześle zupełnie, jakby nadal był w szkole i właśnie znalazł odpowiedź na bardzo trudne pytanie nauczyciela. – Póki nie wyzdrowiejesz, umieszczę cię w takim małym szpitalu, w wiosce, gdzie nikt cię nie zna i nie znajdzie. Powiem kapitanowi, że potrzebuję urlopu i sam tam z tobą pojadę. A jak już wrócisz w pełni do sił, to sam cię zawiozę, gdzie tylko będziesz chciał, co ty na to?

- Ale ja…- próbował protestować słabo Gabriel.

- Nie „alejajuj” mi tu! – Widać było, że Haller już się zapalił do tego pomysłu. – Jak tylko dobijemy do portu, pogadam z kapitanem, powiem mu, że jego pomysł ze szpitalem był dobry, ale znam klinikę…wiesz, takie konieczne bla, bla, bla. Przy okazji wspomnę o moim urlopie, Sarantis się na pewno zgodzi, bo to spoko facet jest. Tylko wcześniej muszę zadzwonić do takiego jednego kumpla, którego dawno nie widziałem, jest szansa, że gdzieś jeszcze tam pracuje w okolicy. Czekaj, niech ja tylko złapię zasięg i znajdę jego numer…

Daniel wyjął komórkę, poklął trochę na problemy z połączeniem, ale zbliżali się już do portu, więc za kilka sekund uzyskał upragniony sygnał. A potem, nie bacząc na sprzeciw Amadora, poczekał, aż rozmówca odbierze telefon, w międzyczasie szepcząc do młodego Del Monte „Nic się nie martw, mój znajomy to naprawdę w porządku koleś i z pewnością nam pomoże”.

- Cześć, tu Daniel Haller, pamiętasz mnie jeszcze? Taak, ten sam…- roześmiał się lekarz do słuchawki. – Świetnie. Słuchaj, chłopie, mam dla ciebie zadanie. Spotkałem kogoś, kto potrzebuje pomocy lekarskiej, a ponieważ on i ja wychowaliśmy się razem na jednym podwórku, a ty ponoć świetnie łatasz ludzi…Tak? Super, to wpadniemy niedługo, dam ci znać! Dzięki, Julian!


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 17:48:51 14-03-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:16:20 15-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 66
Fabricio/Emily/Victoria/Javier/ Julian
Poprzedniego dnia.

Była dwudziesta trzydzieści trzy kiedy Fabricio Guerra wreszcie zlokalizował telefon swojej żony nie obyło się bez interwencji pewnego geniusza który namierzył komórkę Emily (pewnie nie będzie zadowolona) przemknęło przez myśl blondynowi lecz teraz nie chciał zawracać sobie tym głowy. Musiał koniecznie porozmawiać z żoną o jej dziwnym zachowaniu i bałaganie w garderobie którą razem dzielili. Z rozgardiaszu wywnioskował iż zniknęła jej długa czarna sukienka bez pleców. I nie był z tego powodu zadowolony. Nie był też psychologiem ale specjalnie nie trzeba było być aby wiedzieć iż poszła na spotkanie z mężczyzną. Z mężczyzną! Blondyn zazgrzytał ze złości zębami.
Emily poszła na spotkanie z facetem i szczerze wątpił żeby był nim Diaz czy Hernandez. Do pracy by się tak nie stroiła! Tak cholera był zazdrosny! I do tego jeszcze przyjechałą Constanza. Jakby miał mało zmartwień na głowie będzie musiał przejmować się jeszcze nią.
Palce zacisnął na kierownicy skupiając wszystkie zmysły na drodze. Po co przyjechała? Constanza zawsze zaklinała się że nigdy nie wróci do Meksyku, że jej noga nigdy nie postanie w kraju który przysporzył jej tyle bólu i cierpienia a dzisiejszego wieczoru kiedy położyła mu dłoń na ramieniu nie potrafił ukryć swojego zaskoczenia i wzdrygnięcia się pod wpływem jej dotyku. Jej dobrotliwy uśmiech przyprawił go o ciarki.
Oczywiście że miał mnóstwo pytań do babki. Chciał na przykład wiedzieć dlaczego przez tyle lat go okłamywała? Dlaczego wmawiała mu iż Fausto Guerra jest jego ojciec matka dziwką która przedawkowała heroinę? Czemu po prostu nie powiedziała mu prawdy? I nie uprzedziła o swojej wizycie. Wcześniej umawiała się z nim z wyprzedzeniem. No i musi powiedzieć o jej przyjeździe Emily. Nie ucieszy się.
Nie od dziś wiedział iż babka i żona się nie cierpią. I to delikatne określenie ich relacji. One po prostu się nienawidziły. Constanza uważała jego żonę za zagrożenie w najczystszej postaci a to samo o kobiecie myślała Emily która przyznawała to bez ogródek. I one miały mieszkać ze sobą pod jednym dachem.?! To on się wyprowadzi, stwierdził parkując przez restauracją w której była jego żona. Dłonie oparł na udach wpatrując się w ładny budynek po drugiej stronie ulicy.
Nie podobało mu się to. I to bardzo. Restauracja była ładna, elegancka jednak zaciągnięte zasłony w górnych oknach przez które sączyło się światło miały w sobie coś złowrogiego. Mimo to odpiął pas i ruszył do wyjścia. Usiadł przy barze zamawiając wodę bez gazu z cytryną. Barman spojrzał na niego zaskoczony ale nic nie odpowiedział. Fabricio miał za dużo problemów na głowie aby dodać do niego picie zbyt dużej ilości alkoholu.
Nie mógł wyrzucić z głowy babki. Constanza di Carlo pojawiła się w Meksyku w zaskakującym momencie. Najpierw odnajduje biologicznego ojca, później ktoś podkłada bombę pod jego samochodem a na końcu pojawia się jego babka z którą łączą go dość osobliwe relacje w postaci comiesięcznych przelewów na konto. Intuicja podpowiada mu iż to nie przypadek. A w głowie pojawiła się zaskakująca myśl. Czy potrafiłaby skonstruować bombę?
Nie. Constanza di Carlo była zbyt próżna żeby zająć się czymś tak prozaicznym jak ładunek wybuchowy jeszcze połamałby paznokcie.
Widok Emily idącej u boku tego faceta zmroził mu krew żyłach. Uśmiechała się do niego, szła z nim pod rękę i o czymś dyskutowali jak para dobrych znajomych. A on? To jego spjrzenie które prześlizgnęło się po sylwetce żomy. Doskonale wiedział co to spojrzenie. Nic dziwnego. Jego żona wyglądała oszałamiająco.
Ubrana była w długą czarną sukienkę z rozcięciem wzdłuż uda i z dekoltem na plecach które sprawiało iż palce aż go świerzbiły aby przesunąć powoli dłonią wzdłuż jej kręgosłupa. Zamiast tego z uśmiechem przyklejonym do ust ruszył w ich kierunku.

***
Emily usiadła na brzegu łóżka spoglądając na śpiącego Fabricio. Wyglądał tak bezbronnie. Tak niewinnie że aż miała ochotę położyć się z powrotem obok niego i przytulić. Zamiast tego czule pogładziła go po policzku. Wiedziała że Fabricio potrzebuje snu zdecydowanie bardziej od niej. Ostatnich godzin życia w błogiej niewiedzy. Blondynka musiała przygotować się do rozmowy z mężem która nie należała do najłatwiejszych. Obmyślić plan działania. Krok po kroku aby ojciec i syn i przyjaciele byli bezpieczni
Wczorajsze spotkanie Dominika i Fabricio uświadomiło jej boleśnie że gdyby szef Sycylii wiedział komu podaje dłoń zapewne by ją odrąbał. Emily mogła go przekonywać iż rodzina Zululaga nie stanowi zagrożenia dla jego panowania jednak jej słowa nie znaczyły nic. Liczyły się czyny. I co jeśli się myli co do męża i on będzie chciał zasiąść na tronie Sycylii?
Nie, pokręciła przecząco głową. Sama myśl wydawała się niedorzeczna. Był dobrym, łagodnym człowiekiem o złotym sercu. Wspierał akcje charytatywne, płacił za leczenie chorych dzieci za granicą a to był wierzchołek góry lodowej jego działań. Pomagał ludziom. Nie miał w sobie cech socjopatycznej czy psychopatycznej osobowości chociaż miał cechy przywódcze. Był liderem. Władczy, przedsiębiorczy, był typem stratega który zawsze rozważa wszystkie swoje opcje zanim podejmie decyzję. Miał logiczny umysł i czyste serce a patrząc na śpiącego męża zastanawiała się po którym z rodziców odziedziczył te cechy? Diaz mówił że Cosme Zululaga muchy by nie skrzywdził i miał złote serce jednak po kim Fabricio miał analityczny umysł? Po mamie? A zamiłowanie do literatury i sztuki? Muzyki? Było tyle niewiadomych w jej mężu.
Dlatego wiedziała że musi odnaleźć Rosario. Mamę którą utracił. Nie dlatego aby lepiej zrozumieć swojego męża ale po to aby oddać mu rodzinę którą mu odebrano. Kiedy poznała Fabricio pierwsze co rzuciło jej się w oczy to jego sfera zawodowa. Sukces którym się chełpi, który uwielbia dopiero później zaczął się przed nią otwierać. Powoli dostrzegła jego wrażliwość, łagodność, dobroć i pragnienie miłości i akceptacji. W poszukiwaniach Rosario przeszkadzał jej jeden mały jakże istotny fakt jej matka. Constanza z opowieści Cosme czy samego Fabricio nie jawiła się jako ostoja spokoju czy miłości raczej egoizmu, próżności i wyrachowania. Była kobietą która chciała starcowi sprzedać własną córkę więc kto wie do czego jest zdolna? Emily obstawiała że do wszystkiego. Nawet morderstwa. Oczywiście nie podejrzewała iż Constanza wie jak skonstruować bombę. Nie ona była zawsze zbyt leniwa żeby się uczyć ale skoro znała Mitchella to może i znać człowieka któremu nadała pseudonim Wierny pies.
I samo jej pojawienie się w Meksyku nie wróżyło nic dobrego. I to w jakże interesujących okolicznościach. Dwa dni temu samochód Cosme prawie wyleciał w powietrze a Constanza pojawia się pod pretekstem tęsknoty za wnukiem? Jeśli to przypadek to Emily co tydzień pija herbatkę z królową.
Podniosła się z łóżka sięgając po leżące na podłodze buty, wzięła je do ręki ruszając do drzwi. Nie zamierzała budzić męża, chciała żeby chociaż on się wyspał. Constanza na całe szczęście zadecydowała spędzić poranek w pokoju gościnnym. Emily bowiem nie zamierzała przebywać w jej towarzystwie dłużej niż było to konieczne. Wsunęła buty dopiero przy drzwiach. Jakie jej było zaskoczenie iż kiedy po otwarciu drzwi niemal wpadła na Cosme Zululagę.
— Pan Zululaga? — powiedziała autentycznie zaskoczona jego widokiem o dziewiątej rano w sobotni poranek. — Dzień dobry.
— Dzień dobry Emily — powiedział uśmiechając się lekko. — Fabricio jest w domu?
— Fabricio jeszcze śpi — odpowiedziała zamykając za sobą drzwi. Jej zachowanie nie uszło uwadzę właścieciela zamczyska na wzgórzu.
— Nie chcesz żebym się z nim spotkał. — stwierdził
— Nie chodzi o niego — odpowiedziała natychmiast wzdychając — Wszystko panu wyjaśnię ale nie tutaj — Pojedźmy w inne miejsce — powiedziała. Zamknęła szybko drzwi frontowe i wskazała ruchem dłoni swój samochód.
Zaparkowała samochód przed niewielką kawiarnią na obrzeżach Doliny światła. Dłonie położyła na kierownicy. Jak miała mu to wszystko wyjaśnić? Nie chciała zbytnio go obciążać ale być może tylko on mógł wiedzieć coś o Rosario. Pytanie Constanzy nie wchodziło w grę. Odpięła pas.
— Napijemy się herbaty — powiedziała łagodnie do Cosme i wszystko panu wyjaśnię. Obiecuję.
Zajęli jeden z wolnych stolików. Cosme wybrał herbate zaś Emily wybrała mocną czarną kawę.
— Nie chcesz żebym widywał się z Fabricio
— Nie chciałam aby zobaczyła pana Constanza — przyznała opierając łokcie na stole. Spojrzała Cosme w oczy. — Sytuacja w której znaleźli się pan i Fabricio jest delikatna i ostatnie czego chcę to żeby mój mąż stracił ojca którego potrzebuje — obróciła filiżanką na spodku. — di Carlo nie wie że Fabricio wie że pan jest jego ojcem i chcę żeby zostało tak jak najdłużej.
— Czy z jej strony mu coś grozi?
— Nie sądzę — odpowiedziała dość niepewnie — Nie wiem. Ona go wychowała ale przez trzydzieści lat go okłamywała. Wiedziała że Guerra nie był jego ojcem i nie pisnęła o tym ani słówka. O motywach mogę jedynie gdybać ale sądzę że chciała go chronić.
— Przede mną?
— Przed Scyllą — odparła. Emily musiała znaleźć odpowiednie słowa aby go nie zdenerwować i wyjaśnić mu całą sytuację. — Większość zorganizowanych grup przestępczych ma hierarchię. Na czele Scylli stał pański ojciec który nie uznawał pana za swojego następcę więc potrzebował kogoś innego — urwała sięgając po kawę. Miała nadzieję że rozumie. — Dlatego chciał ożenić się z Rosario, aby mieć następcę jednak ona — znowu przerwała — kiedy dowiedziała się co planuje dla niej matka uciekła z domu, ukrywała się przez ponad dwa lata a później poznała pana i zaszła w ciążę. To czysty przypadek że padło akurat na pana.
— To było przeznaczenie moja droga nie przypadek — odpowiedział sięgając w zamyśleniu po herbatę. — Bycie moim synem jest dla niego zagrożeniem
— Darem — poprawiłą go Emily — Jest pan ojcem którego zawsze chciał mieć i ma. A ja zrobię wszystko co będę musiała aby zapewnić wam wszystkim bezpieczeństwo dlatego muszę wiedzieć wszystko o Rosario.

***
Julian Vazquez od dziesięciu minut bawił się telefonem. Obracał go w palcach usiłując pozbierać myśli. Przed chwilą zakończył bardzo interesującą rozmowę z człowiekiem z którym nie rozmawiał od lat. I miał do niego nietypową prośbę. Miał się kimś zająć. Ale kim? Tego nie wiedział. I to go martwiło. W co wpakował się Daniel Haller?
— W nic dobrego — powiedział sam do siebie odkładając telefon na blat. I wstał ruszając na górę. Przeskakując po dwa stopnia ruszył w kierunku sypialni. Pchnął lekko drzwi wchodząc do środka. Zamknął je cicho opierając się plecami o chłodne drewno.
Ingrid spała na środku łóżka. I oczywiście miała na sobie jego starą uniwersytecką koszulkę i jego skarpetki lecz to nie wywoływało u niego złości lecz lekki uśmiech. Brązowowłosa wymamrotała coś przez sen.
Latem zeszłego roku pojawił się Valle de Sombras aby ochronić Victorię Diaz przed jej biologiczną matką Inez Romo i nigdy by nie przypuszczał iż jego życie w ciągu tych kilku miesiącu wywróci się do góry nogami i to przez mierzącą metr sześćdziesiąt pięć wzrostu szatynkę.
W Chicago sądził iż uodpornił się na jej urok. Strzegł jej tak jak obiecał przyjacielowi. Pilnował aby nic złego ją nie spotkało i w przypadku zagrożenia pozbywał się go. Przez kilka lat obserwował jak wyrabia sobie nazwisko w mieście. Lawiruje na cienkiej granicy bezpieczeństwa, rozsądku i głupoty. Było w niej coś co go przyciągało.Stale do niej wracał. Raz za razem. A w najgorszych momentach w swoim życiu myślał właśnie o niej.
I gdyby ktoś pod koniec czerwca zeszłego roku powiedział by mu iż zamieszka z Ingrid pod jednym dachem i dożyje dnia dzisiejszego. Ba! Nawet będą mieć dziecko pewnie by go wyśmiał. Ale są tutaj. Razem. I aż chciało się powiedzieć „i będą żyli długo i szczęśliwie”
Obserwując ze swojego miejsca Ingrid wiedział jedno; ona i dziecko muszą być bezpieczni. Za wszelką cenę a on zrobi wszystko aby ich dom w niczym nie przypominał domu w którym sam dorastał. Jego dziecko nie będzie płaciło za błędy swoich rodziców. Za jego błędy. Będzie bezpieczne, będzie dorastało w rodzinie w której liczy się przede wszystkim miłość nie pieniądze czy prestiż społeczny tylko miłość. Jednak telefon od Daniela Hallera zburzył jego spokój. Był przecież głosem przeszłości który poinformował go iż ma dla niego pacjenta którego problemem raczej nie jest brak ubezpieczenia społecznego (którego pewnie i tak nie ma ) A od dwudziestu minut próbował sobie przypomnieć przyjaciela z którym dzielił pokój w akademiku na uniwerku. Czy Daniel pakował się w kłopoty? Czy znał kogoś z półświatka? Im dalej nad tym gdybał tym miał coraz większy mętlik w głowie.
Z ich dwójki to Julian zawsze pakował się w kłopoty, łatał tych których uważał za przyjaciół, zawierał układy niekoniecznie z dobrymi ludźmi a Heller? Tak mało o nim wiesz, podpowiedział mu upierdliwy głosik w głowie w końcu ostatni raz rozmawiali ile siedem lat temu? może więcej. To Daniel odwiózł go na lotnisko i wcale nie podobało mu się że leci “za babą” Julian nie mógł postąpić inaczej i wiedział że gdyby przyszło mu podjąć decyzję jeszcze raz byłaby taka sama.
— Julian — wymamrotała sennym głosem przeciągając się na łóżku. Zmarszczyła brwi wpatrując się w niego zaspanym wzrokiem — Wszystko w porządku? — zapytała siadając na łóżku. — Czemu tak stoisz i bezmyślnie się gapisz? — zadała kolejne pytanie instynktownie przeczesując potargane włosy. Julian usiadł obok niej.
— Lubię na ciebie patrzeć — powiedział — zwłaszcza kiedy śpisz.
— Bo jestem taka śliczna?
— Bo kiedy śpisz to się nie odzywasz — odpowiedział za co oberwał po twarzy poduszką od udającej oburzenie Lopez której usta wygięły się w podkówkę.
— No wiesz co — odparła udając urażoną. Splotła ręce na piersi odwracając się do niego plecami. — Nie wyglądam ładnie — powiedziała — Moje włosy przypominają ptasie gniazdo i nie mam makijażu.
— Masz rację — potwierdził przybliżając się do niej. Objął ją w pasie — Nie wyglądasz ładnie — odwróciła głowę spoglądając na niego teraz autentycznie oburzona — tylko pięknie — dokończył wywołując na jej twarzy szeroki uśmiech.
— A zmieniając temat — powiedziała po chwili — co cię trapi?
— Nic mnie nie trapi — odpowiedział natychmiast na co kobieta zmarszczyła brwi
— Łżesz w żywe oczy — stwierdziła — i to ciężarnej. Wstydź się Vazquez i w tej chwili powiedz co cię trapi.
— Ingrid
— Bo będziesz miał myszy. Całe stadko małych białych myszek za którymi będziesz ganiał więc? — Uniosła do góry brew czekając cierpliwie. I wtedy pękł. Powiedział jej o telefonie Daniela kiedy skończył parsknęła śmiechem. — Skarbie — wślizgnęła się na jego kolana obejmując go za szyję — moim zdaniem szukasz dziury w całym — Ma twój numer bo nie zmieniłeś go od dziesięciu lat no i może chcę abyś pomógł jakiemuś dzieciakowi z białaczką jak temu jak mu tam? Santiago — przypominała sobie imię chłopca. — Przestań się zamartwiać i się ciesz.
— Z czego mam się cieszyć?
— Że masz jakiś starych przyjaciół.
Parsknął śmiechem. Lopez mogła mieć rację a on jak zwykle szukał dziury w całym.
— A teraz idziemy na śniadanie — wstała chwytając go za rękę i ciągnąc w stronę kuchni.
— Będziesz gotować?
— Nie ty będziesz gotował a ja będę patrzeć.
No tak niektóre rzeczy się nie zmienią ale to dobrze.

***
Emily miała mętlik w głowie. Rozmowa z Cosme Zululagą wcale w niczym nie pomogła. Nie znał jej innych aliansów poza Rose Vegą i nie miał pojęcia gdzie może przebywać bał się nawet że nie żyje. Był pewien iż dobrowolnie nie oddałaby dziecka Constanzie. Co podkreślał całą drogę kiedy odwoziła go do El Miedo. Bała się swojej matki a Emily wiedziała że nie znajdzie Rosario bez pomocy więc o nią poprosiła lecz za nim przystąpią do odnalezienia Rose należy dowiedzieć się wszystkiego o pani di Carlo a mijając dwóch geniuszy obok siebie nie powinno to być takie trudne.
— Jezu — powiedział Javier wpatrując się w monitor laptopa — Ta kobieta wydaje więcej na botoks rocznie niż wynosi PKB państw afrykańskich. — Twoja teściowa to chodząca reklama gabinetów medycyny estetycznej — stwierdził wyświetlając jej zdjęcia — Upiorne babsko
— I naprawdę przyleciała wczoraj. O szesnastej trzydzieści trzy przeszła przez odprawę, wzięła taksówkę i podała nazwę miasta. Zapłaciła gotówką.
— Fabricio zapłacił — odparła uśmiechając się krzywo. — Jak za wszystko inne.
— Wspiera organizacje non profit — Javier nie odrywając oczu od ekranu — przemoc wobec kobiet, dzieci, głodujące maluchy a Afryce budują nawet szkoły, szpital psychiatryczny w Meksyku — zamarł z dłonią na babeczce po którą sięgał i spojrzał na Emily. — Nie znam się na organizacjach charytatywnych ale szpital psychiatryczny w MEKSYKU do nich nie należy — kliknął kilka razy w klawiaturę. — Działa na terenie Monterrey.
— Dyrektorowi placówki odebrano prawo do wykonywania zawodu — wtrąciła się Victoria sprawdzając pracowników. — W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim. Głównym zarzutem było to że zamykał w zakładzie osoby zdrowe . Tamten szpital zamknięto.
— Gotowe na wycieczkę?
— Javier
— Nie puszczę cię samej do zamkniętego wariatkowa — warknął Reverte — po pierwsze zawsze chciałem odwiedzić zamknięte wariatkowo a po drugie tak zaczyna się co trzeci horror klasy B. Zakład jest zamknięty może tam znajdziemy odpowiedzi.

— Nie ma jak włamanie w biały dzień — stwierdził popychając drzwi które zaskrzypiały przeraźliwie. — do zamkniętego psychiatryka — umilkł kiedy jego spojrzenie skrzyżował się ze spojrzeniem Victorii. To nie był dobry czas na żarty. Sytuacja była zbyt poważna. Popatrzył na Emily która wpatrywała się w korytarz.
— Jak w horrorze — powiedziała zdławionym głosem ruszając na miękkich nogach idąc przed siebie.
— Tam jest — Vicky szturchnęła Javiera pokazując mu pokój z napisem archiwum. — Sprawdzę to — powiedziała ruszając w tamtym kierunku. Emily natomiast ruszyła dalej czując jak przy każdym kroku drżą jej kolana. Mijała otwarte sale z pojedynczymi łóżkami jednak jej uwagę przykuł pokój na końcu korytarza. Położyła dłoń na klamce i pchnęła je do przodu. Zamarła w progu na widok znajdującego się na środku fotela ginekologicznego. Przełknęła głośno ślinę i weszła do środka.
— Mój Boże — wyszeptała słabym głosem czując jak do oczu napływają jej łzy. Nagle wszystko nabrało sensu.
— Znaleźliśmy — Victoria urwała w pół słowa wpatrując się w fotel. — To porodówka?
Emily pokiwała nieznacznie głową.
— One nie były chore psychicznie tylko w ciąży — pokręciła z niedowierzaniem głową wierzchem dłoni ścierając łzy. — Bogacze z Monterey i okolic zamykali tutaj swoje niezamężne córki a kiedy dzieci przychodziły na świat znikały. — urwała — Fabricio się tutaj urodził.
— Emily — wykrztusił Javier.
— Jak ja mam mu to powiedzieć? — zapytała przyjaciela z oczami pełnymi łez. — Jak?
— Nie wiem — Victoria podeszła do niej i przytuliła ją do siebie. — Nie mam pojęcia jak.
Emily po opuszczeniu tego przeklętego szpitala potrzebowała nie tylko powietrza , ale i czegoś mocniejszego od herbaty. Wpatrywała się w nie otwartą teczkę Rosario di Carlo zbierając się w sobie na odwagę aby ją otworzyć i przeczytać. Była zapewne pełna wyników badań lekarskich i informacji o Fabricio. Trzęsącymi się rękami przysunęła ją bliżej siebie i otworzyła. Na wierzchu leżał akt urodzenia datowany na pierwszego listopada osiemdziesiątego piątego roku. Chłopcu który urodził się tamtego dnia nadano imiona Fabricio Cosme Zululaga . Imiona rodziców Rosario Maria di Carlo i Cosme Zuluaga.
— A ja myślałam że widziałam już w życiu wszystko — powiedziała do wchodzącej do salonu Victorii — ale to — wskazała na teczkę — Tam ich były setki takich kobiet jak Rosario a taki los zgotowali im rodzice — parsknęła — Niech ja dorwę Constanzę w swoje ręce — wymamrotała. — Jadę do domu — wstała.
— Jesteś pewna? — zapytał niepewnie Magik który po raz pierwszy w życiu nie miał ciętej riposty. — Może najpierw ochłoń.
— Ochłonęłam — powiedziała pewnym głosem wkładając teczkę do torebki. — Nie zabije jej. — powiedziała — zgotuje jej los że będzie marzyła o tym aby umrzeć. — powiedziała i wyszła z mieszkania Magika który wraz z narzeczoną usiłowali ją przekonać aby została jeszcze trochę. Magik wrócił do mieszkania z wyrazem pokonania malującego się na twarzy. Nalał sobie i Vicky po kieliszku brandy. Oboje potrzebowali drinka.
— I co teraz?
— Teraz to nie chciałbym być w skórze tej baby kiedy Emily ją dorwie w swoje łapy.
— Bardziej martwię się o Fabricio. To nim wstrząśnie.
— Ma Emily — powiedział przytulając do siebie blondynkę — ma nas i znajdziemy jego mamę. Javier Reverte bowiem jest geniuszem jak i jego narzeczona i zrobi wszystko aby matka odzyskała syna. — Pocałował ją w czubek głowy. — A Constanza di Carlo zapłaci za to co zrobiła. Wierz mi jeżeli ktoś może zamienić jej życie w piekło na ziemi to jest to właśnie Emily.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 21:05:50 16-03-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:40:28 17-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 67

NADIA / TRAVIS


Przypłynął na wyspę dopiero godzinę temu, a już zdążył zdziwić się dwa razy. Pierwszy raz dlatego, bo dowiedział się o pobycie Nadii de la Cruz w pobliskim kurorcie, a drugi ponieważ przypomniał sobie, że poprzedniego dnia rozmawiał z nią przez telefon. Od wypadku, któremu uległ kilka tygodni temu, miał bowiem małe problemy z pamięcią, ale powoli wszystko wracało do normy. A przynajmniej Travis Mondragón bardzo chciał w to wierzyć.
Mężczyzna mocniej zacisnął dłoń na pasku torby podróżnej i ruszył w kierunku hotelu, w którym miał zarezerwowany pokój. Z Nadią był umówiony na... Ech, pamięć znów mu zaszwankowała.
Nie przestając iść, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej swój notes. Zajrzał na ostatnią zapisaną kartkę.
No tak, za kwadrans miał być na plaży, więc jeśli chciał zdążyć, to musiał się pospieszyć. Sprawa była naprawdę niecierpiąca zwłoki. W przeciwnym wypadku nie znalazłby się na Ibizie właśnie dzisiaj.
– Travis! – usłyszał nagle za swoimi plecami i odwrócił się.
– Nadina, dobrze cię widzieć. – Od całych wieków nikt nie zwracał się do niej w ten sposób, ale lubiła to zdrobnienie. – Nic się nie zmieniłaś.
– Za to ty bardzo, ledwo cię poznałam – wyznała kobieta.
– Wiesz, więzienie zmienia człowieka.
– Tak, domyślam się – odparła. – Właściwie nigdy nie podziękowałam ci za to, co dla mnie zrobiłeś, dlatego dziękuję teraz.
– Daj spokój, miałem o wiele mniej do stracenia niż ty.
– Mieliśmy do stracenia dokładnie tyle samo. Już nie pamiętasz, jak świat się nam zawalił? – zapytała tajemniczo, patrząc mu w oczy.
– Pamiętam... ale pamiętam też, że nie chciałaś powiedzieć o nas mężowi – przypomniał Travis, pochwytując spojrzenie Nadii.
– Doskonale wiesz dlaczego.
Nadia spuściła wzrok i wbiła go w beton. Mondragón chwycił ją delikatnie za podbródek, zmuszając kobietę jednocześnie, by ponownie na niego spojrzała.
– Przestań. – Odsunęła się od niego. – Wiesz, że nie zaprowadzi nas to do niczego dobrego. Tym razem mogą zamknąć nas oboje, a ja mam dzieci.
Travis westchnął bezradnie, przeczesując czarne włosy. Nadia miała rację, nie mogli dać się ponieść namiętności, bo popełniliby przestępstwo.
– Powiedz mi w takim razie, jak mam żyć? Bo nie potrafię przestać cię kochać. – Miał smutek w oczach.
– Dimi nie żyje – powiedziała, zmieniając temat. Nie chciała dłużej rozmawiać o ich uczuciach.
– Naprawdę? – zdziwił się. – Wiesz co? W sumie to nie będę zaskoczony jak za parę lat wróci w innym ciele. Ten facet ma chyba siedem żyć, jak kot – ocenił bystro.
– Przestań, tym razem Dimi już nie wróci. Naprawdę odszedł... i boli mnie to.
– Nie kochałaś go.
– Owszem, kochałam.
– Ale mnie bardziej – odparł Travis z niezwykłą pewnością siebie.
– Zostawmy ten temat, nie utrudniajmy tego, błagam – poprosiła, łamiącym się głosem De la Cruz.
Mondragón zgodził się na to, choć serce mu pękało. Nie mógł ani nie chciał zmuszać Nadii do czegokolwiek. Kochał ją do szaleństwa, odkąd spotkali się przypadkiem na balu charytatywnym siedem lat temu. Była wtedy żoną Dimitria i długo broniła się przed uczuciem, którym obdarzył ją Travis. W końcu jednak poległa z kretesem i wdała się z nim w płomienny romans bez żadnych hamulców.
Po pewnym czasie okazało się jednak coś strasznego. Coś co na zawsze przekreśliło ich wspólną przyszłość. Doprowadziło to do serii tragicznych w skutkach wydarzeń, przez które Travis został skazany na siedem lat więzienia. Wyszedł z niego zaledwie wczoraj.
Nadia, dręczona wyrzutami sumienia, nie chciała dłużej przebywać w towarzystwie Mondragona. Pożegnała się z nim, po czym postanowiła opuścić wyspę i wrócić do Valle de Sombras. Nie była świadoma tego, że Travis ruszy jej śladem i wcale tak łatwo się od niej nie odczepi.

*****

Puerto Rico, 02.04.2008

Dziś mijał czwarty miesiąc od czasu, kiedy Nadia zaczęła zdradzać Dimiego z Travisem. Z jednej strony miała potworne wyrzuty sumienia, a z drugiej czuła się cholernie szczęśliwa.
Poczuła usta kochanka na swoim policzku.
– O czym myślisz? – zapytał.
– O tym, że krzywdzimy mojego męża – westchnęła przeciągle, wtulając głowę w pierś Travisa.
– Przecież nie robimy tego specjalnie. Tak czasem bywa, że miłość przemija i zastępuje ją nowa miłość.
– Niby tak, ale…
Nadia nie dokończyła zdania, bo w tym momencie oboje usłyszeli dzwonek do drzwi. Mondragón zerwał się w łóżka i poszedł otworzyć. Na zewnątrz nikogo nie było. Jedynie na wycieraczce leżała biała koperta z napisem „Dla Nadii i Travisa”.
Mężczyzna zdziwił się, ale podniósł list i wrócił do mieszkania. Kiedy wspólnie z Nadią przeczytali anonim, nie mogli uwierzyć własnym oczom. W głowie im się to nie mieściło.
– Co to za bzdury?! – wściekł się Travis.
– Tutaj jest napisane, że jesteś moim bra… bratem – wydukała przestraszona kobieta. – Nie, to nie może być prawda!


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 19:54:07 24-03-18, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:14:25 18-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 68
Javier/Victoria/Emily/Fabricio/Ingrid/Pablo

Do ślubu zostały już jedynie dwa tygodnie. Javier Reverte nie mógł się doczekać najważniejszego dnia w swoim życiu wiedział jednak iż musi wykazać się cierpliwością. Najchętniej jednak wziąłby Vicky do prywatnego odrzutowca i poleciał na ślub do Vegas. Nie zrobi tego z dwóch powodów; po pierwsze teściunio nosi broń a on za bardzo lubi swoją głowę. Po drugie Victoria zasługuje na królewski ślub i królewskie wesele więc odbędzie się ono za dwa tygodnie w mało królewskim Valle de Sombras ale za to z księciem z bajki.
Magik był jej księciem z bajki a ona jego księżniczką. Czegóż chcieć więcej? No wielu rzeczy na przykład tego aby Constaza di Carlo pani Botoks zapłaciła za krzywdę jaką wyrządziła Pięknisiowi. Nic go tak nie zdenerwowało w sobotnie popołudnie jak odkrycie prawdy na temat pani Botoks. A Javier sądził że w życiu wiedział wszystko ale to co zobaczył na terenie zamkniętego szpitala psychiatrycznego zmroziło mu krew w żyłach. I nie tylko jemu.
To Emily niepokoił się najbardziej. No i Fabricio. Blondwłosa wyszła z mieszkania Magika z wyrazem mordu w oczach. I wcale jej się nie dziwił a jeżeli krew się poleje to osobiście dopilnuje aby dowody zniknęły (wliczając to ciało denatki).
Mimo iż swoich najszczerszych chęci pomocy Emily i Fabricio nie oszczędzi im dwóch rzeczy; szoku i bólu. Piękny chłopiec jak zaczął nazywać go Javier będzie cierpiał. Sama informacja iż Rosario di Carlo była przetrzymywana wbrew swojej woli w zakładzie psychiatrycznym to jedno a że on się tam urodził to zupełnie inny kaliber cierpienia.
Palcami przeczesał jasne włosy wpatrując się w pogrążające się we śnie miasto. Teraz mógł zrobić jedno; odnaleźć jego mamę która po zwolnieniu ze szpitala psychiatrycznego w marcu osiemdziesiątego szóstego przepadła bez wieści. Jak kamień w wodę. Javier wiedział jednak że ludzie nie znikają, nawet martwi pozostawiają po sobie jakiś ślad. Grób czy zapomnianą urnę w zakładzie pogrzebowym. A Rosario di Carlo żyje. Był tego pewien teraz wystarczyło jedynie znaleźć trop. Jakikolwiek trop.
Postanowił zacząć od podstaw i skupić się na przeszłości cofając się do czasów kiedy Rosario di Carlo nie było na świecie. Poznać jej rodziców, potencjalne rodzeństwo czy wujków. Od Emily wiedział że po raz pierwszy z domu uciekła mając siedemnaście lat co oznacza iż ktoś jej pomógł. Żadna nastolatka nie przetrwa sama na ulicy a Magik nie jest Magikiem jeśli tego ktosia nie znajdzie.
Usadowił się wygodnie na krześle palcami ożywiając klawiaturę. Kilkukrotnie wcisnął kilka klawiszy zagłębiając się w jak narazie legalną stronę Internetu.

***
Siedząc w samochodzie miała świadomość iż jej rozmowa z mężem zmieni wszystko. W chwili w której Fabrbcio dowie się prawdy o okolicznościach swoich narodzin pęknie mu serce. Niezależnie czy podejrzewał swoją babkę o takie okrucieństwo Emily złamłamie mu serce. I nie pomagała nawet świadomość iż to niszczy relacje Fabrbcio z toksyczną Constanzą. To będzie jej gwóźdź do trumny. Sięgnęła do klamki. Musiała mu powiedzieć. I im dłużej zwleka tym gorzej.
Fabricio był w bibliotece. Siedział w jednym z foteli czytając książkę. Emily oparła się o framugę drzwi spoglądając na męża który zatopiony w lekturze nie zdawał sobie sprawy iż obserwowany. Splotła ręce na piersiach żałując iż będzie musiała zburzyć ten spokój który od niego bił. W chwili w której ich spojrzenia się skrzyżowały a on uśmiechnął się poczuła się jeszcze gorzej.
— Cześć — powiedziała nie ruszając się z miejsca. — Co czytasz?
— Hause of Cards Bezwzględna gra — powiedział wsuwając zakładkę między strony. — Nie miałam pojęcia że najpierw była książka dopiero później serial.
— Ja też nie. Ciekawa?
— Tak i nie chciał bym żeby Conrado stał się takim politykiem jak Frank.
— Zadbasz o to żeby tak się nie stało. Gdzie Constanza? — zapytała robiąc krok do przodu. Zamknęła za sobą drzwi do biblioteki.
— Wyszła do kościoła — powiedział.
— Kościoła? Nie wiedziałem że jest wierząca. — Mruknęła kąśliwe. Tak na pewno poszła się pomodlić. Znając Constanzę to ta coś knuje.
— Ja też nie ale stwierdziła że musi się pomodlić. Wszystko w porządku? — zapytał wstając. — Dziwnie się zachowujesz.
— Muszę z tobą porozmawiać a nie bardzo wiem jak zacząć — powiedziała wprost. — Chodzi o człowieka z którym spotkałam się wczoraj. — urwała patrząc mu w oczy. — Ma na imię Dominic i przewodzi pewnej organizacji przestępczej którą Kiedyś przejął lub stworzył Mitchell Zululaga. Twój dziadek. To ktoś ze Scyli stoi za ładunkiem wybuchowym pod samochodem Cosme. Dominic pomaga mi ustalić jego personalia.
— Abyś mogła go aresztować? — zapytał niepewnie Fabbrico.
— Aby on mógł się nim zająć — odpowiedziała. Nie zamierzała go okłamywać. — Przedstawiłam mu opracowany profil a on ma się przyjrzeć swoim ludziom i wśród nich znaleźć Wiernego psa.
— I go zabić— stwierdził Guerra. — Skąd będzie wiedział że to on?
— Jeśli mój profil się nie myli sam się to tego przyzna. Będzie się tym chełpił.
— Czemu go nie aresztujesz?
— Bo więzienie go nie powstrzyma — powiedziała — Będzie zagrożeniem nawet za krat. Po za tym wątpię aby Dominic mi na to pozwolił. On chce jego śmierci i jeżeli to zapewni tobie i twojemu ojcu bezpieczeństwo to niech będzie. Będę mogła z tym żyć.
— Mnie ma to zapewnić bezpieczeństwo?
— Jesteś synem Cosme Zululagi jeżeli Wierny pies dowie się o twoim istnieniu to zabije cię żeby tylko zranić pana Cosme. A ja nie pozwolę aby choćby jeden włos spadł wam z głowy. — podeszła do męża dotykając jego policzka. — Kocham cię i zrobię wszystko żebyś był bezpieczny.
— Coś jeszcze?
— Nie zachowuj się tak
— Jak? Jak byn nie potrafił sobie poradzić z myślą że moja żona układa się z ludźmi których powinna ścigać.
— Robię to dla ciebie. — weszła mu w słowo Emily. — Ten człowiek jest niebezpieczny, zły , jest mordercą więc jeśli ceną za wasze życie i bezpieczeństwo jest jego głowa to poda ją Dominicowi na złotej tacy. — warknęła — Zrobię to bo cię kocham. I tylko ty się dla mnie liczysz. Tylko ty Fabricio.
— W torbie masz profil? — zapytał zerkając na wypchaną torbę. — Chcę go przeczytać.
— Nie, to coś innego — spojrzała na wystające ze środka dokumenty — To akta medyczne twojej mamy.
—Co? Skąd je masz?
— Ze szpitala psychiatrycznego w Monterrey gdzie była od czerwca osiemdziesiątego piątego do marca osiemdziesiątego szóstego. — wyciągnęła dokumenty. Torebkę upuściła na podłogę a w dłoniach trzymała dokumentację. — Przyjęto ją na oddział kiedy była w czwartym miesiącu ciąży — zaczęła niepewnym głosem. Fabricio zrobił krok do tyłu. — Urodziłeś się tam pierwszego listopada.
— Nie — powiedział kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Pod opiekę Constanzy trafiłeś dwie doby później.
— Nie — powtórzył dobitniej chwytając papiery i rzucając je o pobliską ścianę. — To nie prawda.
— Chciałabym żeby to była nieprawda — podeszła do niego ujmując jego dłonie w swoje. — Spójrz na mnie — poprosiła błagalnie. — Kochanie proszę — przeniosła dłonie na jego policzki zmuszając go tym samym aby spojrzał jej w oczy. Oczy blondyna lśniły od łez. — Znajdę ją, obiecuję ci że ją odnajdę. — urwała — Poruszę niebo i ziemię ale ją znajdę. Przysięgam.
Przytuliła go do siebie. Tylko tyle na chwilę obecną mogła zrobić przytulić go do siebie i razem z nim osunąć się na podłogę i płakać.
***
Ojcem Rosario był Ricardo Morales. Najmłodszy syn Humberta i Cataliny Morales. Miał starszego brata Hektora i siostrę Valentinę.
— Ricardo Morales? — zapytała Javiera zaglądając mu przez ramię Victoria — A Któż to?
— Dziadek Fabricio — odparł zadowolony z siebie iż pozyskał tą informację. — czyli nazwisko panieńskie Constanzy to Morales? — zapytała siadając na krześle obok. Była zdezorientowana a Javier wyglądał na dumnego z siebie.
— Słuchaj mnie skarbeńku bo to troszkę zakręcone jest ale jak wyjaśnię to będzie tak proste jak wizyta u dentysty. — Sięgnął po wino i upił łyk. — Otóż Ricardo Morales zmienił nazwisko po ślubie na nazwisko żony! — Vicky popatrzyła na niego zaskoczona. — Postępowy facet , ale za nim Constanza skumała się z Ricardo to zeszło im dwadzieścia lat więc słuchaj. Constanza di Carlo była jedynym dzieckiem Lucindy i Emilio di Carlów ich oczkiem w głowie, rozpuszczonym próżnym bachorem —Powiedział pełnym emocji głosem Magik — Między rokiem sześćdziesiątym drugim a sześćdziesiątym trzecim poznaje ona Ricardo Moralesa, hajtają się i rodzi się ich pierworodna córka Rosario a później Juan
— Rosario ma młodszego brata?
— A no ma i sprzedał się sile wyższej
— Jakiej sile wyższej?
— Bogu — widząc zaskoczoną minę zachichotał. — Tak skarbeńku Juan di Carlo został księdzem i zanim zapytasz tak do dokładnie ten sam ksiądz który będzie nam udzielał ślubu. — urwał zamyśliwszy się na chwilę — Co oznacza że trzeba go strzec przed Constanzą bo jak go znajdzie i dorwie to będziemy musieli szukać nowego księdza. Zaraz zabicie księdza to świętokradztwo?
— Nie wiem Javier my mieliśmy szukać Rosario
— Przypadkiem znalazłem jej brata — wzruszył ramionami uśmiechając się — Jestem geniuszem.
— No geniuszu a gdzie ten ksiądz? Na plebanii?
— Nie myszko w szpitalu w Valle de Sombras biedaka pobili ale przeżyje.
— Myślisz że to robota Constanzy?
— A kto ją tam wie? — wzruszył ramionami jeszcze raz— Z księdzem trzeba pogadać może wie co się stało z Rosario w osiemdziesiątym szóstym. A wracając do ojca Rosario to według danych które uzyskałem ma dwójkę rodzeństwa. Jedno z nich mieszka tutaj w Valle de Sombras a drugie w Dolinie Światła. Sprawdzę ich przeszłość.
— Dlaczego zmienił nazwisko? — zapytała głośno Victoria — On nie ona? To nawet teraz jest rzadko praktykowane...
— Javier Diaz — powiedział głośno i się zamyślił — Nie — pokręcił głową — Będziesz panią Reverte. — Victoria uśmiechnęła się otwierając swój laptop. — Czego szukasz?
— Czegoś co powie mi dlaczego zmienił nazwisko na żony — odparła — Żaden facet by tak nie zrobił chyba że miałby dobry powód.
Pracowali w ciszy, każde z nich zagłębione we własnych danych. Victoria zaparzyła kawę, Javier położył na stole ciasteczka po które sięgał od czasu do czasu.
Potarła kciukami kąciki oczu. Musiała coś być, cokolwiek. Victoria była przekonana że Rodrigo Morales po żonie do Carlo nie zmieniłby swojego nazwiska. Każdy mężczyzna jest dumny ze swojego nazwiska, swoich korzeni nie pozbywa się ich od tak bo zmienia stan cywilny chyba że ma coś do ukrycia albo kogoś.
— Emillio di Carlo był burmistrzem Valle de Sombras — powiedziała głośno — To dlatego to nazwisko jest takie znajome.
— A Morales?
— Nikt o tym nazwisku nie pełnił publicznie żadnego urzędu. Ojciec Humberto który też nazywał się Ricardo
— Cóż za oryginalność — mruknął Javier
— I był marynarzem — dokończyła swoją myśl Victoria — Pani Morales była krawcową. Mieszkali w dokach.
— Ok więc jak poderwał Constanzę?
— Może to był bunt z jej strony zadać się z kimś z nizin?
— Mam Moralesa w policyjnej bazie danych — oznajmił triumfalnie Javier. — Skazany za pobicie, naruszanie porządku a nawet włamanie. Niezłe ziółko pewnie teściu się cieszył przyjmując Ricardo do swojej bogatej rodzinki. — mruknął kąśliwie — Nie chciał żeby córeczka splamiła rodzinne nazwisko. Wzięli ślub w sześćdziesiątym trzecim.
— Była w ciąży?
— Nie pierwsze dziecko urodziła w dziesiątego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku. Córkę Rosario Catalinę di Carlo. W siedemdziesiątym urodził się Juan di Carlo.
— A Ricardo zeznał że był księgowym od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego. To nie może być przypadek — powiedział Reverte wpatrując się w odnalezione dokumenty. — Nagroda za spłodzenie syna?
— Albo zdobył zaufanie na tyle aby tą posadę dostać — wtrąciła się Victoria sięgając po ciasteczko. — Rosario została zwolniona ze szpitala psychiatrycznego w osiemdziesiątym szóstym roku — zaczęła blonynka palcami przeczesując włosy i słuch po niej zaginął. Nigdzie nie ma informacji o Rosario di Carlo i o jej drugiej tożsamości Rose Vega.
— Obie były spalone skarbeńku. Chciała zapomnieć, zacząć od nowa więc kupiła pierwsze lepsze papiery.— wtrącił się Javier i urwał w pół zdania oboje popatrzyli na siebie z głupkowatymi minami. — A kto w osiemdziesiątym szóstym sprzedawał lewe dokumenty?
— Peter. — powiedzieli równocześnie.
— Jeżeli kupiła lewe dokumenty potrzebowała najlepszych a tylko jeden człowiek podrabiał je tak że wyglądały jak oryginały — Javier nie przestawał się uśmiechać. — Całe szczęście mamy dostęp do jego archiwum które jest papierowe. Pojedziemy tam jutro i sprawdzimy ten trop.
— Tylko jak mu zapłaciła? On nigdy nie był tanim fałszerzem.
— Żaden z nich nie jest — powiedziała Vicky spoglądając na zegarek. Była pierwsza w nocy. — Czas do łóżka — powiedziała wstając. Przeciągnęła się. — Jutro pojedziemy do Petera.

***
Victoria nie była jednym członkiem rodziny Diazów który nie spał. Pablo z rękoma wysuniętymi w kieszeni ciemnych spodni stał przed szklaną szybą wpatrując się w śpiącego trzynastolatka. Od przeszczepu szpiku minęło dwanaście godzin. Chłopiec cały ten czas przespał. Obudził się tylko na chwilę przed dwudziestoma minutami, uśmiechnął się i dalej zapadł w spokojny sen. Pielęgniarka próbowała go przekonać iż powinien pojechać do domu. Przespać się, odpocząć ale on nie potrafił tak po prostu odejść i położyć się spać. Nie chciał zostawiać Młodego samego sobie. Nawet jeśli on spał a on nie mógł do niego wejść.
Pięć dni temu zadzwonił do niego doktor Vazquez informując iż znaleźli dawcę dla Santiago. Przeszczep odbył się w Monterrey ze względu na brak odpowiednich sal w szpitalu w miasteczku. Nastolatek musiał przebywać w odpowiednim, sterylnym pomieszczeniu gdyż chemia którą podano mu przed przeszczepem zniszczyła jego szpik kostny. Tylko tak mógł dostać nowy, wtedy i tylko wtedy kiedy lekarze będą mieć pewność iż stary przestał istnieć. Procedura okazała się być bardziej skomplikowana niż mógłby przypuszczać. Mimo to obaj lekarze zajmujący się jego bratem byli dobrej myśli. Decydujące będą jednak pierwsze siedemdziesiąt dwie godziny. Palcami przeczesał jasne włosy. Wszystko będzie dobrze, przemknęło mu przez myśl. Musi być. Mały przeszedł już wystarczająco dużo. Telefon wyrwał go z zadumy. Pablo zerknął na wyświetlacz. Była to późna pora na telefony. Dzwonił jeden z ochroniarzy Felipe.
— Słucham
— Panie Diaz — zaczął drżącym głosem — No dzwonię o tak później porze bo pan Felipe chyba nie żyje.
— Słucham?
— No nie oddycha i w ogóle — tłumaczył nieporadnie.
— Wezwijcie karetkę — powiedział nadal patrząc na Santiago — Będę za pół godziny.
Trzydzieści minut później Pablo zamarkował samochód spoglądając na migające światła karetki. Wysiadł z auta szybkim krokiem idąc do środka. Kierunek wskazała mu jedna z pokojówek, na salon.
— Pabo — lekarz w czerwonej kurtce ratownika medycznego. — Przykro mi. Nie żyje.

***
Świtało kiedy Julian Vazquez wjechał na autostradę utrzymując średnią prędkość starej furgonetki należącej do Petera Pana. Mężczyzna którego wyrwali ze snu o dwudziestej trzeciej nie pytał dlaczego potrzebny im jest samochód, tablice rejestracyjne ani dlaczego bagażnik Juliana jest pełen opatrunków i leków. Nie pytał bo była z nim Ingrid.
To ona wpadła na pomysł aby pożyczyć samochód od ojca, zabrać ze sobą kilka tablic rejestracyjnych ale przede wszystkim to ona wymyśliła iż pojedzie z nim. W chwili w której zadzwonił do niego Daniel mówiąc iż z przyjacielem jest coraz gorzej i nie wie czy dożyje dnia następnego brunet podjął decyzję iż wyjedzie po nich. Nie mogli dłużej zwlekać.
Julian oczywiście próbował przekonać przyjaciela iż powinien on zawieść Gabriela do szpitala jednak ta opcja nie wchodziła w ogóle w grę a Danny stwierdził iż nie jest to rozmowa na telefon i postara się wszystko wyjaśnić jak się spotkają. Czując iż historia chłopaka o imieniu Gabriel jest skomplikowana nakazał wynająć mężczyznom samochód, popularna markę na fałuszywe nazwisko i trzymać się tylko i wyłącznie głównych tras. Mieli się spotkać dopiero w stolicy ale przez pogarszający się stan zdrowie będąc z nim w stałym kontakcie Julian polecił wynająć pokój w przydrożnym hotelu i wysłać mu adres SMSem. Tak też Daniel zrobił
Oczywiście polecił aby Gabriel miał dostęp do wody i leków przeciwgorączkowych które można kupić bez recepty. No i przede wszystkim mieli nie rzucać się w oczy. Brunet zerknął na Ingrid obserwowała widok za oknem. Julianowi ani trochę nie spodobał się pomysł aby z nim pojechała jednak szatynka zagrodziła mu drogę do frontowych drzwi i powiedziała że nigdzie bez niej nie jedzie bo tylko szaleniec jechałby całą noc bez zmiennika. No i Peter nie dałby mu samochodu gdyby nie Ingrid.
— Powinnaś się zdrzemnąć — zasugerował Julian zerkając na szatynkę. — To długa trasa.
— Wiem — odparła sadowiąc się wygodniej na siedzeniu. — Jak myślisz co zrobił?
— Kto?
— Kubuś Puchatek — rzuciła sięgając po stojącą w nogach torbę. — Mówię o Gabrielu — powiedziała wyciągając z torby kanapkę z tuńczykiem zaczęła odwijać folię. — nie jesteś ciekaw w co się wpakował?
— Nie — odpowiedział Julian zerkając na nią kątem oka. W przeciwieństwie do Ingrid nie pomyślał o kanapkach które zrobiła, w Nibylandii. Całej siatce różnorakich kanapek, termosie kawy czy krakersach które zajadła. Poruszył karkiem to w lewo to w prawą stronę.
— Zmienić cię?
— Nie. Jedz — odpowiedział. Nie zamierzał dać Ingrid prowadzić. Była w ciąży powinna spać w ciepłym łóżku a nie tłuc się z nim przez pół kraju.
— Kanapkę?
— Nie jem o trzeciej w nocy. — powiedział zerkając na nią kątem oka.
— Znowu musiałam odwołać naszą sesję teraputyczną — powiedziała z wyrzutem. — Trzeci raz w tygodniu — przypomniała mu chociaż doskonale o tym pamiętał. Sam ją odwołał. — Mieliśmy pracować nad naszym związkiem.
— I pracujemy.
— W trasie podczas jazdy po twojego tajemniczego pacjenta któremu tajemniczy Daniel nie może pomóc chociaż jest lekarzem. — urwała odgryzając kolejny kawałek kanapki. — Chcesz znać moją teorię?
— Ingrid
— Oczywiście że chcesz. Moja teoria brzmi iż on może studiował medycynę ale lekarzem to on nie jest a jeśli jest to do d**y.
— Lopez — powiedział rozbawiony jej teoriami. — Daniel był jednym z najlepszych studentów na roku.
— Stracił uprawnienia albo nie chcę rzucać się z tajemniczym pacjentem w oczy bo ucieka. Ten tajemniczy pacjent.
— Zatankuje — wtrącił się Julian zjeżdżając na stację benzynową.
— Przeciągnę się — dodała Lopez. Julian zatrzymał samochód przed dystrybutorem paliwa i wysiadł. Pierwsze łuny świtu majaczyły się na horyzoncie. Do celu pozostało im osiem godzin. Przed południem powinni być w Pueblo. Zatankował do pełna spoglądając na Ingrid która wykonała kilka skłonów kompletnie nie przejmując się tym że ktoś ją może obserwować. Ruszył do sklepu znajdującego się na stacji.
— Weź mi batoniki — krzyknęła za nim. Zaczekała aż Julian zniknie w sklepie obeszła samochód i usadowiła się wygodnie za kierownicą. Zresetowała licznik. Julian nie będzie zadowolony ale musi coś zjeść i się przespać bo zaczyna przypominać zombie. Kiedy ją zobaczył na miejscu kierowcy regulującej fotel podszedł do samochodu otwierając drzwi.
— Nie prowadzisz — powiedział.
— Prowadzę — powiedziała uśmiechając się. — Wsiadaj nie rób scen.
— Ingrid
— Julianie — spojrzała mu w oczy i odparła — Prowadzę a ty śpisz grzecznie jak dziecko jeśli nie będziesz musiał mnie wyciągnąć z samochodu siłą a to może zagrozić życiu dzidziusia. Tak samo jak denerowanie mamusi więc siadaj, zjadaj kanapkę i spać.
Podał się po ciągnącej się w nieskończoność minucie. Z naburmuszoną miną zajął miejsce pasażera i wziął sobie kanapkę.
— Te batony nie były ci potrzebne powiedział kładąc na desce rozdzielczej reklamówkę batonów.
— Nie zmarnują się — powiedziała — Smacznego Julianie i dobranoc. — Vazquez po zjedzeniu kanapki nawet nie wiedział kiedy zasnął kołysany przez jadący samochód i muzykę płynącą cicho z radia.

***
Wieść o tym że Felipe Diaz zmarł we śnie, we własnym łóżku rozeszła się lotem błyskawicy po małym sennym miasteczku. W niedzielny poranek, po porannej mszy wierni w kościele zmówili Wieczny odpoczynek za duszę zmarłego chociaż nikomu specjalnie przykro nie było że stary Diaz umarł. I chociaż ciało Dymitrio Barosso nie zostało jeszcze złożone ziemi szykował się kolejny pogrzeb. Pablowi udało się powiadomić córkę o śmierci dziadka osobiście i zabronił jej odwoływać ślub. Ceremonia miała odbyć się zgodnie z planem czternastego lutego o godzinie piętnastej. Proboszcz parafii nie miał nic przeciwko takiemu stanu rzeczy. Jak sam stwierdził „ to i tak mu życia nie wróci” Poza tym Felipe zapewne chciałby aby jego wnuczka była przede wszystkim szczęśliwa.
***
Julian był zły na Ingrid że obudziła go dopiero wtedy kiedy zaparkowała przed hotelem. Wysiadł z samochodu kierując się do bagażnika wyciągając ze środka torbę lekarską i przenośną turystyczną lodówkę w której zamiast żywności były kroplówki inne medykamenty wymagające trzymania w zimnie. Zamykając bagażnik spojrzał na Ingrid która przeciągnęła się poprzez uniesienie rąk do góry. Krótka koszulka którą miała pod spodem podjechała do góry odsłaniając płaski jak deska brzuch. Gdyby nie wiedziała w życiu by nie powiedział iż panna Lopez spodziewa się dziecka. Jego dziecka.
— Pomóc ci z tym? — zapytała wskazując na jego ekwipunek.
— Nie trzeba. Chodźmy do pokoju. Który numer? — zapytał rozglądając sie dookoła. Był to typowy tani hotel, z pokojami wynajmowanymi na godziny i za gotówkę. Nikt nie przejmował się tutaj lokatorami. Liczyły się tylko pieniądze.
— Dwadzieścia pięć — poinformowała go — To w tę stronę — wspięła się na schody skręcając w prawo. Zatrzymała się przed pokojem. Julian postawił lodówkę na ziemi i trzykrotnie zapukał. Usłyszał chrobot klucza w zamku a między futryną a drzwiami pojawiła się niewielka szpara. Na Juliana spoglądała para intensywnie niebieskich oczu.
— Julian Vazqez —powiedział otwierając szerzej drzwi. — Nic się nie zmieniłeś poza tą brodą — powiedział i szczerze go uściskał. Spojrzenia Daniela niemal natychmiast padło na Ingrid która opierała się o barierę schodów z nieodgadnionym wyrazem twarzy. — Miałeś być sam — powiedział odsuwając się o krok.
— Ale jest ze mną — rzuciła beztroskim tonem Ingrid — Jeśli coś nie pasuje możecie wracać Cozumel.
— Ingrid
— A więc to jest ta słynna Ingrid.
— We własnej osobie. Pacjent żyje? — zapytała — Trochę głupio byłby jechać tak kawał do trupa.
— Ingrid — powiedział ostrzegawczym tonem Julian. Szatynka go zignorowała wpatrując się w Daniela. — Nie dosłyszałam twojego imienia.
— Nie przedstawiłem się — powiedział — Nazywam się Daniel Haller.
— Możecie wejść do środka i zamknąć drzwi — krzyknął Julian który zdążył wejść i zaczął badać pacjenta. — Albo nie — powiedział kiedy Haller przekroczył próg. — Trzeba posprzątać samochód który wynajęliście. Ingrid powie ci co robić.
— Z przyjemnością. Chodź Danny — machnęła na niego ręką i ruszyła w kierunku schodów.
— To ten niebieski seden — wskazał na samochód który stał dwa miejsca parkingowe dalej od furgonetki którą przyjechali. — Wyrzuciłem puste kubki po kawie — powiedział kiedy Ingrid kluczykiem otworzyła drzwi od furgonetki.
— To dobrze. Weź odkurzacz z bagażnika i włóż rękawiczki — odwróciła się i rzuciła mu parę lateksowych niebieskich rękawiczek.
— Nie rozumiem.
— Odciski palców, płyny ustrojowe czy włosy — wyjaśniła spoglądając na niego. — Trzeba się pozbyć wszystkich śladów waszej obecności w tym aucie.
— Bo?
— Danielu — odparła odwracając się i zakładając ręce na biodra. — Twój przyjaciel
— Gabriel
— Gabriel leży w pokoju hotelowym zamiast w szpitalnej Sali więc nie trzeba być specjalnym geniuszem aby wiedzieć że jego problem nie jest brak ubezpieczenia społecznego — Urwała — Nie chcesz żeby go znaleźli więc bierz odkurzacz i zacznij sprzątać.
— Jesteś zła — stwierdził zakładając rękawiczki. Otworzył drzwi z tyłu i włączył malutki odkurzacz który znalazł w bagażniku. Ingrid związała włosy w kok i sięgnęła po płyn do czyszczenia i spryskała nim deskę rozdzielczą.
— Dlaczego miałaby być zła? — zapytała — Ciągniesz nas przez pół kraju do pacjenta którego znamy jedynie iimę Gabriel.
— Nie was a Juliana.
— Gdzie Julian tam ja.
— A co jesteś jego syjamską siostrą? — zapytał Ingrid.
— Nie. Dziewczyną. To kim jest ten Gabriel?
— Nie mam obowiązku ci mówić.
— Nie ale jeśli mamy się dla was narażać bo uciekacie to wypadałby wiedzieć dlaczego? W skrócie?
— Chcesz znać jego historię w skrócie? — zapytał Daniel — Dobrze — Jego rodzice to niebezpieczni ludzie. Masz rację mafiosi którzy zabili jego ukochanego. — urwał biorąc głęboki oddech. — Gabrielowi ojciec zagroził że jeżeli się nie podporządkuje i nie zostanie hetero to zamknął go w domu wariatów. Wezwali nawet karetkę pogotowie a pielęgniarze chcieli go zakuć w kaftan bezpieczeństwa. Udało mu się jednak zbiec Przemierzył kilkanaście jeżeli nie kilkaset kilometrów tylko po to aby się z nim po raz ostatni pożegnać. Rozpoznałem go na statku i zapopiekowałem się nim przez całą podróż a kiedy tylko mogłem złapać zasięg zadzwoniłem do jedynego faceta któremu mogę w tym kraju ufać.
— Zabili mu chłopaka?
— A co jesteś homofobem?
— Nie — warknęła również podnosząc głos. — Tak się składa że znałam kiedyś jednego chłopaka który był gejem. Kochałam go a kiedy jego macocha wraz z tatusiem poznali prawdę to — urwała głośno przełykając ślinę. — Miał mniej szczęścia niż Gabriel. Dużo mniej szczęścia.
— Ingrid — Julian osłupiały był wstanie wydusić tylko jej imię. Szatynka wyszła z samochodu.
— Dokończcie sprzątanie ja przygotuje mu miejsce z tyłu. Rozłożę kanapy — wyminęła Juliana podchodząc do samochodu.
— Ma charakterek ta twoja Ingrid.
— Tak to prawda. Gabriel jest odwodniony — powiedział zmieniając temat. — Ma mocno poranione stopy które opatrzyłem i przydałoby się zrobić USG brzucha czy nie ma w nim płynu. Jest półprzytomny ale wyjdzie z tego.
— Dzięki.
— Proszę — powiedział uśmiechając się. — Położymy go z tyłu. Na razie musi mu zejść kroplówka i możemy ruszać. Pół godziny później zapakowani w furgonetkę Petera ruszyli w drogę powrotną.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 19:04:51 28-03-18, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:10:48 24-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II. CAPITULO 69

NADIA / TRAVIS

Puerto Rico, 23.04.2008r.

Tego dnia Nadia denerwowała się jak jeszcze nigdy dotąd. Wiedziała, że zaraz pozna wyniki badań DNA i albo okażą się one wyrokiem na całe życie, albo sprawią, że ona i Travis będą skakać z radości aż po sam sufit.
Drżącymi dłońmi sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na kuchennym stole i wyciągnęła z niej jednego fajka. Włożyła go do ust i zapalniczką podpaliła białą końcówkę, zaciągając się nikotynowym dymem. Już dawno rzuciła to cholerstwo, ale jeszcze czasem miała potrzebę, by zapalić. Szczególnie wtedy, gdy się czymś stresowała.
– Mam wyniki – rzucił od progu Travis, który właśnie wszedł do mieszkania. Do jego nozdrzy niemal natychmiast dotarł nieprzyjemny zapach nikotyny. – To ci nie pomoże, wiesz o tym? – zwrócił się do Nadii, wskazując na to, co trzymała między dwoma palcami.
– Wiem, ale co mam robić? – zapytała. – Za chwilę całe życie może się nam wywrócić do góry nogami.
– Chyba chciałaś powiedzieć moje – poprawił ją. – Ty masz męża, a mi kto zostanie?
– Kupię ci kota i dasz mu na imię Nadia – spróbowała zażartować, ale ton nadal miała poważny, bo wcale nie było jej do śmiechu.
– To nie jest śmieszne. – Nawet Travis to zauważył.
– Wiem, przepraszam. Dostaję szału na samą myśl i chciałam po prostu jakoś rozładować napięcie, ale chyba mi nie wyszło.
Mondragón bez słowa podszedł do Nadii i ją przytulił. Kobieta nie odepchnęła go, tylko wtuliła się w jego ramiona, zupełnie tak jakby było to ich ostatnie spotkanie. Po kilku sekundach odsunęła się od mężczyzny i powiedziała:
– Oboje mamy do stracenia dokładnie tyle samo. Przecież w każdej chwili możesz iść do Dimiego i powiedzieć mu o nas.
– O, jak miło, że masz mnie na takiego sukinsyna – obruszył się na te słowa Travis.
– Nie o to mi chodziło – zaoponowała. – Po prostu przeczytajmy już te wyniki i miejmy to z głowy raz na zawsze, okej?
– Masz rację – zgodził się mężczyzna, rozcinając krawędź koperty nożem, który miał akurat pod ręką. Wyjął z niej dokument i zerknął na niego okiem.
– I co? – niecierpliwiła się De la Cruz.
– Wynik pozytywny – odparł załamany Travis. – Jesteśmy rodzeństwem, kochanie.


***

Całonocna podróż wykończyła Nadię do tego stopnia, że zaraz po powrocie do Valle de Sombras, udała się wprost do swojego mieszkania, gdzie czekała już na nią córka wraz z teściową. Podczas swojej nieobecności zostawiła Camilę pod opieką matki Dimiego, ponieważ nie chciała, żeby dziewczynka była świadkiem jej załamania po śmierci męża. Tym bardziej, że sześciolatka także kiepsko radziła sobie z tą sytuacją.
De la Cruz przywitała się czule z członkami rodziny, żałując w duchu, że do kompletu brakowało tylko Santiaga. Jej jedenastoletniego syna, którego prawie nie znała. Wiedziała natomiast, że chłopiec przebywa w szpitalu w Monterrey i dochodzi do siebie po przeszczepie. Dowiedziała się o tym z esemesa, którego niedawno przysłał jej Pablo Diaz. Początkowo zdziwiło ją to, bo o ile broń między nimi została zawieszona, o tyle nie sądziła, że syn Felipe zdobędzie się na taki miły gest, ale była mu za to wdzięczna.
De la Cruz bardzo chciała odwiedzić Santiaga w szpitalu, ale dzisiaj padała już ze zmęczenia. Zdecydowała, że najpierw odeśpi nieprzespaną noc, a jutro z samego rana wybierze się do Monterrey.
Miała iść pod prysznic, kiedy rozdzwonił się jej telefon komórkowy.
Numer nieznany.
– Słucham – powiedziała do głośnika.
– Nadia? – zapytał głos po drugiej stronie.
– Tak, kto mówi? – zapytała, nie rozpoznając swojego rozmówcy.
– Nicolas... Nicolas Barosso.

***

Przemierzając samochodem kolejne miejscowości, Travis zastanawiał się, gdzie zatrzyma się po dotarciu do Doliny Cieni. Mieszkanie Nadii odpadało z automatu, ponieważ mężczyzna na razie wolał, żeby kobieta nie dowiedziała o jego przyjeździe do miasteczka. W prawdzie, miał też w zanadrzu drugą opcję, ale nie wiedział czy to dobry pomysł.
Conrado Cortes mieszkał gdzieś w okolicy wraz ze swoją starszą siostrą Dayaną i jej chłopakiem Aidanem Gordonem. Ostatecznie Mondragón mógłby wkręcić się do nich na kilka dni, dopóki nie znalazłby czegoś innego. W sumie chyba nie miał innego wyjścia, bo nie znał tutaj nikogo poza nimi oraz Nadią.
Szybko wykręcił numer do Conrada. Mężczyzna odebrał po trzecim sygnale.
– No cześć, kuzynie – przywitał się z Travisem. – Kopę lat, stary.
– Tak, minęło sporo czasu. Dasz mi Dayanę do telefonu? – zapytał na wstępie.
– A po co ci moja siostra? – zdziwił się Conrado.
– Nie mam do niej kontaktu. Dom, w którym mieszkacie, należy do niej, prawda? – postanowił się upewnić, zanim bezczelnie wprosi się im na chatę.
– Jeszcze tak, a co?
– Jak to jeszcze?
– Nieważne, mów lepiej, o co chodzi.
Travis westchnął przeciągle.
– Jestem w Valle de Sombras i nie mam się gdzie zatrzymać. Przekimacie mnie kilka dni? – zapytał prosto z mostu.
– Uuu, stary – zagwizdał Conrado. – Pewnie, wbijaj do nas. W prawdzie dom jest Dayany, ale ja też mam tutaj coś do powiedzenia.
– Dzięki, będę za pół godziny – powiedział Mondragón i się rozłączył.
Miał farta, że jego kuzynostwo mieszkało w Dolinie Cieni. W przeciwnym wypadku, musiałby chyba nocować na przystanku autobusowym.

***

– Czego chcesz, Nicolas?! – obruszyła się Nadia. Nie spodziewała się bowiem, że ten mężczyzna znowu pojawi się w jej życiu. – Wiesz, że powinnam teraz odłożyć słuchawkę?
– Więc dlaczego tego nie zrobiłaś? – zapytał.
– Dobre pytanie – rzekła i rozłączyła się.
Nie minęła nawet minuta, jak telefon ponownie zadzwonił. De la Cruz nie zamierzała tym razem go odebrać. Zmieniła zdanie dopiero, gdy wzięła gorącą kąpiel, wróciła do pokoju i spojrzała na wyświetlacz komórki.
„15 nieodebranych połączeń”
Cholera, czy on nigdy się nie poddaje? – zapytała w myślach samej siebie.
Komórka Nadii szesnasty raz dała o sobie znać.
– Uparty jesteś, wiesz? – Z tymi słowami na ustach odebrała połączenie.
– Nie rozłączaj się, proszę. – Ton Nicolasa był niepokojący.
– Sam mnie sprowokowałeś – skomentowała De la Cruz.
– Wiem, nie doceniłem cię.
– I to był twój błąd, Barosso.
Nadia weszła pod kołdrę i ułożyła głowę na poduszce, szykując się do odpłynięcia w krainę Morfeusza. Na razie jednak musiała skończyć tę przedziwną rozmowę telefoniczną. Wciąż nie miała bladego pojęcia, po jaką jasną cholerę, Nico do niej zadzwonił.
– Dzwonię, bo – zaczął niepewnie – między innymi chciałem złożyć ci kondolencje i zapytać, kiedy ma się odbyć pogrzeb mojego brata?
– Brata? – zdziwiła się kobieta. – A od kiedy to nazywasz go w ten sposób? Nawróciłeś się, czy co? – zakpiła.
– Wierz lub nie, ale tak. Zmieniłem się.
Nadia zaśmiała się zdawkowo.
– Dobra, koniec żartów. Mów, po co naprawdę dzwonisz, bo nie wierzę w ten nagły przypływ braterskich uczuć.
– Ale ja serio chcę się pojawić na tym pogrzebie – powiedział poważnym tonem. – Nie robię sobie jaj z takich rzeczy. Powiesz mi, kiedy go chowają czy nie? – zapytał, tracąc powoli cierpliwość.
– Tatuś ci nie powiedział?
– Nie mam z nim kontaktu. O śmierci Dimitria dowiedziałem się od kogoś innego.
– Od kogo? – drążyła temat.
– To nie ma znaczenia. Kiedy ten pogrzeb?
– Jutro o 11 w południe – ustąpiła w końcu i podała mu datę wraz z godziną.
– Będę na pewno, dzięki – zapewnił Nicolas. – Poza tym chciałbym też porozmawiać z tobą w cztery oczy.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 22:21:50 27-03-18, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:34:23 25-03-18    Temat postu:

Mój pierwszy wpis. Nowa pisząca i nowa postać. Mam nadzieję, że wybaczycie mi ewentualne błędy.

TEMPORADA II - CAPITULO 70

LUCIO RAMIREZ

Jest ciepły poranek w Val Senales. Franco i Severina Martinezowie, siadają do śniadania. Towarzyszy im ich zaufany pracownik. Zarządca należącej do nich od lat hacjendy, Lucio Ramirez. Małżeństwo zaprosiło, na wspólne śniadanie by przy okazji omówić z nim plan dnia dla wszystkich pracowników.

S - Ohh panie Ramirez, niech pan nie zapomni, pogonić pracowników, by przyspieszyli naprawę ogrodzenia. Zwierzęta przez nie przechodzą, wędrują po okolicy. Ostatnio jedna z krów zrobiła sobie wycieczkę po okolicy i omal nie staranowała ją ciężarówka. To nie Indie, tak nie może być.

F - Spokojnie kochanie. Lucio to ogarnięty facet. W końcu pracuje u nas nie od dzisiaj. Ma posłuch u pracowników. Już on się postara by wszystko zostało skończone jeszcze dzisiaj. Prawda Lucio?

Mężczyzna jednak nie słucha, co mówią do niego pracodawcy. Siedzi i spogląda przed siebie, nieobecnym wzrokiem. Do rzeczywistości przywołuje go Franco.

F - Lucio? Ejj!!!

L - Tak? Tak słucha, szefie, słucham pana.

F - Nie wydaje mi się. Wiesz co masz zrobić.

L - Przepraszam pana, ale dzisiaj nie mogę. Na prawdę nie mogę. Potrzebuje wolny dzień. To pilna sprawa. Przepraszam.

Lucio wstaje i odchodzi od stołu, pozostawiając przy nim zdezorientowaną parę.

S - Co się z nim ostatnio dzieje? Nigdy się tak nie zachowywał. Ostatnio, jest jak by żył na innej planecie. Wiesz może o co chodzi.

F - Nie mam pojęcia kochanie.

Tymczasem Lucio nie zważając na Franca i Severinę idzie do swojego domu. Ubiera kurtkę i udaje się na przystanek autobusowy.

Kiedy ten 34 latek pojawił się tu ponad 3 lata temu, sądził, że to miejsce dla niego, dzięki oszustwu, czy jak on sam uważa, małemu niedopowiedzeniu, dostał pracę w tej hacjendzie. Sądził, że to miejsce dla niego. Że tu odnajdzie spokój, będzie mógł zostawić przeszłość za sobą i zacząć wszystko od nowa. Jednak wszystko zmieniło się tydzień temu. Czytając gazetę, zauważył nekrolog. Zmarł Horacio Barrondo. Bogaty właściciel ziemski z sąsiedniej Doliny Cieni. W gazecie oprócz tej informacji umieszczono również, zdjęcie jego syna który ma przejąć zarządzanie majątkiem ojca i zaopiekować się matką w podeszłym wieku. Od tamtej pory mężczyzna zachowuje się inaczej niż zwykle. Co widać po efektach jego pracy. Lucio decyduje sie udac do sąsiedniej miejscowości, ale nie chodzi mu o zobaczenie pogrzebu lokalnego bogacza.

Po dotarciu na miejsce, Lucio czym prędzej udaje się w kierunku rezydencji Barrondów. Lucio staje kilkanaście metrów, naprzeciw bramy wjazdowej prowadzącej do domu. Chowa się za drzewem. Wyraźnie nie chce by ktokolwiek go widział. Obserwując co się dzieje z ukrycia, widzi wychodzących przed bramę ludzi. Wśród nich jest syn zmarłego Eusebio, jego matka Bernarda, żona Celia oraz nastoletnia córka Alicja. Widząc ten obrazek Lucio wyraźnie smutnieje. Tym czasem cała rodzina wsiada do auta i udaje się na pogrzeb Horacia.

Lucio zostaje przed posiadłością Barrondów. Ramirez jest wyraźnie przybity. Kilka kolejnych godzin spędza snując się bez celu po Dolinie Cieni. W końcu chwilę przed odjazdem ostatniego autobusu do Val Senales, kupuje w sklepie butelkę tequili, którą niemal jednym łykiem opróżnia do połowy jednym łykiem. Wsiada do autobusu i wraca do domu.

Będąc już u siebie, Lucio nieustannie ogląda artykuł z gazety, którą trzyma od tygodnia. Zwłaszcza zdjęcie Eusebia przykuwa jego szczególną uwagę. Siedzi tak całą noc. W końcu podejmuje decyzję. Wyciąga walizkę i pakuje swoje rzeczy.

Nad ranem państwa Martinezów zastaje przy śniadaniu zaskakujący widok. Lucio przychodzi do nich z walizką.

S - Panie Lucio, co się dzieje? Co ma znaczyć ta walizka?

L - Wyjeżdżam.

F - Na jak długo?

L - Nie wiem.

S - Jak to pan nie wie?

L - Po prostu nie wiem.

F - A....kiedy wrócisz do pracy?

L - Nigdy.

F - Jak to nigdy? Jesteś nam potrzebny.

L - Te trzy lata które tu spędziłem, były jednym z najlepszych okresów mojego życia. Jesteście państwo wspaniali, dziękuję wam za wszystko, ale nie mogę tu dłużej pracować.

F - Ale dla czego? Chodzi o pieniądzę? Podniose ci pensję. Ile chcesz?

L - Tu nie chodzi o pieniądze panie Franco. Nawet jeśli da mi pan trzy razy tyle ile zarabiałem wcześniej, to i tak nie dostanę tego czego chce.

S - A czego pan chce?

L - To już moja sprawa pani Severino. Jeszcze raz dziękuje wam za wszystko. Żegnam.


Lucio bez ceremonialnie opuszcza posiadłość Martinezów. Udaje się na przystanek gdzie łapie najbliższy autobus....do Doliny Cieni.

Jadąc autobusem Lucio co chwila zerka na artykuł i zdjęcie Eusebia Barrondo. Mężczyzna wraca wspomnieniami do wcześniejszego dnia. Obrazka rodziny udającej się na pogrzeb seniora rodu.

L - Śmierć ojca przybliża cię coraz bliżej do rodzinnej fortuny. Własna nieźle prosperująca firma, teraz rodzinna hacjenda. Piękna żona, wspaniała córka.....ciesz się tym wszystkim, póki to jeszcze masz!

Koniec odcinka
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:32:16 27-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 71

Victoria/ Fabricio/ Celia

Mauricio Rezende ogłosił upadłość Grupo Barosso pod koniec listopada dwa tysiące czternastego roku. Nie miał innego wyjścia a decyzja o zwolnieniu kilkuset pracowników przyszła mu z dużym trudem. Los albo raczej stan firmy w jakim była nie pozostawił młodemu mężczyźnie złudzeń; ten statek tonął i on nie zamierzał iść na dno razem z nim. Dlatego też jeszcze przed Bożym Narodzeniem doszedł do porozumienia za swoimi wierzycielami i bankami w których Alejandro zaciągnął wysokoprocentowe kredyty i dogadał się co do ich spłaty. Dodatkowym ciężarem dla GB była kontrola Giełdy Papierów Wartościowych. Zajęli serwery, zabrali dokumentację i po wnikliwej analizie dopisali poprzedniemu właścicielowi firmy dodatkowe oskarżenie; malwersacje, unikanie płacenia podatków i pranie brudnych pieniędzy. Grupo Barosso oficjalnie zostało zamknięte na cztery spusty.
Jeszcze tego samego roku jakiś anonimowy kupiec kupił budynek należący do niegdyś rodziny Barosso. Jedyny przeszklony wysoki wieżowiec który nijak miał się do infrastruktury miasteczka. Szyld upadł na chodnik z hukiem a w małym miasteczku rozpoczęło się plotkowanie. Nikt nie przypuszczałby iż lokum kupił ktoś stąd, ktoś kto zamierza pokazać Fernando i jego młodszemu synowi jak się prowadzi firmę zajmującą się nowymi technologiami.
Już w styczniu nad budynku firmy zawisł całkiem nowy szyld informując mieszkańców iż mieszcząca się w budynku firma zmieniła swoją nazwę na Butterfly Technology Company jasno sugerując w czym będzie się specjalizować. Oczywiście ciekawscy obywatele zaglądali przez okna, zaczepiali ekipę remontową pytając o tajemniczego właściciela budynku. Pracownicy jednak milczeli a budynek z tygodnia na tydzień zmieniał się w zupełnie inną siedzibę. O właścicielu nie było ani widu ani słychu. Do czasu aż sama zdecydowała się ujawnić.
Miasto aż huczało od plotek i ploteczek gdyż ktoś komuś powiedział że niedługo nastąpi oficjalne otwarcie firmy, rekrutacja pracowników odbyła się już wcześniej a BTC zacznie oficjalną działalność wraz z początkiem lutego. Równo o szóstej rano, wraz z otwarciem kiosków i wystawieniem świeżych wydań gazet skończyły się wszelkie spekulacje. Kupujący w supermarketach babcie i matki z dziećmi sięgały z niedowierzaniem po magazyn gapiąc się w okładkę jakby przedstawiała ona samą Matkę Boską.Niektórzy jak pewien policjant uśmiechali się z satysfakcją i ruszali w poszukiwaniu ramki na zdjęcia. Starsze panie kręciły głowami zaś pewien kandydat na burmistrza cisnął filiżanką pełną kawy o ścianę. Czarny płyn spłynął powoli na podłogę a z drogiej porcelany zostały tylko okruszki. Ta która wywołała całe zamieszanie nie miała czasu na zapoznanie się z wywiadem którego udzieliła przed trzema tygodniami. Po za tym nie musiała go czytać doskonale wiedziała jaki odpowiedzi udzieliła miała dużo gorsze zmartwienie niż zdjęcie w lokalnej gazecie.
Dziś Victoria Diaz z szarego pracownika miała stać się panią prezes. Dowodzić ludźmi, zawierać nowe kontrakty i pokazać wszystkim w miasteczku i poza nim iż kobieta na czele firmy może odnieść sukces. Jednym słowem; zero stresu Vicky dzień jak codzień. A to nie był dzień jak co dzień a ona nie miała pojęcia w co się ubrać!
— Co ja wyprawiam? — zapytała samą siebie zsuwając z bioder czarną spódnicę. — Porwałam się z motyką na słońce —kontynuowała swój monolog. —Otworzę sobie firmę będzie fajnie, wypełnię lukę po GB i jednocześnie dam pstryczek w nos Fernando pijąc kawę w dawnym biurze. Nie uda się.
—Kiedy wyjdziesz stąd w samych majtach — powiedział Reverte — na pewno zwrócisz na siebie uwagę. Nie zrozum mnie źle skarbie masz piękny zgrabny tyłeczek ale wolałbym aby był tylko dla moich oczu.
—Zwariowałam?
—Nie — Magik podszedł do niej ujmując jej trzęsące dłonie w swoje — Powiem ci dlaczego osiągniesz sukces — powiedział poważnym głosem — Po pierwsze masz mnie — oznajmił wywołując na jej twarzy lekki uśmiech — Jesteś moim pracowitym motylkiem. Odważną kobietą która wie czego chce i ma środki aby to osiągnąć. Jesteś potrzebna tym ludziom, temu miastu i zrobisz to — urwał przyciągając ją do siebie. Otoczył ją ramionami w talii. — i osiągniesz sukces nie dlatego że masz piękne piersi ale z powodu tego — wargami dotknął jej czoła — Mam na myśli twój intelekt oczywiście. Inteligencja to twoja supermoc, i oczywiście zabójcze nogi. — odparł — Dlatego wiem że osiągniesz sukces. — pocałował ją w czubek nosa. — Ubierz się — wskazał na wiszącą na manekinie sukienkę — I zasuwaj bo pani prezes nie wypada spóźnić się do pracy.
Javier Reverte był jej największym wsparciem i największym konstruktywnym krytykiem. W chwili w której przedstawiła mu swój szalony pomysł aby przejąć schedę po Barosso spodziewała się wybuchu śmiechu a on pokiwał z aprobatą głową i sięgnął po książeczkę czekową. Nie prosiła go o pieniądze tylko o radę a on powiedział “Wierzę w ciebie Dzwoneczku” I z jego pomocą utworzyła biznesplan który zamierzała skrupulatnie zrealizować. A przez ostatnie miesiące nie próżnowała.
Odnosiła kontakty jeszcze z czasów studiów na MIT, zapoznała się kilkunastoma konkursami na granty rozpisanymi przez wyżej wspomnianą uczelnię i miałą naprawdę duże szanse aby je dostać , lecz potrzebowała personelu. Sama niczego nie osiągnie, dlatego też rozpoczynając rekrutację skupiła się przede wszystkim na osobach które znały tajniki programowania i były otwarte na nową edukację. Jej rozmowy kwalifikacyjne miały trzy etapy a ostatni był najtrudniejszy przeszli tylko ci najzdolniejsi. Victoria już w domu zapoznała się z listą nazwisk. Było na niej kilkunastu pracowników GB. Blondynka doskonale zdawała sobie sprawę iż wielu z nich u Alejandro pracowało poniżej swoich kwalifikacji. Ona to zmieni. Sama przekonała się iż nie ma nic gorszego niż praca poniżej swoich możliwości. Robiła to przez kilka ostatnich miesięcy.
Zatrzymała się po drugiej stronie ulicy wpatrując się w budynek. Jej budnek, jej firmę, jej praca, jej pasja. Tak wiele rzeczowników pasowało do Butterfly Technology Company. To było spełnienie jej marzeń, jej pierwsze dziecko. Wyprostowała plecy i pewnym siebie krokiem przeszła przez przejście dla pieszych. Zebrani na chodniku dziennikarze ruszyli w jej kierunku. Przykleiła do twarzy profesjonalny uśmiech, kompletnie ignorując ich pytania. Ruszyła po schodach.
— Panno Diaz — krzyknął dziennikarz — Jak odpowie pani na zarzuty iż ukradła pani firmę rodzinie Barroso?
Victoria zatrzymała się w pół kroku przed wejściem do budynku i pokręciła głową w kierunku ochroniarza który ruszył w jej kierunku. Odwróciła do tyłu głowę świadoma iż każdy jej ruch śledzi co najmniej jedna kamera. Spojrzała na dziennikarza który równie dobrze mógł być karaluchem.
— Nie ukradłam nikomu firmy — powiedziała rozbawionym tonem. — Butterfly Technology Company jest firmą całkowicie niezależną od Grupo Barosso i porównywanie mojej firmy do ich to czysta obelga. Ma pan szczęście że nie jestem obrażalska — uśmiechnęła się.
— A więc to nie zemsta?
— Zemsta? A dlaczegóż to miałabym mścić się na rodzinie Barosso? — zapytała jeszcze bardziej rozbawiona. — To biznes, czysty biznes.
— Pani naprawdę uważa że przyszłość należy do kobiet? — zapytał ten sam dziennikarz.
— Tak. A pan nie uważa że zbyt długo byłyśmy tłamszone i najwyższa pora aby to zmienić. Do widzenia — powiedziała ignorując kolejne pytanie. Ochroniarz otworzył jej drzwi. — Dopilnujcie aby żaden się nie przemknął — powiedziała kiedy przestąpiła próg. Mężczyzna skinął głową a w kierunku Victorii ruszyła jej asystentka Corazon Puente.
— Dzień dobry pani prezes — powiedziała ruszając z Victorią w kierunku wind. — To im pani pojechała.
— Dziękuje — usta drgnęły w lekkim uśmiechu. — W jakim są nastroju? — zapytała kiedy weszły do wind.
— Dobrym.— Victoria spojrzała wymownie na swoją pracownicę. — Są w szoku, zdezorientowani a niektórzy niezadowoleni.
— Bo to ja? Czy dlatego że jestem kobietą?
— Oba — wcisnęła guzik jednego z pięter a winda ruszyła powoli do przodu.
— Potrzebny nam rzecznik prasowy, który będzie upierał się z sępami. —
— Napiszę projekt ogłoszenia i jeszcze dziś wrzucę gdzie trzeba — Corazon przerzuciła kilka trzymanych w dłoniach kartek.
— Jeżeli uda nam się dziś utworzyć dział HR to oni się tym zajmą.
— Dobrze — przytaknęła pisząc szybko na wolnej przestrzeni. Winda rozsunęła się i obie weszły do przestronnego holu. — Są w dużej sali konferencyjnej. Wezmę pani płaszcz i jeszcze powiem że wszystko jest gotowe do pani prezentacji.
— Dzięki — zsunęła go z ramion spoglądając na pomieszczenie na samym środku długiego korytarza. Wyprostowała się i ruszyła w tamtym kierunku. Dała radę dziennikarzom da i pięćdziesięciu pracownikom stoczonych w sali konferencyjnej. Zatrzymała się w drzwiach lekko je uchylając.
— Mała Diazówna będzie nam rządzić. Śmiech na sali — mężczyzna siedział plecami do Victorii. — Ma dziewczynka. — pokręcił z niedowierzaniem głową. — Zamknęła za sobą drzwi.
— Skoro dla pana jestem małą dziewczynką to co pan tutaj robi panie Dominguez? — zapytała go robiąc krok do przodu. Spojrzała na niego przelotnie ruszając do przodu na miejsce na środku dużego okrągłego stołu. — Dzień dobry państwu, proszę wybaczyć to lekkie spóźnienie ale na dole zatrzymali mnie dziennikarze. Możemy zaczynać.
— Mogę o coś zapytać?
— Panie Dominguez jestem po to aby na państwa pytania odpowiadać więc śmiało?
— A co z długami GB?
Victoria położyła dłonie płasko na stole.
— Długi GB są zmartwieniem dłużników nie moim — podniosła wzrok na Domingueza. — Ustalmy na początku jedną rzecz o której wszyscy wiemy ale warto ją powtórzyć jeszcze raz.— urwała mimowolnie przesuwając wzrokiem po zgromadzonych. — Butterfly Technology Company jest firmą która zajmuje się podobną gałęzią gospodarki co Grupo Barosso jednak jest to osobna firma. To po pierwsze. Po drugie GB ogłosiło upadłość, ich własność zajął bank na poczet długów których narobił poprzedni właściciel. Ja kupiłam jedynie pusty budynek. — przerwała spoglądając Domingueza
— Dlaczego? — zapytał
— Okazja
— Zrobiła to pani aby odegrać się na Fernando?
— A pan przyszedł tutaj tylko po to aby wyprowadzić mnie z równowagi — odpowiedziała mu zaczepnie. — Jeżeli ktokolwiek z was sądzi tak jak pan Dominguez to tam są drzwi. Nie jesteście przyklejeni do krzeseł a w drzwiach nie ma kłódki. Nie jestem osobą małostkową. Nie wydałabym milionów dolarów aby zobaczyć niezadowoloną minę Fernando Barosso jeżeli ktokolwiek tak myśli prosze wyjść. Panie Domingez podpowiem panu że drzwi są za panem.
Dominguez podniósł się z krzesła i ze wściekłą miną ruszył do drzwi. Victoria miała ogromną ochotę pomachać mu na pożegnanie ale się powstrzymała. Prezeska tak nie robi.
— Ktoś jeszcze chce wyjść? — zapytała. Nikt nie ruszył się z miejsca. — Za tym zaczynajmy. — powiedziała pilotem uruchamiając rzutnik. Za kilka godzin miała być w kościele na ostatnim pożegnaniu Dymitrio Barosso.
***
Valle de Sombras było małym sennym miasteczkiem usytuowanym między Monterrey a Pueblo de Luz. Dolina Cieni była miastem które pięknie prezentowało się na pamiątkowych pocztówkach czy podczas krótkiej przejażdżki. Było malownicze pełne kolorowych kamienic, miało nawet zamek górujący nad miastem (który wyglądał tak jakby miał się za chwilę zawalić) I na tym zalety tej małej mieściny kończyły się bezpowrotnie gdyż Valle de Sombras było miastem przeraźliwie nudnym. Nic się tutaj nie działo od czasu do czasu ktoś kogoś zabił co dla Celii nie było żadną atrakcją. Żadnych sklepów, luksusowych restauracji w których można coś zjeść, zupełnie nic. Eusebio jednak zamierzał się tutaj przeprowadzić i nawet zapuchnięte od płaczu oczy Alicji nie robiły na nim absolutnego wrażenie. Stwierdził bowiem iż “Tak należy zrobić”
Celia Barrondo obserwująca pierwsze pogrążony w ciszy ogród był zupełnie odmiennego zdania. Rozumiała iż Eusebio chcę wspierać matkę w tym trudnym dla niej momencie życiowego zakrętu. Nie rozumiała jednak dlaczego mają zostać tutaj na zawsze i zająć się tym wszystkim. Wystarczyłoby zatrudnić kogoś do zarządzania majątkiem, pielęgniarkę całodobową dla Donny i wpadać tutaj od czasu do czasu. Eusebio nie chciał jednak o tym słyszeć. Podczas wczorajszej rozmowy dał jej wyraźnie do zrozumienia iż ani ona ani Alicja nie mają nic do powiedzenia w tej sprawie.
Celia sięgnęła do kieszeni szlafroka wyciągając z niej paczkę papierosów. Wczorajszego wieczoru po raz pierwszy od dawna Alicja i ona stworzyły wspólny front. Żadna z nich nie chciała przeprowadzki jednak tym razem ani bycie po jednej stronie ani łzy Alicji nie pomogły. Eusebio był nieugięty i nawet argument iż “zmiana szkoły z dobrego drogiego prywatnego liceum na publiczne w zapadłej dziurze” Nie przekonała go. Uznał iż taka zmiana dobrze zrobi całej trójce. Celia zaciągnęła się powoli.
— Nie lubię kiedy palisz — usłyszała za swoim plecami głos męża. — Niszczysz swoje zdrowie.
— To moje zdrowie — powiedziała wypuszczając ustami strużki szarego dymu — Nie sądziłam że ono cię obchodzi.
— Celio rozmawialiśmy o tym.
— Nie — odpowiedziała odwracając głowę jego kierunku — ty mówiłeś a my słuchaliśmy więc korzystając z okazji iż jesteśmy sami powiem to jeszcze raz; przeprowadzka do tego miasta to nie jest dobry pomysł.
— To jedyna opcja — powiedział wyciągając z pomiędzy jej palców papierosa. Rzucił go na podłogę i zgniótł czubkiem buta — Kochanie wszystko będzie dobrze.
— A pomyślałeś o Alicji — zaczęła — jak to na nią wpłynie. Jest przed maturą.
— Przyzwyczai się — objął ją w pasie przyciągając do siebie. Pociągnął lekko za pasek jej szlafroka. — Straciłem ojca — odparł pochylając głowę do dołu. Ustami dotknął jej szyi — zamiast krytykować moje decyzje mógłbyś okazać mi odrobinę współczucia.
— Robiąc ci dobrze? — zapytała wyślizgują się z jego objęć.
— Nie musisz być wulgarna
— Ja jestem wulgarna? — roześmiała się bez cienia wesołości — to ty chcesz mnie zaciągnąć do łóżka kiedy ciało twojego ojca nie jest jeszcze nawet w grobie — pokręciła z niedowierzaniem głową. — Poza tym mam okres — odparła i wyminęła go zmierzając w kierunku łazienki. Cicho zamknęła za sobą drzwi opierając się o nie plecami. Uśmiechnęła się lekko. Oczywiście nie miała miesiączki, nie miała jej od miesięcy ale Eusebio nie wiedział o tym i nie musiał wiedzieć. Przekręciła w zamku klucz na wypadek gdyby jednak próbował tutaj wejść, następnie rozebrała się i weszła pod prysznic.

***
Ręce wsunął do kieszeni ciemnych spodni wpatrując się w wpatrując się w wylewający się z kościoła tłumek wiernych. To była ostatnia i jedyna tego dnia msza święta tego dnia jednak powody które go tutaj przywiodły nie miały nic wspólnego z nabożeństwem, Bogiem czy jego wiarą lecz mężczyzną który tutaj mieszka. Jego wujem. Spoglądając na zawieszony nad drzwiami krzyż nie mógł powstrzymać pełnego politowania spojrzenia. Bóg. Też mi coś.
Fabricio miał własne wyobrażenie Boga które nijak miało się z wizerunkiem ze świętych obrazów, modlitw czy Ewangelii. Dla niego Bóg wcale nie był litościwym i miłosiernym staruszkiem na tronie przypomniał raczej lakarza który bawi się ludzkim losem, zsyła na ludzi różnorakie nieszczęścia w imię zasady “bo każdy dźwigać swój krzyż musi”. I nie musiał szukać dlatego przykładów, wystarczyło spojrzeć na wydarzenia z ostatnich tygodni a odnosił wrażenie że ów Bóg postanowił zrzucić na niego kilka wszystko naraz.Bo po co dawkować informacje skoro można zrzucić na ludzkie barki wszystko na raz? Cóż za oszczędność czasu. Blondyn prychnął ruszając w kierunku plebanii. Pilnie musiał się z kimś spotkać i nie zamierzał nikomu dawkować informacji.
Fabricio Guerra jeszcze przed kilkoma tygodniami sądził że wiedzie uporządkowane życie. Ma pracę która sprawia mu satysfakcję, piękną żonę którą kocha a która kocha jego, może z czasem na świecie pojawi się dziecko. To było do czasu, można nawet rzecz że do wczoraj. To wczoraj zmieniło się wszystko a wszystko przez jedną białą teczkę opieczętowaną imieniem i nazwiskiem jego mamy. Informacje w niej zawarte wstrząsnęły całym jego świata i dopiero teraz poczuł co to znaczy bezsilność. Czuł się słaby, bezradny. A wizyta w kościele zapewne nie poprawi mu humoru. A może zepsuć humor rozmówcy.Mimo to nacisnął dzwonek i uśmiechnął się do kobiety która mu otworzyła.
— Dzień dobry — przywitał się. — Chciałabym zobaczyć się z ojcem Juanem.
— W jakiej sprawie? — zapytała przyglądając mu się podejrzliwie. Założyła ręce na piersi.
— Osobistej.
— Ksiądz jest chory..
— Anabel kto przyszedł? — za jej plecami pojawił się około czterdziestoletni mężczyzna który spojrzał to na kobietę to na Fabricio. — Pan pewnie w sprawie spowiedzi? — zapytał blondyna.
— Mówił że osobistej
— Spowiedź to sprawa osobista Anabelle między tym młodym człowiekiem a Bogiem ja służę jedynie za pośrednika.
— Tak dokładnie. Spowiedź.
— Zapraszam do siebie, tam będziemy mogli porozmawiać — Anabella niechętnie przepuściła Fabricio w drzwiach sokolim ciekawskim wzrokiem odprowadzając mężczyzn. Otworzył drzwi. — Proszę niech pan usiądzie ja tylko — sięgnął po stułę.
— Jest zbyteczna — powiedział na widok fioletowego paska materiału. — Chcę jedynie porozmawiać.
Juan zaintrygowany usiadł jednak nie ściągnął stuły z szyi.
— I nie mam pojęcia od czego zacząć — odparł. W jego głowie cała ta rozmowa była szybka i prosta ale kiedy mężczyzna usiadł na jednym z dwóch krzeseł z tą idiotyczną stułą poczuł się jak kiedyś.
— Mówi się że najlepiej jest zacząć od początku ja polecam usiąść — wskazał mu dłonią krzesło. Fabricio opadł na nie niepewnie. Dłonie oparł na kolanach.
— Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z duchownym? — zapytał Juan a Fabricio roześmiał się rozbawiony.
— To aż tak widać? — odpowiedział mu pytaniem na pytanie. — Na swoim ślubie w małym szkockim kościółku pośrodku niczego. Był środek nocy, lało jak z cebra a ona miała bukiecik stokrotek. No i wysiadł prąd ale mieliśmy świece.
— Brzmi romantycznie
— I było. Ślub w tajemnicy na odludziu.
— Nie zaprosiliście rodziców?
— Nie mój ojciec — urwał spoglądając na ojca — przybrany ojciec — poprawił się — nie lubił Emily i prędzej nafaszerował ją ołowiem niż nas oboje pobłogosławił — ponownie przerwał swój wywód. Ojciec Juan słuchał go w skupieniu. Nawet jeśli zdziwiła go informacja o tym że ojciec pana młodego chciał zabić pannę młodą to nie okazał tego.
— A mama?
—Mama ? — powtórzył czując uścisk w gardle. — Nie jest obecna w moim życiu.
— Przykro mi
— Mnie też — przerwał — Nigdy nie była obecna w moim życiu — zaczął. — Moja babka powiedziała mi że była kurtyzaną — roześmiał się bez cienia wesołości — Takie ładne określenie prostytutki i do ostatniego tygodnia naprawdę w to wierzyłem. że jestem synem jednego z klientów. No i pewnie dalej bym w to wierzył gdyby nie mój ojciec chrzestny który powiedział mi prawdę albo sporą jej część.
— Nienawidzisz jej?
— Rosario? Nie — urwał przełykając ślinę. kręcąc głową. — Nigdy jej nienawidziłem ja całe życie jedynie tęskniłem. Widzi ojciec jestem synem dwóch ludzi którym zabrakło w życiu szczęścia, a może zaufali złym ludziom ale na pewno nie rozdzielił ich Bóg — popatrzył na Juana którego oczy teraz były otwarte szeroko. — tylko człowiek. Moja babka. Zamknęła ją w szpitalu psychiatrycznym. To tam się urodziłem. pierwszego listopada rocznik 85.
— Kim ty jesteś? — zapytał
— No tak nie przedstawiłem się. Mam na imię Fabricio Cosme Zuluaga — sięgnął do kieszeni po znaleziony akt urodzenia i list napisany ręką Rosario. — I wiem że to żaden dowód ale nie należę do ludzi którzy kpią z księży. — uśmiechnął się lekko.
— To niemożliwe.
— Niech zgadnę powiedziała że nie żyje? — Juan skinął w oszołomieniu głową wpatrując się to w akt urodzenia to w Fabricio. — Klasyczna zagrywka Constanzy. Mi powiedziała że Rosario — urwał — mama — poprawił się — zmarła przy porodzie. A ona wywiozła mnie z Meksyku aby zapewnić mi lepszą przyszłość — roześmiał się — A ja przez trzydzieści lat jedynie myślałem że zabiłem swoją matkę.
— Czy Constanza wie
— że ja wiem? Nie.Nie jestem głupi mogłaby ją skrzywdzić a przeze mnie wystarczająco dużo wycierpiała. Jedyne czego chcę to wypełnić pustkę. — urwał zamykając oczy na kilka sekund. — Wiem że nie powie mi ojciec gdzie ona jest — powiedział kiedy już je otworzył — i może nawet nie zna jej miejsca pobytu ani numeru telefonu ale gdyby się odezwała to proszę jej powiedzieć że tęsknie podniósł się z krzesła. dziękuje wyciągnął dłoń którą Juan niepewnie uścisnął. Zostawił księdza samego bijącego się z myślami.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 12:16:51 09-04-18, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:40:46 28-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 72

NADIA / TRAVIS

Samochód Travisa zajechał na posesję rodziny Cortes. Z domu wyszła Dayana i przywitała się z kuzynem, zamykając go w szczerym niedźwiedzim uścisku.
– Conrado wspominał, że się zjawisz – odezwała się kobieta, odsuwając się od Travisa. – Oczywiście będzie nam bardzo miło cię gościć przez tych kilka dni.
– Dziękuję, Dayano – odparł Mondragón. – Naprawdę nie wiem, co bym bez was zrobił.
– Oj, nie gadaj tyle, tylko chodź już – nakazała. – Pokażę ci, gdzie będziesz spał.
Travis wyjął z bagażnika walizkę i podążył za kuzynką do domu. Tam również przywitał go Conrado, a wieczorem wszyscy zasiedli do kolacji.
– Wydaje mi się, czy jest między wami jakiś konflikt? – zagadnął przy stole Mondragón, wyczuwając pomiędzy rodzeństwem złą energię.
– Stary, daj spokój. – Conrado szybko zainterweniował. – Dayana miała ciężki dzień w pracy i dlatego jest trochę przygaszona – skłamał.
– Czyli wszystko w porządku? – zapytał, chcąc się upewnić.
– Pewnie, że tak. Świetnie się dogadujemy, prawda siostra? – Conrado dał znak Dayanie, mrugając do niej, by potwierdziła jego wersję. Mężczyzna za wszelką cenę nie chciał, żeby się wydało, że nie przepadał on za swoją siostrą.
– Tak, wszystko jest super – potwierdziła kobieta, po czym wstała od stołu. – Przepraszam, chyba nie będę jadła. Źle się poczułam, pójdę się położyć. Smacznego – powiedziała i wyszła z jadalni.
– Co jej jest? – Zmartwił się Travis.
– Rozstała się niedawno z facetem, nie zwracaj na nią uwagi.
To była akurat prawda. Dayana rzuciła Aidana, bo uznała, że w ich związku pojawiła się rutyna i w ogóle, że jej chłopak przestał się starać. Ona miała inne poglądy na życie. Chciała założyć rodzinę, a on uważał, że ślub jest niepotrzebną przeszkodą, która wszystko niszczy. Ich drogi rozeszły się więc, a czy jeszcze kiedyś ponownie się skrzyżują, tego nie wie nikt.

***

Następnego dnia w poniedziałek Nadia w towarzystwie swojej córki oraz matki Dimitria, zjawiła się w kościele na mszy pogrzebowej. Na ceremonię przybyli również Viktoria Diaz wraz z narzeczonym, a także kilka innych osób na czele z Fernandem Barosso, któremu najzwyczajniej w świecie nie wypadało nie pojawić się na pogrzebie własnego syna. Brakowało tylko Nicolasa, ale zapewne coś ważnego go zatrzymało.
Swoją obecnością zaszczycili też Pablo Diaz i Cosme Zuluaga. Pojawienie się tego ostatniego pana wzbudziło w Nadii nie lada szok. Nawet nie prosiła go przecież o to, żeby przyszedł, bo doskonale wiedziała, że ojciec nie pałał sympatią do jej zmarłego męża. Jasne więc było, że zrobił to tylko i wyłącznie dla niej. Posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie i odprowadziła go wzrokiem do sąsiedniej ławki. W tej, w której siedziała ona, nie było już bowiem miejsca.
Po odmówionej modlitwie za duszę zmarłego oraz Komunii Świętej, przyszedł czas na przemowę bliskiej rodziny. Fernando Barosso wspierając się na lasce, podniósł się z ławki z zamiarem wygłoszenia ostatniego pożegnania Dimitriowi, lecz wdowa Zuluaga de Barosso wyprzedziła go i to ona stała teraz przy ambonie.
– Na początku chciałabym podziękować wszystkim za przybycie – zaczęła Nadia, powstrzymując łzy, które cisnęły się do jej oczu. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy, że jesteście ze mną w tym trudnym dniu, w którym muszę na zawsze pożegnać się ze swoim mężem – przerwała na moment, by wyciągnąć z torebki opakowanie chusteczek higienicznych. – Przepraszam, ale czuję się kompletnie bezradna w tej sytuacji, chociaż już raz przez to przechodziłam. Z tym tylko szczegółem, że tym razem Dimitrio odszedł naprawdę i nie mogłam zrobić nic, żeby go zatrzymać. Straciłam męża dwa razy w ciągu ostatniego roku, a to za dużo nawet dla mnie. Dimi zostawił na tym świecie ważną cząstkę siebie. Swoją córkę, za którą jestem mu bardzo wdzięczna, a która za kilka lat nie będzie pamiętała nawet jego głosu. – Jedna łza spłynęła Nadii po policzku, ale kobieta natychmiast otarła ją chusteczką. Kątem oka zauważyła wchodzącego do kościoła Nicolasa, jednak postanowiła kontynuować dalej. – Mój mąż zawsze był dla mnie ogromnym wsparciem, którego już nigdy od niego nie otrzymam, ale wiem, że tak do końca nie odszedł. Wiem, że będzie czuwał nad naszą córką. Być może nade mną także, choć nie zawsze byłam wzorową żoną. Pomimo różnych nieporozumień między nami, bardzo go kochałam i wciąż ciężko mi uwierzyć w to, że już go nie zobaczę. Dimi, jeśli mnie słyszysz, wybacz mi i proszę, opiekuj się z nieba Camilą. Bądź jej aniołem stróżem. W naszych sercach będziesz żył wiecznie, pamiętaj o tym. Żegnaj, kochanie. – Nadia skończyła swoją przemowę i wróciła do ławki.
Fernando uznał, że synowa powiedziała już wszystko, co można było ująć, więc nie poderwał się nagle z miejsca, by coś jeszcze dodać. Było mu to nawet na rękę, bo niezbyt uśmiechało mu się publiczne wychwalanie zmarłego syna z nieprawego łoża. Wdowa Zuluaga de Barosso wątpiła wręcz, czy stary Fernando był w stanie powiedzieć coś miłego o Dimitriu, dlatego wolała go wyręczyć, co ostatecznie wyszło jej całkiem nieźle.
Po ceremonii w kościele, goście wraz z księdzem i karawanem pogrzebowym udali się na wprost na cmentarz w Valle de Sombras. Na miejscu wszyscy stanęli wokół wykopanej sporej wielkości dziury w ziemi. Przy prawym boku Nadii ustawili się kolejno jej córka Camila, ojciec Cosme oraz teściowa Virginia, a przy jej lewym boku jakby znikąd wyrósł Nicolas Barosso, napotykając tym samym na niepochlebne spojrzenie starego Zuluagi.
Trumnę, w której na wieki spoczął jeden z Barossów, spuszczono na łańcuchach ostrożnie do głębokiego wykopu. Nadia nabrała do garści trochę ziemi i przysypała nią nowy dom Dimitria, który liczył trzy metry głębokości.
– Będę za tobą tęsknić – powiedziała, nie kryjąc smutku.
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Amen. – Ksiądz udzielił ostatniego pożegnania zmarłemu, po czym przyszedł czas na składanie kondolencji najbliższej rodzinie świętej pamięci Dimitria Barosso.
Półgodziny później większość zgromadzonych rozeszło się. Na cmentarzu zostało nieliczne grono ludzi, a wśród nich można było znaleźć oczywiście Nadię wraz z córką, teściową oraz ojcem, jak również Pablo Diaza i Nicolasa Barosso.
– Jeszcze raz chciałbym ci złożyć najszczersze kondolencje, Nadio – odezwał się policjant. – I korzystając z okazji, chcę cię też poinformować o śmierci Felipe, mojego ojca.
– Felipe nie żyje? – Wdowa po Barosso nawet nie próbowała ukryć radości. – Przepraszam – powiedziała, napotykając na wzrok Pabla. – Ale nie będę udawać, że mi przykro i chyba mnie rozumiesz.
– Oczywiście – odparł Diaz, ze zrozumieniem potakując głową. – To co zrobił ci mój ojciec było ohydne i naprawdę ci współczuję.
– Dzięki, Pablo. Wiesz może co z Santiagiem? – zapytała, szybko zmieniając temat.
– Czuje się lepiej, ale w szpitalu spędzi jeszcze parę ładnych tygodni – odpowiedział mężczyzna zgodnie z prawdą. – Jadę właśnie do niego. Zabrać cię? – zaproponował.
– Jakbyś mógł, byłabym wdzięczna.
– Nadia, możemy porozmawiać? – odezwał się Nicolas.
– Ty chłystku, pomiocie szatana, odczep się od mojej córki! – krzyknął Cosme, rzucając się z łapami w kierunku Nico.
– Tato, proszę. – Nadia zatrzymała ojca. – Daj mi to załatwić po swojemu – poprosiła. – Pablo, zaczekasz na mnie chwilę? – zwróciła się do policjanta.
– Pewnie – odparł krótko.
– Dzięki. Chodź, Nico. – Pociągnęła mężczyznę za rękaw marynarki, a on posłusznie poszedł za nią.
Oboje odeszli spory kawałek od reszty, by nikt nie słyszał, o czym rozmawiają. Początkowo Nicolas owijał w bawełnę, nie wiedząc jak zacząć, a potem poszło już z górki. Propozycja, jaką złożył, zaskoczyła Nadię, ale została poparta sensownymi argumentami, toteż kobieta po krótkim zastanowieniu zgodziła się na jego ofertę. Nie mogła przecież myśleć tylko o sobie, bo najważniejsze było tutaj dobro dzieci. Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, że wchodzi w paszczę lwa, ale jeśli to miało zwiększyć jej szanse w sądzie przy rozprawie o przyznanie praw rodzicielskich do Santiaga, to musiała zaryzykować. Co nie znaczyło, że w pierwszym momencie nie miała ochoty wyśmiać pomysłu Nicolasa.
Najtrudniejszym zadaniem będzie jednak obwieszczenie tej niespodziewanej wiadomości Cosme Zuluadze, jej ojcu, który delikatnie mówiąc, nie przepadał za Barossami. Mimo wszystko kobieta musiała temu podołać.
Nicolas opuścił cmentarz, a Nadia wróciła do rodziny.
– Tato – zaczęła niepewnie – wiem, że to co teraz powiem, może cię zezłościć. Możesz nawet tego nie zrozumieć, ale chcę, żebyś wiedział, że muszę myśleć przede wszystkim o moich dzieciach, które zasługują na to, żeby wychowywać się w pełnej rodzinie – urwała na chwilę, obserwując emocje malujące się na twarzy ojca. – Wam wszystkim może wydać się to dziwne, bo nie minęło nawet kilka godzin od pogrzebu Dimiego, ale w moim przypadku liczy się czas – kontynuowała. – Dimi zawsze będzie w moim sercu, a Santiago po śmierci Felipe został półsierotą. Nie mogę na to pozwolić i nie pozwolę. Ja oczywiście mogę udowodnić, że jestem jego biologiczną matką, dostarczając do sądu wyniki badań DNA, ale według adwokata sędzia spojrzy na mnie przychylniej, jeśli będę kobietą zamężną. Dlatego zdecydowałam, że wyjdę za Nicolasa. Nicolasa Barosso – dokończyła, czekając na reakcję Cosme, której obawiała się najbardziej.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 21:56:40 28-03-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:18:21 28-03-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 73 - COSME – GABRIEL – DESMOND – DANIEL - ORSON – OJCIEC JUAN

Gabriel

Daniel ze smutkiem wpatrywał się w leżącego pod grubą warstwą koców chłopaka. Furgonetką trochę trzęsło, ale Gabriel tak daleko odpłynął w krainę nieświadomości, że nic sobie z tego nie robił. Haller westchnął, uzmysłowiwszy sobie, jak głęboka musiała być miłość Amadora. Znał młodego Del Monte od wieków i stan, w jakim znalazł swojego przyjaciela, bardzo nim wstrząsnął. Jak podli muszą być miliarderzy z wyspy Cozumel, że zdołali doprowadzić swojego własnego syna praktycznie do śmierci? I to jedynie za to, że się zakochał?

- Nie martw się, jesteś w dobrych rękach – szepnął zdruzgotany widokiem lekarz i delikatnie pogładził dłoń Gabriela. Ten odzyskał na sekundę przytomność, wtulił się w dotyk, wymamrotał imię Desmonda i znowu stracił kontakt ze światem.

Przyjaciel Juliana mrugnął kilka razy, starając się powstrzymać łzy. Wspomnienia ze szkoły przelatywały mu przez głowę, widział Amadora opiekującego się rannym ptakiem, widział go pomagającego niepełnosprawnemu koledze wspiąć się na schody, widział wiele scen, kiedy syn Gregorio okazywał serce i czułość. A teraz sam był bliski przekroczenia granicy, spoza której się już nie wraca…

Haller zamknął oczy, próbując chociaż na moment skupić się na czymś innym i nie pobiec do rodziców Del Monte z czymś ciężkim, po czym wyładować na nich swoją furię i złość.

I wtedy coś go uderzyło. Stół. Obraz mebla pojawił się w umyśle Daniela znikąd, zupełnie, jakby ktoś mu go tam podsunął. Skoro wysłano Gabrielowi zdjęcie martwego Sullivana, zdawałoby się oczywistym, że fotografia pochodzić będzie z pustyni, czy też miejsca, gdzie Desmond został zabity. Trochę trudno było uwierzyć Hallerowi, że złoczyńcy zadali sobie tyle kłopotu, iż najpierw przenieśli nieszczęśnika do kostnicy, po czym ułożyli wygodnie na jakimś stole i dopiero potem zrobili mu zdjęcie. A nawet, jeżeli tak było, oznaczałoby to, że mordercy mają swoje kontakty w służbie zdrowia. Lekarz nie miał pojęcia, że to, co wydaje się niemożliwe, było całkowicie zgodne z prawdą, gdyż tak właśnie postąpił Gregorio – wykonał kilka fotek ciała Desmonda już na stole w klinice. Tyle, że był to dowód na coś innego – być może gdzieś pozostał jakiś ślad po przywiezieniu trupa? Być może jakimś cudem da się dowiedzieć, gdzie też dowleczono ciało Sullivana i nawet, jeżeli potem je spalono, rzucono na pożarcie kojotom, czy cokolwiek z nim zrobiono – da się taką informację zdobyć? A nuż okaże się, że istnieje grób i Gabriel będzie miał przynajmniej możliwość odwiedzania miejsca spoczynku ukochanego? Co prawda kartel raczej nie bawiłby się w troszczenie się o doczesne szczątki swoich ofiar, ale kto wie…

Kiedy podzielił się swoimi przemyśleniami z kierującym pojazdem Julianem, tamten zwrócił uwagę doktora na jeszcze jeden bardzo ważny szczegół:

- Żaden członek kartelu przy zdrowych zmysłach nie będzie ciągnął zwłok przez pół kraju. Jeśli twój przyjaciel Gabriel mówi prawdę i Desmond naprawdę zginął w pobliżu Ciudad Juarez – i jeżeli jego samego nie okłamał ojciec, oczywiście – w takim razie klinika od fotografii musi znajdować się gdzieś niedaleko. Znasz może jakąś mieścinę koło Juarez, w której jest szpital mogący posłużyć do wysyłania niewygodnych trupów w niebyt?

- Nuevo Casas Grandes. To jedyne miejsce, które ma sens.

- Co powiecie…Julian skręcił kierownicą w prawo, pokonując ostry zakręt i dokończył: -…na małą wycieczkę do Nuevo Casas Grandes? Akurat mamy po drodze.

- Chwileczkę! – Siedząca tuż obok Vazqueza Ingrid skrzyżowała ręce na piersiach. – Podobno koleś z tyłu wymaga natychmiastowej profesjonalnej pomocy lekarskiej. Czy dzieje się tutaj coś, o czym nie wiem?

- A my to co, półprofesjonalni? – parsknął Daniel, ale zaraz umilkł pod groźnym spojrzeniem dziewczyny Juliana.

- Owszem. Ale i tak muszę zajrzeć do apteki. Nie sądziłem, że na stopy Del Monte będzie potrzebne aż tyle opatrunków, być może biedak nie będzie mógł nawet chodzić. – Mówiąc to Vazquez ściszył głos nie chcąc, by Amador go usłyszał. – Wcisnę jakąś bajeczkę, że któreś z nas zraniło się w nogę i przy okazji wypytam o potrzebne nam informacje.

- A te leki – powiedziała zimno Ingrid – są zapewne na receptę, na której to wpiszesz swoje nazwisko, czy tak?

- Nie, kochanie – mrugnął do niej Julian. – To zwykłe maści. Kupię kilka składników i sam je przyrządzę.

- Co to ma być, polowy „Breaking Bad”? Taki z ciebie Walter White, jak ze mnie…

- Spokojnie, moja miła – uśmiechnął się mężczyzna, wjeżdżając na drogę prowadzącą do Nuevo Casa Grandes i bacznie obserwując reakcję Ingrid na słowa, jakimi ją określił. – Damy sobie radę. Ja i mój prywatny „Jesse Pinkman” – ruchem głowy wskazał Daniela.

W milczeniu, przerywanym jedynie co jakiś czas cichymi jękami Amadora wtoczyli się na polną dróżkę na granicy Nuevo Casas Grandes i zatrzymali przed czymś, co przypominało klinikę i aptekę w jednym. W pobliżu znajdował się jeszcze niski, odrapany budynek, którego przeznaczenia żadne z nich nie było w stanie rozpoznać.

- Świetnie się składa. – Julian zwrócił ich uwagę na położenie apteki i miejsca sprzedawania medykamentów. - Mamy wszystko w jednym.

- Takie trochę dwa w jednym, wash, and go – mruknęła Lopez, totalnie nieprzekonana do ich pomysłu.

Desmond

Lekarz opiekujący się Desmondem nie mógł powiedzieć mu zbyt wiele o Gabrielu, nie przyznając się, iż zna całą prawdę. Dlatego jedynie nakreślił postać Amadora jako syna bogatych rodziców, mieszkającego na którejś z pobliskich wysp oraz wspomniał o dobroci jego serca.

- To w sumie tyle – wzruszył ramiona doktor.

- OK…- odparł wolno Sullivan. – Teraz pora na kolejne wyznanie. Skąd nas w ogóle znasz? Twierdzisz, że uległem jakiemuś wypadkowi, zapewne drogowemu, tamten Gabriel wie o wszystkim, ale nie może tu przyjechać, bo mu tego na razie zabroniłeś. Czego jeszcze powinienem się dowiedzieć?

- Przejeżdżałem ulicą i zobaczyłem stłuczkę, twój samochód nadawał się do kasacji – wymyślił naprędce lekarz. – Udzieliłem ci pierwszej pomocy, wezwałem karetkę i zawiozłem cię tutaj. To wszystko. Aha, w twojej kieszeni były dane tego chłopaka, dlatego się z nim skontaktowałem. Jego rodzice to znani bogacze, dlatego często czytam o całej rodzinie Del Monte w gazetach.

- Rozumiem…- stwierdził powoli Desmond. – W takim razie czemu nie zabrałeś mnie do szpitala?

- Bo nie ma w nim już miejsc? Miasteczko jest malutkie, a ten budynek stoi tuż przy klinice i aptece. Kiedyś również i tutaj mieściły się oddziały, ale burmistrz zmniejszył szpital, bo zabrakło nam środków.

- W porządku. Słuchaj, mam prośbę. Czuję się tu jak w klatce, a nie mogę się ruszyć. Chyba jeszcze nie pozrastałem się do końca. Możesz…sam nie wiem, wsadzić mnie na jakiś wózek i chociaż na chwilę wywieźć na świeże powietrze? Wiesz, żebym mógł złapać oddech i zaraz tu wrócimy.

- Mowy nie ma! Twój stan na to nie pozwala! – zaprotestował gwałtownie lekarz.

- Proszę. Duszę się tutaj. Nawet okna są pozamykane, nigdy ich nie otwierasz.

- To naprawdę nienajlepszy pomysł! – Doktor nawet nie wyobrażał sobie, co mogłoby się stać, gdyby ktokolwiek ich zobaczył.

- Chociaż na podjazd, czy coś. Ej. Zaczynam myśleć, że to, co mi opowiedziałeś, to jedynie bajeczka i dzieje się tutaj coś znacznie większego. Jeżeli to porwanie, zaraz zacznę wrzeszczeć.

Przerażony taką wizją i już wyjątkowo wystraszony całą misją, którą go obarczono doktor pod byle pozorem przeprosił na moment Sullivana, po czym ściśle ustalonym kanałem skontaktował się z kartelem El Golfo.

Kilka sekund później wpatrywał się zszokowany w ekran telefonu. Właśnie uzyskał pozwolenie na zabranie Desmonda na krótki spacer! Co prawda jedynie na dwie, trzy minuty i tylko w pobliżu starego, od dawna już nieużywanego garażu dla karetek, ale zawsze.

Po całkiem nielichym wysiłku, jakim było wsadzenie praktycznie bezwładnego Sullivana na wózek inwalidzki, obaj mężczyźni znaleźli się poza budynkiem. Doktor pilnie baczył, czy aby nikt ich nie widzi. W głębi duszy marzył, aby ta niesamowita wycieczka jak najszybciej się skończyła i mogli wrócić w bezpieczne miejsce. Tym bardziej, że wydawało mu się, iż przed chwilą słyszał silnik parkującego przed apteką samochodu…

Gabriel

- Podnieś mnie.

- Co? – wzdrygnął się Haller, słysząc nagle cichy szept Amadora. Sądził, że chłopak zasnął.

- Proszę. Nogi mi cierpną…i nie czuję się zbyt dobrze, chyba będę wymiotował. Otwórz okno, jeżeli możesz.

- Nie mogę – smutno odmówił mu przyjaciel. – Wiesz, że szmuglujemy cię do Valle de Sombras po kryjomu.

- Tylko na czas, kiedy…sam wiesz. Mój żołądek cię błaga. Chyba żadne z was nie pożyczy mi potem ubrań…

- Dobra – zgodził się Daniel, patrząc na blado-szare oblicze Gabriela. – Uchylę drzwi, ty…zrób, co trzeba, a ja cię zasłonię. Przy okazji chwycisz trochę powietrza. A potem z powrotem do samochodu.

- Dzięki, stary – wymamrotał Amador tuż przed tym, nim zgiął się w pół, zraszając ziemię przy pojeździe obfitym strumieniem treści żołądkowej. Haller ze współczuciem pilnował, by młody Del Monte nie zakrztusił się wymiocinami.

Oczy lekarza skakały od chorego na okolicę i wracały znowu do Gabriela. Członek załogi promu modlił się w myślach, by Julian i Ingrid skończyli kupować potrzebne medykamenty i by można było ruszać w dalszą drogę. Ale najpierw syn Gregorio musi wygrać z tym, co co rusz podchodzi mu gardła…

W pewnej chwili Hallera coś zastanowiło. Z najniższego budynku, tego, który sprawiał wrażenie opuszczonego, chyba ktoś wyszedł. Wyglądało na dwie osoby, jedną wyższą, a drugą niższą. Nie, zaraz…Daniel zmrużył powieki. To wcale nie był ktoś mniejszego wzrostu. To ktoś poruszający się na wózku inwalidzkim. Ten drugi po prostu mu pomaga.

- Coś się stało? – Del Monte odetchnął głęboko w przerwie pomiędzy jednym wyrzucaniem z siebie wymiotów, a drugim i spojrzał na kolegę, nie zauważając tamtej dwójki.

- Nie, nie, wszystko w porządku – odparł Haller, po czym stanął tuż przed wózkiem, skutecznie – i całkowicie nieświadomie – zasłaniając Gabrielowi widok na odbywającego właśnie krótką przejażdżkę Desmonda Sullivana. – Chodź, wsiadajmy już do wozu.

- Poczekaj jeszcze, proszę…W wozie jest tak duszno, daj mi zaczerpnąć świeżego powietrza i zaraz wracamy, dobrze? Tutaj nikt mnie nie zobaczy, a ja przynajmniej poczuję się chociaż trochę lepiej.

- Dobrze – westchnął zmartwiony Daniel, po czym delikatnie obtarł usta Amadora i zwilżył je wodą. – Dałbym ci się napić, ale muszę uzgodnić to z Julianem, on się martwi o twój żołądek, wiesz?

- Tak, ale jestem pod dobrą opieką i czuję, że wszystko będzie dobrze. – Lekki uśmiech pojawił się na twarzy młodego Del Monte. – W ogóle chciałbym ci bardzo podziękować, ryzykujesz dla mnie tak wiele, a ja nie będę ci miał jak się odwdzięczyć.

- Ależ będziesz mógł. Pamiętasz tamto jabłko, po które wspiąłeś się dużo szybciej ode mnie, mimo, że ja tak bardzo je chciałem i zjadłeś na moich oczach?

- O tak. – Kolejny uśmiech chłopaka.

- Właśnie. Kupisz mi kilo jabłek i będziemy kwita – mrugnął do niego Haller. – To co, wsiadamy z powrotem?

- Tak, tylko trochę musisz mnie wesprzeć…Mogę się oprzeć na twoim ramieniu, czy coś?

- Jasne, chodź tutaj. – Daniel zarzucił sobie ramiona Gabriela na szyję, ułożył jego głowę na swoim ramieniu i w ten sposób zamierzał pomóc mu wejść do wozu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że oczy Amadora spoglądają teraz dokładnie na stary, opuszczony budynek tuż przy aptece i przy szpitalu w Nueva Cases Grandes.

Desmond

Sullivan poczuł się zmęczony i poprosił lekarza o powrót do tego, co obaj nazywali salką szpitalną. Jeszcze po raz ostatni rzucił okiem na okolicę i czekał, aż doktor wykręci wózkiem z powrotem, tak, by mogli znowu wjechać do środka budynku.

I w tym samym momencie coś go tknęło. Spojrzał, jakby wiedziony dziwnym instynktem – a może głosem serca? – na samochód, który stał co prawda dosyć daleko od nich, ale był bardzo dobrze widoczny spod bramy opuszczonego domku. Był pewien, że ich samych nie da się dostrzec, gdyż znajdowali się już za załomem ściany, on jednak miał doskonały widok na pojazd.

- Zatrzymaj się – polecił lekarzowi i przyjrzał się dokładniej.

Gabriel Amador Del Monte. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Wpatrywał się w tą drogą i tak bardzo kochaną twarz przez wiele sekund, obserwując, jak tamten wymiotuje, a jakiś inny mężczyzna opiekuje się nim i potem obmywa mu usta.

Serce i dusza próbowały wyskoczyć mu z ciała. Wystarczyłoby po prostu podjechać ten w sumie nie tak duży kawałek drogi, prosto w stronę jeeepa i za moment mógłby już tulić swojego ukochanego w objęciach. Bo co tak naprawdę stało na przeszkodzie? Przecież mogli się gdzieś ukryć, mogliby gdzieś razem mieszkać, być może nawet ten sam lekarz, który uratował życie Sullivana, znalazłby im jakieś bezpieczne schronienie? Tylko oni dwaj, daleko od karteli, daleko od tego wszystkiego, od rodziców Gabriela, pędzący spokojne życie może i nawet tutaj, w samym Nueva Cases Grandes?

A przecież obiecał. Przecież poprzysiągł sam sobie, że już nigdy więcej nie pojawi się w jego życiu. Upewni się tylko jakoś, czy młody Del Monte nie potrzebuje w żaden sposób jego pomocy i po prostu rozpłynie się we mgle przeszłości, licząc, że syn multimiliardera z wyspy Cozumel szybko o nim zapomni. Tym bardziej, że najwidoczniej znalazł sobie już pocieszyciela w ramionach tego gościa, który z taką troską pakował właśnie Amadora do samochodu.

Desmond był zazdrosny, to prawda. Był zazdrosny i to bardzo. Jeżeli jednak teraz złamie przyrzeczenie, jakie dał samemu sobie, znowu ściągnie na głowę ukochanego jakieś nieszczęścia, a tego przecież za nic w życiu nie chciał. Już z daleka widać było, że Amador jest bardzo chory, jakim więc prawem miałby teraz Sullivan stawać przed nim i przyprawiać go o kolejny wstrząs?

Sam nie wiedząc, czy to, co płynie mu po policzkach, jest deszczem, który właśnie się rozpadał, czy jego łzami – a może jednym i drugim? – Desmond odczekał kilka minut, nie mogąc oderwać spojrzenia od młodego Del Monte. Potem przy samochodzie pojawiły się kolejne osoby – tym razem był to mężczyzna i kobieta – a cała ekipa odjechała spod apteki, znikając zarówno z jego oczu, jak i z jego życia. Na zawsze.

Gabriel

Julian był wściekły i to podwójnie. A może nawet i potrójnie, biorąc pod uwagę martwienie się o Amadora.

- Po jaką cholerę otwierałeś drzwi?! Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby ktoś go zobaczył?!

- Już dobrze, dobrze! – Daniel uniósł ręce w obronnym geście, przy okazji bacznie pilnując, czy Vazquez nie traci kontroli nad kierownicą. Stary kumpel był tak zły, że wszystko mogło się wydarzyć. – Potrzebował powietrza, nie? I przecież nic się nie stało!

- Nic się nie stało?! – wrzasnął narzeczony Ingrid, waląc pięścią w koło sterowe. – Poważnie?! A ci dwaj którzy wyłonili się z budynku i nagle zniknęli nie wiadomo, gdzie? Skąd wiesz, że cię nie dostrzegli?

- A jedzie za nami radiowóz? – wtrąciła się rozsądnie Ingrid.

- Jeszcze nie. Ale za moment może i co wtedy zrobimy? To nie jest zabawa, w oczach prawa jesteśmy przestępcami i możemy iść za kratki!

- E tam – mruknął Haller. – Możemy powiedzieć, że znaleźliśmy gdzieś rannego faceta, na przykład na skraju drogi, a teraz wieziemy go…

- Gdzie?! – Vazquez nie dał się przekonać. – Do Honolulu?! Bo przypominam ci, że właśnie zostawiliśmy za sobą szpital. Skoro mamy rannego, to dlaczego nikogo nie powiadomiliśmy?

- Skończ wrzeszczeć – przerwała im Ingrid, obrzucając Hallera nieufnym spojrzeniem. Teraz jeszcze bardziej wydawał się jej podejrzany. – Widział, czy nie widział, nic już nie możemy zrobić. Gorzej, że nie dowiedzieliśmy się niczego interesującego o tym…jak mu tam było?

- Desmondzie – powiedział cicho Daniel.

- Właśnie. Widocznie to nie było to miasteczko.

- Albo tak dobrze go ukryli – rozmyślał na głos Julian. – Cholera, szkoda, przynajmniej istniałoby miejsce, gdzie…

- Jesteś pewien, że dobrze sprawdziłeś rejestry? – spytała Lopez narzeczonego.

- Pewnie. Zanim aptekarka przyniosła nam to, o co prosiłem – a specjalnie wydłużyłem listę – spokojnie zdążyłem włamać się do kliniki i sprawdzić, co trzeba.

- Dobrze, że nie wróciła za wcześnie – odezwał się Daniel. – W końcu ile można udawać posiedzenie na tronie?

- Powiedziałby, że sraczka go złapała i musiał poczekać dłużej – odwarknęła mu Ingrid. – Już ty się nie martw, któreś z nas na pewno zdołałoby wytłumaczyć przedłużającą się nieobecność Juliana.

- Ci dwoje chyba mnie nie lubią - mrugnął Haller, zwracając się do Gabriela. Chłopak leżał z tyłu samochodu, przykryty kocami i kompletnie wyczerpany po wymiotach.

- Ale ja cię lubię…I jestem ci strasznie wdzięczny…- wyszeptał Del Monte. – Wiesz… – Gabriel przerwał, żeby nabrać nieco więcej tchu. -… kiedy odjeżdżaliśmy, przez ułamek sekundy wydawało mi się, że widziałem Desmonda…ale to przecież niemożliwe, prawda?

- Gdzie go widziałeś? – Nagle, nie wiadomo dlaczego, po całym ciele Hallera przebiegły mrówki. Czyżby stan Del Monte pogorszył się do tego stopnia, że zaczyna mieć majaki?

- Tam, przy tym dziwnym, starym budynku. Sądziłem, że jest tym facetem na wózku, musiałeś też ich zauważyć. Ale gdyby to naprawdę był on, to przecież by się przyznał, podjechałby…prawda?

- Na pewno – powiedział Daniel, chociaż coś go zastanowiło. Julian przeszukał jedynie rejestr szpitalny i naprędce rozejrzał się po działającej klinice, prawda? - Vasquez! – Haller prawie wrzasnął, kiedy ze zgrozą uświadomił sobie coś, co oni wszyscy przeoczyli.

- Czego? – odwarknął Julian, totalnie wściekły, bo prawie podskoczył na krześle, gdy lekarz tak nagle go wywołał.

- Natychmiast wracaj do Nueva Cases Grandes. Ale tak, żeby nikt nas nie widział. A ty, Gabriel, pokaż mi zdjęcie Desmonda. Masz chyba jakieś, prawda?

W żyłach Daniela krew zaczęła krążyć szybciej. Zupełnie, jak wtedy, kiedy sam stawał naprzeciwko...Nie, nie czas teraz o tym myśleć. Ścisnął jedynie dobrze ukrytą przed całą ekipą broń – nawet tak wyćwiczeni goście, jak Julian, czy Ingrid jej przy nim nie znaleźli – zresztą przecież nawet nie szukali. Potem rozluźnił palce, otworzył i zacisnął pięść kilka razy, aby mieć pewność, że palce nie odmówią mu w razie czego sprawności, po czym sięgnął do kieszeni Amadora, którą ten mu wskazał.

- O w mordę jeża jeżozwierza - wyrwało mu się, kiedy przyjrzał się dokładniej fotografii. – To ten sam człowiek.

- Jesteś pewien? – spytała Ingrid, wpatrując się ze skupieniem w przystojne oblicze bruneta widniejącego na zdjęciu.

- Mam pamięć do twarzy. Desmond Sullivan dawno leży w grobie i ma brata bliźniaka, albo wraca do zdrowia w przyszpitalnym budynku w mieście, z którego właśnie wyjechaliśmy.

- Ale jak to…- jęknął szeptem Amador. – Skoro zarówno ty go widziałeś, jak i ja, to znaczy, że i on widział nas…

- Albo nie widział…albo udawał – stwierdził Haller. – Może nie mógł się przyznać, że cię zna. Tak, czy siak, należy to dogłębnie sprawdzić.

Kilka godzin później

Sam nie wiedział, ile dokładnie czasu upłynęło, ale w tym momencie głębokość nie kojarzyła mu się ze sprawdzaniem czegokolwiek, a z tym, czy wystarczająco głęboko leży w dole wypełnionym piachem i błotem, tak, aby nie widzieli go…właśnie, kto? Kim, do ciasnych igieł jeża, byli ci ludzie, którzy pojawili się tak nagle i po prostu zagrodzili im drogę do budynku? Przecież wszystko wyglądało tak prosto. Julian zawiózł ich z powrotem do apteki, tam razem z Ingrid zaczęli opowiadać farmaceutce, że przez pomyłkę kupili nie ten lek i czy może ona im go wymienić na inny. Mieli grać upierdliwych klientów, jacy przy okazji reklamacji decydują się jeszcze na kupno tego i owego, a on, Daniel Haller, miał w międzyczasie zajrzeć na tyły i dowiedzieć się, czy widzieli zjawę, czy żyjącego Sullivana. Julian nawet dał mu swoją broń, nie wiedząc, że kumpel po fachu ukrywa własną.

Ktoś musiał popełnić błąd. A może tak naprawdę nie było żadnego błędu? Może śledzono ich od początku? A przynajmniej od ich ponownego przyjazdu do Nueva Cases Grandes. W sumie nie miało to już znaczenia. Jak tylko Ingrid i Julian weszli do apteki, nagle otoczył ich tłum ludzi i kazano im po prostu opuścić teren pod pozorem jakiegoś tam zagrożenia terrorystycznego. Goście byli uzbrojeni i ubrani w coś, co miało imitować służby mundurowe, dlatego narzeczeni nie mieli wyjścia i posłuchali rozkazu. On, Haller, widział co się dzieje i od razu zorientował się, że coś jest zdrowo nie tak, ale zanim zdążył zareagować, dostał potężne uderzenie kolbą w czaszkę. W głowie dzwoniło mu do tej pory. Nie zemdlał jednak, był na to za twardy, zalał się jedynie krwią – co totalnie zaskoczyło napastnika. W sensie brak omdlenia, a nie krew. Oddał cios jeszcze mocniej, wyszarpnął broń z ręki tamtego – który był na tyle uprzejmy, że w przeciwieństwie do Daniela klasycznie osunął się na trawę bez przytomności – i zamierzał sprawdzić, jak może pomóc Lopez i Vazquezowi. Oczywiście w starym budynku nic nie znalazł, dosłownie żadnej bytności człowieka. Albo tak szybko wszystko posprzątali, albo naprawdę nigdy tam nikogo nie było.

- A więc co to było, zbiorowa halucynacja? – mruknął sam do siebie Haller, będąc przynajmniej spokojnym o przyjaciół. Ci bowiem zdołali odjechać, poganiani przez tych samych uzbrojonych kolesi, którzy wyrzucili ich poprzednio. Szybko zmienił magazynek w broni i zadrżał na wspomnienie zielonej z choroby i rozpaczy twarzy Amadora. Dali mu nadzieję, pozwolili wierzyć, że Desmond żyje, po czym pędem wyjechali z Nueva Cases Grandes, przeświadczeni, że…że co? Haller widział po minach Juliana i Ingrid, że nie za bardzo wierzą w tą historię o facecie na wózku. Ale on, Daniel, dobrze wiedział, co widział. I Del Monte mu zaufał. Jak więc teraz musi się czuć młody dziedzic po usłyszeniu okrzyku przyjaciela „Tam nic nie ma!”?

- Jak shit – odpowiedział sobie Daniel, starając się nie dać się zabić. On jedyny pozostał w miasteczku, został otoczony i nie zdążył dobiec do jeepa. A potem nie było już czasu na czekanie, nie było już czasu na nic, Lopez i Vazquez musieli jak najszybciej opuścić Nueva Cases Grandes, zabierając ze sobą Del Monte, a porzucając Hallera. Inaczej wszyscy by po prostu zginęli.

Orson

Przez ulotny ułamek sekundy pobity i obolały Orson sądził, że to jego żona głaszcze go po głowie i szepcze uspokające słowa. Słyszał coś o nogach, wydawało mu się, że wspominają jakieś ćwiczenia i szansę na odzyskanie czegoś, lub też na całkowitą utratę…nie za bardzo kojarzył, o co chodzi tym, którzy zebrali się wokoło niego. Skupił się więc jedynie na tym, co niosło ukojenie i nie pozwalało odpłynąć w ciemną maź, która tak bardzo go wołała – na dotyku dłoni we włosach. I na imieniu, jakie posłyszał, kiedy obudził się po raz pierwszy – zaraz, jak ono właściwie brzmiało? A tak, prawda. Dolores.

Ojciec Juan

Rosario. To imię dzwoniło ojcu Juanowi w uszach, odkąd Fabricio opuścił plebanię. Przecież to niemożliwe. Jego własna siostra była przekonana, że syn nie żyje. Opłakiwała go setki razy, wyjąc Juanowi w rękaw.

Sięgnął po telefon, po tą jedną, jedyną komórkę, której używał tak rzadko. Bał się, że ktoś może namierzyć połączenie. Ale jak miał nie przekazać siostrze, że dziś stanął przed nim Fabricio Cosme Zuluaga. Co więcej, przyniósł akt urodzenia oraz list. Napisany jej własną ręką.

Nabrał tchu, krzywiąc się przy tym nieco – wylew był dosyć rozległy i tylko dobry Bóg uchronił Juana przed paraliżem, czyniąc jednakże pewne czynności czy to bolesnymi, czy trudniejszymi do wykonania. Zanim po drugiej stronie podniesiono słuchawkę, przeczytał pozostawiony przez Fabricio akt urodzenia jakieś trzydzieści razy, doszukując się oszustwa. Po prostu musiał być pewien.

- Tak? – miękki głos siostry zawsze przyprawiał go o wzruszenie.

- Rose…Twój syn…On żyje…

Cosme

Zuluaga się roześmiał. To, co właśnie usłyszał, było tak absurdalne, że po prostu szczerze się roześmiał. Zdawał sobie sprawę, że stoją bardzo blisko grobu Dimitrio Barosso i ten fakt dodawał surrealizmu, nierealności całej tej sytuacji. Oto jego córka, którą odzyskał po wielu latach rozłąki, nagle oświadcza mu, że wychodzi za syna jednego z jego największych wrogów.

Kilkanaście sekund później śmiech zamarł mu na wargach, kiedy zrozumiał, że Nadia de La Cruz mówi poważnie. Postąpił parę kroków w jej stronę, zmartwiony do tego stopnia, że zaczęło boleć go w klatce piersiowej. Czyżby biedna dziewczyna oszalała? W końcu po takich przejściach, jakich doświadczyła, nie byłoby w tym nic dziwnego.

Ale spojrzenie kobiety wydawało się całkiem normalne i co gorsza – zdecydowane. Jakby decyzja, jaką podjęła, była nie tylko nieodwołalna. Jakby Nadia uważała ją za słuszną!

- Dziecko drogie, dobrze się czujesz? – zapytał z troską, tak na wszelki wypadek, mając nadzieję, że śni.

- Tak, ojcze. – Nadia buntowniczo poderwała głowę. – Wiem, że cię zaszokowałam i wiem, że…

Głośny policzek przerwał jej wypowiedź. Zszokowana złapała się za twarz, uświadamiając sobie, że jest to chyba pierwszy raz, kiedy jej ojciec ją uderzył.

- Ty mówisz serio – powiedział cicho pan na El Miedo. – Twój podobno ukochany mąż spoczął w grobie niecałe trzydzieści minut temu. Stoimy tuż przy miejscu jego wiecznego spoczynku. To właśnie tutaj i teraz oświadczasz mi, że bierzesz ślub – z jakichś totalnie absurdalnych powodów – z potomkiem tego bydlaka, Fernando Barosso. Człowieka, z którym zdradzała mnie Antonietta, twoja matka. Z bratem mężczyzny, który ją zabił. Wychodzisz za kogoś, kto zawsze pluł na naszą rodzinę, a w szczególności na mnie. Nicholas Barosso jest młody, ale w swoim życiu zdążył już wielokrotnie poznęcać się nad El Loco, jak dawniej mnie nazywano. Kiedy po okolicy rozeszła się wieść, że zabiłem Antoniettę, Nico miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, ale był jednym z pierwszych, którzy gnębili mnie, mój zamek i drwili z mojego cierpienia i bólu. Pamiętasz, opowiadałem ci kiedyś o tym, co uczynił, kiedy wyszedłem na spacer, nie znając jeszcze do końca wyobraźni tych, którzy najbardziej mnie nienawidzili. Wspominałem, jak twój przyszły małżonek dopadł mnie w bramie i pobił. Potem byłem już mądrzejszy i wymykałem się z El Miedo jedynie nocą. Pod kapturem, przypominając upiornego mnicha, nauczony, że Valle de Sombras życzy mi śmierci – a Nicholas Barosso chyba najmocniej. Ot tak, dla zabawy, bo mu się to podobało.

Przerwał na chwilę, nabrał tchu, którego wyraźnie mu brakowało. Czerwony pająk bólu rozlewał mu się już po całej piersi, miażdżąc serce i nie pozwalając mówić.

- Idź więcej i bierz ślub, z kimkolwiek zechcesz, panno de La Cruz. Może to być nawet i sam diabeł, chociaż wydaje mi się, że twój obecny wybranek jest nim w istocie. Czy też pani Barosso, bo szczerze mówiąc nieco się już w tym pogubiłem, ostatnio wspominałaś mi, że jesteś zakochana w Samborze Medina. Dla mnie jest już naprawdę wszystko jedno.

Przełknął ślinę, otarł rękawem zdradzieckie łzy płynące mu z oczu, po czym zwrócił się do stojących obok ludzi.

- Niech mi ktoś pomoże dostać się do El Miedo, proszę. Dzisiaj nie tylko pochowaliśmy Dimitrio Barosso, ja osobiście dzisiaj pochowałem również własną córkę…

- Zaczekaj, błagam cię, tato – Nadia wyciągnęła do niego rękę, ale on nawet się nie odwrócił.

- Moja ukochana córeczka, Nadia de La Cruz, zmarła wieki temu, mając zaledwie kilka latek. Ta kobieta…- powiedział Cosme, idąc tak powoli, jakby za moment miał upaść -…ta kobieta może i nią jest, może jest Nadią, ale z pewnością nie jest moją córką. Malutka odeszła ode mnie na zawsze…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:19:42 01-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 74 Lucio/Eusebio/Alicja/Celia

W posiadłości rodziny Barrondo dochodziło południe, kiedy bramę wejściową przestąpił nieznany im mężczyzna. Ubrany w dżinsowe spodnie, czarny kapelusz i koszulę w kartkę człowiek zmierzał w kierunku domu Barrodnów.



Był nim Lucio Ramirez. Który pojawił się tam, nie bez powodu. Rodzina szukała nowego zarządcy hacjendy. Człowieka, który pomógł by Eusebiowi i jego żonie w zarządzaniu majątkiem, nad którym zwierzchnictwo mężczyzna przejął po śmierci ojca. Lucio zostaje wpuszczony do środka, przez jedną z dziewczyn pracujących w domu i zaprowadzony do gabinetu w którym niegdyś przyjmował gości Horacio Barrondo. Lucio zastaje tam Eusebia. Obaj mężczyźni podają sobie dłonie. Eusebio bez ceregieli, od razu przechodzi do sprawdzianu dla kandydata.

E - A więc panie.....

L - Ramirez. Lucio Ramirez.

E - Chce pan pracować u mnie, jako zarządca hacjendy. A ma pan w tym jakies doświadczenie?

L - Tak. Przez ostatnie 3 lata pracowałem w majątku w Val Senales. Z czego 2 lata byłem jego zarządcą.

E - To dla czego, pan już tam nie pracuje?

L - Z przyczyn osobistych.

E - Yhym. Dobrze. Zobaczmy więc, jaką posiada pan wiedze o tym fachu. Załóżmy, że zbiornik gruntowy do pojenia bydła wyschnie w czasie pory suchej. Co zrobił by pan, by w kolejnej porze poziom wody w nim utrzymywał się jak najwyżej?

Eusebio podsuwa Luciowi plan posiadłości na którym widnieje zbiornik o którym mówił. Lucio ogląda plan i zaskakująco szybko udziela odpowiedzi.

L - Gdy zbiornik wyschnie, należy wysłać do niego ludzi z łopatami, by go pogłębili. To sprawi, że wody gruntowe będą mogły szybciej przesiąknąc jego dno i powoli, bo powoli, ale zaczęły wypełniać staw. Deszcze zrobią resztę. Innym rozwiązaniem tego, jest przekopanie kanaliku z leżącej niedaleko rzeczki. I wykopanie odpływu ze stawu do rzeki, tak by był przepływ. To sprawi, że ryzyko wyschnięcia stawu w porze suchej zmaleje i to znacznie. Jeśli pora sucha będzie łagodna. Możliwe, że staw nie wyschnie przez całe lato.

Eusebio osłupiał słysząc słowa Lucia. Spojrzał na niego, potem na plan a potem znów na Lucia.

E - Niesamowite, to fakt. Nigdy w życiu bym na to nie wpadł! Rozmawiałem przed panem z 5 innymi osobami, ale tylko pan podał mi dobre, realne rozwiązanie. Chyba nie będę już musiał z nikim rozmawiać.

L - Miło mi to słyszeć. Nawet nie wiem pan, jak zależało mi na tym, by tutaj pracować.

E - Tak?

Rozmowę mężczyzną przerywa wejście żony Eusebia, Celi. Lucio natychmiast zwraca na siebie uwagę kobiety. Przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna z wyraźnie zarysowanym torsem i ramionami, natychmiast przykuwa wzrok kobiety.

C - Kochanie, kim jest ten pan?

E - To pan Lucio Ramirez, od dzisiaj, nowy zarządca naszej hacjendy.

C - Chciałeś powiedzieć twojej hacjendy, twojej i twojej matki.

E - Panie Ramirez, to Celia moja żona.

Lucio wstaje z krzesła podchodzi do niej i całuje ją w dłoń, nie odrywając wzroku od kobiety. Ten szarmancki gest, bardzo przypada jej do gustu.

L - Miło mi panią poznać.

C - Mnie też. Wydaje się pan dobrze wychowany. To będzie miła odmiana po całej palecie wieśniaków, będących pana poprzednikami.

E - Kochanie!

C - Ale to prawda. Miło, że w końcu to stanowisko obejmie nie tylko ktoś kompetentny, ale również ogarnięty.

L - Dziękuję pani.

Lucio czuje się dziwnie. Co chwile zerka na Celię. Zauważa, że kobieta ciągle się do niego uśmiecha i nie odrywa od niego wzroku. Czuje się niezręcznie.

E - Cóż panie Lucio, chodźmy oprowadzę pana po posiadłości. A wieczorem przywieziemy pana rzeczy na kwaterę. Dostanie pan własny mały domek.

Mężczyźni wychodzą a Celia zostaje w gabinecie sama. Nie odrywa jednak wzroku od wychodzącego Lucia. Kobieta siada na krześle głośno komentując nowego zarządcę.

C - Heh! Zgrabny tyłek. Wyrzeźbiona klata, ramiona. Facet to ciacho. Świetnie się prezentuje. Ciekawe, czy równie dobrze prezentuje się bez ubrań?


Tymczasem Eusebio i Lucio obchodzą posiadłość. Eusebio pokazuje i opisuje mu nowe miejsca. Gdy mężczyźni dochodzą do szopy ogrodnika. Eusebio odwraca się plecami do Lucia, zaczyna pokazywać mu co różne rzeczy, nieustannie wyjaśnia mu co i jak....ale Lucio nie słucha, jego myśli się gdzie indziej. Nie odrywa wzroku od Eusebia. W pewnym momencie jego wzrok przykuwa leżący w skrzyni na ziemi młotek. Lucio bierze go do ręki. Podnosi ręke wyrzej przyciskając go do piersi i zaczyna powoli iść w kierunku Eusebia. Gdy jest może dwa metry od mężczyzny pojawia się Alicja. Córką Eusebia.

A - Tato! Co tu się dzieje? Kto to jest?

Zaskoczony Lucio, szybko zerka w bok i opuszcza młotek.

L - Dzień dobry.

A - Dzień dobry.

E - Alicjo, to pan Lucio Ramirez. Od dzisiaj będzie zarządzał hacjendą. A to panie Ramirez, moja córeczka Alicja.

A - Witam, pana.......po co panu ten młotek?

L - Słucham? Co? A młotek! Chciałem poprzybijać gwoździe w płocie przed panem. Wszędzie widać wystające gwoździe. Ktoś się jeszcze o to pokaleczy. Nie wiem, co za patałach go stawiał.

E - Patrz córeczko, jaki pracowity! Czuje że nasza współpraca będzie owocna.

Lucio dodaje z wyraźnym przekąsem w głosie "Tak. Ja też tak sądzę".

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ.

Lucio właśnie wprowadził się do domu, niedaleko posiadłości Barrondów. Mężczyzna nie może znaleźć sobie miejsca. Wypił już 5 szklanek whiskey. W końcu siada na fotelu i wraca pamięcią do sytuacji z miejsca w pobliżu szopy.

L - Dobrze, że ta mała przyszła. To było by za proste. Odbiore ci to, co jest dla ciebie ważne. I nawet wiem, od czego zacznę. Pani Celia, spodobałem się jej. Zapłacisz mi za wszystko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 26, 27, 28 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 27 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin