Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 27, 28, 29 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:23:58 01-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 75 Julian/ Ingrid/ Fabricio/ Emily/ Pablo/ Javier/ Victoria

Obróciła w palach telefonem spoglądając na drogowskaz informujący ją iż wjechali na teren miasta Nuevo Casas Grandes usta zacisnęła w wąską kreskę ale nie powiedziała absolutnie nic na wieść o tym iż wracają do tego upiornego miejsca. Wracają tylko dlatego że Gabriel- pacjent Juliana zobaczył swojego nieżyjącego chłopaka. Ingrid nie uznawała chorego za wiarygodne źródło informacji, tak samo jak Daniela któremu teraz podejrzliwie, bezceremonialnie się przyglądała. W końcu byli tutaj dwadzieścia minut wcześniej. Co nie umknęło uwadze jej chłopaka który pokręcił głową. Tym gestem kazał jej odpuścić. Wyprostowała się z powrotem na siedzeniu ponownie krzyżując spojrzenia z Julianem.
— Pięć minut — powiedział do Daniela. — Pięć minut i ani minuty dłużej.
— Zrozumiałem. Co z Gabrielem?
— Zostaje w samochodzie — jeśli zrobi ci się niedobrze — zwróciła się bezpośrednio do chłopaka — rzygaj na podłogę. — Julian uniósł do góry brew podając Danielowi broń.
— Na wrazie czego — powiedział widząc jego zaskoczoną minę. — Ingrid idziemy? — zapytał pannę Lopez która nadal bawiła się telefonem jakby rozważała jakąś opcję.
— Tak — sięgnęła do klamki wychodząc na dusze ne powietrze. Ręce wsunęła w kieszenie bluzy zerkając na bruneta który obszedł samochód zatrzymując się obok niej. — Nie podoba mi się tutaj — powiedziała kiedy szli do apteki — ani trochę. To miejsce ma złą aurę.
— Wszystko będzie dobrze.
— Nie ufam im.
— Nie ufasz nikomu.
— Tobie ufam — odparła. — I jeszcze kilku osobom — powiedziała kiedy otworzył jej drzwi do wejścia do apteki. — Zajmij się tym. — wskazała na kobietę za ladą do której Julian uśmiechnął się przepraszająco. Szatynka natomiast wyciągnęła telefon i spojrzała na wybrany wcześniej numer. — Lepiej dmuchać na zimne — wymamrotała pod nosem naciskając zieloną słuchawkę. Julian w tym czasie zagadywał farmaceutkę która przyglądała mu się podejrzliwie. — Dzień dobry — rzuciła do słuchawki beztroskim tonem — Dzwonię w sprawie potwierdzenia rezerwacji w hotelu — paplała beztrosko patrzĄC na plecy Juliana które wyprostowały się gwałtownie — Tak, tak dla trzech osób. Apartament na ostatnim piętrze na nazwisko White. Dziękuje, do zobaczenia. — rozłączyła się pewnym krokiem podchodząc do Juliana. — Kochanie to tylko głupia maść — odparła chwytając go za nadgarstek. — Walter chodźmy już. Walter Junior został sam — powiedziała kładąc nacisk na ostatnie słowo.
— Tak masz rację — powoli opuścił dłoń czując jak Ingrid bierze go za rękę. — Przepraszamy za kłopot zwrócił się do farmaceutki i odwrócił się od lady idąc z Ingrid do wyjścia. Szatynka niemal go ciągnęła za sobą trzymając go mocno za rękę.
— Mulan, zwolnij. Nie wyglądamy naturalnie
— Mam to w d***e Walterze — warknęła — Chcę się stąd wydostać wiesz jak nazywają to miasto miejscowi? — zapytała go i już otwierała usta aby udzielić odpowiedzi lecz jej uwagę przykuły trzy czarne furgonetki zatrzymujące się przed nimi. Julian instynktownie zasłonił ją własnym ciałem. Z każdej furgonetki wyszło po sześciu uzbrojonych po zęby mężczyzn. Para wymieniła między sobą spojrzenia.
— Dzień dobry — w ich kierunku dziarskim krokiem szedł mężczyzna. — Co państwo tutaj robią? — zapytał ich.
— Nasz syn zranił się w nogę — Ingrid pierwsza odzyskała głos. — Zauważyliśmy aptekę więc zatrzymaliśmy się aby coś kupić.
— Proszę stąd natychmiast odjechać — zatrzymał się obok Juliana prowadząc ich do samochodu. Otworzył drzwi Ingrid. Szatynka w duchu podziękowała losowi że poprosiła ojca o Jeepa z przyciemnianymi szybami. — Z daleka — wskazał torbę stojącą na podłodze — Tak wracamy do domu. Do El Paso. Taka rodzina wycieczka.
— Skyler — zwrócił się do niej Walter — Poprowadzisz skarbie — chciałbym się trochę zdrzemnąć w drodzę
— Oczywiście kochanie. — przesunęła się do tyłu umożliwiając Julianowi zasłonięcie wejścia do samochodu. Sama szybkim krokiem obeszła auto i otworzyła drzwi. Ona i Julian wymienili szybkie spojrzenia. — Do widzenia — powiedziała do mężczyzny zajmując miejsce za kierownicą Julian zajął miejsce pasażera i zatrzasnął drzwi.
— Jedź — zwrócił się do szatynki. — Po prostu jedź.
— Gdzie jest Daniel? — cichy głos Gabriela rozszedł się po aucie. — Dlaczego odjeżdżamy bez niego? — zapytał kiedy Lopez odbiła auto od krawężnika i zawróciła kierownicą o dziewięćdziesiąt stopni. — Julianie — zwrócił się do lekarza. — Co się dzieje?
— Kłopoty — odpowiedziała za Vazqueza Ingrid — więc siedź cicho — zerknęła we wsteczne lusterko. Droga była pusta. Nie jechało za nimi żadne auto. — Rumple mój telefon jest w mojej lewej kieszeni — powiedziała dociskając pedał gazu. Nie protestował tylko po niego sięgnął. — Zadzwoń pod ostatni numer i powiedz osobie po drugiej stronie słuchawki że będziemy za dziesięć minut.
— Co?
— Po prostu to powiedz.
— A Daniel?
— Daniel jest dużym chłopcem. Poradzi sobie sam. — wzięła głęboki oddech. — Nie chcę zabrzmieć jak niegrzeczna suka ale to miejsce miejscowi nazywają Osario a ja nie zamierzam w niej spocząć więc bądź cicho.
— Ingrid — wtrącił się Julian — dokądkolwiek dzwoniłem rozłączył się.
— To dobrze — odpowiedziała — To znaczy że wszystko idzie zgodnie z moim planem. Skręciła w leśną drogę.
— Jakim planem
— B — odpowiedziała wzdychając. — To że Danny nie podał nam o noim żadnych informacji to nie znaczy że sama ich nie uzyskałam. Używanie wyszukiwarki Google nie boli. Po tym czego się dowiedziałam uznałam że potrzebujemy planu B na wypadek gdyby coś poszło nie tak podczas wykonywania planu A.
— I nic mi nie powiedziałaś?
— Jaka jest pierwsza zasada planu B?
— Nie mówi się o planie B dopóki nie jest potrzebny.
— Właśnie — zaparkowała furgonetkę na polanie gdzie stała karetka pogotowia i czarna furgonetka z tablicami rejestracyjnymi z El Paso. — Zostań w samochodzie Gabrielu — rzuciła do chłopaka i sięgnęła do klamki. Wyszła na świeże powietrze.
— Dlaczego?
— Serio teraz chcesz o tym rozmawiać? — warknęła. Wściekłość z niej kipiała.
— Uspokój się Lopez
— Jestem spokojna! — wyrzuciła ręce do góry — Jestem oazą pieprzonego spokoju! — zrobił krok w jej stronę. — Zrobiłam to czego ty byś nie zrobił — powiedziała już spokojniej —Poprosiłam o pomoc mojego ojca. A teraz omów taktykę ocalenia tego gamonia — uśmiechnęła się lekko — ja idę się wyrzygać.
— Ingrid!
Zniknęła w gęstwinie drzew i opadła na kolana. Zwymiotowała na zieloną trawę. To zdecydowanie nie było na jej nerwy. Mężczyźni uzborojeni po zęby i legitumujący się jako siły specjalnie. Tak jasne a ona jest zaginioną księżniczką dynastii Romanowów. To był kartel narkotykowy który zapewne przyszedł ich zabić. I pewnie by to zrobił gdyby Gabriel wychylił głowę przez szybę.
— Ingrid — Głos ojca nad jej głową nie poprawił jej nastroju. Podniosła się powoli z klęczek. — W co ty się znowu wpakowałaś?
— Nie teraz Peter — warknęła — Nie mam najlepszego dnia więc daruj sobie ojcowskie rady. — stanęła obok niego. — Proszę nie dziś — wyminęła go zatrzymując się przy karetce pogotowia o którą opierał się Julian. Przyjrzał się jej zatroskanym wzrokiem podając butelkę wody. Szatynka przepłukała usta odwracając się do niego plecami./
— Karetka? — zapytał
— Do wyboru miałam jeszcze karawan — powiedziała — za dużo papierkowej roboty. Helena machnęła dokumenty. — Julian objął ją w pasie.
— Oddychaj — poprosił opierając głowę na jej ramieniu. — Wdech — szepnął do jej ucha — i wydech.
— Julian mam prośbę — powiedziała — kiedy następnym razem zadzwoni do ciebie kumpel ze studiów prosząc o pomoc odmów.

***
W samochodzie panowała niezręczna cisza. Palce zacisnął mocno na kierownicy a błękitne oczy utkwił we wstędze czarnej drogi starając się zrozumieć wydarzenia jakie rozegrały się na cmentarzu. Im dalej było od Valle de Sombras a bliżej do Monterrey tym bardziej nie rozumiał. Dlaczego Nadia zdecydowała się na tak absurdalny krok? Małżeństwo z przyrodnim bratem swojego zmarłego męża? Tylko po co? Będzie musiał ją koniecznie o to zapytać. Ustalić kilka szczegółów gdyż prędzej piekło zamarznie niż Pablo pozwoli Barosso wychowywać swoje brata. Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i zaczął nerwowo bębnić w kierownice.
Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem się ceremonii pogrzebowej zadzwonił do kliniki. Chciał wiedzieć czy Santiago chociaż na chwilę otworzył oczy, powiedział coś, czy jego stan się nie pogorszył. Pielęgniarka która odebrała telefon oznajmiła iż chłopiec jest przytomny i domaga się książki. Pablo na samo wspomnienie uśmiechnął się lekko. Młody Diaz miał bzika na punkcie książek. Pochłaniał je tomami i z uśmiechem na ustach a teraz zażyczył sobie konkretnego tomu, konkretnej pisarki. Pablo zabrał książkę z biblioteki Felipe zerkając na nią we wstecznym lusterku. Santiago czytywał dokładnie tą samą literaturę po jaką sięgała Victoria w jego wieku. Czarny amulet od Ophelii Falcon. Był to drugi tom sagi o jakiś wymyślonym królestwie. Nie pamiętał szczegółów.
Zaparkował na jednym z wielu wolnych miejsc przed szpitalem zerkając na Nadię która odkąd wyjechali z miasteczka nie odezwała się ani słowem. Pablo też nie był w nastroju na rozmowy. Poza tym nie chciał się denerwować przed odwiedzinami u brata. Odpiął pas i odwrócił się do Nadii.
— Santiago leży w specjalnej sterylnej sali do której wstęp mają tylko lekarze i pielęgniarki. Musi być izolowany.
—Wiem — powiedziała zniecierpliwiona. — Poszperałam w Internecie na temat rekonwalescencji po przeszczepie. Trzymają go z daleka od zarazków bo ma osłabioną odporność. Wiem o tym.
— To dobrze — sięgnął na tylną kanapę po książkę. Była zniszczona od wielokrotnego czytania. Nadia zmarszczyła brwi. — Prosił żebym ją mu przywiózł — wyjaśnił — To jedna z jego ulubionych.
— On może czytać?
— Zawsze może zrobić to jakaś pielęgniarka. Albo ja jeśli mnie do niego wpuszczą. Santiago musi mieć kontakt ze światem. Chodźmy. — sięgnął do klamki. Oboje ruszyli do wejścia. Pablo skinął na powitanie głową pielęgniarce która siedziała w recepcji. Weszli na oddział.
— Pan Diaz —powiedziała siostra wychodząca z jednej sal. —Brat już o pana pytał.
—Jak on się czuje?
— Dobrze. Jest już przytomny i domagał się Czarnego amuletu
— To książka uniósł ją do góry —Uwielbia ją — poinformował siostrę uśmiechając się lekko. — To mól książkowy. Mogę mu ją dać?
— Myślę że lekarz nie będzie miał nic przeciwko. Powiadomię go że pan przyjechał — powiedziała i ruszyła białym korytarzem do gabinetu lekarskiego. Doktor opiekujący się Santiago pojawił się po pięciu minutach.
— Przepraszam że musieli państwo czekać — powiedział uśmiechając się przepraszająco. — A pani? — spojrzał na Nadię?
— To jego matka — powiedział spokojnie Pablo.
— Będę mogła mu powiedzieć kim jestem?
— Lekarz popatrzył na nią kompletnie zbity z tropu .
— Sytuacja rodzinna jest dość skomplikowana — wyjaśnił Pablo.
— Jeżeli mógłbym coś zasugerować — zaczął doktor — nie jestem psychologiem jednak informacja o tym że pojawiła się jego biologiczna mama wcale nie ułatwi mu rekonwalescencji. Chłopiec jest osłabiony, musi odzyskać siły. Nie wszystko na raz — Pablo pokiwał ze zrozumieniem głową.
— A mogę dać mu książkę?. Wiem że jest za słaby żeby czytać ale gdybym mógł do niego wchodzić i czytać mu po rozdziale? — popatrzył na lekarza.
— A jest pan zdrowy?
— Tak.
— Może wejść pan na pięć minut nie więcej. Santiago dochodzi do siebie , ale nadal jest bardzo osłabiony. Siostra pomoże panu założyć odzież ochronną a teraz przepraszam ma obchód.
— Dziękujemy doktorze.
Mężczyzna odszedł a Pablo ruszył do sali.
— Chcę mu powiedzieć
— W swoim czasie
— Pablo
— Nadio nie będę kłócił się z tobą na korytarzu — odwrócił się w jej kierunku. — Powiemy mu w swoim czasie. Nie wiem co naopowiadał mu o tobie Felipe, czy nie żyjesz a może powiedział że porzuciła go po urodzeniu. Nie pytałem go o to a jeśli zapytam to domyśli się dlaczego — westchnął sfrustrowany — To bystry dzieciak który w ostatnim czasie wiele przeszedł. — Nie chcę dokładać mu dodatkowych zmartwień. Pójdę teraz do niego i z nim porozmawiam, dam mu książkę, przeczytam mu rozdział jeśli będzie miał siłę jego słuchać. O reszcie porozmawiamy później.
Santiago nie spał. Leżał wsparty na kilku poduszkach a brata powitał lekkim bladym uśmiechem. Pablo usiadł na krześle pokazując mu przyniesioną książkę.
— Jak się czujesz? — zapytał chłopca wręczając mu książkę któ®ą jedenastolatek zaczął obracać w dłoniach.
— Lepiej — odpowiedział odkładając Czarny amulet na szafkę nocną. — Ciągle dają mi jakieś leki — pożalił się.
— To zrozumiałe — odparł Pablo. — Dzięki nim jesteś silniejszy z każdym dniem. Niedługo wrócimy do domu.
— Ale nie na ślub Victorii — odparł ze smutkiem. — Nie ma szans żeby mnie wypisali.
— To prawda , ale mam pewien pomysł — powiedział konspiracyjnym głosem Pablo — Javier na pewno znajdzie sposób abyś mógł go obejrzeć na żywo, na telewizorze. I wiem że to nie to samo ale zawsze coś — policjant urwał uważnie przyglądając się chłopcu. — A następnego dnia przyniosę ci wielki kawałek tortu i kilka smakołyków.
— Javier może puścić mi na żywo swój własny ślub? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tak. On w końcu jest Magikiem i geniuszem jeśli będzie chciał to puści go astronautom w kosmosie — Santiago zachichotał.
— To prawda że on umarł? — zapytał Pablo nagle poważnieje. — Nasz ojciec?
— Tak, naprawdę umarł. Kto ci powiedział?
— Plotkujące pielęgniarki. Sądziły że śpię. Nazwały mnie „biednym chłopcem” Ja nie jestem „biednym chłopcem” tylko „chłopcem który pokonał białaczkę” — uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jak wrócę do domu to będę mieszkał z tobą?
— Tak. Ze mną. — Pablo chciał powiedzieć ale do środka weszła pielęgniarka spoglądając na obu wymownie. — To chyba znaczy że mam spadać.
— Nie mów tak?
— Jak?
— Jakbyś był młody — Czarnowłosy chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pablo parsknął śmiechem. — Jesteś już stary.
— Za stary? Mam dopiero pięćdziesiąt lat — powiedział udając oburzenie Diaz.
— Czyli jesteś stary — stwierdził jedenastolatek.
— Panie Diaz — powiedziała surowym głosem siostra. — Santiago musi odpoczywać.
— Oczywiście — wstał z krzesła podchodząc do łóżka. Pochylił się nad chłopcem całując go w czubek głowy. — Przyjadę jutro.
— Dobrze — odparł Santiago. Pablo ruszył do drzwi
— Pablo — powiedział a policjant odwrócił do tyłu głowę — Dzięki za książkę.
— Proszę bardzo.

***
Jak się później okazało Ingrid nie tylko zorganizowała starą ekipę Juliana na wypadek niepowodzenia ale także stworzyła plan B uwzględniając tym samym podrzucenie nadajnika GPS do kurtki Hellera. Jednym słowem odwaliła kawał dobrej roboty a Julian nie zamiast skupić się na czekającym go zadaniu odbicia Daniela ciągle myślami był przy Ingrid.
Nie powinna się tak narażać. Wiedział o tym. Powinna siedzieć w domu i wyjadać lody z kubełka a nie wieść chorego Gabriela do Valle de Sombras. Mimo to wiedział że gdyby nie ona Daniel i on byliby martwi. Rumpelsztyk wolał się teraz nie zastanawiać kto go przetrzymywał i dlaczego. Najpierw go odbić a później będzie zadawał pytania.
Samochód zatrzymał się około trzystu metrów od hacjendy w której przetrzymywany był Danny. Według danych które zebrał na zwiadzie Śpioszek na tyłach zaparkowana były dwie furgonetki. Julian pamiętał że z jednej z ich przed apteką wyszło sześciu ludzi więc w budynku przebywało uzbrojonych po zęby szesnastu bandziorów i Daniel. brunet wiedział iż będzie to rzeź Ich było dziesięcioro; on, Śpioszek, śnieżka, Jaz, Mędrek, Gburek, Apsik, Wesołek, Gapcio, Nieśmiałek. . Ci źli mieli zakładnika i przewagę liczebną lecz nie wiedzieli iż ktoś po niego przyjdzie. Zawłaszcza że przyjdzie po niego DEA. Julian nie mógł powstrzymać uśmiechu. Osoby obecne w budynku będą myślały że to amerykańskie służby stoją za atakiem a nie grupa dobrze zorganizowanych kryminalistów. Założył kominiarkę.
— Kanał komunikacyjny zero dwa — powiedział do zebranych — Według danych drona nie przetrzymują go w domu lecz w starej szopie. Jest przywiązany do belki. A więc nie trafić go przypadkiem. Chcemy kuriera żywego. — urwał patrząc po utkwionych w niego twarzach. — Znamy taktykę? — pokiwali— Aha jeszcze jedno Gapciu bądź tak uprzejmy i tym razem zostaw telefon w wozie. — Wszyscy zachochotali a Gabcio wystawił Julianowi język. — Ruszamy. I co krzyczymy?
— DEA — powiedzieli wszyscy chórem.
— To zaczynamy. Nie dajmy się zabić
— Spokojna głowa Julian. Damy radę w końcu kto jak nie my? — odparł Nieśmiałek.
Ich kroki były synchronizowane jak szwajcarski zegarek szli pewnie z wzrokiem utkwionym przed siebie z bronią gotowa do strzału w każdym momencie. Julian prowadził jeden oddział Śpioszek drugi. Jednym kopniakiem rozwalił drzwi wejściowe.
Nie spodziewali się ataku. Siedzieli na kanapach, grali w karty, pili. Niektórzy nie zdążyli sięgnąć po broń bo od razu padli trupem. Padali jeden po drugim. Julian nie liczył trupów, nie miał na to absolutnie czasu. Szyby rozpadły się pod naporem kul. Zarówno ich jak i przeciwnika.
Przywarł plecami do ściany spojrzał na swój zespół. Skinął Gapciowi a on jemu. Obaj równocześnie sięgnęli do boków po granaty. Julian wyciągnąć zawleczkę, wyszedł za ściany i cisnął grantem. Poczuł jak strzał odrzuca go do tyłu. Zaklął pod nosem kiedy jego ciało uderzyło o podłogę.
— Julian — usłyszał krzyk Nieśmiałka.
— Idź — warknął — Nic mi k***a nie mi nie jest idźcie — powiedział turlając się na brzuch. Zaczął czołgać się w kierunku okna. Patrząc jak jego zespół wychodzi na zewnątrz. — Jaz wchodzisz — powiedział do słuchawki podnosząc się z podłogi. Instynktownie przyłożył dłoń do miejsca gdzie trafiła go kula. Zostanie tylko siniak, pomyślał zadzierając do góry głowę. Dron unosił się nad jej głową. Zespół ukrył się za kolumnami. — Jaz ilu jest tam ludzi?
— Tylko pięciu — odpowiedziała po chwili kiedy dron znalazł się w środku. Wleciał przez dziurę w dachu. — No i plus nasz cel.
— Zdejmij ich — opowiedział — o ile dasz radę — usłyszał prychnięcie pogardy. Ze środka dało się słyszeć pięć pojedynczych strzałów. — Mówisz i masz? Żyjesz Vazquez?
— Żyje — przewiesił broń przez ramię — Podjedź tutaj, trzeba posprzątać.
— Będę za chwilę. Bez odbioru — powiedziała
— Bez odbioru — odpowiedział ruszając po schodach w dół. Dopiero teraz kiedy proch strzelniczy opadał mógł zobaczyć konsekwencje własnych działań. Niektórzy zginęli od kul, jeszcze innych rozerwał granaty które rzucili razem z Nieśmiałkiem. Wszyscy martwi. Wszedł do środka. Gburek i Śnieżka ściągnęli go na ziemię. Julian przyjrzał się jego twarzy. Daniel miał rozcięty łuk brwiowy, wargę na głowie zakrzepłą krew prawdopodobnie został uderzony w tył głowy. Nie bili go, Rumple rozejrzał się zauważając sprzęt do ładowania akumulatorów i skrzywił się. Torturowali go prądem. Nieładnie.
— Szefie — powiedział Śnieżka — Ma silny puls.
Skinął w odpowiedzi głową.
— Zabieramy go. Zbadam go kiedy będziemy daleko od tego miejsca. Sprzątamy i zwijamy się stąd. Brakuje jednej furgonetki nie wiemy kiedy wrócą a nie wiem jak wy ja nie chce ich spotkać.
***
Pogrzeby i wizyty na cmentarzu zawsze ją przygnębiały. Wprawiły w stan nostalgii, dlatego też po ceremonii pogrzebowej męża Nadii chciała jak najszybciej opuścić cmentarz. Nie spodziewała się jednak iż po południu będą mieć w swoim mieszkaniu niespodziewanego gościa.
Cosme Zululaga zajął miejsce na ich kanapie głęboko wstrząśnięty postępowaniem córki. Victoria także była zaskoczona obwieszczeniem Nadii która oznajmiła panu Cosme i wszystkim obecnym iż poślubi Nicholasa Barosso. Wszyscy byli zaskoczeni lecz pan Zululaga był do głębi wstrząśnięty i ogłosił iż nie ma już córki. Tylko dzięki darowi przekonywania Magika dał się przekonać do wstąpienia do nich na herbatę. Blondynka wymieniła z ukochanym porozumiewawcze spojrzenia i zniknęła za drzwiami sypialni wykonując jeden telefon. Rozmówca obiecał iż pojawi się jak najszybciej na ulicy Don Kichota.

— Panie Cosme proszę się uspokoić — poprosił łagodnie Magik siadając w fotelu naprzeciwko niespodziewanego gościa. — Takie nerwy panu tylko zaszkodzą. Wypijemy herbatę, zjemy kawałek sernika i przeanalizujemy sytuację na spokojnie. Na pewno wspólnie znajdziemy rozwiązanie — argumentował Magik.
— Nie ma rozwiązania — stwierdził z uporem właściciel zamczyska. — Moja córka już dla mnie nie istnieje.
— Proszę tak nie mówić panie Cosme — odparł Javier — Nadia chwilowo straciła rozum.
— Nie — odparł na to Cosme — Nadia mówiła poważnie Javierze Reverte — stwierdził — Nie zmieni zdania chociażbym na klęczkach poszedł do Guadalupe. Ona dla mnie nie istnieje — powtórzył po raz kolejny.
Javier nie odpowiedział już nic. Nie chciał denerwować pana Cosme jeszcze bardziej. Mężczyzna był i tak kłębkiem nerwów. Wstał z fotela, przeprosił mężczyzna pod pretekstem zaparzenia herbaty i wszedł do kuchni. Hermes leżał pod stołem.
— Będzie za kilka minut — poinformowała go Vicoria czując jak obejmuje ją w tali, a wargami dotykając policzka.
— To dobrze, pan Cosme potrzebuje naszej tajnej broni. A ty co myślisz o rewelacjach Nadii?
— Szczerze? — zapytała retorycznie. — Nie wiem. To jej życie jednak ślub z kolejnym Barosso zaraz po pogrzebie męża. Brzmi jak scena z telenoweli a nie rozsądna decyzja. — W mieszkaniu rozbrzmiał dzwonek do drzwi. — Otworzę a ty zanieś herbatę i pomyśl co możemy podać gościom na kolacje.
— Oczywiście Dzwoneczku —powiedział kierując się do salonu a Vicky skierowała się do drzwi wejściowych. Otworzyła je z psem u boku. — Dobrze że jesteś — przywitała Fabricio wraz z małżonką. — Naprawdę nie wiedzieliśmy do kogo mamy zadzwonić.
— Dobrze że zadzwoniliście — odpowiedział blondyn pochylając się nad blondynką. — Dziękuje — wyciągnął w jej kierunku bukiet tulipanów.
— Dziękuje za kwiaty — powiedziała zaskoczona biorąc od niego bukiet. — Zapraszam do salonu — powiedziała prowadząc ich wąskim korytarzem. — Javier kochanie mamy gości — zaświergotała radośnie.
Oczy ojca i syna spotkały się na chwilę. Fabricio skinął mu na powitanie głową. Cosme odpowiedział tym samym gestem. Javier wstał z kanapy i podszedł się przywitać.
— Coś dla pana domu — powiedział wyciągając w jego kierunku ozdobną torebkę. — Vicky wspomniała że jesteś koneserem. — zwrócił się do Javiera który z ciekawością zajrzał do środka. Wyciągnął ze środka butelkę dobrego, drogiego czerwonego wina.
— Masz fantastyczny gust stwierdził przyglądając się etykiecie. — Będzie idealnie pasował do kolacji. Zabiorę państwa płaszcza a później zniknę aby czarować — odstawił butelkę na wyspę kuchenną wyspę. Wziął okrycia do Fabricio i Emily. — Skarbie pomożesz mi w kuchni?
— Oczywiście. Przepraszam.
Fabricio usiadł obok ojca przyglądając mu się badawczo. Coś go trapiło. Victoria nie powiedziała wprost dlaczego prosi ich aby przyjechali, tylko że chodzi o pana Cosme. Fabricio miał odciągnąć jego uwagę od ponurych myśli.
— Specjalnie po ciebie zadzwonili — to nie było pytanie raczej stwierdzenie faktu — abym myślał o kimś innym niż o Nadii — powiedział.
— Co się stało? — zapytał — Vicky nie podała żadnych szczegółów. Cosme Zululaga więc streścił pierworodnemu synowi rozmowę z Nadią. Nie szczędził młodszej córce słów krytyki. Był zły, sfrustrowany ale przede wszystkim poczuł się dotknięty i zdradzony. Decydując się na ślub z Barosso kobieta kompletnie zlekceważyła jego uczucia. Nie przejęła się tym co on poczuje na wieść o małżeństwie córki z synem człowieka który wielokrotnie obrażał Cosme, który sypiał z jego narzeczoną. Fabricio nawet nie odważył się wysnuć wniosku iż może Nadia kocha tego całego Nicholasa.
— Ty byś czegoś takiego nie zrobił? —zapytał go a blondyn nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Dokładnie to zrobiłem —odpowiedział ojcu. — Emily i Fausto nie przepadali za sobą — wyjaśnił Cosme który zmarszczył brwi słysząc odpowiedź syna.
— Kochanie myślę że nie ma co porównywać tych sytuacji do siebie. — urwała sięgając do dzbanka z wodą. Przelała napój do długich kryształowych szklanek. — My byliśmy w sobie zakochani — Fabricio spojrzał na żonę. Tym razem to on uniósł brwi. — I nadal zakochani w sobie jesteśmy — uzupełniła — Ich związek jest inny.
— „Związek” ? — powtórzył Cosme. — To nie jest żaden związek! — krzyknął.
— Tato, proszę uspokój się. Wszystko się wyjaśni, ona musi mieć jakieś powody.
— Ciekawe jakie? — zapytał go ojciec. — Ty kiedy żeniłeś się z Emily tak sprzeciwił się woli Fausto ale kochaliście się a jego zdanie obchodziło cię najmniej. A Nadia? Dlaczego wychodzi za tego człowieka? — zapytał go. — Jego brat zabił moją byłą narzeczoną a ojciec z nią sypiał. Jakim trzeba być człowiekiem żeby chcieć wejść do takiej rodziny.
Emily odpowiedź miała na drugiej stronie języka jednak powstrzymała się od komentarza. Zamiast tego ze szklanką w dłoni wstała podchodząc do okna. Jej uwagę zwróciła leżąca na parapecie książka. Zdrajca tronu autorstwa Ophelii Falcon. Odłożyła ją z powrotem na miejsce, spoglądając na pogrążoną w ciszy ulicę. W tym samym czasie Fabricio wziął do rąk odłożony album i położył go sobie na kolanach. Blondyn odniósł nieodparte wrażenie że oglądanie zdjęć z jego ślubu uspokoiło ojca. Uśmiechał się lekko a on skupił się na opowiadaniu śmiesznych anegdotek z tamtego dnia.
— Ciebie coś gryzie — stwierdził Cosme uważnie przyglądając się synowi. Cienie pod oczami zwłaszcza z bliska były jeszcze wyraźniejsze. — Co się stało? — Fabricio spojrzał na Emily. Nie chciał dokładać mu zmartwień. Blonynka ledwie dostrzegalnie skinęła głową. Ten gest nie umknął uwadze jej teścia.
— Rozmawiałem z jej bratem — poinformował ojca. — Ojcem Juanem. Pracuje tutaj jako wikary w parafii.
— Brat Rosario jest księdzem?
— Tak, Emily uważa że są ze sobą w kontakcie. Nie ma oczywiście gwarancji , ale jest nadzieja.
— To dobrze , ale to nie jest powód żebyś nie spał po nocach — stwierdził Zululaga. Fabricio wziął głęboki oddech. Naprawdę nie chciał mu dokładać lecz wiedział iż nie uniknął tej rozmowy więc powiedział mu o wszystkim; o kłamstwach Constanzy, o tym że urodził się w szpitalu psychiatrycznym a nie jak sądził w domu, o tym że przez całe swoje życie myślał że przyczynił się do śmierci matki. Cosme nie powiedział nic. Nie musiał nic mówić wystarczy że ujął dłoń Fabricio i ścisnął go lekko za palce a ich oczy się spotkały. Jemu to wystarczyło.

***
W Monterrey znajdowała się mała kawiarnia. Była nieopodal szpitala a Pablo w przeciągu ostatnich tygodni był jej stałym gościem. Oboje zamówili po filiżance czarnej kawy a blond włosy policjant szukał odpowiednich słów do zaczęcia rozmowy. Widział po Nadii że jest niezadowolona.
— Chcę być jego matką — brunetka pierwsza przerwała ciszę. — Powinieneś to zrozumieć, gdyby ktoś odebrał ci Victorię — zaczęła — zrobiłbyś wszystko aby ją odzyskać.
— To nie nie jest taka sama sytuacja Nadio. Nie możemy ich porównywać ale masz rację gdyby ktoś odebrał mi Vicky poruszyłbym niebo i ziemię lecz sprawa Santiago jest dużo bardziej delikatna.
— Pablo
— Wysłuchaj mnie — poprosił upijając łyk kawy. — Chcę abyś była obecna w jego życiu. Jesteś jego matką lecz nie możemy m po prostu powiedzieć bo jak wytłumaczymy twoje nagłe pojawienie się w jego życiu? — zapytał ją. — Nie wiem jakich kłamstw naopowiadał mu Felipe o tobie, nie wiem czy cokolwiek mu o tobie mówił a on wystarczająco dużo przeszedł — ponownie sięgnął po kawę. — Dlatego zanim cokolwiek powiesz zamierza skonsultować się ze specjalistą.
— Chcesz rozmawiać o tym z psychologiem? — zdziwiła się Nadia.
— Oczywiście, jego całe życie wywróciło się w przeciągu ostatnich miesięcy do góry nogami. Nie zamierzam go zmuszać go do sesji z psychologiem po prostu zapytam jak mogę mu pomóc żeby przez to wszystko przejść. To rozsądne podejścia.
— Może masz i rację.
— Mam — obrócił filiżanką na spodku. — Zapytam wprost; o co ci chodzi?
— Masz na myśli ślub z Nico?
— Nie z Kubusiem Puchatkiem — mruknął — Oczywiście że Z Barosso. Nadio ledwie pochowałaś swojego męża nie musisz brać ślubu z kolejnym Barosso.
— Muszę, dzięki temu odzyskam Santiago i będzie wychowywał się w pełnej rodzinie — Pablo prychnął pod nosem.
— I to jest ten powód? — Pablo pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Nie wierzysz mi?
— Nie — odpowiedział — I nie łudź się że pozwolę Barosso być ojczymem dla Santiago.
— Nicholas to dobry człowiek…
— Niedaleko pada jabłko od jabłoni — podsumował Pablo. — I tak chcę żeby miał matkę, ale nie pozwolę aby wychowywał go Barosso
— O tym zadecyduje sąd.
— Na chwilę obecną o tym decyduję ja — odpowiedział. — Kilka tygodni temu zostałem prawnym opiekunem Santiago i to ja decyduje co jest dla niego najlepsze. A towarzystwo Barosso nie jest dobrym towarzystwem. — Nadia wstała zbulwersowana.
— Nicholas zostaje moim mężem
— Proszę bardzo. Jesteś dorosła możesz robić to co chcesz ale przemyśl o swojej córce Camilli. Ledwie straciła ojca a ty zastępujesz go kolejnym? To nie jest rozsądne Nadio. Odzyskasz Santiago.
— Jakoś nie jesteś chętny żeby mi go oddać — powiedziała splatając ręce na piersi.
— Bo to człowiek nie przedmiot który można zwrócić a w tym przypadku należy działać rozważnie i powoli. Wystarczy mu rewolucji w życiu.
— W takim razie spotkamy się w sądzie! — krzyknęła.
— Nadio nie to miałam na myśli.
— Właśnie to. Jesteś dokładnie taki sam jak twój ojciec — warknęła.
— Nie porównuj nas do siebie — warknął policjant. — Czego właściwie się spodziewałaś? że złożę ci gratulacje i oddam Santiago od tak — pstryknął palcami — To się pomyliłaś. Nie będę ci gratulował i poklepywał po plecach bo uważam że popełniasz głupstwo. — zacisnęła usta w wąską kreskę — Jeśli chcesz załatwić to przez sąd proszę bardzo. Jedyne na czym mi zależy to jego dobro nie twoje widzimisię. — Brunetka prychnęła wściekle i wyszła trzaskając drzwiami.

***
Była noc kiedy zatrzymał samochód przed kamienicą. Zerknął na budynek. Tylko w jednym mieszkaniu paliły się światła. Spojrzał na Daniela który przespał większość części drogi do miasteczka. Nic dziwnego Julian zaaplikował mu dużą dawkę środków przeciwbólowych i uspokajających które zwaliły by z nóg konia nie mówiąc o człowieku. Heller spojrzał na niego uśmiechając się z wdzięcznością. Dziś po południu był zaskoczony kiedy po wypakowaniu go do furgonetki i zostawieniu za sobą palącej się hacjendy zdjął kominiarkę pokazując mu swoją twarz. Nie spodziewał się Juliana. Obaj wyszli na rześkie lutowe powietrze.
— Wejdźmy do środka — powiedział nie mogąc się doczekać spotkania z Ingrid. Peter powiedział im kiedy wstąpili na chwilę do Nibylandii że odwiózł ją bezpiecznie do mieszkania kilka godzin temu. Oczywiście nie szczędził Vazquezowi wściekłych spojrzeń. A on wiedział że sobie na nie zasłużył. Weszli do środka wspinając się po schodach na ostatnie piętro. Julian wsunął klucz do zamka przekręcając go. Przodem puścił Hellera.
W przedsionku stała Lopez. Z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia wpatrując się w Juliana zatroskanym wzrokiem. Zamknął drzwi i odwrócił się. Szatynka wyminęła Daniela nie obdarzając go nawet jednym spojrzeniem. Zarzuciła Julianowi ręce na szyi i przytuliła się do niego.
— Wreszcie jesteś — wymamrotała do jego ucha. — Makaron stygnie.
— Ugotowałaś nam kolacje?
— Tak, jeden jedyny raz — odsunęła się od niego. — Gabriel śpi. Zjadł trochę rosołu, ale nie chciał i zasnął.
— Zajrzę do niego — zaoferował się Heller znikając w jednym z pokoi.
— Markotny — powiedziała prowadząc Juliana do kuchni. Posadziła go na krześle a sama sięgnęła po talerz.
— Torturowali go prądem — odparł Vazquez — więc nie będzie zbyt rozmowny.
— Mówił o co go pytali?
— O Desmonda — odpowiedział — tylko o Desmonda. I o nas. — dodał — Powiedział że jesteśmy Skyler i Walter a on jest naszym przyjacielem. Zrobiliśmy sobie wycieczkę a nasz syn zranił się w nogę.
— Powtórzył im nasze słowa. — powiedziała stawiając przed Julianem talerz. — To dobrze. Chcesz znać moją teorię?
— Ja chcę — odpowiedział za Juliana Daniel. Ingrid sięgnęła po drugi talerz.
— To był kartel El Golfo — powiedziała stawiając drugi talerz. — Zjedz chociaż trochę — zasugerowała przyjemniejszym tonem. Daniel usiadł a Lopez podała mu widelec. — Uważam a nawet jestem pewna że uratowali Desmonda i go przetrzymują.
— Po co?
— Kartele El Golfo i Sinaloa od lat rywalizują ze sobą o wpływy a miasto w którym byliśmy jest terenem neutralnym. Miejscem gdzie oba kartele nie wchodzą sobie w drogę i wyrzucają na pustynię niewygodne trupy.
— I przypadkiem trafili na ciało Desmonda? — zapytał z powątpiewaniem bawiąc się makaronem na talerzu.
— Oczywiście że nie przypadkiem — Szatynka wywróciła oczami. — Ktoś wysoko postawiony Sinaloa dał cynk swojemu człowiekowi w El Golfo i kiedy tamci skończyli z Desmondem to ci drudzy upewnili się że żyje. Zabrali go i tym samym uratowali mu życie.
— Tylko po co?
— A po to — odpowiedziała siadając Julianowi na kolanach. — Aby wkurzyć Sinaloa. Te dwa kartele od lat biją się między sobą jak psy o jedną kość. Ojciec Gabriela zlecił zabójstwo Desmonda tylko z sobie małostkowych powodów a tamci wykorzystali słabość tego drugiego. Wyobraźcie sobie teraz jak wściekły będzie kartel Sinaloa jak się dowie że spartaczyli robotę?
— Więc mi wierzysz? — do kuchni pokuśtykał Gabriel. — Że Desmond żyje?
— Tak.
— Teraz trzeba go tylko odbić — powiedział z nadzieją Gabriel.
— Nie. Jedno samobójstwo prawie dziś popełniliśmy za drugim razem możemy nie mieć tyle szczęścia. — odpowiedziała mu Ingrid. — Jeżeli Desmond cię wiedział to nie piśnie nawet słowa i wykorzysta pierwszą lepszą okazję aby uciec. Jest coś jeszcze — odparła wiercąc się na kolanach Juliana. — Desmond w odpowiednim czasie cię odnajdzie ty musisz odzyskać jedynie zdrowie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 16:24:50 02-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:31:52 02-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 76

NICOLAS / NADIA


Nadia wyszła wściekła z kawiarni, ale dwie minuty później wróciła do niej, by przeprosić Pabla za swoje zachowanie. Usiadła skruszona naprzeciwko niego przy stoliku.
– Pablo, wybacz mi – zaczęła, składając ręce jak do modlitwy. – Nie wiem, co mnie napadło, że tak zareagowałam, ale wierz mi, że bez twojej zgody ani bez zgody lekarzy, nie powiedziałabym Santiagowi prawdy.
– Mam nadzieję – odparł policjant, upijając łyk swojej zimnej już kawy.
– Doskonale rozumiem, że trzeba go na to jakoś przygotować, a nie walnąć prosto z mostu, że jestem jego matką – kontynuowała kobieta. – Za kogo ty mnie masz? Sądzisz, że mogłabym skrzywdzić własnego syna?
– No, takie odniosłem wrażenie.
– Wiem, przepraszam. Niepotrzebnie się zdenerwowałam. Uznałam twoją postawę jako atak na mnie, a tak nie jest, prawda? – zapytała, by się upewnić.
– Oczywiście, że nie. Nie odbiorę swojemu bratu matki – zapewnił Nadię. – Chcę jedynie, żebyś rozegrała to z głową i nie wszystko na raz – wyjaśnił.
– To mogę ci obiecać – powiedziała, machając na kelnera. Zamówiła dwie nowe kawy. – Jedna dla ciebie na przeprosiny – zwróciła się do Pabla.
– Wybaczam – odparł mężczyzna, bawiąc się pustą filiżanką.
– Uważaj, bo rozbijesz – przestrzegła go Nadia.
– No i co? Zapłacisz, nie? – wysilił się na żart. – Tak dodatkowo na przeprosiny – mrugnął do niej.
– Dowcipniś się znalazł – skomentowała, uśmiechając się pod nosem. – Słuchaj, ja naprawdę jestem ostatnią osobą, która chciałaby zburzyć świat jedenastolatkowi, który przeszedł właśnie poważną operację i który przez całe życie wychowywał się bez matki. Nie jestem egoistką. Dla dorosłej osoby to byłby szok, a co dopiero do dziecka.
– Dobrze, że to rozumiesz, ale i tak nie masz co liczyć, że pozwolę na to, żeby Barosso wychowywał Santiaga – ostrzegł lojalnie policjant.
– Dobra, powiem ci prawdę, tylko na razie nie mów o tym mojemu ojcu, dobrze? – spojrzała na Pabla, czekając na jego odpowiedź, ale nagle o czymś sobie przypomniała. – A nie, przepraszam. Przecież ja już nie mam ojca – poprawiła się.
– Nie mów tak.
– Ale to prawda, wyklął mnie i wiesz co? Może to śmieszne, ale nie dziwię mu się.
– Nadia, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał zniecierpliwiony Diaz.
– O to, że – zawahała się – ja go kocham. – Postanowiła skłamać, bo przecież nie miała pewności jak Pablo zareaguje na papierowy ślub. To nielegalne, a on był policjantem.
Diaz roześmiał się na tę rewelację.
– Dobra, nie chcesz to nie mów, ale przynajmniej nie kłam – ocenił, poważniejąc.
– Masz rację, lepiej już pójdę. – Nadia wstała akurat w momencie, kiedy kelner przyniósł zamówienie.
– A kawa? – zapytał Pablo.
– Wypij obie, wrócę do Valle de Sombras taksówką – powiedziała i położyła kelnerowi na tacę sto peso, po czym wyszła z kawiarni.
De la Cruz dotarła do miasteczka dopiero na wieczór.

***

Nicolas Barosso po raz pierwszy w życiu zapragnął być lepszym człowiekiem. Dziś rano na pogrzebie Dimitria wreszcie zrozumiał, dlaczego Nadia kiedyś wybrała jego brata. Wtedy nie mógł się z tym pogodzić i robił różne złe rzeczy, żeby tylko zapomnieć o nieodwzajemnionej miłości brunetki. Bez skrupułów zaciągał do łóżka kolejne panienki, żeby następnie po zaspokojeniu własnych potrzeb, wyrzucić je na bruk. Bawił się ich uczuciami, robił dosłownie wszystko, żeby nie myśleć o Nadii.
Dokuczał nawet Cosme Zuluadze, nie wiedząc jeszcze wtedy, że mężczyzna jest ojcem jego ukochanej. Żałował tego jak niczego innego na świecie.
Mówią, że faceci dojrzewają później. Tak więc było w przypadku Nicolasa. Dziś, w wieku trzydziestu dwóch lat wydoroślał. W prawdzie o dziesięć lat za późno, ale ważne, że w ogóle.
Najstarszy z braci Barosso doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na pogrzebie przesadził. Zachował się cholernie nietaktownie, prosząc Nadię, żeby za niego wyszła na pięć minut po uroczystości. Niestety, krew nie woda. Nie pozbędzie się tak od razu starych przyzwyczajeń, w których główną rolę odgrywały nieczyste zagrywki.
Barossowie słynęli w miasteczku z tego, że zawsze szukali zysku dla siebie, wykorzystując do tego nieszczęście innych. Nico czuł się z tym podle, ale tego właśnie nauczył go ojciec.
I faktycznie, w śmierci brata, Nicolas dostrzegł szansę. Szansę na to, że Nadia wreszcie może go nie odtrąci.
Mężczyzna wrócił myślami do rozmowy, którą przeprowadził z De la Cruz na cmentarzu.

– Czego chcesz, Nicolas? – zapytała Nadia, nie kryjąc niechęci.
– Wiem, że ani czas, ani miejsce nie są odpowiednie, ale muszę to zrobić teraz, bo potem może zabraknąć mi odwagi – odparł tajemniczo Barosso, nie odrywając wzroku od kobiety, która już dawno powinna być jego.
– O czym ty mówisz, do diabła? – De la Cruz nie wiedziała czy ma się bać, czy wręcz przeciwnie.
– Chcę, żebyś za mnie wyszła, Nadio – wypalił bez ogródek.
Kobieta patrzyła na niego jak na idiotę i zastanawiała się, co mu odbiło.
– Zwariowałeś, głąbie?! – oburzyła się. – Gdzie zgubiłeś swój mózg? Może pomóc ci go poszukać, co?
– Nadia, ja nie żartuję.
Stała przez chwilę jak słup soli, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Oczy prawie wyszły jej na wierzch.
– Od tak proponujesz mi małżeństwo?! – Nie wierzyła własnym uszom. – I to właśnie tutaj?! Tutaj, na cmentarzu, gdzie chwilę temu pochowaliśmy mojego męża?! Twojego brata, na Boga! – zdenerwowała się, próbując panować nad tonem, by nikt jej nie usłyszał. – Nicolas, opamiętaj się.
– Ja wiem jak to wygląda, ale spójrz na to z innej strony.
– Tak? Na przykład z jakiej? No, słucham.
– Sąd spojrzy na ciebie przychylniej, gdy będziesz się starać o odzyskanie praw rodzicielskich do syna. – Nico próbował podać jakieś sensowne argumenty.
– To jest nie fair, Nico – upomniała mężczyznę. – Nie używaj mojego syna do swoich gier.
– Ale ja chcę ci tylko pomóc. Santiago może wychowywać się w pełnej rodzinie.
– Na pewno nie pozwolę ci go wychowywać.
– Więc zawrzyjmy układ. Weźmiemy ślub cywilny, odzyskasz prawa rodzicielskie i po upływie sześciu miesięcy rozwiedziemy się – zaproponował.
– Nie rozumiem. Co ty z tego będziesz miał? – zapytała Nadia kompletnie zbita z tropu.
Szansę na to, żeby cię zdobyć – cisnęło mu się na usta, ale nie mógł powiedzieć tego na głos. Wiedział, że wtedy kobieta posłałaby go do diabła.
– Spadek – skłamał.
W ułamku sekundy wszystko stało się dla Nadii jasne. Nicolas Barosso niczego nie robił bezinteresownie ani z dobrego serca.
– Wiedziałam – zaśmiała się. – W porządku, ale chcę to na piśmie.
– Co?
– Że po sześciu miesiącach znikniesz z mojego życia na zawsze – wyjaśniła.
– Dobrze, będzie jak sobie życzysz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:17:04 04-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 77 - COSME – GABRIEL – DESMOND – DANIEL - ORSON - DOMINIC

Cosme

Cosme Zuluaga machinalnie głaskał leżącego u jego stóp Hermesa. Psisko nie poruszyło się od długiego czasu, wyraźnie czerpiąc radość z dotyku dłoni pana na El Miedo. Ten zaś zamknął oczy i starał się zrozumieć postępowanie tej, którą jeszcze całkiem niedawno uważał za ukochaną córkę. Prawdą było, iż oddalili się od siebie, ale jednak wciąż łączyła ich ta niewidzialna nić miłości…aż do teraz. Cosme nie mógł, nie potrafił i nie chciał wybaczyć jej podjęcia tej tak dziwacznej i straszliwej decyzji, jaką było poślubienie Nicholasa Barosso.

Nadia odcięła go nie tylko od siebie, ale i od wnuczki. Gdyby nie Fabricio, cudem odnaleziony syn, Zuluaga czułby się najsamotniejszym człowiekiem na świecie. Broń Boże nie dlatego, że z jakichkolwiek przyczyn uznawał się za najbardziej cierpiącą osobę w całym uniwersum. Lecz dlatego, że doświadczył jednego z największych smutków, jakie istniały – utraty tego, co zesłał mu los, a co uprzednio myślał, że stracił już na zawsze.

Cosme westchnął, wciąż nie otwierając oczu. Czy mógłby tutaj zostać? Czy jest możliwe, aby nie musiał już stawiać czoła światu, tylko po prostu siedzieć tutaj, na kanapie u Javiera i Victorii do końca świata, trzymając w rodzinnym geście palce Guerry?

Fabricio. Syn, z którego naprawdę można być dumnym. I do tego, jak się okazało, mający na drugie imię dokładnie tak samo, jak nazywał się jego własny ojciec. Bóg jeden jedynie wie, dlaczego Constanza zgodziła się go ochrzcić w ten sposób. Ale był tutaj, był obok i mimo, że obaj mężczyźni milczeli, to Zuluaga czuł jego wsparcie.

- Myślisz, że Juan…- szepnął nagle, wiedząc, że syn zrozumie, o co mu chodzi.

- Nie wiem – odparł cicho Fabricio. – Ale mam nadzieję, że tak. Jeżeli ona żyje, jeżeli jest jakakolwiek szansa, że on wie, gdzie jest moja matka, to zapewne powiadomił ją już o tym, że jestem w Valle de Sombras. I że znam już swoją historię, a przynajmniej sporą jej część. Jeśli Rosario di Carlo jest taka, jak mi ją przedstawiłeś, to ufam, że da nam jakiś znak. Że skontaktuje się z nami.

- To może być dla niej bardzo niebezpieczne. Mam nadzieję, że Juan przekaże jej, że Constanza jest tutaj.

- Zapewne, tato. Nie martw się o to, proszę. Juan wie, co robi.

- I pomyśleć, że przez cały czas jej brat…Boże. Ale skoro to prawda, to dlaczego nigdy…- Jedna, maleńka łza spłynęła z prawego policzka Zuluagi.

- Nie wiem. Ale dowiemy się wszystkiego już niebawem. Będziemy jedną wielką rodziną, ty, moja mamusia i ja.

Zuluaga nie odpowiedział, próbując nie dać ponieść się nadziei. Tak samo przecież myślał, gdy po wielu latach los znowu postawił na jego drodze Nadię. Czy Fabricio były zdolny do podobnego postępku? Wydawałoby się to niemożliwe…i Cosme miał nadzieję, że nie pomylił się po raz kolejny. Jego serce nie zniosłoby już następnego ciosu.

Gabriel

Poruszanie się po mieszkaniu sprawiało mu niemały ból, ale Del Monte po prostu musiał się upewnić, czy Ingrid mu wierzy. On sam był pewien tego, co widział i serce mu rosło ze szczęścia na samą myśl, że jego ukochany Desmond Sullivan żyje. Być może po prostu nie miał siły się ujawnić, bo był przecież poważnie ranny – albo może mu na to nie pozwolono.

Diabełek w duszy Gabriela wymamrotał, że być może mężczyzna po prostu nie chciał się ujawniać. Że być może to całe zniknięcie było jedynie farsą, odegraną po to, by móc zniknąć z życia Amadora na zawsze. Ale nie. Wściekłość ojca była prawdziwa. Nie wolno mu zwątpić w Desmonda. A już tym bardziej nie teraz, kiedy był tak bliski ponownego spotkania!

- Zobaczę cię! Zobaczę, obejmę i ponownie ucałuję! – Coś śpiewało w duszy młodego dziedzica fortuny rodu Del Monte. Cała wyprawa, która miała zakończyć się dotarciem na miejsce kaźni i tam złożeniem hołdu zmarłemu, przerodziła się w dającą nadzieję podróż, w oczekiwanie na ponowne zjednoczenie się, tym razem na zawsze.

Gabriel był tak zadowolony, że mimo potwornego bólu w stopach przytrzymał się ścian i dotarł do pokoju, gdzie siedział Julian z Ingrid. Doczłapał do kanapy, na której spoczywali, ucałował ich oboje w policzki i poszedł szukać Daniela, żeby zrobić to samo.

- Co to było? – szepnęła Lopez, totalnie zaskoczona zachowaniem Amadora.

- To, moja droga…- Vazquez poprawił się nieco, tak by znajdować się jeszcze bliżej Ingrid –…był zakochany facet. Dokładnie taki, jak ja…

W tym samym czasie, kiedy para oddawała się wzajemnym pieszczotom, Haller zaciskał zęby, próbując ściągnąć koszulę z pleców. Na szczęście Julian nie badał go zbyt dobrze – owszem, próbował, ale Daniel zbył go mówiąc, że sam jest lekarzem i wie, że nic mu nie jest. Przynajmniej dzięki temu nikt nie zauważył krwawych pręg, jakie Haller miał na plecach po przesłuchaniu przez…właściwie kogo? Czasem pytania, jakie mu zadawano świadczyły o tym, że napastnicy są z kartelu El Golfo, czasem wyglądało na to, że raczej z Sinaloa.

- Kim wy byliście, do cholery?! – wymamrotał lekarz do siebie, wściekły, że dali się tak zaskoczyć. Naraził na niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, ale i swoich przyjaciół. W tym i oczywiście Amadora Del Monte.

Było też inne pytanie. O ile łatwo było zgadnąć, że to farmaceutka zawiadomiła zamaskowanych drani, to Daniel nadal nie wiedział, co u licha stało się z Desmondem. Czy żył, czy też właśnie wydali na niego wyrok śmierci. Ale gdyby tamci kolesie chcieli go zabić, zrobiliby to już wcześniej…chyba, że nie mieli pojęcia, gdzie jest, a Haller z przyjaciółmi właśnie pomogli im wpaść na jego trop…

A przecież powinien się zorientować. Był w końcu ćwiczony na wypadek podobnych sytuacji. Powiedziano mu, co ma robić, gdy otoczy cię wróg, jak masz przetrwać najtrudniejsze tortury i skąd wziąć siłę na to, by nie zdradzić żadnych tajemnic, nawet, gdy twoje pobite ciało błaga o litość.

Zawiódł tylko raz, dawno temu, jednakże zawiódł na całej linii. I chociaż nie winiono go za nic, chociaż już po wszystkim stwierdzono, że nie mógł niczego zrobić – on wciąż widział ich twarze. W snach, a czasem i na jawie, kiedy się zapomniał, kiedy miewał gorsze dni. Widział ich, tych, których nie udało mu się uratować, tych, którzy zginęli przez niego…dla niego. Widział wykrzywione w bólach twarze płonących żywcem ludzi, czuł ponownie swąd palonej skóry, przeżywał na nowo i na nowo tamten straszliwy czas.

Przetarł zmęczone oczy, starając się nie dopuścić tych wizji do siebie właśnie teraz, gdy było już po akcji w miasteczku, gdy jego przyjaciele myśleli, że dawno udał się na spoczynek i śmiało chrapie pod kołdrą. Owszem, spał przez prawie całą drogę do Valle de Sombras, ale nie był to sen dający wypoczynek, raczej po prostu omdlenie spowodowane zbyt wielką ilością środków przeciwbólowych od Juliana.

Nic nie pomagało. Otoczyły go zewsząd, jak wściekłe psy, jak natrętne kruki, gotowe wydziobać mu oczy. I trochę faktycznie tak było, gdyż Haller nie widział już nic poza obrazami z przeszłości, poza tym spokojnym dniem, kiedy wszystko szło tak dobrze…do czasu.

Kobiety wieszały pranie, dzieci bawiły się w okolicy. Nikt nie spodziewał się bomb. Panowało przecież zawieszenie broni. Pojedynczy partyzant mógł się wyrwać, złamać rozkazy – ale samolot? Bombowiec? Nie, to byłoby nie do pomyślenia.

W wiosce panował spokój. Wszyscy świętali nadejście pokoju – czy to w sercach, czy to otwarcie, popijając alkohol, albo nawet tańcząc ze sobą w rytm muzyki płynącej z radio. Daniel, lekarz przysłany tutaj z resztą armii, nie miał zbyt wiele do roboty. Ot, co jakiś czas naprawiał tylko zranione kolano, czy innego tego rodzaju skaleczenie. Być może nie wszyscy z wioski przeżyli poprzednie ataki i sam Haller pochował kilka osób, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić, ale dziś miało się to skończyć. Nigdy więcej trupów, nigdy więcej śmierci, nigdy więcej…

I wtedy właśnie nadlecieli. Dokładnie w tym samym momencie, kiedy głaskał po głowie swojego ulubieńca, Kobine. Chłopiec był lekko ranny w ramię, stało się to podczas jednego z meczów futbolowych, które malec tak uwielbiał. Daniel osobiście zszył mu piłkę z jakichś niepotrzebnych już nikomu skór, a kiedy Kobine ją zobaczył, zachowywał się tak, jakby lekarz dał mu gwiazdkę z nieba.

- Widzisz? Wszystko będzie dobrze – uśmiechnął się Haller, po czym miał zamiar wysłać malucha z powrotem na boisko, kiedy dotarło do niego, co widzi kątem oka.

Bombowce. Nadleciały całą chamrą, przykryły niebo, jakby próbując zgasić słońce.

I tak się właściwie stało, lecz tego dnia zgasła nie tylko najjaśniejsza z gwiazd. Tego dnia zgasło również wiele istot ludzkich. Daniel próbował ich ratować, próbował pomagać, łatać, znajdować schronienie, nawet ukrywać gdzieś w dołach, we własnym domu, pomagać w ucieczce…

…ale nie zdołał. Samolotów było po prostu za dużo. Później jeszcze wysypali się żołnierze, otoczyli wioskę, weszli do niej jak do siebie i po prostu dobijali każdego, kto się jeszcze ruszał.

On też miał umrzeć. Ciężko ranny i pogodzony ze śmiercią praktycznie konał w jakimś dole, przykryty piaskiem i błotem, nie mając pojęcia, że za kilka lat będzie leżał w podobnym otoczeniu, w Nueva Cases Grandes – tylko w nieco lepszej kondycji fizycznej. Dla niego, dla Hallera, zgon mógł nadejść w każdej chwili, wiedział, że gdy wcielano go do armii, znaczyło to to, iż będzie narażał swoje życie codziennie, dzień po dniu, godzina po godzinie. Był pogodzony z własnym odejściem.

Ale nigdy nie pogodził się ze śmiercią Kobine. Chłopiec zmarł tuż obok niego, w ostatnich chwilach trzymając w objęciach piłkę, chyba jedyny prezent, jaki dostał w swoim życiu. Patrzył na niego umierając, na Daniela, szeptał jakieś słowa, których Haller nie był w stanie usłyszeć, gdyż ogłuchł po wybuchu jednej z bomb. I te oczy…spojrzenie dziękujące za to, że lekarz był jego przyjacielem…

Do końca życia będzie się winił za to, że nie zdołał uratować Kobine.

Zdołano jednak uratować jego. Poświęcając praktycznie cały oddział. Tak, uznano, że Daniel Haller jest na tyle cennym nabytkiem do armii, że na miejsce kaźni wysłano składającą się z prawie dwudziestu osób ekipę mającą za zadanie sprawdzenie, czy ktoś nie przeżył.

Równocześnie wysłano ich tym samym na śmierć. Wpadli w pułapkę, zupełnie nie spodziewając się, że na podobny pomysł wpadną ich wrogowie – na skontrolowanie, czy ktoś jednak nie przetrwał ten masakry.

Wyszli zza krzaków, z miotaczami ognia, z jedną misją – spaleniem tego, co po wiosce pozostało. Wywiązała się wymiana ognia, ci, którzy mieli uratować Daniela i pozostałych ocalałych, spłonęli w płomieniach, żywcem odzierani ze skóry, z życia, żywe pochodnie, słaniające się na nogach, padające tuż obok Hallera, z niemym okrzykiem, prośbą o pomoc na wargach.

Nie miał pojęcia, jak to przetrwał. Przez wiele dni po powrocie do ojczyzny nie mówił nic. Nie jadł, nie sypiał, nie pił, karmiono go kroplówką, praktycznie zmuszano, by znowu spróbował, by powrócił do życia. I w końcu im się to udało, po tysiącu niekończących się zarówno wizyt lekarskich, jak i sesji psychologicznych.

Nie zdołano jednakże zrobić jednego. Pomóc Hallerowi wyzbyć się wizji, które go co jakiś czas nawiedzały. One po prostu zostały z nim, jak fałszywi przyjaciele…którzy niby są przy tobie, ale tak naprawdę marzą jedynie o tym, żeby poderżnąć ci gardło.

Brał jakieś leki, to prawda, ale one jedynie zmiejszyły częstotliwość występowania majaków i co jakiś czas pozwalały mu zasnąć.

Albo porzucały, jak puste naczynie, skulonego, płaczącego i nie do końca zdającego sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje.


Zupełnie, jak teraz, gdy znalazł go Gabriel.

Desmond

Rosły mężczyzna stojący przed Sullivanem zapytał, zdziwiony:

- Jesteś pewien? Jeśli tylko masz ochotę, możemy wysłać cię do Valle de Sombras wraz z eskortą. Sinaloa nic ci nie zrobi, wiemy, jak przedrzeć się przed ich teren z jednym facetem jako paczuszką.

- Jestem pewien – potwierdził wyczerpany Desmond. Nie był jeszcze zdrowy, tak naprawdę przecież nie za bardzo miał czas wydobrzeć i dojść do siebie po tym wszystkim, co go spotkało z rąk Sinaloa Cartel, a teraz jeszcze musiał przeżyć to dziwne porwanie…które dokonało się jedynie po to, żeby – jak się okazuje – go chronić.

- Dla mnie to idiotyczne – stwierdził szczerze tamten. – Mamy zamiar umożliwić ci dotarcie do przyjaciół, na dodatek z pewnym wynagrodzeniem za to, że przez pomyłkę ostrzelaliśmy im d**y, a ty mi tak po prostu odmawiasz? Proszę, pozwól mi zrobić sobie tą przyjemność i zagrać na nosie tych z Sinaloa jeszcze bardziej!

- Nie mogę – uparł się Desmond. – Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczny, Matíasie, ale naprawdę nie mogę pojechać do Doliny Cieni.

- W porządku – westchnął cicho Matías. - Ale w ten sposób sam pozbawisz się możliwości skontaktowania się z tym…Del Monte. Sądziłem, że kochasz tego gościa.

- Bo kocham…najbardziej na świecie – potwierdził cicho Sullivan. – Ale właśnie dlatego nie mogę do niego pojechać. O ile oczywiście to tam go zabrano.

- Akurat w to możesz mi wierzyć - mrugnął do niego przedstawiciel kartelu El Golfo. – W takim razie co zamierzasz, dokąd się udasz po tym, jak już całkiem odzyskasz zdrowie?

Sullivan spojrzał w okno, nie będąc do końca pewnym swojej odpowiedzi. Ale przecież tak naprawdę już się zdecydował.

- Pojadę tutaj – wskazał palcem na mapie rozłożonej na pobliskim stoliku. – W końcu tam się urodziłem. Jesteś w stanie mnie tam zabrać?

- Oczywiście – odparł mu Matías. – Już niedługo się tam znajdziesz.

Orson

Dla Orsona fakt, że już nigdy nie stanie na nogi i nie będzie chodził, nie był jakimś tam wielkim szokiem. OK, miło by było móc używać nóg, ale widział i przetrwał już przecież o wiele gorsze rzeczy. Najważniejsze, że żył, że jedynie ciężko go poraniono jako ostrzeżenie dla Ethana – ale nie zabito. Będzie jedynie musiał wyjaśnić synowi – jak się wreszcie znowu ponownie spotkają – że nie ma co płakać, bo w końcu jazdy na wózku też można się szybko nauczyć. Gorzej jednakże było z inną sprawą, a konkretniej z tym, co działo się w szpitalu w Valle de Sombras. Otóż z nieznanych bliżej Orsonowi przyczyn najwidoczniej stał się ulubionym pacjentem niejakiej Dolores, gdyż odwiedzała go ona praktycznie codziennie i to – co ze zgrozą raczył zauważyć – czasem nawet w swoje dni wolne!

Miał pewne podejrzenie, ale sam nie wiedział, co było straszniejsze – to, że mogło ono okazać się prawdziwe, czy to, że…naprawdę lubił jej wizyty i fakt, że aż tak bardzo się nim opiekowała.

Dominic

Dominic Benavídez miał ochotę się upić. Wiedział oczywiście o tym, co zrobiono starszemu Crespo, bo przecież jako szef Scylli musiał wiedzieć o wszystkim. Normalnie byłby po prostu wściekły, gdyż był to kolejny dowód na to, że ma gdzieś węża, że ktoś próbuje podkopać jego stanowisko w organizacji i po prostu wyrzucić go z siodła. Ale pomszczeniem tego, co zrobiono ojcu Ethana, zajmie się później. Na razie udawał się tam, gdzie nie powinien w zasadzie się udawać, a mianowicie do sklepu monopolowego. Było już zbyt późno, żeby zakupić cokolwiek w innym miejscu, a Benavídez po powrocie do Valle de Sombras naprawdę musiał chociaż na moment przestać myśleć o Sullivanie i o tych wszystkich problemach, stać się chociaż na sekundę normalnym człowiekiem, albo by po prostu zwariował.

Kiedy wszedł do środka, w pomieszczenie nie było nikogo – poza kasjerem oczywiście – dlatego w spokoju kontemplował półki i już praktycznie wybrał sobie alkohol na dzisiejszą noc.

Zanim jednakże zapłacił, do sklepu przyszedł ktoś jeszcze. Dominic zmierzał jedynie tą osobę z góry na dół, aby upewnić się, czy nie jest dla niego jakimś zagrożeniem. Oczywiście nie była, ale przyzwyczajenie kazało Benavídezowi upewnić się, kto też o tej porze chodzi i szuka wódki. A nuż byłby to ktoś ze Scylli, kto dybałby na jego głowę i zaraz wbiłby mu nóż w plecy?

Na szczęście okazało się jedynie, iż jest to jakiś mieszkaniec Valle de Sombras, którego właśnie zebrało na świętowanie i zakupił dosyć sporą butelkę czerwonego wina. Do tego wielki bukiet kwiatów, gdyż domyślny sprzedawca prowadził przy okazji w tym samym miejscu malutką kwiaciarnię.

- Kobieta? – uśmiechnął się kasjer.

- O tak – odpowiedział przybysz. – Najpiękniejsza na świecie. I wcale nie tak dawno uratowała mi tyłek, w sumie nawet dosłownie.

- O proszę. W takim razie ma pan dodatkową różę gratis.

Mężczyzna podziękował, zapłacił i dopiero wtedy spojrzał na Dominica. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a Benavídez poczuł, że skąś zna tego faceta.

- Julian Vasquez? – zapytał dla pewności.

- Tak, a co? – spytał tamten, nie do końca pewien, czego się od niego chce.

- Nic, po prostu zainteresowała mnie twoja historia - odpowiedział Dominic, nieco już podchmielony poprzednio wypitym piwem. – Wspomniałeś, że dziewczyna uratowała ci zadek. Mnie też ktoś kiedyś pomógł…a teraz nie żyje – zakończył smutno Benavídez, nie do końca panując nad językiem.

- Nie wiem, co bym zrobił, gdy Ingrid umarła – powiedział cicho Julian. – A twoja znajoma, co jej się przydarzyło?

- To nie była znajoma, a znajomy…- szepnął przywódca, po czym dodał jeszcze ciszej od Vasqueza. – Nazywaliśmy go Małpiatka, bo świetnie potrafił wspinać się po drzewach…

Po czym opuścił sklep, kompletnie nie mając pojęcia, że gdyby użył prawdziwego nazwiska Desmonda Sullivana, a nie jego przezwiska, wszystko potoczyłoby się inaczej…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 0:05:31 07-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 78

Emily/Fabricio/ Javier/Victoria/ Celia/ Rosario/Pablo.

Pierwszy grzmot przerwał panującą w pokoju ciszę. Leżąca na wznak kobieta instynktownie spojrzała w okno wyczekując aż srebrna błyskawica rozświetli niebo. Uniosła ciało na łokciach przenosząc spojrzenie na cicho pochrapującego mężczyznę którego twarz rozświetliło jej światło. Minęło wiele dni odkąd Fabricio mógł spać spokojnie. Emily wiedziała że nie jest to kwestia dobrze dobranego materaca lecz myśli kłębiących się w jego głowie. Myśli nieprzyjemnych a nawet bolesnych jednak wszystko łagodził jego ojciec.
Cosme Zuluaga sprawiał że syn się uśmiechał a inne problemy spychane były na boczny tor. A nie robił przecież zbyt wiele. Wystarczała sama jego obecność a ból w jego oczach znikał. Emily najbardziej obawiała się że ten spokój duszy jest jedynie chwilowy. I wszystko zniknie wraz z nadejściem poranka. Albo jeszcze wcześniej. Usiadła prosto na łóżku poruszając głową to w lewo to w prawą stronę. Wstała na palcach podchodząc do okna. Ręce płasko oparła na parapecie.
A może szukać problemów tam gdzie ich tak naprawdę nie było? Fabricio zawsze uważał że martwi się za dziesięciu i wszędzie doszukuje się spisków. Nawet teraz kiedy wszystko wreszcie zaczęło zmierzać w dobrym kierunku. Byli o krok od znalezienia Rosario di Carlo. Emily nie bała się ewentualnego spotkania z teściową raczej tego co mogą odkryć.
Najbardziej satysfakcjonującym rozwiązaniem byłaby odnalezienie jej całej i zdrowej. Żywej. Taka opcja byałby najlepsza dla nich wszystkich jednak czy to możliwe?Czy kobieta która o której słuchał zaginął prawie trzydzieści lat temu mogła przeżyć. W szpitalu psychiatrycznym odnotowano jej zwolnienie co równie dobrze może oznaczać jej śmierć. Emily nie wykluczała takiej opcji. Tak jak nie wykluczała iż za tym wszystkim stoi Constanza di Carlo. To od niej wszystko się zaczęło. Jeden decyzja matki wpłynęła na przyszłość nie tylko wunka ale także Rosario. Gdyby nie jej zachłanność, pazerność sprawy między jej teściami mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Mogliby stowrzyć ciałpy kochający się dom dla ich syna. Być rodziną a Constanza odebrała im tę szansę na zawsze. Nic przecież nie wróci skradzionych trzydziestu lat. Dlatego też zamierzała dołożyć wszelkich starań aby Lady Tremaine (jak ochrzcił ją dziś Magik) już nigdy nie zagroziła bezpieczeństwu swojego wnuka ani jego rodzicom.
Emily zdawała sobie sprawę iż Fabricio najchętniej wykopał by ją z kraju na drugi koniec świata. Przestał płacić jej rachunki, dawać pieniądze na botoks i zapomniał o jej istnieniu jednak dla Constanzy nie byłaby to wystarczająca kara. Kobieta była przebiegła i na pewno znalazłaby sposób aby wyrwać się z finansowego dołka. Blondynka potrzebowała czegoś więcej. Constanza zasłużyła na coś więcej niż brak środków na zabiegi medycyny estetycznej. Agentka zaplanowała dla niej długą zimową zabawę. Musiała wiedzieć o Lady Tremaine wszystko. Dlatego też zamiast spać obok męża wzięła do rąk telefon i na paluszkach opuściła pokój kierując się do gabinetu Javiera i Victorii. Tan zamierzała przejrzeć materiały które znalazł dla niej program Magika. Zapaliła stojącą na biurku lampkę i sięgnęła po leżącą na wierzchu teczkę.
Constanza di Carlo urodziła się w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Była jednym dzieckiem di Carlów które dożyło wieku dorosłego. Dwójka młodszego rodzeństwa zmarła w dzieciństwie. Javier dokopał się nawet do jej świadectw ze szkoły jednak nie to zwróciło uwagę Emily lecz krótkie odstępy czasowe między zgonem jednego dziecka a drugiego. Zarówno chłopiec i dziewczynka urodzili się martwi. Czy Constnza? Nie. Constnza była dzieckiem nie miała wpływu na przebieg ciąży swojej matki. To czysty przypadek, biologia.
Z zamyślenia wyrwał ją wibrujący na biurku telefon. Spojrzała na wyświetlacz marszcząc brwi. Na ekranie wświetliła się nazwa „rozmówca nieznany” Odrzuciła połączenie. Po chwili telefon rozdzwonił się na nowo. Niechętnie odebrała.
— No nareszcie ileż można do ciebie dzwonić — powiedział wyraźnie niezadowolony rozmówca. — Musimy się spotkać.
— Dominic?
— Nie Papcio Smerf — odwarknął Dominic — Rusz tutaj swój tyłek. W tej chwili, na jednej nodze i z uśmiechem na ustach.
— Znalazłeś go?
— Kogo?
— Kubusia Puchatka — warknęła i wstała — Człowieka który podłożył bombę
— Nie
— To po cholerę do mnie dzwonisz ? — zapytała go — Miałeś się skontaktować tylko wtedy kiedy go znajdziesz nie wczesniej nie później tylko wtedy kiedy rozwiążesz swój problem.
— Na razie ty musisz mi pomóc.
— Dałam ci profil
— Nie chodzi o Wiernego psa — przypomniał sobie określenie tamtego mężczyzny. — Tylko inny ważniejszy problem niż tamten facet. Muszę się z kimś skontaktować — urwał — Cholera Emily to nie jest rozmowa na telefon. Przyjdź do Celinieczki. To taki bar w centrum.
— Jest druga w nocy. — odpowiedziała na to podnosząc się z krzesła.
— Chcesz aby syn Mitchella i jego bliscy dożyli następnych urodzin to się pofatyguj — warknął i się rozłączył. Emily zaklęła pod nosem.
— Jeszcze nie śpisz? — W drzwiach stał zaspany Reverte w piżamie w samoloty. Emily uniosła do góry brwi.
— Nie. Muszę wyjść.
— Leje,
— Wiem geniuszu — wstała — Pożyczysz mi jakąś bluzę?
— Jasne. Przyniosę i daj mi chwilę ubiorę się
— Poradzę sobie — przyłożyła dłoń do jego policzka. — Nic mi nie będzie. Wracaj do łóżka.
***
Stała nad brzegiem urwiska wpatrując się w spienione fale Zatoki Meksykańskiej. Chłodny wiatr szarpał jej ubranie, tańczył w rozpuszczonych włosach. Ona jednak zignorowała zarówno smagający ją po twarzy wiatr jak i krople deszczu które zaczęły powoli uderzać w spragnioną wody ziemię. Ręce zaplotła na piersi robiąc krok do przodu. W marcu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku stała dokładnie w tym samym miejscu, Patrzyła dokładnie tam gdzie spoglądała wtedy. W dół na rozbryzgujące się o skały fale. Myśli miała wtedy zupełnie inne.
Trzydzieści lat temu jedyne czego pragnęła to umrzeć. Rzucić się w lodowatą wodę o świecie jak kiedy zrobiła to jej prababka Asuncion. Nie czuć nic. Tylko w przeciwieństwie do prababki Rosario nikt by nie uratował. Nikt nie ocalił. Obie kobiety miały także zupełnie inne motywacje. Asuncion chciała raz na zawsze uciec od despotycznego, stosującego przemoc ojca Rosario chciała przestać czuć cokolwiek. Asuncion bała się piekła gdzie trafiają samobójcy a jej prawnuczka żyła w piekle. Prababka dzięki temu desperackiemu krokowi odnalazła spokój, miłość swojego życia. Rose nieważne czy trafiłaby do piekła czy do nieba nie czuła by już nic. Teraz i wtedy targały nią sprzeczne emocje. Wtedy przytłaczał ją ból teraz w jej sercu kiełkowała nadzieja.
Czy to nie ta nadzieja trzymała ją przez trzydzieści lat przy życiu? Że kiedyś pewnego dnia wszystko to okaże się być kłamstwem? Intrygą aby rozdzielić matkę i syna. Jej przypuszczenia okazały się być prawdziwe jednak nie podzieliła się nimi nawet z bratem. Juan na początku nie dowierzał iż to Constanza zamknęła ją w szpitalu psychiatrycznym, odebrała jej synka. Jej młodszy braciszek zawsze widział w ludziach dobro. Co było jest i pewnie pozostanie cechą która zawsze ją irytowała. Oboje zaznali w życiu wiele zła a Juan zawsze wierzył iż ich matka zrozumie swoje błędy, przeprosi.
Constanza. Rosario nie myślała o swojej matce od lat. Wymazała ją z pamięci ale przede wszystkim z serca. Kiedyś myślała podobnie jak Juan iż matka ją kocha gdyż rodzice zawsze kochają swoje dzieci. Pragnął dla nich wszystkiego co najlepsze jednak pani di Carlo nie pragnęła szczęścia córki raczej jej zguby. Czy nie dlatego chciała wydać ją za mąż za Mitchella? Zmusiła własną córkę do ucieczki i gdyby nie pomoc przyjaciela nigdy nie udałoby jej się przetrwać lat w ukryciu.
Samochodowe światła rozświetlały ciemność. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na jeepa który zatrzymał się dwa metry od niej. Zmrużyła oczy przez ścianę deszczu usiłując dostrzec kto siedzi za kierownicą. Drzwi od strony pasażera otworzyły się. Brunetka pewnym krokiem ruszyła w kierunku samochodu wślizgują się do środka. Zatrzasnęła za sobą drzwi spoglądając na mężczyznę za kierownicą.
—Kiedy zaproponowałaś spotkanie sądziłem że masz na myśli przytulny ciepły bar nie urwisko — powiedział mężczyzna
— Przecież ty nie pijesz Pablo — odparła sięgając po pas. — Ile to już dni?
— Dwieście dwadzieścia jeden — powiedział uśmiechając się lekko. — Miałem na myśli kubek herbaty. Coś ty tam do cholery robiła?
— Rozmyślałam. Juan dzwonił?
— Martwi się o ciebie — odparł skręcając na swoją ulicę — i ja też. Nie powinnaś była wracać. — odparł Pablo zatrzymując się na czerwonym świetle. — To zbyt niebezpieczne.
— Powtarzasz słowa mojego brata. Musiałam przyjechać. Zrobiłbyś na moim miejscu dokładnie to samo kuzynie. — Pablo zaparkował przed swoim domem. — Porozmawiamy w środku. Przy kubku herbaty.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytał dwadzieścia minut później Pablo kiedy Rosario przebrana w suche rzeczy (pożyczone od Victorii) usiadła na jego kanapie.
— Chcę się z nim spotkać i porozmawiać.
— Nawet jeśli to wszystko jest pułapką Sycylii? — drążył temat Diaz. Nie podobało mu się że jego kuzynka być może pakuje się w oko cyklonu. — Rozmawiałem z nim raz — zaczął — nie wydaje mi się aby był głową Sycylii ale pozory mogą mylić Rose. — odparł ze smutkiem. — Musisz być gotowa i na tą ewentualność. Niestety
— Jestem — odparła. Rosario di Carlo uciekała przed przeszłością przez trzydzieści lat jednak najwyższa pora aby się z nią zmierzyła. Raz na zawsze.

***
Emily nie potrzebowała analizy krwi Dominica aby wiedzieć iż jest on pod wpływem alkoholu. Obok jego prawej dłoni stała opróżniona do połowy butelka którą chwycił i zaczął przelewać bursztynowy płyn do szklanki. Blondynka westchnęła głośno siadając naprzeciwko niego. Chwyciła szkło odsuwając szkoło poza zasięg jego rąk.
— Przepraszam — rzuciła w stronę przechodzącej kelnerki. — Dwie duże mocne kawy — odstawiła na jej tacę kelnerki.
— Nie dopiłem drinka — pożalił się Dominic spoglądając pijackim wzrokiem na Emily która splotła ręce na piersiach spoglądając wymownie na rozmówcę.
— Trudno. — kelnerka postawiła przed nimi po kubku kawy. — Pij i mów dlaczego mnie tu ściągnąłeś. I obyś miał dobry powód.
Dominic sącząc małymi łyczkami mocną niesłodzoną kawę zaczął swoją opowieść od Gabriel Amador Del Monte i jego partnera Desmonda. Słuchająca tego Emily kilka razy pokręciła z niedowierzaniem głową. Pal skontaktowania się z Gabrielem był wręcz absurdalny. Jej rozmówca natomiast był niezwykle zadowolony ze swojego pomysłu.
— Scylla zapewne zatrudnia hakera — zaczęła. Nie chciała wciągać ani Javiera ani Victorii w sprawy Dominica. Brunet zacisnął usta w wąską kreskę i nie odpowiedział nic. — Nie masz pojęcia? — zapytała go. — Oczywiście że nie masz pojęcia — odpowiedziała sama sobie ryzykując kolejną zmarszczkę mimiczną na jego czole.
— A niby co to miało znaczyć?
— A to że twoje życie prywatne wpływa rażąco na to jakim jesteś liderem. — urwała — jak na razie nim nie jesteś. Dominic zaczerpnął głośno powietrze a w jego ciemnych oczach błysnęła wściekłość. — Dostałeś się do zbyt dużej piaskownicy, masz nowe zabawki jednak nie potrafisz się nimi bawić dlatego wierny pies kopie pod tobą dołki jednak ty siedzisz tutaj, pijesz szkocką i użalasz się nad sobą bo biedy Dominic jest w żałobie.
— Jestem szefem Sycylii
— To zacznij się tak do cholery zachowywać, okaż swoim inwestorom zainteresowanie bo jeżeli tego nie zrobisz to wierny pies nie tylko zabije Cosme Zuluagę ale także odbierze ci twoją drogą Scyllę.
— Pomożesz mi skontaktować się i odnaleźć Gabriela inaczej sam zacznę zabijać bliskich Cosme Zuluagi — odwarknął jej. — Pracujesz w Interpolu wy hakerów macie na pęczki. No wiesz zamiast dwudziestu lat w pace ciepła posadka w budżetówce. Znajdź mi jednego. Znajdź Gabriela wtedy ja znajdę wiernego psa i go zlikwiduje.
— Zadzwonię a ty poproś obsługę o przegotowaną wodę z solą. — wstała i pochyliła się nad brunetem —tylko radzę wypić ją w łazience nad sedesem.

***
Czarny koń niespokojnie przebierał kopytami. Rył nimi w utwardzonej ziemi i rżał głośno za każdym razem kiedy rozległ się grzmot. Uszy czujne postawione ku górze, niespokojnie rozbiegane ciemne oczy. Trzydziestosześcioletnia wyrwana ze snu kobieta weszła do stajni szybkim krokiem zmierzając do jednego z boksów. Nie przejmowała się ani niekompletnym, przemoczonym strojem ani też chłodem wdzierającym się do środka. Interesowała ją tylko Relámpago. Ogier który nienawidził dwóch rzeczy; burz i zmian.
Kupiony przed rokiem trzyletni koń pełnej krwi angielskiej był pięknym chociaż upartym zwierzęciem które nieufnie podchodziło do wszystkiego co obce i nieznanne. Miejsc, zapachów i ludzi. Celia zachwizdała cicho dobrze znaną melodię. Odpowiedziało jej rżenie. Zachichotała cicho. Relámpago przy obcym zachowywał się jak narwany źrebak jednak przy niej był łagodnym pieszczochem. Zbliżyła się do boksu powoli ściągając skobel. Otworzyła je na rozcież uważnie przyglądając się potężnemu zwierzęciu. Relámpago który w chwili otwarcia drzwi cofnął się do tyłu teraz pewnie zrobił kilka kroków do przodu pochylając do dołu łeb. Celia przyłożyła obie dłonie do pyska konia zaglądając mu w oczy. Zastrzygł uszami poruszając pyskiem to w prawo to w lewo. Domagał się pieszczot.
Konie były jej miłością od najmłodszych lat. Wśród nich nie musiała nikogo udawać. Była sobą. Czuła się bezpieczna, potrzebna a nawet kochana. Relámpago uniósł do góry łeb i zastrzygł uszami.
— To tylko burza maleńki — powiedziała uspokajająco gładząc go po szyi. — Tylko deszcz Relámpago. Tylko deszcz. — Za swoimi plecami usłyszała ciche chrząknięcie. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na mężczyznę stojącego nieopodal. — Pan Ramirez — odparła patrząc mu w oczy. — Co pan tutaj robi o tak późnej porze? — zapytała go.
— Ze swojemu domku zauważyłem otwarte drzwi sądziłem że to wiatr.
— A to tylko ja — weszła mu w słowo ponownie skupiając swoją uwagę na ogierze który nerwowo rzucał łbem. — Nie przepada za obcymi — wyjaśniła chociaż wcale nie pytał. Sięgnęła do kieszeni kurtki po paczkę kostek cukru które zabrała z kuchni. Wysypała je na dłoń wyciągając ją w stronę Relámpago.
— To pani koń? — zapytał Lucio Ramirez przerywając niezręczną ciszę.
— Tak. Kupiłam go rok temu na aukcji w El Paso. Jest czystej krwi angielskiej. Dumny wyniosły — zaczęła wyliczać jego cechy — piękny. To była miłość od pierwszego wejrzenia. A ja mam dużą słabość do Brytyjczyków — powiedziała nie wiadomo dlaczego. Drugą wolną dłonią podrapała konia za uszami. — Lubi pan konie panie Ramirez? — zapytała go.
— Często pracowałem przy koniach.
— Nie pytam panie o doświadczenie zawodowe — odparła rozbawiona jego odpowiedzią — tylko o to czy pan lubi konie — odwróciła do tyłu głowę unosząc do góry brew. Czekała na odpowiedź.
— Konie nie są do lubienia czy kochania lecz do pracy — odpowiedział dyplomatycznie Ramirez. Nie zamierzał odsłaniać się przed tą kobietą.
— Też mi coś. Zaraz mi pan powie że koty służą tylko do łapania mysz a psy do odstraszania intruzów. — odparła nie przestając gładzić Relámpago po pysku.
— Z rozpieszczonego zwierzęcia żadnego pożytku nie będzie — odpowiedział na jej uwagę Lucio. — Zwierze musi znać swoje miejsce.
— On zna swoje miejsce — odwróciła do tyłu głowę. — Wie że jest mój a ja jego i absolutnie nic tego nie zmieni. Wie także że jeżeli jakiś facet jest gburowatym i nadętym macho może go kopnąć albo ugryźć w zadek absolutnie nikt n a moje maleństwo nie ma prawa podnieść ręki.
— Zrozumiałem aluzję — odpowiedział jej Lucio. — Zadbam o to aby nikt nie podniósł na niego ręki.
— Ta sugestia tyczy się również pana. Relámpago zna swoje miejsce i jedyną osobą która może dosiadać jego grzbietu jestem ja. Mój ogier jest arystokratą i tak właśnie ma być traktowany. Po królewsku. — odwróciła się do Lucio robiąc krok do przodu. — Proszę przekazać to swoim ludziom. Jeżeli nie będą się stosować do moich poleceń polecą głowy zaczynając od pańskiej. Wyraziłem się jasno czy mam powtórzyć?
— Wystarczająco jasne proszę pani — odpowiedział grzecznie Lucio. Relámpago trącił łbem ramię swojej właścicielki. Relámpago A ty łobuzie wracaj do boksu. Burza już minęła.
***
Javierowi Reverte bynajmniej nie podobał się pomysł udzielenia gościny szefowi Sycylii. Z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami wysłuchał pomysłu Dominica dotyczącą nadania wiadomości dla pewnego młodzieńca którego skrupulatnie sprawdzała narzeczona Magika. Blondyn zaś usadowił się w salonie, w ulubionym fotelu na przeciwko niechcianego gościa z psem u boku. Biznesmen doskonale zdawał sobie sprawę iż wystarczy jedna komenda a facet straci to i owo w swoim wyposażeniu.
— To wykonalne — zapytał zamyślonego Magika który patrzył na Emily.
— Oczywiście że wykonalne. — Zhakowałem NASA, telewizja to pikuś Gargamelu. Tylko po co tyle zachodu? — zapytał go Magik. — Nieważne Moje wynagrodzenie ustalicie z Emily. — Javier wstał z fotela. I ruszył do wyjścia. — Tylko jedno pytanie — odwrócił się będąc już w drzwiach salonu. — Gdzie jest twój Klakier? — chichocząc odszedł.
— Gargamel? — zapytał Emily unosząc do góry brew. — Dlaczego Gargamel?
— Z powodu nosa — odpowiedział za Emily Fabricio. Blondyn odezwał się po raz pierwszy odkąd Dominic przekroczył próg mieszkania Magika.
— Twój mąż mnie nie lubi — pożalił się Dominic. — Ciekawe dlaczego? Chodzi o nasze nocne spotkanie czy może twoją seksowną sukienkę? — zapytał blondynki która mocniej ścisnęła palce męża nakazując mu tym gestem siedzieć spokojnie.
— Nikt nie lubi Gargamela Dominicu. Nikt — odpowiedziała agentka uśmiechając się pod nosem. — Emily — od salonu weszła Victoria — Możemy cię prosić?
— Zaczynamy już? — zainteresował się Dominic.
— Nie — odpowiedziała mu chłodno Vicky.
— Już idę — Emily wstała — a wy dwaj bądźcie grzeczni. — Co macie? — zapytała ich zamykając cicho drzwi. Victoria podała jej wydrukowane materiały.
— Najdziwniejsze jest to że jestem drugą osobą która sprawdziła go w ten sposób. — zaczęła blondynka. — Wpuściłam na szyfrowanej sieci robaka który zbierał informacje na temat Gabriela. Trochę jak w tej grze na starej Nokii.
— Kto zna ten sposób zbierania danych?
— Nieliczni — odpowiedział za ukochaną Magik. — Jest coś jeszcze. Wiesz co to Nibylandia? — zapytał Emily która skinęła głową. — Otóż dwa dni temu Peter Pan dowódca uruchomił procedurę ewakuacyjną. Ściągnął kilka osób aby służyli jako wsparcie zabrał ze sobą karetkę pogotowia.— widząc niezrozumiałą minę przyjaciółki dodał — karetka jest do przewożenia paczek żywych zaś karawan martwych bądź przedmiotów. Ta procedura została uruchomiona w weekend.
— Tak i każda sobą w Nibylandii ma swój numer identyfikacyjny na podstawie którego wiemy do kogo ta pomoc jest wysyłana lub kto o nią prosił. Plan B dotyczył naszych przyjaciół Juliana i Ingrid którzy mieli do przewiezienia żywą paczkę.
— Z danych na serwerze wynika iż to była żywa paczka — wtrącił się Javier. — Znaczy się człowiek.
— I sądzicie. — zaczęła Emily
— Ingrid nie bez powodu sprawdzała Gabriela — wtrąciła się Victoria.
— Julian nie myśli o takich rzeczach — Javier palcami przesunął po włosach. — Głupi nie jest ale czasem myśli siłą mięśni nie głową. To Ingrid jest od taktyki a on od od bicia. Dlatego sądzimy że sprawy są powiązane. I to dość mocno. Gdyż ich telefony logowały się nieopodal wyspy Cromzuel.
— Poza tym w Toluce na hotelowym parkingu znaleziono sedana który został wypożyczony na wyspie. A zazwyczaj samochód wynajmuje się aby wyspę zwiedzać nie jechać setki kilometrów w głąb lądu.
— Podsumowując sądzicie że wasi przyjaciele pojechali po Gabriela? — upewniła się Emily.
— Pytanie co robimy?
— Bez zmian. Póki nie upewnijmy się że macie racje nie ma sensu informować o tym Dominica. Nie wiem co by zrobił mając takie informacje,
— Co ty tutaj robisz? — podniesiony głos Cosme Zuluagi rozniósł się echem po mieszkaniu.
— Zajmijcie się serwerami wiadomości — zwróciła się do przyjaciół — Ja sprawdzę o co chodzi — powiedziała ruszając w stronę salonu.
— Co się tutaj dzieje synu? — zapytał pierworodnego Cosme sprawiając iż oczy Domnica rozszerzyły się ze zdumienia. Spojrzał na stojącą w drzwiach salonu Emily.
— Ty i ja mamy sobie coś do wyjaśnienia.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 16:27:05 15-09-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 1:16:21 08-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 79 Lucio/Alicja/Celia

Minęło trochę czasu, odkąd Lucio został przyjęty, przez rodzinę Barrondo. Mężczyzna zyskał w oczach Eusebia swoim pomysłem ochrony stawu w którym poi się bydło. Jego koncepcja zaczęła być natychmiast realizowana. Lucio tymczasem jest targany przez silne emocje. Wie jednak, że musi być cierpliwy, bo w przeciwnym razie, jego plany względem Eusebia i jego rodziny się nie powiodą. Właśnie teraz, przechodzi do kolejnego etapu jej realizacji. Korzystając że Eusebia i Celii nie ma w domu, postanawia poszperać w komputerze komputerze swojego szefa. Lucio siada przy stole i otwiera laptop. Kiedy go włącza okazuje sie, że aby uzyskać dostęp do niego, musi wpisać hasło.

L - No pokaż co tam masz. - mówi otwierając komputer....

Mija chwila i ku rozczarowaniu Lucia pojawia się komunikat, by wpisać hasło. Lucio zaczyna zastanawiać się nad tym, co może nim być, jednak kolejne próby jego zgadnięcia kończą się jego niepowodzeniem.

L - No nie! K*wa! J*bany debil!

Lucio ze złością zamyka laptop. Kiedy zerka w kierunku drzwi, dostrzega stojącą tam Alicję, którą zastanawia, co robi w gabinecie jej ojca.

A - Dzień dobry panie Lucio.

L - Witam.

A - Co pan robi w gabinecie taty?

L - Ja?

A - Tak pan, no bo przeciez nie ja.

L - Chciałem wysłać maila. A nie mam ani komputera, ani internetu w swoim domu. Myślałem, że uda mi się stąd.

A - To się panu nie uda. To komputer taty. Trzeba wpisac hasło by można było z niego korzystać. Nawet ja go nie znam.

L - Szkoda. Będę musiał skorzystać z komputera gdzie indziej.

A - Zawsze może pan pójść do kafejki internetowej.

L - A takie miejsca jeszcze istnieją? Mamy epokę w której, prawie każdy ma komputer w domu.

A - Każdy, tylko nie pan.

L - Widzi panienka, tak już jest.

A - Jak?

L - Że mam pecha w życiu, już od wielu lat. Ale myślę, że niedługo uda mi się odwrócić zły los.

A - Tak? To trochę tajemniczo brzmi.

L - Wiem. Ale niedługo przekona się panienka, co mam na myśli.

Lucio wychodzi z gabinetu. Alicja zostaje sama, zaczyna zastanawiać się nad słowami Lucia. W końcu siada przy laptopie ojca. Otwiera go. Widzi, że Lucio go nie wyłączył. A na pulpicie widnieje komunikat (załóżmy przez chwilę, że taki może być), że podjęto 6 prób zalogowania się, nieudanych ze względu na błędne hasło. Zaczyna to zastanawiać dziewczynę.

A - 6 prób? Co on, próbował zgadnąć hasło? Jakiś dziwny ten Lucio. Hmmm, może na razie lepiej nie będe nikomu nic mówić. Poczekamy, jak będzie się zachowywał dalej.


Mija kilka godzin. Eusebio i Celia wracają do domu. Po powrocie Celia szybko przebiera się i idzie do stajni, by spędzić trochę czasu, ze swoim pupilem. Gdy tylko dociera do stajni, zauważa, że Relampago, nie ma w jego boksie. Celia przeszukuje całą stajnie, ale konia nigdzie nie ma. W końcu postanawia popytać, gdzie jest. Jednak żaden z pracowników go nie widział i nikt nie wyprowadzał go dzisiaj ze stajni. Kiedy zdenerwowana Celia zaczyna iść w kierunku domu, słyszy zbliżający się do niej, coraz głóśniejszy odgłos galopu. Odwraca i dostrzega swojego Relampago. Którego, ku jej zaskoczeniu dosiada....Lucio. Mężczyzna okrąża Celię kilka razy, nie odrywając od niej wzroku, po czym zatrzymuje się na przeciw niej.

C - Co to ma znaczyć!?

L - Byłem na przejażdżce.

C - Na moim koniu!? Mówiłam że nie życze sobie, by dosiadał go ktokolwiek, poza mną.

L - A ja jestem zarządcą tej hacjendy i moim obowiązkiem jest sprawdzanie w jakiej kondycji są konie. A nie zrobię tego, stojąc z boku, patrząc jak robi sobie pani, rekreacyjną przejażdżkę po podwórku w żółwim tempie.

C - Jest pan bezczelny.

L - Nie proszę pani. Jestem zarządcą dobrze wykonującym swoją pracę. Mówiłem, że z rozpieszczonego zwierzęcia, nie ma pożytku. Pani koniu przydał by się troche mocniejszy reżim treningowy. Powinien troche schudnąć. Ma kiepską kondycję. Ma problem z utrzymaniem średniej, maksymalnej prędkości w galopie, dla koni tej rasy. Przeciętnie, zaczynają ją wytracać po 400 metrach. Relampago wytrzymał 150. Gdyby trochę schudł i częściej wybierał się na wycieczki, jaką zrobiłem mu dzisiaj, na pewno spisywał by się lepiej. Jak tak dalej pójdzie, będzie się nadawał jedynie na konia pociągowego, albo do rzeźni, na mięso, na kiełbasę.

C - Jak pan w ogóle śmie tak mówić!?

Lucio, w tej chwili zeskakuje z rumaka i razem z nim podchodzi do Celii, Lekko pochyla się w jej kierunku i pewną dozą ironii i pokpiewania spogląda jej prosto w oczy.


L - Bo w przeciwieństwie do pani, mam wiedzę na temat koni i pojęcie o tym co mówię.

C - Zobaczy pan. Powiem mężowi. Zwolni pana!

L - Proszę iść. I co mu pani powie? Że dosiadłem tego konia, chociaż mi pani zabroniła? Że uważam, że jest zaniedbany i w przeciętnej formie? Jeśli uważa pani, że to doprowadzi do mojego natychmiastowego zwolnienia, to proszę iść. Życzę pani powodzenia.

C - Nie wierzy pan, że to zrobię.

L - Ależ nie. Oczywiście, że wierzę. Więcej, ja to wiem! Ale wiem, także że pan Eusebio ceni moją pracę. Wystarczy popatrzeć na realizację prac przy stawie, które mu podsunąłem. Serio? Myśli pani, że mnie zwolni? Prędzej będzie wolał posłuchać pani narzekania i wyrzutów, niż mnie zwolni. A teraz przepraszam, muszę zaprowadzić spaślaka....to znaczy Relampago do stajni.

Lucio zabiera ogiera i zaczyna prowadzić go do stajni. Na odchodnego odwraca się mówi do Celii.

L - Aha. I pani Celio, prosze się wiecej nie denerwować, bo złość szkodzi urodzie.

C- Jaki bezczelny, i pewny siebie. Mówię to nie chętnie, ale podoba mi się....coraz bardziej.

Odchodzący Lucio, dyskretnie zerka przez ramię. Jego przeczucie się potwierdziło, cały czas czuł na sobie wzrok Celii.

L - Wiedziałem. Zdzira ma na mnie chrapkę. Świetnie, niech napala się jeszcze mocniej.


Ostatnio zmieniony przez darunia dnia 12:13:15 08-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:04:32 09-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 80

NADIA / NICOLAS / TRAVIS


Była czwarta nad ranem, kiedy Travis obudził się w pokoju gościnnym u Dayany i Conrada. Tej nocy spał zaledwie dwie godziny, ponieważ ciągłe myśli o Nadii i ich rzekomym pokrewieństwie, nie dawały mu spokoju.
Będąc za kratami, przez siedem lat był pogodzony z losem, bo i nie miał wtedy innego wyjścia. Teraz jednak sytuacja się zmieniła, bo wolność, na którą tak długo czekał, oznaczała dla niego walkę o wszystko, co kiedyś stracił. A jeśli miał walczyć, to musiał poznać całą prawdę. Cholera, przecież kiedy przyglądał się zachowaniu czy też wyglądzie Nadii, nie dostrzegał żadnych cech wspólnych ze swoimi. To musiała być pomyłka. Jedna wielka cholerna pomyłka!
W prawdzie badania genetyczne zlecali w klinice osobiście, ale ktoś mógł się o tym dowiedzieć i zapłacić komuś z personelu za sfałszowanie wyników albo ich podmianę. Na razie to takie gdybanie, ale Travis nie spocznie, dopóki nie odkryje, co tak naprawdę się wtedy stało.
Wcześniejsze wyjście z więzienia za dobre sprawowanie mogło być znakiem od Boga i Mondragón zamierzał jak najszybciej odzyskać stracone lata bezczynności. Poczekał do szóstej rano, po czym ubrał się w T-shirt z nadrukiem gęby Ricky'ego Martina oraz wciągnął na tyłek stare dżinsy. Na to zarzucił kurtkę i wyszedł na zwiady.
Musiał dowiedzieć się, kim są rodzice Nadii, bo dziewczyna mu tego nie powiedziała, a wiedział z plotek, że odnalazła ojca. To był najprostszy sposób na poznanie prawdy, niż czekanie dwa tygodnie na kolejne wyniki badań DNA.
Idąc cały czas prosto ulicą, Travis dotarł pod budynek miejscowego sklepu spożywczego o dziwnej nazwie. "Dulce Secreto". Ciekawe, co ktoś miał na myśli, nazywając sklep "Słodką Tajemnicą"? Zastanowił się przez chwilę, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy, więc wszedł do środka.
Napotkał wzrokiem dwie starsze panie, które namiętnie dyskutowały o niejakiej Guadalupe Martinez.
– Ciekawe, czy ta stara plotkara wróci kiedyś do Valle de Sombras? – dotarło do uszu Mondragona. – Zawsze wiedziała pierwsza o wszystkim, co się tutaj dzieje.
Tak, zdecydowanie tego mu było trzeba. Miejscowej plotkary, która wszystko wie. Bo przecież nie mógł łazić po miasteczku w nieskończoność i wypytywać o rodzinę Nadii. Zależało mu na dyskrecji, a skoro ta Lupe nie mieszkała już tutaj, to była jego jedyną deską ratunku.
– Przepraszam, że się wtrącę, ale przypadkiem usłyszałem kawałek pań rozmowy. Czy wiecie może gdzie znajdę panią Guadalupe Martinez? – zapytał Travis.
– Jak to gdzie? W Monterrey, w wariatkowie – odpowiedziały chórem kobiety.
Kurde, wariatka – pomyślał Mondragón.
Nie sądził, żeby taka osoba była wiarygodna, ale warto było spróbować.
Travis wyszedł ze sklepu, mijając w drzwiach jakiegoś mężczyznę, którego od progu przywitała ekspedientka słowami:
– Pan Nicolas Barosso, nie wiedziałam, że pan wrócił.
Mondragón nie kojarzył tego człowieka nawet z widzenia, więc nie podejrzewał nawet, że właśnie spotkał się twarzą w twarz ze swoim rywalem. Nie bacząc na nic, wrócił pod posiadłość Dayany i Conrada, po czym wsiadł w samochód i ruszył w drogę do Monterrey.

***

Nicolas wszedł pewnym krokiem do sklepu, zmierzając prosto do lady, przy której stała ekspedientka.
– Pan Nicolas Barosso, nie wiedziałam, że pan wrócił – odezwała się kobieta barwnym głosem.
– Jak widać, wróciłem, pani Diano – odrzekł Nico.
– Co podać? – zapytała.
– Nic. – Barosso odchrząknął znacząco. – Jak pani wie, przed wyjazdem stąd sprzedałem El Paraiso, a skoro zdecydowałem się wrócić na stałe do Doliny Cieni, to musiałem w coś zainwestować. Kupiłem więc sklep, w którym pani pracuje – wyznał w końcu.
– Słucham? – zdziwiła się Diana.
– No tak, chyba szefowi wolno przyjść do własnego sklepu – ni to zapytał, ni stwierdził.
– Ależ oczywiście – odparła niechętnie.
Nicolas wiedział, że kobieta pewnie zastanawia się teraz, kiedy zostanie zwolniona z pracy. Zdawał sobie sprawę z tego, że przez to jakie nosił nazwisko, nie miał wśród mieszkańców dobrej reputacji.
– Proszę się nie bać, nie zwolnię pani – uspokoił ją. – Zamierzam tylko zatrudnić pani kogoś do pomocy i zmienić nazwę, bo jest dziwna. „Dulce Secreto”. Brzmi jakby mieszkańcy poznawali tutaj tajemnice innych ludzi albo jakby był tutaj prowadzony burdel pod przykrywką – stwierdził bez ogródek. – Nie wiem, co miał w głowie poprzedni właściciel, ale mój sklep nie będzie nosił nazwy z podtekstem seksualnym.
A od kiedy to Nicolas Barosso zrobił się taki święty? – pomyślała ekspedientka, ale nie powiedziała tego na głos.
Po tym ogłoszeniu mężczyzna opuścił miejscowy sklep, udając się w tylko sobie znanym kierunku.

***

Nadia postanowiła wreszcie pojawić się w pracy. Ostatnie wydarzenia w jej życiu zepchnęły wydawnictwo na boczny tor i kobieta czuła się winna, że zostawiła wszystko na głowie Ingrid. Teraz jednak musiała wziąć się w garść i zająć się bieżącymi sprawami.
W pierwszej kolejności przejrzała wyciągi z firmowego konta.
– Cholera – zaklęła pod nosem, wciskając przycisk interkomu w telefonie. – Przyślij do mnie Michaela, natychmiast – zwróciła się do swojej sekretarki i nie czekając na odpowiedź, wyłączyła interkom.
Kilka minut później na dywaniku u szefowej zjawił się delikwent. Chciał usiąść, ale Nadia nakazała mu stać. Była tak wściekła, jak jeszcze chyba nigdy w życiu. Rzuciła w Michaela kartką papieru, na której przed jego przyjściem wydrukowała saldo konta bankowego.
– Możesz mi, do jasnej cholery, wytłumaczyć, co to jest?! – warknęła.
– A nie umiesz czytać? – zapytał.
– Ty, trochę szacunku – upomniała go. – Pytam, co to jest?!
– Wyciąg z konta firmowego.
– Masz mnie za idiotkę? – Nadia wstała z miejsca i stanęła przy Michaelu. – Wiem, co to jest. Pytam, stąd się na nim wzięły transakcje na twoje nazwisko?!
– Przecież wysłałaś mnie w delegacje na tydzień do Luxemburgu, zapomniałaś?
– Ale k***a nie po to, żebyś wydał 5 milionów peso* z firmowego konta! – wrzasnęła. – Miałeś napisać obszerny artykuł o poliglocie, który tam mieszka. Dostałam go dziś rano na maila i powiem szczerze, że się nie popisałeś. Moje pytanie więc brzmi: na co wydałeś tyle forsy, Michael?!
– Grałem w kasynie i przegrałem te twoje zasrane pieniądze! – wykrzyczał Nadii prosto w twarz.
Kobieta była w szoku, ale zachowała zimną krew. Wróciła na swój fotel i powiedziała:
– Oddasz wszystko co do grosza w ciągu czternastu dni, inaczej spotkamy się w sądzie. A teraz wyjdź z mojego gabinetu, pozbieraj swoje zabawki i wynoś się. Jesteś zwolniony.
Michael wyszedł, trzaskając drzwiami. Nadia próbowała się uspokoić, ale wiedziała, że to po części była jej wina. Wysłała go w delegacje tydzień temu przez głupiego maila, zamiast zrobić to osobiście. Już nie chodziło o to, tylko o zasadę. Nie interesowała się wydawnictwem przez długi czas. Może gdyby wcześniej sprawdziła firmowe konto, nie doszłoby do tego.
Nagle zadzwonił telefon. De la Cruz odruchowo go odebrała, choć nie miała najmniejszej ochoty na pogawędki.
– Nadia, musimy pogadać – usłyszała po drugiej stronie znajomy męski głos.
– Nie teraz, Nicolas – powiedziała i szybko się rozłączyła.
Barosso był ostatnią osobą, z którą chciała teraz rozmawiać. Coraz bardziej tęskniła za ojcem, ale na telefon od niego raczej nie miała co liczyć. Wiedziała, że to ona zawaliła i to ona pierwsza musi wyciągnąć do niego rękę na zgodę. Nie będzie łatwo, ale jeśli nie spróbuje, to się nie przekona. Na razie jednak musiała się uspokoić i poukładać sobie wszystko od nowa.

***

Po godzinnej podróży samochodem Travis dotarł do Monterrey. Następne dziesięć minut szukał Szpitala Psychiatrycznego. Jego budynek znalazł dopiero, kiedy spytał o drogę jakiegoś przypadkowego przechodnia.
Podając się za siostrzeńca Guadalupe Martinez, Mondragón wszedł na oddział i uzyskał informację dotyczącą numeru sali, w której przebywała stara kobieta. Zapukał ostrożnie do odpowiednich drzwi. Brak odzewu uznał za pozwolenie na wejście, więc tak też uczynił.
Lupe siedziała w kącie na podłodze z założonym kaftanem bezpieczeństwa. Jej nieobecny wzrok błądził nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Chyba była po kolejnej dawce środków odurzających. Travis wątpił, że cokolwiek zdoła wyciągnąć od kobiety będącej w takim stanie, ale postanowił spróbować.
– Dzień dobry – zaczął, ale Guadalupe nawet na niego nie spojrzała. Majaczyła tylko coś niezrozumiałego pod nosem. – Mieszkała pani w Valle de Sombras, prawda?
Lupita na dźwięk nazwy przeklętego miasteczka, przeniosła wzrok na sufit.
– Czy wie pani, kto jest ojcem Nadii de la Cruz? – Mondragón się nie poddawał, kiedy na poprzednie pytanie odpowiedziała mu głucha cisza.
– Cosme… – ledwie wydukała rozczochrana Lupe. – Cosme Zuluaga… rodzina królewska… zamek… Nadia… mój syn… zniszczyli go… Cosme, kocham cię – zaczęła nagle bredzić.
Travis nie potrafił się nie roześmiać. Czy ta kobieta wzięła go właśnie za niejakiego Cosme Zuluagę? Sądząc po tym, że ułożyła usta w dziubek, chciała od niego dostać buziaka.
Nieważne, najważniejsze, że miał cokolwiek, czego mógł się uchwycić. Imię i nazwisko człowieka, który być może był ojcem Nadii. Nie miał takiej pewności, bo nie mógł na sto procent wierzyć majakom jakiejś wariatki, ale zamierzał to sprawdzić.

***

Nadia napisała maila do Ingrid.
"Wróciłam do pracy, zamierzam zarządzić zebranie wszystkich pracowników. Daj znać, kiedy ci pasuje, bo podobno wzięłaś wolne. Nadia."
De la Cruz wysłała wiadomość i postanowiła przejrzeć zaległe papiery, jednak nie mogła się skupić, bo nagle usłyszała jak za drzwiami jej sekretarka z kimś się wykłóca. Nadia prosiła ją, by nikt jej nie przeszkadzał i pewnie stąd te hałasy. Rozpoznała głos Nicolasa i wyszła na korytarz.
– W porządku, wpuść go – powiedziała niechętnie, na co Barosso uśmiechnął się i podążył za nią do jej gabinetu. – Streszczaj się, bo nie mam czasu – zwróciła się do niego, kiedy zamknęły się za nimi drzwi.
– Posłuchaj, przepraszam, że tak wyskoczyłem z tym ślubem, w dodatku na cmentarzu zaraz po pogrzebie mojego brata. – Nico wyraził szczerą skruchę. – To było nietaktowne z mojej strony.
– Chcesz coś konkretnego czy przyszedłeś się tylko wybielić? – zaatakowała go.
– Chciałem cię przeprosić – odparł zgodnie z prawdą.
– Przeprosiny przyjęte, a teraz idź już, bo mam dużo pracy – odpowiedziała chłodno.
– Chciałem też powiedzieć, że kupiłem pobliski sklep – wyznał, na co Nadia uniosła brwi. – Chcę ci udowodnić, że się zmieniłem i chwycić się uczciwej pracy.
– Mam ci za to dać medal? – Nadia dalej była złośliwa. – Po co mi o tym mówisz? Nie obchodzi mnie, co robisz ze swoim życiem, Nico.
– Po prostu chciałem, żebyś wiedziała. To wszystko.
– Super, fajnie, że będziesz teraz robił za świętego, ale zostaw mnie już samą, okej? – Nadia na chwilę obecną nie potrafiła zaufać Nicolasowi, dlatego była do niego wrogo nastawiona. – Miałam ciężki poranek i marzę o kawie, a firmowy ekspres się zepsuł, więc proszę cię, wyjdź, zanim stracę cierpliwość.
Nicolas posłuchał Nadii i bez słowa wyszedł, ale po kwadransie wrócił z gorącą kawą na wynos.
– Proszę. – Postawił parujący papierowy kubek na biurku De la Cruz. – Miłego dnia – dodał, po czym opuścił wydawnictwo.
Córka Zuluagi otworzyła usta ze zdziwienia. Przecież nie prosiła, żeby Barosso przyniósł jej kawę. Czyżby naprawdę się zmienił?

***

Travis wrócił do Valle de Sombras i pierwszym co zrobił, było odnalezienie miejsca zamieszkania Cosme Zuluagi. Nie do końca był pewien czy obrał dobry trop, ale starucha majaczyła o jakimś zamku, a pamiętał, że mijał jeden taki poprzedniego dnia, kiedy wjeżdżał do Doliny Cieni po raz pierwszy. Postanowił więc to sprawdzić.
Dotarłszy na miejsce, spostrzegł na furtce emblemat z imieniem i nazwiskiem mieszkańca tegoż dobytku. Cosme Zuluaga. Bingo.
Mondragón zadzwonił dzwonkiem kilka razy, ale nikt mu nie otworzył. Tylko jakiś biały kot wyłonił się zza murów obronnych i słodko zamiauczał.
– Gdzie jest twój pan, kotku? – zaczął mówić do zwierzęcia, choć wiedział, że odpowiedzi nie uzyska.
Nagle kot znalazł się tuż przy nodze Travisa i zaczął lizać go po bucie, po czym oddalił się parę kroków i odwrócił się, patrząc czy nowy przyjaciel za nim podąża. Mondragón chyba zrozumiał, o co mu chodzi, więc zaczął za nim iść. I tak El Gato zaprowadził go wprost pod drzwi mieszkania Javiera i Vicky.
Travis niepewnie zapukał do drzwi, a kiedy otworzył mu jakiś mężczyzna o blond włosach, odezwał się:
– Dzień dobry. Wiem, że może się to panu wydać dziwne, ale ten przemiły kotek – wskazał palcem na El Gato – zaprowadził mnie tutaj. Czy przypadkiem nie znajdę u pana niejakiego Cosme Zuluagi? – zapytał prosto z mostu.
– Tak, a o co chodzi? – zapytał Javier.
Hermes przybiegł obwąchać El Gato.
– Muszę z nim porozmawiać, to dosyć pilne – odparł Travis.
– Cosme Zuluaga to ja. – Przy Reverte pojawił się nagle ojciec Nadii, który od początku słyszał rozmowę nieznajomego z Javierem. – A to jest El Gato, mój przyjaciel, a nie żaden zwykły „przemiły kotek” – obronił zwierzaka, patrząc jak ten bawi się z psem Vicky.
– Najmocniej przepraszam za najście, ale mam do pana bardzo ważne pytanie – nie owijając w bawełnę, Travis od razu przeszedł do rzeczy. – Czy jest pan ojcem Nadii? A jeśli tak, to czy jest to możliwe, że ja również mogę być pana synem? Albo pana żony? Kilka lat temu powiedziano mi, że Nadia jest moją siostrą, badania genetyczne wyszły pozytywnie, ale ja ciągle w to nie wierzę. Za wszelką cenę chcę odkryć prawdę. Proszę mi pomóc, błagam pana.

*5 milionów peso - na polskie złotówki to milion.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 12:07:24 09-04-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:45:54 10-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 81

Celia/ Eusebio/ Alicja/ Julian.

Celia Barrondo kipiała wściekłością mimo to zamknęła na chwilę oczy biorąc kilka głębszych oddechów. W uszach słyszała dudnienie swojego serca. Palce zacisnęła w pięści ze świstem wypuszczając nagromadzona w płucach powietrze.
Żaden mężczyzna jeszcze jej tak nie upokorzył! Nie zignorował jej poleceń! W imię czego? Doprowadzenia jej do wściekłości czy może zagrania jej na nosie. Relámpago nie był ani za gruby, ani za powolny. Był idealny a ten człowiek nigdy nie dosiądzie jego grzbietu. Jej już w tym głowa. Jednak zamiast wrócić do domu, ruszyła do środka Nie pozwoli aby ten wieśniak miał ostatnie słowo.
— Proszę go zostawić — powiedziała spokojnym tonem wpatrując się tylko w Relampago który trzymany za lejce rzucał głową to w lewą to w prawą stronę.
— Należy go oporządzić — odpowiedział jej — Pani połamie sobie paznokcie — odparł odwracając głowę w jej kierunku. — Nie chcemy żeby do tego doszło.
— Panie Ramirez moje paznokcie to tylko i wyłącznie moje zmartwienie więc proszę zostawić mojego konia w spokoju i wrócić do wykonywania swoich obowiązków. Mój mąż nie płaci panu za zamartwianie się stanem moich paznokci więc niech na zapracuje na swoje wynagrodzenie.
— Oczywiście proszę pani — odparł mężczyzna uśmiechając się kpiąco. Puścił lejce i odszedł pogwizdując cicho. Celia prychnęła niczym rozjuszona kotka. Relámpago wyszedł z boksu trącając jej dłoń pyskiem. Pogładziła go lekko. — Nie martw się maleńki, jeszcze pokażemy mu jego miejsce w szeregu. .Ale najpierw kąpiel.
Dwie godziny później rozczesywała splątaną końską grzywę nucąc pod nosem jedną z ulubionych melodii Relámpago. Mimo usilnych starań jej myśli wędrowały do nowego zarządcy który nie budził w niej absolutnie żadnego zaufania. Oczywiście na początku ich znajomości oceniła go jak przystojnego, zgrabnego mężczyznę jednak gdy tylko otworzył usta okazał się być gburem który nie potrafił wykonywać prostych poleceń. Tylko dlaczego tak się na nią uwziął? Co złego mu zrobiła?
— A jakie ma to znaczenie? — zapytała zwierzę rozczesując mu splątaną grzywę. — Jest prostakiem, jest wieśniakiem którym absolutnie nie powinnam zaprzątać sobie głowy. A ty mój drugi jesteś czyściutki i pachnący i prędzej wskoczę pod pędzący pociąg niż pozwolę cię sprzedać na kiełbasę.
— Zawsze tyle do niego mówisz? — pasierbica Alicja stanęła za jej plecami splatając ręce na piersiach. Kusiło ją żeby wyciągnąć dłoń i zatopić palce w czarnej grzywie rumaka.
— Zazwyczaj tak. Jest fanem monologów — powiedział bardziej rozbawiona niż zła że dała się przyłapać na rozmowie z koniem. — Jest ósma rano — stwierdziła zerkając na zegarek na nadgarstku dziewczyny — nie powinnaś przekręcać się na drugi bok? — zapytała ją.
— Chciałabym ale o dziesiątej mamy spotkanie z dyrektorem — powiedziała — Ja ty i tata. Zmiana szkoły
— Rzeczywiście. Wybacz zapomniałam — machnęła dłonią i ponownie przeczesała grzywę. — Już kończę. Nakarmię go i możemy iść. Zdenerwowana? — zapytała pasierbicę prowadząc zwierzę do boksu.
— Nie wiem. Wiecie że nie muszę zmieniać szkoły, mogłaby dojeżdżać autobusem do Monterrey.
— Ja to wiem, ty to wiesz jednak twój ojciec uznał iż to lepsza opcja. I zanim zapytasz; tak próbowałam z nim rozmawiać jednak on uparł się iż to doskonała próba charakteru dla ciebie. — z trudem powstrzymała prychnięcie. Alicja nie musiała wiedzieć o tym iż sytuacja w ich związku była napięta. — Nie martw się — dodała łagodniej — wszystko będzie dobrze.
— Pod warunkiem że ojciec przestanie mówić że mam za krótką spódniczkę — uśmiechnęła się krzywo czując jak macocha przesuwa po niej wzrokiem.
— Nie — powiedziała po namyśle. Do środka wszedł jeden z pracowników męża. — Przynieś wiadro wody w temperaturze pokojowej z wodopoju — zwróciła się do mężczyzny za nim ten zdążył się przywitać. — Gdzie oni trzymają jego jedzenie? — zapytała samą siebie. — Poszukam a ty z nim zostań.
— Ale — zaczęła nastolatka.
— On gryzie tylko gburowatych idiotów nie śliczne dziewczyny — odparła ruszając na poszukiwanie końskiego pokarmu. Alicja została sama z Relampago który postąpił krok do przodu nie odrywając swoich ciekawskich oczu od Alicji. Dziewczyna podeszła nieco bliżej niepewnie wyciągając rękę Opuszkami palców musnęła łeb. Ciepły koński oddech połaskotał ją w palce.
— Może cię ugryźć — Lucio Ramirez pojawił się znikąd Alicja podskoczyła na dźwięk jego głosu a Relampago prychnął cofając się.
— Celia powiedziała że gryzie tylko gburowatych idiotów — powiedziała wywołując na twarzy Lucio uśmiech. — Dlaczego pana nie lubi? — zapytała mężczyznę.
— Pewnie dlatego że nie skaczę wokół niej niczym marionetka.
— Nie lubię pana dlatego że nie wykonuje pan prostych poleceń panie Ramirez — powiedziała chłodno stawiając przed Relampago wiaderko z wodą. — i dlatego że nie znalazłam paszy Relampago
—Pora zmienić mu dietę.
— Powiedział mi pan że w przeciwieństwie do mnie zna się na koniach a nie wie że nową dietę dla nich wprowadza się stopniowo bo nie lubią zmian. — odwróciła do tyłu głowę patrząc na niego z pogardą. — Mam nadzieję że na śniadanie dostał to co rozpisał mu dietetyk. Mieszankę owsa, kukurydzy i siemienia lnianego. Do wody należy dolewać specjalny zestaw witamin.
— Pani Barrondo zaczął
— Panie Ramirez wszelkie wytyczne znajdzie pan w teczce którą dostarczono jeszcze wczoraj do pańskiego domu. Wytyczne które pisał profesjonalista — uśmiechnęła się złośliwie. — i które powinien pan przeczytać. — podniosła puste wiaderko — za nim ja poskarżę się mężowi. — Odprowadziła Relampago do boksu zamykając za sobą drzwi. Zaryglowała je. — Do widzenia panie Ramirez.
— Dowidzenia.

***
Celia wzięła szybki chociaż odprężający prysznic. Wytarła ciało, natarła je balsamem i w komplecie beżowej bielizny weszła do sypialni gdzie znajdował się Eusebio. Mąż przesunął spojrzeniem po żonie marszcząc brwi. Coś się zmieniło w Celii jednak on nie miał pojęcia co?
Nie pozwoliła mu się dotknąć od lat. Każdą próbę zbliżenia zbywała machnięciem ręki, bólem głowy albo jak ostatnio miesiączką. Eusebio wiedział że kłamie. Jego małżonka od samego początku trwania ich związku miewała nieregularne miesiączki. Co było zresztą jednym z powodów dlaczego nie mieli dzieci. Teraz kiedy stała przed szafą w samej bieliźnie pragnął jej najbardziej. Mimo przekroczonej trzydziestki nadal miała sylwetkę nastolatki.
— Musimy porozmawiać — przerwała niezręczną ciszę Celia.
— Wiem o panu Ramirezie — przerwał jej Eusebio. — Rozmawiałem z nim rano. — widząc zaskoczoną minę żony dodał — Lucio ma racje Celio.
— Słucham?
— Kochanie traktujesz tego konia jak dziecko.
— Eusebio...
— On nie jest dzieckiem Celio. To tylko koń
— Dobrze wiesz że jest dla mnie kimś więcej niż tylko koniem. Dobrze wiesz ile dla mnie znaczy i co zrobił
— Nie rób tego nie używaj tego argumentu w rozmowie! — Krzyknął — Nie rozumiem co się z tobą dzieje — ciągnął dalej. — Od lat nie kochasz się ze mną a za każdym razem kiedy próbuje się do ciebie zbliżyć odpychasz mnie
— Nie mam ochoty na seks
— Od trzech lat? — Zapytał ją — pewnie dlatego że przytyłaś
— Słucham ja wcale nie przytyłam
— To spójrz w lustro i przestań wtrącać się w zarządzanie hacjendą. Ufam Luciowi. — Powiedział wychodząc
— To zaufanie jeszcze ci bokiem wyjdzie— mruknęła pod nosem spoglądając na stojące w kącie pokoju lustro. Uważnie przyjrzała się swojemu odbiciu. Rzeczywiście mogła mieć o dwa czy trzy kilogramy więcej ale bez przesady. Prychnęła wściekle sięgając do szafy po spodnie i elegancką niebieską bluzkę.

Dwadzieścia minut później kiedy zajęli swoje miejsca w samochodzie Alicja poruszyła się niespokojnie na tylnej kanapie. Ani Eusebio ani Celia nie odzywali się do siebie. Macocha posłała ojcu pełne złości spojrzenie zapinając pas.
To nie była pierwsza małżeńska kłótnia jednak zdarzały się ona coraz częściej i były coraz głośniejsze. Niegdyś kłócili się rzadko a jeśli już to robili to ciszej. Teraz Alicja słyszała każde słowo. Nastolatka wolała nie poruszać tematu kłótni. To by dolało by jedynie oliwy do ognia.
Ku uldze Celii jazda samochodem okazała się być krótka tak samo jak wizyta u niskiego, łysiejącego dyrektora. Szatynka praktycznie nie odezwała się ani słowem pozwalając mężowi prowadzić całą konwersację. Nie miała ani siły ani ochoty. Poza tym Eusebio już od dawna nie liczył się z jej zdaniem czy opinią. Jej mąż był ślepy. Nie dostrzegał iż Alicja nie jest szczęśliwa. Nie wspominając już o tym iż zmiana w klasie maturalnej nie wyjdzie jej na dobre. Posłała odprowadzanej przez dyrektora pasierbicy pokrzepiający uśmiech który zniknął kiedy obok niej pojawił się Eusebio. Ruszyła do wyjścia.
— Zachowujesz się jako dziecko — powiedział kiedy ruszyli pustym korytarzem do wyjścia. — Mała dziewczynka...
— No cóż więc ciebie i twoją rękę czeka długa samotność — powiedziała złośliwie się uśmiechając Wyszła na zewnątrz — wrócę do domu taksówka
— Celio to dziecinne
— Dziecinne jest twoje zaufanie do Lucio Ramireza który pojawił się znikąd i nagle został twoim najlepszym przyjacielem.
— Nie lubisz go po działa na przekór tobie
— Nie lubię go i mu nie ufam a ty nie powinieneś — powiedziała szybkim krokiem oddalając się od męża.
Valle de Sombras było małe i przeraźliwie nudne. Celia idąc główną ulicą obojętnym wzrokiem spoglądała na witryny sklepowe, ogródki kawiarenek które świeciły o tej porze pustkami. I westchnęła wchodząc do jednej z nich. Mężczyzna stojący za ladą powitał ją z uśmiechem.
— Dzień dobry — przywitała się — poproszę kawę — spojrzała na ciastka za ladą — i może tamo ciastko —. Wskazała odpowiedi kawałek.
—Oczywiście proszę usiąść przy stoiku zaraz podam.
— Dziękuje Celia — sięgnęła po telefon odblokowując go odciskiem palca. Przesuwała palcem po liście kontaktów zatrzymując się na jednym z nich. Westchnęła wpatrując się w litery towrzące imię. Gdyby to wszystko mogło być po prostu prostsze. Podniosła do góry głowę spoglądając na starszego mężczyznę który postawił przed nią kawę i kawałek kokosowego ciasta. Uśmiechnęła się blado.
— Kiepski dzień? — zagadnął do niej.
— Aż tak widać? — odpowiedziała pytaniem na pytanie wbijając w ciasto widelczyk. Uśmiechnęła się smutno. — Mój mąż to no cóż mój mąż ale nigdy nie sądziłam że jakiś pracownik będzie ważniejszy niż ja. — Dzwoneczek nad drzwiami zadzwonił. — Smacznego
— Dla mnie to samo — odezwał się męski głos sprawiając że plecy Celii automatycznie się wyprostowały. Mężczyzna usiadł naprzeciwko niej przy stoliku. — Dzień dobry Celio.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała go sięgając po kawę. Upiła mały łyk.
— Nie odpowiadasz na moje telefony czy wiadomości więc postanowiłem cię namierzyć — odparł nieznajomy — Wyobraź sobie moje zaskoczenie kiedy okazało się że jesteśmy w tym samym mieście.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała blokując telefon i wkładając go do kieszeni.
— Mam spotkanie biznesowe w pewnej firmie — powiedział z uśmiechem. — Ivette powiedziała mi gdzie teraz mieszkasz.
— Domyślam się — odparła obserwując jak z uśmiechem dziękuje za kawę i ciasto. Sięga po widelczyk. — Nie jesz? Uwielbiasz Rafaello.
— Przestań — powiedziała — nie powinieneś rozmawiać o mnie z Ivette. Przyjeżdżać tutaj.
— A gdybym mu powiedział?
— Nie zrobiłbyś tego — odpowiedziała natychmiast — wiesz że to zrujnowały mi życie.
— Jakie życie? — zapytał ją. — Nie jesteś z nim szczęśliwa, dusisz się w tym związku i przestań udawać że jest inaczej — Zirytowana Celia wstała. Mężczyzna chwycił ją za nadgarstek i również się podniósł. — Złościsz się bo wiesz że mam racje. I wiesz doskonale co do ciebie czuje Celio.
— Przestań — pokręciła głową głośno przełykając ślinę — Proszę abyś odpuścił. Dla naszego dobra.
— Nie — zrobił krok do przodu — Nie odpuszczę Celio — popatrzyła na niego bezradnie. Głośno przełknęła ślinę i niespodziewanie zemdlała wprost w jego ramiona. Żadne z nich nie zauważyło mężczyzny w ciemnym kapeluszu który przyglądał się im z zainteresowaniem i chytrym uśmiechem.

***
Odzyskała przytomność dopiero w karetce. Jęknęła głośno usiłując się podnieść. Glowę miała ciężką jak ołów a przed oczami mroczki. Głośno przełknęła ślinę czując mdłości. Sanitariusz który siedział na fotelu miał spokojny chociaż stanowczy głos który sprawił że ponownie odpłynęła.
Julian Vazquez miał tego dnia dyżur na SORZ-e. Idąc obok łóżka na którym przywieziono nieprzytomną kobietę wymienił najważniejsze informacje z sanitariuszem i skupił się na pacjentce.
— Założymy pacejentce wkucie —polecił Clementinie z którą tego dnia pełnił dyżur. —Podłączymy kroplówkę z elektrolitami i glukozą. Pobierzemy krew na badania podstawowe i mocz. —Julian pochylił się nad kobieta. —Proszę pani? — zapytał delikatnie klepiąc ją po policzku. —Słyszy mnie pani?
Celia jęknęła głośno.
— Zemdlała pani w kawiarni. jest pani w szpitalu —ponownie jęknięcie. —Podłączmy kroplówkę.
Świadomość wracała do niej falami. Otwierała oczy i natychmiast je zamykała. Słyszała głosy jednak zamiast potwierdzić iż je słyszy wolała milczeć. Dopiero jak usłyszała znajomy głos wypowiadający jej imię otworzyła oczy. Eusebio patrzył na nią ze zmartwioną miną. Czuła jak ujmuje jej dłoń w swoją jednak nie miała jej siły wyrwać.
— Gdzie ja jestem? — zapytała go usiłując się podnieść. — Co się stało?
— Zemdlałaś w kawiarni —powiedział — Ivette wezwała karetkę. Jesteś w szpitalu
— Ivette? — powtórzyła imię przyjaciółki. —Tak piliśmy razem kawę — zaczęła — i zemdlałam.
— Tak, ale pan doktor zlecił badania i za chwilę będziemy znać wyniki. — wyjaśnił — O wilku mowa — powiedział do lekarza i żony. — Wiecie co już jest Celii?
—Tak. Ma pani lekką anemię — wyjaśnił Julian — ale to nie wszystko. — Julian popatrzył na Celię. — Jest pani w ciąży — oznajmił.
— To niemożliwe — zaczął Eusebio — moja żona nie może mieć dzieci. Jest bezpłodna. W młodości miała problemy — urwał — wie pan kobiece problemy — wyjaśnił. — To niemożliwe.
— Laboratorium przeprowadziło test zarówno krwi jak i moczu nie ma możliwości o pomyłce. Test wyszedł pozytywnie. — Julian przerwał — za chwilę przyjdzie pielęgniarka która zabierze panią do gabinetu ginekologicznego na badanie USG.
— Eusebio — zaczęła Celia
— Muszę się przewietrzyć. — powiedział i wyszedł. To było niemożliwe. Celia nie mogła zajść w ciążę. I nie miał na myśli tylko i wyłącznie jej bezpłodności. Oszołomiony usiadł na schodkach prowadzących do szpitala gdzie zastał go Lucio.
— Szefie czy wszystko w porządku? — zapytał go.
— Nie wiem — odpowiedział mężczyzna przeczesując palcami włosy. — Celia ona jest — urwał spoglądając na zarządcę — w ciąży — dokończył.
— Co? — zapytał tak samo zaskoczony tą informacją. — Znaczy gratuluje szefie to dobra wiadomość.
— Nie jestem tego taki pewien — odpowiedział tajemniczo Eusebio ukrywając twarz w dłoniach.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 16:35:53 15-09-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 13:24:48 11-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 82 Eusebio/Lucio

Jest późne popołudnie. Lucio inaczej niż zwykle został poproszony, by zamiast natychmiast zająć się swoimi obowiązkami przyszedł na rozmowę do szefa. Nie zdradził jednak powodu tego spotkania. Lucio będąc już pod drzwiami nie wchodzi od razu. Lecz chwile się zastanawia.

L - Ciekawe po co mnie wezwał? Jestem tu już trochę czasu i nawet mnie nie poznał. Jeśli tak....w gabinecie jest kilka ciężkich rzeczy które mogą mi się przydać.

Lucio wchodzi do środka. Eusebio wita się z nim i każe mu zająć miejsce na przeciwko.

L - O co chodzi szefie? Co to za sprawa?

E - Chciałam poinformawać cię, byś się przygotował. Przez jakiś czas większość tego co tu się dzieje, będzie zależała od ciebie.

L - Jak to odemnie?

E - Wyjeżdżam na 3 tygodnie do Monterrey. Mam pewne kłopoty w swojej firmie i ktoś musi to ogarnąć. Bedziesz o wszystkim informował mnie na bierząco. Odpowiadasz bezpośrednio tylko przede mną i moją mamą.

L - Myślałem, że przed panią Celią też.

E - Celią? Ona może i wie coś o koniach, ale o prowadzeniu hacjendy, nie ma pojęcia. Niech sobie czesze i karmi tego swojego konika a tym, zajmuj się tym, co tutaj jest na prawde ważne.

L - Pani Celia nie jedzie z panem?

E - Nie. Zostanie tutaj. Jest przeciez Alicja i mama. Ktoś musi się nimi zaopiekować.


L - Aha. Mam jeszcze pytanie w kwesti...Relampago.


E - Słucham.

L - Myślę, że powinniśmy ostatecznie to zakończyć. Ściągnijmy tu weterynarza. Niech przebada konia. Zobaczy w jakim na prawdę jest stanie.

E - To świetny pomysł. Może jego opinia w końcu uciszy Celię. Mówiąc między nami, czasami mam dość tego jej marudzenia na jego temat. Może wizyta specjalisty w końcu ją uciszy?

L - Czyli mam pańską zgodę?

E - Oczywiście. Idź. Działaj.

L - Dziękuję szefie.

Lucio wychodzi z gabinetu szefa. Unosi dumnie głowę i zaczyna się uśmiechać.

L - No proszę, nasza paniusia zostaje tutaj aż na 3 tygodnie bez męża. Niech lepiej zarezerwuje datę pogrzebu, bo pani Barrondo zanudzi się na śmierć nim on wróci hehehe! Ale ma kogoś do towarzystwa. No nic. Dzwonię po weterynarza....a jak przyjedzie, porozmawiam sobie z panią Barrondo.


Ostatnio zmieniony przez darunia dnia 18:36:26 11-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:24:09 12-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II - CAPITULO 83 Lucio/Celia

Pod bramę domu Barrondów podjeżdża taksówka. Z auta wysiada Celia, która własnie wróciła ze szpitala. Kobieta jest wściekła, gdyż mąż nikogo po nią nie przysłał.

C - Niech no tylko ja dorwę tego kretyna! Już on mnie popamięta! Żebym ja! Żona takiego człowieka tłukła się ze szpitala taksówką. Niech ja go tylko spotkam.

Kobieta idzie w kierunku domu. Jednak jej uwagę przykówają odgłosy dochodzące ze stajni. Celia wchodzi do środka. Jej oczom ukazuje się szokujący widok. Troje mężczyzn stojących przy Relampago. Jeden trzyma lejce, drugi go głaszcze. A trzeci go ogląda. Wszystkiemu przygląda się Lucio.

C - Co tutaj się dzieje?

L - Dzień dobry pani.

C - Nie witam się z panem, tylko pytam co tutaj się dzieje.

L - Wezwałem weterynarza, by obejrzał konia.

C - Nikt pana o to nie prosił.

L - To fakt. Ale porozmawiałem sobie z pani mężem i się zgodził.....A to doktor Murietta, najlepszy weterynarz w okolicy. Co pan nam powie o naszym ogierze?

M - Koń wydaje się zadbany. Ale przydało by się aby trochę schudł. Widać, że nie zbyt często wychodzi poza stajnię.

L - Tak. Zauważyłem to, podczas jego objeżdżania.

M - Musi trochę schudnąć, inaczej może przez to się rozchorować.

Celia wyraźnie poirytowana całą sytuacją odciąga Lucia na bok.

C - Co to ma w ogóle znaczyć?

L - Nic. Ja po prostu wykonuje swoje obowiązki.

C - Raczej stara się mnie pan zdenerwować.

L - To pani się tak wydaje. Ale rozumiem to. Sama pani widzi jak jest. Do śmierci teścia, mieszkała pani w Monterrey. Wiem, od pani męża, że wtedy bywaliście tu, tylko w weekendy i to nie wszystkie. Raz na miesiąc, dwa. O stanie Relampago dowiadywała się przez telefon. Nie mogła pani wiedzieć, jak pachołki opiekują się Relampago.

C - Pachołki?

L - Tak nazywam ludzi, którzy nie przykładają się do pracy. A powiem, że mieli tu ostatnio do tego dogodne warunki. Pan Horacio podupadł na zdrowiu. Pani Bernarda, może to nie grzecznie zabrzmi ale ma też swoje lata. Nie miała siły na to, by przez cały dzień biegać za zarządcą i pilnować, czy dobrze wykonuje swoje obowiązki. A pracownicy, robili wszystko na odczepnego. Rzucali koniu masę jedzenia na raz, by nie karmić go regularnie i mieć więcej czasu na głupoty. Włóczenie się i chodzenie na tequile do baru. I mamy tego efekty.


C - No tak.


L - Ale teraz będzie pani miała sporo czasu, by pomóc Relampago schudnąć.

C - Co ma pan na myśli?

L - A pani nie wie o co mi chodzi? Dziwne, że mąż nie uwzględnia pani w swoich planach, ani ich z panią nie konsultuje? Hmmmm, ale to raczej nie moja sprawa.

C - Nie mam pojęcia o co panu chodzi.

L - Pani mąż niedługo wyjeżdża do Monterrey. Na całe 3 tygodnie. Będzie musiała pani sobie zorganizować w tym czasie, jakies zajęcie, kiedy panienka Alicja będzie poza domem. No wie pani. Dolina Cieni to taka jak by....jak by to powiedzieć.....wiocha? Nic tu się nie dzieje. Nie ma dobrych klubów, tylko jakieś potupajki z kapelami mariachi śpiewającymi kawałki o dziewczynach które rozdarły sobie sukienki o płot.....Powiem szczerze mi też czasami brakuje wypadu do jakiegoś dobrego klubu z muzyką techno. Nie ma dobrych restauracji. Nawet najpopularniejsze lokale są w weekendy albo zamknięte, albo czynne tylko 8 godzin. Zanudziła by się tu pani na śmierć, gdyby nie Relampago.....Przepraszam, zapomniałem, wróciła pani dopiero ze szpitala. Nie zabieram pani czasu. Pewnie chce pani spotkać się mężem.

Lucio idzie w kierunku boksu Relampago. Opiera się o drzwi, bierze źdźbło siana w usta, zadziera lekko wskazującym palcem kapelusz do góry. Zerka w kierunku wyraźnie zmartwionej Celii. A na jego twarzy widać, coraz wyraźniej rysujący się uśmieszek


Ostatnio zmieniony przez darunia dnia 12:25:46 12-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:00:29 13-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 84 - COSME – GABRIEL – DESMOND – DANIEL -DOMINIC – OJCIEC JUAN – SAMBOR

Cosme

Cosme zamrugał. Nie byłoby być może nic w tym dziwnego, gdyby nie to, w jaki sposób to zrobił. Otóż najpierw zamrugał szybko, jakby próbując strząsnąć z powiek resztki snu, potem mrugnął wolniej, jak gdyby sądził, że jego na jego powiekach nadal pozostał obraz tego dziwacznego człowieka i jeżeli nieco zwolni mruganie, to dolna warstwa powieki zadziała jak wycieraczka do samochodów. Potem mrugnął ponownie, ale chyba już jedynie z przyzwyczajenia, żeby nie zapomnieć, jak to się właściwie robi.

- Przepraszam? – wydusił w końcu, nieco oszołomiony. – Ja nie mam żony! – Nie wiedzieć dlaczego uznał przekazanie właśnie tej informacji za najważniejsze. - Poza tym owszem, biologicznie jestem ojcem pani de La Cruz, ale tak naprawdę nie zamierzam mieć z nią nic wspólnego. Ani z panem – dodał, przymrużając oczy po raz kolejny. – Zdecydowanie nie jest pan moim synem.

- A pańska małżonka…ta, która nie istnieje – dodał szybko Mondragón, widząc minę Cosme. – Czy ona mogłaby…hm…mam na myśli matkę Nadii.

- Antonietta? – Pan na El Miedo zadumał się na moment, pomny tego, co jego zmarła narzeczona wyprawiała przed laty. – Ile w ogóle masz lat, młodzieńcze?

- Trzydzieści cztery – stwierdził zgodnie z prawdą brunet.

- W takim razie…nie, nawet ona nie byłaby aż tak bardzo szalona – obliczył sobie Zuluaga. – A tak w ogóle, to skąd pomysł, że właśnie my…wspominałeś o jakichś badaniach DNA, tak?

- Tak, dostałem anonim, a potem przeprowadziliśmy testy i…lepiej niech sam pan zobaczy. – Lekko skołowany Mondragón podał mu wyniki, które sam otrzymał już jakiś czas temu.

- Kolosalna bzdura – skwitował Cosme po przyjrzeniu się temu, co widniało na kartce. – Nie mam pojęcia, co i kto próbuje w ten sposób uzyskać – być może spadek po mnie – ale ten świstek możesz sobie wyrzucić do kosza. Nadia nie jest twoją siostrą, mogę cię o tym zapewnić.

W przeciwieństwie do Fabricio – uzmysłowił sobie nagle w myślach Zuluaga. Na szczęście chyba nikt nie zauważył, jak jeszcze całkiem niedawno zwrócił się do Guerry „synu” i to przy wszystkich.

Dominic

Mylił się jednak i to mylił się srogo. Co prawda Benavídez może nie był ostatnio do końca sobą, ale takie rzeczy zdecydowanie by mu nie umknęły. Wymówił się więc gorszym samopoczuciem i namówił Emily do udzielenia mu gościny w jednym z pokoi. Szef Scylli udawał teraz głęboko pogrążonego we śnie, podczas gdy w ciszy swojego umysłu analizował sytuację.

Fabricio Guerra synem Cosme Zuluagi. To stawiało męża Emily w bardzo ciekawym – i wcale nie takim do pozazdroszczenia – położeniu. Dominic doskonale zdawał sobie sprawę z inteligencji człowieka i wiedział, iż jeżeli tamten tylko zachce, z łatwością może sięgnąć po koronę organizacji. A to już nie byłby przeciwnik na miarę Wiernego Psa, jak też wyraziła się kiedyś żona Fabricio. To byłby wróg inteligentny, sprytny i charyzmatyczny. Poza tym skoro Cosme mówi do niego „synu”, to nie ulega wątpliwości, że wprowadził go w coś innego. W tożsamość jego dziadka, „El Diablo”. Mitchella Zuluagi.

Dominic wiedział, że przysięgnął pani Emily Annie McCord bezpieczeństwo dla całej jej rodziny. I dla Zuluagi. Wiedziała, co robi sprytna kobieta! I on, Benavídez, jej to bezpieczeństwo zagwarantował. Tyle, że wtedy nie miał pojęcia, kim tak naprawdę jest jej mąż.

- Będę cię miał na oku, Fabricio – mruknął sam do siebie brat Ethana. – Jeden fałszywy ruch i zginiesz. A poza tym…już niedługo odnajdę młodego Gabriela Del Monte i nie będą mi wiązać ręce żadne obietnice – zachichotał szef Scylli.

Zamknął oczy, wyobrażając sobie, co też zrobi, jeżeli Guerra okaże się jednak niebezpiecznym przeciwnikiem.

I nagle gwałtownie je otworzył. Ktoś śpiewał. Może niezbyt głośno, ale na tyle, że Dominic był zdecydowanie w stanie rozróżnić słowa.

I'm never gonna let you down
I'm always gonna build you up
And when you're feeling lost
I will always find you love
I'm never gonna walk away
I'm always gonna have your back
And if nothing else you can always count on that
When you need me
I promise I will never let you down
Laugh
I will make you laugh
If you ever feel like crying
Close
I will hold you close
You won't be alone anymore
If you need someone to believe in
If you're reaching for a hand to guide you home
Just take my hand and I won't let you go
I hope you know


- Anioły po mnie przyszły…? – szepnął sam do siebie Benavídez, jakby na moment zapominając, że na niego to raczej kocioł piekielny by czekał, niż zastępy kolesi w koszulach nocnych i z harfami.

Zaiste jednak, śpiew był naprawdę nieziemski. Ktokolwiek był właścicielem tan cudownego głosu, na pewno miałby ogromne szanse nie tylko na sukces w chórze kościelnym, ale i na jakimś konkursie młodych talentów. Albo czymś w tym rodzaju. Dominic nie miał pojęcia, skąd dochodzi dźwięk, wiedział tylko, że śpiewak jest młody, świadczyła o tym barwa jego głosu.

Schylił się nieco, gdyż miał wrażenie, że piosenka brzmi pod podłogą. Nie podejrzewał korników, ani innego rodzaju robaków, czy też cokolwiek tam znajdowało się w deskach, o jakiekolwiek zapędy wokalne, dlatego wywnioskował – zresztą słusznie – że źródło dźwięku znajduje się w mieszkaniu pod spodem.

W tym samym momencie wszystko umilkło, jakby dając do zrozumienia bratu Ethana, że skoro odkrył już tajemnicę pochodzenia głosu, to jednocześnie stracił prawo do słuchania go.

- Co? Nie, wracaj tu! – pół szepnął, pół wypowiedział się na głos Benavídez, po czym praktycznie rzucił się do drzwi pokoju, gotowy zbiec na dół i poprosić o bis.

Zreflektował się w pół kroku. Przecież rzekomo źle się poczuł i zasnął. Jeżeli stąd wyjdzie, jego plan obserwowania dalszych wydarzeń w mieszkaniu Javiera po prostu weźmie w łeb. Przy okazji totalnie przeoczył fakt, że ktoś właśnie zapukał do drzwi, Zuluaga krótko z tym kimś rozmawiał, by wreszcie odprawić tajemniczego gościa. I może stało się tak na całe szczęście dla biednego mózgu Dominica, bo gdyby ten cokolwiek usłyszał, miałby do rozgryzienia kolejną zagadkę, jak na złość również dotyczącą ojcostwa pana na El Miedo. A coś takiego zakrawałoby już na niespotykaną złośliwość losu.

Rozeźlony wrócił do łózka, obiecując sobie na drugi dzień zbadać całą tą sprawę i przegapiając być może jeden z najdziwniejszych spektakli w swoim życiu.

Gabriel

Za to Ingrid miała szczęście być jego świadkiem. Stała właśnie w wejściu do pokoju Daniela i mokrymi od łez oczami wpatrywała się w Gabriela Del Monte. Młodzieniec trzymał za rękę swojego lekarza i śpiewał dla niego uspokajająco.

Haller nie krzyczał już. Wciąż oddychał bardzo ciężko i szybko, ale ciepły głos Amadora – a może i słowa piosenki – zdecydowanie pomagały mu się uspokoić. Spoglądał na przyjaciela z uwagą, jakby próbował skupić się jedynie na nim i nie stracić ponownie kontaktu z rzeczywistością, nie powrócić do dnia, w którym stracono całą wioskę.

- Gabriel? - odezwał się nagle Daniel, nieco chropowatym i wciąż trzęsącym się głosem.

- Tak? - Amador przerwał śpiew i spojrzał lekarzowi w oczy, nie przerywając delikatnego gładzenia go dłonią po ramieniu. - Jak się czujesz?

- Lepiej, dużo lepiej...Boże, nie wiedziałem, że potrafisz tak pięknie...

- To nic wielkiego - odparł skromnie syn Gregorio. - Po prostu zawsze to lubiłem. Brać gitarę, czy inny instrument, w rękę i wydawać z siebie te przedziwne dźwięki, jakie właśnie słyszałeś - mrugnął do Hallera.

- Dziwne dźwięki...Masz głos jak anioł. I na dodatek wcale nie przestraszyłeś się tego, co...narobiłem.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, ze wstydem zauważając, że podczas próby zapanowania nad sobą i nad sytuacją zmiótł ze stołu wszystko to, co na nim leżało, łącznie ze szklankami. Ich smutne resztki walały się teraz po podłodze.

- Miałbym bać się człowieka, który uratował mi życie? - odparł mu Gabriel. - Poza tym przecież znam cię od lat i wiem, żebyś muchy nie skrzywdził.

- Dobrze wiesz, że skrzywdziłem...Tam, wtedy, w Afryce, wcześniej w innych krajach...

- Nikogo nie skrzywdziłeś. Słyszałem o tobie, Danielu. Słyszałem o dzielnym żołnierzu, który pojechał bronić pokoju i ledwo wrócił z masakry. Co prawda nie wymieniono tam wszystkich tych, którzy brali udział w obronie wioski, ale ciebie, jako jednego z bohaterów...

- Jakiego bohatera? - parsknął lekarz Daniel bez cienia wesołości. - Byłem winien tego wszystkiego.

- W jaki sposób? Nie mogąc im pomóc, mimo że tak bardzo próbowałeś? Daniel...to nie ty ich mordowałeś. To wróg zrobił, nie ty. Jedyne, czemu jesteś winien, to próbie pomocy im, ryzykowaniu własnego życia, żeby ocalić chociaż jedną osobę z tamtej wioski. I z wielu, wielu innych. A to w moich oczach jest niczym innym, jak bohaterstwem, Danielu.

- Co mi po odznaczeniach, co mi po wywiadzie w telewizji, po tych wszystkich artykułach w prasie, kiedy moi przyjaciele...

Ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się tak rozpaczliwie, że nawet Ingrid miała ochotę do niego podbiec i go objąć.

W międzyczasie zrobił to jednak Del Monte. Po prostu owinął swoje ramię wokoło szyi Daniela i przycisnął głowę przyjaciela do piersi, zupełnie, jakby pocieszał małe dziecko.

- Nie jesteś sam, pamiętaj, być może tam, w Afryce, straciłeś ważne dla ciebie osoby, ale tutaj, w Valle de Sombras jesteśmy my, którzy zawsze będziemy z tobą...Być może nie ukoi to twojego bólu i nie zastąpimy ci tych, z którymi walczyłeś ramię w ramię, ale zawsze, zawsze będziemy u twojego boku, obiecuję.

Ojciec Juan

Juan spokojnym i bardzo powolnym krokiem obszedł kościół. Co prawda nadal nie czuł się w pełni dobrze, ale nie chciał przerywać swojej posługi, starał się jak najbardziej, jak najwięcej brać udział w życiu kościoła. Poza tym przecież zbliżał się ślub Javiera i Vicky, a on bardzo chciał im go udzielić.

Zamierzał zamknąć drzwi na noc i samemu ułożyć się na spoczynek, ale coś go zastanowiło. W ciszy przybytku usłyszał jakiś głos, jakby cichą modlitwę i poruszenie się materiału. Jako duchowny wierzył co prawda w zmartwychwstanie, ale miałby pewien problem z odpowiedzią na pytanie, czy wierzy w duchy, nie przestraszył się więc zbytnio.

Nie zmieniając tempa kroków dotarł do bocznej nawy i tam zobaczył drobną postać, skupioną w modlitwie w jednej z ławek. Nie zamierzał jej przeszkadzać, przyjrzał się jedynie, czy tajemniczy przybysz nie potrzebuje pocieszenia, albo jakiegoś wsparcia, do kościoła przychodzili przecież różni ludzie, czasem nawet i ci, którzy nie widzieli innej drogi wyjścia, jak pojednanie się z Bogiem i proszenie Go o łaskę.

I wtedy dostrzegł, iż tak naprawdę zna przecież tą postać. Jako przedstawiciel Boga musiał wiedzieć, kto przybywa do miasteczka i kto się z niego wynosi, tym bardziej, jeżeli było tak niewielkie, jak Dolina Cieni. Nie dlatego, że był wścibskim człowiekiem - bo nie był! - ale tego po prostu wymagała od niego służba Bogu. W razie czego wiedział, że na przykład ten, czy inny człowiek, który zawsze bywał na mszy, z jakiegoś powodu nagle się nie zjawił, a to mogłoby znaczyć, że wierny parafianin może potrzebować jakiejś pomocy, albo jest po prostu chory.

Zdziwiony zauważył, że ramiona tajemniczej osoby lekko drżą, nachylił się więc nad nią i szepnął cicho:

- Czy nie potrzebuje panienka pomocy, panienko Alicjo?

Sambor, trochę wcześniej

Kiedy wracali z Benavídezem do miasteczka, było już ciemno, toteż Sambor nie za bardzo miał okazję przyjrzeć się temu, czy coś zmieniło się w okolicy. Dobrze jednak wiedział, gdzie znajduje się siedziba wydawnictwa Nadii i trochę się zdziwił, widząc, że wciąż pali się tam światło. Czyżby podczas jego nieobecności de La Cruz zdecydowała się jednak wznowić pracę? A może miejsce zakupił już ktoś inny?

Medina zmrużył oczy, starając się wypatrzeć cokolwiek przez szybę i zignorować idiotyczny ucisk w sercu, który poczuł na myśl, że córka Cosme może być w środku. Przecież to wszystko należało już do przeszłości, nie miał względem niej żadnych poważniejszych zamiarów...prawda?

Zdecydowanie więc nie umiał wyjaśnić sam przed sobą tej dzikiej wściekłości, jaką poczuł, widząc otwierające się drzwi i wychodzącego z budynku nikogo innego, jak samego diabła...czyli Nicholasa Barosso we własnej osobie!

Tym razem nie wyskoczył z samochodu Dominica, ale był naprawdę tego bliski. Jeszcze się dowie, po co Nico był w wydawnictwie de La Cruz...a wtedy marny jego los!

Desmond

- Zatem....- Desmond zrobił przerwę, by połknąć pastylkę, jaką właśnie wsadzono mu do ust - ...jest pani kimś w rodzaju pielęgniarki, wynajętej specjalnie dla mnie przez El Golfo, czy tak?

- O nie! - zaprotestowała gwałtownie dosyć wysoka kobieta o niebieskich oczach. - Broń Boże! Ja jestem jedynie...hm, nazwijmy to drobną pomocą domową, a pan nic nie wie o żadnych kartelu. Zresztą ja też nie, prawda? - mrugnęła, a Sullivan mógłby przysiąc, że było to wesołe mrugnięcie. Jakby dzielili jakąś wspólną tajemnicę. I przecież tak w sumie było...

- Oczywiście - zgodził się, mrugając do niej w tym samym stylu. Sam nie wiedział, dlaczego, ale kiedy tylko patrzył na przybyłą, wargi same rozciągały mu się w uśmiechu. Zupełnie, jakby jej obecność poprawiała mu humor i dodawała sił niezbędnych do wyzdrowienia.

~ Zapewne działa tak na wszystkich podopiecznych, stąd właśnie ją wybrano do tej funkcji ~ wytłumaczył w myślach sam sobie, głośno zaś powiedział: - A inne osoby, którym pani....ermm, pomaga, sprawują się tak samo grzecznie i dobrze, jak ja, czy też sprawiają pani problemy?

- Jakiej natury? - spytała opiekunka, poprawiając mu poduszki.

- Jakiejkolwiek - odparł Desmond. - Czy na przykład musi ich pani karmić łyżeczką, czy też może jedzą sami, albo na przykład...

- Oh, jest pan jedyny - wymamrotała, czując, jak drgnął, kiedy przez przypadek dotknęła jego szyi. - To znaczy jedyny w swym rodzaju - dorzuciła po chwili, jakby orientując się, że mogła powiedzieć trochę zbyt dużo.

- Bardzo pokrzepiające - rzucił. - W takim razie może mi pani poświęcić całą swoją uwagę. Jakiż mężczyzna nie marzy o tym, by kobieta była dla niego i tylko dla niego. Jest jednak pewien problem...nie wiem, jak mam się do pani zwracać. “Proszę pani” brzmi, jakbym mówił do nauczycielki. A na ucznia to ja raczej chyba pani nie wyglądam. Może...- udał, że się zamyślił. - “Siostro”? Za to do mnie proszę zwracać się per “Desi”.

- W sensie “Pakistańczyk”? Naprawdę? Bo nie wierzę, że nie wie pan, co to znaczy!

- Czyżby nie lubiła pani Pakistańczyków? - mrugnął ponownie, powodując u niej chęć rzucenia w niego poduszką.

- Uważam, że są w porządku! - odpowiedziała, doskonale zdając sobie sprawę, że Sullivan po prostu sobie z niej żartuje.

- Świetnie. Umówmy się więc tak, że pani zdradzi mi swoje imię, a ja nie każę pani nazywać mnie Pakistańczykiem. Wyraźnie to pani nie w smak. Zgadza się pani, seniorita Blue Eyed?

- Zaraz pan będzie Podbite Eyed, o ile pan nie przestanie! - podniosła głos kobieta, nie wiedząc, czy ma się zezłościć, czy najzwyczajniej w świecie roześmiać.

- Naprawdę? Coś pani nie wierzę. Uderzyłaby pani chorego? - Zrobił tak smutne oczy, że aż miała ochotę go objąć. Oczywiście nie przyznała się do tego za nic, odpowiedziała za to:

- Nie, ale chętnie poczekam, aż pan wyzdrowieje i wtedy panu przyłożę!

- Zgoda. To będzie dla mnie zaszczyt, dostać w zęby od tak pięknej kobiety. Szkoda tylko, że ta kobieta pozostanie wciąż dla mnie bezimienna - Sullivan westchnął teatralnie.

- Caroline - wymamrotała cicho.

- Boskie imię - pochwalił urzeczony Desmond. - Dlaczego się go pani wstydzi?

- Wcale się nie wstydzę - zdziwiła się ona. - Tylko my tutaj...um, rzadko posługujemy się imionami.

- Tutaj, w sensie w kartelu? Rozumiem...Ma pani jakieś przezwisko, prawda?

- Tak, ale wolałabym o nim nie mówić. Niech już będzie Caroline, dobrze? - Spojrzała na niego jakoś tak dziwnie.

- Jak sobie życzysz, Caroline. Opowiedz mi teraz, proszę, czy urodziłaś się tutaj, w Irlandii, czy może pochodzisz z całkiem innego kraju...


Ostatnio zmieniony przez BlackFalcon dnia 23:03:29 13-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 11:54:42 14-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 85

NADIA / NICOLAS / TRAVIS / MARCELA


Nadia zerknęła na zegar zawieszony nad drzwiami w sali konferencyjnej. Dochodziła szesnasta, a więc godzina zebrania, którą ustaliły wspólnie z Ingrid, kiedy ta się do niej odezwała. Po chwili dziewczyna pojawiła się w pomieszczeniu, trzymając w ręku grubą teczkę z dokumentami, i posłała szefowej szeroki uśmiech.
– Miło cię widzieć znowu w pracy – odezwała się Ingrid, zajmując miejsce obok De la Cruz i odkładając teczkę na duży, okrągły stół. – Myślałam, że już nie wrócisz.
– Przepraszam, musiałam poukładać sobie kilka rzeczy – odparła Nadia, zakładając za ucho kosmyk włosów. – Wiem, że zostawiłam wszystko na twojej głowie, ale powiem o tym więcej jak zjawi się reszta. Zawiadomiłaś wszystkich?
– Tak, jasne – potwierdziła Lopez.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
Jakieś pięć minut później pojawiło się liczne grono pracowników. W sali konferencyjnej zostało zajętych dwadzieścia jeden krzeseł.
– Skoro wszyscy są, to chciałabym rozpocząć zebranie – zaczęła Nadia, wstając. – W pierwszej kolejności chciałam podziękować niezastąpionej Ingrid za to, że zachowała się profesjonalnie i wzięła na swoją głowę całe wydawnictwo. Bez ciebie nie miałabym do czego wracać, dlatego będę zaszczycona, jeśli zgodzisz się zostać moją zastępczynią. Przewiduję też premię do wynagrodzenia.
Ingrid nie wiedziała co powiedzieć. Była w niemałym szoku.
– Druga kwestia, którą chcę omówić – kontynuowała De la Cruz – to fakt, że zostałam zmuszona zredukować jeden z etatów naszego kolegi Michaela. Został zwolniony w trybie natychmiastowym za defraudację firmowych pieniędzy. Przestrzegam wszystkich, że nie będę tolerować takich przewinień w mojej firmie – zapowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Zwolniłaś mojego brata, suko! – wrzasnął jeden z dziennikarzy.
– W tym momencie do niego dołączasz, Carlosie – zakomunikowała Nadia bez emocji. – Masz kwadrans na opuszczenie mojego wydawnictwa.
– Zapłacisz mi za to, idiotko! – krzyknął mężczyzna na odchodne i wyszedł z konferencyjnej, trzaskając drzwiami.
– Dwóch mniej. Trzeba będzie kogoś zatrudnić – stwierdziła Ingrid.
Dopiero teraz naprawdę dotarło do Lopez, że została zastępcą naczelnej. Uśmiechnęła się z satysfakcją pod nosem, patrząc za odchodzącym wściekłym Carlosem.
I tak był bucem – pomyślała.
Mimo to nie cieszyła się z powodu zwolnienia kolegów po fachu. Palcami przeczesała ciemne włosy, spoglądając na teczkę leżącą na stole.
– Ingrid, oddaję ci głos – rzekła Nadia, siadając na swoim krześle.
– Jeśli chodzi o wydanie "Hora de la verdad" z tego tygodnia – zaczęła profesjonalnie Lopez – to zamieniłam numery. Wcześniej dałam wywiad z Victorią, a teraz skupimy się na numerze z wywiadami z kandydatami na burmistrza.
– Zajmiemy oficjalne stanowisko w tej sprawie? Poprzemy kogoś? – odezwał się jeden z pracowników, który nadal miał posadę w tym wydawnictwie.
– Oczywiście że nie – odpowiedziała za Ingrid Nadia. – Pozostaniemy neutralni. To kogo prywatnie popieracie w wyborach na burmistrza to wasza osobista sprawa, ale gazeta w tej kwestii pozostanie neutralna. – Nadia znowu wstała i obeszła stół dookoła. – Poświęcimy obu panom tyle samo uwagi – dodała po chwili, zatrzymując się przy projektorze, który dzisiaj nie był jej potrzebny.
– Tak, i jeszcze pozostaje projekt okładki – wtrącił się grafik. – Proponuję, aby dać ich wspólne zdjęcie.
– Pozabijają się na planie – stwierdziła Lopez.
Widząc zaskoczone miny reszty zgromadzonych, dodała:
– Metaforycznie oczywiście. Lepiej zrobić zdjęcia oddzielnie, jeden wywiad puścić wcześniej, później wrzucić drugi. – Sięgnęła ręką po teczkę i wyciągnęła z niej projekt. – To tylko szkic. – Rozdała go wszystkim.
– Stoją plecami do siebie? – zdziwił się grafik.
– Unikniemy posądzania o stronniczość – powiedziała Nadia, patrząc na Ingrid która pokiwała głową.
– I o to chodzi. Pozostaje tylko ustalić, który wywiad będzie pierwszy, a który drugi – zgodził się pracownik.
– A gdyby tak wydrukować oba jako pierwsze? – mruknęła pod nosem Lopez.
– Co masz na myśli? – zapytała De la Cruz, cały czas stojąc.
– Dwustronny numer. Czytelnik zadecyduje, który wywiad przeczyta jako pierwszy. Unikniemy wspólnej okładki, bo każdy dostanie własną. Ludzie zaczną od tej, która bardziej przypadnie im do gustu. – Szatynka uśmiechała się z zadowoleniem.
– Więc się zgadzasz? Być moją zastępczynią?
– Byłabym głupia, gdybym odmówiła. Dziękuję za zaufanie.
Panie uśmiechnęły się do siebie.
– A co do tych dwóch wolnych etatów, to może zatrudnimy stażystów? – zapytała Nadia. – Wystarczy dać ogłoszenie do urzędu pracy.
– Zajmę się tym. – Ingrid zerknęła na zegarek. – Jutro, bo dziś już urząd zamknięty. I koniecznie trzeba umówić sesje zdjęciowe – zwróciła się do zatrudnionego przy gazecie fotografa, który skinął jej głową na znak zgody.
– To wszystko – powiedziała Nadia, zbierając ze stołu papiery i telefon komórkowy. – Każdy z was wie co ma robić. Dziękuję, do widzenia – dodała, wychodząc z pokoju konferencyjnego w towarzystwie Lopez. – A my idziemy na przerwę, należy nam się – zwróciła się do niej. – Dla ciebie zielona herbata, a dla mnie... – Nadia zadumała się na chwilę. – Też zielona herbata, nie będę drażnić cię zapachem kawy, bo pamiętam jak to było ze mną jak chodziłam w ciąży z Camilą.
– Jestem za – odparła Lopez, dotrzymując kroku szefowej. – Wreszcie porozmawiamy jak ludzie, bo tutaj to ciągle w biegu i później…
Niedane jej było dokończyć zdania, bo rozmowę przerwał im dzwonek komórki Nadii.
– Przepraszam cię, muszę odebrać. To ze szkoły – powiedziała, patrząc na wyświetlacz.
– Jasne, poczekam na zewnątrz. – Ingrid wyszła przez oszklone drzwi z budynku.
De la Cruz odebrała połączenie.
– Słucham – powiedziała do głośnika.
– Witam, z tej strony Fiona Gruber, wychowawczyni Camili. – Nadia usłyszała damski głos po drugiej stronie słuchawki. – Chciałam panią poinformować, że pani córka wdała się w bójkę z kolegą z klasy.
– Co takiego? – zdziwiła się kobieta. – Zaraz tam będę.
Nadia rozłączyła się, po czym szybko dołączyła do Lopez siedzącej na ławce przed wydawnictwem. Nie owijając w bawełnie, wyjaśniła jej w czym rzecz i serdecznie przeprosiła, przekładając wspólne wyjście na ploty na inny termin. Później wsiadła w samochód i odjechała z piskiem opon.

***

Życie [link widoczny dla zalogowanych] nie było usłane różami, a nowa sytuacja przytłoczyła ją do tego stopnia, że czterdziestolatka nie potrafiła się w niej odnaleźć. Jeszcze do niedawna jej jedyny syn, [link widoczny dla zalogowanych], poruszał się o własnych siłach. Dziś dwudziestolatek, zmuszony przez okrutny los, od dwóch miesięcy jeździ na wózku inwalidzkim.
Dla każdej matki to ogromny cios patrzeć codziennie jak jej dziecko wjeżdża do pokoju na czterech kółkach. Nie umiała mu pomóc ukoić cierpienia i to bolało ją najbardziej. Ojciec chłopaka wypiął się na nich pięć lat temu, kiedy zdecydował bzyknąć na boku jakąś gówniarę. Marcela nakryła Jeronima i jego kochankę na amorach w ich własnym łóżku, które – zaraz po tym jak wystawiła mężowi walizki za drzwi – wyrzuciła w całości na śmietnik. Rozwód nastąpił szybko, właściwie już następnego dnia kobieta wysłała do sądu pozew z orzeczeniem o wyłącznej winie Jeronima, a wolność uzyskała miesiąc później.
Przysięgła sobie wtedy, że nigdy więcej nie da się tak oszukać żadnemu facetowi. Żadnemu!
Wypadek Davida uświadomił jej też, że ludzkie zdrowie jest kruche jak porcelana i nie wiadomo, w którym momencie przyjdzie choroba, a Marcela od dłuższego czasu żyła głównie pracą, nie chłonąc żadnych rozrywek. Syn miał już praktycznie własne życie i tak często nie potrzebował uwagi matki. Miał dziewczynę i był z nią szczęśliwy. [link widoczny dla zalogowanych] nie zostawiła go nawet wtedy, gdy został niepełnosprawny, co świadczyło o jej prawdziwym uczuciu do chłopaka.
Marcela od urodzenia mieszkała w Monterrey, tam też w liceum poznała Jeronima i również tam urodził się ich potomek. Po rozwodzie z mężem kobieta jednak wyjechała z Davidem z rodzinnego miasta i oboje osiedlili się w Dolinie Cieni, gdzie jakiś czas później szatynka założyła mały gabinet terapeutyczny, gdyż z wykształcenia była terapeutką ogólną.
Oddałaby wiele, żeby dwa miesiące temu znaleźć się na miejscu syna i żeby to ją potrącił ten cholerny samochód na przejściu dla pieszych i – o ironio – właśnie w Monterrey. Przeklętym mieście, z którego uciekli, by każdy kąt nie przypominał im o niewiernym i nieodpowiedzialnym Jeronimie. Jego firma zbankrutowała, więc obecnie mężczyzna był bezrobotny, a rodziną w ogóle się nie interesował. W sensie ex żoną i synem, bo ze swoimi rodzicami miał świetny kontakt. W przeciwieństwie do Marceli, którą Leonarda i Gustav Duranowie wyklęli na wieść, że ośmieliła rozwieść się z ich pupilkiem. Dobre relacje Marcela miała tylko z siostrą Jeronima, co więcej kobiety przyjaźniły się od lat.
Kierowca czarnego SUV-a uciekł z miejsca wypadku, nawet nie udzielając pierwszej pomocy chłopakowi, którego rozjechał, a miejscowa policja rozważa właśnie umorzenie sprawy. I jeśli to zrobią, to albo ten ktoś ma mocne plecy i wpływowe znajomości w prokuraturze, albo jebanego farta! Na nieszczęście Davida.
Marceli nie chodziło o odszkodowanie, bo stać ją było na to, żeby opłacić operację oraz rehabilitację syna. Chciała tylko, żeby winowajca poniósł należytą karę za swoje wykroczenie. Omal nie zabił człowieka, jej ukochane dziecko – w prawdzie już dorosłe, ale dla matki wiek jest nieważny. David zawsze będzie jej synem, dużym czy małym. Po prostu zawsze.
Duran zobaczyła jak do domu wbiega Magdalena Solano, córka burmistrza.
– Miło cię widzieć po raz czwarty tego dnia – podjęła rozmowę czterdziestolatka. – David do tej pory nie wyszedł z pokoju, od rana tylko trzyma nos w książce, ale możesz spróbować wyciągnąć go na spacer, jest ładna pogoda. Tobie na pewno nie odmówi – uśmiechnęła się.
– O tym samym pomyślałam, czyta mi pani w myślach – odparła z entuzjazmem dziewczyna, wciąż nie mogąc przemóc się, żeby zacząć mówić do matki Davida po imieniu, choć kobieta prosiła ją o to już niejednokrotnie.
– Czuję się okropnie staro, kiedy tak się do mnie zwracasz. – Marcela spojrzała bezradnie na Magdalenę, która momentalnie to wychwyciła. – No nie patrz tak – dodała Duran. – Przecież nie zmuszę cię, żebyś mówiła do mnie „mamo”. Po prostu spróbuj nie używać słowa „pani”, okej?
– Postaram się, teściowo – zażartowała śmiało, trochę się rozluźniając.
– Ej, bez przesady – zaśmiała się Marcela. – Jeszcze nią nie jestem.
– Ale mam nadzieję, że będzie pani. – Czarnowłosa młoda kobieta zaklęła cicho pod nosem, uświadamiając sobie kolejną pomyłkę. – Przepraszam – zrehabilitowała się szybko.
– Dobrze, dobrze – odparła ze zrozumieniem matka Davida. – Nie czuj presji, kochana. Śmiałość przyjdzie z czasem.
Psychoterapeutka przystopowała z pracą, odkąd młody Duran wyszedł ze szpitala. Trzeba było się nim zajmować, pomagać w myciu oraz innych codziennych czynnościach. Marcela robiła to sama, bo nie chciała, żeby obca osoba kręciła się po domu. Ojciec kobiety nie był już w pełni sił, więc czasem sąsiad wpadł pomóc przenieść Davida z wózka na łóżko i na odwrót. On jednak kilka dni temu wyjechał na stałe z Valle de Sombras, toteż obecnie Marcela radziła sobie wspólnie z Magdaleną, która wpadała do nich trzy razy dziennie (czasem częściej), gdy nie miała zajęć na uczelni. Bo przecież jedna drobna kobietka nie dałaby rady sama dźwignąć człowieka ważącego prawie siedemdziesiąt kilogramów.
Solano uśmiechnęła się, ale zaraz potem przybrała poważny wyraz twarzy, widząc jak Marcela stopniowo smutnieje.
– Wiem, że udajesz twardą i starasz się być silna – zaczęła dziewczyna, w końcu zwracając się do przyszłej teściowej na „ty”, gdyż chciała zrobić jej przyjemność – ale nawet psychoterapeuci mają prawo wyrażać emocje, tym bardziej te negatywne – dokończyła jednym tchem.
– Lata w zawodzie nauczyły mnie ukrywać wyższe emocje, ale masz rację. Nie powinnam tego robić, szkodzę tylko samej sobie.
Magdalena bez słowa podeszła do Marceli i przytuliła ją. Od razu wyczuła, że matka jej ukochanego jest spięta, więc chciała ją pocieszyć.
– Jeśli potrzebujesz, wypłacz się. To żaden wstyd.
– Ej, ja tu jestem od udzielania rad emocjonalnych. – Duran odsunęła się od dziewczyny syna, na powrót odzyskując wigor.
– A kto tobie ich udzieli? – zapytała Magdalena, patrząc na czterdziestolatkę.
Nie uzyskała odpowiedzi na swoje pytanie, bo zamiast tego starsza kobieta wolała zmienić temat.
– Idź już do Davida i weź go na ten spacer. Ja muszę jeszcze trochę ogarnąć dom i przygotować pokój gościnny, bo niedługo będę miała gościa.
Solano, nic już nie mówiąc, zniknęła po chwili za drzwiami na końcu korytarza.
W istocie Marcela wcale nie skłamała, ponieważ całkiem niedawno, jakąś godzinę temu, dzwoniła do niej szwagierka i zapowiedziała się z wizytą. Bardzo możliwe, że zostanie też na noc, bo podobno pokłóciła się z mężem.

***

Umieścił w internecie ogłoszenie, że szuka pracownicy do pomocy w sklepie. Powiesił też jedną kartkę na drzwiach wejściowych, a resztę porozwieszał na okolicznych słupach i drzewach.
Może ktoś się niedługo zgłosi – pomyślał Nico.
Póki co miał zamiar zająć się ściągnięciem szyldu z dziwaczną nazwą i zastąpić ją inną, jego zdaniem idealną. Sklep od teraz miał nosić imię kogoś bardzo ważnego dla Nicolasa Barosso. A mianowicie „U Nadii”.
Właściwie mężczyzna nie zapytał o zdanie na ten temat właścicielki wydawnictwa, bo chciał jej zrobić niespodziankę, ale wierzył, że De la Cruz spodoba się jego pomysł. Nie chciał w ten sposób zdobyć brunetki, bo wiedział, że do tego jeszcze daleka droga, ale zaczynając od małych kroczków, ufał, że w końcu osiągnie swój cel.
Barosso odruchowo włożył dłoń do kieszeni spodni, natykając się w niej na coś zimnego. Wyjął rękę i spojrzał na to, co w niej trzymał. Wiekowa, pamiętna złota zapalniczka z wygrawerowanymi imionami wszystkich jego kochanek. Brakowało na niej tylko Nadii, ale nawet gdyby Nico się z nią przespał, to i tak by jej tam nie umieścił. Za bardzo ją szanował. Ją jako jedyną kobietę w swoim życiu naprawdę kochał. I to od lat.
Prychnął pod nosem, ściskając w dłoni ów przedmiot. Tak, teraz ta zapalniczka była dla niego tylko przedmiotem. Bezużytecznym zresztą, bo zdecydował się wreszcie porzucić nałóg. Od miesiąca nie zapalił ani jednego papierosa, choć nosił dwie sztuki w nogawce na czarną godzinę. Co prawda, mógł już dawno je zgubić, ale zawsze gdzieś z tyłu głowy miał tę świadomość, że gdzieś one są. Czy to w kanale, czy w nogawce, nie miało znaczenia. Przecież i tak nie zamierzał już palić.
Nico jeszcze raz rzucił okiem na złotą zapalniczkę i w tym momencie wiedział już, co powinien z nią zrobić. Pozbyć się jej raz na zawsze ze swojego życia! Ona, jak i jego życie przez ostatnie kilkanaście lat, były niczym innym jak jedną wielką farsą, którą trzeba było w końcu przerwać. Barosso bez wahania udał się nad rzekę i wyrzucił do wody pamiątkę po ex kochankach. Cisnęło mu się na usta: „spłyń z falami Dunaju”, ale to byłoby skraje szaleństwo sądzić, że płytka rzeka płynąca przez Dolinę Cieni, wpada do kolejnej rzeki, ale znajdującej się w Europie. Gdzie Europa, a gdzie Meksyk? Nico popukał się w głowę.
Najstarszy z braci Barosso wrócił myślami do poprzedniego dnia wieczorem, kiedy poszedł szukać Nadii do wydawnictwa, by przeprosić ją za swoje nietaktowne zachowanie na pogrzebie jej męża. Nie znalazł jej wówczas w pracy, bo nie miał pojęcia, że brunetka wróciła do swojej firmy dopiero dziś rano. Wychodząc wczoraj z budynku, zauważył podejrzany samochód przejeżdżający nieopodal, ale nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Przecież ciągle ktoś podróżuje ulicami Valle de Sombras, szukając drogi na skróty. Nie było w tym nic dziwnego. Mimo wszystko nie opuszczało go wrażenie, że skądś zna tę gębę wyglądającą przez tylną szybę. Było ciemno, ale zdołał dostrzec ją w świetle latarni.
Sambor Medina? Jeśli tak, to zadanie zdobycia klucza do serca Nadii, Nicolas miał utrudnione po stokroć. Ciągle pamiętał jak ten bezdomny, który niegdyś zaszył się w piwnicy El Miedo, dostawiał się do jego ukochanej – wtedy jeszcze żony Dimitria.
Oj, będzie wojna – przeszło przez myśl Barossowi.

***

Nadia wraz z córką wróciły do domu dopiero późnym popołudniem. Rozmowa z wychowawczynią dziecka nie była przyjemna. De la Cruz najadła się tylko wstydu, kiedy kobieta opisała jej sytuację bójki mającej miejsce na terenie szkoły. Podobno Camila rzuciła się na jakiegoś chłopca z pięściami, bo ten powiedział jej, żeby lepiej pilnowała matki, która ponoć wskoczyła do łóżka jego ojcu. Była to oczywiście wierutna bzdura wymyślona przez okoliczne dzieciaki z czystej złośliwości, ale Camila chciała bronić honoru swojej mamy i wyszło jak wyszło.
– Kochanie, jesteś już dużą dziewczynką, a ja tyle razy ci mówiłam, że nie można się bić, bo to nieładnie – zaczęła tłumaczyć Nadia, sadzając sobie dziecko na kolanach. – Chodzisz do zerówki, a chłopcy w twoim wieku lubią wymyślać różne historyjki, często nieprawdziwe, żeby zwrócić na siebie uwagę. Może ten chłopiec cię lubi i chciał, żebyś zaczęła się z nim bawić, co? – wysunęła hipotezę, idąc dziecięcym tokiem rozumowania.
– Ale on cię brzydko nazwał. Tak chyba nie robi chłopiec, który mnie lubi – stwierdziła mądro Camila.
– Nie przejmuj się, kochanie. Następnym razem to zignoruj, dobrze?
– Nie lubię go – nie odpowiedziała, tylko orzekła fakt.
W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi.
– No dobrze, biegnij do swojego pokoju. Zaraz przyjdzie do ciebie babcia Virginia, tylko zawołam ją z tarasu.
Zanim Nadia otworzyła, poszła po matkę Dimitria, tak jak obiecała córce. Starsza kobieta dołączyła do wnuczki, a De la Cruz podreptała do drzwi.
– Travis? – zdziwiła się, kiedy zobaczyła Mondragona. – Co ty tutaj robisz, do cholery? – naskoczyła na niego od progu.
– Przyjechałem, ale to jest nieważne – odparł z radością. – Ważne jest to, że znam już prawdę i że nie jesteś moją siostrą. – Chciał wejść do środka, ale Nadia wypchnęła go na zewnątrz, sama również wychodząc z domu.
De la Cruz nawet nie próbowała udawać, że jest zaskoczona. Oczywiście, że nie byli rodzeństwem. Wiedziała o tym doskonale od samego początku. Od dnia, w którym to wymyśliła, by ratować swoje małżeństwo.

---------------
Dziękuję Domi za pomoc


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 20:59:55 18-04-18, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 23:30:15 14-04-18    Temat postu:



Ostatnio zmieniony przez darunia dnia 23:34:49 14-04-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:20:19 15-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II, CAPITULO 86
Ingrid/ Javier/Victoria /Julian/Celia

Wycofała się z pokoju uznając, iż Heller miotający się na podłodze to dla niej zdecydowanie za wiele. O wiele za dużo dla kobiety, która spodziewa się dziecka i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przeszła zdecydowanie za dużo. Za dużo złych emocji przetoczyło się przez jej żyły. Weszła do kuchni przykładając dłoń do brzucha. Zegar wskazywał czwartą nad ranem. Marzyła o tym, aby położyć się spać. Ale nie tutaj. Nie zaśnie wiedząc, że Heller nagle przeistacza się w szalejące zombie do którego absolutnie nic nie dociera. Palcami przeczesała brązowe włosy słysząc, jak Gabriel kuśtyka do kuchni. Wzięła głęboki oddech z trudem tłumiąc jęk. Miała serdecznie dość dzisiejszego dnia.

— Daniel zasnął — poinformował ją stojący w drzwiach Gabriel.

— Także powinieneś się położyć — zasugerowała najłagodniejszym tonem na jaki było ją stać. — Julian kazał ci odpoczywać.

— A gdzie on jest?

— W pracy — odpowiedziała — Braki w personelu i ściągnęli go na dyżur — wyjaśniła tonem matki tłumaczącej coś dziecku. — Naprawdę powinieneś się położyć. Nie możesz forsować nóg. — sięgnęła po kurtkę, którą przewiesiła wcześniej przez oparcie krzesła.

— Ty też nas zostawiasz? — zadał kolejne pytanie. A właściwie stwierdził oczywistą oczywistość. Ingrid bardzo powoli założyła kurtkę. Ścisnęła palcami nasadę nosa — Dlaczego? — zapytał idąc za nią do drzwi. Ingrid przekręciła klucze w zamku.

— Gabrielu ja nie chcę wyjść na niegrzeczną, wredną sukę, ale szczerze — odwróciła się do niego. — chcę pobyć trochę sama ze sobą. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny — urwała — na oko licząc spędziłam w waszym towarzystwie. I było miło, ale mój wewnętrzny introwertyk aż krzyczy o pięć minut we własnym towarzystwie albo pójściu spać we własnym łóżku.

— Możesz położyć się tutaj

— Nie mogę — weszła mu w słowo. — Twój przyjaciel ma PTSD a ja nie zamierzam zostać uduszona we śnie. I nie dasz mi gwarancji, że dożyje świtu. — otworzyła drzwi. — Zamknij proszę za mną i wyciągnij klucze z zamka. Julian pewnie do was zajrzy. — powiedziała i nie czekając na odpowiedź zniknęła na ciemnej klatce schodowej.

Kiedy kładła się do swojego łóżka dwadzieścia minut później ubrana w przesiąknięty zapachem Juliana podkoszulek dotarło do niej jak bardzo jest zmęczona. Powieki same opadły a sen zmorzył ją szybko.

***



Potrzebował czasu, ciszy i przede wszystkim przestrzeni, aby zrealizować powierzone mu zadanie. Długie przypominające dłonie pianisty palce mężczyzny prześlizgiwały się z jednego klawisza na drugi a osoba postronna obserwowała go z podziwem. Gdyby nie fakt i siedział przed ekranem laptopa z wzrokiem utkwionym w ciemnych stronach można by pomyśleć, że nie jest hakerem, lecz pianistą.

I tak jak pianista potrafił czarować muzyką tak Javier Reverte opanował do perfekcji sztukę iluzji. Uśmiechając się niczym kot, który wychłeptał całą śmietankę podniósł wzrok znad monitora spoglądając na mężczyznę, który rozsiadł się wygodnie na jednym z krzeseł z wydrukowanym przez Victorię tekstem. Spojrzenia dwóch jasnowłosych mężczyzn spotkały się nad ekranem monitora. Javier skinął mu głowę i wrócił do swojej magii.

Cały plan opierał się na włamaniu się do serwerów jednej z meksykańskich stacji i nadania podczas wiadomości krótkiego materiału o małpkach- kapucynkach. Miała to być ukryta wiadomość dla niejakiego Gabriela Amadora de Monte który był przyjacielem niespodziewanego gościa- Dominica. A Dominic Benavídez nie budził w gospodarzu zaufania. Oj nie. Javier Reverte nie urodził się wczoraj i trochę w życiu już przeżył. A obdarzeniem zaufaniem kogoś tak śliskiego jak Dominic? Mowy nie ma. Ten człowiek nie przypadł mu do gustu a Piękny chłopiec, który odłożył na bok papiery podzielał jego opinię, dlatego też poprosił Magika o czas na przygotowanie pewnego dokumentu. To akurat nie stanowiło problemu przecież Gargamel nie miał pojęcia jak pracochłonne i wyczerpujące jest hakowanie. Magik przeciągnął się a Fabricio wstał zerkając na zegarek. Nadanie komunikatu zostało przesunięte o kilka godzin.

— Jestem gotowy — zakomunikował Fabricio podnosząc się z krzesła. Od siedzenia bez ruchu rozbolał go już tyłek. — Ty czy ja? — zapytał go. — który znasz budzi Śpiącą Królewnę?

— Śmiało Ja nie zamierzam go całować — odparł Guerra z bladym uśmiechem. Poruszył głową to w lewą to w prawą stronę. Potrzebował kawy. Schował dokumenty wręczone przez Javiera do otwartej szuflady zamykając ją po chwili. Ruszył w kierunku kuchni zaś Reverte miał tę przyjemność obudzić Dominica. Uśmiechnął się do Victorii, która podała mu kubek z parującym napojem.

— Nie długo się go pozbędziemy — szepnęła konspiracyjne posyłając mu uśmiech. — Jesteś głodny? — zapytała go. Pokręcił przecząco głową.

— Moje gratulacje — powiedział po pierwszym łyk kawy. — Twój wywiad był świetny.

— Dzięki — odparła rumieniąc się delikatnie. — Nie sądziłam, że wokół firmy zrobi się taki szum — pokręciła głową. — ale to dobrze. To dobra reklama.

— Zgadzam się, a gdybyś kiedyś chciała zadebiutować na giełdzie — zaczął Guerra — służę zawodową radą.

— Dzięki — odpowiedziała zerkając na zegarek. — Muszę już iść. Szefowej nie wypada się spóźnić w drugi dzień.

— Nie zostaniesz pomóc? — zapytał zdziwiony Fabricio.

— Javier doskonale sobie poradzi — zaczęła blondynka. — Zna ten system lepiej ode mnie.

— Pewnie dlatego — wszedł jej w słowo Magik obejmując ją w pasie — że sam go stworzyłem — dokończył szeptem całując blondynkę w policzek. — Na pewno nie chcesz żebym cię odprowadził? — zapytał narzeczoną ujmując ją pod łokieć i prowadząc do wyjścia. Podał jej płaszcz i pomógł go założyć.

— Trafię — odwróciła się w jego stronę zarzucając mu ręce na szyję — a gdybyś potrzebował drugiej pary oczu — powiedziała — wystarczy jeden telefon.

— Wiem Dzwoneczku — wargami musnął czubek jej nosa — ale ty masz ważne spotkanie umówione za dokładnie piętnaście minut — przypomniał jej patrząc konspiracyjne w oczy. Z trudem powstrzymywał szeroki uśmiech.

— Pamiętam

— Wychodzisz? — Dominic który wyszedł z jednego z trzech pokoi znajdujących się w mieszkaniu zmarszczył brwi na widok obejmującej się pary.

— Tak wychodzę. W końcu niektórzy z tego towarzystwa pracują — rzuciła swobodnym tonem nawet na niego nie patrząc.

— Niektórzy to uczciwi obywatele inni przestępcy równowaga we wszechświecie musi być — zripostował Javier sięgając do klamki. — Powodzenia Dzwoneczku — pocałował ją — Zadzwoń. — dziewczyna skinęła głową i ruszyła do pracy. Kiedy tylko za Javierem zamknęły się drzwi a ona zaczęła schodzić po schodach na dół wyciągnęła z kieszeni płaszcza telefon. Mimo wczesnej pory wybrała numer telefonu przyjaciółki. Ingrid odebrała po trzecim sygnale.

— Oby to było coś ważnego — zaczęła siadając na łóżku. — Vicky jest ósma rano.

— Wiem — otworzyła samochód jednym kliknięciem. — Musimy się spotkać i nie jest to rozmowa na telefon. Gdzie jesteś?

— U siebie. I oby to było ważne — odparła — inaczej cię uduszę. I kup mi coś do jedzenia po drodze. Jestem w ciąży i mam pustą lodówkę.

— Będę za pół godziny — powiedziała siadając na miejscu kierowcy i wykładając kluczyki do stacyjki.

***

Z trudem przełknęła ślinę patrząc za Eusebio który szybkim krokiem opuścił salę z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Celia bezradnie spojrzała na lekarza, który odprowadził jej męża wzrokiem. Spojrzała bezradnie na lekarza głośno wzdychając.

— Zorganizujemy konsultacje ginekologiczną — powiedział Julian skupiając się na pacjentce. — Wszystko się wyjaśni — zrobił krok do przodu — Jeśli pani chce mogę po kogoś zadzwonić — zasugerował łagodnym tonem.

— Do mojej szwagierki — wykrztusiła — nie wiem tylko gdzie jest moja torebka — rozejrzała się dookoła. Julian zrobił kilka kroków do przodu przyklękając przy szafce, w której jedna z pielęgniarek położyła torebkę kobiety. Podał ją Celii. — Ma na imię Marcela —powiedziała odblokowując telefon. W kontaktach znalazła numer — tylko proszę jej nie straszyć, że umieram czy coś. Tylko poprosić, żeby tutaj przyjechała. — Julian przepisał numer telefonu na swoją komórkę i wybrał numer naciskając zieloną słuchawkę.

— Słucham

— Dzień dobry Nazywam się doktor Julian Vazquez — przywitał się — Dzwonię ze szpitala klinicznego w Valle de Sombras czy rozmawiam z Marcelą?

— Tak przy telefonie o co chodzi?

— O pani szwagierkę Celię Barondo.

— Co się jej stało?

— Zemdlała w kawiarni i prosiła abym do pani zatelefonował i poprosił o przyjazd.

— Oczywiście proszę jej powiedzieć, że będe niedługo.

— Tak w razie jakichkolwiek pytań o jej stan zdrowia proszę prosić o mnie.

— Dziękuje do widzenia.

— Do widzenia — pożegnał się Julian przerywając rozmowę. Podszedł do stanowiska pielęgniarek kładąc na blacie kartę pacjentki. — Clementino proszę wezwać doktor Pardo na konsultacje ginekologiczną.

— Już dzwonię. A doktor wie? — zapytała go pielęgniarka podnosząc słuchawkę telefonu, przycisnęła ją do ramienia. — Jej mąż wypadł stąd jak długi jak tylko o dzieciaku usłyszał.

— Clementino — powiedział spokojnym tonem głosu Vazquez wypełniając rubryczki w karcie — reakcje rodziny pacjentów nie powinny być obiektem naszych zainteresowań więc proszę zadzwoń po doktor Pardo a potem podłącz pani Barondo jeszcze jedną kroplówkę z glukozą.

— Oczywiście doktorze — Telefon w fartuchu Juliana zawibrował głośno. — Przepraszam — powiedział naciskając zieloną słuchawkę. — Ingrid jestem w pracy — powiedział spokojnie wychodząc na zewnątrz.

— Wiem — odpowiedziała Lopez — ale wiem też, że Gabriel Amador de Monte ma ciekawych znajomych. Jak na przykład Dominica Benavídeza. I zanim zapytasz a któż to taki odpowiem; szef Sycylii.

— Szef Sycylii? — powtórzył powoli Vazquez. — Skąd masz te informacje?

— Od Victorii. I za nim nakrzyczysz na mnie, iż wtajemniczam w nasze sprawy osoby trzecie otóż owe osoby trzecie same do mnie przyszły, gdyż w ich pokoju gościnnym nocował ów szef Sycylii. — Ingrid wzięła głęboki oddech i zaczęła powoli opowiadać streszczone przez Victorię wydarzenia jakie miały miejsce wczorajszej nocy.

— Boże — wyrwało się Julianowi, który usiadł na stopniach. — Jeszcze nam jego brakowało.

— Przypominam tylko ze zabawę w miłosiernego Samarytanina zacząłeś sam.

— Wiem, wiem. Posłuchaj jesteś teraz u nich? — zapytał szatynkę.

— Nie jestem u nas.

— To zostań tam. Nie chcę abyś wpadła na tego całego Dominica.

— Nie jesteś zły, że ich zostawiłam nad ranem.

— Nie, wiedziałem, że nie wytrzymasz z nimi długo, dlatego zostawiłem ci samochód. Po prostu zostań u nas, ja zajmę się resztą. Uważaj na siebie.

— Nie martw się — spojrzała na Vicky — mam na dziś plany. Rozłączyła się spoglądając na blondynkę. — Masz ten adres? — zapytała ją.

***

Wyniki badań lekarskich nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Celia była w ciąży. W siedemnastym tygodniu ciąży. Oszołomiona szatynka leżała na Sali segregacji czekając już tylko na wypisanie ze szpitala myśląc gorączkowo. Nie było żadnych szans, aby Eusebio uwierzył, iż dziecko, którego się spodziewa jest jego. Nie uprawiali seksu od lat i tak mogła mu wmówić, że maluch jest jego. Wymyślić jakąś historyjkę, że uprawiali seks a on zwyczajnie tego nie pamięta, bo był pijany, ale prawda była taka że nie chciała. Jedyne czego pragnęła to uwolnić się od tego człowieka.

— Celia — do jej łóżka szybkim krokiem zmierzała Marcela Duran. Szatynka powoli podniosła się do pozycji siedzącej. — Co się stał?

— Cud — wymamrotała wywołując o czarnowłose konsternacje. — Jestem w ciąży — oznajmiła.

— Co?

— Nie co tylko kto — poprawiła ją mimowolnie się uśmiechając — Będę mieć dziecko — palcami przeczesała włosy. — Jezu i co ja teraz zrobię? — patrzyła na kobietę bezradnie. — Ja i dziecko?

— Urodzisz i wychowasz ty i twój mąż — powiedziała kładąc dłoń na jej dłoni. — Gdzie jest Eusebio?

— Wyszedł, bo dowiedział się że jestem w ciąży — Marcela uniosła do góry brwi rozpromieniła się całe.

— Nie jest jego? — upewniła się pochylając się nad szwagierką. Blondynka potwierdziła skinieniem głowy. — I dobrze

— Dobrze?

— Tak chciałbyś mieć jego dziecko w brzuchu?

— Nie, ale

— Celio nie ma żadnego „ale” — zaczęła terapeutka — To dobra wiadomość a ja znam świetnego prawnika — kontynuowała spokojnie. — wypiszą cię ze szpitala, pojedziesz do domu spakujesz się i zamieszkasz ze mną i z Davidem.

— Nie zapytasz — weszła jej w słowo Marcela — kto jest tym szczęśliwcem?

— Hector — odpowiedziała zamiast pytać. — To jasne jak słońce. Zaczekam z tobą na wypis i pójdziemy coś zjeść. Musisz jeść — Celia popatrzyła na szwagierkę, która zachowywała się jakby ogłoszono, że drugi raz będzie Boże Narodzenie. Opadła na poduszki zamykając oczy.



***

Dominic Benavídez siedział na przeciwko Fabricio Guerry przypominając wyglądem chmurę gradową. Siedział z założonymi rękoma wpatrując się w swojego rozmówcę i gdyby jego oczy mogły zabijać Fabricio padłby trupem. Spojrzał jeszcze raz na dwa dokumenty które położył przed nim syn Cosme i pokręcił przecząco głową.

— Nie podpiszę tego — odsunął od siebie dwie kartki spoglądając na blondyna wściekle. — marnujecie tylko czas.

— Jak na razie to ty marnujesz nas czas — odgryzł się Fabricio. — Podpisz dekret. Jedna kopia dla ciebie , druga dla nas.

— Po co? Dałem twojej żonie słowo.

— Twoje słowo dla mnie nic nie znaczy Benavídez — odpowiedział spokojnie Guerra. — Podpisany dokumnet wtedy Javier uruchomi całą procedurę albo wyjdź.

— To szantaż — warknął Dominic

— Nie to warunki — palcem postukał w kartkę papieru — które musisz spełnić, aby Magik zaczął czarować.

— Nie podpiszę dokumentu, który wskaże na mnie jako szefa Sycylii. Ty chyba zwariowałaś

— Ja? — Fabricio parsknął śmiechem — jestem w pełni władz umysłowych i to ty zwariowałeś, jeśli sądziłeś, że uwierzę ci na słowo. Umowę dżentelmeńską mogę zawrzeć z Javierem nie z tobą.

podpisz dekret gwarantujący nam bezpieczeństwo albo wyjdź

— Nie rozumiesz, że nie podpisze dokumentu, który wskazuje na mnie jako szefa Sycylii. Cały system polega na tym, że nikt nie wie kto przewodzi Scyllą.

— Zaraz — powiedział rozbawiony Guerra — twoim nazwijmy to akcjonariusze nie wiedzą dla kogo pracują? — parsknął śmiechem — nic dziwnego, że wierny pies kopie pod tobą dołki. Wracajmy jednak do meritum sprawy.

— Ne podpisze tego.

— Do widzenia — Fabricio wstał powoli od stołu wpatrując się zszokowaną i wściekłą zarazem twarz Dominica.

— To wszystko?

— Tak Dominicu to wszystko. — powiedział Fabricio. — Naprawdę sądziłeś, że dostaniesz lokalizację swojego przyjaciela na ładne oczy? Że którekolwiek z nas uwierzy ci na słowo? Pomyliłeś więc adresy. I masz naprawdę dziwny system priorytetów.

— Priorytetów?

— Tak skoro wyżej niż przyjaciela stawiasz swoją sekretną tożsamość. — Głos Fabricio brzmiał spokojnie a brytyjski akcent wybrzmiewał w każdym wypowiedzianym słowie. — Boisz się o swoją tożsamość? — zapytał go — a czy tobie nie przyszło do głowy, że żadne z nas nie będzie chciało się przyznać do znajomości z tobą? — zapytał go. — Jesteś przestępcą. Kierujesz grupą ludzi która przelała więcej krwi niż jest w wody w Zatoce Meksykańskiej a jedyne czym się martwisz to ujawnienie twojej sekretnej tożsamości to współczuje Gabrielowi takiego przyjaciela.

Dominic poderwał się na równe nogi patrząc na niego wściekle. Tylko stół dzielił ich od siebie.

— Nie waż się wypowiadać jego imienia — warknął Benavídez — Gabriel to dobry dzieciak, który wiele w życiu przeszedł.

— I my tu gadu gadu a on może już nie żyć — wtrącił się Javier ryzykując straceniem głowy. — Fabricio ma racje. Nie kiwnę nawet małym paluszkiem, aby włamać się na ich serwer, dopóki ty nie złożył podpisu pod tym dokumentem. — założył ręce na piersi patrząc wyzywająco na Dominica który opadł na krzesło. Javier i Fabricio wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

— No to mamy impas — powiedział Dominic z chytrym uśmiechem. — Bo ja nie wyjdę stąd dopóki nie zrobicie tego co macie zrobić.

Fabricio uśmiechnął się pod nosem siadając na krześle. Przysunął bliżej kartki wpatrując się w treść dekretu. Czuł na sobie uważne spojrzenie Dominica. Wyciągnął z kieszeni marynarki pióro i zaczął coś pisać. Później przepisał słowo w słowo na drugą kartkę i podsunął je Dominicowi.

— A to co? Gest dobrej woli?

— Nie. Dorzucam coś ekstra. — powiedział Fabricio odchylając się na krześle.

Uważnie obserwował Dominica podczas czytania. — Decyzja należy do ciebie — powiedział i wstał. — Ktoś ma ochotę na kawę? — zapytał pozostałych i ruszył do kuchni. Przelewał właśnie czarny płyn do kubka, kiedy usłyszał za sobą kroki żony.

— Podpisał — powiedziała podając mu przez ramię kartkę, którą Guerra złożył na pół i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki. — To co tu napisałeś.

— Dostał tylko to czego chciał — powiedział do Emily. — Moje oficjalne zrzeczenie się roszczeń do Sycylii. Moje i przyszłych pokoleń. — odwrócił się do blondynki. — Potrzebował zachęty a my chcemy się go pozbyć więc jeśli słowa, iż „wraz z podpisaniem dekretu przez szefa Sycylii wygasają wszelkie roszczenia względem organizacji wszystkich potomków Mitchela Zuluagi w linii prostej i pobocznej. Dominic Benavídez oficjalnie zostaje przez nich uznany (potomków) jako jedyny przywódca”

— Napisałeś to żeby się mnie pozbyć? — zapytał Dominic stojący w progu kuchni.

— Tak — odpowiedział szczerze. — Napisałem to też, dlatego aby nie było między nami żadnych niedomówień. Scylla jest cała twoja, bierz ją sobie.

— Dlaczego?

— Bo jej nie chcę — odpowiedział — Scylla to jedynie przemoc i nic więcej a ja nie zamierzam tkwić w jej kręgu więc znajdź wiernego psa, zrób co musisz zrobić i zniknij z naszego życia raz na zawsze.

Dwadzieścia minut później Domnic oszołomiony informacją, iż Gabriel znajduje się w mieszkaniu na dole nie mówiąc nawet dziękuje wyszedł szybkim krokiem. A zgromadzeni w pomieszczeniu odetchnęli z wyraźną ulgą, że już po wszystkim.

***

Celia popatrzyła na stojącą na łóżku walizkę z niedowierzaniem kręcąc głową. A więc tak zachowuje się prawdziwy mężczyzna? Pomyślała splatając ręce na piersi. Ze swojego miejsca idealnie widziała jak Eusebio kursuje z szaf do walizki upychając w niej na chybił trafił ubrania, w które zaplotła się jakaś para brązowych pantofli. Rozejrzał się po pokoju i dopiero teraz jego spojrzenie padło na żonę. Celia uśmiechnęła się bez cienia wesołości

— Tak więc zachowuje się mężczyzna, który będzie miał dziecko — powiedziała chłodnym wypranym z wszelkich emocji głosem. Eusebio spojrzał na nią przelotnie i zaczął zapinać walizkę. — Uciekasz jak nastolatek.

— Nie uciekam — odpowiedział ściągając walizkę z łóżka. — Pilne sprawy wzywają mnie do Monterrey — ruszył w kierunku drzwi. — Porozmawiamy po moim powrocie — zaczął schodzić po schodach.

— Nie porozmawiamy teraz — warknęła Celia idąc za nim. — Wiem, że wiadomość o dziecku mogła cię zaskoczyć — zaczęła wychodząc za nim na ganek. — jednak powinniśmy o tym porozmawiać.

— Nie mamy o czym rozmawiać a o twojej ciąży porozmawiamy po moim powrocie — odparł z uporem nawet na nią nie patrzeć. — Wszystkie sprawy zostawiłem w rękach pana Ramireza. Będzie odpowiadał przede mną i moją matką. Ty teraz musisz odpoczywać. I nie denerwować się. Wracam za trzy tygodnie.

— Słucham? — zapytała go nie wierząc własnym uszom. — Najpierw ściągasz nas tutaj i zmuszasz abyśmy zamieszkały w tej dziurze a teraz wyjeżdżasz na trzy tygodnie, bo firmie są jakieś problemy! — krzyknęła kompletnie nie zwracając uwagi na to iż z zainteresowaniem przyglądają im się wszyscy pracownicy i wezwany weterynarz.

— Nie rób scen Celio

— Będę robiła co będę chciała a ciebie nie muszę pytać o zgodę — warknęła nie zamierzając ściszyć głosu. Eusebio z hukiem zatrzasną bagażnik swojego auta podchodząc do Celii która nawet nie drgnęła. Zadarła do góry podbródek patrząc mu wyzywająco w oczy.

— Nie wiem skąd wzięło się do dziecko

Celia wybuchnęła gromkim śmiechem kładąc dłoń na brzuchu.

— Och naprawdę nie wiesz, jak zaszłam w ciążę?! — zapytała go tak głośno że pracownicy znajdujący się nieopodal zachichotali z uciechy darmowego przedstawienia. — Pożycz książkę do biologii od Alicji może tam znajdziesz odpowiedź na pytanie skąd się biorą dzieci

— Wyjeżdżam.

— A proszę bardzo idź sobie! Nie zatrzymuję cię dłużej. Tylko powiedz mi jak twój problem w firmie ma tym razem na imię? — zapytałą go. Eusebio odwrócił się w jej stronę ze wściekłą i zaskoczoną miną jednocześnie. — Ostatnia to chyba była Barbara? A może Amanda? Nie Amanda albo Natalie — wymieniła imiona kochanek męża w odwrotnej kolejności. Nie siliła się nawet aby obniżyć ton głosu. — Nie pamiętam a ty?

— Przestań — warknął — robisz niepotrzebną scenę.

— Wiem — powiedziała nieco ciszej — ale to takie przyjemne upokarzać cię na oczach wszystkich, że wprost nie mogę się oprzeć. A ty jedź sobie do tej Amandy tylko nie zdziw się, że po powrocie nie zastaniesz mnie w domu — nie czekając na odpowiedź Eusebio ruszyła do środka. Wyminęła oszołomioną teściową uśmiechając się do niej kwaśno. Weszła do swojej sypialni głośno zamykając drzwi.

Oparła się plecami o drzewo dłoń przykładając do brzucha. Zamknęła oczy biorąc kilka głębokich oddechów. Musiała się opanować i to w tym momencie. Doprawdy nie rozumiała absurdalnego zachowania Eusebio. Jeszcze wczoraj z firmą wszystko było w porządku a dziś akurat w dniu, w którym dowiedziała się, że jest w ciąży pojawił się kryzys. I to taki który załatwia się w trzy tygodnie. pokręciła z niedowierzaniem głową wzdychając głośno. Otworzyła oczy i szybkim krokiem ruszyła w stronę szafy. Wyciągnęła z niej sportową torbę.

Marcela miała rację. Celia tkwiła w tym związku od lat. Związku, który nie przynosił jej szczęścia a Eusebio kompletnie nie liczył się z jej zdaniem czy uczuciami. Tak zdradzała męża, tak będzie miała dziecko z kochankiem jednak on zamiast uciekać, jak tchórz powinien z nią o tym porozmawiać. Jeśli nie chcę z nią być powinien jej o tym powiedzieć. Do środka wrzucała w pośpiechu kilka sztuk ubrań. Zwinęła w kulkę szlafrok. Musiała to wszystko przemyśleć. A przede wszystkim musiała spotkać się i porozmawiać z Hectorem.

Dziecko. Na samą myśl o macierzyństwie przechodziły ją ciarki, ale lekarka potwierdziła to co przypuszczała już od jakiegoś czasu. A dziś zobaczyła na własne oczy tego małego człowieczka. Usłyszała szybkie bicie serca. Celia nigdy nie przypuszczałby, że kiedyś zajdzie w ciążę. Po tamtej nieudanej aborcji... ą. To nie jest czas i miejsce, aby o tym myśleć. Teraz musiała myśleć o przyszłości na nie rozpamiętywać to co było kiedyś.

— Pani Celio — lekkie pukanie do drzwi pokoju wyrwało ją z zadumy. W szparze między drzwiami a futryną pojawiła się głowa Lucio. — Mogę zająć pami chwilę? — zapytał przyglądając się kobiecie którea pakowała swoje rzeczy.

— Już to robisz więc wejdź i mów — powiedziała ruchem ręki zapraszając go do środka.

— Jedzie pani do męża?

— Nie. Do szwagierki, ale nie martw się wrócę kto by ci uprzykrzał życie? — zapytała go. — O co chodzi? — zapytała mężczyznę rozglądając się w poszukiwaniu ładowarki do telefonu. Namierzyła ją wzrokiem na komodzie.

— Pani mąż prosił o zrobienie spisu bydła znajdującego się w posiadaniu hacjendy — zaczął Lucio. — Wie pani krowy, jałówki, byki. Takie tam wiejskie sprawy.

— Proszę niech pan przejdzie do meritum — powiedziała otwierając szufladę z bielizną. Nie przejmując się obecnością Ramireza zaczęła upychać je w torbie.

— Zostawił mi swojego laptopa, aby mógł to zrobić w programie zamiast ręcznie — zaczął tłumaczyć Ramirez — niestety w całym tym zamieszaniu nie podał mi hasła.

Celia uśmiechnęła się kręcąc z niedowierzaniem głową. Musiała przyznać, że bezczelności to mu nie brakuje. Zapięła torbę.

—Pyta mnie pan czy znam hasło? I wybrał pan sobie ciekawą porę na zadanie mi tego niewinnego pytania. Panie Ramirez mój mąż co najwyżej w całym tym zamieszaniu mógł zapomnieć laptopa a nie go panu zostawić. To po pierwsze a po drugie sporządzenie spisu bydła to jedynie wymówka, aby zajrzeć do środka. — uśmiechnęła się idąc powoli w kierunku Lucio. — Mogę? — bez protestu wręczył jej laptop. Celia odłożyła go na stolik unosząc wieko. — Wie pan niektórzy mężowie traktują żony jak idiotki. Myślą, że jesteśmy ślepe, głuche i najlepiej jakbyśmy milczały i rozkładały nogi na zawołanie — powiedziała wpatrując się w okienko z napisem podaj hasło. — Mój mąż ma mnie za próżną idiotkę i na przykład nie wie, iż jego hasło jest tak banalne jak przepis na rosół. — bardzo powoli wpisała hasło i nacisnęła enter na ekranie pojawił się napis "Zapraszamy” — Pojawił się pan znikąd. Z dnia na dzień zdobył zaufanie wszystkich — wyprostowała się podchodząc do łóżka. — ale nie moje. Nie lubię pana, nie ufam panu jednak nie zamierzam panu przeszkadzać w spisywaniu bydła. A teraz niech będzie pan gentelmanem i zaniesie moją walizkę do taksówki.

— Oczywiście — odpowiedział biorąc torbę z łóżka. Zerknął na ekran laptopa z trudem powstrzymując uśmiech. — Odprowadzę panią do taksówki. Drogę pokonali w milczeniu.

— Na jak długo pani wyjeżdża?

— Dzień może dwa. Nie wiem, ale liczę, że zajmie się pan tutaj wszystkim w końcu mąż panu ufa — powiedziała spoglądając w kierunku nadjeżdżającego auta. — Panie Ramirez ma pan zapewne czas do jutra, aby zrobić spis bydła — oznajmiła, kiedy samochód zatrzymał się a ze środka wyszedł mężczyzna witając Celię z uśmiechem. Lucio włożył torbę kobiety do bagażnika. — Jutro mój mąż zrozumie, że laptop został na hacjendzie i zażyczy sobie, aby go przywieść proszę się nie obawiać nie przyjedzie po niego osobiście. Pewnie boi się spotkania ze mną — zaśmiała się cicho. — Radzę podłączyć go do ładowarki, która jest w szufladzie jego biurka a co do hasła to brzmi on Paloma 86 bez spacji. — widząc zaskoczoną minę zarządcy dodała. — Mój mąż myśli, że jest taki sprytny. Ustawić imię swojej kochanki razem z rokiem urodzenia a żona się tego nie domyśli. Do zobaczenia panie Ramirez jeszcze się spotkamy — wślizgnęła się do taksówki, która odjechała. Celia nie mogła widzieć zadowolonej miny Lucio tak jak on nie widział jej. Nie lubiła tego człowieka, nie ufa mu i nigdy mu nie zaufa, ale jeśli miała rozwieść się z Eusebio to lepiej na hacjendzie mieć jakiegoś sprzymierzeńca niż wroga.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 16:47:10 15-09-18, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
darunia
Idol
Idol


Dołączył: 21 Mar 2012
Posty: 1280
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:05:21 17-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 87 - Lucio/Bernarda/Alicja

Lucio nie mógł uwierzyć w swojego farta. Celia, w zasadzie sama zdradziła mu hasło do laptopa Eusebia. Mężczyzna zastanawiał sie, dla czego to zrobiła? Czy była tak naiwna i głupia? Czy może miała w tym jakiś własny cel? Nie mniej jednak mężczyzna, postanowił ponownie do niego zajrzeć. Wstukał hasło i zaczął przeglądac pliki. Gdy otworzył jeden z nich, zaczął z zaciekawieniem przeglądać jego treść.

L - Co my tu mamy?.......rozkład rejsu statków z Veracruz, do portu w Hawrze. Hawr? To chyba we Francji? Po jaką cholere to ci potrzebne? Co ty kombinujesz Eusebio?

Ramirez nie miał jednak zbyt wiele czasu, na zastanawianie się nad tym, gdyż służąca poprosiła go na górę. Gdyż matka Eusebia, Bernarda chce z nim o czymś porozmawiać. Lucio nie ma innego wyjście jak, zamknąć system i udać się do seniorki rodziny. Na miejscu szybko dowiaduje się o chodzi pani Barrondo.

B - Ohhh jak to dobrze, że pan tak szybko przyszedł. Mamy ważną sprawę do omówienia.

L - Słucham.

B - Otóż. Mam dla pana specjalne zadanie. Wyjedzie pan stąd na jakiś czas.

L - No dobrze. Ale w jakim celu?

B - Moja wnuczka Alicja, chce jechać do Monterrey pobawić się trochę z przyjaciółmi a ja chciała bym, żeby pan przez ten czas się nią zaopiekował. Rozumie pan o co mi chodzi?

L - Mam być, kimś w rodzaju przyzwoitki panienki Alicji? Dobrze zrozumiałem?

B - Doskonale.

L - Ale ja nie mogę! Jest jeszcze tyle do zrobienia i....

B - Nie ma nad czym dyskutować panie Ramirez. Hacjenda nie zawali się, jeśli nie będzie tutaj pana przez 1 lub 2 dni.

L - A nie ma nikogo innego?

B- Niestety nie. Syn wyjechał. Synowa także. Zostaje mi jedynie pan.

L - Chyba nie mam innego wyjścia. Prawda proszę pani?

B - Nie ma pan.


Bernarda prosi służącą, by przyprowadziła Alicję. Kiedy dziewczyna się pojawia, słyszy od babci wieści które się jej nie bardzo podobają.

B - Alicjo. Już zdecydowałam. Możesz jechać pobawić się do Monterrey.

Alicja skacze z radości, wiesza się babci na szyi.

A - Dziękuję ci babciu! Jesteś cudowna! Taty nie dało się uprosić! Wreszcie zobaczę się koleżankami, już tyle czasu ich nie widziałam.

B - Tak. Ale...pan Ramirez pojedzie z tobą.

A - Znaczy się, odwiezie mnie do Monterrey.

B - Też.

A - Jak to też?

B - Odwiezie cię i będzie pilnował.,...żebyś nie zrobiła żadnych głupstw.

A - Jakich głupstw babciu?

B - Jesteś już nie dziewczynką a młodą kobietą. Niedługo skończysz 18 lat. Wiesz o co mi chodzi.

A - No nie bardzo.

B - Nie chcę zostać prababcią, przed twoim ślubem.

Na twarzy słyszącego tę dyskusję babci z wnuczką Ramireza, pojawia się coraz szerszy uśmiech, a po usłyszeniu ostatnich słów Bernardy bucha śmiechem, co nie podoba się dziewczynie.

A - A pana co tak bawi?

L - Nic. Po prostu nie rozumiem, czemu irytuje panienkę to że babcia się o panienkę troszczy. Z całym szacunkiem ale w tej chwili to na nią moze panienka liczyć najbardziej.

A - Nie potrzebuję by mi o tym przypominano.


B - Panie Ramirez niech się pan naszykuje wyjeżdżacie jutro.

A - Co? Ja z nim nigdzie nie pojadę!

B - Alicjo....albo pojedziesz z panem Ramirezem, albo nie pojedziesz wcale.

Alicja mówi głośno "To nie jadę!". Odwraca się na pięcie i ze złożonymi rękoma, obrażona idzie do siebie.

B - Panie Ramirez proszę się nie zwracać uwagi. Podąsa się i za jakiś czas jej przejdzie.

L - No tak. Nastolatki takie są.

B - Niech pan nie zwraca uwagi i się szykuję.

L - Jest pani pewna, że wnuczka nie zrezygnuje z wyjazdu?

B - Nie, znam ją lepiej niż ktokolwiek.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
CamilaDarien
Wstawiony
Wstawiony


Dołączył: 15 Lut 2011
Posty: 4094
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Cieszyn
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:02:22 19-04-18    Temat postu:

TEMPORADA II CAPITULO 88

NADIA / NICOLAS / TRAVIS / MARCELA / DAVID


– Nie przychodź tu więcej, Travis – rzekła Nadia kompletnie bez emocji i odwróciła się na pięcie, chcąc wejść z powrotem do domu.
– Stój. – Zatrzymał De la Cruz, łapiąc ją za nadgarstek. – Słyszałaś, co powiedziałem? Nie jesteśmy rodzeństwem – powtórzył.
Kobieta spojrzała na niego jak na idiotę, wyrywając rękę z jego uścisku.
– A ja powiedziałam, żeby tu nie przychodził. Której części nie zrozumiałeś? – zapytała takim tonem, jakby próbowała wytłumaczyć małemu dziecku, co znaczy słowo „odejdź”.
– Tej, dlaczego nie skaczesz z radości – zdziwił się Travis, pocierając dłonią tył głowy.
– Naprawdę nie rozumiesz właśnie tego? Serio, panie Mondragón? – Nadia pokiwała głową z bezradności, pokazując mężczyźnie gestem ruchu palców, by się nachylił. – Wychodzę za mąż, więc bądź tak miły i zostaw mnie – szepnęła mu do ucha, gdy się przybliżył.
– Co?! Za kogo?! – Odsunął się od De la Cruz z istnym oburzeniem w głosie. – Przecież dopiero co pochowałaś Dimitria.
– A to już nie jest twoja sprawa – odparła Nadia, mierząc ex kochanka wrogim spojrzeniem.
Kobieta już chciała wejść do domu, gdy nagle zdecydowała się jednak powiedzieć prawdę Travisowi. Prawdę o wynikach badań DNA sprzed lat. Miała nadzieję, że dzięki temu na zawsze pozbędzie się go ze swojego życia. Ich romans skończył się wieki temu i nie chciała do tego wracać. Uważała to za błąd, który omal nie rozbił jej małżeństwa z człowiekiem, którego kochała ponad wszystko.
– Jesteś ciekaw, dlaczego nie jestem zaskoczona? – zapytała retorycznie. – Bo te wyniki badań genetycznych osobiście kazałam sfałszować – wyznała po chwili.
Mondragón zaniemówił. Słowa Nadii były dla niego niczym ostatni gwóźdź do trumny wbijany w nią powoli, dopóki nie wejdzie cały w deskę.
– Ale to do ciebie niepodobne. – Mężczyzna odzyskał mowę. – To niemożliwe. Dlaczego, Nadio? Dlaczego mi to zrobiłaś? – pytał, nie rozumiejąc jej okrutnej decyzji sprzed siedmiu lat.
– Błędem było w ogóle to, że dałam ci się wtedy uwieść! – krzyknęła półgłosem. – Perfidnie wykorzystałeś moment, kiedy ja i mój mąż mieliśmy kryzys w związku. – De la Cruz zacisnęła mocno zęby, żeby nie skoczyć Travisowi do gardła i nie ugryźć go tak, jak robią to wampiry na filmach.
– Mówiłaś, że mnie kochasz.
– Cholera, Travis! – zaklęła głośno kobieta. – Pomyliłam miłość z chwilowym zauroczeniem – wyjaśniła, będąc już na skraju wytrzymania. – Wiedziałam, że tak łatwo nie dasz mi odejść, więc musiałam wymyślić sposób, by się ciebie pozbyć na ostro.
– Camila – powiedział nieoczekiwanie Mondragón, zmieniając tym samym temat. – Kto jest jej ojcem?
– Nie ty – odparła szybko właścicielka wydawnictwa.
– Nadia, ja umiem liczyć – zaśmiał się. – Kiedy siedziałem w więzieniu, dowiedziałem się, że jesteś w ciąży. Do tej pory milczałem, bo myślałem, że to kazirodztwo, ale okazuje się, że nie. Odsunęłaś mnie od wychowania mojego dziecka, to niewybaczalne! – stracił cierpliwość.
– Uspokój się, idioto – skarciła Travisa i pociągnęła go za rękaw do ogrodu. – Posłuchaj, faktem jest, że moja ciąża zbiegła się w czasie z naszym romansem, ale Camila nie jest twoją córką, jasne?
– Bo ty tak postanowiłaś? – oburzył się.
– Nie, wyniki badań DNA.
– Je też mogłaś sfałszować.
– Proszę bardzo, możesz zrobić takich jeszcze dziesięć, a i tak wyjdą negatywnie – zapewniła go Nadia, zakładając za ucho kosmyk włosów.
– Skąd możesz mieć tę pewność? – drążył temat, nie odpuszczając ani na chwilę.
– A jaką masz grupę krwi? – spytała sprytnie.
– BRh+, bo co?
– Więc nie możesz być ojcem Camili, bo ja mam grupę krwi 0Rh+, a te dwie krwi nie dają ARh+, którą ma moja córka. – Nadia sprowadziła Travisa brutalnie na ziemię.
– Chcę zobaczyć jej dokumentację medyczną.
– Dobrze, pokażę ci ją, jak również wyniki badań genetycznych, kiedy dziecko było jeszcze w moim łonie – powiedziała De la Cruz. – Zrobiłam je, jak tylko dowiedziałam się o ciąży, a gdy ojcem okazał się Dimi, chciałam zrobić wszystko, żeby uratować swoje małżeństwo, dlatego wymyśliłam intrygę z rodzeństwem, a facet, którego potem zabiłeś w mojej obronie, był pracownikiem laboratorium klinicznego, który sfałszował dla mnie te papiery – wyznała na jednym tchu, po czym jak gdyby nigdy nic wróciła do domu.

***

Marcela pomogła szwagierce wyjąć walizkę z bagażnika taksówki. Celia zapłaciła kierowcy za kurs i razem z Duran weszła do jej domu.
Ciąża kobiety była już niepodważalnym faktem, więc nie mogła wciąż udawać, że za kilka miesięcy nie spuchnie jak miś, który zjadł za dużo miodu. Między innymi o tym chciała więc porozmawiać z ex-żoną swojego brata, Jeronima, a przy okazji zasięgnąć jej darmowej porady psychologicznej.
Marcela zaniosła bagaż Celi do pokoju gościnnego, po czym wróciła do szwagierki czekającej na nią w kuchni. Zastała ją opartą o framugę drzwi i wspierającą się jedną ręką o meble.
– Wszystko w porządku? – Szatynka podeszła do szwagierki szybkim krokiem i złapała ją pod ramię. – Chodź, usiądziesz. – Podprowadziła ją do krzesła przy stole.
Celia opadła bezwładnie na siedzenie, przenosząc ciężar ciała na oparcie. Wdech, wydech. Wdech, wydech.
– Chcesz wody? – zapytała Marcela i nie czekając na odpowiedź blondynki, podeszła do czajnika i nalała do szklanki przegotowanej wody. Podała ją Celii.
– Dziękuję. – Kobieta upiła łyk.
– Już ci lepiej? – zatroskała się Duran.
– Tak, po prostu zrobiło mi się słabo i tyle – odparła ciężarna. – Jeszcze raz dzięki.
– Nie ma za co, przecież wiesz. – Marcela uśmiechnęła się.
Szatynka spojrzała na ścienny zegar. Dochodziła godzina ósma wieczorem.
– Pójdę przywitać się ze swoim chrześniakiem. Dawno go nie widziałam – oznajmiła nagle Celia, podnosząc się powoli do pionu.
– Siadaj, Davida nie ma – powiedziała ex-żona Jeronima. – Magdalena wzięła go na spacer – wyjaśniła, widząc zdziwione spojrzenie szwagierki. – Ale za chwilę powinni wrócić, bo będzie kolacja.
Blondynka usiadła z powrotem na krześle, a obok niej usadowiła się Marcela.
– Rozwodzę się z Eusebiem. – Barrondo zmieniła nieoczekiwanie temat.
– Super, znam świetnego adwokata od prawa rodzinnego – odezwała się matka Davida. – Przeprowadzał mój rozwód. Poczekaj. – Wstała i zaczęła gorączkowo szukać czegoś w torebce leżącej za nią na kuchennym blacie. – O jest, to jego wizytówka – wytłumaczyła, wyciągając mały prostokątny kartonik i podając go kobiecie.
– Aidan Gordon. – Celia przeczytała imię i nazwisko prawnika widniejące na wizytówce.
– Dokładnie. Facet jest genialny, mówię ci – oceniła Marcela całkiem szczerze, opierając się plecami o ścianę. – Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że puścił Jeronima w samych skarpetkach podczas rozwodu – zaśmiała się z satysfakcją. – Wiem, że to twój brat, ale jest gnojem, jakich mało – dodała po chwili milczenia.

***

Następnego dnia Nadia była obecna w wydawnictwie już od bladego świtu. Ta przerwa w pracy, którą zrobiła sobie całkiem niedawno, wyszła jej na dobre, bo zdążyła przez ten czas zatęsknić za codziennymi obowiązkami, zawrotem głowy, a nawet za swoimi pracownikami. Rzecz jasna, tymi lojalnymi. Nielojalnych zresztą wylała wczoraj dyscyplinarnie na zbity pysk i nie zamierzała wypłacić im żadnej odprawy, bo i żadna się im nie należała. Jeden przegrał w kasynie firmowe pieniądze, a drugi obraził ją przy całym zespole. Takie zachowanie było niedopuszczalne.
Jednak pomimo problemów, z którymi przyszło zmierzyć się kobiecie już pierwszego dnia po powrocie do pracy, nie zraziła się ona do rannego wstawania. Siedziała właśnie w swoim przestronnym gabinecie na piętrze i przeglądała resztę dokumentacji, której nie udało się jej przejrzeć wczoraj.
Nadia odwróciła się na krześle obrotowym i otworzyła okno, by wpuścić do pomieszczenia trochę powietrza. W jej nozdrza natychmiast uderzyła silna woń świeżo parzonej kawy ze stoiska na deptaku tuż obok firmy, przypominając De la Cruz, że najwyższa pora dostarczyć organizmowi dużej dawki kofeiny. Firmowy ekspres działał już bez zarzutu, więc kobieta poszła zrobić sobie to, na co miała przemożną ochotę. Dużą latte macchiato, swoją ulubioną kawę. Nie mogła poprosić o to swojej sekretarki, ponieważ dała dziewczynie na dzisiaj wolne.
Kiedy właścicielka wydawnictwa stała już przy ekspresie i usiłowała go włączyć, zobaczyła zmierzającego w jej kierunku Nicolasa Barosso.
O nie, tylko nie on – przeszło jej przez myśl.
Nadia postanowiła udać, że go nie widzi. Nie odezwała się więc ani słowem, gdy Nico przywitał się z nią krótkim „cześć”, a później położył jej dłoń na ramieniu.
W prawdzie nie chciała, żeby Barosso ją dotykał, ale zawsze mógł wybrać gorsze miejsce. Na przykład tyłek.
– Nadia, to ja – odezwał się Nicolas nieco głośniej niż wcześniej.
De la Cruz zrozumiała, że nie ma sensu dłużej udawać głuchej i nieczułej na ludzki dotyk, dlatego postanowiła zareagować na głos mężczyzny.
– Ach, to ty. – Odwróciła się twarzą do Nicolasa, siląc się na uśmiech. – Cóż, jesteś taki malutki zarówno wzrostem jak intelektem, że cię nie zauważyłam, wybacz – zakpiła.
Barosso za długo znosił wrogość Nadii, by i tym razem podkulić ogon. Do tej pory myślał, że jak będzie dla niej miły przy każdej nadarzającej się okazji, to kobieta nieco mu odpuści i przestanie traktować go jak zło konieczne. Widać chłopina się pomylił i szczerze mówiąc, miał tego serdecznie dosyć. Miarka się przebrała.
– Mam tego dość, Nadia – oznajmił bez ogródek, przyciągając ją do siebie. – Staram się, flaki sobie wypruwam, żeby cię zadowolić, a ty co? – zapytał tuż przy jej ustach. – Co mam jeszcze zrobić, żebyś mi zaufała? No co? Strzelić sobie w łeb?
W tym momencie Nadia dostrzegła kątem oka wchodzącego po schodach Travisa, a zaraz za nim Sambora.
Cholera, co oni tu robią?! I to oboje?! Śledzili Nicolasa? Albo może spotkali się przypadkiem i od słowa do słowa wyszło, że mnie znają i połączyli siły? A może są tutaj w tym samym czasie czystym przypadkiem? Nadia, myśl.
– Pocałuj mnie – zwróciła się do Nicolasa. Było to pierwsze, co przyszło jej do głowy w tej sytuacji.
– Co? – zapytał totalnie zbity z tropu.
– Całuj – ponagliła go.
Nicolas po chwili wahania wykonał rozkaz Nadii. Bo jak prośba to raczej nie zabrzmiało.
Para całowała się długo i namiętnie, a Sambor i Travis przyglądali się im z niemałym szokiem.

***

Rankiem Marcela poszła do sklepu po świeże pieczywo. Kupiła też dzisiejsze wydanie „Hora de la verdad” i wróciła do domu, gdzie przygotowała posiłek. W między czasie zadzwoniła do Hectora i zaprosiła go na śniadanie. Zrobiła to bez wiedzy Celi, ale chciała, żeby szwagierka w końcu ułożyła sobie życie z człowiekiem, który ją kocha, więc był to spisek w dobrej wierze. Kobieta nie powinna mieć jej tego za złe. Przynajmniej Marcela miała taką nadzieję.
Najpierw Duran poszła do pokoju po Davida. Pomimo starań matki, chłopak kolejny dzień z rzędu odmówił wspólnego posiłku. Ewidentnie nie radził sobie z kalectwem, a serce Marceli na widok stanu syna, chciało wyskoczyć z piersi i umrzeć z rozpaczy.
– Synu, proszę – powiedziała, siadając w rogu łóżka. – Kiedy w końcu zaczniesz wychodzić z pokoju?
– Przecież byłem wczoraj na spacerze z Magdaleną – odparł na odczepnego i wspierając się na rękach, podciągnął nogi i oparł plecy o zagłówek.
– Bo cię na niego wyciągnęła i był to pierwszy raz od czasu powrotu ze szpitala – podsumowała matka chłopaka, wstając i podkładając mu pod głowę poduszkę. – David, ja cię do niczego nie zmuszę, ale minęły dwa miesiące od wypadku, a ty ciągle odmawiasz zarówno rehabilitacji jak i operacji. Że o wspólnych posiłkach i wychodzeniu do ludzi już nie wspomnę. Musisz w końcu zacząć normalnie żyć, mieć nadzieję.
– Czy ty nie rozumiesz, mamo, że tutaj wcale nie chodzi o moje kalectwo? – zapytał dwudziestolatek, patrząc na matkę dziwnym wzrokiem.
– Więc o co? – drążyła Marcela.
– Nieważne. W każdym razie to – wskazał palcem na swoje bezwładne nogi przykryte kocem – mam w d***e – dokończył dosadnie, mrużąc oczy.
– Chodź, pomogę ci wsiąść na wózek i zawiozę cię do jadalni – zmieniła temat czterdziestolatka, wyciągając ręce w kierunku syna.
– Robię to tylko dla ciebie, mamo – westchnął młody Duran po chwili zastanowienia. – Podstaw najpierw wózek bliżej łóżka – dodał od niechcenia.
– Doceniam to, synu – powiedziała Marcela ze szczerym uśmiechem na ustach, momentalnie wykonując polecenie syna. Chciała to zrobić jak najszybciej, żeby chłopak przypadkiem nie zdążył się rozmyślić. – Wczoraj przyjechała ciocia Celia. Czekała aż wrócicie ze spaceru, ale długo was nie było, więc się położyła. – Kobieta uznała tę informację za niezbędną do przekazania Davidowi.
– Musieliśmy porozmawiać z Magdaleną na osobności. Ale to chyba nie problem, że nie było nas na kolacji? – zapytał i rozluźnił mięśnie, tym samym ułatwiając matce dostęp do swojego ciała, by swobodnie mogła złapać go pod pachy i pomóc mu usiąść na wózku inwalidzkim.
– Pewnie, że nie – odpowiedziała czterdziestolatka, łapiąc Davida w poły i odliczając w myślach do trzech. – Ciocia się nie pogniewa, jak przywitasz się z nią dopiero dzisiaj – dodała i całą siłą, jaką w sobie miała, podniosła tułów syna i przeniosła go na czterokołowy pojazd. To samo zrobiła potem z nogami chłopaka, kiedy już spuściła podnóżki w wózku. – Gotowe – oznajmiła, łapiąc oddech i rozmasowując prawy bark.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Zawieźć cię jeszcze do jadalni czy dalej sobie poradzisz?
– Poradzę sobie – odparł beznamiętnie David, chwytając w dłonie dwa duże koła, dzięki którym mógł się przemieszczać. – Idź, ja zaraz dołączę – zwrócił się do matki.
Kobieta kiwnęła głową na znak zgody i wyszła z pokoju syna. W kuchni natknęła się na Celię.
– Już wstałaś? – zapytała, całując szwagierkę w policzek na powitanie.
– Jak widać – odparła blondynka. – Pomóc ci w czymś?
– Wszystko jest gotowe, wystarczy usiąść do stołu – oznajmiła Marcela, biorąc z kuchennej lady ostatnią miskę i niosąc ją do jadalni.
Celia podążyła za nią.
– Cztery nakrycia? – zdziwiła się.
– Ja, ty, David i… no właśnie. – Duran zmrużyła oczy, bojąc się reakcji szwagierki.
– Kto to ten „no właśnie”? – Celia położyła dłonie na biodrach i zmierzyła Marcelę podejrzliwym wzrokiem.
– Nie mówiłam ci? – Matka Davida udała głupią. – Hector wpadnie.
– Ukartowaliście to – skarciła ją blondynka.
– Ukartowałam – poprawiła szwagierkę ex-żona jej brata, wytwarzając szczególny nacisk na końcówkę. – Przepraszam, ale jak ja nie zainterweniuję, to nikt tego nie zrobi. Jesteś zbyt dumna, żeby sama do niego zadzwonić.
– Masz rację, dziękuję.
– Proszę cię bardzo. Wisisz mi dobre wino. – Duran mrugnęła do przyjaciółki porozumiewawczo.
Chwilę później dołączył do nich David, a zaraz za nim na miejsce dotarł Hector. Wszyscy bez słowa zasiedli do stołu i zaczęli jeść. W międzyczasie Marcela sięgnęła po najnowsze wydanie gazety, którą kupiła dziś rano. Otworzyła ją na pierwszej lepszej stronie i wzięła się za czytanie. Przeżuwając kolejny kęs kanapki z szynką i pomidorem, rzucił się jej w oczy artykuł z kroniki policyjnej w Monterrey. Przeczytała go uważnie linijka po linijce, po czym zaklęła siarczyście, omal nie zadławiając się.
Śledztwo w sprawie wypadku Davida zostało właśnie umorzone z powodu braku dowodów. Szatynka nie wierzyła własnym oczom. Jej wzrok powędrował na kilka stron wcześniej, gdzie został umieszczony wywiad z niejaką Viktorią Diaz. Z jej wypowiedzi można było dowiedzieć się, że ojciec dziewczyny jest szeryfem w Valle de Sombras. Marcela momentalnie więc dostrzegła w tym szansę.
W mniej niż sekundę pochłonęła resztę kanapki, zapiła wszystko sokiem pomarańczowym, w locie porwała gazetę ze stołu i niczego nie wyjaśniając pozostałym, wybiegła z domu jak szalona.
Pech chciał, że po drodze na komisariat, Marcela złapała gumę i gdyby nie fakt, że obok przejeżdżał akurat pewien mężczyzna, który pomógł jej zmienić koło, to do tej pory pewnie stałaby na drodze, zastanawiając się, dlaczego Pan Bóg nie nauczył jej, do czego służą te wszystkie śruby w zestawieniu z podnośnikiem.
Kobieta nie wiedziała wtedy, że ów mężczyzną był Pablo Diaz. Szeryf, którego szukała. Wymienili tylko uprzejmości, nie podając swoich tożsamości, więc nie było się czemu dziwić.
Kilka minut później Duran dotarła na komendę policji. Wyciągnęła gazetę z torebki i jeszcze raz zerknęła na wywiad Viktorii Diaz, by przypomnieć sobie imię i nazwisko szeryfa. Tego dnia jednak pech jej nie opuszczał. Ledwo zapatrzyła się w gazetę, a już na kogoś wpadła.
Czyjeś dokumenty rozsypały się po podłodze i osoba ta zaczęła je zbierać. Marcela odruchowo również się schyliła, żeby pomóc.
– Bardzo przepraszam – powiedziała i dopiero teraz nieznacznie uniosła głowę, napotykając na oblicze mężczyzny, który ku jej zdziwieniu był tym samym facetem, który chwilę wcześniej pomógł jej z samochodem. – To pan? – uśmiechnęła się do niego szeroko.
– Na to wygląda, bo innego siebie nie znam. – Diaz zabłysnął sucharem. – Może znowu mogę w czymś pomóc? – zapytał.
– Owszem, szukam szeryfa – odparła Marcela, wstając. – Czy byłby pan tak uprzejmy i wskazał mi odpowiednie drzwi?
Pablo także wstał, kiedy już udało mu się wszystko posprzątać i początkowo miał się przedstawić kobiecie, ale wpadł na lepszy pomysł. Wskazał jej swój gabinet, a sam zakradł się do niego innym wejściem. Usiadł w fotelu i odwrócił się tyłem do drzwi. Zwykle nie był takim dowcipnisiem, ale teraz nie mógł się powstrzymać.
Marcela zapukała do drzwi, a gdy usłyszała ciche „proszę”, weszła do środka. Szeryf okręcił się na obrotowym krześle, ukazując jej swą twarz. Kobieta parsknęła śmiechem szczerze rozbawiona.
– Nie wierzę. To znowu pan? – zdołała z siebie wydusić.


Ostatnio zmieniony przez CamilaDarien dnia 21:28:20 19-04-18, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 27, 28, 29 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 28 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin