Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 44, 45, 46 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:12:22 11-05-22    Temat postu:

Temporada III C 0064

Victoria/Javier/Emily/ Giovanni/Emma

Rude włosy sięgały jej do linii żuchwy. Przyglądająca się kobiecie Victoria zmarszczyła lekko brwi szukając podobieństwa między sobą a swoją biologiczną matką. Nie była jednak wstanie tego ocenić gdyż Inez bardzo często korzystała z wynalazków współczesnej medycyny. Miała twarz w kształcie serca z idealnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i pasującym do tego zgrabnym prostym nosem. Wargi były pełne i czerwono. Ani jednej zmarszczki mimo iż Inez przekroczyła już czterdziestkę. Victoria przeniosła wzrok na roztaczający się widok.
Dom Inez znajdował się na wzniesieniu i skryty był między rozłożystymi drzewami. Zbudowany z drewna był idealną kryjówką dla Romo, która od tragicznej śmierci swojego drugiego męża schroniła się w wybudowanej na tę okazję hacjendzie. Ku zaskoczeniu blondynki ten widok jej się podobał. Wiedziała, że matka wybrała to miejsce nie tylko dla widoku Monterey u swoich stóp, ale także zagrożenie było stąd doskonale widoczne. Upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu, pomyślała z trudem powstrzymując się od westchnięcia.
— Musisz mieć mnóstwo pytań — Ciszę przerwała Inez przenosząc wzrok z krajobrazu na córkę. Popatrzyła na blondynkę, która wzruszyła obojętnie ramionami. Dla Victorii Inez zawsze była złym wspomnieniem z dzieciństwa, kobietą z koszmarów. Teraz w ten ciepły październikowy wieczór stała się tak namacalna, że była wstanie wydusić z siebie tylko kilka słów. Magik zachowywał się podobnie chociaż nie odmówił przygotowania dla nich kolacji.
— Dlaczego mnie zaprosiłaś? — zapytała o pierwsze co przyszło jej do głowy.
— Mamy sobie sporo do wyjaśnienia — odpowiedziała na to Inez podchodząc do karafki z winem. Nalała czerwonego trunku do dwóch kryształowych kieliszków. Jeden podała Victorii.
— Dlaczego akurat teraz? — wzięła od niej kieliszek i wstała. Upiła łyk. — Chcesz mnie zabić.
— Nonsens skarbie — wyciągnęła dłoń i pogładziła ją po policzku. — Ten absurdalny wyrok śmierci jest częścią większej umowy, która ciebie moja droga nie dotyczy. Dałam słowo pewnej agentce Interpolu, która ma na pieńku z Mario. Zagrożenie życia jego małej córeczki to idealny pretekst na wykurzenie go z nory do której wlazł.
— Interpol zawiera z tobą umowy? — zapytała zaskoczona blondynka wchodząc za matką do środka. Javier popatrzył na ukochaną z troską z nad miski z sałatką.
— Od czasu do czasu lubię mieć po swojej stronie stróżów prawa.
— I po to nas zaprosiłaś? — zapytał Javier przyglądając jej się podejrzliwie. — aby dyskutować o swoich koneksjach?
— Nie — odpowiedziała. — Chciałam zobaczyć Elenę — wyznała. Victoria popatrzyła na nią zaskoczona, Javier również lekko rozchylił usta. Coś w tonie kobiety mówiło im, że mówi ona prawdę. — To będzie nasze pierwsze i ostatnie spotkanie — zapewniła ich oboje. — I po mojej śmierci ten dom będzie wasz.
— Jesteś umierająca? — zapytał zaciekawiony Javier nie siląc się na uprzejmości.
— Mam więcej wrogów niż ty włosów na głowie więc moja śmierć to kwestia czasu — wyjaśniła. — Zapewne do końca roku będę martwa.
— Jeśli oczekujesz współczucia
Inez roześmiała się perliście.
— Nie moja droga — odezwała się. — Ani współczucia, ani zrozumienia chcę jedynie wyjaśnić kilka kwestii i zapewnić cię, że po mojej śmierci nikt nie będzie ci się naprzykrzał.
— Masz na myśli to że nikt nie będzie chciał mnie zabić?
— Jak zwał tak zwał — machnęła ręką. — Za ile będzie kolacja?
— Mamy jakieś dwadzieścia minut — odezwał się Javier spoglądając na narzeczoną.
— Świetnie, Eleno pomożesz mi nakryć do stołu?
Skinęła głową.
— Dlaczego chcesz mi cokolwiek wyjaśniać? Zabiłaś mojego brata ta sprawa jest jasna jak słońca. Pamiętam wszystko. Chciałaś wydać mnie za mąż za starca.
Inez przyjrzała się jej zaskoczona
— Jak na kogoś z perfekcyjną pamięcią pamiętasz tak niewiele — powiedziała powoli. — Ale rozumiem — pokiwała głową układając na stole sztućce.
— Niby co takiego rozumiesz?
— Wiem jak to jest gdy twój własny umysł jest twoim największym wrogiem — wyjaśniła. — Nie jesteś jedyną kobietą z rodu Diazów z pamięcią słonia.
Victoria podłożyła na bok widelec.
— Nie wiedziałam.
— Nie chciałaś pamiętać — doprecyzowała Romo. — Wolisz pamiętać Inez– potwora.
— Jesteś potworem i nieważne ile kolacji razem zjemy nie zmienię o tobie zdania — warknęła zaciskając ze złości pięści.
— Gdy dowiesz się całej prawdy być może lepiej będziesz mogła mnie zrozumieć.

Javier lubił gotować. Przygotowywał posiłki dla rodziny i dla przyjaciół, lecz nigdy nie sądził, że będzie gotował dla Inez Romo. Niechętnie przyznawał, że ten dom mu się podobał a w szczególności kuchnia no i sama Inez zachowywała się poprawnie (nikogo nie zabiła na ich oczach) Fakt, że formalnie Inez Rodriguez nie żyła od 1997 roku a ni jedli z nią kolację pierwszego listopada było przewrotne chociaż jak podejrzewał Reverte zamierzone. Rudowłosa obiecała, że ich nie zabije, kierowca odwiezie ich do domu jeśli tylko wysłuchają jej historii.
Gdy zaczęła mówić Javier bezwiednie splótł palce z palcami ukochanej. Historia przytoczona przez Inez była przerażająco wręcz smutna. Kobieta opowiedziała im o wizytach Felipe nocą w jej pokoju. O molestowaniu, o gwałtach i o tym, że matka doskonale o wszystkim wiedziała. Javier wędrował więc spojrzeniem to do jednej kobiety to do drugiej. Były tak o siebie różne, że aż dziw, że były ze sobą spokrewnione.
— Gdy poznałam twojego ojca sądziłam, że mnie ocali — Inez stała odwrócona do nich plecami i wpatrywała się w widok z tarasu. — Miałam czternaście lat. Felipe stracił mną zainteresowanie jakiś rok wcześniej. Dostałam okresu więc w jego oczach byłam już dla niego za stara. Znalazł sobie inną młodszą, a ja szukałam pocieszenia w ramionach innych mężczyzn. O czym pewnie słyszałaś.
— Obiło mi się o uszy — mruknęła w odpowiedzi blondynka.
— Musisz wiedzieć, że tamte czasy były inne — zaczęła — nikogo nie dziwiło, że starszy mężczyzna sypia z nastolatką. Gdy żona rodziła dzieci, tyła i starzała się mężczyźni szukali zaspokojenia w ciałach młodych dziewcząt. Nikt nie pytał czy tego chcemy. Brali to co chcieli i odchodzili. Na początku sądziłam, że twój ojciec jest inny, że mu zależy.
— Mój ojciec się z tobą ożenił.
Inez popatrzyła na nią zaskoczona.
— Mój piękny głuptasku — podeszła do niej i usiadła obok. Wsunęła za ucho niesforny kosmyk złotych loków. — Mario Rodriguez nigdy nie był twoim ojcem. Był naszym jeleniem. On nie mógł się ze mną ożenić więc gdy pojawił się Rodriguez wskoczyłam mu do łóżka i namówiłam go, żeby się ze mną ożenił.
— Namówiłaś? — zapytał ją zdziwiony Magik.
— Rodriguez chciał się ze mną przespać, ale nie mógł więc uznałam go za idealnego kandydata. Byliśmy białym małżeństwem i obojgu nam odpowiadał ten układ.
— Wolałaś sypiać z Barosso — Victoria wstała i podeszła do balustrady. Rozświetlone na dole miasto wyglądało niemal magicznie.
— Ja swoje wspomnienia zamknęłam w wielkiej czarnej szafie — wyznała zbliżając się do córki. — Wepchnęłam wszystko co złe między kolorowe ubrania. Każdy wieszak to wspomnienie ty zapewne postąpiłaś podobnie. Rozumiem.
— Nie rozumiesz.
— Wiem jak to jest bać się własnego umysłu Victorio.



***
Giovanni Romo z niepokojem przyjrzał się Victorii, która wpadła do niego z wizytą. Dom w którym obecnie przebywał z Giovanni z rodziną należał formalnie do jego przyszywanej siostry. Otrzymała go w spadku po Inez Romo. Usiadł na krześle i wyciągnął przed siebie nogę. Powinien leżeć, ale nie był wstanie usiedzieć długo w jednym miejscu.
— Dzięki, że przywiozłaś ze sobą Aleca — odezwał się przerywając ciszę. Odwrócił do tyłu głowę spoglądając na bawiące się dzieci. — Sofii przyda się towarzystwo.
— Nie ma za co — odpowiedziała Victoria siadając obok brata. — Jak się czujesz?
— Bezużyteczny — odpowiedział i westchnął. — Humor poprawia mi tylko myśl, że Russo okazała się być największą przegraną tegorocznych wyborów — uśmiechnął się kącikiem ust. — Żałuje tylko, że nie mogłem zobaczyć jej miny gdy zobaczyła oficjalne wyniki.
— Co wiesz o nowym burmistrzu? — zapytała go Victoria upijając łyk kawy.
— Manuel Dominguez — przesunął teczkę z danymi w stronę Victorii. — Ma czterdzieści cztery lata żonę, dwójkę nastoletnich dzieci Z wykształcenia prawnik. Dlaczego interesuje cie Manny?
— Od jakiegoś czasu ja i Javier przeglądamy rzeczy, które Inez zostawiła nam w spadku — zaczęła i wstała. Podeszła do torebki i wyciągnęła z niej swój laptop. Uruchomiła system. — Większość dokumentów przed zniszczeniem skanujemy i umieszczamy na dysku — zalogowała się i odnalazła odpowiedni dokument. — Inez lubiła mieć porządek w papierach. Prowadziła rejestry ludzi, którzy jej donosili, policjantów, którym płaciła łapówki miała nawet listę osób, których zabiła.
— Znalazłaś coś?
— Kogoś. Manuel Dominguez był jej prawnikiem.
— Co? — zapytał zdumiony. Blondynka wyświetliła dane. — Podpisali umowę na początku lat dwutysięcznych. Był w kancelarii jednym z prawników, ale według kwitów Inez to on był jej reprezentantem. Najlepsze jednak jest to
— Dominguez był jednym z Ogrodników — wszedł jej w słowo Romo. — Był jednym z tych którzy szturmowali dom w którym się ukrywał.
— Wiesz o tym?
Skinął głową.
— Gdy zastrzelili mojego ojca wyciągnęli mnie z łóżka w środku nocy — zaczął — i zawieźli na miejsce, aby pokazać swoje dzieło. Dominguez był jednym z tych którzy pakowali fanty do worków. I Dominguez nie ma ani jaj ani umiejętności aby skonstruować bombę — przesunął dłonią po zmęczonej twarzy. — Po ojcu odziedziczyłem wielu wrogów. Ludzie nienawidzą mnie dla zasady albo dlatego, że mój ojciec zabił ich najbliższych , ale Dominguez długo pracował na swoją pozycję. Gdyby chciał mnie zabić zrobiłby to w mniej spektakularny sposób.
Po wyjściu Victorii Giovanni spoglądał na układającą puzzle Sofię z zamyśloną miną. Jego przybrana siostra dała mu mocno do myślenia. Manuel Dominguez, Monse Russo to były tylko dwie osoby z setek które pałały do niego nienawiścią, lecz Romo doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby chcieli go zabić zrobili by to po cichu. Spektakularna egzekucja czyniąca z niego męczennika to był styl jego ojca. Podrapał się po brodzie i mimowolnie wrócił myślami do tamtej nocy gdy został sierotą.

***
Zadrżała mimowolnie obejmując szczupłe ramiona dłońmi gdy zatrzymała się przed ścianą. Przyklęknęła i przyłożyła dłoń przesuwając nią po marmurze. Palcami natrafiła na wgłębienia i powoli przesunęła po nim palcem rysując jednocześnie kształt. Victoria. Wyryła swoje imię na ścianie. Będąc dwunastolatką wyobrażała sobie, że to imię stanie się dowodem w sprawie. Symbolicznym dowodem wygranej. Rzeczywistość okazała się bardziej przytłaczająca Sprawcy nigdy nie ponieśli kary. Tej formalnej.
— Nie powinno cię tutaj być — usłyszała za swoimi plecami głos Hugo Delgado. — Barosso nie może cie tutaj zastać.
— Powiem, że się zgubiłam.
Popatrzył na nią z politowaniem.
— Poradzę sobie z Barosso. — zapewniła go. — Być może nawet uda mi się go udomowić.
— Tak samo myślał ten facet gadając o krokodylach, a później krokodyl go zjadł.
— Dopilnujmy więc, żebym to ja była krokodylem — ujęła go pod łokieć. — Mam nadzieję, że rozegrasz z nami partyjkę.
— Nie grywam w szachy.
— Ja bardzo rzadko. Wolimy z Javierem monopol.
— Monopol? — zapytał ją Delgado. — Chcesz grać z Fernando w monopol?
— My będziemy grać z Fernando w monopol — poprawiła go blondynka. — Bądź miły, a może dam ci wygrać.
— Zamiast grać ze mną w monopol może mi wyjaśnisz dlaczego rozważasz ofertę pracy od Nando?
— Ty tak poważnie musisz o to pytać? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie blondynka. — Rusz tą ciemną czupryną a znajdziesz odpowiedź.
— Tam która chodzi mi po głowie nie jest zadowalająca. Ty naprawdę się zgodzisz? On chce zwolnić twojego ojca.
— Może próbować — skomentowała to z uśmiechem Victoria i wręczyła gosposi Fernanda butelkę czerwonego wina, które niepostrzeżenie wzięła z piwnicy. — To będzie idealne.
— On bardzo nie lubi kiedy ktoś grzebie w jego piwniczce na wino — skomentował to Hugo. Victoria zachowywała się cholernie beztrosko. Jakby wypadło jej z głowy z kim na do czynienia.
— To tylko butelka czerwonego wina — powiedziała powoli — Nie znalazłam tam przecież trupiej czaszki.
—Kto wie może trup pływa w tej butelce — wskazał ruchem głowy na rozlewany przez Rose trunek. Victoria wzięła od niej kieliszek i powąchała zawartość. — Cokolwiek kombinujesz igrasz z ogniem — szepnął cicho tak, że tylko blondynka mogła go usłyszeć. Kobieta podała mu drugi kieliszek.
— To tylko gra w monopol, Hugo — zapewniła go. — Mam do Fernanda tylko kilka pytań.
— Na, które chętnie odpowiem — usłyszeli głos gospodarza domu, który wszedł do salonu w towarzystwie Magika. — Rosa przyniosła butelkę wina?
— Ja po nią zeszłam — odpowiedziała z rozbrajającą szczerością Victoria podając mu kieliszek. — Mam nadzieję, że się nie gniewasz? — zapytała. — W końcu doskonale pamiętam drogę.
— W rzeczy samej pamiętliwa z ciebie dziewczyna — wskazał kanapę. Sam usiadł na przeciwko Victorii i popatrzył na rozłożoną przez Rosę planszę. Wpatrywał się w dobrze znane figurki. Córka obserwowała go z nad kieliszka.
— Byłem pewien, że spłoną — powiedział po chwili milczenia.
— Inez lubiła pamiątki — odpowiedziała na to Victoria obracając w palcach kieliszkiem — Mamy w domu także chińczyka, warcaby, szachy — wymieniła — i kilka innych. Uznałam, że monopol będzie odpowiedni na dzisiejszy wieczór. Możemy? — zgrabnie zsunęła się z kanapy i usiadła na miękkim dywanie. Hugo poszedł w jej ślady.
— Przyszłaś więc zagrać ze mną w monopol?
— Przyszłam ci zadać kilka pytań — odpowiedziała nie siląc się na udawanie, że będzie to coś innego — to od twoich odpowiedzi zależy czy zgodzę się na współpracę.
— Pracę dla mnie.
— Współpracę z tobą — odbiła piłeczkę blondynka. — Hugo — sięgnęła po torebkę z pionkami — Wybierz pionek — podała mu torebkę. Hugo zanurzył rękę i wyciągnął z niej maleńka figurkę kotka.
— Javier — podał mu woreczek. Magik wyciągnął pieska. Mężczyzna przekazał woreczek Barosso. Fernando wyciągnął małą świnkę.
— Myszkę zostawiłem dla ciebie Eleno — odpowiedział stawiając różowego prosiaka na starcie.
Gra toczyła się normalnym rytmem. Byli w trakcie trzeciego okrążenia gdy zapytała.
— Gdzie jest Alejandro?
— Bezpieczny — odpowiedział jej Fernando stawiając domek na swojej własności.
— Dostał nową twarz? — zadała kolejne pytanie przesuwając pionek o sześć oczek do przodu.
— Tak.
— Alejandro wiedział, że to ty organizujesz jego ucieczkę z więzienia?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Barosso wręczając Hugo dwadzieścia peso za postój na jego własności. — Zorganizowałem to w taki sposób, żeby myślał, że to ty za wszystkim stoisz. Mnie w przypadku wpadki mógłby sprzedać, ale nie ciebie.
— Opowiedz mi o tym — poprosiła.
— Gdy dowiedziałem się o tym co go spotkało wiedziałem, że nie przeżyje kolejnych miesięcy w więzieniu więc wydałem odpowiednie polecania Tristanowi, który miał wszystko zaaranżować tak aby ludzie myśleli, że działał samodzielnie. Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem.
— Alejandro przyszedł do mnie — powiedziała powoli Victoria. — Tego nie miałeś w planach.
— Nie, Alex miał zniknąć i zniknąłby tamtej nocy, ale ogłuszył Tristana i pobiegł wprost do swojej siostrzyczki. Eleno doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdy gruchnie wiadomość o ucieczce Alejandro zrobisz wszystko aby go namierzyć. I to właśnie dlatego kazałem jechać Tristanowi głównymi trasami.
— Ja miałam skupić się na nim, a ty wywiózłbyś go daleko stąd. Znowu pokrzyżowałam ci plany.
— Strzelałeś do niego — przypomniał mu Magik.
— Wiedziałem, że ma kamizelkę.
— Miałeś nadzieję, że ma kamizelkę — poprawiła go Victoria
Skinął głową.
— Dlaczego podałeś mi Sawyera jak na złotej tacy?
— Byłem ciekaw co zrobisz . Spodziewałem się aresztowania za pomoc w ucieczce, a nie zarzut morderstwa.
— Jestem pełna niespodzianek. To przez ciebie zamknęli mnie w psychiatryku?
— Nie zostawiłaś mi wyboru — odpowiedział.
— Wiesz przez co przeszłam? — zapytała go. — Wbiegłam na ściany, składałam kartki papieru w taki sposób żeby podciąć sobie nimi żyły. Po trzech dniach w kaftanie bezpieczeństwa zrozumiałam, że tutaj nie chodzi o prawdę ona nie ma znaczenia. Zmusiłeś mnie abym zdradziła swoją rodzinę i tego nigdy ci nie zapomnę — powiedziała, wstała i wyszła.

***

Początek czerwca w firmie był spokojny. Victoria więc mogła zaszyć się w swoim laboratorium aby popracować. Miejsce to znajdowało się w podziemiach budynku. Do tego miejsca można było się dostać tylko prywatną windą znajdującą się w gabinecie Victorii mając specjalną kartę magnetyczną, która uruchamia windę. Włosy związała w koński ogon i pochyliła się nad monitorem. Program szyfrujący próbował ustalić rodzaj kodu jakiego użyła Inez Romo do szyfrowania swoich dzienników. Pod koniec życia paranoja Inez sięgnęła apogeum. Kobieta używała skomplikowanych kodów szyfrujących. Dla osoby postronnej był to przypadkowy ciąg cyfr i liczb. Dla Victorii zagadka do rozwiązania. Popatrzyła na zegarek. Ścisnęła nasadę nosa. Byłoby prościej gdyby Inez zastosowała jeden kod, ona widziała co najmniej trzy. Poruszyła głową na boki. Nie musiała tego robić. Mogła zostawić to tak jak jest, ale nie mogła się powstrzymać. Chciała poznać swoją matkę. To samo w sobie było absurdalne. Z zadumy wyrwał ja dźwięk telefonu.
— Tak Corazon?
— Przyszedł Conrado Severin
— Świetnie, wpuść go proszę do mojej prywatnej windy. Zajmę się resztą.
— Oczywiście.
Usiadła za klawiaturą laptopa i przesunęła po niej palcami. Weszła do systemu zabezpieczeń i uruchomiła urządzenie. Uśmiechnęła się na widok lekko zdezorientowanej twarzy Conrado gdy winda zaczęła sunąć leniwie w dół. Po kilku sekundach zatrzymała się na poziomie -2. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Popatrzyła na mężczyznę, który rozglądał się z ciekawością po pomieszczeniu.
— Cześć — rzuciła w jego stronę. — Napijesz się czegoś?
— Nie dzięki — odpowiedział Conrado. — Ciekawe miejsce na spotkanie.
— To moje prywatne królestwo. Uruchomiłam rozszyfrowanie. Znowu i chcę zaczekać na wyniki — Conrado przeniósł wzrok na ekran za plecami blondynki. Popatrzył na ciąg cyfr i liter.
— Interesujące.
— Bardzo. To kombinacja trzech szyfrów. A mówiąc precyzyjnej każda strona jest zaszyfrowana innym szyfrem — popatrzyła na niego z uśmiechem. — Nie przyszedłeś, żebym cię zanudzała szyfrowaniem cyfrowo– liczbowym. O co chodzi?
— O twoją pracę dla Barosso — odpowiedział nie siląc się na gatkę– szmatkę.
— Powiedział ci
— Tak i zrobił to z uśmiechem na ustach.
— Wiem, sama powinnam była cie powiadomić, ale sporo ostatnio się działo — westchnęła i opadła na obrotowe krzesło. Conrado po krótkiej chwili namysłu usiadł w drugim fotelu. Szykowała się dłuższa rozmowa. — Pewnie uważasz, że zwariowałam.
— Uważam, że za dużo ryzykujesz — powiedział po zastanowieniu. — Chcesz go szpiegować?
— Raczej pilnować, żeby nie okradał miasta — odpowiedziała mu — I tak donoszenie o jego planach tobie jest w planach — uśmiechnęła się pod nosem. — To może się udać.
— To może cię zabić — stwierdził Severin. — Są prostsze rozwiązania, aby śledzić działania Fernanda w Ratuszu. Nie musisz narażać swojego życia.
— Wiem, mogę zapłacić komu trzeba aby donosił mi o jego planach. W samym Ratuszu jest wielu niezadowolonych z nowej władzy pracowników, ale nie będę igrała z cudzym życiem.
— Co planujesz?
— Przekonać go, że jestem po jego stronie bo jest moją jedyną opcją — Conrado popatrzył na nią zaintrygowany. — Pomyśl tylko — zaczęła — współpracując z nim dla twojego środowiska stanę się persona no grata. Jeśli dorzucimy do tego twoje publiczne potępienie mojego postępowania.
— Spalisz ze sobą wszystkie mosty — dopowiedział i westchnął. Przesunął otwartą dłonią po twarzy.
— Barosso to z czasem łyknie. Prawda jest taka, że potrzebujesz człowieka w Ratuszu Valle de Sombras. Kogoś kogo Barosso nie będzie podejrzewał o szpiegostwo. Otoczę się zaufanymi ludźmi, rozwiniemy współpracę między miastami , a jednocześnie będę zbierać na niego haki i cię o tym informować. Potrafię pisać takim szyfrem — wskazała na ekran monitora.
— Nie potrafiłbym nawet tego odczytać. Vicky jeśli on się o tym dowie zabije cię bez mrugnięcia okiem. Więzy krwi cię nie ocalą.
Odepchnęła się do tyłu i wstała. Zaczęła krążyć po pomieszczeniu z rękoma wsuniętymi w tylne kieszenie spodni.
— Wiesz jak to jest bać się swojego cienia? — zapytała go. — Skrzypienia podłogi w nocy gdy twoja wyobraźnia podsuwa ci najbardziej szalone scenariusze? Albo bać się wanny? Ja wiem jest kto jest. Uciekać na drugą stronę ulicy gdy on ma przejść obok Mój potwór jest wreszcie na wyciągnięcie ręki i zamierzam po niego sięgnąć.
— To igranie z ogniem.
— Wiem, doskonale zdaje sobie sprawę co jest stawką, ale on myśli, że jestem nieodrodną córką swojej matki — powiedziała — I być może ma racje.
— Nie jesteś taka jak ona.
— Kod, który próbuje rozkodować napisała Inez — powiedziała powoli Victoria. — Zaczęła pisać proste szyfry, gdy miała siedem lat. Zakodowała tekst dzięki Biblii. Każda cyfra miała swoje odzwierciedlenie w tekście. Strona, wers, słowo. Pierwszego kota zabiła mając osiem lat. Dziennik — wskazała na ekran — to zapiski z ostatniego pół roku jej życia Emily zapewne by stwierdziła, że jej paranoja osiągnęła punkt krytyczny . Nie jestem taka jak ona, ale potrafię myśleć tak jak ona i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Wrobiłam Sawyera w morderstwo. Gdy zobaczyłam go jadącego autostradą, a Alejandto siedział obok wiedziałam co zrobię. I, że zrobię to krok po kroku. Uśpię jego czujność, szantażem przekonam do wzięcia winy na siebie, a później podrzucę mu dowody rzeczowe. Jedyne czego nie przewidziałam to guza mózgu.
Wiedział, że Victoria jednocześnie ma rację i jednocześnie naraża siebie i wszystkich na ogromne ryzyko. Fernando miał do Victorii niewątpliwą słabość, lecz nawet ona nie uchroni jej przed śmiercią gdy sprawa się rypnie. Blondynka była na tyle zdeterminowana, że była gotowa zaryzykować.
— Nieważne jakich argumentów użyje nie przekonam cię do zmiany zdania — stwierdził. Skinęła głową. — Kiedy stanie się to faktem?
— Rządy Barosso symbolicznie odbierze w niedziele. W kościele zostanie odprawiona msza święta, gdzie uroczysta procesja przejdzie do Ratusza gdzie Elena Victoria Diaz de Reverte złoży przysięgę na zastępczynię burmistrza.

***

Spontaniczny wypad za miasto Javiera został zaproponowany przez Emmę. Szatynka miała pilną sprawę do załatwienia po za miasteczkiem i potrzebny był je drugi j kierowca. Javier, którego spotkała w markecie sam zaoferował jej podwózkę i zaproponował, żeby Lucas Hernandez pojechał razem z nimi. Blondyn chętnie przystał na jego ofertę chociaż gdy zobaczył Emmę jego entuzjazm zmniejszył się odrobinę. Nie przepadał bowiem za starszą siostrą Emily. Zajął miejsce pasażera i odwrócił do tylu głowę spoglądając na zadowolonego z siebie Magika. Szatynka sprawnie włączyła się do ruchu. Kątem oka zauważył, że kobieta jest odprężona. Jakby była przyzwyczajona do jazdy autem jako kierowca.
— To dokąd jedziemy? — zapytał i zerknął na wyświetloną na GPS trasę.
— Do klasztoru — odpowiedziała mu szatynka. — Mam tam sprawę do załatwienia a Javier zaproponował, że będzie prowadził w drodze powrotnej.
— Daleko ten klasztor?
— Trzy godziny w jedną stronę — odparła szatynka. — Mam tam kogoś do odebrania — dodała palcami przeczesując ciemne włosy. — Wrócimy przed zmrokiem — zapewniła go.
W aucie zapadło milczenie. Emma włączyła radio i panującą we wnętrzu ciszę przerwała muzyka. Luke oparł głowę o zagłówek fotela i zamknął oczy. Udał, że nie widzi jak Emma i Javier wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Był pewien, że ta dwójka coś razem knuje.
— To co słychać i Ariany? — zapytał Magik. Luke otworzył oczy i zerknął na zegarek. Wytrzymał cały kwadrans.
— Zadzwoń i zapytaj — odpowiedział obcesowo Luke. Nie miał ochoty na dyskutowanie na temat swojego życia miłosnego.
— Coś się stało?
— Nic się nie stało
— Coś się stało bo gdyby wszystko było w porządku nie warczałbyś na mnie jak wściekły pies.
— Ja wcale — urwał wahając się. Warczał. Był zły na Arianę i zraniony. — To moja sprawa Javi.
— Czyli coś się stało
— Nie chcę za mną być — powiedział w końcu. — Dała mi jasno do zrozumienia, że to koniec. Koniec tematu.
— Co? — Javier popatrzył na niego mocno zaskoczony i wychylił się do przodu. Popatrzył na niego z zamyśloną miną, Westchnął.
— Między wami wszystko skończone chociaż na dobą sprawę między wami nic się nie zaczęło. Tak byliście parą w przeszłości, ale po latach zaliczyliście jeden numerek w bibliotece i nagle wszystko skończone? I jej nawet na randkę nie zabrałeś — przypomniał mu Magik. — Kobiety lubią chodzić na kolację. Emma? — zwrócił się do szatynki, która łypnęła to na jednego to na drugiego.
— Mnie do tego nie mieszaj Magik — powiedziała dyplomatycznie.
— Siedzisz w tym samochodzie więc już jesteś zamieszana.
— Dałem jej czas dałem jej przestrzeń, żeby wszystko sobie przemyślała. I przemyślała, że nie chce się ze mną wiązać. Możemy zakończyć ten temat.
— Oczywiście, że nie możemy zakończyć tematu — żachnął się Magik. — Dlaczego o nią nie walczysz?
— Dlatego, że walki, których nie da się wygrać Javier
Javier łypnął na Emmę szukając w niej wsparcia, Szatynka westchnęła.
— Ty nie chcesz nawet spróbować — odezwała się cicho Emma. Luke popatrzył na nią zaskoczony i zirytowany. Chwilę temu mówiła, żeby Javier jej do tego nie mieszał. — Posłuchaj — westchnęła palcami przeczesując włosy — nie znam waszej historii, nie wiem dlaczego się rozstaliście i nie wiem dlaczego zamiast szczerze ze sobą porozmawiać wolicie najpierw wylądować ze sobą na bibliotecznych półkach , ale wiem jak kto jest żałować, że się nie spróbowało — urwała czując jak Magik wlepia w nią zaskoczone spojrzenie. — Nie każdy ma drugą szansę — dodała wzdychając. — Zamiast dawać jej czas i przestrzeń zaproś ją na kolację, kup kwiaty i poślij kurierem, albo czekoladki.
— Albo nazwij nowo odkrytą gwiazdę jej imieniem — poradził mu Javier opadając na tylną kanapę. — Ja kupiłem wyspę w kształcie litery V i jeździmy tam na wakacje.
— Czasami chcemy dostać konkretne gesty a nie czas i przestrzeń. Chcemy, żeby facet po raz setny powiedział “kocham cię” i wyłożył kawę na ławę. Są pewne decyzje, który podejmuje się wspólnie.
Gdy dwie godziny później Emma zaparkowała przed wejściem do klasztoru Luke otworzył oczy i zamrugał powiekami. Musiał w pewnym momencie zasnąć. Szatynka głośno zatrzasnęła za sobą drzwi i wyszła z auta. Javier i Luke poszli jej śladem. Emma pewnym krokiem weszła do środka. Było wiadome od razu, ze nie była tutaj pierwszy raz. Weszła do jednego z pomieszczeń. W środku znajdowało się łóżeczko przy którym siedziała młoda kobieta. Na widok Emmy uśmiechnęła się szeroko.
— Przyjechałaś — kobieta uściskała ją serdecznie. Wyciągnęła rękę i pogładziła ją po szyi. — Boli?
— Z każdym dniem coraz mniej — odpowiedziała szczerze. — Ależ ona urosła — powiedziała podchodząc do łóżeczka. Dziewczynka siedząca w łóżeczku uniosła do góry główkę i uśmiechnęła się szeroko ukazując dwa górne ząbki.
— Pójdę po Matkę Przełożoną — kobieta wyminęła bez słowa Magika i Harnandeza zaś Emma ostrożnie wyjęła z łóżeczka niemowlaka. Dziewczynka położyła główkę na jej przedramieniu. Miała im sporo do wyjaśnienia.

***
Przeprowadzka Emmy stała się pretekstem do zorganizowania rodzinnej kolacji w ogrodzie. Miała to być niespodzianka dla pani domu i dobra wróżba na przyszłość. Na pomysł wpadł Fabricio, który po stresującym tygodniu potrzebował odskoczni. Zapowiadał się równie stresujący tydzień więc reset nikomu nie zaszkodzi a może pomóc. Do pomocy w organizacji przedsięwzięcia zaprosił wszystkich zaproszonych gości. W ogrodzie ustawiono duży drewniany stół. Nakrycie go należało do obowiązków Emily i Lu. Leo i Siergiej mieli otulić znajdujące się w ogrodzie drzewka lampkami. Victoria wspólnie z Thomasem i Gabrielem zabrała dzieci do alpak, aby nie plątały się pod nogami dorosłych. Trzy psy były natomiast kompletnie niezainteresowane ich poczynaniami. Spały w trzech różnych częściach ogrodu.
Fabricio i Conrado zajęli się gotowaniem. Blondyn tego dnia postawił na kuchnię angielską i szkocką. Zapach jedzenia roznosił się po całej kuchni. Pomieszczenie było jasne i przestronne. Szafki utrzymane w barwach błękitu kontrastowały z ciemną drewnianą podłogą. Kuchenna wyspa usytuowana na środku pomieszczenia uginała się od ziemniaków. Posiekane w plastry, duże ułożone na tacach do pieczenia. Posypane rozmarynem. Fabricio pochylił się nad tacą i powąchał. Pachniało obłędnie.
— Zagnieciesz ciasto francuskie? — zapytał przyjaciela, który właśnie skończył porcjować rybę. — Trzeba zapiec w nim wołowinę ja muszę zrobić szarlotkę, tartę z gruszek i ciasto Królowej Victorii. Alice podobno ma bzika na jego punkcie.
— Nie za dużo tego jedzenia? — zapytał przyjaciela. — To jedna kolacja nie pluton wojskowy.
— Wiem, ale lepiej żeby zostało niż ma zabraknąć. Myślisz, że dla dzieciaków lepiej usmażyć frytki i czy zapiekane ziemniaki wystarczą?
— Myślę, że powinieneś napić się piwa i wyluzować — zasugerował Severin odkładając nóż. Podał mu piwo z lodówki. — I powiedzieć co cię gryzie? Chcesz zaimponować teściowi?
— Nie, chcę zatrzymać ten moment — popatrzył na niego i westchnął. — Odkąd przyjechałem do Meksyku czuje się jak chomik w kołowrotku. Biegnę i biegnę. Dziś wreszcie czuje, że mogę zatrzymać i odetchnąć więc zatrzymujemy się na chwilę i bierzemy jeden głęboki oddech.
— Myślę, że ze smakiem zjedzą zapiekane ziemniaki.
— Wolę zamiast zapiekanych ziemniaków frytki — Alice weszła do środka i obróciła się dookoła. — I co obaj myślicie?
— Daj mi to piwo — poprosił przyjaciela Guerra. — Zmieniasz styl?
— Nie, próbuje zrozumieć dlaczego młodzież lat 90-tych słuchała Nirvany.
— Jakieś wnioski? — zapytał ją Conrado podając blondynowi piwo.
— Kabaretki są szalenie niewygodne — stwierdziła dziewczynka — i w glanach strasznie pocą się stopy, ale koszule w kratę są wygodne. Co pichcicie? O cottage pie! — wykrzyknęła uradowana uchylając piekarnik i wciskając nos do środka. — Pachnie obłędnie.
— Nie pojechałaś do alpak?
— Już tam byłam — przypomniała Conrado sięgając po gruszę. Wbiła w nią zęby i usiadła na krześle obok bruneta. — Szkoda, że nie zostałeś burmistrzem — powiedziała.
— Mi też jest przykro — odparł Severin krojąc na plastry polędwicę.
— A może Al Capone nie wygrał uczciwie? Wiecie jak w tych filmach zapłacił komu trzeba i ma stołek.
— Alice skąd taki pomysł przyszedł ci do głowy?
— To Meksyk. Tu rządzi korupcja i kartele narkotykowe więc wszystko jest możliwe — zakomunikowała z zadowoleniem dziewczynka. Lubiła mieć rację. — Po za tym gdybyś został burmistrzem mógłbyś zmienić nazwę miasta na bardziej adekwatne.
— A jaka według ciebie powinna być nazwa miasteczka?
— Łatwizna. Chrystusowo — oznajmiła. Conrado parsknął śmiechem. — Nie śmiej się. Przez miasto przeminęło się więcej Chrystusów niż było w Jerozolimie. Ty o niczym nie wiesz?
— O czym mam wiedzieć?
— Syn Al Capone ten żonaty z Nadią żyje więc brawo Severin miałeś romans z mężatką, która myślała, że jest wdową — Alice roześmiała się radośnie. Lepiej więc nałóż podwójną dawkę kremu Corega bo jeszcze mężulek wpadnie żeby przestawić ci szczękę. — zachichotała. — A słyszeliście jak Emma pokłóciła się ze swoim facetem?
— Po pierwsze ciocia Emma, a po drugie nie ładnie tak podsłuchiwać.
— Nie podsłuchiwałam — zaprzeczyła gwałtownie dziewczynka. — Wrzeszczeli na siebie na środku korytarza. Trudno było nie słyszeć — wywróciła oczami. — To jakie macie zdanie na ten temat?
— To nie nasza sprawa Alice — odpowiedział dyplomatycznie Conrado. — To sprawy między Emmą a Travisem.
— Moim skromnym zdaniem nie miał prawa tak na nią krzyczeć i co z tego że Emma adoptowała dziecko swojej ex? Gdyby Margo była Marianem nie byłby absolutnie żadnego problemu. Ja osobiście nie wiem czy pójdę w prawo czy w lewo bo na razie chłopaków lubię tak samo jak dziewczyny chociaż tych pierwszych uważam za totalnych idiotów. Mama mówi, że i tak będzie mnie kochać niezależnie czy będę w związku z dziewczyną czy z chłopakiem.
— Cholera jasna — z ust Fabricio wyrwało się przekleństwo. Alice popatrzyła na niego zirytowana. Conrado natomiast zauważył, że jego lewa dłoń nabrała niebezpiecznie karmazynowego odcienia. Podszedł do przyjaciela i chwycił go za nadgarstek. Popatrzył na bladą jak prześcieradło twarz blondyna. Pociągnął go w kierunku łazienki. Odkręcił kran i wsunął jego rękę pod zimny strumień.
— Obciąłeś sobie rękę? — Alice zajrzała z ciekawością do łazienki i podeszłą do zlewu. — Wydaje się być w jednym kawałku chociaż widzę twoje mięso.
— Alice możesz się odsunąć? — coś w głosie Conrado kazało jej milczeć i wykonać polecenie. — Jak ty trzymałeś ten nóż?
— Normalnie — powiedział przez zęby Guerra. Był blady jak ściana, a wzrok utkwił w kafelkach. Skupił się na kwiatkach. Conrado spojrzał na przyjaciela to na Alice.
— Idź po wujka Leo albo kogokolwiek — Alice wybiegła z łazienki. — Mdlejesz na widok krwi? — zapytał go wprost Severin. Fabricio pokiwał głową. — Dlaczego ja o tym nie wiem?
— Nie było okazji by o tym wspominać. Owiń rękę bandażem i po sprawie.
— Na moje oko potrzebne ci szwy — zakomunikował mężczyźnie. — Zawiozę cię do szpitala.
— Nie — zaprotestował Anglik. — Tylko ty możesz dokończyć kolację, upiec tartę z gruszkami i trzeba przełożyć biszkopty kremem. Jest w lodówce.
— Teraz myślisz o kolacji?
— Wolę myśleć o kolacji niż o tym że wykrwawiam się na śmierć!
Conrado chwycił ręcznik i bez ostrzeżenie zacisnął go na jego dłoni. Z ust rannego wydobył się stek przekleństw w czerech językach.
— Co się stało? — do środka weszła Emily.
— To tylko małe rozcięcie — zakomunikował jej mąż. — Nic takiego.
Zbliżyła się do męża i pogładziła go z czułością po policzku. Oparł głowę na jej przedramieniu.
— Na moje oko trzeba szyć — odezwał się Conrado.
— Pojadę z nim.
— Ty masz unikać bakterii. Sam pojadę. To tylko mała ranka.
— Niektórzy uważają, że gejzery są małe — stwierdziła Alice. — Mogę jechać z wami? Nigdy nie widziałam jak ktoś kogoś szyje. Na żywca.
— Ja widziałem — odezwał się Leo. — Nic przyjemnego jeśli mam być szczery.
— Alice zostaniesz tutaj i pomożesz w przygotowaniach. Ja zabiorę męża do szpitala. — zarządziła Emily. Reszcie pozostało się podporządkować.

***

Joaquin nie spodziewał się zaproszenia na kolację od Thomasa McCorada, Reżyser nie przyjął odmowy (ani jego wymówek) więc właściciel El Parasio zgodził się pojawić pod wskazanym adresem. Dom pod którym zatrzymał auto w przeszłości należał do Felipe Diaza. Według uzyskanych informacji nowa właścicielka w akcie darowizny przekazała nieruchomość Emmie, która wyprawiała parapetówkę. Wspólna kolacja rodziny i przyjaciół i najlepsze życzenia. Kolacja była idealnym pretekstem, aby zobaczyć się z Emmą (nie żeby specjalnie mu zależało) Kupił więc kwiaty i zapukał do drzwi.
Nikt mu jednak nie otworzył. Słyszał jednak muzykę i szczekanie psów więc domyślił się, że przyjęcie odbywało się w ogrodzie więc udał się w tamtym kierunku. Furtka nie była zamknięta. Wszedł na teren ogrodu i zatrzymał się po chwili lustrując towarzystwo. Zebrał się całkiem spory tłumek ludzi.
Pierwsza dostrzegła go mała jasnowłosa dziewczynka, która wlepiła w niego podejrzliwe spojrzenie. Pociągnęła ona za rękę stojącego obok mężczyznę. Był nim Conrado Severin, którego oczy rozszerzyły się ze zdumienia na widok Joaquina z bukietem tulipanów. Trzymając te kwiaty (dziwnie kojarzące mu się z Emmą) poczuł się głupio.
— Joaquin — brunet zbliżył się do niego pierwszy łypiąc na niego podejrzliwie. — Co ty tutaj robisz?
— Dostałem zaproszenie od ojca Emmy — wyjaśnił brunet. Thomas McCord, którego poznał kilka godzin wcześniej podszedł do nich z uśmiechem i dziewczynką na rękach. Kilkumiesięczny bobas opierał mu główkę na ramieniu.
— Widzę, że jednak pan się skusił i dotarł — powiedział uprzejmym tonem.
— Tak, udało mi się pozamykać wszystkie sprawy. A kim jest ta urocza dama? — zapytał świadom, że skupiając się na niemowlaku wkurzy obrońcę młodzieży jeszcze bardziej.
— Moja wnuczka — powiedział wyraźnie dumny z tego faktu reżyser. — Ma na imię Luna — cmoknął malucha w policzek. Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko ukazując dwa zęby. Jeden na górze drugi na dole. Uwagę bruneta przykuła jednak Emma. Joaquin wyciągnął z bukietu jednego różowego tulipana i wręczył go Lunie.
Paluszki dziewczynki ochoczo chwyciły zieloną łodygę. Brunet przeprosił Conrado i Thomasa i udał się na spotkanie z panią domu. Chciał wreszcie pozbyć się tych idiotycznych kwiatów.
— Dotarłeś — powiedziała na powitanie.
— Wyrwałem się — odpowiedział i wręczył jej bukiet.
— Dziękuje — wzięła od niego kwiaty spostrzegając iż mężczyzna czujnie rozgląda się po ogrodzie. — Znasz Harcerzyka — wskazała na blondyna — i Javiera też pewnie już poznałeś. Emma zaczęła żonglować imionami przedstawiając towarzystwo. Leo z mężem Siergiejem, prokurator Lopez z żoną Rosario i synem Gusem, szwagier Fabricio i Emily. Dowiedział się, że ta blondyneczka, która mu się tak przyglądała to córka jej siostry Alice. Na przyjęcie zaproszono także Okara.
— A twój facet?
— Mój facet? — zapytała i popatrzyła na niego zaskoczona. — W pracy — odpowiedziała szybko.
— Mamo, ale szybko biegam — Sam otoczył ją ramionami w pasie. — Bardzo, bardzo szybko biegam — oznajmił z dumą chłopczyk w pióropuszu Indianina na głowie. Zadarł do góry głowę uśmiechając się od ucha do ucha.
— Zwolnij.
— Jasna sprawa mamo — machnął ręką i wrócił do zabawy przywoływany nawoływaniami Aleca.
— Masz dzieciaka? — zapytał zdumiony.
— Mam dwójkę — poinformowała go. — Dziewczynka, której wręczałeś kwiatek też jest moja — powiedziała. — Posadziłam cię koło Luke’a— wskazała na długi stół. — Mam nadzieję, że ci pasuje?
— Tak jasne.
— Pójdę wstawić je do wody — powiedziała i udała się do wnętrza domu. Joaquin nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić więc poszedł za Emmą. Kobietę odnalazł w kuchni. Nuciła pod nosem jakąś melodię. Odchrząknął. Popatrzyła na niego. Ten uśmiech był cholernie zaraźliwy.
— Znalazłaś wazon?
— Nawet dwa, ale ten bardziej pasuje do kwiatów. Skąd wiedziałeś, że lubię tulipany?
— To był wybór w ciemno — przyznał. Emma przechyliła na bok głowę. — Uznałem , że do ciebie pasują.
— Skoro tak twierdzisz — wzruszyła na tę uwagę ramionami. Przeszła do salonu. Na stoliku postawiła wazon z kwiatami. Joaquin natomiast przyjrzał się ścianie na której zamiast telewizora wisiały fotografie. Była na nich Emma, Emily czy mały chłopiec o imieniu Sam. Zauważył nawet fotografię starszego faceta, który jak przypuszczał był ojcem jej dziecka. Było zdjęcie Thomasa, ale nigdzie nie zauważył zdjęcia kobiety, która mogłaby być matką dzieci reżysera. Emma ujęła go pod łokieć i wyprowadziła z salonu na taras.
— Nie ma zdjęć twojej matki.
— Nie zasłużyła, żeby na niej być — podeszła do stolika z alkoholami i wręczyła mężczyźnie butelkę z piwem.
— Chcesz, żebym ją zabił? — zapytał wprost brunet. Emma popatrzyła na niego zaskoczona. Mówił śmiertelnie poważnie. — Zrobię to za darmo.
Emma roześmiała się serdecznie.
— Dzięki za propozycję, ale spóźniłeś się z nią o kilka tygodni. Moja kochana mamusia smaży się w piekle.
— Miejmy więc nadzieję, że smaży się w jednym kotle z moją — pociągnął łyk. Nie przepadał za piwem, ale nie zamierzał wybrzydzać.
— Koniec świata się zaczyna — stwierdził Magik sącząc drinka i obserwując mężczyznę rozmawiającego z Emmą.
— Co się stało?
— Joaquin bałamuci Emmę — pociągnął Luke za rękę. — Spójrz — wskazał na parę — ona się śmieje.
— Być może opowiedział jej dowcip.
— Alice moja droga panno Joaquin nie opowiada dowcipów to jakby Hitler mówił o pokoju.
— Myślę, że on bierze narkotyki — oznajmiła poważnym tonem dziewczynka wprawiając mężczyzn w kompletne osłupienie. — On wszędzie chodzi w okularach przeciwsłonecznych nawet w pomieszczeniu nikt normalny tak nie postępuje.
— Cóż ja tam nic nie wiem — odpowiedział na jej uwagę Magik.
— Czyli mam rację — odparła na to dziewczynka i podeszła do matki. Emily przyklęknęła przy dziecku, które wyszeptało jej coś do ucha. Pogładziła małą po policzku i odpowiedziała jej.
Ogród wypełniony był śmiechem i rozmowami. Emma rozejrzała się po towarzystwie z lekkim uśmiechem na ustach. Gdyby ktoś kiedyś powiedział jej, że wróci do domu, będzie miała dwójkę dzieci i zaprzyjaźni się z szefem zorganizowanej grupy przestępczej wyśmiała go. Życie jednak napisało własny zaskakujący scenariusz. Otoczona była najbliższymi. Alice krążyła wśród gości rozdając im upominki. Thomas dostał zegarek, a jego narzeczona maleńkie kolczyki w kształcie kamer, zaś Siergiej samowar. Dziewczynka dla wujka kupiła zestaw płyt winylowych z lat czterdziestych. Gdy podeszła do niej z małą paczuszką bezceremonialnie pakując się na jej kolana. Rozwiązała wstążeczkę i uniosła wieko. Popatrzyła to na zadowoloną z siebie siostrzenice to na wisiorek spoczywający na miękkiej podusi. Głośno przełknęła ślinę. Siergiej pociągał nosem z powodu samowaru ona miała w oczach łzy z powodu wisiorka. Zawieszka była w kształcie baleriny.
— Skąd ją masz?
— Ze szkatułki Camille — powiedziała dziewczynka wyciągając ostrożnie wisiorek z pudełka. Zsunęła się z kolan Emmy i założyła jej wisiorek na szyję. — Pomyślałam, że chciałbyś go odzyskać — stwierdziła. — Skoro już się znalazłaś.
— Dziękuje — wykrztusiła kobieta i pocałowała dziewczynkę w policzek. Alice popatrzyła na Lucasa Hernandeza i uśmiechnęła się przebiegle. Dziś była Świętym Mikołajem i obdarowała wujka Javiera książką kucharską i czapką, a jego żonie wręczyła kolczyki w kształcie komputerowych procesorów. Gdy zbliżyła się do Harcerzyka z małą torebką prezentową mężczyzna patrzył na nią zaskoczony.
— Dla mnie?
— Oczywiście, że dla ciebie — powiedziała Alice wywracając oczami. — Nie zawsze będę obok żeby ratować cię z opresji więc będziesz musiał ratować się sam — Luke wyciągnął ze środka prostokątny przedmiot. Parsknął śmiechem.
— Zestaw do szycia?
— Każdy prawdziwy mężczyzna powinien umieć przyszyć sobie guzik od munduru — stwierdziła — Dla ciebie nic nie mam — oznajmiła Joaquinowi — ale dziękuje za uratowanie mojej cioci — i za nim zdążył zareagować obdarzyła go głośnym całusem w policzek. Zniknęła w domu, aby po chwili wyłonić ze środka z wielkim pluszowym pingwinem. Postawiła go obok ojczyma. Głośno przełknął ślinę.
— Miałam z tobą nie lada problem — odpowiedziała — więc zadzwoniłam do Conrado i zapytałam ci zawsze chciałeś mieć?
Blondyn łypnął na niego.
— Az się boję się pomyśleć co odpowiedział.
— Maserati — wyjaśniła Alice. — Conrado powiedział że zawsze chciałeś maserati — Fabrcio łypnął na pudełko trzymane przez dziewczynkę. Samochód by się tam nie zmieścił, ale kluczyki.
— Kupiłaś mi auto?
— Nie ubiegaj faktów — uderzyła go drobną rączką w pierś — poszłam więc do salonu by spełnić twoje marzenie i wyobraź sobie moje rozczarowanie gdy sprzedawca powiedział mi że dzieciom nie sprzedają. — powiedziała wyraźnie tym faktem zniesmaczona. — I nawet interwencja FBI nie pomogła więc masz tylko to — wręczyła mu wreszcie pudełko. Fabricio otworzył wieko i popatrzył to na Alice to na spinki do mankietów w kształcie maserati — Wiem to nie to samo co prawdziwe — chwyciła go za rękę i odpięła te, które miał i założyła mu nowe. Najpierw na jednej później na drugiej.
— Dzięki mała — cmoknął ją w policzek.
— A ciebie — zwróciła się do Severina — zostawiłam sobie na deser. Zadowolona z siebie wręczyła mu opakowane we wściekle czerwony papier przedmiot. Był płaski sporych rozmiarów prostokąt. Alice usiadła na swoim miejscu i uważnie obserwowała jak brunet odpakowuje swój upominek.
Conrado zamarł spoglądając na samego siebie. Alice jak głosił podpis w rogu obrazu podarowała mu jego karykaturę. Na obrazie siedział za biurkiem na którym stała plakietka z napisem Conrado Severin. Burmistrz. Na nienaturalnie dużej głowie znajdował się kapelusz przywodzący na myśl średniowiecznych szlachciców. Pochylał się nad dokumentem ze skupioną miną i wysuniętym czubkiem języka. Przeniósł spojrzenie na Alice.
— Sama to namalowałaś?
Pokiwała głową.
— Podoba się.
— Tak podoba — uśmiechnął się i odwrócił obraz aby wszyscy mogli zobaczyć karykaturę namalowaną przez Alice.
— Mam talent — stwierdziła dziewczynka z zadowoleniem. Conrado popatrzył na drugi dużo mniejszy pakunek. — To też ci się spodoba. Odpakował go i gdy tylko Guerra zobaczył co trzyma w dłoniach roześmiał się serdecznie. Conrado posłał mu karcące spojrzenie, a sam z trudem panował nad sobą by nie parsknąć. Był to film wyprodukowany w latach 90-tych. W rolach głównych zagrali Richard Gere i Julia Roberts. Tytuł biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia był bardziej niż wymowny.
— Uciekająca panna młoda — przeczytał powoli.
— To bardzo wartościowa produkcja — stwierdził Guerra sięgając po wodę. — Jak zdobyć dziewczynę i zatrzymać ją przed ołtarzem.
— Tak bardzo wartościowa — popatrzył na Alice i puścił do niej oczko uśmiechając się lekko.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 20:14:25 11-05-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:37:25 14-05-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 065
JOAQUIN/LUCAS/ARIANA/HUGO/MARCUS/CONRADO/QUEN


Joaquin sączył powoli piwo, rozglądając się po gościach spod półprzymkniętych powiek. Wszyscy tutaj byli rodziną, każdy dobrze się znał, tylko on jeden wydawał się być nieproszonym gościem. Nie mógł jednak zrezygnować z zaproszenia Thomasa, któremu bardzo zależało, by podziękować mężczyźnie za ocalenie życia Emmie. Szef Templariuszy musiał też przyznać w duchu, że ciekaw był, jakie życie wiedzie Emma McCord, czy może raczej Emma Guerra, sam już nie wiedział. Od pierwszej chwili kiedy przekroczyła próg El Paraiso, przedstawiając się jako Camille, wydawała mu się nieustraszona i cholernie intrygująca. Łamała stereotypy, igrała z ogniem i musiała zaleźć za skórę wielu osobom, skoro nawet ktoś targnął się na jej życie. Żyła na krawędzi, a przynajmniej tak mu się wydawało. Teraz jednak, kiedy patrzył jak śmieje się z jakiegoś dowcipu brata, otoczona bliskimi, z synkiem i córeczką roześmianymi od ucha do ucha, trudno mu było w to uwierzyć. Dzisiejszy wieczór wydawał się wprost sielanką, co kompletnie kłóciło się z jego dotychczasowym doświadczeniem.
– Dobrze się bawisz? – Do Joaquina stojącego w lekkim oddaleniu od biesiadujących podszedł Lucas, uważnie mu się przyglądając. Wydawało mu się, że zdążył już poznać Villanuevę i jego zwyczaje, a jednak ten wciąż czymś go zaskakiwał. – Po co tak właściwie przyszedłeś? – zapytał, a jego wzrok podążył za wzrokiem Joaquina i spoczął na Emmie. – A raczej dla kogo?
– Nieuprzejmie byłoby nie przyjąć zaproszenia. Thomas nie chciał słyszeć o odmowie, więc jestem. – Mężczyzna upił łyk piwa, uśmiechając się półgębkiem.
– A od kiedy ty jesteś taki dobrze wychowany? – Luke niemal prychnął na te słowa.
– Od kiedy wykształcony młody dżentelmen jest moją prawą ręką.
Dopiero po chwili dotarł do Lucasa sens tych słów. Przez chwilę myślał, że Joaquin mówi o Lalo, ale przecież Eduardo Marquez nie był ani oczytany ani tym bardziej nie należał do dżentelmenów. Wbił wzrok w nieprzeniknioną twarz szefa kartelu, który jak gdyby nigdy nic przypatrywał się Emmie, popijając powoli piwo z butelki.
– Jaja sobie robisz. – Tylko tyle był w stanie powiedzieć.
– A co, nie chciałbyś dostać awansu?
– Nie, jeśli ceną są porachowane przez Lalo kości. Co ci do głowy strzeliło, żeby proponować mi coś takiego?
– Daj spokój, jesteś dużym chłopcem. Nie dałbyś rady Eduardowi?
– Jeden na jednego? – Lucas nie lubił się chwalić, więc powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. – Bez problemu. Nie zapominam jednak, że gość ma tendencję zachodzić mnie samego ze swoimi dwoma osiłkami. Wolałbym mu się nie narażać, już i tak mamy na pieńku. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał, próbując poznać motywy Joaquina.
– Potrzebuję kogoś zaufanego, kogoś, kto zajmie się odpowiednio interesami, a nie jakiegoś błazna, który eksperymentuje na psach i rucha co popadnie. Na szczęście u ciebie nie musimy się martwić o tę drugą kwestię. – Joaquin spojrzał na Luke’a, a oczy zamigotały mu z rozbawienia.
– Doceniam, że o mnie pomyślałeś, ale…
– Nie ma żadnego ale. Nie pytałem cię o zgodę, tylko ci to oznajmiłem. Musisz załatwić dla mnie kilka spraw, robi się nieciekawie. – Coś w tonie Villanuevy sprawiło, że Lucas spiął wszystkie mięśnie.
– Co masz na myśli?
– Templariusze robią się niespokojni. Chodzą słuchy, że inne kartele na nas polują. Nie podoba im się, że poszerzamy rynek zbytu. Los Zetas uznało, że po śmierci El Pantery należy im się kawałek z naszego interesu. Po moim trupie – dodał, krzywiąc się na samą myśl, że miałby z kimś dzielić się swoim biznesem.
– Zaraz, zaraz… – Luke uśmiechnął, sądząc, że się przesłyszał. – Chcesz mi powiedzieć, że najlepiej zorganizowany i uzbrojony kartel w Meksyku wypowiedział ci wojnę i uznałeś to za odpowiedni moment, żeby mianować mnie swoim zastępcą? Oszalałeś. Poza tym, nawet ja mam organiczone możliwości. Jestem tylko zwykłym funkcjonariuszem policji, mogę nagiąć prawo tu i tam, żeby umożliwić twoim koleżkom przemyt, ale nie jestem cudotwórcą. A co najważniejsze, nie jestem kuloodporny.
Joaquin odłożył piwo i odwrócił się w stronę Lucasa, stając z nim twarzą w twarz.
– Obaj dobrze wiemy, że nie jesteś tylko policjantem i masz dużo większe kompetencje niż ci się wydaje. – Villanueva przybrał poważny ton, sprawa z kartelem Los Zetas musiała być naprawdę nieciekawa. – Jesteś członkiem kartelu, musisz to wreszcie zrozumieć. Nieważne jakie miałeś motywy, zaczynając z nami współpracę, czy chciałeś dorobić do państwowej emeryturki czy może szukałeś wrażeń – jesteś jednym z nas, czy ci się to podoba czy nie. A my stajemy murem za naszymi, kiedy któremuś dzieje się krzywda i kiedy interesy są zagrożone.
– No dobrze, ale nadal nie rozumiem. Czy Lalo o tym wie? Przecież on mnie nienawidzi. I zdecydowanie nie traktuje mnie jak „jednego z naszych”. – Luke zaakcentował ostatnie słowa, nieprzekonany co do decyzji Joaquina.
– Lalito jest w gorącej wodzie kąpany. On jest mi potrzebny do czarnej roboty i nadal będzie wykonywał swoje zadania, nic w tej kwestii się nie zmieni. Ty natomiast zajmiesz się dyplomacją. Ufam ci bardziej w tej kwestii, nie mogę ryzykować, że Lalo wszystko spieprzy, atakując kartel, zamiast pertraktować. Poza tym ty jesteś dużo bardziej elokwentny.
– Czyli podsumowując, masz cykora i wolisz oddelegować mnie jako posłańca do negocjacji? – Lucas umiał czytać między wierszami, a Joaquin się roześmiał. Nieco się rozluźnił.
– Mam tutaj ważniejsze sprawy na głowie, zapewniam cię że moja odwaga nie ma tu nic do rzeczy.
– Zapewne.
– Nie rób takiej miny. – Villanueva poklepał go kilka razy po policzku. – Miałeś przecież szkolenia z negocjacji w FBI, prawda?
– Miałem. – Hernandez wolał już się z nim nie kłócić. Sam zresztą wiedział, że Lalo kompletnie nie nadawał się do tej roli. – I myślisz, że Lalo nie zauważy, że to mnie wyznaczyłeś to arcyciekawe zadanie? Bez urazy, Wacky, ale nawet on nie jest aż tak głupi. Wiesz, że jego życiową ambicją jest przejąć w przyszłości kartel? Jego szanse maleją, kiedy wciąż go poniżasz przed, jakby nie było, jego ludźmi. Pracował z El Panterą dłużej niż ty, o ile mnie pamięć nie myli. Będzie niepocieszony, kiedy się dowie, że podczas gdy on robi zwiad i zajmuje się „brudną robotą”, jak to ładnie ująłeś, ja negocjucje przyszłość Templariuszy.
– Harcerzyku, tak długo go znasz, a tak mało o nim wiesz. – Joaquin uśmiechnął się, biorąc ponownie do ręki butelkę z piwem. – Lalo tylko dużo szczeka. Myślisz, że jest jak rottweiler kiedy w rzeczywistości to wyrośnięty chihuahua. – Widząc, że Hernandez nie rozumie metafory, wyjaśnił: – Wiesz jakie kiedyś Lalo miał przezwisko? Siusiumajtek. To był taki chudy koleś, co potykał się o własne nogi, wybierany jako ostatni na wuefie.
– Był ofermą, rozumiem. I przez ten kompleks niższości teraz stara się to sobie zrekompensować ambicjami i okrucieństwem?
– Nie wiem, może. Może trochę z zemsty. Bo widzisz, Lalo od zawsze miał swój autorytet w szkole, wszędzie za nim łaził, chciał przynależeć do jego paczki, być jak on, ale nigdy mu się to nie udało.
– Mówisz, że chciał być jak El Pantera? Nie wiedziałem, że znasz Lala i Estabana Chaveza ze szkoły. – Hernadeza zainteresowała ta historia. Marquez z opowieści Joaquina był zupełnie inną osobą, którą on znał teraz.
– El Pantera? – Villanueva prychnął. – Lalo marzył, żeby być jak Hugo. Byli w jednej klasie, a Hugo, co tu dużo mówić, był dość popularny. Dziewczyny się w nim kochały, choć był za głupi by zdawać sobie z tego sprawę, chłopaki chcieli być jak on – wiecznie rozluźniony, nonszalancki, z nietuzinkowym poczuciem humoru. Jednym słowem, Delgado miał charyzmę, od dzieciństwa był liderem, każdy zawsze chciał być z nim w drużynie, kiedy graliśmy w piłkę na podwórku. Lalo nie stanowił wyjątku. Był odludkiem, nikt go nie lubił, a Hugo jako jedyny stawał w jego obronie, kiedy działa mu się krzywda. Delgado nigdy jednak nie był graczem zespołowym, wolał chodzić własnymi ścieżkami i ani mu było w głowie tworzyć swoją klikę. Miał swoich kolegów, ale tak naprawdę chyba nie miał prawdziwych przyjaciół poza Astrid. No i mną oczywiście – dodał ze śmiechem, a Lucas wyczuł nutkę dumy w głosie Villanuevy, której temu nie udało się zatuszować.
– Rozumiem. Chcesz mi powiedzieć, że Marquez nie nadaje się na szefa, jest urodzony po to, by być podwładnym, a nie narkotykowym bossem, mam rację? – Hernandez powoli zaczynał łapać, co Joaquin chce mu przekazać. – I pewnie wtedy, w czasach szkolnych, był tak zagubiony, że trafił pod skrzydła El Pantery, a stamtąd już była prosta droga do kartelu. Tam mógł wyładowywać cały swój gniew i frustrację za wszystkie lata upokorzeń?
– To tylko moja teoria. – Szef Los Caballeros Templarios westchnął ciężko. – Wiem, że Lalo ma swoje za uszami i będzie zły, ale naprawdę nie musisz się nim przejmować. Nie stanowi zagrożenia.
Lucas szczerze w to wątpił. Marquez niejednokrotnie pokazał mu, że jest zdolny do wszystkiego. Poza tym, skoro tak bardzo podziwiał Huga w szkole, dlaczego był gotowy zabić jego siostrzeńca? Aż tak był rozgoryczony, że chciał się zemścić za jakieś dziecinne wybryki? Może i było w tym sporo racji, ale Hernandez nie był głupi, dostrzegał więcej niż Joaquin i wiedział, że nie należy lekceważyć Eduarda, tym bardziej że ostatnio stał się dużo mniej skłonny do współpracy.
Kiedy po przyjęciu odwoził do domu Javiera, Victorię i Aleca, musiał się zamyślić, bo Reverte od razu poznał, że coś jest na rzeczy. Kiedy Vicky zniknęła we wnętrzu domu z synkiem drzemiącym jej w ramionach, Javier oparł się o przednią maskę samochodu, przypatrując mu się uważnie.
– O czym tak rozprawiałeś z Joaquinem?
Luke przypuszczał, że Magik przez cały wieczór im się przyglądał. Był mu wdzięczny za troskę, ale wiedział też, że niepotrzebnie się martwi. Opowiedział mu o decyzji Joaquina, choć wiedział, jaka będzie reakcja przyjaciela. Tak jak przypuszczał, blondyn odetchnął głęboko i niemal się zapowietrzył.
– Spokojnie, to nic takiego – uspokoił go, ze zdziwieniem stwierdzając że te miesiące w szeregach Templariuszy bardzo go zahartowały.
– No pewnie, takie tam tylko pogaduszki z wrogim kartelem! Luke, czy ty się słyszysz? Wiesz, o co prosi cię Joaquin? Ci ludzie z Los Zetas to nie takie niedołęgi jak Templariusze. To byli komandosi, ludzie bez skrupułów, bandyci. Mordują, odcinają głowy, gwałcą, handlują żywym towarem. Ty myślisz, że to jest zabawa? Bo ja myślę, że już czas, żebyś zakończyć tę rozgrywkę. – Magik przetarł twarz dłońmi, wykończony. Dlaczego wciąż musiał się o wszystkich martwić i dlaczego wszyscy naokoło w nosie mieli jego zdanie?
– Mówię ci, żebyś się uspokoił. Nic nie będę musiał robić. Kończę z tym, nie musisz się martwić.
– Mówisz poważnie? – Magik zbladł a za chwilę się rozpromienił. – Dzięki Bogu, wreszcie poszedłeś po rozum do głowy. Czyli odchodzisz od Templariuszy, tak? Nareszcie kończysz z tą durnowatą misją i możesz wrócić do nudnego życia gliniarza.
– Niezupełnie. – Luke wiedział, że w końcu musiał poruszyć ten temat. Z jakiegoś względu ta rozmowa wydała mu się jeszcze trudniejsza niż rozmowa z Arianą w barze. – Kończę z Templariuszami, ale wrócę do dawnych zajęć.
– No przecież mówię! – Javier niemal się roześmiał.
– Nie zrozumiałeś mnie. Wracam do pracy w FBI. Wracam do domu.
– Do Texasu? – Javier zamrugał powiekami nieprzytomnie. Nawet jego genialny analityczny umysł potrzebował chwili, by ogarnąć tę informację.
– Do Waszyngtonu – sprostował Hernandez, rzucając kumplowi przepraszający uśmiech. – Mamy próbki pigułek Kairos, według znajomego laboranta uda się dzięki temu odtworzyć formułę Heliosa. Muszę jeszcze tylko zdobyć coś od Joaquina, ale nie powinno być z tym problemu. Wyjeżdżam góra za dwa tygodnie, przy dobrych wiatrach jeszcze wcześniej.
– Ale… nie rozumiem. – Magik zaczął przechadzać się w tę i z powrotem. – Co z Arianą?
– Co z nią? – powiedział to lekko poirytowanym tonem. Ariana nie miała wpływu na jego decyzję. Wyjechałby tak czy siak. Gdyby dała mu odpowiedź, mógłby pomyśleć o przeniesieniu do Texasu, by być bliżej niej. Ona jednak nie chciała z nim być, nie było o czym dyskutować. – Ona nie ma z tym nic wspólnego.
– Nieprawda, uciekasz przed nią. Uciekasz przed szczęściem. – Javier wycelował w przyjaciela oskarżycielsko palcem.
– Nie zaczynaj…
– A właśnie, że będę, bo jesteś moim przyjacielem i mi na tobie zależy, do cholery. Czy chcesz czy nie, będę się wtrącać, bo szlag mnie trafia kiedy widzę, jak ranicie sami siebie i siebie nawzajem. – Reverte pokręcił głową z szoku i niedowierzania. – Kiedy zrozumiecie, że się kochacie i jesteście dla siebie stworzeni i wreszcie będziecie mogli żyć normalnie? Musicie tylko porozmawiać i…
– Proszę cię, Javi, przestań – Lucas złapał się nasadę nosa i przymknął powieki. Zaczynało go to już wykańczać.
– Przez te wszystkie lata cały czas uciekasz i masz skłonność do autodestrukcji.
– Jesteś psychologiem? – Hernandez prychnął.
– Nie muszę mieć dyplomu, żeby to widzieć. Karzesz sam siebie od dziewięciu lat, nie pozwalasz się nikomu zbliżyć. Teraz wszystko rozumiem – nie jesteś wcale takim chojrakiem, który pcha się do niebezpiecznych zadań, tobie po prostu już wszystko jedno. Najpierw były to głupie walki MMA, ktoś dawał ci łomot i miałeś wrażenie, że choć po części pokutujesz za to, co zrobiłeś. Sam sobie tyłka skopać w końcu nie mogłeś. Potem FBI, gdzie zaglądałeś śmierci w oczy i właściciwie nie obchodziło cię, czy wrócisz z pracy żywy. A kiedy pojawiła się oferta rozpracowania Templariuszy, wziąłeś to w ciemno, choć to samobójcza misja. Uciekasz a tylko tchórze tak robią, zamiast stawić czoła problemom.
– Dość, Javier! – Luke podniósł głos. Coś w nim pękło. Miał dosyć powtarzania mu przez wszystkich, że on i Ariana są dla siebie pisani. Nie są i nigdy nie byli, to była okrutna prawda. – Mam dość, naprawdę. Wiem, że się martwisz i chcesz pomóc, ale kiedy wreszcie zrozumiesz, że życie to nie jest pieprzona komedia romantyczna ani telenowela? Nie wszystko jest takie proste. Dla niektórych życie jest bardziej skomplikowane.
– Tak, bo ja nic nie wiem o skomplikowanym życiu? Jestem tylko obrzydliwie bogatym geniuszem z piękną żoną i synkiem, po prostu idylla! To chcesz powiedzieć?
– Wkładasz mi w usta słowa, których nie wypowiedziałem. – Hernandez czuł, że krew buzuje mu w żyłach. – Nieważne jak bardzo starasz się mi pomóc i jak bardzo się troszczysz, nigdy nie zrozumiesz, co przeszedłem. Co nadal przechodzę.
– Oscar ci wybaczył. Ariana też.
– To nie ma znaczenia, Javi. Ja z tym muszę żyć. I nie, nie wszystko kręci się wokół Ariany. Tam jest moje życie, praca. Tutaj nic mnie nie trzyma.
– A my? Ja, Victoria, Emily… my nic nie znaczymy?
– Masz prywatny odrzutowiec, możesz mnie odwiedzić w każdej chwili. Mamy Internet i telefony. Javier, to nie koniec świata. Wracam do domu, a nie wylatuję w kosmos.
Javier nic na to nie odpowiedział, Luke wsiadł za kierownicę.
– Porozmawiamy, kiedy emocje opadną.
– Jasne, musisz ochłonąć. – Javier przyznał mu rację.
– Miałem na myśli ciebie. Nazywasz mnie tchórzem, a sam bałeś się spojrzeć w twarz własnemu bratu. – Luke odpalił silnik. – Łatwo jest oceniać innych, Javier. Nie musisz mi mówić, co zrobiłem źle. Sam o tym dobrze wiem.
Odjechał, nie czekając na ripostę. Magik jeszcze długo wpatrywał się w oddalające się auto, odetchnął kilka razy i przywołał na twarzy uśmiech, zanim wszedł do domu. Musiał poczytać synkowi bajkę na dobranoc.

***

Ariana nie chciała już dłużej wałkować tematu Lucasa. Nie poruszyła tej kwestii przy Ingrid, choć ta kilkakrotnie dawała jej do zrozumienia, że chciałaby o niego zapytać. Na szczęście ilekroć chciała to zrobić, Lucy zaczynała grymasić.
– Ja ją wezmę, ty odpocznij – zaproponowała Ariana, biorąc niemowlę na ręce i lekko je kołysząc.
– Widzę, że Lucy już dołączyła do gangu czarownic. – Julian oparł się o framugę ze ścierką przewieszoną przez ramię, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w swoją małą księżniczkę.
– Wyglądasz jak rasowy pan domu. – Ariana zaśmiała się na jego widok. – Jesteś wykończony.
– Nie pamiętam, kiedy zmrużyłem oko – przyznał Vazquez, ale mimo zmęczenia był rozpromieniony szczęściem. – Dyżur w szpitalu w porównaniu do Lucy i obowiązków domowych to pikuś.
– Mówisz tak, jakbym ja leżała plackiem i się cały dzień obijała. – Ingrid rzuciła w niego poduszką, a on zachichotał.
– Julian? – Ariana zwróciła się do przyjaciela, przypominając sobie o czymś. – Znasz doktora Benicio Pereza? Pracuje u nas w klinice w Valle de Sombras.
– Znam. Dość ekscentryczny typ, ale świetny fachowiec. Dlaczego pytasz? Masz jakieś problemy z wątrobą? – zaniepokoił się, uruchamiając swój lekarski zmysł.
– Z wątrobą? – wydukała Ariana, kołysząc Lucy bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, że ta już zasnęła w jej ramionach.
– Doktor Perez jest hepatologiem. Coś ci dolega?
– Nie, nic. Po prostu zobaczyłam to nazwisko, kiedy byłam w szpitalu spotkać się z Nicolasem. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. – Wyjaśniła oględnie Ariana, czując jednak, że nogi ma jak z waty.
– Z Nicolasem? A po co spotykałaś się z Barosso? I to w szpitalu? – Ingrid z kolei uruchomiła swoje dziennikarskie zapędy.
– Żeby pogadać. Odkąd jest z Albą buja w obłokach i nie ma na nic czasu. Nawet muffinki ostatnio przypalił. – Zachichotała nerwowo i odłożyła ostrożnie śpiącą Lucy do łóżeczka. – A wasza dwójka… – Wycelowała palcem wskazującym to w Juliana to w Ingrid. – Musicie wyjść z domu. Brak pracy źle wam robi. Wiem, że chcecie się skupić na Lucy i w ogóle, ale spójrzcie na siebie.
Julian nie wiedział, co ma na myśli. Ścierka kuchenna ześlizgnęła się mu z ramienia i upadła na podłogę. Ingrid przynała przyjaciółce rację. Ograniczyła pracę zawodową, podobnie jak Julian. Brakowało im wrażeń. Innych niż zmienianie pieluch i budzenie w środku nocy na karmienie.
– Musicie zrobić sobie wolne. Wieczór we dwoje. Dobrze wam to zrobi. – Ariana chwyciła torbę i ruszyła do wyjścia.
– A co, chcesz robić w tym czasie za niańkę? – Ingrid zaświeciły oczy, a Santiago się roześmiała.
– Boże broń! Nie dam rady, jestem zawalona robotą. Od czegoś w końcu jest tatuś chrzestny, prawda?
– Już widzę, jak Bestia przylatuje nam w odsieczy jako babysitter. – Julian pokręcił głową.
– Wiedział na co się pisze. – Ariana pomachała im ręką i zniknęła za drzwiami.

***
Potwierdziły się przypuszczenia Javiera i Hugo sam nie wiedział, czy bardziej jest z tego zadowolony czy może zaniepokojony. Fernando nie był dobrym człowiekiem, nigdy nie dbał o rodzinę, liczyły się tylko jego interesy i jego reputacja. A jednak zadał sobie trud, by zaaranżować ucieczkę Alejandra z więzienia, dał mu nową tożsamość, choć wcześniej zarzekał się, że syn-morderca jest dla niego hańbą. Może drzemały w nim jeszcze jakieś pokłady człowieczeństwa? Podczas przedziwnej gry w monopol miał wrażenie, że Barosso za bardzo się odsłonił, to zupełnie do niego nie pasowało. Zależało mu na poparciu Victorii, ale Delgado nie mógł rozgryźć czy dlatego, że zawiódł wszystkie swoje dzieci jako ojciec i szukał pretekstu, by naprawić swoje błędy i prosić o przebaczenie chociaż jedno z nich, czy może tak bardzo skoncentrowany był na zemście na Conradzie. W końcu wiedział, że Victoria przyjaźni się z Saverinem i że popierała jego kandydaturę. Przejście Eleny na stronę Barosso oznaczało potężny policzek, totalne upokorzenie dla jego arcywroga. Im dłużej Hugo na ten temat myślał, tym częściej dochodził do wniosku, że nigdy nie będzie w stanie zgłębić tajników psychiki Fernanda Barosso. To było ponad jego siły.
W dodatku zadręczał się sprawą Caroliny Nayery – od kiedy odkrył, że to Ernesto Vega jest biologicznym ojcem siedemnastolatki, był pewien, że Astrid weźmie sprawy w swoje ręce. Ona jednak milczała, bojąc się przyznać dziewczynie, którą znała od wielu lat, że są siostrami. Domyślał się, że była to trudna decyzja, ale była też konieczna. Nie można pozwolić, by Fernando wykorzystał Carolinę do własnych celów i pozyskał El Tesoro. Nie mogli też bezczynnie siedzieć i czekać aż Joaquin wykona ruch. Tak czy owak sytuacja była parszywa dla każdej ze stron, a cierpiała na tym niewinna dziewczyna. Choć nie lubił wtrącać się w nie swoje sprawy, zdecydował, że musi pomówić o tym z Astrid, dla dobra ich wszystkich. Ktoś musiał wreszcie pomóc jej podjąć decyzję.
Kiedy zaparkował służbowy samochód pod prywatną praktyką, w której pracowała panna Vega, jego telefon rozdzwonił się na dobre. Julian dzwonił już trzeci raz, wcześniej nie słyszał, bo miał wyłączony dźwięk w telefonie.
– Jeśli chcesz, żebym odebrał kolejny poród, to musisz wpisać się na listę oczekujących – powiedział śmiertelnie poważnie do słuchawki. – Lucy już daje się wam we znaki?
Zabawne, że o tym wspominasz. Bo widzisz, rozmawialiśmy z Arianą i…
– Nie ma mowy.
Jeszcze nic nie powiedziałem! – Julian był oburzony po drugiej stronie słuchawki.
– Nie musiałeś, wiem, że gringa próbuje mnie wrobić w bycie niańką. Nie ze mną te numery.
Jako ojciec chrzestny…
– Mam w obowiązku zająć się Lucy jak ty albo Ingrid odwalicie kitę, a na to się nie zanosi. Chyba że o czymś nie wiem?
A kto mówił, że możemy walić do ciebie jak w dym, jeśli będziemy potrzebować pomocy z małą?
– Ja? – Hugo podrapał się po głowie. – Słuchaj, jak Lucy będzie już mogła sama chodzić do toalety i utrzymać w dłoniach widelec, możemy negocjować. – Hugo mógł z łatwością wyobrazić sobie, jak Vazquez wywraca oczami po drugiej stronie słuchawki. – Serio, doktorku, dzisiaj nie dam rady. Może innym razem?
Julian westchnął, zanotował w pamięci obietnicę i się rozłączył. Hugo zaśmiał się, odkładając telefon w samochodzie.
Był późny piątkowy wieczór, ale światła w oknach gabinetu doktor Astrid Vegi nadal się paliły. Recepcjonistki już dawno nie było, plakietka na drzwiach głosiła „zamknięte”, ale drzwi były uchylone. Trochę go to zdziwiło, ale wszedł po cichu do małej przychodni z zamiarem odwiedzenia starej przyjaciółki, lekko zaniepokojony.
– Wygląda naprawdę okropnie. Powinieneś to zgłosić. – Usłyszał płaczliwy głos Astrid, w którym dało się słyszeć nutkę gniewu. – Nie możecie pozwalać, by tak was traktował!
– A co możemy innego zrobić? Auuu!
– Nie wierć się tak!
– Kiedy to cholernie boli!
Oczom Huga ukazał się przedziwny widok – młody Castellano siedział na kozetce w gabinecie z podpuchniętym okiem, siniak robił się purpurowy. Astrid nachylała się nad nim, próbując coś zaradzić, ale ręce trzęsły się jej ze złości. Quen bujał się na krześle przy biurku, sycząc za każdym razem, kiedy Astrid dotykała twarzy Felixa, a Marcus stał pod oknem z rękoma założonymi na piersi, zamyślony i spięty.
– Ktoś mi wyjaśni, co się tutaj dzieje? Dlaczego nie jesteś w domu? – Delago zwrócił się do Ibarry, który podskoczył na dźwięk jego głosu i prawie spadł z krzesła.
– Byłem na próbie do musicalu – wyjaśnił Quen, mimo wszystko oddychając z ulgą, że to Hugo ich tutaj zastał a nie ktoś inny.
– Próby już dawno się skończyły. A temu co się stało? – Hugo wskazał palcem na Felixa, krzywiąc się na widok paskudnej rany.
– Lalo Marquez się stał. – Quen zaczął uderzać pięścią o dłoń na wspomnienie znienawidzonego typa. Opowiedzieli Hugowi, co się stało, a kiedy skończyli, sam miał ochotę przylać Eduardowi. Nie mógł jednak pochwalić czynu Felixa, bo było to bardzo głupie. Lalo był nieobliczalnym członkiem kartelu, już nie raz udowodnił, że zabicie dzieciaka to dla niego pestka.
– Naprawdę go uderzyłeś? Jesteś niedorozwinięty czy jak? – Hugo zmarszczył czoło i spojrzał na nastolatka jak na idiotę.
– Nie myślałem trzeźwo – odpowiedział naburmuszony Felix. – Bo ty byś się akurat powstrzymał.
– Tak się składa, że mam więcej samokontroli niż wy, banda nabuzowanych hormonami siedemnastolatków.
Astrid prychnęła, a kiedy Hugo spojrzał na nią z wyrzutem, nie miała nawet siły udawać, że jest jej przykro.
– Wybacz, ale w ich wieku byłeś dokładnie taki sam. Narwany, nie myślałeś o konsekwencjach. – Przypomniała sobie tego bystrego zawadiakę, w którym zawsze się podkochiwała w młodości.
– Czyli nic się nie zmieniło. Nadal jesteś w gorącej wodzie kąpany. – Quen wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale po chwili spokorniał widząc mordercze spojrzenie swojego ochroniarza.
– Nigdy nie uderzyłem nauczyciela – przypomniał Hugo, posyłając Astrid karcące spojrzenie. Jeszcze czego, żeby wmawiała tym dzieciakom, że to w porządku atakować silniejszych i groźniejszych od nich.
– To prawda, ale zrobiłeś mnóstwo innych równie głupich rzeczy. – Astrid podparła się pod boki, przypominając sobie dawne czasy. – Pamiętam jak nauczyciel hiszpańskiego zwymyślał cię i powiedział ci, że nigdy nie zajdziesz wysoko. Wlazłeś wtedy na dach i krzyczałeś, że udało ci się zajść wyżej od niego. Kosztowało cię to tydzień zawieszenia i pięćdziesiąt punktów karnych.
– Ten facet to był straszny bufon, a posadkę dostał po znajomości. Wkurzył mnie – usprawiedliwił się Hugo, a nastolatkowie zachichotali.
– Innym razem przyniosłeś do szkoły fajerwerki, bo pomyślałeś, że to przednia zabawa nastraszyć kolegów ze szkoły – kontynuowała Vega, a Hugo zmieszał się, słysząc o swoich szkolnych przewinieniach.
– Na moją obronę, chciałem dogryźć Tony’emu, pogrywał sobie z Leonor i jej koleżanką w tym samym czasie, więc dałem mu nauczkę. – Hugo uznał, że to dobre wyjaśnienie. – Nie moja wina, że fajerwerki odpaliły się jakoś w jego plecaku tuż pod salą od chemii. Nikomu nic się nie stało – dodał, jakby to miało usprawiedliwiać jego głupotę.
– Wbiegłeś do płonącego budynku, by mnie ratować. – Astrid powiedziała w końcu, czując że głoś jej się łamie. – Idiota – dodała po chwili na zakończenie.
– To wszystko prawda, ale byłem młody i głupi i nie zadzierałem z kartelem, a wasza trójka – spojrzał na Quena, Felixa i Marcusa. – Nie wiem, co się musi wydarzyć, żebyście wreszcie zrozumieli, że to nie czas zgrywać bohaterów. – Pokaż to – zwrócił się do Castellano, który syknął, kiedy Hugo złapał go za podbródek, by obejrzeć krwiaka. – Do wesela się zagoi. W domu przyłóż kawałek zimnego mięsa. Mi zawsze pomaga.
– Ochyda. – Enrique udał, że wymiotuje. – A co z Lalo? Przecież to on nagina wciąż swoje kompetencje. Nie chcemy go jako nauczyciela, to psychol i stanowi zagrożenie dla otoczenia.
– Nie wchodźcie mu w drogę, to nic wam nie zrobi. – Hugo był pewien swoich słów. – Prawdą jest, że Eduardo Marquez nie jest już tym samym popychadłem, co w szkole, ale wszystko wskazuje na to, że nie atakuje jeśli sam nie zostanie sprowokowany.
– Lalo był popychadłem? – Marcusa zainteresowała ta informacja. – Dlatego teraz traktuje innych jak pionki? Czemu mnie to nie dziwi.
– Biedny skrzywdzony Lalito… – Quen westchnął cicho. – Na nas już czas. Odwieziesz nas do domu? – zapytał, a kiedy Hugo kiwnął głowa, z kolegami udał się do samochodu.
– Rozmawiałaś z Caroliną? – zapytał przyjaciółkę brunet, kiedy zostali sami, a ona udała, że chowa jałowe kompresy do apteczki, żeby nie patrzeć mu w oczy.
– Potrzebuję więcej czasu…
– Nie mamy czas, wiesz o tym. Joaquin nie cofnie się, nie teraz. Będzie chciał pociągnąć Fernanda na dno, a jedynym na to sposobem w tej chwili jest odebranie mu El Tesoro.
– Wiem, ale…
– Nie zwlekaj. Nie pozwól, żeby dowiedziała się od kogoś innego. Ona może ci tego nigdy nie wybaczyć.
Pożegnał się i wyszedł, zostawiając Astrid samą. Musiała sobie wszystko na spokojnie ułożyć w głowie. Dom Ibarrów był najbliżej, a rodzice Quena już się zamartwiali, więc najpierw odstawił syna byłego burmistrza do domu a potem zajął się odwiezieniem jego dwójki przyjaciół. W domu Felixa paliło się światło i słychał było ujadanie psa.
– Pamiętaj, przyłóż solidny kawał krwistego mięsa. I nie pakuj się już w żadne kłopoty. Jak to wygląda, żeby syn policjanta łaził z podbitym okiem. – Hugo zacmokał cicho na widok udręczonej twarzy Castellano, który bardziej zdawał się być wkurzony z powodu ciętych komentarzy Lala aniżeli jego celnego prawego sierpowego.
Pożegnali się i Hugo pojechał w dalszą drogę z Marcusem, nie odzywając się ani słowem. To było bardzo dziwne, bo chociaż z formalnego punktu widzenia byli rodziną, do tej pory nie mieli ze sobą nic wspólnego. Nie wiedział, jak prowadzić konwersację z tym, jakby nie było, zupełnie różnym od niego młodzieńcem.
Oboje pochodzili z rodziny Delgado, ale różnili się diametralnie – Hugo w jego wieku dobrze się uczył, ale nadrabiał psotami i swoim ognistym temperamenten, natomiast Marcus był poważny jak na swój wiek, odpowiedzialny, no i był prymusem. Gdyby poznali się w szkole, pewnie nigdy by się nie zaprzyjaźnili. Zresztą, obaj byli urodzonymi liderami, choć żaden z nich nie odczuwał pociągu do dyrygowania innymi. Woleli chodzić swoimi ścieżkami.
Hugo odchrząknął nieznacznie, nie lubił niezręcznej ciszy.
– Nie musisz się wysilać. – Marcus odezwał się pierwszy, wyręczając go w tym trudnym zadaniu. – Nie mamy przecież wspólnych tematów, nie musisz podtrzymywać tej sztucznej więzi na siłę.
– Nie miałem zamiaru. – Delgado trochę się zirytował. Sztucznej więzi? Byli kuzynami, co prawda dalekimi, ale jednak.
– Musisz skręcić tutaj w lewo – powiedział Marcus, wskazują na zakręt.
– Znam drogę, bez obaw.
– Byłeś tu kiedyś? – Pasierb pułkownika wydawał się zdumiony.
– Wiele razy. Wtedy jeszcze nie było tu tak ładnie. – Hugo rozejrzał się po okolicy z ciekawością.
Ostatni raz był tutaj dwadzieścia lat temu, Marcusa nie było nawet na świecie. Dziadek matki wybudował ten dom własnymi rękami. Mieszkał tutaj do samej śmierci, a potem dom przeszedł w posiadanie najstarszego syna aż w końcu trafił w ręce Adriana Delgado.
– Znałeś pradziadka? – zainteresował się Marcus. Pierwsze lata życia spędził w Stanach i dopiero kiedy Norma Aguilar wyszła ponownie za mąż, za przyjaciela zmarłego na misji męża, przeprowadzili się z powrotem do Pueblo de Luz. Nigdy nie znał najbliższej rodziny ze strony ojca lub ich nie pamiętał – w większości już pomarli. Jedyną rodzinną pamiątką był właśnie ten bungalow, położony w oddaleniu od centrum miasteczka.
– To był fajny gość. Opowiadał ciekawe historie o wojnie. Pamiętam zapach jego duszącej wody kolońskiej i tytoniu. Okropna mieszanina, ale mi się podobało. Pachniało jak w domu. – Hugo zaśmiał się cicho, jadąc ładnie oświetloną drogą przez urokliwy zagajnik, gdzie na końcu majaczył odnowiony parterowy dom, z dobudowanym szerokim patio, wielkimi oknami i zadbanym ogródkiem. – Słabo go pamiętam, miałem może sześć czy siedem lat, kiedy zmarł. Dlaczego pytasz?
– Bez powodu. Po prostu mało wiem o naszej rodzinie, wszyscy już nie żyją. – Powiedział to wypranym z emocji głosem, ale Hugo dałby sobie uciąć rękę, że tęskni za Adrianem. – Noszę po pradziadku drugie imię. Marcus Manuel Delgado.
– Żartujesz? – Hugo zerknął na siedzącego w fotelu pasażera bruneta. – Ja też. Hugo Manuel Delgado.
– Nasi rodzice nie byli zbyt kreatywni – zauważył siedemnastolatek, przywołując na twarz lekki uśmiech.
– Chyba nie.
– Dlaczego używasz nazwiska matki? – wyrwało się Marcusowi, ale widząc minę kuzyna, zrozumiał swój błąd. – Przepraszam, to nie moja sprawa.
– W porządku, nic się nie stało. Po prostu bardziej do mnie pasuje. – Była to po części prawda. Używał drugiego nazwiska, by nie być powiązany z Camilem i Leonor i nie narażać ich na niebezpieczeństwo, ale też chciał w ten sposób w jakiś sposób oddać hołd matce, dla której rodzina i korzenie zawsze były bardzo ważne.
– Twoja mama chodziła do szkoły z moim ojczymem. – Przypomniał sobie Marcus. Kiedy już zaczęli rozmawiać i przełamali pierwsze lody, było o wiele łatwiej. – Przyjaźnili się.
– On chyba chciał czegoś więcej. – Delgado rzucił młodszemu porozumiewawcze spojrzenie i uniósł nieco brwi.
– To aż tak oczywiste? – Pasierb pułkownika roześmiał się. – Kiedy zobaczył cię po raz pierwszy na posterunku policji, kiedy odbierałeś Quena po… no wiesz… – Hugo skinął głową na znak, że rozumie. Było to po tym, jak znaleźli ciało Roque. – Dawno nie widziałem Gilberta tak poruszonego. Zachowywał się jak nastolatek.
– W ogóle ma coś z nastolatka, bez obrazy. – Hugo przypomniał sobie pucułowate policzki pułkownika i jego dobrotliwy uśmiech. Niewątpliwie był sympatycznym człowiekiem.
– Sonia Delgado była jego pierwszą miłością, zawsze to powtarzał. – Marcus przypomniał sobie historie ojczyma. – Kochał mojego ojca jak własnego brata, ale Sonia zdecydowanie nie była dla niego jak siostra.
– Okej, bez szczegółów, proszę, mówimy o mojej matce. – Hugo postanowił przerwać ten niezręczny temat.
– Po prostu dzisiaj kiedy Astrid opowiadała o tobie, jaki byłeś w szkole, pomyślałem, że bardzo przypominasz Sonię z opowieści Gilberta. Ona też była niezłym rozrabiaką. – Marcus odpiął pas bezpieczeństwa, bo wjeżdżali na podjazd.
– Moja mama rozrabiaką? Potrafiła pokazać pazurki i zawsze walczyła z niesprawiedliwością, ale zapewniam cię – daleko jej do mnie i tego, co ja wyczyniałem w liceum.
– A ja cię zapewniam, że gdybyś posłuchał historii Gilberta, pomyślałbyś tak samo. O wilku mowa.
Gilberto Jimenez wyszedł na podjazd, by powitać gościa. Był nieco zaskoczony, widząc, że Marcus przyjechał w towarzystwie Huga. Wyciągnął dłoń, by go powitać i podziękować za podwiezienie pasierba.
– Wejdziesz? Właśnie będziemy zasiadać do kolacji. Ja też dopiero wróciłem – zaproponował, wcale nie z przymusu czy z grzeczności. Był autentycznie gościnnym i wesołym człowiekiem.
Hugo nie był typem towarzyskim i normalnie zapewne by odmówił, ale jego wzrok padł na nastolatka za plecami Gilberta, który przypatrywał mu się z zaciekawieniem. Pomyślał o tym, co ten powiedział w samochodzie. Bardzo chciałby wierzyć, że był podobny do matki, ale wiedział, że to niemożliwe. Zbyt wiele zła wyrządził. Dzisiaj poczuł się jednak znów jak beztroski nastolatek, więc zgodził się, podążając za Gilbertem i jego synem do wnętrza domu, które nie pachniało już ani dziadkową wodą kolońską, ani tytoniem. Pachniało pieczenią i szarlotką. Pachniało jak w domu.

***

Uśmiech błąkał się po twarzy Conrada przez cały ranek, kiedy przekrzywiał głowę, namyślając się, gdzie najlepiej ulokować podarek od Alice. Do jego użytku został oddany gabinet Rafaela Ibarry. Pokój był schludny i ładnie urządzony, nie zamierzał nic tutaj zmieniać po poprzednim właścicielu, podejrzewał że i tak nie będzie spędzać w ratuszu zbyt wiele czasu, ale tym jednym obrazkiem musiał ozdobić ścianę, dziewczynka by mu tego nie wybaczyła.
– Trochę to narcystyczne. – Odezwał się ktoś za jego plecami. Saverin odwrócił się i w otwartych drzwiach do gabinetu zobaczył Enrique Ibarrę z pudłem w dłoniach. – Mowię o tym napisie na plakietce. – Podszedł do Conrada i przeczytał hasło „Burmistrz” umieszczone na karykaturze namalowanej przez córkę Emily. – Można tu wcisnąć napis „wice” i będzie jak ta lala.
– Podoba ci się? – zapytał nieoczekiwanie Conrado. Był w dobrym humorze.
– Może być. Nie znam się na tych pierdołach. – Enrique udał obojętnego.
– Tak, obrazy Lodovica też wyceniłeś, patrząc na nie okiem laika. – Saverin rzucił ironicznie. Nie rozumiał dlaczego ten chłopak udaje, że nie jest wrażliwy na sztukę, kiedy wiedział, że jest zupełnie odwrotnie. – Alice go namalowała. Uważam, że jest uroczy.
– Cudny. – Ibarra wywrócił oczami i postawił na biurku puste pudło, które przyniósł ze sobą. – Matka prosiła, żebym zabrał rzeczy ojca. Nie ma pan nic przeciwko?
– Nie ma problemu. Jak się czuje twój tata? – poruszył niewygodny temat, kiedy Quen zaczął wrzucać do pudła prywatne rzeczy Rafaela.
– Jak facet, którego wylali z roboty. Swoją drogą, ten gabinet chyba powinna zająć Jimena? To pokój burmistrza. – Quen zamyślił się głęboko, rozglądając się po ciemnozielonym wnętrzu.
– Wolała zostać w swoim poprzednim gabinecie zastępcy. Za dużo zachodu z przeprowadzką, poza tym – widziałeś jej gabinet? Ma najlepszy widok w mieście.
– Co racja to racja. – Quen się zaśmiał. Gabinet Jimeny Bustamante znajdujący się na trzecim piętrze ratusza miał przepiękny widok na miejskie jezioro, a w oddali widać było zarys El Tesoro. Odchrząknął i wrócił do rzeczywistości, kiedy zdał sobie sprawę, że w czymś zgadza się z Saverinem. – To było słabe, co zrobił mój wuj wczoraj w klasie. Nieźłe pan z tego wybrnął.
– Twój wuj lubi robić dużo szumu wokół swojej osoby, nie przejmuj się tym. – Conrado machnął ręką, powracając do czynności poszukiwania odpowiedniego miejsca na obraz Alice.
– Musiał mu pan nieźle zajść za skórę – zauważył Quen, wyczuwając chwilę, by podpytać nauczyciela o nurtujące go kwestie. Od dawna podejrzewali z przyjaciółmi, że Saverin i Barosso są nie tylko przeciwnikami politycznymi. Ich konflikt musiał mieć inne podłoże. I jeśli wierzyć temu, co mówił Felix, Conrado Saverin zaangażował się bardziej w życie szkoły, by ochronić uczniów przed wpływem Joaquina i jego Templariuszy. – Wie pan, że wuj Nando pracuje z Los Caballeros Templarios? – zapytał mimochodem, udając, że sprawdza, czy zszywacz na biurku ma w środku zszywki.
– Nie wiem, skąd masz takie informacje. – Saverin nie zaszczycił chłopaka spojrzeniem, ale nie zbywał jego pytań, tylko odpowiadał szczerze.
– Niech pan nie ściemnia, nie jestem dzieckiem. Pan coś wie i dlatego chciał pan mieć oko na kartel. Żeby nie powtórzyła się historia z Roque. – Quen bezwiednie obracał zszywacz w dłoniach. – Pana przyjaciel, Fabricio, powiedział panu o planach, jakie znaleźliśmy w rzeczach Lalo?
– Powiedział. – Conrado uznał, że nie ma sensu okłamywać Enrique. On i jego przyjaciele bardzo się zaangażowali. – Powiedział mi też, że grzebaliście w rzeczach nauczyciela bez pozwolenia, a w dodatku wymknęliście się ze szkolnej imprezy.
– Nie wymknęliśmy się, tylko wcale na nią nie poszliśmy – usprawiedliwił się logicznie Quen, a zaraz potem dodał: – A pan Guerra grzebał razem z nami. Jest współwinny.
Kąciki ust Conrada zadrgały lekko.
– Nie było mnie przy tym, dlatego nie dostaliście kary. Ale jeśli to się powtórzy, będę musiał zainterweniować. – Sam się sobie dziwił, ale zaczynał przypominać prawdziwego belfra.
– Więc mamy zignorować to, co znaleźliśmy? Ojciec Felixa twierdzi, że inne kartele już knują jak pozbyć się Templariuszy i że to kwestia czasu aż dobiorą się do Pueblo de Luz.
– Ojciec Felixa to mądry facet i na pewno znajdzie na to jakiś sposób. Zostawcie tę sprawę policji, nie bawcie się w detektywów. To głupie i niebezpieczne.
– Więc niech policja w końcu się tym zajmie i przyskrzyni Joaquina Villanuevę za morderstwo na Roque. Bo jak na razie to dorośli udają, że to było samobójstwo.
– Z technicznego punktu widzenia, nie było to morderstwo – zauważył rozsądnie Conrado, przymierzając obraz do ściany nad dębową komodą, zastanawiając się, czy będzie tu pasować. Quena poirytowało to lekceważące podejście do sprawy.
– Aha, czyli pan też jest z tych, co mają w nosie niewinnego dzieciaka?
– Nic takiego nie powiedziałem. – Saverin się zasępił i po raz pierwszy sporzał na Quena, który stał z rumieńcami na twarzy, zaciskając dłonie w pięści. – Nie umniejszam winy kartelu i samego Joaquina. Ale Roque miał swoje problemy, był trudnym dzieckiem. Od dawna zmagał się z nałogiem. Według jego matki to brak autorytetu ze strony ojca był czynnikiem, który popchnął go do narkotyków.
– Jakiego autorytetu? – Quen prychnął, gotując się ze złości. Pomyślał, że Marcus byłby podobnie oburzony jak on, słysząc te słowa. – Ojciec miał go gdzieś i dał dyla przy pierwszej okazji. Roque pojechał go szukać, a stary Gonzalez ułożył sobie życie z nową rodzinką. W ogóle nie poznał rodzonego syna, gdy ten pojawił się na jego progu. Ja bym chyba rąbnął mojego starego, gdyby stał metr ode mnie i nie miał pojęcia kim jestem, gdyby mnie nie poznał.
Saverin przypatrywał się uważnie jak Ibarra trzęsie się ze złości. W tych wszystkich dzieciakach było mnóstwo gniewu i wcale się nie dziwił. Tak samo jak oni nienawidził niesprawiedliwości i jeśli miał być szczery przed samym sobą, na ich miejscu postąpiłby tak samo – prowadził śledztwo na własną rękę, szukał winnych i starał się, by dosięgła ich zasłużona kara. Był jednak starszy, bardziej doświadczony przez życie i miał nadzieję, że nieco mądrzejszy niż w latach młodzieńczych. Wiedział, że emocje i ognisty temperament to czasem tylko źródło kłopotów. Sam wolał spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, obmyślić plan, rozważyć za i przeciw. To Andrea zawsze najpierw robiła, potem myślała. Była impulsywna i działała spontanicznie.
– Masz rację, to nie w porządku. – Przyznał rację Enrique. – I nie zamierzam tak tego zostawić. Joaquin dostanie nauczkę. Tak samo Fernando. Możesz być spokojny.
– Co? – Quena tak bardzo zdziwiły te słowa, że zapomniał o trzymanym w dłoni zszywaczu. Boleśnie przekłuł sobie kciuka i zawył z bólu.
– Pokaż, wszystko okej? – Conrado podszedł do niego i dokonał oględzin ręki. Wyciągnął z komody apteczkę, odkaził ranę i wyjął zszywkę z palca chłopaka, uważnie obserwowany przez bystre brązowe oczy. – Przyklej plaster. – Polecił, a Ibarra otrząsnał się i sam zajął się dalszym opatrywaniem.
Następnie spakował resztę rzeczy ojca, trochę wytrącony z równowagi. Myślał, że oskarżenie Saverina skończy się na unikach z jego strony. Tymczasem on rzeczywiście zdawał się mieć jakiś plan zniszczenia tej korupcji i okrucieństwa, które szerzyło się od Valle de Sombras na Pueblo de Luz. Wziął pudło na ręce i ruszył do wyjścia.
– Nad kanapą będzie w sam raz – powiedział na odchodnym Ibarra.
Conrado zerknął na Quena, a następnie na miejsce nad małą skórzaną kanapą w rogu pokoju. Rzeczywiście, obraz pasował tam idealnie. Podziękował chłopakowi skinieniem głowy.
– To śmieszny obrazek, dobra karykatura – dodał w połowie drogi do wyjścia. – Ale Alice musi jeszcze trochę poćwiczyć. Mogę jej dać korki, jeśli będzie chciała. Sam namalowałem kiedyś jedną pana karykaturę.
Uśmiechnęł się blado i wyszedł szybko z pokoju, zanim Conrado zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

***

Oscar miał na tyle taktu, że nie poruszał tematu Ariany i nie pytał o nic Lucasa. I bez tego widział, że przyjaciel był umęczony. Przypominał wkurzającego bohatera romantycznego z nudnych lektur szkolnych, których nigdy nie rozumiał i posiłkował się streszczeniami, za to które Luke i Ari pochłaniali jednym tchem.
– „Cierpienia młodego Wertera”. – Przypomniał sobie, wymawiając nazwę znienawidzonej lektury na głos.
– Co proszę? – Sergio, który pomagał mu w rehabilitacji zerknął na niego nieprzytomnie.
– Nic, nic, tak tylko głośno myślę. To Gete.
– Jestem lekarzem, ale nawet ja wiem, że wymawia się Goethe. – Sergio uśmiechnął się, pomagając pacjentowi wstać z kozetki.
– Nie wiedziałem, że znasz niemiecką literaturę.
– Mało o mnie wiesz. Niemiecką nie za bardzo, ale byłem na stypendium w Norwegii. Dla mnie wszystkie języki germańskie brzmią podobnie.
– Skoro tak twierdzisz. Zawsze byłem za głupi w tych kwestiach. Preferuję język ciała. Albo muzyki. – Oscar wstał powoli z kozetki akurat w momencie, kiedy w drzwiach gabinetu stanął Lucas, gotowy odebrać go z sobotnich ćwiczeń.
– Możemy już iść? Wszystko zaczyna mnie boleć, kiedy jestem w szpitalu. – Skrzywił się mimowolnie, odruchowo łapiąc się za ramię, gdzie kiedyś został postrzelony przez Lalo.
– Pozwolisz? – Sergio poprosił o pozwolenie, dając mu du zrozumienia, że chętnie zerknie na dawny uraz. Luke nie miał nic do gadania, Oscar niemal siłą wepchnął go na kozetkę, a sam oznajmił, że idzie się zobaczyć z Carlosem, który od czasu burzy pomagał na izbie przyjęć, bo brakowało im personelu. – Boli? – zapytał Sotomayor, dokonując oględzin ramienia i wyginając je w odpowiednie strony.
– Czasem daje o sobie znać, gdy pada deszcz – odparł zgodnie z prawdą Hernandez. Nie przeszkadzało mu to, był przyzwyczajony do bólu fizycznego i miał całkiem niezłą tolerancję na ból. Jego przełożony w FBI, Jason Miranda, często śmiał się, że Luke zniósłby wszelkie tortury, gdyby padł ofiarą terrorystów. Nic by im nie wyśpiewał.
– Wylizałeś się z tego bardzo szybko. Jesteś zdrów jak ryba. – Sergio zakończył diagnozę. – Znam przypadki, gdzie ludzie po takich ranach nigdy nie dochodzą do pełni sprawności.
– Cóż, dla mnie to tylko kolejny dzień w pracy. – Lucas nie chciał kontynuować tej rozmowy. – To nic takiego.
– A dla mnie to bardzo ważne. Słyszałem od Jaime, co zrobiłeś i chciałem ci podziękować. Uratowałeś życie mojemu synowi. Dziękuję.
„Synowi, którym nie interesowałeś się przez ostatnie osiem lat” – pomyślał Lucas. Nie potrafił powstrzymać tych złośliwych myśli. Nie wypowiedział jednak tego na głos i tylko kiwnął mu głową, przyjmując podziękowanie.
– Pójdę już. Oscar i Carlos pewnie czekają. – Wstał i chciał jak najszybciej oddalić się z gabinetu lekarskiego, kiedy ortopeda go zatrzymał.
– Poczekaj, proszę. Jest jeszcze coś. – Sergio przysiadł na krawędzi biurka i odkaszlnął, nie wiedząc, od czego zacząć. – Lubię cię, Lucas, naprawdę. Dlatego nie chcę zabrzmieć jak jakiś zazdrośnik. Nie wiem, czy wiesz, ale Ariana i ja chodzimy ze sobą.
– Okej. – Luke założył ręce na piersi. Zapowiadało się ciekawie. – A co mi do tego?
– No właśnie… też chciałbym wiedzieć. – Sergio mówił poważnie, byli kolegami, znali się od dawna, od kiedy Lucas przeniósł Oscara ze szpitala w San Antonio do Monterrey, a potem do Valle de Sombras. – Nie podoba mi się, że kręcisz się wokół Ariany.
– Co to znaczy „kręcisz się”? – Hernandez nie wiedział, czy bardziej jest rozbawiony czy poirytowany. – Mógłbyś rozwinąć?
– Wiesz, co mam na myśli. Wiem, co między wami zaszło. Ona ułożyła sobie życie bez ciebie, a ty wciąż ją nagabujesz. To nie w porządku.
– Nie wiesz, o czym mówisz, Sergio. A poza tym, to nie twoja sprawa. – Policjant czuł, że napinają mu się wszystkie mięśnie.
– Owszem, moja, bo zależy mi na Arianie. I nie zamierzam z niej zrezygnować. – Sergio wstał i podszedł bliżej, żeby dodać sobie powagi. W lekarskim kitlu nie wyglądał groźnie, więc Luke spojrzał na niego z politowaniem.
– Więc chcesz, żebym to ja ustąpił? – Lucas upewnił się, że dobrze rozumie słowa lekarza.
– Jesteś mądrym facetem, Luke. I wierzę, że znasz znaczenie słowa „nie”.
– Bez urazy, Sergio, ale to, co było i jest między mną a Arianą to sprawa wyłącznie między mną a Arianą i nie przypominam sobie, żebyśmy potrzebowali pośredników. – Powoli zaczynał już tracić nad sobą panowanie.
– Zraniłeś ją, bardzo. Nie chcę, żeby znów przez ciebie cierpiała. Dlatego grzecznie cię proszę, żebyś dał spokój i przestał jej mącić w głowie. – Sotomayor był zdeterminowany. Zależało mu na Arianie i nie podobało mu się, że wciąż żyła przeszłością, bojąc się zaufać komukolwiek przez to, jak potraktował ją Lucas w przeszłości.
– Do widzenia, Sergio – skwitował Lucas i już miał zamiar odejść, kiedy Sergio go zatrzymał i wytrącił z równowagi.
– Pierwsza miłość nie musi być też ostatnią. W przeważającej większości tak nie jest.
Hernandez odwrócił się na pięcie, z dłonią na klamce. Choć wcześniej powstrzymywał złośliwości, teraz nie wytrzymał.
– Taki jesteś pewien swoich uczuć do Ariany, a co z jej uczuciami do ciebie? – Sergio zacisnął szczęki, a na twarzy Lucasa pojawił się zwycięski uśmieszek. – Skoro jesteś taki pewny siebie, to zapytaj ją, z kim była w noc burzy. Niewiele wtedy mówiła, ale mogę cię zapewnić, że zdecydowanie nie było to słowo „nie”.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 20:39:01 14-05-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 16:36:26 29-05-22    Temat postu:

Temporada III C 066

Emma/ / Fabricio/ Alice/ Emily/ Pablo/ Pia

Świtało gdy Emma wyjęła z łóżeczka marudną Lunę i wargami musnęła jej czarne zmierzwione od snu loczki. Niemowlę przytuliło policzek do jej nagiego ramienia bezceremonialnie wsuwając pod materiał ciepłą rączkę. Przyłożyła nos do główki dziecka wdychając słodki zapach. Zdążyła już zapomnieć jak cudownie pachną dzieci. Gdy Sam był malutki ciągle go wąchała. Zakołysała ramionami.
— Masz ochotę na mleko? — zapytała dziewczynkę zmierzając do kuchni. Emma nigdy nie przypuszczała, że będzie jeszcze kiedyś tulić do piersi niemowlę. Przywykła do myśli, że Sam będzie jej jedynym dzieckiem. I wtedy pojawiła się w jej życiu Margo. Jak mara z przeszłości. W zaawansowanej ciąży. Przerażona jak nigdy dokąd. Jej największy wyrzut sumienia. Były dni w ciągu ostatnich lat gdy zastanawiała się co stało się z Margaritą? Wiedziała, że po śmierci holenderskiego polityka policja dotarła do burdelu. Został on zlikwidowany, a przetrzymywane tam kobiety uwolnione. Dopóki Emma nie spotkała jej w Valle de Sombras nie wiedziała nawet, że kobieta została deportowana z powrotem do Meksyku. Westchnęła odmierzając miarkami biały proszek do butelki. Dziewczynka zakwiliła. — Zaraz dostaniesz mleczko — zapewniła ją kobieta zakręcając butelkę i potrząsając nią kilkukrotnie. Obróciła się na pięcie i wróciła do sypialni córeczki.
Ściany były w odcieniu pudrowego różu. Emma popatrzyła na łóżeczko dziewczynki stojące przy ścianie. To Alice podpowiedziała jej, że pokój dziewczynki musi być słodki jak wata cukrowa i pełen kolorów. Dziesięciolatka ochoczo przystała na propozycję pomocy urządzenia go. Spędziła kilka godzin z Emmą w szpitalu dogadując szczegóły lecz efekt przerósł jej najśmielsze oczekiwania. Pokoik prezentował się pięknie i dziewczęco. Nad łóżeczkiem Emmy Alice namalowała księżyc w nowiu i siedzącą na nim wróżkę. Z jej uniesionej dłoni wylatywały trzy filetowe motylki. Na widok pokoiku Emma rozkleiła się jak dziecko. Jasnowłosą siostrzenice zainspirował tatuaż, który kobieta miała na plecach
Na lewej łopatce Emma wytatuowaną miała wróżkę z której uniesionej dłoni odlatywały motylki. Trzy fioletowe motyle różnego kształtu. Na stopach wróżki pyszniły się baletki. Tatuaż zrobiła kilka lat temu jako symbol przeszłości. Utraconej przyszłości. Popatrzyła na dziecko i uśmiechnęła się. Dziewczynka jadła pierwszy posiłek z zamkniętymi oczami i obiema rączkami złożonymi na butelce. To była dobra decyzja , pomyślała. Jedyna słuszna. Telefon, który odłożyła na podłogę zawibrował. Na ekranie pojawiła się ikonka nowej wiadomości i imię Travisa na ekranie. Jedną ręką sięgnęła po komórkę.
Mogę przyjść?, brzmiała wiadomość
Tak, odpisała po krótkim zastanowieniu kobieta. Zaczekaj pod drzwiami i nie dzwoń dzwonkiem. Dzieci śpią. Ostatnie czego potrzebowała to Sam na nogach od piątej rano. Odłożyła śpiącą Lunę do łóżeczka i poszła otworzyć. Travis stał na jej progu. Bez słowa powitania wpuściła go do środka.
— Dzieciaki śpią? — zapytał szeptem gdy szli do kuchni. Emma od razu zbliżyła się do ekspresu i uruchomiła go. Sprzęt zaczął cicho szumieć.
— Tak, Luna pośpi jeszcze jakieś dwie może trzy godziny za nim wstanie — poinformowała go. — Przed chwilą dostała butelkę.
— Jaka ona jest?
— Idealna — odpowiedziała z uśmiechem napełniając zbiornik na wodę. — Chcesz kawę?
— Nie dzięki — odpowiedział i usiadł na krześle obserwując szatynkę. Z trudem powstrzymał się by do niej nie podejść i nie objąć jej wąskiej tali.
— Cieszę się, że przyszedłeś — zapewniła go — musimy poważnie porozmawiać.
— O Lunie?
— O wszystkim — palcami przeczesała włosy i wybrała napój. Potrzebowała kawy jeśli miała przetrwać ten dzień. — Wiem, że powinnam powiedzieć ci o adopcji — stwierdziła po prostu patrząc jak kubek wypełnia się czarnym płynem. — Nie zaangażowałam cię w proces adopcyjny , bo chciałam go mieć jak najszybciej za sobą. Gdybym cę w to wszystko w ciągnęła sprawa przeciągnąłby się o kolejne kilka miesiące. Nie mogłam na to pozwolić.
— Kochałaś ją? — zapytał
— Tak — odpowiedziała i wzięła kubek upijając łyk. — W innym świecie, w innym życiu kochałam ją. I tam ją zostawiłam — usiadła w obawie, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. — Nigdy sobie nie wybaczę, że ją tam zostawiłam.
— To symbolizuje tatuaż?
— Symbolika tatuażu jest bardziej złożona i zawiera więcej imion?
— Było więc więcej Margo?
— Nie to — urwała odstawiając kubek na blat. — nie tak. Nie było więcej Margo ani Marianów. — westchnęła — Niezapominajka to symbol tych wszystkich ofiar, ocalałych lub nie o których nikt już nie pamięta . Miałam szczęście Travis — stwierdziła — miałam rodzinę, która walczyła o mój powrót. Mój starszy brat, Emily podporządkowali całe swoje życie aby ściągnąć mnie do domu.. Setki sprzedanych nie miały tyle szczęścia. Ten tatuaż upamiętnia zapomnianych.
— To nie zmienia faktu, że mogłaś mi o Lunie po prostu powiedzieć. Gdy Sam powiedział mi, że będzie miał siostrzyczkę pomyślałem, że jesteś w ciąży.
— Co skąd taki absurd przyszedł ci do głowy. Nie planuje mieć więcej dzieci — stwierdziła.
— Zaraz jak to nie planujesz?
Emma westchnęła. Powinna odbyć tę rozmowę dawno, dawno temu za nim ich związek stał się poważny. Uniknęli by wielu rozczarowań.
— Sam nie jest moim pierwszym dzieckiem, znaczy to nie była moja pierwsza ciążą — doprecyzowała. — Trzykrotnie poroniłam — oznajmiła mu. — Ciąża z Samem przebiegała wzorowo. Był moim cudownym dzieckiem,. Ale poród — urwała — cóż nie był już taki gładki. Miałam krwotok, który niemalże kosztował mnie życie.
— To nie znaczy, że druga ciąża będzie taka sama.
— Nie rozumiesz.. Kolejnej ciąży mogę nie przeżyć i jej nie donosić — poinformowała go. — To powiedział mi lekarz gdy poroniłam w grudniu zeszłego roku. — głośno przełknęła ślinę. — Chciałam, żeby Sam miał rodzeństwo więc się o nie postaraliśmy. Gdy poroniłam na początku trzeciego miesiąca lekarz wprost powiedział, że tak mogę zajść w ciążę, ale on nie gwarantuje, że to przeżyje.
— To tylko jedna opinia — odbił piłeczkę Travis. — Posłuchaj Em — zaczął — nie przeszkadza mi to że adoptowałaś dziecko. Tak jestem zły, że mi o tym nie powiedziałaś, ale — urwał w głowie szukając odpowiednich słów. — Kocham cię — zapewnił ją — ale chcę mieć dzieci. Tak byłem gotów adoptować Augusta, ale kiedyś chcę być ojcem.
— Ja ciebie też kocham, ale nie mogę ci dać czego pragniesz. Nie podejmę ryzyka. Nie ugnę się pod presją i upływ czasu nie wpłynie na moją decyzję. . — przełknęła głośno ślinę.
— Moi rodzice wracają do Kanady — zakomunikował jej. — Miałem tutaj zostać, ale
— Rozumiem. Tak będzie lepiej
Płacz rozległ się niespodziewanie.
— Przepraszam, pójdę do niej za nim obudzi brata — wyszła z kuchni wprost do pokoju Luby. Wyjęła małą z łóżeczka wargami muskając jej policzek. — Już wszystko dobrze. Mama jest przy tobie. Miałaś koszmarek? — zapytała dziewczynkę, która ucichła w jej ramionach. Gdy wróciła do kuchni Travisa już nie było.

***

Ze snu wyrwał go lodowaty chlust wody. Charcząc i krztusząc się przekręcił się na brzuch. Pierwsza myśl jaka przebiegła mu przez głowę było imię ukochanej dziewczyny. Helena. Jasnowłosa i piekielnie uparta mimo jego próśb nadal przy nim trwała. Romo nigdy by sobie nie wybaczył gdyby ją spotka krzywda. Rozejrzał się więc na tyle na ile pozwą mu jego nieciekawa sytuacja za nim ktoś nie założył mu jutowego worka na głowę i nie wyciągnął siłą z łóżka. Czyjeś silne ręce wykręciły mu ręce do tyłu i związały . Sznur nieprzyjemnie wbijał się w skórę. Giovanni poczuł jak podnoszą go na nogi. Wiedział, że to mężczyźni w jego wieku być może starsi. Na pewno więcej niż dwóch. Uznał ze walka w jego sytuacji jest bezcelowa. Był związany z workiem na głowie. Całkowicie bezbronny. Mógł jedynie czekać. Dokąd go zabierają? I co najważniejsze po co?
Giovanni nauczył się nie wchodzić ludziom w drogę. W szczególności tym wrogo do niego nastawionym. Idąc na zakupy do sklepu, spacerując po ulicach zakładał na głowę kaptur broń wciskał za pasek od spodni w nadziei że nikt nie odważy się go zaczepić. Ludzie z reguły dawali mu spokój. Był w tej niekomfortowej sytuacji, że w przeciwieństwie do ojca nie był otoczony ludźmi gotowymi za niego zginąć. Pod koszula nie nosił kamizelki dlatego wywleczenie go w środku nocy z łóżka nie wróżyło nic dobrego. Miał trzy opcje; pierwsza najmniej prawdopodobna. Jego porywacze to policjanci. Pobiją go, ale nie zabija. Druga; ludzie jego ojca. Jeśli znają prawdę jest martwy jeśli nie przeżyje. Trzecia była najgorsza; Ogrodnicy. Jeśli to ci trzeci jest trupem. Poruszył skrępowanymi rękoma. Gdyby Montserrat Russo znała całą prawdę na temat śmierci swojego męża i co go do tego doprowadziło nie pragnęłaby śmierci Sebastiana. Zabiłaby ich obu. Skupił się na oddychaniu. Wdech, wydech. Jego ciało podskakiwało na wertepach. Giovanni zamknął oczy.
Nie miał pojęcie jak długo jechali ani dokąd, ale auto w końcu zatrzymało się. Usłyszał trzask drzwi. Wysiedli zarówno kierowca jak i pasażer. Otworzyli klapę bagażnika wyciągając go ze środka. Ktoś zerwał mu worek z głowy. Otaczała go ciemność. Oddychał powoli mając nadzieję, że to nie jest ostatni raz kiedy ma okazję odetchnąć świeżym powietrzem. Rozejrzał się ostrożnie. Mimo ciemności rozpoznał to miejsce. Przełknął ślinę. Był w czarnej d***e. Ktoś chwycił go za łokieć i pomógł mu wstać. Rozpoznał mężczyznę po zapachu perfum, alkoholu i miętówek. Obaj mężczyźni milczą. Giovanni rozumie, że nie jest odpowiedni czas i miejsce na zadawanie pytań.
Romo spogląda na swojego ojca spacerującego po tarasie. Ma na sobie jedynie rozwiązany szlafrok. Blondyn widzi każdą fałdę jego ciało. Zamyka oczy w chwili gdy rozlega się pierwsza swą strzałów. Nie chcę tego oglądać, lecz powieki jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi unoszą się do góry i patrząc na Sebastiana. Szok, niedowierzanie i strach. Jest nagi drżący i całkowicie bezbronny. Pierwsza kula przeszywa jego pierś , lecz nie powala go na ziemię. Druga trafia w brzuch. Giovanni przestaje liczyć gdy ojciec upada.


Z płytkiego snu budzi się gwałtownie. Oddychał szybko i nierówno a jasne oczy spoglądają w sufit. Otwartą dłonią przesuwa po twarzy drugą ręką po omacku sięgając po telefon. Było po trzeciej. Giovanni spostrzega kilka nowych powiadomień, lecz je ignoruje. W obecnej sytuacji nie ma siły ani ochoty zapoznawać sir z nowymi informacjami. Newsem dnia i tak niezmiennie pozostaje wiadomość o Elenie Victorii Diaz de Reverte która została pierwszą w historii zastępczynią burmistrza. Pablo musi pękać z dumy, pomyślał z przekąsem Romo zerkając na Sofię śpiącą obok. Jego mała córeczka nie po raz pierwszy wślizgnęła się do łóżka rodziców. Pochylił się i pocałował ją w skroń. Od czasu ataku bombowego w mieście Sofia nie przespała spokojnie nocy. Usiadł i chwycił kulę. Kuśtykając przeszedł do kuchni. Wcisnął kilka guzików na ekspresie i czekał aż maszyna się uruchomi dopiero wtedy z lodówki wyciągnął pojemnik na mleko. Gdy został ojcem odkrył na nowo kojącą moc mleka z miodem.
Gdy pierwszy szok po wybuchu minął a w uszach umilkła dobrze znana melodia Giovanni zaczął się zastanawiać nad całą sytuacją. Ktoś obrał go za cel. Skonstruował trzy ładunki wybuchowe i rozesłał je w trzy różne miejsca ;jedną do Ratusza, drugą na posterunek, trzecią pod jego dom. Dwie pierwsze wybuchły trzecia nie została podłączona. Usiadł z szklanką spienionego mleka na kanapie. Obolałą mogę wyciągnął przed siebie. Pirotechnikom udało się złożyć oba ładunki. Oba były domowej roboty, w obu użyto surowców ogólnie dostępnych i oba według ich raportu miały wyrządzić jak najmniej szkody. O ironio to zamachowcowi nie wyszło. Ratusz miasta Monterrey przestał istnieć tylko dlatego, że naruszona została rura gazową biegnącą tuż pod gabinetem Romo. Bomba miała zabić tylko jego. Zapalnik Był czasowy . Ktoś ustawił budzik na konkretne godzinę. Gdy zadzwonił budzik wybuchła i bomba. Zamknął oczy.
Russo nienawidziła go, ale gdyby chciała go zabić zrobiłaby to w 2007 roku. Nikt nie zadawałby pytań. Dominguez nie był święty. Miał swoje za uszami, ale nie pasował mu na zamachowcowi . Manny okazał się być czarnym koniem wyborów. Nikt nie stawiał na jego zwycięstwo nawet Romo. Gdyby świętej pamięci burmistrz przeżył przegrałby z Russo. Nie wzięto pod uwagę scenariusza co stanie gdy zmierzał się Russo z Dominguezem. Giovanni uważnie przyjrzał się wynikom i elektoratowi. Na Garzę głosowali ludzie starsi, którzy woleli wybrać młodego mężczyznę z rodziny prawniczej niż kobietę. Romo parsknął śmiechem. Russo przegrała z uprzedzeniami i seksizmem. I czymś jeszcze; Dominguez nie wdawał się w zbędne dyskusje. Nie roztrząsał przeszłości, nie grał na uczuciach innych tylko promował przyszłość. Lepsze czasy. I dlatego wygrał. Giovanni bowiem zaobserwował, że ludzie są zmęczeni . Ktoś ciągle przypominał im o przeszłości. O przelanej krwi, śmierci najbliższych. Romo był zmęczony słuchaniem tego nie mówiąc już o obywatelach, których zaangażowanie w politykę kończyło się na wrzuceniu głosu do urny. Być może za trzy lata będzie miała więcej szczęścia. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu. Zerknął na wyświetlacz i uśmiechnął się pod nosem . Odebrał.
— Mam nadzieję, że dzwonisz chcąc powiedzieć, że wracasz do domu — przywitał żonę. Helena westchnęła. To oznaczało, że nie wraca do domu. Jeszcze.
— Nie, jeszcze nie — zaprzeczyła — ale mam dobre wieści. Udało nam się ustalić kto wysłał ładunki wybuchowe.
— Aresztowaliście go?
— Ją.
— Co?
— To była kobieta — poinformowała go. — Nazywa się Lucia Martinez — podała jej dane. — Jest w trakcie składania zeznań — wyjaśniła. — Martinez była partnerką Sawyera. Mieli romans. Sawyer obwiniał mnie o jego przeniesienie do Valle de Sombras więc po tym jak umarł jego panna postanowiła się zemścić.
— Czyli dla odmiany to nie moja wina — stwierdził Romo. Jego żona mimo powagi sytuacji roześmiała się serdecznie.
— Nie do końca. Twój ojciec zabił jej ojca dlatego wstąpiła do policji, aby strzec prawa i porządku.
— Coś jednak jej nie wyszło — powiedział. — Wracaj do domu Heleno.
— Idź spać Giovanni.

***
Alice koniecznie chciała nową fryzurę. Córka od kilku dni męczyła o wizytę u fryzjera swoją mamę gdyż wpadła na pomysł doczepienia sobie kilku pasm kolorowych włosów. Jasnowłosa skapitulowała gdy Alice zgadała się z Emmą. Okazało się bowiem, że przyjaciółka Emmy – Clara doskonale wie jak założyć doczepiane pasma. Alice zasiadła z zadowoloną miną na krześle. Emily popatrzyła na siostrę.
Emmą zmieniła się. Była radośniejsza i pełna życia. Bycie mamę ewidentnie działało na korzyść kobiety. Zdecydowanie częściej się śmiała. Na grillu profilerka zauważyła także, że po pierwsze brakuje Travisa, po drugie Joaquin sprawiał że śmiała się beztrosko. Jak kiedyś.
— Clara świetnie wygląda — zauważyła kobieta obserwując beztrosko gawędząc Angielki.
— To prawda — Stwierdziła szatynka podsuwając córeczce mieszczkę z pokrojonym w kostkę chlebem. — Śmierć męża jej służy.
— Em — popatrzyła na kobietę — Otto popełnił samobójstwo.
— I to była jedyna rozsądna decyzja w jego życiu . — parsknął śmiechem. — zapomniałam jaka czasem Potrafisz być poważna. Nie ma jak chleb co LuLu?— zapytała dziewczynkę pałaszującą smakołyk.
— Mogę cię o cod zapytać
— Tak zerwałam z Travisem, albo on ze mną. Koniec końców trudno stwierdzić. Nie akceptował pewnych moich wyborów od dawna. Adopcja Luny przelała czarę nieporozumień.
— Przykro mi.
Emma machnęła ręką.
— Przeżyje. Mieliśmy różne wizję na temat przyszłości. On chciał mieć biologiczne dzieci, ja nie. On jest hetero zaś ja jakby to powiedziała Alice „gram w obu drużynach” Adoptowałam dziecko i powiedziałam mu po fakcie.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ważne decyzję podejmuje sama. Nauczyłem się tego przez ostatnie lata. Tak może nie konsultowanie adopcji dziecka mojej ex z moim partnerem było nie fair, ale — westchnęła — nie jestem przyzwyczajona do związku. Fausto był moim mężem na papierze i gdy przychodziło do podjęcia decyzji to albo był po zasięgiem albo „rób co uważasz” więc zrobiłam to co uważałam za słuszne. Co do rodzenia dzieci nie zamierzam po raz kolejny tego przechodzić gdybym chciała mieć z Travisem dziecko to nie wzięłabym kilka tygodni temu pigułki po.
— On o tym wie?
— Nie —westchnęła kładąc się na kocu. Luna ochoczo obśliniała dziób swojej kaczuszce. — Miałam z nim to konsultować? Nie było takiej opcji. On pewnie próbowałby mnie przekonać, żebym zaczekała na rozwój sytuacji. I żeby go uszczęśliwić pewnie bym uległa i następne dwa tygodnie wypatrywałabym okresu jak Żydzi Ziemi Obiecanej na pustyni.
— Przyczyną waszego rozstania więc nie był Joaquin.
— A skąd ci to przyszło do głowy? — popatrzyła na siostrę. — To tylko znajomy.
— Wczoraj wyglądało to inaczej. Emma śmiałaś się z jego żartów, On błądził za tobą wzrokiem.
— Boże Emily — Emma zaśmiała krótko. — Zaproponował, że zabije moją matkę. I zrobi to nieodpłatnie. I tak wiem takie propozycje nie są ani trochę zabawne, ale on nie żartował. Wystarczyłoby moje „tak” i jej adres. To było tak absurdalne, że aż śmieszne.
— Złożył to propozycje tak po prostu?
— Nie, zauważył, że nie mam jej zdjęć i tak od słowa do słowa. — popatrzyła Emily w oczy. — Nic mnie z nim nie łączy. Siostrzyczko z facetami jego pokroju może pójść raz czy dwa do łóżka a nie zakochać się do szaleństwa.
— To niebezpieczny facet. Jest szefem kartelu i do tego narkomanem.
— Jest też po przejściach.
— Skąd taki wniosek?
— Emily gdy facet bierze wszystko co jest dostępne na rynku i składa ci propozycję zabicia twojej matki, później stwierdza “że obie smażą się w jednym kotle” czy coś takiego to ma problemy z mamusią. Lubię go , ale nie mam zamiaru zostawać jego żoną. Przestań się tak martwić — Emma cmoknęła siostrę s policzek i wstała. Wzięła na ręce córeczce wargami muskając czubek jej główki.

**
Zapowiadał się długi i pracowity poniedziałek. Fabricio wstał wraz ze świtem bezwiednie poruszając palcami lewej ręki. Szwy nieprzyjemnie ciągnęły. Sam jesteś sobie winien, podszeptywał mu głosik w jego głowie gdy poruszał obolałymi palcami. Gdy jednak Alice użyła słów, których używał jego ojciec ręka sama mu się przycisnęła do dłoni. Blondyn wiedział, że to przypadek, lecz uderzyło go to do żywego. Chwycił kubek z kawą. Upił łyk. Los to cwany sukinsyn, pomyślał wpatrując się w łunę świtu. Nad jego domem. A Valle de Sombras to prawdziwa Dolina Cieni. Gdziekolwiek by się nie obejrzał tam spotyka kogoś ze swojej przeszłości.
Westchnął. Nie chciał teraz roztrząsać przeszłości. Musiał ułożyć w głowie plan dnia, zapobiec ewentualnym szkodom spowodowanym przez Victorię i jej zmianę stron a przede wszystkim uaktualnić stronę internetową poradni biznesowo-prawnej i dodać nieodpłatne usługi psychologa do listy. Poruszył głową na boki i upił łyk kawy. Telefon, który odłożył na blat w kuchni zaczął wibrować sygnalizując nadejście połączenia. Zerknął na wyświetlacz i westchnął. Cały weekend unikał tej rozmowy. Odstawił kawę na parapet i sięgnął po komórkę. Dla wygody rozmowy podłączył zestaw słuchawkowy.
— Mam nadzieję, że cię nie obudziłem — usłyszał męski lekko zachrypnięty głos. Guerra wyszedł na taras i popatrzył na zachmurzone niebo. Będzie padać, pomyślał.
— Zniknąłeś z mojego życia na piętnaście lat więc wyrwanie mnie ze snu to najmniejsze z twoich przewinień. — odpowiedział i od razu pożałował tych słów. Zachowywał się jak tamten wściekły na cały świat nastolatek. — Przepraszam — dodał pośpiesznie — nie skończyłem jeszcze pierwszej kawy.
— Mam nadzieję, że nie pijesz jej na pusty żołądek — odezwał się po chwili Alfred. Fabricio wywrócił oczami. — Kawa wypłukuje żelazo ze krwi. Nie wspomnę już o wrzodach.
— Wrzodów nabawię się ze stresu nie od kawy — odpowiedział. — A ty jadłeś śniadanie? — zapytał zastanawiając się czy jest w okolicy jakaś restauracja ze śniadaniowym bufetem.
— Właśnie skończyłem dyżur — Alfred upił łyk kawy z plastikowego kubka. — Co powiesz na angielskie śniadanie? Przygotuje je dla nas i na spokojnie porozmawiamy.
— Dobrze, tylko daruj sobie czarny pudding — zaznaczył. — Minęło tyle lat, a ja dalej go nie znoszę. U ciebie czy u mnie?
— Co?
— Spotykamy się u ciebie czy u mnie? Zakładam, że gdzieś mieszkasz.
— U ciebie — zgodził się uznając, że u siebie Guerra będzie czuł się swobodnej. — Zrobię zakupy i przyjadę.
Fabrcio otworzył lodówkę i zlustrował półki.
— Mam wszystkie produkty do kiełbasek.
— Kupię gotowa
— Nie jadam gotowych — odbił piłeczkę Guerra — ale nie mam warzyw więc możesz kupić je na targowisku i weź pieczarki i fasolę. Mleko do kawy — przesunął wzrokiem po produktach — i bekon. Nie mam nawet jednego plasterka. I nie dzwoń dzwonkiem, nie chcę żebyś obudził moją żonę.
Powtarzalność czynności go uspokoiła. Zrobił kiełbaski z indyka i wrzucił je na patelnię obserwując jak nabierają koloru. Do mikrofalówki włożył black pudding. On za nim nie przepadał, ale jego żona mogła to jeść codziennie. Ne był pewien czy to ciążowe hormony tak wpłynęły na jej kubki smakowe czy też sympatia do Haggis. Gdy Alfred przyszedł panowie pracowali pierwsze kilka minut w ciszy.
— Jak ręka? — zapytał lekarz zaczynając od rozmowę ocierając się o grunt pewnej naturalności.
— Nie odpadła — stwierdził Guerra zerkając na profil mężczyzny. Miał całą masę pytań, które chciał mu zadać. Gdy spotkali się przed weekendem Fabricio był zaskoczony jego widokiem, obolały i czuł się jak idiota z powodu rozharatanej ręki. Miał już odezwać gdy rozległ się tupot dziecięcych nóg i radosne szczekanie psa. Ze swojego miejsca widział jak Alice wypuszcza psa do ogrodu.
— Cześć — sięgnęła po bekon i wbiła w niego zęby. — A ty to kto? — zapytała Alfreda
— To Alfred — przedstawił mężczyznę dziewczynce wbijając jajka na patelnię. — Przyjaciel rodziny.
— Ja chcę takie z płynnym żółtkiem — zakomunikowała — i przyjaciel rodziny to dość enigmatyczna odpowiedź — sięgnęła po drugi kawałek bekonu. — I pomyśleć, że prawię zostałam weganką.
— Co cię powstrzymało? — zapytał ją Alfred.
— Miłość do mięsa — odpowiedziała chichocząc. — Jest czarny pudding?
Fabricio aż się skrzywił i pokiwał głową.
— Alice wyciągniesz talerze z szafki? — poprosił dziewczynkę. — Te kwadratowe.
— Coś cudownie pachnie — do kuchni weszła blondynka zerkając z ciekawością na kuchenkę. — Jest jeszcze czarny pudding?
— Jest, i tak wiem, że chcesz żebym żółtko było płynne.
Emily objęła męża w pasie.
— Jak ty dobrze mnie znasz — mruknęła całując go w policzek.
— Nie dowiedziałam się kim pan jest — wróciła do temu Alice gdy tylko usiedli. Alfie popatrzył na Guerrę to na dziewczynkę, której włosy mieniły się gdzieniegdzie kolorowymi pasemkami tworząc na jej głowie tęczę.
— Jestem byłym partnerem Fausto — odpowiedział szczerze mężczyzna. Alice popatrzyła to na jednego to na drugiego.
— Miałeś dwóch ojców i nie zająknąłeś się o tym ani słowem? — Zapytała.
— To bardziej skomplikowane
— Nieprawda — zaprzeczyła z pełnymi ustami. Przełknęła i zaczęła mieszać żółtko z czarnym puddingiem. Jego żona robiła dokładnie to samo. Nie było mowy o podmianie one nawet jadły w podobny sposób. — Wpadał na Mecze Małej Ligi?
— Grałem w tenisa — doprecyzował — I tak był na meczach.
— Laurki na Dzień Ojca rysowałeś?
Fabricio wpatrywał się w Alice z uniesionym widelcem.
— Rysowałeś więc miałeś dwóch ojców co uważam za fantastyczne — stwierdziła. — No i strasznie odważne. Być tęczową rodziną w czasach gdzie dwóch facetów nie mogą trzymać się za ręce w miejscach publicznych i mają razem dziecko. Fabricio miał ochotę poprosić Alice by zmienili temat, ale zamyślił się Dziesięciolatka miała sporo racji. Westchnął i sięgnął po kawę. On i Alfred mieli sobie więcej do wyjaśnienia niż początkowo sądził.

***
Pablo czekała trudna rozmowa. Kilkukrotnie przeczesał palcami włosy rozważając swoje opcje; mógł zrobić to co wcześniej czy zachować opowieść o Pii i Caridas dla siebie. Tylko, że w przypadku jego i Gwen chodziło o coś zupełnie innego. Gdy brał ślub z pierwszą żoną nie wiedział, że ma córkę. Sądził i tak myślał przez szesnaście lat, że była dziewczyną dokonała aborcji. Dal jej przecież pieniądze, a ona z dnia na dzień zniknęła z jego życia. W tamtej chwili do głowy by mu nie przyszło, że urodziła dziecko.
Zatajenie tego faktu przed Gwen miało jeszcze jeden cel; nie mogli mieć dzieci. Nieważne jak się starali nic nie wychodziło. Mówienie swojej obecnej żonie, że miał mieć dziecko z inną kobietą mijało się z celem. A szesnaście lat później Caridad stanęła w jej drzwiach z jego zdjęciem w dłoniach. Tamtego dnia wszystko się zmieniło. Mężczyzna westchnął I chwycił za klamkę. Poranek był chłodny.
Marcela nadal mieszkała w swoim domu, lecz miało się to wkrótce zmienić. Po ślubie zamieszkają u niego, zaś w obecnym miejscu David ze swoją dziewczyną Magdaleną. Santiago który ma coraz lepszy kontakt z matką i młodszą siostrą za jakiś czas zamieszka z nimi. Gdy wszedł do kuchni. Marcela siedziała na krześle. Wargami dotknął jej włosów .
— Wszystko w porządku? — Marcela zmarszczyła brwi przyglądając mu się uważnie. — Od kilku dni zachowujesz się jakoś dziwnie, Pablo. Bujasz w obłokach. Jeśli chcesz przełożyć ślub to po prostu to powiedz.
— Oczywiście, że nie — Zapewnił ją. — Mam Ci po prostu coś do powiedzenia — zaczął i powoli wyjaśnił jej o co chodzi. Cofnął się o trzydzieści dwa lata do tyłu do czasów swojej pierwszej miłości i bez owijania w bawełnę powiedział jej o wszystkim.
— Masz córkę — powiedziała powoli Marcela. — Z Pią.
— Tak.
— O której przez szesnaście lat nie wiedziałeś.
— Tak.
— O, której nie wie Victoria?
— Tak.
— I mówisz mi o tym dopiero teraz? Bo jestem w ciąży?
— Mówię ci o tym, bo cię kocham i nie mogę założyć z tobą rodziny budując ją na kłamstwie — stwierdził wprost Pablo. — To zbyt ważne, aby to przed tobą zatajać.
Marcela westchnęła.
— Musze to przetrawić — stwierdziła. — Potrzebuje kilku dni.
Pokiwał głową i podniósł się z krzesła. Pocałował ją we włosy i wyszedł. Siedzącą w kuchni Marcela uznała, że musi z kimś jeszcze porozmawiać.

***
Zaciągnął się papierosem. Emily nie pochwalała jego nałogu, ale on przed rozmową z Alfredem musiał zapalić. Lekarz zapewne też miałby coś na ten temat do powiedzenia, ale siedział na kanapie razem z Alice. Dziewczynka wspólnie z nowym znajomym odrabiała zadaną pracę domową z biologii. Nikt w końcu nie pomoże ci lepiej opisać układu pokarmowego jak lekarz. Fabricio nie będzie zaskoczony jeśli za kilka chwil usłyszy jak mała zwraca się do niego dziadku. Była zdolna do wszystkiego. Zgniótł papierosa w popielniczce.
— Rezolutna z niej dziewczynka — zauważył Alfred siadając na leżaku obok.
—Nawet nie wiesz jak bardzo — odpowiedział mu Guerra wyciągając paczkę papierosów w jego stronę. Alfred pokręcił przecząco głową. — Dlaczego nigdy mi nie powiedzieliście?
—To złamałoby ci serce.
—Byłbym zaskoczony, ale moje serce by to przeżyło.
— Fabricio — mężczyzna westchnął. — Gdy byłeś mały umawiałeś Fausto na randki — przypomniał mu. — I mi też chciałeś znaleźć żonę. Za każdym razem gdy Fausto wracał z randki ze smutną miną uciekałeś do swojego pokoju z płaczem nazywając go “starym wybrednym dziadem”
—Miałem z osiem lat.
—Miałeś dziesięć lat — poprawił go — I byś nas znienawidził. Byłeś wrażliwym chłopcem Fabricio, który marzył o prawdziwej normalnej rodzinie. Chciałeś mieć matkę.
— Chciałem, żeby ojciec ożenił się z Karoliną — wyznał i roześmiał się szczerze. — Byłem ślepy.
—Nie, w tamtych latach dwóch mieszkających razem facetów nie miało żadnych skojarzeń. Byli to dwaj współlokatorzy i tyle.
—A ty masz gdzie mieszkać?
—Co?
—Możesz zostać tutaj, mamy dużo pokoi. I Alice będzie zachwycona.

***
Conrado Severin uniósł brwi na widok dziewczynki stojącej na jego progu jego klasy. Jasnowłosa Alice weszła do pomieszczenia jak do siebie, a mężczyzna zaczął poważnie się zastanawiać czy o czymś nie zapomniał. Fabricio nie prosił go bowiem o bycie niańką dla Alice. Dziewczynka rozsiadła się przy jego biurku i demonstracyjnie wyciągnęła zeszyt. Brunet uznał, że kolorowy kościotrup na okładce oznacza biologię. Alice dała mu słowo harcerki, że będzie cicho jak mysz pod miotłą i nikt jej nie zauważy. W tak kolorowym stroju jednak byłoby to trudne bo dziesięciolatka miała na sobie różowe ogrodniczki i białych rajstopach usłanych tęczowymi flagami było to wręcz nierealne. Uznał jednak , że przez godzinę lub dwie może zająć się dzieckiem gdyż Alice zajęła się własnymi sprawami. Ściągnęła z głowy czapkę z daszkiem ukazując mu włosy których miejscami dostrzegał kolorowe pasma, tworzące tęczę. Mam nadzieję, że Fabricio nie trzymał wtedy w ręku noża, przemknęło mu przez myśl. Nie miał jednak czasu ani dzwonić do przyjaciela ani tym bardziej rozważać czy ma on wszystkie palce. Lekcja się zaczęła.
Alice tak jak obiecała skupiła się na odrobieniu zaległych prac domowych. Nie tylko w Meksyku rok szkolny zbliżał się do końca, ale także w Szkocji. Emily mogła zabrać ją ze szkoły, ale nie napisze za nią kilku semestralnych testów. Planowała mieć jak najwyższe wyniki więc musiała wreszcie po wielu perturbacjach przysiąść do nauki. Biologia, niemiecki czy wypracowanie z historii same się nie napiszą. Od czasu do czasu podnosiła do góry głowę i słuchała tego co Conrado ma do powiedzenia uczniom. Szybko jednak doszła do wniosku, że to koszmarne nudy i wróciła do historii dwudziestowiecznej Europy. Pierwsza wojna światowa była dużo ciekawsza niż podatki.
Gdy kolejna klasa zaczęła zajmować ławki Alice zastanawiająca się jakie skutki miała pierwsza wojna światowa dostrzegła znajome twarze wchodzące do sali porzuciła swoje myślenie i skupiła się czujnie na nastolatkach. Z torby wyciągnęła szkicownik i wtedy do Conrado podszedł dyrektor Perez przywołując go gestem do siebie. Dziewczynka wytężyła słuch.
— Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale ta dziewczynka — wskazał ręką na Alice — te symbole mogą zostać źle zrozumiane i jeszcze ten pies.
Alice popatrzyła na swojego czworonoga, który miał kolorową obrożę z dzwoneczkiem. Usteczka dziewczynki zacisnęły się w wąską kreskę. Symbole opatrzcie zrozumiane?, zamyśliła się dziewczynka i dopiero po chwili ją olśniło. Popatrzyła na kolorowe flagi na swoich rajstopach.. Zsunęła się z krzesła i podeszła do Conrado.
— Jakiś problem? — zapytała perfekcyjną angielszczyzną. Cała klasa o profilu humanistyczno-artystycznym obserwowała te scenę z uwagę. Alice kojarzyli z prób do spektaklu. To ona chciała żeby Conrado zaśpiewał.
— Nie — zaprzeczył brunet. — Wszystko jest w porządku.
Alice wyzywająco popatrzyła na Pereza uśmiechając się od ucha do ucha.
— Dzień dobry — przywitała się grzecznie ani na moment nie przechodząc na hiszpański — Nazywam się Alice McCord Guerra i przyjechałam do Valle de Sombras na wakacje — łgała jak z nut dziewczynka. — Wujek Conrado się mną dziś opiekuje bo mama i ojczym są w pracy. — stwierdziła bezceremonialnie. — Ja nie mówię po hiszpańsku — skłamała ze wręcz śpiewnym szkockim akcentem. Eric byłby dumny gdyby słyszał jak rozciąga samogłoski. — Jestem z Wielkiej Brytanii.
— Proszę przekazać dziewczynce, żeby pościągała w miarę możliwości swoje symbole. My tutaj promujemy dobre zachowanie.
— Dyrektorowi nie podobają się twoje symbole i prosił, żebyś je zdjęła
— Mama nie pozwala mi chodzić bez rajstop. Podobno w Valle de Sombras mieszkał kiedyś zły pan, który źle dotykał dzieci. Mama jest bardzo opiekuńcza. — odparowała Alice — Po za tym moje symbole są jak najbardziej nieszkodliwe.
Gdy Conrado przetłumaczył słowa Alice Perez spurpurowiał na twarzy.
— Moje symbole znaczą miłość i szacunek. Dzieci czekają na lekcję — przypomniała Conrado Alice wymownie spoglądając w stronę uczniów.
— Musze wracać do zajęć.
— Tak oczywiście — Gdy Perez wyszedł Alice pokazała mu język.
— Szkocki akcent? — zapytał ją Conrado.
— Homofobiczna świnia — stwierdziła — Moje symbole są jak najbardziej odpowiednie.
— Alice nie każde środowisko jest tolerancyjne
— A powinno być — odwarknęła — Co go obchodzi kto z kim sypia? Pewnie sam siedzi w szafie i gnoi innych żeby poczuć się lepiej.
Conrado chrząknął. Alice z taką sprawnością przeszła z angielskiego na hiszpański, że klasa rozumiała każda jej słowo.
— Usiądź i odrób resztę lekcji.
— Jestem zbyt wzburzona aby myśleć o skutkach pierwszej wojny światowej — stwierdziła i rozejrzała się po klasie. Obok jednego z uczniów dostrzegła wolne miejsce i ruszyła w tamtym kierunku. Usiadła i przywołała do siebie psa — Cheshire — Pies słysząc swoje imię poderwał się i podreptał do swojej właścicielki. Gdy Alice uderzyła się po udach natychmiast wskoczył na jej kolana. Zaczęła go głaskać. Nauczyciel przedsiębiorczości westchnął i przeniósł rzeczy dziewczynki na stolik.
— Fajny pies — skomentował siedzący obok niej Felix. Chłopak ostrożnie wyciągnął rękę w stronę łebka psiaka i pogłaskał go.
— Dzięki
— Ma imię po kocie z Alicji w Krainie Czarów? — zagadną ją siedzący za jej plecami Enrique.
— Tak, wasz dyrektor zawsze zachowuje się jak homofobiczna świnia? — zapytała go nie przestając głaskać psa. — Powiedział mi , że mam nieodpowiednie symbole — dziewczynka prychnęła — Jakbym weszła tu ze swastyką i opowiadała o ideologii nazistowskiej.
Conrado chrząknął przerywając tę dyskusję.
— Alice na jakich warunkach spędzasz tutaj czas?
— Siedzę jak mysz koło miotły — odpowiedziała — ale nie zamierzam być cicho gdy przeżywam emocjonalne oburzenie i wzburzenie — Pies zaszczekał radośnie. — I nawet pies się ze mną zgadza.
— Pochowajcie książki i zeszyty rozdam wam testy.
— A ja będę głaskać psa — oznajmiła drapiąc zadowolone zwierzę za opadniętymi uszami. Alice już po chwili znudziła się głaskaniem psa, który zeskoczył z jej kolan i przeciągnął się aby po chwili rozłożyć się na środku przejścia między ławkami. Dziewczynka ochoczo wzięła się za malowanie. Rysowała sprawnie postać o ostrych ryskach i z charakterystycznym wąsikiem.
— Masz niezłą kreskę — ocenił nastolatek zaglądając jej przez ramię. Alice odwróciła do tyłu głowę.
— Dzięki, nadal się uczę. Do tej pory rysowałam tylko wykroje ubrań, ale ostatnio odkryłam, że rysownie ludzi sprawia mi frajdę więc koniec końców podjęłam decyzję, że pójdę na Królewską Akademię Sztuk Pięknych.
— Mogę ci udzielić kilku lekcji jak chcesz — stwierdził nonszalancko chłopak.
— A ile bierzesz za godzinę i w jakiej walucie?
— Co?
— Za kroki
— Zrobię to za darmo
— Ale jak to za darmo? W życiu nie ma nic za darmo. Po za tym poświęcasz mi czas więc dorobisz sobie do kieszonkowego a ja poprawię kreskę.
— Dobra jakoś się dogadamy.
— Ze mną nie zginiesz
— Może i nie zginie, ale jeśli nie przestaniecie paplać obleje test — upomniał ich Conrado, który zatrzymał się przy ławce Alice. Popatrzył na rysunek i zamrugał powiekami. Alice naprawdę miała dobrą kreskę, lecz wolał aby nikt nie rozpowiadał, że jego miała znajoma rysuje dyrektora Pereza jako Hitlera z dumnie wyciągniętą dłonią w której trzymał tęczową flagę.
— Przepraszam Conrado Cristobalu już będę cichutko.
— No ja myślę. — Telefon odłożony na biurko zaczął wibrować. Conrado zbliżył się do swojego miejsca i popatrzył na aparat. Dzwonił Fabricio. — Piszcie dalej ja zaraz wracam.
` — Powinien dodać na ściągajcie. Ma do was zaufanie — stwierdziła dziewczynka.
— Ty to masz refleks — stwierdził na powitanie Severin. — Mogłeś mnie uprzedzić, że podrzucisz Alice do szkoły.
— Zaraz co? — zapytał zdumiony Guerra. — Alice miała siedzieć w domu i odrabiać lekcje.
— Lekcja odrabiała przy moim biurku.
— Narobiła wielkich szkód?
Conrado zastanowił się przez chwilę. Czy narysowanie karykatury dyrektora mógł nazwać wielką szkodą?
— Jest grzeczna — stwierdził — Kiedy ją odbierzecie?
— Za godzinę, Emma ma podrzucić mi Lunę bo wszyscy włącznie z Alice jadą na odczytanie testamentu Camille.
— Robisz dziś za niańkę niemowlaka??
— Będę za jakieś dwadzieścia minut.
— Jasne, muszę wracać na lekcję za nim Alice czegoś nie spsoci.
Conrado wrócił na salę i wcale nie był zadowolony gdy zastał Alice beztroską gawędząca z jedną uczennicą.
— Miał romans z uczennicą? — zapytała zdumiona i zniesmaczona dziewczynka. Wchodzący do sali Conrado z trudem powstrzymał się od wzniesienia oczu do nieba. Jeszcze tego mu brakowało, żeby lekcje przerodziły się w wylęgarnie plotek o dyrektorze
— Anno nie sądzę, że to odpowiedni temat do rozmowy z dzieckiem. — upomniał dziewczynę.
— Dziesięć lat i sześć miesięcy — poinformowała go dokładnie ile ma lat. Alice.
— To tylko głupie miejskie gadanie — odezwała się nastolatka — Jego żona była jego uczennicą. Wszyscy to wiedzą.
Alice zamrugała powiekami szczerze zdumiona.
— I nie zamknęli go za to w wiezieniu? — zapytała — To nadużywanie władzy. W moim kraju poszedłby za to siedzieć aby by się za nim kurzyło.
— Alice — Conrado wyciągnął do niej rękę, którą ochoczo ujęła. Mężczyzna posadził ją przy swoim biurku. — Uczniowie mają do napisania test, który będzie miał wpływ na ich końcową ocenę — stwierdził stanowczym głosem. — Twoje paplanina im nie pomaga.
— Jak się nie nauczyli to nawet cisza im nie pomoże — stwierdziła rezolutnie dziewczynka. Conrado przyłożył palec do ust. Pokiwała głową i wróciła do swojego rysunku z satysfakcją sięgając po zielona kredkę. Kilka minut później rozległo się pukanie. Gdy w progu stanęła Emily Alice ochoczo podbiegła do matki.
— Piszą jakiś sprawdzian? — zapytała Severina, który do nich podszedł. Alice podała jej swój rysunek. Popatrzyła na córkę. — Kochanie — przyklęknęła przy dziewczynce — co to jest?
— Dyrektor Hitler — oznajmiła z dumą. — Jest okropny kazał mi ściągać rajstopy bo są na nich kolorowe flagi — powiedziała z wyraźnym żalem dziewczynka. — Gdzie Fabricio? Jego trzeci tata nas odwiedzi?
— Niedługo.
Popatrzyła na Conrado i powiedziała bezgłośnie “Fabricio ci wyjaśni\”
— Zabierz swoje rzeczy — wyprostowała się. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzała.
— Była zadziwiająco grzeczna. Odrabiała lekcje.
Alice podeszła do Enrique i podała mu kartkę z numerem telefonu. Emily uniosła brwi.
— To nie to co myślisz — zapewniła kobietę. — Enrique będzie udzielał mi korepetycji rysunku. Jest za młoda na randki, a on jest zdecydowanie za stary — ujęła dłoń matki. — Mam nadzieję, że wszyscy zdacie.

***
Ustalenie adresu Pii Blanco nie było trudne. Wystarczyło ruszyć głową gdyż Pablo powiedział jej wystarczająco dużo, aby Marcela się domyśliła miejsca zamieszkania byłej kochanki. Kobieta czuła wewnętrzną potrzebę rozmowy. Poznanie drugiej strony medalu. I właśnie dlatego przyjechała. Pracownik pokierował ją do wnętrza budynku uprzednio wyjaśniając gdzie znajduje się gabinet przełożonej. Drzwi nie były zamknięte. Marcela mogła przyjrzeć się kobiecie.
Pia Blanco była szczupła i drobna. Brązowe kręcone włosy sięgały jej na łopatek. Ubrana była zwyczajnie w parę dżinsów i koszulę w kratę. Gdy ich spojrzenia się spotkały dostrzegła kurze łapki wokół oczu.
— Dzień dobry — przywitała się Pia. — Proszę niech pani siada — wskazała ruchem dłoni kanapę. Sama zajęła miejsce w fotelu. Marcela nie miała pojęcia jak zacząć. — Domyślam się, że przyszła pani w sprawię Pabla — Pia zaczęła pierwsza. — Widziałam was razem w kościele — dodała tym razem przyznając, że wie kim jest kobieta. I zapewne zna cel jej wizyty.
— Pablo powiedział mi dziś rano, że macie razem dziecko.
— Caridad — podała jej imię — Nasza córka ma na imię Caridad i Pablo zapewne powiedział pani także, że jest ona już dorosłą kobietą.
—Tak, przepraszam — wstała — Sama nie wiem dlaczego tutaj przyszłam.
— Gwen także nie wiedziała — wyznała nagle Pia wstając. Do dwóch wysokich szklanek wlała mrożonej herbaty. Jedną podała Marceli drugą zaczęła obracać w palcach. Narzeczona Diaza usiadła ponownie.
—Gdy zaszłam w ciążę miałam dziewiętnaście lat — wyznała —- Byliśmy dziećmi. Gdy zaszłam w ciążę byłam młoda głupia i naiwna. Wyobraziłam sobie , że Pablo i ja weźmiemy ślub i wychowamy maleństwo. Rzeczywistość okazała się być bardziej przytłaczająca. Dał mi tysiąc peso na to „żebym zrobiła z tym porządek” Tydzień później ja i rodzice wyjechaliśmy. Pablo przez 16 lat myślał że zrobiłam skrobankę .
Mogłam mu pani powiedzieć prawdę.
— Pablo złamał mi serce — oznajmiła kobieta. — Nie chciał być ojcem. Nie dorósł do bycie ojcem, a ja kochałam go za bardzo żeby go do czegokolwiek zmuszać. Miałam dwadzieścia lat i byłam świadkiem kilku ślubów zawartych z powodu ciąży i proszę mi wierzyć żadne z nich nie było ani szczęśliwe ani trwałe. — Uśmiechnęła się smutno. — To było jednak 32lata temu j Pablo nie jest już tym samym młokosem uciekającym od odpowiedzialności. Nie wiem ile Pablo pani zdradził, ale gdy 16 lat temu dowiedział się o Caridad regularnie przysyłał nam pieniądze. To były różne sumy. Raz mniej raz więcej ale dzięki temu skończyła medycynę o której zawsze marzyła. Patrząc na to z perspektywy czasu wiem , że mogliśmy załatwić to wszystko inaczej, ale w tamtym momencie to była jedna słuszna decyzja.
— Podjęliście ja wspólnie?
— Zrobiono to za nas. Kiedy Gwen i Victoria zostały porwane i odnalezione wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. I o ile wcześniej miałam nadzieję, że jakoś to poukładamy, że dziewczynki się spotkają , będą razem dorastać, włóczyć się po mieście — westchnęła. — Gdy wróciły do domu i po mieście zaczęły krążyć plotki o tym co spotkało Gwen wiedziałam, że zostanie tak jak jest. Dla Pabla Victoria była oczkiem w głowie, jego córeczką. A Gwen — upiła łyk herbaty. — Po porwaniu zmieniła się. Chorowała na depresję, a Pablo podjął najtrudniejszą decyzję w życiu. Nie przekreślaj go tylko dlatego, że ma dziecko z inną kobietą. To naprawdę dobry człowiek.

***
Conrado Severin spojrzał na niemowlaka ochoczo wyrzucającego ścierki z szuflady. Kolorowe ściereczki leżały wokół Luny a mała zadowolona podniosła co chwila kolejny fragment materiału i rzucała gdzieś za siebie. Już trzeci raz ściereczka wylądowała na jej głowie.
— Dzieci potrafią zabawić się dosłownie wszystkim — stwierdził Guera obserwując dziecko kątem oka. Wyciągnął na tacę kolejną porcję pączków.
—Tak, później będziesz miał co sprzątać — stwierdził Severin, który nie zamierzał ingerować w sposoby opieki nad dzieckiem. — Ty czekasz na cały pułk? — zapytał go rozbawiony przyjaciel. Guerra popatrzył na pączki i westchnął.
— Gdyby dotarło do ciebie, że przez trzydzieści lat cierpiałeś na ślepotę też byś piekł pączki, albo tiramisu.
— Nie byłeś ślepy
— Byłem — stwierdził bez cienia żalu w głosie. — Nie chciałem tego widzieć, że ojciec i Alfie są w sobie zakochani. Szesnaście lat żyłem w tęczowej rodzinie i nie wiedziałem o tym. Gdyby rozdawali nagrody za głupotę byłbym w czołówce.
— Jesteś dla siebie za surowy — stwierdził Severin.
— Wyjaśnisz mi o co chodzi ze zmianą stron przez Victorię? — zmienił temat blondyn. — Nagle zachciało jej się pracować dla obozu wroga?
Będzie naszym szpiegiem — stwierdził ze spokojem nauczyciel przedsiębiorczości. Fabricio wyciągnął kolejną porcję pączków.
—Życie jej nie miłe?
— Sam mówiłeś że potrzebujemy oczu w Ratuszu w Dolinie.
—Miałem na myśli wręczenie komuś grubej koperty wypełnionej dolarami nie misję samobójczą. Jak w ogóle zamierzacie się kontaktować? Sów nie ma w Meksyku.
—Tu wkraczasz ty.
—Ja? — zdziwił się Guerra. — Mam widywać się z Victorią i przekazywać ci informacje, która ona chcę przekazać tobie. To już kupicie sobie telefony na kartę i zmieniajcie raz w tygodniu.
—Leo
— Tak on zapewne wie gdzie kupić jednorazówkę.
— Zatrudnisz go w poradni na stanowisku psychologa. Leo trenuje Victorię w sztukach walki więc on będzie waszym łucznikiem.
— Szwagra więc też chcecie mi zabić? — zapytał. — Co on wie o terapii?
—Wie więcej od ciebie skoro jest terapeutą — odgryzł mu się Severin. Luna rozpłakała się. Fabricio wziął małą na ręce.
—To ja się zbieram
—Zaczekaj
—Musisz zająć się dzieckiem.
Guerra wcisnął mu pojemnik.
— Muszę ją przewinąć i uśpić ty zapakuj sobie pączki.
— I co mam z nimi zrobić?
—Rozdasz w Ratuszu wraz z uśmiechami. Tylko bierz te z cukrem pudrem. — zaznaczył i poszedł przewinąć i uśpić dziecko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:01:06 08-06-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 067

OSCAR/ANITA/CAMILO/ERIC/QUEN/MARCUS/FELIX


Tego wieczoru wszyscy klienci baru El Gato Negro zebrali się pod niewielką sceną, przysłuchując się nowej gwieździe. Oscar Fuentes celowo nie powiadomił nikogo, że zaczął występować u Anity. Nie chciał presji ze strony przyjaciół. Chciał zrobić coś dla siebie. Nie miał jeszcze na tyle pewności siebie, by trzymać gitarę, ale ze śpiewem szło mu coraz lepiej. Po raz pierwszy od kiedy wybudził się ze śpiączki, czuł że wraca do bycia dawnym sobą, że jeszcze może mieć przed sobą jakieś życie. Podobało mu się to uczucie. Bez Lucasa obserwującego każdy jego krok i gotowego podstawić kule albo wózek inwalidzki, kiedy tylko zachwieje się w drodze do łazienki, bez Ariany, która mu matkowała, pytając czy jadł obiad i jak idzie mu rehabilitacja.
Anita Vidal w niego uwierzyła, zaproponowała mu współpracę, podczas gdy sądził, że resztę życia spędzi na garnuszku u Luke’a. Był jej za to wdzięczny, a także Carlosowi, który bardzo go wspierał, bez przesadnej troski. Widział go w tłumie, ale przyjaciel zdawał się rozumieć, że ten wieczór miał należeć tylko do Oscara. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały, kiedy śpiewał jeden z kawałków. Jimenez uniósł wtedy puchar z piwem na wznak, że wnosi toast za Oscara, ale przez resztę wieczoru bawił się w towarzystwie swoich dawnych znajomych z Pueblo de Luz.
Anita uśmiechała się, patrząc na uradowanego Oscara. Chociaż tyle mogła dla niego zrobić. Starała się dać szansę młodym artystom, od tego były wieczory otwartego mikrofonu i konkursy w „Czarnym Kocie”. Sama była zresztą niespełnioną artystką i wiedziała jak bardzo boli odmowa. W młodości wierzyła, że to jej przeznaczenie – stać na wielkiej scenie i występować dla tysięcy fanów. Bycie gwiazdą estrady przestało być jednak tak pociągające, kiedy poznała Mercedes Nayerę. Zobaczyła, co to znaczy zatracić się na rzecz marzeń, które nigdy nie miały szansy się spełnić. Mercedes nie była złą kobietą, lecz pogubioną. Zbyt młodo wyszła za mąż, zbyt młodo została matką, sama tak naprawdę będąc wtedy jeszcze dzieckiem. Anita obiecała sobie, że nigdy nie będzie jak Mercedes Nayera. Zakochała się, jej priorytety się zmieniły, kiedy zaszła w pierwszą ciążę. Miała spokojne, poukładane, szczęśliwe życie. A jednak wszystko spieprzyła. I nienawidziła siebie za to każdego dnia. Może wcale tak naprawdę nie różniła się od Mercedes? Przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę. Było to w urokliwej herbaciarni w Mexico City, pod koniec roku 1997.

Mexico City, rok 1997

Grube czarne włosy opadały jej swobodnie na ramiona, mimo zaawansowanej ciąży i swoich trzydziestu sześciu lat wyglądała bardzo pięknie, siedząc w listopadowym słońcu w ogródku przed herbaciarnią. Anita uśmiechnęła się smutno na jej widok. Mercedes była od niej starsza o szesnaście lat, jednak nadal atrakcyjna i utalentowana, ale nie umiała podejmować dobrych decyzji. Vidal obiecała sobie, że ją to nigdy nie spotka.
– Długo czekasz?
– Mogłabym urodzić w tym czasie, kiedy na ciebie czekam. Zawsze się spóźniasz, Ani. – Mercedes ucałowała ją w oba policzki, ale jej smutny uśmiech nie zwiódł Anity.
– Co cię trapi? Mała daje ci w kość? – Anita pogłaskała przyjaciółkę po wydatnym brzuchu, a ta spojrzała na nią zszokowana.
– Skąd wiesz, że to dziewczynka?
– Strzelałam. – Anita przechyliła głowę z zaciekawieniem. – A ty skąd wiesz jaka będzie płeć dziecka? Nie mów mi, że Fernando zapłacił za badania. – Mercedes nic nie odpowiedziała, więc Anita wiedziała, że trafiła w dziesiątkę. – Jesteś głupia, Merci, jeśli myślisz, że on się z tobą ożeni i uzna dziecko jako własne.
– Nie prosiłam cię o zdanie. – Nayera drżącą ręką upiła łyk herbaty. Poczuła, że ogarniają ją dreszcze.
– On ma już dzieci, Merci. Nie pokocha jej jak własnej. Nawet jeśli kocha ciebie. – Anita Vidal martwiła się o piosenkarkę, która choć piękna, była też bardzo dumna i wyniosła. A także uparta.
– Nie mam już innych perspektyw. On jest dobry. Zajmie się mną i małą. – Mercedes oparła dłonie na brzuchu, jakby chciała ochronić swój największy skarb.
– Rozmawiałaś z Ernestem? – Vidal zdecydowała się poruszyć drażliwy temat. – Ma prawo wiedzieć o dziecku.
– Ernesto Vega ma gdzieś mnie i tego „bękarta”, jak sam nazwał nasze dziecko. Poradzimy sobie bez niego.
– Skoro tak twierdzisz… Ale wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć. No i mam nadzieję, że nasze dzieci się zaprzyjaźnią.
Mercedes zamrugała kilka razy powiekami, zanim dotarł do niej sens tych słów.
– Jesteś w ciąży? – Nayera była w szoku. Sądziła, że Anita chce się skupić na karierze, a dopiero potem zająć się rodziną, widocznie jej priorytety się zmieniły. – To dopiero niespodzianka.
– Dopiero drugi miesiąc, nie chcę zapeszać. Mam nadzieję, że będzie chłopiec. Ale mój mąż chciałby córeczkę. Jak myślisz? – Anita była przeszczęśliwa. Mercedes patrzyła na nią z zazdrością. Miała wszystko, o czym ona od zawsze marzyła – kochającego męża, dobrą pracę, piękny dom. Kochała i była kochana, czego chcieć więcej?
– To jasne, jak słońce, że chłopak. Aż promieniejesz. – Mercedes uśmiechnęła się blado. – Zazdroszczę ci.
– Wiesz, że nie lubię Fernanda, ale jeśli uważasz, że on da ci szczęście – masz moje błogosławieństwo. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz tego żałować. Obyś tego nie żałowała, Merci.


Mercedes Nayera odebrała sobie życie na początku stycznia 1998 roku. Dzięki cesarskiemu cięciu córeczka urodziła się po śmierci matki. Anita pamiętała pogrzeb, głównie dlatego, że był kompletnie bez emocji. Nie było żałobników. Nikogo oprócz niej, jej męża, Fernanda Barosso i jego syna Alejandra, który miał wtedy niespełna trzynaście lat. Pamiętała, że Barosso był tak otępiony, że to ona z mężem musieli zająć się Alexem. Fernando nie wygłosił mowy, nie podziękował za przybycie, nie przygotował stypy ani typowego meksykańskiego pożegnania. Cały czas jednak ściskał w dłoniach list, a przynajmniej Anicie tak się wydawało. Mógł być to list pożegnalny Mercedes.
Nigdy nie dowiedziała się, co stało się z córką Mercedes. Domyślała się, że została oddana do adopcji. Wielokrotnie zastanawiała się, czy powinna odszukać dziewczynkę i przygarnąć pod swoje skrzydła. Nie mogła jednak podjąć takiej decyzji w pojedynkę. Była pewna, że jej mąż zgodziłby się, ale sama nie wiedziała, czy byli na to gotowi. Sami mieli jedno dziecko w drodze, a mąż był wciąż w rozjazdach i byłoby im bardzo ciężko. W końcu pogodziła się z myślą, że córce Nayery będzie lepiej u jakiejś porządnej meksykańskiej rodziny. Miała bowiem nadzieję, że Fernando choć tyle zrobił dla Mercedes i zapewnił małej godną przyszłość.
Anita czuła się winna, że zaniedbała przyjaciółkę, że wciąż mówiła jej, jak bardzo złą decyzją jest związek z Fernandem. Teraz te rady, które siedemnaście lat temu dawała Mercedes, wydały się Anicie po prostu śmieszne. Radziła jej, jak być dobrą matką, żeby nie popełniła tych samych błędów, co z Jorge i z synami. Ale kim była Anita by komukolwiek udzielać rad? Sama była wyrodną matką i musiała z tym żyć. Mercedes miała na tyle przyzwoitości, że skończyła ze sobą. Anicie nawet to się nie udało.
Coś z tych myśli musiało się odbić na jej twarzy, bo zatroskany Oscar, który właśnie zrobił sobie przerwę od występów, podszedł do baru.
– Wszystko dobrze? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
– Raczej demona. – Anita odwróciła się od lustra wiszącego za barem, gdzie Oscar doskonale widział jej odbicie. – Ludzie cię uwielbiają.
– Nie zmieniaj tematu. – Oscar lekko się zawstydził, ale poczuł się mile połechtany. – Ludzie cieszą się, że mogą odpocząć po ciężkim tygodniu. A nic nie poprawia humoru tak jak muzyka.
– Chyba masz rację. – Anita zamyśliła się, pucując szklanki i odkładając je na miejsce.
– Valentina mówiła, że już nie występujesz. Rzuciłaś muzykę? – zaciekawił się Oscar, bezwiednie sięgając do miseczki z fistaszkami, które wrzucił sobie do ust, przypominając teraz wyrośnięte dziecko.
– To skomplikowane. – Vidal nie wiedziała, jak to wyjaśnić. Przygrywała czasem młodym artystom albo swojej siostrze, ale sama już nie śpiewała. – Po prostu straciłam pasję do śpiewania i pisania muzyki.
– Przykro mi. Ale nigdy nie jest za późno, żeby do tego powrócić. Wystarczy spojrzeć na mnie. – Oscar obrócił się w miejscu, ukazując się właścicielce baru w całej okazałości.
– To miłe z twojej strony, Oscarze, ale dla mnie jest już zdecydowanie za późno. – uśmiechnęła się blado, a on nie dopytywał jej, co ma dokładnie na myśli. Publiczność domagała się występu, więc upił tylko parę łyków wody i wrócił na scenę, w końcu mógł być w swoim żywiole.
Kilka metrów dalej siedział przy barze siwy mężczyzna. Okręcał w dłoniach pustą szklankę, wpatrując się w nią z lekkim uśmiechem na ustach. Sześć lat w trzeźwości to całkiem niezły wynik. Niektórzy pewnie stwierdziliby, że trzeba tę okazję uczcić. Przez tyle lat walczył ze sobą, odnalazł na nowo pasję i żył dla swojej rodziny, którą kochał całym sercem. Codziennie jednak walczył z silnym pragnieniem, by rzucić wszystko w cholerę i w końcu się napić. Nie zrobił tego, nie złamał się, bo miał po co żyć. Teraz, kiedy życia pozostało mu niewiele i wydawałoby się, że właściwie już mu wszystko jedno – pragnienie przeszło jak ręką odjął.
Camilo Angarano roześmiał się cicho, podziwiając swoje zniekształcone odbicie na dnie szklanki. Kiedy mógł wreszcie odpuścić i się napić, nie miał na to najmniejszej ochoty. Wygrał. To uczucie było nie do opisania. Czuł się jak prawdziwy zwycięzca.
– Dolewkę? – zapytała Anita, która od dłuższej chwili przypatrywała mu się zza baru z zaciekawieniem.
– Poproszę. – Camilo podsunął jej szklankę, a ona nalała do niej mrożonej herbaty. – Najlepiej łagodzi pragnienie.
Anita odstawiła dzbanek z herbatą i oparła się o ladę. Nie znała Camila, ale od razu poznała, że coś jest nie tak. Wyciągnęła z kieszeni swój żeton trzeźwości i zakręciła nim na blacie. Angarano zerknął na niego z zainteresowaniem.
– Gratuluję – powiedział na widok liczby na monecie. – Rok w trzeźwości?
– Rok i trzy miesiące – doprecyzowała z nutą dumy w głosie. – Ty?
– Sześć lat. – Anita zagwizdała cicho z podziwem, słysząc te słowa. – Nie widuję cię na spotkaniach grupy AA.
– Powiedzmy, że lubowałam się w innych używkach. – Wyjaśniła kobieta, chowając żeton do kieszeni. – Myślałby kto, że tyle lat w trzeźwości to powód do świętowania, a nie przesiadywania samemu w barze. Co cię trapi? – zapytała, przewieszając sobie przez ramię ścierkę do naczyń.
– Nie będę zanudzać cię opowieściami starego alkoholika. – Camilo machnął ręką, upijając łyk mrożonej herbaty i wzdychając ciężko.
– Wiesz, że barmani są doskonałymi słuchaczami? – Anita była nieugięta. Nie umiała przejść obojętnie, widząc, że drugiemu człowiekowi dzieje się krzywda. A pomyśleć, że jeszcze do niedawna nie obchodził ją nikt i nic, nawet własna rodzina. – I nawet nie pobieramy za to opłat. Ten bar – rozłożyła szeroko ramiona wskazując na wnętrze El Gato Negro – jest jak konfesjonał. Wszystko, co powiesz, pozostanie między nami.
Camilo uśmiechnął się smutno. Dźwigał ten ciężar sam od paru tygodni. Nie miał odwagi, by komuś powiedzieć, a co najważniejsze – nie chciał litości. Wiedział, jak zareagowaliby jego bliscy – Leonor i Ethan natychmiast wróciliby z Monterrey, by zająć się biznesem, choć dopiero co wyjechali z miasteczka, by zacząć tam nowe życie. Jaime pewnie uciekłby do ośrodka Juliana i wyładowywał się na worku treningowym, zamiast skupić się na nauce. Ariana ciągałaby go na wszystkie wizyty u lekarza i nie dawałaby mu odetchnąć, a Pablo pewnie byłby załamany. Kto będzie się nim opiekować, kiedy zabraknie jego sponsora? Kto będzie dbał, by nie sięgał do kieliszka? Miał teraz Marcelę i dziecko w drodze, dlatego Camilo wierzył, że Diaz poradzi sobie bez niego. Ale jednak odczuwał żal, że zostawia go w tym wszystkim samego, podczas gdy obiecywał, że zawsze będzie go wspierał, nie tylko jako sponsor z AA, ale też jako przyjaciel. No a Hugo… Camilo nawet nie chciał o tym myśleć. Jego ukochany syn, który tyle wycierpiał dla rodziny, który poświęcił swoją przyszłość i swoje szczęście, by zaopiekować się bliskimi, kiedy Camilo nie był do tego zdolny. Ten kochany chłopak, który podpisał pakt z diabłem, by chronić ich i mieć pewność, że włos nigdy im z głowy nie spadnie. Hugo Delgado był twardzielem tylko z pozoru. Gdyby się dowiedział, serce by mu pękło.
– Nie pozostało mi wiele czasu – wyznał w końcu Camilo, obracając w dłoniach szklankę z mrożoną herbatą. – Marskość wątroby.
– Przykro mi. – Anita zmarszczyła brwi, spoglądając na mężczyznę z troską. Nie znali się, ale jako że sama walczyła z uzależnieniem, czuła z nim dziwną więź. – Nawet po sześciu latach trzeźwości? – Vidal pokręciła głową, ubolewając nad niesprawiedliwością losu.
– Okazuje się, że nie ma daty ważności na konsekwencje naszych błędów. – Angarano uśmiechnął się półgębkiem.
– Co mówią lekarze? W grę przecież wchodzi przeszczep, może nie wszystko jest stracone.
– Jestem w grupie ryzyka ze względu na wadę serce i niedawno przebyty zawał. To właśnie wtedy wykryli chorobę wątroby, zupełnie przypadkiem. Szanse na przeszczep są więc nikłe, a nawet wtedy nie powiedziane, że przeżyję operację.
– A przeszczep rodzinny? Słyszałam o tym, nie musisz czekać na liście oczekujących… – Anita nie zdążyła dokończyć, bo Camilo kategorycznie jej przerwał.
– Nawet nie chcę o tym słyszeć. Gdyby mój syn się dowiedział o mojej chorobie, sam wyciąłby sobie wątrobę, nawet nie wiedząc, czy mamy zgodność. – Camilo pokręcił głową na wspomnienie Huga, niepochwalając jego wybuchowego temperamentu, ale jednocześnie będąc z niego dziwnie dumnym. – Jest dobrze tak, jak jest. Pogodziłem się z tym. Chcę przeżyć ostatnie chwile z bliskimi, nie zamartwiając się tym, co przyniesie jutro. Jak Bóg da, pożyję trochę dłużej. Jeśli nie, swoje już przeżyłem. I tak żyję na kredyt.
– Nie mów tak. – Anita zbeształa klienta, ale czuła się dokładnie tak samo. Jakby żyła pożyczonym życiem. Wiele razy próbowała sobie odebrać życie, jednak zawsze bezskutecznie. Być może Bóg, o ile w ogóle istniał, miał dla niej zaplanowane większe cele. A może po prostu chciał, by wycierpiała za swoje grzechy, bo śmierć byłaby dla niej zbyt łagodną karą. – Wiedz, że możesz na mnie liczyć.
– To miłe, ale prawie się nie znamy. – Camilo podziękował jej spojrzeniem. Kobieta mogłaby być jego córką, ale promieniowała od niej jakaś dziwna dojrzałość, coś czego nigdy nie dostrzegł w Leonor.
– Może właśnie tego potrzebujesz.

***

Santos czuł się osaczony, zupełnie jakby zmierzał w pułapkę. Odetchnął z ulgą, kiedy dowiedział się, że Fabricia nie będzie na odczytaniu testamentu Camille. W przeciwnym razie jego plan spaliłby na panewce, nie mówiąc już o pogruchotanych kościach. Mimowolnie syknąl z bólu i złapał się za kolano, gdzie kiedyś zbiry wynajęte przez Conrada dali mu porządną nauczkę, na zawsze przekreślając jego sportową karierę.
– Co ci jest? – zainteresowała się Alice, z tylnego siedzenia. Nic nie umknęło jej uwadze. – Stara kontuzja daje o sobie znać?
Przytaknął w odpowiedzi, starając się nie dać po sobie poznać, że zabolało bardziej niż powinno. Pamiątka po nauczce Conrada odzywała się co jakiś czas. Jednak teraz ból spotęgowany był aspektem psychologicznym a raczej strachem, że zostanie nakryty na gorącym uczynku. Zdecydowanie nie pomagał fakt, że prowadził auto Fabricia Guerry, podczas gdy jego piękna żona siedziała tuż obok. W normalnych okolicznościach pewnie byłby wniebowzięty i czułby się jak pan i władca, grając na nosie Fabriciowi i Conradowi. Teraz jednak stawka była zbyt wysoka.
Nie miał pojęcia, po co Camille umieściła go w testamencie, a tym bardziej co mogła mu zapisać. Był przyjacielem rodziny, tak o nim mówili. Santos Eric DeLuna zawsze czarujący i gotowy wysłuchać starszej pani, która chętnie zdradzała mu rodzinne sekrety, nawet nie będąc do tego zachęcaną. Czy chciała od Erica czegoś więcej? Nigdy przesadnie mu się nie narzucała, choć oczywiście schlebiało jej zainteresowanie młodego i przystojnego mężczyzny. Santos czuł, że była ona po prostu spragniona towarzystwa. Może i byłaby skłonna zaproponować mu bliższe relacje, ale jakoś nigdy do tego nie doszło i był z tego powodu zadowolony. Znosił ją tylko ze względu na Alice. Dopiero kiedy połączył fakty i zdał sobie sprawę, że Camille jest powiązana z Guerrami, zaczął mieć kolejny powód, by odwiedzać jej rezydencję i wypytywać o coraz to różniejsze rzeczy.
Teraz jednak wszystko mógł szlag trafić. Co też ta kobieta nawypisywała w testamencie? Zawsze zwracała się do niego per Eric, bo tego imienia używał. Jedynie Conrado zawsze zwracał się do niego per Santos, jakby chciał celowo podkreślić jego odrębność kulturową, jego niższość. Tak przynajmniej zawsze wydawało się brunetowi – że Conrado patrzy na niego z góry i traktuje jak psa, któremu można co jakiś czas rzucić ochłapy ze stołu i wymagać wierności. Nie z nim te numery. Mimowolnie zacisnął dłonie na kierownicy.
Camille miała swoje dziwactwa i Eric nie mógł wykluczyć, że w testamencie padnie jego prawdziwe nazwisko, a to zdecydowanie pograżyłoby go w oczach Emily, nie mówiąc już o tym, że straciłby przykrywkę. Ze zdumieniem stwierdził, że ta pierwsza możliwość przerażała go zdecydowanie bardziej.
– Jesteś jakiś cichy, wszystko dobrze? – zagadnęła żona Fabricia, kiedy wyjechali z miasteczka i zmierzali autostradą w stronę Monterrey. Od dłuższej chwili przypatrywała mu się z boku, czego wcześniej nie dostrzegł.
– Po prostu nie lubię takich sytuacji – wyznał zgodnie z prawdą. – Nie było mnie na jej pogrzebie, a teraz dowiaduję się, że zostałem ujęty w testamencie. Nigdy niczego od niej nie oczekiwałem. – Poczuł, że to ważne, aby to doprecyzować. W przeciwnym razie Emily gotowa była uznać, że spędzał czas z Alice i Camille tylko ze względu na potencjalny spadek.
– Hej, nawet tak nie mów! – Alice się naburmuszyła. – Przecież jesteś moim przyjacielem. A jeśli przy okazji skapnie ci parę milionów, to niewielka zapłata za te wszystkie godziny, kiedy musiałeś wysłuchiwać narzekań Camille.
– Alice. – Eric spojrzał na blondyneczkę w lusterku wstecznym. Karcący ton jego głosu zaintrygował Emily. Wcześniej dał się poznać jako „fajny wujek” dziewczynki, teraz jednak bardziej przypominał opiekuna. Zaczęła się zastanawiać, jak bardzo był zaangażowany w życie jej córki, biorąc pod uwagę fakt, że Camille zdecydowanie nie była przystosowana do macierzyństwa.
– No co, przecież to prawda! – Alice się zasępiła. – Też nie chce mi się tam jechać. A mogłam zostać w klasie u Conrada. Dyrektor Hitler przynajmniej podniósł mi trochę ciśnienie, a tutaj czeka nas niezła stypa…
– O tym porozmawiamy w domu. – Emily odwróciła się do córki, nie mogąc jednak się na nią złościć. – Miałaś zostać i się uczyć, a tymczasem urządziłaś sobie wycieczkę do Pueblo de Luz całkiem sama, nie mówiąc nic nikomu.
Auto gwałtownie zahamowało na pasach. Wszyscy troje polecieli o kilka centymetrów do przodu, ale na szczęście mieli zapięte pasy.
– Co proszę? – Eric odwrócił się tak gwałtownie w stronę dziewczynki, że aż zabolał go kark.
– Poszłam odwiedzić Conrada, wielkie mi halo. – Alice wywróciła oczami.
– Nie wolno ci się szwendać samej po okolicy. A jakby coś ci się stało? – Eric miał już w głowie najczarniejsze scenariusze. – To niebezpieczna okolica.
– Sam mieszkasz w Pueblo de Luz! – Oburzyła się Alice.
– Ja jestem dorosły. To nie przystoi, żeby mała dziewczynka chodziłą tamtędy sama. Wiesz ilu niebezpiecznych typów się tam kręci?
– Na przykład Joaquin? Chyba nie jest aż tak zły skoro uratował ciocię Emmę, prawda mamo? – Emily nie odpowiedziała. Nadal nie rozgryzła Joaquina, ale zdecydowanie nie należał to grona zaufanych osób i była pewna, że nawet Lucas mógłby to potwierdzić. – Poza tym nie jestem już dzieckiem. – Alice założyła ręce na piersi.
– Eric ma rację, Alice, Meksyk różni się od Szkocji czy nawet Anglii. – Żona Fabricia zerknęła na córkę z troską. – Na przyszłość poproś zawsze o pozwolenie na wyjście.
– Zachowujecie się dziwnie. W Meksyku wcale nie jest aż tak źle. Są tu fajne dzieciaki i w ogóle…
– Słuchaj, Alice, jesteś mądrą dziewczynką, więc zapewne wiesz, że cała ta okolica – Monterrey, Valle de Sombras, a nawet Pueblo de Luz – to jest rewir karteli. I nie mówię tu tylko o Los Caballeros Templarios. – Eric westchnął ciężko i kiedy pierwszy szok minął, ruszył ponownie, naciskając pedął gazu.
– A co ty nagle taki obeznany w sprawach karteli? – Alice zmrużyła podejrzliwie oczy.
– Po prostu nie chcę, żeby coś ci się stało! – Eric był nadal roztrzęsiony. Nie wybaczyłby sobie, gdyby dziewczynce spadł z blond główki choćby jeden włos.
– W porządku? – Emily spojrzała na mężczyznę z mieszaniną ciekawości i troski. Wiedziała, że był blisko z jej córką, ale nie sądziła, że aż tak się o nią martwił.
– Tak – odpowiedział sucho. Czuł, że w miarę jak zbliżali się na odczytanie testamentu, napięcie coraz bardziej narastało.
– Jego rodzice zginęli w porachunkach karteli – wyjaśniła Alice z tylnego siedzenia konspiracyjnym szeptem.
DeLuna zacisnął ponownie palce na kierownicy aż zbielały mu kostki.
– Przykro mi. – Emily szczerze mu współczuła.
Nic nie powiedział, tylko dalej jechali w ciszy. Prawdą było, że nie znał rodziców, miał zaledwie parę miesięcy, kiedy zginęli. To babcia i dziadek byli dla niego jedyną rodziną, byli jak rodzice. Ale ich też już zabrakło.
Camille znała jego dziadków i była swego rodzaju łącznikiem z nimi. Można o niej było powiedzieć wiele, ale dla jego dziadków była zawsze w porządku. Nie była łatwa w obyciu, delikatnie mówiąc, ale babcia Santosa umiała sobie z nią poradzić i nigdy nie mogła narzekać na nieprzyjemności ze strony swojej pracodawczyni. Gdyby nie Camille, Susan i Frank James w ogóle mogli nie mieć pracy, dlatego był jej wdzięczny. Miał tylko nadzieję, że nie pogrąży go w swoim testamencie. Bo wtedy będzie skończony.

***

Uczniom liceum Pueblo de Luz nie było do śmiechu – czekało ich jeszcze około pół miesiąca nauki i nauczyciele zdecydowanie nie odpuszczali. Przeciwnie, kładli coraz większy nacisk na oceny, namawiając do poprawiania stopni i przygotowywania do końcowych egzaminów. Nikomu jednak niespecjalnie chciało się uczyć, kiedy za oknem była ładna pogoda. Większość zdążyła już zapomnieć o nieprzyjemnym „incydencie” z Roque Gonzalezem i żyła dalej własnym życiem. Każdy miał swoje zajęcia i sprawy na głowie – czy to kółka zainteresowań, czy też korepetycje albo treningi sportowe. Wspólnym mianownikiem były jednak przygotowania do musicalu, którego premiera miała się odbyć pod koniec roku szkolnego. W Pueblo de Luz rzadko działo się coś ciekawego. W mieście nie było teatru ani opery, jedynie jedno stare kino, gdzie filmy wyświetlano bardzo rzadko. Młodzież zwyczajnie nudziła się w miasteczku. Tak więc nic dziwnego, że szkolnym musicalem zainteresowali się wszyscy, nie tylko uczniowie, ale i dorośli. Oznaczało to większą presję i więcej prób.
Quen jęknął, kiedy pani Leticia Aguirre poinformowała ich o niezapowiedzianej wcześniej próbie.
– Po co ja tam właściwie chodzę? Przecież pomagam tylko w scenografii. Te drzewa, które ostatnio malowałem pewnie jeszcze nie wyschły. Serio muszę tam przychodzić? – Zrobił maślane oczka w stronę wychowawczyni, która podparła się pod boki, ale zamiast go skarcić, uśmiechnęła się serdecznie.
– Przyda ci się to do końcowej oceny. Nie zapominaj, że nadal jesteś zagrożony z kilku przedmiotów i musisz się bardzo postarać, by nadrobić oceny.
– Jakże mógłbym o tym zapomnieć, skoro na każdym kroku mi o tym przypominacie. – Ibarra wywrócił oczami. Wydawało mu się, że nie pamięta jak to jest widzieć zachód słońca. Codziennie przebywał w szkole do późna, czy to ze względu na korki czy treningi szermierki albo próby do przedstawienia. Z ulgą powita wakacje. – Powiedz mi chociaż, że zaliczyłem to ostatnie wypracowanie…
Wszyscy w klasie spojrzeli na Leti, do której każdy zwracał się po imieniu i która była chyba najsympatyczniejszą nauczycielką w całej szkole, z mieszaniną nadziei i przerażenia. Ostatnie wypracowanie było wyjątkowo trudne, a stanowiło ważną część oceny końcowej z hiszpańskiego.
Pani Aguirre udała, że nie wie, o czym Quen mówi, ale dłużej nie mogła trzymać swoich uczniów w niepewności. Wyciągnęła plik sprawdzonych arkuszy i oznajmiła, że wszyscy zdali i jest z nich bardzo dumna, po czym przystąpiła do rozdawania prac. Enrique nawet nie kwapił się, by zobaczyć, jaką dostał ocenę. Wystarczyło mu, że zdał, reszta nie miała znaczenia. Marcus również nie był zainteresowany, ale w jego przypadku wynikało to raczej z faktu, że doskonale wiedział, jaką liczbę zobaczy na swoim arkuszu – zawsze dostawał najlepsze oceny, nawet się nie wysilając.
Felix natomiast wybałuszał oczy ze zdziwienia i przeglądał swoje wypracowanie kilka razy, zanim w końcu się odezwał:
– Przepraszam, to jakaś pomyłka – powiedział, zgłaszając się, ale nie czekając na przyzwolenie, by się odezwać. – Dostałem złą ocenę.
Leticia się zmartwiła i natychmiast podeszła do niego, pewna że to ona się pomyliła. Zerknęła na zapisane równym pismem cztery duże strony opatrzone wielką zieloną liczbą 10 zakreśloną w kółeczku i przyozdobione uśmiechniętą buzią.
– Nie rozumiem, dostałeś przecież najwyższą ocenę. – Nauczycielka podrapała się po głowie, a Felix poczuł się oburzony.
– No właśnie! – Wziął od niej kartki i zaczął jej pokazywać, co jest nie tak. – Przekroczyłem limit słów, a w dodatku napisałem nie na temat.
– Cicho, stary, bierz tę ocenę i nie kłóć się. – Rzucił półgębkiem Quen, ale Felix nie lubił niesprawiedliwości, nawet jeśli on na tym korzystał.
– Nigdy nie dostaję 10-tki. Zawsze ledwo zaliczam.
– Nasz system oświaty jest tak skonstruowany, że choćby nie wiem jak wybitna była praca, muszę brać pod uwagę, czy zostały w niej zawarte wszystkie omawiane na lekcji aspekty.
– Innymi słowy, możesz być następnym Paulo Coelho, ale nikogo to nie obchodzi, jeśli nie wstrzelisz się w klucz odpowiedzi – odezwała się z pierwszej ławki Carolina, patrząc smętnie na swoją „ósemkę”.
– A kogo obchodzi ten stary dziad? Felix pisze bardzo dobrze, co prawda zdarza mu się przekroczyć limit słów i odejść trochę od tematu, ale to chyba świadczy o jego zaangażowaniu? Nie można powstrzymywać myśli, kiedy już raz przyjdą do głowy. Jak to się nazywa? Strumień świadomości? – Enrique podrapał się po głowie, a Leticia spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Nie do końca o to chodzi, ale miło, że uważałeś podczas lekcji z terminami literackimi.
– Proszę zmienić tę ocenę, nie chcę jej. – Felix oddał pani Aguirre swoją pracę. – Niech pani podwyższy ocenę Carolinie, na pewno bardziej na nią zasłużyła.
– Stary, zamknij się. – Quen niemal uderzył go otwartą dłonią w potylicę, byleby się opamiętał. Był zdania, że jak ktoś coś daje za darmo, powinno się to brać bez żadnych pytań.
– Praca Caroliny była świetna, ale twoja była wybitna. Właściwie zamierzałam cię zapytać, czy mogę wysłać ją w twoim imieniu na konkurs młodych twórców. Termin zgłoszeń, upływa pod koniec tygodnia. Uważam, że masz szansę na główą wygraną, twoje przemyślenia są naprawdę bardzo fascynujące. Dlatego tym razem przymknęłam oko na limit słów i odejście od tematu. – Leticia nie rozumiała w czym rzecz.
Felix siedział przez chwilę cicho, po czym bąknął coś o tym, że się zastanowi. Kilkanaście minut później na przerwie Quen nie dał mu żyć.
– Do reszty cię pogięło? Mało ci, że zadzierasz z dyrem, Fernandem i Lalo, to jeszcze chcesz sobie średnią obniżyć? A podobno jesteś inteligentny. – Ibarra zacmokał cicho, chowając zeszyty z hiszpańskiego w swojej szkolnej szafce i wyciągając materiały na chemię.
– Nie o to chodzi. Po prostu to niesprawiedliwe. Nigdy nie dostałem najwyższej oceny.
– A to właśnie dziwne, bo przecież pisać umiesz. I scenariusz do musicalu też napisałeś, a ten wszystkim się podobał, prawda?
– Tak, ale to co innego. Nie potrafię pisać, kiedy mam z góry narzucony temat. To nie moja bajka. Nie powinien był dostać tej oceny, coś jest nie tak. – Felix zasępił się, mimochodem pocierając podbite przez Marqueza oko, które nadal go bolało. Ojcu powiedział, że przewrócił się na basenie, ale nie był pewien, czy ten łyknął tę opowieść.
– Daj już wreszcie spokój! Marcus, poprzyj mnie, bo zaraz wyjdę z siebie. Marcus? – Quen pstryknął palcami przed oczami Delgado, chcąc przykłuć jego uwagę. – Na co się tak gapisz?
Marcus obserwował dziewczynę po drugiej stronie korytarza, która mocowała się ze swoją szafką.
– A ty co znowu? Gdybym cię nie znał to bym pomyślał, że się zabujałeś. – Enrique wywrócił teatralnie oczami. – Aleś się uczepił tej Adory… Zaraz… – Marcus niemal widział jak trybiki w głowie przyjaciela obracają się, kiedy składa wszystko do kupy. – To ona, tak? – Zniżył głos do szeptu, tak żeby nikt nie mógł ich usłyszeć. – Dziewczyna Roque? Dlaczego nie mówiłeś wcześniej?!
– Chciałem uszanować jej prywatność. Dałem jej list i pieniądze. Od niej zależy, co z tym zrobi. – Wyjaśnił Marcus, a Felix i Quen wymienili spojrzenia.
– Wkrótce i tak cała szkoła się dowie. Kiedy życie tak się skomplikowało? – Felix westchnął ciężko, z nienawiścią patrząc na Lalo flirtującego z jakąś nauczycielką na końcu korytarza. Zdawał się nie słyszeć dzwonka na lekcję, tak się zagapił na znienawidzonego nauczyciela wuefu. Szkolny korytarz już pustoszał i tylko oni zostali w tyle.
– Felix? – Enrique odkaszlnął cicho, bojąc się reakcji przyjaciela. – Nie chcę być niemiły, ale chyba już wiem, dlaczego dostałeś najwyższą ocenę z hiszpańskiego.
– Co? – Castellano spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na przyjaciela, nie bardzo wiedząc, co ten miał na myśli. Podążył za jego wzrokiem i jego oczom ukazał się dość szokujący widok.
Basty Castellano całował czule Leticię Aguirre, sądząc że są sami na szkolnym korytarzu.
– Oni tak od dawna? – zapytał Quen, ale Marcus niemal zatkał mu usta dłonią, widząc reakcję Felixa, który nie zastanawiając się, ruszył do przodu, chcąc pokazać kochankom, że zostali nakryci na gorącym uczynku.
– Można wiedzieć, co tu się wyczynia?! – zapytał nieco podniesionym głosem. Ojciec zmieszał się i na jego zwykle śniadej twarzy pojawił się rumieniec wstydu. Leticia spuściła wzrok, wyrywając dłoń z uścisku zastępcy szeryfa.
– Myślałem, że jesteś na lekcjach. – Odezwał się pierwszy Basty, pocierając nerwowo kark.
– I to cię niby usprawiedliwia? – Felix prychnął. – Ja myślałem, że jesteś w pracy, ale widocznie nie mówimy sobie wszystkiego. Wybaczcie, że przeszkodziłem w schadzce.
– To nie tak, Felix. – Basty powrócił do swojego zwykłego tonu głosu. – Ja i Leti spotykamy się od jakiegoś czasu. Nie byłem pewien na czym stoimy, więc nie chciałem martwić ciebie ani twojej siostry. Nie wiedziałem, jak zareagujecie. A sądząc po twojej reakcji, dobrze zrobiłem, nie mówiąc wam o tym.
– No tak, pewnie, lepiej dowiedzieć się w szkole. Wiesz, że mogli was zobaczyć inni uczniowie albo dyrektor? – Felix złapał się za głowę. Pomyślał o Lalo Marquezie – jeśli ten się dowie, nie da mu spokoju ze swoimi głupimi docinkami. – Nie będę miał życia, jak reszta szkoły się dowie, że mój ojciec chodzi z nauczycielką!
Wkurzony zdjął z ramienia torbę i wygrzebał z niej pracę z hiszpańskiego. Pomięte kartki wcisnął Leticii w dłonie.
– Proszę mi wpisać zero, nie chcę tej oceny ani specjalnego traktowania. To, że pani chodzi z moim tatą, nie daje pani prawa, żeby tak mnie traktować.
– Felix! – Zawołał za nim ojciec, ale Castellano już zniknął na końcu korytarza w jednej ze szkolnych sal.
– Nie przesadzaj, nie jest tak źle. – Quen położył mu rękę na ramieniu, zajmując krzesło w ławce obok niego. – Leti jest spoko.
Felix spojrzał na Ibarrę jak na karalucha, czując się zdradzony. Przeniósł wzrok na Marcusa, szukając w nim sojusznika, ale i ten zdawał się nie widzieć problemu.
– To chyba dobrze, że chce ułożyć sobie życie? Zawsze powtarzałeś, że twojemu ojcu przydałoby się… – Delgado próbował znaleźć odpowiednie słowa, zajmując miejsce z drugiej strony przyjaciela.
– Porządne bzykanko – dopowiedział Quen, widząc, że Marcusowi te słowa nie przejdą przez gardło.
– Fuj! – Felix wzdrygnął się na samą myśl o ojcu uprawiającym seks. – Nie chodzi o to, że się z kimś spotyka, ani nawet o to, że z Leticią. Lubię ją i chcę, żeby tata był szczęśliwy. Ale dlaczego mi o tym nie powiedział? Aż tak jestem niegodny zaufania? Poza tym z tą oceną to przegięła.
– A nie pomyślałeś, że naprawdę zasłużyłeś na tę ocenę? – Marcus podsunął całkiem logiczne wyjaśnienie. – Dlaczego dopatrujesz się tutaj drugiego dna? Aż tak trudno uwierzyć, że napisałeś dobre wypracowanie?
Felix otwierał i zamykał usta, nie mogąc wykrztusić słowa. Dayana Cortez uciszyła ich, zaczynając lekcję chemii, więc już nie mieli sposobności kontynuować tego tematu. On jednak nie mógł się skupić na zajęciach.
Od dawna powtarzał ojcu, że powinien wyjść z domu, ogarnąć się i znaleźć sobie dziewczynę. Chciał dla niego jak najlepiej i przykro mu było patrzeć jak Basty marnuje sobie życie, skupiając się tylko na pracy i opiece medycznej nad Ellą. Od jego rozwodu z matką minęło już kilka lat, ale w tym czasie Basty był zaledwie na kilku randkach. Rzeczywiście ostatnio był jakiś bardziej rozpromieniony, ale Felix sądził, że to dlatego, że razem z Lucasem Hernandezem są bliscy przymknięcia Templariuszy.
Zmieszał się, kiedy do sali chemicznej zajrzała nauczycielka hiszpańskiego, przepraszając Dayanę za najście. Był pewien, że Leti wywoła go z klasy, nie był na to gotowy. Skurczył się w sobie, ale na szczęście wychowawczyni przyszła w innej sprawie.
– Mogę zabrać na chwilę Carolinę? Jest wezwana pilnie do gabinetu dyrektora.
Dayana machnęła ręką, rozpisując jakieś wzroy sumaryczne na tablicy i w ogóle nie zaprzątając sobie głowy takimi drobiazgami. Nayera natomiast wyglądała na skonsternowaną – nie zrobiła nic złego, więc dlaczego wzywał ją dyrektor?
– Felix, ciebie również poproszę na sekundkę. – Ku rozpaczy Castellano, Leticia jednak o nim nie zapomniała.
– Mmm, muszę skupić się na chemii. Może potem? – zapytał naiwnie, a Quen walnął się ręką w czoło, słysząc te wymówkę.
– To naprawdę potrwa tylko chwilkę.
Powlókł się za Caroliną i Leticią, smętnie spuszczając głowę. To dopiero żenada – rozmowa z dziewczyną ojca, która w dodatku była jego wychowawczynią i opiekunką kółka teatralnego, do którego należał. Razem z panią Aguirrę odprowadzili Carolinę do gabinetu dyrektora, a sami przysiedli na ławce na szkolnym korytarzu.
– Przykro mi, że dowiedziałeś się w taki sposób, naprawdę tego nie chciałam. – Było jej autentycznie przykro. – Rozumiem, że jesteś zły.
– Nie jestem zły. Tylko zdziwiony. – Mruknął, nie patrząc jej w oczy. Nie miał pojęcia, co może więcej powiedzieć. Czuł się bardzo zażenowany, choć zawsze dobrze dogadywał się z wychowawczynią.
– Zależy mi na twoim tacie, ale zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał, żebym się z nim spotykała.
– Nie, nie chcę tego – wyjąkał, patrząc w swoje tenisówki.
– Och.
– To znaczy, nie mam nic przeciwko – poprawił się szybko, zdając sobie sprawę, że jego słowa mogły być mylnie zinterpretowane. – Nie przeszkadza mi, że ze sobą chodzicie. Ale mogliście mi powiedzieć. No i wolałbym, żebyście nie całowali się na szkolnym korytarzu. – Skrzywił się nieznacznie a ona się uśmiechnęła.
– A jeśli chodzi o twoje wypracowanie… – Leticia wyciągnęła arkusze z jego wypracowaniem i wyprostowała je dłonią. – Oceniłam je dawno temu. I moja sympatia do twojego ojca nie miała tu nic do rzeczy. To naprawdę bardzo wnikliwa i fascynująca praca. Będę zaszczycona mogąc wysłać ją na konkurs i podpisać się jako twoja nauczycielka i opiekunka.
Felix nie był przekonany. Nigdy nie należał do prymusów, jego oceny były w porządku, ale zawsze za bardzo buntował się przeciwko schematom, w które uczniowie byli zmuszeni się wpasowywać. Wstrzelić się w klucz odpowiedzi, zawsze być poprawnym politycznie, nawet Alice została zbesztana za tęczowe rajstopy – taki już były sztywny regulamin szkoły. Po prostu nie był przyzwyczajony, że ktoś może go nagrodzić za pracę, w której wylał swoje żale i pretensje, ostro krytykując współczesny świat, a w szczególności meksykańskie realia.
– Okej. – Wyjąkał tylko, odwracając głowę, żeby nie zobaczyła lekkiego uśmiechu na jego twarzy. Był z siebie dumny.
Leti ucieszona pogłaskała go po ramieniu i kazała wrócić do klasy, a sama niemal biegiem ruszyła do pokoju nauczycielskiego, by od razu wysłać wypracowanie na konkurs. Castellano ruszył wzdłuż korytarza z zamiarem powrotu na lekcje, kiedy coś go zaintrygowało – przez małą szybkę w drzwiach do gabinetu dyrektora dostrzegł długie czarne włosy Caroliny, ale dziewczyna nie była w pomieszczeniu sama. Obok niej siedział nie kto inny jak Joaquin Villanueva.
Felix zatkał sobie usta dłonią, żeby nie krzyknąć z wrażenia i wycofał się pod ścianę, by nie mogli go zobaczyć. Nachylił się do dziurki od klucza i nasłuchiwał. W tej chwili mało go obchodziło, że łamie prywatność Caroliny. Jeśli Wacky czegoś od niej chciał, na pewno była w niebezpieczeństwie.
– Wiem, że to dużo informacji do przetworzenia. Szczerze mówiąc, sam nadal jestem wstrząśnięty. – Mówił Joaquin, a Felix zacisnął pięści ze złości. Aktor ze spalonego teatru. Ale co miał na myśli? – Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz, żebyś mogła się z tym oswoić. Nie oczekuję, że wpadniesz mi w ramiona. Ale nie mogę tez ignorować faktu, że jesteśmy rodziną.
– Co?! – Felixowi wymsknął się okrzyk, który jednak szybko stłumił, zakrywając usta dłońmi. Przycisnął ucho bliżej dziurki od klucza.
– Od jak dawna wiesz? – To Carolina odezwała się po raz pierwszy. Jej głos zwykle nie wyrażał żadnych emocji. Teraz słychać w nim było lekkie drżenie – złość lub zdenerwowanie, ciężko było stwierdzić.
– Domyślałem się tego już od jakiegoś czasu. Moja matka… nasza matka – poprawił się, a Felix czuł, że głowa mu zaraz eksploduje od tych rewelacji – znalazła sobie kogoś po tym, jak opuściła moją rodzinę. Słyszałem, że zaszła w ciążę, ale nie interesowało mnie to. Nie chciałem jej znać. Jednak niedawno natrafiłem na to. – Felix przyłożył oko do dziurki od klucza, by widzieć, co Villanueva pokazuje Carolinie. Jakieś stare wycinki z gazet i papiery. – Stąd dowiedziałem się, że żyjesz i zostałaś oddana do miejscowego sierocińca. Trochę mi zajęło zanim ustaliłem więcej szczegółów, chciałem mieć pewność, że to nie pomyłka. Wiedz, że dla mnie jest to też bardzo trudne, choć oczywiście nie tak jak dla ciebie.
Felix z trudem pohamował odruch wymiotny, słysząc te ściemę w jego głosie.
– Moja matka była bezduszna. Zostawiła mnie i moich braci, kiedy najbardziej jej potrzebowaliśmy. A ciebie chciała się pozbyć, za nic sobie miała to, że spodziewa się dziecka. Odebrała sobie życie, nie przejmując się tym, że naraża i ciebie. Na szczęście stał się cud i przeżyłaś. Myślę, że to znak.
– Jaki znak? – Carolina spojrzała na Villanuevę nieprzytomnie. Nadal nie mogła tego wszystkiego przetworzyć.
– Nasza matka była złym człowiekiem. Ale to wciąż nasza matka i płynie w nas ta sama krew. Nie mam już żadnej rodziny, straciłem wszystkich. Ale mogę zaopiekować się tobą. Nie jesteśmy winni grzechów naszych rodziców.
– Wiesz kto jest moim ojcem? – Carolina zdawała się wpuszczać wywody Joaquina jednym uchem, a wypuszczać drugim.
– Trochę to trwało, ale udało mi się to w końcu ustalić. – Joaquin oczywiście znów naginał prawdę. – Nie jestem pewien, czy powinien ci o tym mówić, to niczego nie zmienia.
– Chcę znać prawdę.
– No dobrze. Twoim biologicznym ojcem był Ernesto de la Vega.
– Vega? – Carolina była w szoku. – Z tych Vegów?
– Dokładnie z tych, jednego z najstarszych i najbardziej szanowanych rodów w Pueblo de Luz.
– To niemożliwe. To by znaczyło że panna Vega… jest moją przyrodnią siostrą.
– Tak. – Joaquin pokiwał głową i westchnął ciężko. – Naprawdę nic na ten temat nie wiedziałaś? Astrid doskonale o tym wiedziała. Nie mogę uwierzyć, że ukrywała przed tobą coś tak ważnego.
– Widziałyśmy się niemal codziennie w szkole. – Carolina poczuła się zdradzona. Dlaczego Astrid nigdy o tym nie wspomniała? Uczyła ich wychowania do życia w rodzinie, prowadziła targi kariery, zastępowała nauczycielkę biologii. Zawsze uważała ją za miłą kobietę, może nawet przyjaciółkę. Teraz jednak okazało się, że przez ten cały czas ją okłamywała.
– Nie miej do niej pretensji. Czuła się zagrożona. – Joaquin sprytnie zmienił temat. – Do tej pory była jedyną dziedziczką fortuny rodziny Vega. To naturalne, że nie chciała się tym dzielić.
– Co? – Carolina nie wierzyła własnym uszom.
– To tylko moje przypuszczenia, Carolino. Nie miej Astrid za złe. Porozmawiaj z nią na spokojnie. I kiedy będziesz gotowa, zadzwoń do mnie. Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć. Może i nie cieszę się dobrą sławą w mieście, ale mogę cię zapewnić, że rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. A ty, Carolino, jesteś moją siostrą.
Dalszej rozmowy Felix już nie słyszał, czuł że to moment, by się wycofać. Pognał czym prędzej do sali od chemii, ale lekcja już się skończyła.
– Gdzie ty się podziewałeś? Mam nadzieję, że nie nagadałeś jakichś przykrości Leticii? – Marcus zmrużył oczy, przypatrując się przyjacielowi i podając mu szkolną torbę, którą ten zostawił w klasie.
Castellano pociągnął kumpli za łokcie w ustronne miejsce i opowiedział im, co właśnie podsłuchał.
– To niemożliwe – skwitował Quen, cały czas kręcąc głową. – Jak mógł się tego dowiedzieć? Akta Caroliny są utajnione, sama mi o tym mówiła.
– Może skądś wytrzasnął akt urodzenia, a bo ja wiem. Pokazywał jej jakieś dokumenty. – Felix podrapał się po głowie. – Według tego, co mówił, ich matka popełniła samobójstwo, będąc w ciąży. Ale Carolinę udało się chyba jakoś odratować.
– No jasne, głąbie, przecież żyje i ma się dobrze. – Ibarra nadal nie mógł uwierzyć, że niebezpieczny przestępca jest bratem ich koleżanki z klasy.
– Bardzo śmieszne. Próbuję ustalić tutaj fakty. I teraz Wacky próbuje nastawić Caro przeciwko Astrid.
– A co ona ma z tym wspólnego? – Marcus zmarszczył czoło, próbując to wszystko poskładać w całość.
– Ernesto Vega, ojciec Astrid, jest też ojcem Caroliny.
– O kurczę, ale się porobiło. – Enrique wydmuchał powietrze ze świstem.
– To kolejna z jego chorych gier. – Marcus czuł, że znów traci nad sobą panowanie. – Joaquin ma jakiś plan, jakiś sobie tylko znany cel. Najpierw przejmuje powoli szkołę, potem próbuje przeciągnąć na swoją stronę Carolinę, a teraz nastawia ją przeciwko Astrid, wiedząc, że Astrid ma dobrą reputację w mieście. Coś tu jest bardzo nie tak.
– Myślisz, że kłamie o pokrewieństwie z Caroliną? – zapytał Felix. – Akurat to brzmiało przekonująco. Jego troska – to już bujda na resorach.
– Nie wierzę w ani jedno słowo dopóki tego nie sprawdzę. – Marcus zacisnął pięści ze złości.
– Jak chcesz to sprawdzić? Przecież ci mówię, że akta Caroliny są utajnione. – Quen podziwiał zapał kumpla, ale wiedział też, że czasami porywa się z motyką na słońce.
– Nie wiem, musi być jakiś sposób! – Marcus zaczął chodzić w tę i z powrotem. – Dorwał Roque, zmusza Lidię do handlowania, teraz bierze się za Carolinę? Nie popuszczę mu tego. Nie skrzywdzi już nikogo więcej. Nie pozwolę na to.
– Niewiele możemy na to poradzić.
– Coś musimy! – Krzyknął Marcus i z wsciekłością uderzył zaciśniętą pięścią w ścianę, tak że odpadł kawałek tynku ze starą złuszczoną farbą.
Kilka metrów dalej zobaczyli Adorę z naręczem książek, przyglądającą im się z zaciekawieniem.
– Opanuj się, człowieku. – Quen szepnął, by nikt go nie dosłyszał. – Nie pozwolimy mu skrzywdzić Caroliny ani nikogo więcej. Jesteśmy w tym razem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:18:48 12-06-22    Temat postu:

Temporada III C 068

Emily/Adora/Emma/Leo/ Ingrid/ Julian

Brązowe pasma opadły jej na twarz, gdy obserwowała Marcusa Delgado i resztę Złotego trio. Adora nie pamiętała kiedy po raz pierwszy usłyszała określenie “złote trio”, ale pasowało do Marcusa, Felixa i Enrique idealnie. Byli paczką przyjaciół ciągle pakującą się w kłopoty. Mocnej przycisnęła książki do piersi. I wtedy dziecko kopnęło, jakby niezadowolone z naruszania jego przestrzeni. Adora rozluźniła uchwyt i wtedy wszystkie książki jedna po drugiej zaczęły uderzać o ziemię tworząc wokół niej kolorowy wachlarz składający się z zeszytów i podręczników.
— Cholera — zaklęła pod nosem i przyklęknęła zbierając swoje rzeczy.
— Zaczekaj pomożemy — nagle nie wiadomo kiedy wokół niej powstało zamieszenia. Felix zgarnął kilka jej zeszytów. — A ty powinnaś to dźwigać? — zapytał ją bezceremonialnie trzymając podręczniki i przyglądając się jej z zaciekawieniem. Marcus uderzył go lekko otwartą dłonią w głowę. — Za co to?
— Za zadawanie durnych pytań — odpowiedział mu brunet. — Przepraszam.
— Nie szkodzi — Adora machnęła ręką i wyciągnęła ręce po swoje rzeczy. — I tak niedługo wszyscy będą wiedzieć. Nie zdziwię się gdy dyrektor ogłosi to przez radiowęzeł.
— Już wie?
— Jeszcze nie — odpowiedziała. — Czekam na tatę — wyjaśniła. — Mamy spotkanie z dyrektorem.
— Współczuje — wymamrotał Enrique. Adora posłała mu blady uśmiech. Wrzuciła je do swojej torby i zatrzasnęła klapę.
— Dzięki.
— Adora — usłyszała głos matki.
— Tylko nie to — wymamrotała pod nosem Adora. Ojciec był przynajmniej po jej stronie, matka wręcz przeciwnie. — Tata będzie?
— Paco jest w pracy — odpowiedziała oschłym tonem kobieta. — Miejmy to za sobą — chwyciła córkę za łokieć i pociągnęła w kierunku gabinetu. Zatrzymała się gwałtownie. — To któryś z nich?
— Mamo — jęknęła nastolatka. — Nie to żaden z nich — wyznała świadoma że Pilar jest wstanie sama ich o to zapytać. Weszły wspólnie do sekretariatu.
— Jesteśmy umówione z dyrektorem — poinformowała sekretarkę. Adora opadła na krzesło dla uczniów i pogładziła się po brzuchu. Chłopczyk kopnął ochoczo.
— Pani Garcia de Ozuna? — dyrektor wyszedł na korytarz z belferskim uśmiechem. — Zapraszam do mojego gabinetu
Matka popatrzyła wymownie na córkę, która z ociąganiem podniosła się z krzesła. Sekretarka posłała jej pokrzepiający uśmiech. Adora głośno przełknęła ślinę i zajęła krzesło obok matki. Torbę z łoskotem postawiła na podłodze.
— W czym mogę pomóc?
— Adora ma coś do powiedzenia — stwierdziła Pilar nie zamierzając ułatwiać córce zadania. Perez przeniósł dobroduszne spojrzenie na nastolatkę. Adora podniosła na niego wzrok.
— Jestem w ciąży — oznajmiła spokojnym rzeczowym tonem. Z torby wyciągnęła zwolnienie lekarskie i podała je dyrektorowi. — Nie mogę ćwiczyć na wychowaniu fizycznym. To zwolnienie od ginekolożki
Perez popatrzył na dokument zapoznając się z jego treścią. Po chwili wyszedł do sekretariatu bez słowa. Wrócił po pięciu minutach z vice-dyrektorką Fernandez i wychowawcą klasy Adory. Przekazał i dokument.
— Ciąża? — zapytał skrzekliwym tonem nauczyciel od biologii — Jak to możliwe?
Vice-dyrektorka popatrzyła na niego z niedowierzaniem i politowaniem jednocześnie.
— Horacy sądzę, że nauczyciel od biologii powinien mieć tę wiedzę w małym palcu — odrzekła kręcąc głową z politowaniem. Oboje popatrzyli na Adorę.
— Cóż za niefortunna sytuacja — stwierdził mężczyzna — To okropne.
— Na Boga Horacy — jęknęła [link widoczny dla zalogowanych] — Ne zachowuj się tak jakby dziewczyna oznajmiła, że ma raka. To ciążą nie koniec świata — vice-dyrektorka podeszła do Adory i przyklęknęła przy jej krześle. Ścisnęła lekko jej dłoń. — Dobrze się czujesz skarbie? — zapytała dziewczynę.
— Tak — odpowiedziała niepewnie. — Rodrigo otwórz okno — poleciła dyrektorowi. — Jak ty możesz siedzieć w tej duchocie i pracować? — zapytała mężczyznę podnosząc na niego karcący wzrok.. — Który to miesiąc?
— Czwarty — głośno przełknęła ślinę spoglądając w łagodne ciepłe oczy Elodi.
— To pewnie już wiesz czy to chłopczyk czy dziewczynka?
— To chłopiec — wyznała. Usta lekko drgnęły ku górze. — Nie wybrałam jeszcze imienia.
— Masz jeszcze dużo czasu — ścisnęła jej rękę. — Dobrze się czujesz?
— Trochę mi niedobrze — wyznała z trudem przełykając ślinę. — Zabiorę cię do łazienki — kobieta wyprostowała się i wyprowadziła nastolatkę na korytarz. Zaprowadziła ją pod okno i otworzyła je na roścież. — Oddychaj skarbie — pogładziła dziewczynę po plecach. — Podaj krzesło — zwróciła się do znajdującego się na korytarzu ucznia. — Głowa między kolana — poleciła gdy nastolatka usiadła. Elodia wyprostowała się i z kieszeni eleganckiej marynarki wyciągnęła komórkę wystukując numer alarmowy.

***

Odczytanie testamentu Camille Adams McCord miało mieć miejsce w jednej z sal konferencyjnych hotelu Conrado Severina. Prawnik zmarłej pofatygował się do Meksyku aby odczytać jej ostatnią wolę osobom ujętym w tekście; Leo, Emmie, Emily i wnuczce Alice oraz Ericowi. Z Emmą przyjechał także Sam, który odkąd mama opuściła szpital nie chciał zostawiać jej samej. Alice wprowadziła do środka Erica, któremu dwójka dzieci Camille przyjrzała się z zainteresowaniem. Leo i Emma do dzisiejszego dnia byli jedynie twarzami z fotografii i ludźmi z opowieści. Przywitał się z obojgiem przedstawiając się i uściskiem dłoni Alice usiadła między Ericiem a Emily.
— Dzień dobry — odezwał się pierwszy prawnik przesuwając spojrzeniem po obecnych skoro wszyscy są obecni chciałbym odczytać ostatnią wolę Pani Camille Adams McCord spisaną 7 stycznia bieżącego roku. — ceremonialnym gestem pokazał iż koperta jest szczelnie zamknięta. Na ten widok Emma wywróciła oczami. Prawnik otworzył dokument nożem do papieru i odchrząknął.
— Ja Camille Adams McCord zdrowa na ciele i umyśle spisuje testament na wypadek mojej nagłej i niespodziewanej śmierci. Moja ostatnia wola brzmi następująco; moim dzieciom Leonardo, Emmie i Emily oraz wnuczce Alice pozostawiam dla każdego kwotę siedmiu i pół miliona funtów. Leonardowi zapisuje także apartament w Paryżu Córce Emmie przekazuje akt własności nieruchomości znajdującej się w Chorwacji. Najmłodszej córce Emily i wnuczce Alice pozostawiam akt własności rezydencji McCordów znajdującej się w Londynie.
Prawnik urwał i sięgnął po wodę. Upił łyk.
— Mojemu przyjacielowi Ericowi za wsparcie i towarzystwo pozostawiam resztę majątku to jest siedem i pół miliona funtów oraz akt własności domku na wsi. Trójce moich dzieci pozostawiam także Agencję młodych telnetów “Emma” wierząc, że otoczą odpowiednią opieką wszystkie moje przybrane dzieci. Podpisano Camille Adams– McCord — zakończył czytanie dokumentu adwokat. — Zgodnie z ostatnią wolą pani Adams– McCord wszyscy dostaniecie kontakt do jej doradcy finansowego w celu podjęcia decyzji w sprawie otrzymanych środków. — Mężczyzna sięgnął po kopertę i wysypał na nie pęk kluczy. Przesunął je w stronę siedzącej nad bliżej niego Emmy. — Klucze do nieruchomości. Breloki są oznaczone i podpisane oraz akty własności.
— To wszystko? — zapytała mężczyznę Alice.
— Tak, chyba, że mają państwo jakieś pytania?
— Nie pytań nie mam, ale chętnie bym coś zjadła — stwierdziła Alice schodząc z krzesła. — Chodź Sam wybierzemy dla nas najlepszy stolik w restauracji — wyciągnęła do chłopczyka rękę, którą ochoczo ujął. Dzieci zniknęły z pola widzenia.
— Mają państwo jakieś pytania?
— Co to znaczy dom na wsi? — zapytał Leo. — Nie przypominam sobie żebyśmy mieli dom na wsi.
— Camille sądzę, że miała na myśli dom w okolicach Edynburga — odezwał się Eric spoglądając na najstarszego z rodzeństwa. — Gdy odwiedzałem Alice w szkole zatrzymywałem się właśnie tam. W wiejskiej rezydencji.
— Czy mają państwo jakieś pytania? — zapytał prawnik.
— Nie — odezwała się Emma. — Może pan odejść.
Mężczyzna skinął im na pożegnanie głową i wyszedł szybkim krokiem.
— Biedaczek — skwitowała — Uciekał stąd jakby był tu sam diabeł a nie trójka słodkich dzieci jego byłej mocodawczyni.
— Słodkie dzieci z piekła rodem — doprecyzował Leo. — Takie przecież zdanie miała o nas mamusia więc prawnik pewnie martwił się że zaraz zaczniemy wykłócać się o spadek.
— Ja zamierzam się go zrzec więc moje siedem i pół miliona możecie podzielić między sobą — Emma wstała.
— Zaraz co? — Leo popatrzył na nią lekko zaskoczony. — Ja też nie chce tej kasy, ale to nie tysiąc funtów.
— To nie ma znaczenia — odbiła piłeczkę starsza z sióstr. — Nie chcę od niej niczego.
— A dom w Chorwacji?
— Dom w Chorwacji należał do taty. Stracił go po rozwodzie podobnie jak apartament w Paryżu, wiejską posiadłość czy też rodzinny dom McCordów. Camille niczego nam nie daje, bo to nigdy nie było jej. Poszukam dzieci.
— Nie patrz tak na mnie — rzucił w stronę Emily która zbierała klucze. Pchnęła pęk w jego stronę wraz z aktem własności domu. Przesunęła pęk kluczy w kierunku Erica, który poderwał się z krzesła i tylko refleks starszego brata uchronił krzesło przed upadkiem.
— Pomogę ci — zaoferował wyciągając z jej rąk plik dokumentów. Akt własności ze swoim nazwiskiem wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Resztę oddał Emily.
— Dzięki i dobrze wiesz dlaczego Emma nie chcę tych pieniędzy. To ona oberwała najmocniej.
— Tak bo po mnie posiadanie Camille za matkę spłynęło jak po kaczce — zironizował Leonardo zwijając dokument w rulon. Szybkim krokiem wyszedł. Emily odprowadziła brata wzrokiem i westchnęła.
— Czasami zapominam, że na jego oczach rozpadała się nasza rodzina — powiedziała powoli. — Gdy ja się urodziłam związek naszych rodziców był praktycznie martwy, ale to Leo był świadkiem tych wszystkich awantur, tłuczonych talerzy. Gdy przyznał się, że jest gejem — urwała — było tylko gorzej. Chodźmy do restauracji za nim Alice i Sam narobią jakiś szkód.
— Tak myślisz?
— Zdecydowanie, Sam i Alice razem zawsze psocą..
Wyszli na korytarz a Emily rozejrzała się uważnie.
— W lewo — wyznaczył kierunek Eric i zrobił krok do przodu. Emily stała w miejscu przyglądając mu się podejrzliwie.
— Byłeś tu kiedyś? — usłyszał pytanie z jej ust. Zaklął w myślach.
— Tak — wyznał prawdę — kiedyś spędziłem dwie albo trzy noce w jednym z jego hoteli — wyjaśnił. — Podejrzewam, że układ jest ten sam wszędzie? — zapytał niewinnie I dopiero gdy pytanie opuściło jego usta odwrócił do tyłu głowę. Nie był pewien czy byłby wstanie okłamać ją patrząc jej w oczy.
— Całkiem możliwe — przyznała mu rację Emily. — Ja byłam tutaj tylko raz — wyznała — Na otwarciu hotelu.
— I jak było?
— Nudno — stwierdziła Emily wzruszając ramionami.
— Nudno? — powtórzył powoli Santos. On inaczej zapamiętał ten wieczór. — Co innego słyszałem — zaryzykował. Emily popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Mój zleceniodawca był na otwarciu hotelu — wypalił. Jedno małe kłamstewko nie zaszkodzi. — podobno na twojego znajomego uwziął się jakiś Pan V.
Ku zaskoczeniu Santoosa Emily roześmiała się perliście.
— Nie wiedziałam, że sprawa wypłynęła po za mury hotelu — przyznała Emily wzdychając. — Pan V żonglował sekretami zaproszonych gości. Ujawnił kto z kim sypia, kto kogo okradł, kto stracił dziecko — zamilkła bezwiednie przykładając rękę do brzucha. — Są takie tajemnice, które powinny pozostać tajemnicami. Chodźmy do restauracji — zarządziła ucinając temat. — Nie tylko Alice jest głodna.

***
Gdy na szkolnym dziedzińcu pojawiła się karetka uczniowie znajdujący się na lekcjach z ciekawością obserwowali jak paramedycy szybkim krokiem zmierzają w stronę wejścia szkoły. I wtedy rozległ się dzwonek na przerwę. Obok Adory przyklęknął sanitariusz.
— Po prostu oddychaj poprosił ją jednocześnie zakładając przyrząd do mierzenia ciśnienia. — 180 na 125 — przekazał dowódcy. — Tętno 100. Masz problemy z ciśnieniem.
Dziewczyna pokręciła przecząco głową oddychając płytko i nierówno.
— Idźcie po nosze — polecił dowódca siadając obok dziewczyny. Wsunął w uszy stetoskop i przyłożył go do serca dziewczyny. Biło jak oszalałe. — Nie możesz złapać tchu?
Pokiwała głową
— Słabo mi — wykrztusiła. Pogładził ją po plecach. — To zawał?
— Nie sądzę — stwierdził wsuwając na jej twarz maskę z tlenem. — Oddychaj Adoro, wdech i wydech — polecił. Wyprostowała się i skupiła na tej jednej czynności cały czas ściskając dłoń mężczyzny w swojej. Castiel Samaniego wraz z Castelanim wrócili z noszami. Pomógł wstać Adorze i na nim usiąść. Ruszyli do karetki. — Możesz jechać z nami — zwrócił się do Pilar Matteo Cruz.
— Pojadę autem — poprawiła na ramieniu torbę z książkami córki. — Przyjedziemy do szpitala.
— Przekażę Adorze — powiedział i zniknął w karetce. Drzwi się za nimi zamknęły odcinając dziewczynę od hałaśliwego tłumu uczniów. — Lepiej? — zapytał nastolatkę upewniając się, że dobrze przypięto ją pasami.
— Tak — zgodziła się z nim. — Trochę.
— Twoja mama przyjedzie do szpitala — poinformował dziewczynę i usiadł na fotelu przeznaczonym dla ratownika medycznego. Karetka powoli ruszyła. Matteo dłuższą chwilę wpatrywał się w monitor. — Który do miesiąc? — zapytał nastolatkę. Popatrzyła na niego zdziwiona. — Gdy nauczycielka wzywała karetkę poinformowała dyspozytorkę że jesteś w ciąży. — wyjaśnił.
— Czwarty.
— To pewnie już wiesz czy to on czy ona? — usłyszała pytanie z przodu wozu. — Auć. Za co? — Castiel rozmasował sobie klatkę piersiową.
— To chłopczyk — poinformowała ich bezwiednie gładząc się po brzuchu.
Dziesięć minut później po dopełnieniu wszystkich formalności na Izbie Przyjęć wrócili do karetki. Dwóch młodszych sanitariuszy obserwowało jako dowódca rozmawia z matką dziewczyny.
— To się porobiło — stwierdził Samaniego spryskując środkiem odkażającym powierzchnie. — Pilar nie wspominała, że będzie babcią.
— Gdy twoja nastoletnia córka zachodzi w ciąże to nie chwalisz się tym na prawo i lewo Cass — skomentował Francisco.
— Co teraz będzie?
— Poród.
— Nie pytam o córkę Pilar tylko o jednostkę — odparł mężczyzna. — Matt złożył wypowiedzenie.
— I mamy wakat — podskoczył na głos dowódcy uderzając głową o dach karetki. — W ciągu kilku najbliższych dni będę przesłuchiwał kandydatów na strażaków — wyjaśnił. — Macie jakieś jeszcze pytania?
— Jak się trzyma Pilar?
— Trudno powiedzieć — odpowiedział swojemu zastępcy Cruz. — Najpierw Matt odszedł teraz ciąża jej córki.
— Czyli to prawda?
Dowódca na niego łypnął kątem oka.
— No że Matt i Pilar — zaczął.
— Castiel kończąc to odkażanie i jedziemy do bazy — polecił i wyszedł z karetki zatrzaskując za sobą drzwi. Usiadł w szoferce. Castelani popatrzył na mężczyznę. — I tak mieli romans. Jedź do bazy. — polecił brunetowi.

***
Matka nie wpuściła Miguela do Adory stwierdzając “że potrzebuje ona odpoczynku” Chłopak posłał jej chłodne spojrzenie i poprawił plecak na ramieniu. Sięgnął po wysłużony telefon i wysłał kilka wiadomości do przyjaciół. Wszyscy mieli spotkać się w ośrodku. Poinformował SMS ojca gdzie będzie i ruszył do żółtego budynku znajdującego się nieopodal. Jorge i Diego dostrzegł już przed wejściem. Obaj mieli do sobie szkolne mundurki. Wszyscy troje usiedli na trawie.
— Jak się czuje Adora? — zapytał Jorge gdy wyciągnęli się na trawie.
— A jak myślisz? — odpowiedział na jego pytanie Diego. — Jest w ciąży. Bo to prawda? Zapytał Miguela, który usiadł i wyciągnął z plecaka niezjedzone kanapki. Podał każdemu po jednej.
— Tak to prawda — przyznał. Nie zamierzał zaprzeczać nie przed najlepszymi kumplami. Po za tym wystarczająca część szkoły słyszała pytania zadawane przez ratownika medycznego. Jutro będą wiedzieć wszyscy.
— Twoje? — Diego wbił zęby w kanapkę.
— Co? Oczywiście, że nie — zaprzeczył patrząc na chłopaka z irytacją. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Wszyscy będą tak myśleć — stwierdził Diego. — Twój ojciec robi cholernie dobre kanapki — pochwalił Paco nastolatek.
— Przekażę mu — Miguel popatrzył na swoją kanapkę i zwinął ją z powrotem w papier. Nie był głodny. Diego wyciągnął mu ją z ręki. — Smacznego — rzucił jedynie do Diega. Chłopak zarobił kuksańca od Jorge.
— Za co? On i tak nie będzie tego jadł — stwierdził nastolatek odwijając kanapkę z papierku śniadaniowego. — Kto jej to zrobił?
— Co?
— No dziecko. Skoro to nie ja ani nie Jorge to komu trzeba porachować kości, żeby wziął odpowiedzialność?
— Nie będziesz nikogo bił?
— Mam dobry prawy sierpowy i pracuje nad lewym więc jak coś
— Roque Gonzales — powiedział powoli.
— A ten co ma z tym wspólnego? — zapytał go Diego.
— Sam pytałeś.
— Chwila — Diego popatrzył na profil Miguela. — To on z Adorą zrobili sobie dzieciaka? — zapytał zdumiony. — ale jak?
— Jesteś w klasie o rozszerzonym profilu biologicznym powinieneś już wiedzieć skąd się biorą dzieci — powiedział milczący Jorge. Diego odwrócił do tyłu głowę posyłając mu pełne politowania spojrzenie.
— Skoro ustaliśmy jak to powiedz kiedy? Od kiedy Adora się z nim spotykała? Jak go poznała? Dlaczego nie użyli gumek?
— Diego, jeśli się nie przymkniesz zamknę ci usta moją pięścią — odpowiedział mu Miguel ściskając nasadę nosa.
— Jak atmosfera w domu? — zaryzykował pytaniem Jorge.
— Starzy się rozwodzą — wyznał im po chwili — i ciągle na siebie wrzeszczą, Adora płacze jednym słowem jest cudownie. O ile ojciec jakoś się z tym godzi, że będzie dziadkiem to matka zachowuje się jak nawiedzona wariatka. Zostawiła Adorze ulotki dotyczące ośrodków adopcyjnych.
— Jezu, Pilar to ma nierówno pod kopułą. Bez urazy — dodał unosząc do góry ręce w geście poddania się. — Pogadaj z Julianem. — zasugerował mu Diego.
— On ma teraz inne problemy na głowie — stwierdził Miguel.
— On będzie dziś więc może poświęci ci minutę trzy dwie.
— Skąd to wiesz?
— Bo właśnie tu idzie — wskazał kierunek dłonią. Julian rzeczywiście skręcił wózkiem w stronę ośrodka. Towarzyszył mu Hugo Delgado. Wszyscy trzej poderwali się z ziemi. Diego z ciekawością zajrzał do wózka. — Jaka mała dzidzia zaświergotał. Poczuł jak ktoś go ciągnie od tyłu.
— Nie strasz dziecka — syknął Jorge sam z ciekawością zerkając na dziewczynkę, która spała w wózku. — O jak sobie śpi — szepnął.
— Miguel chcę z tobą pogadać — wypalił nagle Diego. — W cztery oczy — dodał konspiracyjnie zniżając głos. Pchnął Miguela lekko w kierunku wejścia do ośrodka.
— Pogadamy w środku, Hugo zrób kółko w okolicy — polecił przyjacielowi i wszedł z Miguelem do środka.
Delgado nie planował dziś spacerować z wózkiem. Czuł się cholernie dziwnie z szaro-różową karocą księżniczki Doktorka. Uważając aby jechać prosto i modląc się w duchu, żeby mała przespała spacer z Delgado. Prowadził powoli i pomyślał, że świetnie mu idzie gdy ze środka wydobyło się kwilenie. Zajrzał tam i stwierdził , że Lucy wierci się pod lekkim kocykiem. Zatrzymał wózek przed kawiarnią ojca.
— Nie płacz — poprosił brunet. Nie był pewien czy wyciągnąć małą z wózka czy raczej ją w nim pobujać. Kwilenie nasiliło się. Hugo ostrożnie obniżył najpierw budę i rozkrył dziewczynkę. Miała na sobie wygodnego w rozpinaniu różowego pajacyka. — Masz morko — pochylił się nad dzieckiem i poczuł, że to coś więcej niż mokra pieluszka.
— Uduszę twojego tatusia — Lucy słysząc te słowa i nie rozumiejąc ich rozpłakała się jeszcze głośniej. Z kawiarni wyszedł Nicholas. — Mamy tu przewijak? — zapytał ostrożnie wyciągając krzyczącą Lucy. — Weź torbę — polecił Barosso wskazując na torbę przypiętą do rączek wózka. Nicholas bez słowa wziął torbę małej i podreptał za Hugo.
— W damskiej toalecie — wyznaczył kierunek otworzył drzwi Delgado i wpuścił go do środka. Brunet ostrożnie położył marudzącą Lucy i zaczął rozpinać jej pajacyk.
— Wiesz jak to się robi? — zapytał go Nico uważnie obserwując jego poczynania.
— Coś pamiętam.
Hugo przewijał Jamiego gdy ten był niemowlęciem, ale w porównaniu z chłopcem Lucy była kruszynką. Skrzywił się gdy w nozdrza uderzył go zapach dziecięcej kupy. — W torbie powinny być nawilżane chusteczki — wyjaśnił Nicholasowi. Mężczyzna odnalazł w torbie chusteczki i podał Hugo jedną. Hugo najpierw wytarł pupę Lucy do czysta zauważając, że mała momentalnie ucichła. Brudnego pampersa wyrzucił do kosza. Po posmarowaniu pupy kremem założył małej czystą pieluszkę i zapiął body potem pajacyk. Gdy mył ręce Lucy przeciągnęła się z zadowoleniem i ziewnęła szeroko zasypiając.
— Przyprowadzę wózek — zaproponował Nicholas i wycofał się z łazienki. Brunet bardzo ostrożnie podniósł Lucy z przewijaka i ułożył w bezpiecznej pozycji fasolki. Poruszył lekko ramionami i wycofał się z łazienki. Gdy wchodził do środka dostrzegł przyglądającego mu się ojca. Delikatnie odłożył małą do wózka i zaczął nim przesuwać do przodu do tyłu. Do środka kawiarni wszedł Julian, który posłał mu ojcu chrzestnemu pytające spojrzenie.
— Przewijałem ją — wyjaśnił gdy Vazquez zajrzał do środka. Jego córka spokojnie spała zaciskając małe paluszki na macce różowej ośmiornicy. Hugo już wiedział, że macki zabawki przypominają dziewczynce pępowinę i pomagają w rozwoju. Zabawkę bowiem zrobiła na drutach Lopez i nosiła jej zapach. — Zrobiła kupę.
— To bardzo dobrze, pewnie płakała?
— Trochę — Julian popatrzył na niego wymownie — Jakbym ją ze skóry obdzierał — Brunet zaśmiał się pod nosem. — To normalne?
— Tak, Lucy nie lubi mieć mokro — stwierdził po prostu. — Weźmiesz mi kawę? — zapytał przyjaciela. — Wezmę ją na zewnątrz, nie chcę żeby ekspres ją obudził. Gdy kilka minut później siedzieli w parku Delgado przyjrzał się przyjacielowi. Miał cienie pod oczami i był wyraźnie zmęczony. Jego dłoń odpychała i przyciągała wózek ze śpiącą dziewczynką. — Ingrid została w domu?
Pokiwał głową i upił łyk ławy.
— Spała gdy wychodziliśmy — wyjaśnił i ponownie zamilkł. — Siostra Miguela jest w ciąży — wyznał Vazquez.
— To chyba dobrze.
— Ma siedemnaście lat — doprecyzował. — Adora to córka drugiej żony Paco — wyjaśnił — wiedziałem, że nie jest dobrze, ale urwał — chyba czeka mnie trudna rozmowa.
— Jesteś pewien, że chcesz się mieszać?
— Paco to mój wuj. Był mężem Palomy siostry mojej matki. Kilka miesięcy po porodzie pękł jej tętniak. Zmarła niemal od razu, wuj drugi raz się ożenił — wyjaśnił rodzinne powiązanie. — Miguel to nie tylko dzieciak z ośrodka to mój chrześniak. — przesunął dłonią po włosach. — Paco jest w porządku. Miguel mówił, że ojciec odkąd dowiedział się o ciąży Adory wyrzucił alkohol z domu. Pierze, gotuje i chodzi do roboty. Pogadam z nim, może jakoś pomogę — podrapał się po głowie. Hugo dostrzegł zmierzającą w ich stronę Lopez.
— Cześć — przywitała się z Delgado, męża pocałowała lekko w usta i zajrzała do wózka. — Moja maleńka — usłyszeli jej ciepły głos — ależ sobie ładnie drzemie.
Julian wstał i objął żonę w tali. Pocałował ją we włosy i szepnął jej coś do ucha. Pokiwała głową. Lekarz pożegnał się z przyjacielem i ruszył w kierunku wyjścia z parku.
— Chodź — poleciła Delgado. — Zrobimy jeszcze jedno kółko i powiesz mi co za sprawę miał do załatwienia mój mąż. Ujęła go pod łokieć i ruszyli spacerowym krokiem ze śpiącą spokojnie Lucy.

***

Zastali wszystkich przy jednym stoliku uginającym się od pizzy. Alice z zadowoleniem pałaszowała kawałek pizzy z owocami morza. Sam wolał neapolitańską zaś jej brat cztery sery. Emma również się na nią skusiła. Usiadła obok córki. Eric zajął miejsce obok Emily.
— Co wam tak długo zeszło? — zapytała z pełnymi ustami blondyneczka.
— Rozmawialiśmy — odpowiedział Eric sięgając po kawałek parującej pizzy. On też był głodny. Przez to cholerne odczytywanie testamentu nic od rana nie jadł.
— Mama ci powiedziała o dziadko-wujku Alfredzie? — zapytała Erica Alice. Eric zamarł z pizzą przy ustach. Całe szczęście jeszcze jej nie ugryzł.
— Kim?
— Drugim ojcu Fabricio — wyjaśniła dziewczynka. — Dziś rano zjedliśmy prawdziwe angielskie śniadanie w towarzystwie doktora Alfreda Caine, który był w bliskich relacjach z jego tatą. Znaczy się byli za sobą tak blisko — Alice wymownie poruszyła brwiami — że Fabricio rysował dla niego laurki na Dzień Ojca, a tamten chodził na jego mecze w tenisa. Miał dwóch tatusiów — dziewczynka zaklaskała i wzięła kolejny kawałek pizzy. — Czy to nie fajne?
— Gdy Alfred wpadł do mnie do szpitala mówiłam mu żeby wreszcie spotkał się z Fabricio i z nim pogadał bo jak na siebie gdzieś przypadkiem wpadną i będą z tego tylko problemy.
— I wpadli na siebie przypadkiem? — zainteresował się Eric.
— Tak, w zabiegowym. — odpowiedziała za Emmę Emily. — Gdy pierwszy szok minął zachowywał się jak bardzo wkurzony buldog.
Emma zaśmiała się krótko. Takie zachowanie pasowało do szwagra.
— Ja uważam, że to szalenie odważne mieć dziecko w czasach gdy tęczowe rodziny nie były prawnie chronione — stwierdziła Alice z nad kawałka pizzy — i nie wiem czy mam mówić do niego “wujku” czy też “dziadku” ? Leo co myślisz?
— Dlaczego mnie pytasz o zdanie?
— Dlatego, że nie chce żeby Fabricio znowu rozciął sobie rękę. On mdleje na widok krwi. Tak się zastanawiam jak on będzie przy porodzie skoro robi mu się słabo na widok czerwonej cieczy? Jak kobieta rodzi to jest strasznie dużo krwi.
— Nieprawda — zaprotestował Sam. — Dzieci przynosi bocian — obwieścił z dumą wyraźnie z tego powodu zadowolony.
— Co? — Alice łypnęła na Emmę, która posłała jej konspiracyjny uśmiech. — Tak bocian. Dzięki że mi o tym przypomniałeś — cmoknęła chłopca w policzek. Naczynia po obiedzie zostały sprzątnięte przez obsługę. — Mogę prosić o Red Velvet? — zapytała Alice kelnerkę. Kobieta skinęła głową. — I kartę lodowych deserów. — Wybiorę smaki wam wszystkim — zarządziła Alice.
— Ja chcę czekoladowe — oznajmił Sam z zadowoloną minką. — Dużo czekoladowych.
— Chodź Sam — wstała i wyciągnęła rękę do chłopczyka. Wybierzemy wszystkim desery lodowe.
— Dla mnie czekoladowe. — powtórzył z uporem.
— Będą więc czekoladowe.
— Skoro dzieci zniknęły z pola widzenia — Leo zerknął na siostrę — To zamawiaj — zachęcił Emily Leo.
— Co mam zamawiać?
— To co mi obiecałaś jak pochowamy mamusię.
— Nie zamierzasz mi odpuścić?
Pokręcił przecząco głową i przywołał kelnerkę.
— Słucham?
— Czyń honory, Emily — popatrzył na siostrę. Blondynka z trudem się powstrzymała, aby nie pokazać bratu języka. Słowo jednak się rzekło. Sięgnęła po kartę i odnalazła napoje alkoholowe. Przesunęła wzrokiem po ofercie win.
— Poprosimy butelkę Cabernet Sauvignon — poprosiła — Najstarszy rocznik jaki macie.
— Oczywiście.
— Nie bardzo rozumiem co właśnie się stało
— Ja i Emily zawarliśmy pewien układ — zaczął tłumaczyć brunet. — Gdy mamusia wyciągnie nogi siostra stawia wino. Nigdy z nas nie lubi szampana — wytłumaczył Ericowi. Gdy kelnerka przyniosła butelkę wina i pokazała etykietę. Zadowolony Leo uśmiechnął się od ucha do ucha. — Rocznik ’85
— Poinformuje państwa, że butelka wina kosztuje osiem tysięcy peso.
— Stać ją — skwitował Leo. — proszę nalać trzy kieliszki.
— Dwa — sprecyzował Eric. — Prowadzę.
— Dwa — polecił lekko zdezorientowanej kelnerce. Kobieta napełniała dwa kieliszki czerwonym trunkiem. Butelkę wstawiła do wiaderka z lodem i odeszła. — Wznieśmy więc toast, za kochaną mamusię niech spoczywa w piekle.
— Amen — zgodziła się z nim Emma i oboje stuknęli się kieliszkami.
— Za co wznosicie toast? — Do stolika podeszła Alice wraz z kelnerką niosącą tacę z lodowymi deserami. — Mogę napić się wina?
— Nie — odpowiedzieli jej równocześnie Eric i Emily. Alice podeszła do kelnerki i wzięła z tacy pierwszy deserek. Postawiła go przed Leo, drugi podała Emmie, zaś trzeci Emily, jeden postawiła na swoim miejscu. Ostatni trafił do Erica, któremu Emma przyglądała się z uwagą z nad kieliszka z winem.
— Skąd ty i Camille się znacie? — zapytała mężczyznę. Odstawiła kieliszek i sięgnęła po łyżeczkę.
— Moja babcia i dziadek pracowali dla waszej matki — odpowiedział Eric nabierając łyżeczkę lodów. Popatrzył na Alice, gdy poczuł znajomy smak na języku. — Lody o smaku gumy balonowej?
— Twoje ulubione, mama ma słony karmel z gruszką, wujek Leo tiramisu z gruszką, a Emma o smaku ciasteczkowym..
— A co robili dokładnie? Musieli być wyjątkowymi pracownikami skoro matka ujęła ciebie w testamencie.
— Babcia była gosposią, a dziadek dbał ogród — wyjaśnił. Emma patrzyła mu w oczy przez dłuższą chwilę.. Głośno przełknęła ślinę.
— Susana i Frank — powiedziała powoli a ten pokiwał głową. — Urosłeś — stwierdziła lekko drżącym głosem.
— Ty też.
— Chwila — Alice spoglądała to na jedno to na drugie — znacie się?
— Znaliśmy, czasami bywałem w domu Camille gdy była tam Emma. Bawiliśmy się razem — wytłumaczył Eric.
— Stare dobre czasu — skwitowała Emma. — Co u nich słychać? Pewnie są już na emeryturze.
— Oboje już nie żyją — odpowiedział spoglądając jej w oczy. Ku zaskoczeniu Erica dostrzegł w nich łzy.
— Przykro mi — wykrztusiła po chwili opuszczając wzrok na swój deser. Odsunęła go od siebie. — To byli dobrze ludzie — wyznała. — Twój dziadek nauczył mnie jak kosić trawnik — przypomniała sobie — A gdy chorowałam Susana przynosiła mi kanapki z galaretką truskawkową i kakao.
— Ja też jak jestem chory jem kanapki z galaretką truskawkową i kakao.
Emma bezwiednie pogłaskała synka po włosach.
— Mamo mi jest nudno — stwierdził Sam. — Tam jest plac zabaw — wskazał rączką na część wyznaczoną dla dzieci — chcę się pobawić.
— Chodźmy skarbie — zachęciła malca. Przepraszam — wymamrotała do zebranych i chwyciła synka za rączkę — najpierw umyjemy buzię.

***

Adora leżała w szpitalnym łóżku spoglądając na ekran monitora USG. Lekarka przeprowadzająca rutynową kontrolę pokazała jej malucha na monitorze. Synek miał się dobrze. Czuła lekko lekkie kopniaki na monitorze widziała zaraz dziecięcej sylwetki. W myślach powtarzała podobające jej się imiona. Maluch potrzebował imienia.
— Wszystko z dzieckiem w porządku — zakomunikowała po tym jak wysłuchali serduszka. — Przygotuje wszystkie dokumenty do wypisu,
— I zwolnienie lekarskie — zasugerowała matka Pilar. — Takie do końca roku szkolnego.
— Mamo — wymamrotała dziewczyna. — Nie jest potrzebne — zwróciła się do lekarki. — Mogę chodzić do szkoły — zapewniła ją. Kobieta skinęła głową i zostawiła je same.
— Tak będzie najlepiej dla wszystkich.
— Chyba dla ciebie — mruknęła nastolatka ścierając z brzucha żel. Trochę liczyła, że matka na widok wnuka zmięknie, ale nic się takiego nie stało. Widok malucha nie zrobił na niej żadnego wrażenia. — Chcesz mnie zamknąć w domu — zapięła bluzkę.
— Chcę dla ciebie jak najlepiej.
Adora prychnęła pod nosem dając jasno do zrozumienia co myśli o trosce matki. Kobieta westchnęła i usiadła na brzegu łóżka spoglądając na córkę. Wypuściła ze świstem powietrze.
— Próbuje cię chronić. Szkoła nie będzie patrzyła przychylnie na twój stan — zaczęła matka. — Uczniowie będą wytykać cię palcami nie mówiąc już o nauczycielach dla wszystkich będzie lepiej jeśli na jakiś czas zejdziesz ludziom z oczu.
— Nie zamierzam chować się w domu — powiedziała spokojnie Adora. — Nie zrobiłam niczego złego i nie mam się czego wstydzić. To nie moja wina, że masz z tym problem,
— Masz siedemnaście lat Adoro, całe życie przed sobą. Chcesz naprawdę zakończyć two wszystko za nim na dobre się rozpocznie? — zapytała córkę.
— Rafael — powiedziała powoli — Podoba mi się imię Rafael — Wyznała — albo Francisco.
— Kto jest ojcem?
— To bez znaczenia.
— Posłuchaj, chcesz zatrzymać dziecko dobrze niech ci będzie nie będę się z tobą wykłócać, ale nie zaszłaś w ciążę sama więc powiedz kto jest ojcem. Nie chcesz, żeby go z tobą wychował dobrze niech płaci alimenty. Dzieci kosztują Adoro.
— To bez znaczenia — powtórzyła z uporem nastolatka.
— Roque Gonzales — powiedziała powoli Adora. — To było jego dziecko. To nie ma znaczenia, że jest ojcem , bo on nie żyje.
— Ten narkoman?
Adora skrzywiła się bezwiednie.
— Zgwałcił cię? — zapytała wprost. — Z takimi nigdy nic nie wiadomo.
— Kochałam się z nim dobrowolnie! — krzyknęła z płaczem — Był dobrym człowiekiem. Pogubionym, ale dobrym. Muchy by nie skrzywdził. Tak, seks z nim nie był najmądrzejszą decyzją w moim życiu, ale nie pozwolę ci go obrażać, — starła łzy z policzków. — Wyjdź.
— Adoro
— Wynoś się! — warknęła. — Nie chcę cię wiedzieć!
Gdy Pilar wyszła Adora zniosła się szlochem. Renata Diaz podeszła do płaczącej dziewczyny i przygarnęła ją do siebie. Pogładziła ją po włosach.
— Wszystko będzie dobrze — zapewniła dziewczynkę. — Dasz sobie radę — stwierdziła pewnym głosem. — Nie obiecam ci, że wszystko będzie dobrze i wiedz, że będzie ci ciężko, ale masz dla kogo walczyć. — dziewczyna pociągnęła nosem. — I uważam, że oba imiona są śliczne.
— Dziękuje — wydukała dziewczyna i przytuliła się do pielęgniarki. Renta odsunęła ją do siebie gdy miała stuprocentową pewność że Adora Garcia de Ozuna zasnęła.

****
Emma wróciła zostawiając Sama pod czujnym okiem Alice. Dziewczynka pokazywała chłopcu jak rysuje się domek kierując jego rączką w odpowiednią stronę. Posłała cioci uśmiech i skinieniem głowy wskazała kierunek w którym ma iść. Szatynka wróciła do stolika i usiadła na swoim miejscu. Sięgnęła po kieliszek, który napełnił jej brat. Dłuższą chwilę wpatrywała się w czerwony trunek. Upiła łyk rozkoszując się głębokim bukietem.
— Prawnik przekazał dokumenty w sprawie agencji młodych talentów? — zapytała rodzeństwo.
— Tak — Emily podała je siostrze. — Musimy podjąć decyzje co dalej.
— Zamykamy i palimy do gołej ziemi — stwierdziła sucho. — Ktoś z was ma jakieś obiekcje? — zapytała.
— Co z podopiecznymi Camille?
— Ile miała klientek?
— Podopiecznych — poprawił ją Leo. Popatrzyła na niego niczym na natrętną muchę, — Sześć.
— Rozwiążcie z nimi kontrakty, zapłacicie kary umowne i miejmy to z głowy.
— To nie takie proste.
— To jest proste Leo. To jest cholernie proste.
— Jeśli ich zwolnimy — urwał zerkając na siostrę. — mogą pojawić się plotki
— Plotki czy fakty? — zapytała uszczypliwie wpatrując się w logo agencji. — Wszyscy wiemy co robiła albo inaczej co kazała im robić i od czego miała procent więc mam w głębokim poważaniu co zrobią z jej pośmiertną reputacją — drżącą dłonią sięgnęła po wino. — Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
— Emmo
— To nie twoje cholerne imię nosi ta cholerna agencja! — warknęła na tyle głośno że goście restauracji zerknęli z ciekawością w stronę ich stolika — Wiem przez co przechodzą jej Faworytki — przypomniała sobie. — Nazywała je Faworytkami więc albo rozwiążemy problem agencji polubownie albo wpadnę na kanapę do Oprah.
— Za nim usiądziesz u Oprah pomyśl jak to wpłynie na ojca? Na jego życie. Nikt nie uwierzy, że o niczym nie wiedział.
— Mogę coś zasugerować — odezwał się ostrożnie Eric. — Możecie zaproponować im umowy.
— Umowy i grube czeki — syknęła — No cóż gdy diabeł nie może tam umowę poufności pośle.
— Miałem na myśli umowę, że żadne z was nie odpowiada za czyny waszej matki i w przyszłości nie będą mogły was o to pozwać.
— Czym to się różni od umowy poufności?
— Ty, że jesteś jak Piłat umywasz ręce od czynów matki , a te dziewczyny niech mówią co chcąc komu chcą. W obecnych czasach umowy cywilnoprawne zwierają co tylko zechcesz. Z testamentu wynika, że wszyscy macie udziały w agencji więc wszyscy macie jeden głos i powinniście w tej sprawie być jednym frontem.
— To nie jest głupi pomysł — stwierdziła Emily — To mniejsze zło. Leo?
— Zgoda, pytanie kto poleci do Londynu załatwić formalności?
Rodzeństwo popatrzyło na Emily.
— Dlaczego ja?
— Alice wspominała coś o końcu roku szkolnego, ty i tak musisz znaleźć małej nową szkolę więc połączysz jedno z dwóch. Po za tym dom po matce trzeba posprzątać , chyba że zamierzasz zatrzymać jej ciuchy i żyć jak w muzeum.
— Co mam zrobić z jej ubraniami?
— Urządź ognisko — odpowiedziała jej z rozbrajającą szczerością Emma. — Polecę z tobą. — zaproponowała — Wezmę dzieciaki i polecę z tobą. Obiecałam Samowi, że pewnego dnia zobaczy gdzie dorastałam więc pora spełnić obietnicę.
— Emma McCord wraca do żywych? — zapytał zaskoczony.
— Najwyższa pora wrócić do domu — stwierdziła kobieta uśmiechając się lekko.
Gdy wjechali do Pueblo de Luz Alice siedząca na tylnej kanapie przeciągnęła się leniwie niczym kociak i popatrzyła na Emily, która zasnęła w drodze powrotnej. Zauważyła, że parkujący przed kamienicą Santos też zerka na blondynkę. Nie miał serca jej budzić. Mógł pojechać pod ich dom w Valle de Sombras, ale wtedy jego przykrywka byłaby spalona. Westchnął i zgasił silnik.
— Chodź wyprostujemy nogi — stwierdził i wyszedł z Alice. Mała dziewczynka wyszła za nim.
— Mama padła jak mucha — zauważyła wyciągając ręce do góry.
— Alice — ton mężczyzny spoważniał — Musisz mi coś obiecać.
— Będę się nią opiekowała — zapewniła go dziewczynka.
— To dobrze, ale nie o to chodzi — przyklęknął zrównując się z małą wzrostem — Chcę żebyś mi obiecała, że nie będziesz sama szwendać się po okolicy.
— Eric — jęknęła — jestem już duża.
— Wiem jesteś duża, bardzo dzielna, ale są miejsca na świecie i my jesteśmy w takim miejscu na świecie gdzie świat nie jest tak bezpieczny jak myślisz że jest. I właśnie dlatego nie możesz sama przyjeżdżać do miasta. Obiecaj mi, że jeśli będziesz chciała przyjechać do miasta, pójść do parku albo odwiedzić wujka Conrado — to ostatnie ledwo przeszło mu przez gardło — poprosisz mamę albo jej męża albo dziadko-wujka albo mnie wtedy ja po ciebie przyjadę i cię zawiozę gdzie będziesz chciała. Przysięga małego palca? — wyciągnął w jej stronę rękę z zaciśniętą pięścią z wyciągniętym w jej stronę małym palcem.
— Przysięga małego palca — potwierdziła składając obietnicę. Eric przytulił ją do siebie. — Mogę ci o coś zapytać?
— Oczywiście.
— Dlaczego dorośli robią sobie krzywdę? — wypaliła. Eric wpatrywał się w nią dłuższą chwilę. — Sami sobie nie innym — doprecyzowała.
— Kto robił sobie krzywdę? — zapytał. Na myśl o Emily coś ścisnęło go w trzewiach.
— Fabricio — wyznała — on ma stare blizny na rękach. Widać je jak podwinie rękawy koszuli. Widziałam też w innych miejscach. Są stare — zapewniła go — dlaczego to sobie robił?
Eric wpatrywał się w jej duże ciemne oczy i nie miał pojęcia co odpowiedzieć. Pogłaskał ją po policzku z trudem zmuszając usta do uśmiechu. Oboje usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi i jedynie Eric pomyślał czy Emily słyszała ich rozmowę. Gdy ich oczy się spotkały wiedział, że tak.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:50:35 23-06-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 069

QUEN/FELIX/HUGO/CARLOS


W szkole panowało ogólne zamieszanie, ludzie szeptali między sobą, zapewne rozsiewając głupie plotki. Wielu widziało ambulans przed liceum, inni samych sanitariuszy. Wiadomość o zabraniu nastolatki do szpitala już dotarła do większości uczniów, którzy w nudnym miasteczku mieli wreszcie sensacyjkę, o której można było rozprawiać.
– Na litość boską, zajmijcie się czymś pożytecznym. – Quen wywrócił teatralnie oczami na widok skupiska nastolatek z drugiej klasy, które właśnie przekazywały sobie najnowsze nowiny. – Do nauki by się zabrały a nie...
– Odezwał się prymus. – Prychnął ktoś za jego plecami.
– Masz jakiś problem, Ignacio? – Quen wycedził przez zaciśnięte zęby w stronę Ignacia Fernandeza, syna ordynatora miejscowego szpitala, który notorycznie powtarzał ostatnią klasę. Był to ten sam chłopak, któremu zawsze uchodziło na sucho znęcanie się nad młodszymi uczniami, a któremu jakiś czas temu nosa utarł sam Conrado Saverin. – Z tego co mi wiadomo to znów grozi ci repeta. Musiało ci się bardzo spodobać w Pueblo de Luz. Tatuś chyba się już poddał i nie poda ci ciepłej posadki na srebrnej tacy?
– Zabawne, że wspominasz o moim ojcu, kiedy to twojemu grozi odsiadka. – Na pyszałkowatej twarzy Ignacia pojawił się wszechwiedzący uśmieszek.
– Co ty bredzisz, Fernandez? – Quen zacisnął pięści ze złości. – Jesteś pomylony.
– Ty serio nic nie wiesz? No tak, twoi starzy są już w tym mieście skończeni, nic dziwnego, że ważne informacje do was nie docierają.
– Mój ojciec dostał areszt domowy i prace społeczne. – Ibarra zacisnął zęby ze złości.
– Skoro tak twierdzisz… – Starszy chłopak uniósł ręce na znak, że się poddaje, ale obrzydliwy uśmiech nie schodził mu z twarzy, co sprawiło, że Quen niemal natarł na niego, chcąc mu ten grymas zetrzeć z gęby pięścią.
– Zostaw go, nie warto. Blefuje. – Felix złapał Quena w porę za ramię.
– Ohoho, twój chłopak musi cię powstrzymywać? – Ignacio zarechotał, a jego koledzy mu zawtórowali. – Chodźcie, chłopaki, nie gadajmy z ciotami, bo się jeszcze czymś zarazimy.
– Kiedyś kopnę go tak mocno w cztery litery, że moja stopa wyjdzie mu gardłem. – Ibarra ze złością zatrzasnął szafkę z rzeczami na lekcje wuefu. Cały się trząsł.
– Tak i trafisz za to na dywanik i powtórzysz klasę za taką głupotę. – Felix wywrócił oczami, przebierając się na lekcję wychowania fizycznego. – Olej Ignacia, wiesz przecież, że gada głupoty. Usłyszał jakieś bzdury od ojca i powtarza plotki, mając nadzieję, że cię złamie i wycofasz się z zawodów szermierki.
– Hej, nie udzielaj mi reprymendy, sam walnąłeś Lalo.
– I jak to się skończyło? – Castellano wskazał na swoje podbite oko, które nabrało purpurowego koloru.
– Wygląda to paskudnie. Nie mogłeś nic z tym zrobić? – Enrique syknął na widok obrzydliwego sińca.
– Ella zaproponowała, że mnie przypudruje. Spasowałem. – Felix skrzywił się.
– Co, siostrzyczka nie znalazła odpowiedniego odcienia?
Eduardo Marquez pojawił się niespodziewanie w szatni, podobnie jak wcześniej Ignacio, który zresztą jako najokrutniejszy uczeń w szkole stał się jego pupilkiem. A tak się złożyło, że klasa Enrique miała wychowanie fizyczne razem z ostatnią klasą maturalną.
Felix zacisnął pięści tak samo jak wcześniej Quen, ale nauczony doświadczeniami znad basenu, powstrzymał się od riposty i zniósł głupie komentarze.
– Jak już skończycie plotkować, drogie panie, to zapraszam na salę gimnastyczną. – Lalo rzucił Felixowi i Enrique złośliwy uśmieszek, a gdzieś za jego plecami Ignacio i jego kompani zarechotali ze śmiechu. – Gdzie Delgado?
– Poszedł do dentysty – wymyślił na poczekaniu Ibarra. – Zabrała go mama po trzeciej lekcji.
Lalo spojrzał na ucznia podejrzliwie, ale Quen brzmiał przekonująco, nie wywęszył więc żadnego podstępu, choć był niezadowolony.
– No to świetnie. Myślałem, że choć raz zagracie w piłkę nożną jak należy, ale jedyny Delgado, który rzeczywiście umie grać, jest nieobecny. Banda ciamajd – dodał już pod nosem do siebie.
– Panie profesorze, ja umiem grać w piłkę nożną. Jestem w szkolnej kadrze – odezwał się jakiś chuderlawy czwartoklasista.
Felix i Quen spojrzeli po sobie, tłumiąc śmiech – nazywanie Marqueza „profesorem” było grubym przegięciem.
– Ta, jasne. Kopać piłkę i biegać po boisku potrafi każdy. Ja mówię o prawdziwej grze. – Lalo wywrócił oczami i wsadził sobie gwizdek do ust. Jednak zanim zdążył zagwizdać, uczeń ponownie odezwał się nieproszony.
– Nie, naprawdę. Jestem w szkolnej drużynie, razem z Marcusem – dodał, a Quen wymamrotał przez zaciśniętę usta tak, żeby kolega go usłyszał, ale żeby słowa nie dotarły do Eduarda.
– Wycofaj się, jeśli ci życie miłe.
Marquez wypuścił z ust gwizdek, który zawisł na jego szyi, po czym podszedł do żylastego ucznia.
– Takie chuchro w szkolnej drużynie? – Prychnął z pogardą w stronę blondyna.
– A od kiedy to trzeba być napakowanym, żeby grać w piłkę nożną? – Felixowi wymsknęła się ta uwaga, chociaż wcześniej obiecał sobie, że nie będzie prowokował Marqueza. – Szczupli zawodnicy są szybcy i zwinni. Czy to nie jest ważne na boisku?
– Pytał cię ktoś o zdanie, Castellano? – Lalo wycelował oskarżycielsko palcem w Felixa, a Ignacio ponownie zachichotał. Uwielbiał jak nauczyciel znęcał się nad znienawidzonymi przez niego chłopakami.
– Wyrażam tylko swoje zdanie.
– A czy ktoś cię o to prosił? – W oczach Lalo pojawiły się złowieszcze ogniki. – Ale skoro jesteś takim orędownikiem męskiej muskulatury to nie będę stawał na przeszkodzie twoim chorym zapędom. Możesz dzisiaj pracować w parze z kolegą Żylastym.
– Gutierez – poprawił go piłkarz z drużyny Marcusa, ale Lalo machnął ręką.
– Och, więc teraz w piłkę nożną gra się w parach? A ja myślałem, że to sport drużynowy. – Felix kompletnie zapomniał o wcześniejszym przyrzeczeniu, żeby nie wchodzić Templariuszowi w drogę. – Niech mi pan przypomni, panie profesorze, gdzie skończył pan studia pedagogiczne? Bo chyba nie na Akademii Wychowania Fizycznego?
Quen kopnął Felixa ukradkiem w łydkę, żeby ten dał sobie spokój, ale było za późno. Lalo podszedł do nastolatka na odległość kilku centymetrów. Felix był równy wzrostem do Lalo, przez co jego autorytet trochę ucierpiał, ale nic sobie z tego nie robi. Uśmiechnął się złośliwie półgębkiem, nie powiedział jednak nic przykrego, ale można było się domyślić, że jest rozzłoszczony.
– Coś czuję, że jeszcze jeden szlaban po lekcjach dobrze ci zrobi. Chyba tatuś nie nauczył cię dyscypliny.
– Myślę, że pan mógłby się od niego nauczyć tego i owego.
Marquez roześmiał się, ale wszyscy patrzyli na niego jak na szaleńca. Sądzili, że zaraz nadejdzie atak, a może nawet niektórzy, jak Ignacio, mieli nadzieję, że uderzy Felixa za tę zniewagę. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Uśmiechnął się, kazał mu przyjść po lekcjach i zaczęli zajęcia.
– Przyganiał kocioł garnkowi… – mruknął Quen, kiedy wracali z zajęć, żeby umyć się i przebrać w szatni. – Ale rozumiem cię, Fel, sam się ugryzłem w język, żeby czegoś temu gnojkowi nie powiedzieć.
– Nienawidzę go. Po prostu go nienawidzę. – Warknął w odpowiedzi Castellano. – Nie mogłem się powstrzymać. Ty… a gdzie właściwie jest Marcus?
– A jak myślisz? – Quen pokręcił głową z niezadowoleniem. – Popędził do szpitala.
– Za Adorą? – Felix ściszył głos. – Nieźlę się nakręcił. Święty Józef się znalazł.
– Dobrze, że go nikt nie widział. Kryję mu tyłek już któryś raz z kolei. – Ibarra westchnął ciężko. Śmierć Roque sprawiła, że coś w Marcusie Delgado się złamało. – Jak tak dalej pójdzie, to straci swój status najlepszego ucznia w szkole.
– I dobrze, widocznie na niego nie zasługuje, skoro ma w nosie szkołę. – Carolina wyminęła ich na korytarzu, szturchając Felixa barkiem.
– Au! – Syknął, łapiąc się za ramię. – O co ci chodzi, przecież masz drugie miejsce zaraz po nim?
Tym komentarzem zasłużył sobie na iście mordercze spojrzenie. Brunetka może i spłonęłaby rumieńcem, gdyby nie jej śniada cera.
– Chodzi o zasady. Ja haruję jak wół, udzielam się w kółkach, nie opuszczam żadnych zajęć, a on przychodzi sobie jak wielki pan i zgarnia wszystkie laury.
– Jesteś niesprawiedliwa, dobrze wiesz, że tak nie jest. – Castellano stanął w obronie najlepszego przyjaciela. – Nie jego wina, że ma taką łatwość w nauce i ponadprzeciętną inteligencję.
– Umów się z nim, skoro ci się tak podoba. – Warknęła, odgarniając długie włosy z twarzy. – Wspaniały Marcus Delgado, książę Pueblo de Luz… Rzygam już tymi zachwytami.
– Wszystko w porządku? – Enrique wyczuł, że powodem jej złości wcale nie jest Marcus. W ten sposób po prostu wyładowywała swoją frustrację za to, czego dowiedziała się o Astrid i Joaquinie. Felix rzucił przyjacielowi zdumione spojrzenie, kiedy ten z troską przyjrzał się koleżance z klasy.
Carolina również skrzywiła się, słysząc niespodziewaną troskę. Nie zamierzała spowiadać im się ze swoich problemów, nic na to nie odpowiedziała, tylko wściekła pchnęła drzwi i niemal biegiem ruszyła w sobie tylko znanym kierunku.
– „Wszystko w porządku”? – Felix zaczął przedrzeźniać kumpla. – A co ty taki czuły się zrobiłeś? Przez chwilę cię nie poznałem.
– Daj spokój, dowiedziała się właśnie, że ten pomyleniec Villanueva jest jej przyrodnim bratem. Może zrobić coś głupiego. – Ibarra machnął ręką, ale nie zwiódł Felixa.
– A ciebie to bardzo interesuje…
– Och, zamknij się. – Quen szturchnął przyjaciela w bok. – Zabiję Marcusa, zapomniałem, że miał mi pomóc w fizyce dzisiaj po lekcjach. Cholera!
– To David Duran już nie udziela ci korków? – zdziwił się Felix, kiedy powolnym krokiem zmierzali do wyjścia.
– Nie od kiedy ma rehabilitację z doktorem Sotomayorem. Dziwny gość.
– David?
– Sergio.
– Nie nadążam. – Felix podrapał się po głowie. – Co w nim dziwnego?
– A bo kręci się wokół Ariany. – Enrique zamyślił się nad czymś głęboko.
– Tylko mi nie mów, że jesteś zazdrosny. – Castellano zachichotał, po drodze chowając szkolne podręczniki w swojej szafce.
– Oszalałeś? Martwię się, jak starszy brat. Poza tym ona powinna być z kimś innym –stwierdził z pełnym przekonaniem Ibarra. Popatrzyli na siebie z Felixem i oboje wypowiedzieli w tym samym czasie różne imiona:
– Z Lucasem.
– Z Hugiem. Zaraz, co? – Enrique spojrzał na Felixa jak na idiotę. – Jak to z Lucasem?
– Jak to z Hugiem? – Felix był tak samo zaskoczony jak Ibarra. – Przecież Ariana i Lucas to miłość ze szkolnej ławki. Znają się kupę lat i sądząc po tym, że przyjechał do miasteczka dla niej…
– Przyjechał rozpracować Templariuszy – wyjaśnił Quen. – Zresztą, co to za argument, że znają się z lat szkolnych? Ja i Olivia znamy się od piaskownicy. Czy twoim zdaniem powinienem się z nią ożenić? – Prychnął.
– Nie mówię zaraz o małżeństwie, ale ich związek ma jakieś podstawy. Ale Delgado? Niby skąd ci to przyszło do głowy? – Felix był nieprzekonany, kiedy odprowadzał kolegę pod szkolną bibliotekę. – Nie widzę tego.
– Bo nie widziałeś jego maślanych oczek, kiedy ona wchodzi do pokoju. Albo jej zbolałej miny, kiedy on wykrwawiał się na stole w domu doktora Juliana.
– Czekaj, co? Wytłumacz po kolei, bo nie nadążam. Jak to Hugo wykrwawiał się w domu doktora Vazqueza? – Felix wyglądał jakby ktoś zdzielił go brudną ścierką po twarzy.
– To dłuższa opowieść. Muszę lecieć zakuwać, mam nadzieję, że Marcus jeszcze się pokaże. A ty leć lepiej odbębnić ten szlaban u Lalo, ale tym razem nie prowokuj go za bardzo i w razie czego dzwoń. Przybiegnę tak szybko, jak będę mógł.
– Dzięki, ale dzisiaj nie powinno być najgorzej. Kilku innych chłopaków też dostało u niego karę, więc nie będzie mógł skupić się na wyżywaniu się na mnie. – Nikły uśmiech pojawił się na twarzy Felixa. – To na razie.
– Powodzenia! – Quen wyciągnął w górę pięść, chcąc dodać przyjacielowi otuchy i z podkulonym ogonem ruszył do biblioteki, by przerobić materiał powtórkowy z fizyki.
Uśmiechnął się w stronę Ariany, która właśnie zaczynała swoją „wartę” w bibliotece. Był pewien, że miał rację i Huga ciągnęło do Ariany, choć sam zainteresowany nigdy by się do tego nie przyznał. Usiadł przy jednym z wolnych stolików i rozłożył na nim książki i zeszyty. Kompletnie nie ogarniał materiału, a sprawdzian poprawkowy miał już za parę dni. Od niego zależała jego końcowa ocena. Nadal groziła mu repeta, ale postanowił wziąć się w garść. Marcus bardzo mu pomógł, był cierpliwy i tłumaczył mu materiał o wiele lepiej niż większość nauczycieli, którzy traktowali uczniów jak zło konieczne. Dzisiaj jednak musiał skupić się na przygotowaniach sam, bo Marcus Delgado postanowił bawić się w świętego Józefa. Nie mógł go jednak za to winić, on i Felix również martwili się o Adorę, była w końcu dziewczyną (to słowo nadal ciężko przychodziło mu do głowy) Roque. A przynajmniej jego sympatią, bo ze statusem związku jakoś nigdy się nie obnosili. W dzieciństwie ich czwórka była nierozłączna. Dopiero potem ich drogi się rozeszły, a teraz na nowo połączyły po tej tragedii.
– Masz może podręcznik od podstaw przedsiębiorczości? – Do recepcji biblioteki podszedł Conrado Saverin, nieco zawstydzony.
– Jasne, zaraz znajdę, panie profesorze. – Ariana zachichotała, dodając ostatnie słowa żartobliwie. – Chesz się dokształcić?
Conrado rzucił jej lekki uśmiech. Był dżentelmenem, więc w jego naturze nie leżało przechwalanie się, że wcale tych głupot nie potrzebuje.
– Dyrektor nalega, żebym skupił się dokładniej na podstawie programowej. Nie podoba mu się, że dzielę się z uczniami doświadczeniem i namawiam do ćwiczeń praktycznych a nie tylko wkuwania teorii. – Conrado wytłumaczył, kiedy Ariana położyła przed nim podręcznik.
– Aż dziwne, że pan słucha tego, co ten stary piernik panu mówi. Myślałem, że pan to taki samotny wilk, który chodzi własnymi ścieżkami i nie obchodzi go, co inni myślą. – Odezwał się Quen, który wykorzystał okazję, by odciągnąć się od nauki.
– Kiedyś nauczysz się, że czasem trzeba iść na kompromis. A dyrektor Perez to nadal nauczyciel i zasłużył na szacunek. – Saverin przypatrywał się synowi byłego burmistrza, który rozwalił się na krześle, kładąc nogi na stoliku.
– Myślałem, że pan nie uznaje półśrodków. – Quen trochę prowokował Conrada i zdawał sobie z tego sprawę. – Niech pan nie udaje, Perez to stary zgred pokroju mojego wuja. Tak samo zacofany i tak samo łasy na pieniądze. Nie wmówi mi pan, że jego teksty w stosunku do Alice podczas ostatniej lekcji były w porządku?
– A co się stało? – Ariana przysłuchiwała się tej wymianie zdań z zaciekawieniem. Dobrze, że w bibliotece znajdowali się tylko oni.
– Perez to stary homofob, przyczepił się do rajstop Alice, bo miała na nich tęczę.
– Też coś! – Ariana również się oburzyła.
– Nawet jeśli, to niestosownie jest mówić takie rzeczy. – Zgodził się Conrado, biorąc do ręki książkę, którą przyniosła mu Ariana. Ku zdumieniu Quena dosiadł się do jego stolika.
– Ha! A więc jednak, pan też go nie cierpi! – Ibarra zatarł ręce. – Ale teraz kiedy jest pan zastępcą burmistrza, to może pan wpłynąć w jakiś sposób na radę szkoły i może odwołać dyrektora?
– Myślisz, że to takie proste? – Conrado uśmiechnął się z politowaniem, otwierając książkę do przedsiębiorczości i kartkując ją beznamiętnie, nie zaszczycając chłopaka spojrzeniem. – Jak sam słusznie wspomniałeś, Perez to człowiek Fernanda Barosso. Tak łatwo nie można go usunąć ze stołka.
– A więc jednak, prześledził go pan! – Ibarra niemal klasnął w ręce. – Wiedziałem, że z pana szczwany lis.
– Nie mogę dyskutować o takich rzeczach z uczniami. Nie masz czasem czegoś do nauki? – Saverin rzucił wymowne spojrzenie na porozrzucane wokoło podręczniki i zeszyty. – To wygląda poważnie.
– I takie jest. Niestety utknąłem bez mojego korepetytora, więc dzisiaj już nic nie uda mi się zakuć. – Quen ziewnął szeroko i zatrzasnął jakiś podręcznik.
– Z takim nastawieniem na pewno nie uda ci się zdać do kolejnej klasy. Mogę? – Otrzymawszy pozwolenie, sięgnął po jeden z zeszytów Quena. – Czego nie rozumiesz? To nie jest skomplikowane. Wystarczy zrozumieć podstawy.
Nim się spostrzegli, Conrado tłumaczył już Enrique podstawowe zagadnienia z zakresu fizyki. Nie rozwiązywał za niego zadań, ale pomagał mu samemu wpaść na właściwy trop, lekko go nakierowując. Ku wielkiemu zaskoczeniu Ibarry, Saverin tłumaczył tak dobrze jak Marcus, a może i lepiej, bo przy Marcusie łatwiej się rozpraszał. Przy Conradzie poczuł się jak w prawdziwej klasie tylko z nauczycielem, który rzeczywiście zna się na rzeczy i któremu zależy na nauczeniu uczniów, czego nie można było powiedzieć o belfrze od fizyki.
– Jeśli opanujesz podstawy i wzory, nie powinieneś mieć problemów, żeby zdać ten materiał. Musisz tylko się skupić i nie rozpraszać się, masz to w zwyczaju.
Quen opuszczał szkolną bibliotekę z poczuciem, że może nie wszystko jest stracone i może rzeczywiście uda mu się zdać. To odkrycie bardzo go zszokowało. Może Conrado Saverin rzeczywiście nie był aż taki zły?

***

Opowiedział jej, dlaczego Julian musiał nagle zniknąć. Spacerowali powoli po parku z wózkiem dziecięcym i drzemiącą Lucy i Hugo ze zdumieniem stwierdził, że nie pamiętał, kiedy w Valle de Sombras był tak ładny dzień. Pogoda w Dolinie zawsze rządziła się swoimi prawami, ale ostatnio burze, deszcz i ponura atmosfera były niemal na porządku dziennym. Dziś jednak mogli cieszyć się pięknym słonecznym czerwcowym dniem. Już dawno nie chodził po miasteczku w świetle dnia, nadal chroniąc swoją tożsamość i poruszając się tylko po znanych sobie trasach, z daleka od wścibskich spojrzeń. Ostatnie miesiące spędzał głównie w Pueblo de Luz i nie mógł powiedzieć, że tęskni za Valle de Sombras. Nigdy nie uznawał tego miejsca za swój dom.
– O czym myślisz? – Ingrid wyrwała go z rozmyślań, poprawiając Lucy daszek od wózka, by osłonić ją przed słońcem.
– Sam nie wiem. Dziwnie się tu czuję – powiedział, omiatając wzrokiem młode drzewa w parku.
– Zadomowiłeś się u Ibarrów, więc powrót na stare śmieci musi być przykry. Mają fajną chatę. – Stwierdziła Lopez bez ceregieli, ale nie zapytał, skąd wie, jak wygląda rezydencja rodziny Ibarra.
– Fernando poprosił mnie, żebym z nim zamieszkał – wyznał po chwili ciszy, czując się niewyobrażalnie głupio. Ale Ingrid była jedyną osobą, z którą mógł o tym porozmawiać. Uwielbiał Juliana i pod wieloma względami byli jak bracia, ale Ingrid traktował jak młodszą siostrę i zawsze potrafiła mu dobrze doradzić.
– Że co proszę? – Podniosła głos, a kiedy Lucy poruszyła się niespokojnie w wózku, obniżyła nieco swój zszokowany ton. – Po co?
Hugo wzruszył ramionami. Był pewien, że to kolejny punkt programu wyborczego Fernanda Barosso. Choć wygrał wybory na burmistrza, nadal niestrudzenie dążył do większego poparcia społeczności. A teraz kiedy Rafael Ibarra nie cieszył się dobrą sławą, musiał zerwać z nim kontakty, a tym samym przestać „użyczać” mu swojego ochroniarza.
– Chce mnie mieć na oku. Na wszelki wypadek, gdybym miał zły wpływ na Victorię. –Widząc uniesione brwi Lopez, wyjaśnił: – Barosso mianował Victorię swoim zastępcą.
– Całkiem mu się w głowie poprzewracało.
Delgado nic na to nie odpowiedział, sam nie rozumiał motywów Fernanda. Kiedy już wydawało mu się, że zdążył go poznać i umie go rozgryźć, Barosso wyskakiwał z czymś, co kompletnie burzyło jego dotychczasowy wizerunek. Świadomość, że pomógł uciec Alejandrowi z więzienia i pozwolił im wszystkim myśleć, że jego młodszy syn nie żyje, była co najmniej dezorientująca. Nikt tak naprawdę nie mógł przewidzieć, co ten człowiek planował, a to zaczynało się Hugowi coraz mniej podobać.
Zatoczyli kółko wokół parku i wrócili pod kawiarnię Camila.
– Interes chyba kwitnie – zauważyła Ingrid, wskazując na ogłoszenie przyklejone taśmą do szyby kawiarni. – Skoro potrzebujecie nowych pracowników.
Hugo zmarszczył brwi, wczytując się w treść ogłoszenia. Ojciec nic mu nie wspominał, że potrzebują pomocy do pracy. Z tego co wiedział, Nicolas spisywał się całkiem nieźle, a Ariana, mimo dodatkowej pracy w bibliotece w Pueblo de Luz, nadal pełniła swoje obowiązki. Trochę go to zdziwiło, jednak nie był w stanie dłużej się nad tym zastanawiać, bo usłyszeli przyspieszone kroki i ich oczom ukazała się Astrid. Wyglądała jakby pokonała całą drogę z Pueblo de Luz, biegnąc. Nie mogła złapać oddechu.
– Co ci się stało? – Delgado zaniepokoił się, próbując uspokoić przyjaciółkę.
– Joaquin… On… – Była tak zdenerwowana i zadyszana, że żadne słowa więcej nie mogły wypłynąć z jej ust.
– Spokojnie, usiądźmy na chwilę. – Ingrid wskazała dziewczynie krzesło przy stoliku przed kawiarnią.
Nicolas przyniósł szklankę wody, przyglądając się z ciekawością tej scenie. Camilo wziął małą Lucy do siebie, więc Ingrid mogła przez chwilę odetchnąć. Kiedy Astrid wreszcie się uspokoiła, wypiwszy szklankę wody, mogła mówić.
– Och, Hugo, nie wiem, co ja teraz zrobię! – Vega niemal się rozkleiła, ukrywając twarz w dłoniach.
– Co ci zrobił Joaquin? Skrzywdził cię? Zabiję gnoja! – Hugo już wstał od stolika, tak gwałtownie, że niemal go przewrócił, był gotowy do bitki. Ingrid złapała go za łokieć i pociągnęła z powrotem na miejsce, patrząc na niego karcącym wzrokiem.
– Uspokój się i powiedz po kolei, co się wydarzyło. – Przybrała swój dziennikarski ton, choć i ona była lekko zaniepokojona, nawet jeśli nie znała tej dziewczyny.
Astrid zerknęła na Lopez swoimi podpuchniętymi oczami, po czym przeniosła wzrok na Huga.
– To przyjaciółka, możesz jej zaufać – odpowiedział na niezadane pytanie. – Poznajcie się: Ingrid Lopez, Astrid Vega.
Mulan uśmiechnęła się zachęcająco do Astrid, ale jej wystarczyło najwyraźniej, że Hugo jej ufał.
– Joaquin powiedział o wszystkim Carolinie – wyznała i już nie mogła powstrzymać łez, które napłynęły jej do oczu. – Wszystko. I teraz ona nie chce mnie znać. Myśli, że celowo ją okłamałam, bo chciałam mieć spadek tylko dla siebie.
– To jakiś absurd. – Hugo pokręcił głową, nie wierząc, że Joaquin mógł posunąć się aż tak daleko.
– Chyba nie nadążam. – Ingrid zmrużyła oczy, obserwując swoich towarzyszy. Coś jej w tej historii umknęło.
– Matka Joaquina, Mercedes Nayera, miała romans z ojcem Astrid, Ernestem Vegą. Owocem romansu jest Carolina Nayera, a to oznacza, że prawnie dziedziczy połowę majątku Vegów. Ona i Astrid są jedynymi żyjącymi spadkobierczyniami – wyjaśnił Hugo, wzdychając ciężko. – Joaquin zrobi wszystko, żeby tylko udaremnić Fernandowi przejęcie El Tesoro. Nakłamał Carolinie, że Astrid celowo zataiła przed nią prawdę i okłamywała ją przez te wszystkie lata. Zapewne sądzi, że stanie się prawnym opiekunem Caroliny. Do czasu jej osiemnastych urodzin to on będzie władał połową El Tesoro.
– Przecież to jest chore – skwitowała Ingrid i trudno się było z tym nie zgodzić. – A Fernando o tym wie? Przecież mówiłeś, że to on umieścił Nayerę w sierocińcu, ale nadal pozostaje jej prawnym opiekunem, takie było życzenie Mercedes, dobrze pamiętam?
– Tak, ale pojawienie się krewnych, których łączą z Caroliną więzy krwi, komplikuje sprawę. – Astrid była załamana. – Mogłam z nią porozmawiać dużo wcześniej, tak jak mi doradzał Hugo. A ja głupia stchórzyłam, nie wiedziałam, jak ona zareaguje. Żebyście widzieli jej minę. Przybiegła do mnie prosto ze szkoły, wystraszyła pacjentów. Powiedziała straszne rzeczy, ona nie chce mnie znać. – Vega zaniosła się szlochem, a Hugo podszedł do niej i mocno ją przytulił.
– Dopilnujemy, żeby poznała prawdę. Nie pozwolimy Joaquinowi postawić na swoim. Nie skrzywdzi Caroliny. Możesz być o to spokojna. W przeciwnym razie, będzie miał do czynienia ze mną.
Ingrid przypatrywała im się przez chwilę w zamyśleniu.
– Tylko co zamierzasz zrobić? – zapytała, sama nie będąc przekonana, że pójdzie mu tak łatwo. W końcu Joaquin Villanueva nie należał do słabych przeciwników, zdążyła się już o tym przekonać, kiedy przeprowadzała z nim wywiad. – Bez urazy, ale obojętnie, co Astrid teraz zrobi, wyjdzie na flądrę, która chce zagarnąć cały spadek. Przecież jeśli będzie się upierać, że to jej należy się opieka nad Caroliną, wszyscy będą tak myśleć.
– Niech myślą, co chcą. W nosie mam spadek po moim nic niewartym ojcu. A gdyby to ode mnie zależało, spaliłabym El Tesoro przy pierwszej okazji, za te wszystkie cierpienia, które ja i moja matka musiałyśmy znosić latami przez mojego ojca. Martwię się tylko o Carolinę, ona jest niewinna, nie zasłużyła sobie na to. A teraz stanie się pionkiem w tej chorej grze pomiędzy Joaquinem i Fernandem. – Astrid naprawdę zależało na dobru siostry. Zawsze ją lubiła, jeszcze na długo zanim dowiedziała się o pokrewieństwie. Dlatego decyzję o rozmowie tak długo odkładała. Bała się i nie wiedziała, jak się do tego zabrać.
– Czy Barosso wie, że Joaquin jest synem Mercedes? – Ingrid wypowiedziała wreszcie pytanie, które reszta pominęła. Było to w końcu kluczowe dla sprawy. – Z tego, co mi mówił Hugo wynika, że Fernando i Joaquin mają jakiś układ – Barosso podłączył swój biznes pod kartel Templariuszy, ma z tego niezłe zyski, razem współpracują. Tyle że Fernando nie wie, że Joaquin ma problemy z mamusią. Jeśli Barosso się dowie, może dojść do dużych podziałów w szeregach Templariuszy. Jestem pewna, że wielu z nich wolałoby rządy Fernanda, który ma zdecydowanie więcej posłuchu w okolicy. No i nie łudźmy się, Barosso nie będzie zadowolony, że Joaquin kombinuje za jego plecami.
– Masz jakiś pomysł? – zapytał Hugo, czując, że przyjaciółka ma sporo racji.
– W tej chwili najsensowniejszym wyjściem byłoby, gdyby Carolina pozostała w sierocińcu.
– Ale to by oznaczało, że Barosso nadal ma status prawnego opiekuna, o czym Nayera nie wie – zauważył Delgado.
– I tak powinno pozostać, dla jej dobra. Nie można dopuścić, by Joaquin poszedł z tą sprawą do sądu rodzinnego. Jeśli prawdą jest to, co mówisz – Lopez zwróciła się bezpośrednio do Astrid – to Villanueva nakładł siostrze do głowy bzdur, by obrócić ją przeciwko tobie. Jeśli wolą Caroliny będzie, żeby to przyrodni brat przejął nad nią prawną opiekę, sąd się do tego przychyli.
– Nawet jeśli ten „brat” – Hugo zakreślił w powietrzu cudzysłów, nadal nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę i nie jest to scenariusz do kiepskiej telenoweli – jest ćpunem i mordercą?
– Oboje dobrze wiemy, że prawo w Meksyku nie istnieje. Nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli tylko sypniesz odpowiednią gotówką i masz koneksje, a zdaje się, że Joaquin posiada i jedno, i drugie. Podobnie zresztą jak Fernando. Dlatego będzie ciężko. – Ingrid nie pozostawiła im złudzeń.
– W takim razie, wszystko skończone. – Astrid ukryła twarz w koszuli Huga, a on pogłaskał ją po włosach.
– Niekoniecznie, trzeba po prostu wytłumaczyć Carolinie na spokojnie, z jakim człowiekiem ma do czynienia – zauważyła rozsądnie Lopez, choć z doświadczenia wiedziała, że ludzie skrzywdzeni nie bardzo lubią słuchać nawet najtrafniejszych argumentów. – Jeśli ma trochę oleju w głowie, a z tego co mówicie, to wzorowa uczennica, więc mam nadzieję, że tak jest, to Carolina sama będzie wiedziała, że Joaquinowi nie można ufać na dłuższą metę.
– Obyś miała rację. – Astrid uspokoiła się nieco i podziękowała Lopez i Delgado.
– Odwiozę cię – zaproponował Hugo, kiedy Vega oświadczyła, że musi wracać do pracy.
– Nie, nie trzeba, już i tak zajęłam sporo twojego czasu. Waszego czasu – dodała, uśmiechając się w stronę Ingrid. – Spacer dobrze mi zrobi.
Pożegnali się i Hugo został ponownie sam z Ingrid.
– Coś bardzo się angażujesz w pomoc dla swojej „przyjaciółki”. – Lopez zaakcentowała ostatnie słowo, spoglądając wymownie na przyjaciela. Camilo przyprowadził wózek ze śpiącą Lucy.
– Wiem, co insynuujesz i nie mam nawet siły się z tobą wykłócać. – Delgado wywrócił oczami, poprawiając Lucy kocyk.
– To znaczy, że nie zaprzeczasz, że coś cię łączy z tą Astrid Vegą? – Na twarzy Mulan pojawił się uśmiech zwycięstwa.
– Z Astrid? – Camilo usłyszał strzępy rozmowy i włączył się. – Przecież szalał za nią przez całą podstawówkę. I długo potem.
– Tato! – Hugo złapał się za nasadę nosa, modląc się o cierpliwość. – Ja i Astrid tylko się przyjaźniliśmy.
– Wiem, ale kochaliście się w sobie, to było czuć na kilometr. Tylko oboje byliście zbyt wielkimi tchórzami, żeby to przyznać. Za bardzo ceniliście waszą przyjaźń.
Hugo machnął tylko ręką, nie mając siły tego dementować. Camilo popatrzył z czułością na śpiącą Lucy.
– Mógłbyś mi sprawić radość i postarać się o wnuka – powiedział nagle, a Hugo prawie się zapowietrzył. Ingrid zaśmiała się cicho, wymieniając z Camilem porozumiewawcze spojrzenia.
– A mało ci jeszcze wnuków? Przecież masz Jaime i Loriego! – Delgado prychnął, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem.
– Pewnie, ale chciałbym kolejnego. Teraz twoja kolej.
– Po moim trupie – żachnał się brunet. – Poza tym byłbym okropnym ojcem. Wolę być fajnym wujkiem, rodzicielstwo to bardziej domena doktora Juliana.
– Julian też nie był przekonany, a teraz świata nie widzi poza Lucy – zauważyła Ingrid, z czułością przypatrując się drzemiącej Kruszynce. – I na ciebie przyjdzie pora. Zobaczysz.
– Nawet jeśli, to nie prędko. Poza tym co tobie tak spieszno? Przecież nigdzie się nie wybierasz, staruszku, może Leonor i Ethan sprawią ci jeszcze niespodziankę. – Hugo zaśmiał się, a Camilo nic nie odpowiedział. Nie mógł przecież powiedzieć mu o swojej chorobie.
Pożegnali się z Ingrid i Camilo wrócił do pracy, a Hugo nie mógł przestać rozmyślać w drodze powrotnej do Pueblo de Luz. Nigdy nie myślał w takich kategoriach, że mógłby się ożenić, mieć dzieci i pracować na etacie do emerytury, a potem zestarzeć się u boku najbliższych. Ten obrazek, dla niektórych kuszący, nie był dla niego. Nie wyobrażał sobie siebie rozwożącego dzieci do szkoły albo odwożącego na treningi piłki nożnej. Nie wyobrażał sobie siebie z piwem w sobotni wieczór przy telewizorze albo przy niedzielnym obiedzie z żoną. To nie był on. Hugo Delgado nie był stworzony do osiadłego trybu życia. Może kiedyś, w zamierzchłych czasach, miałoby to sens, ale teraz? Od kiedy poznał Fernanda Barosso i od kiedy był zmuszony robić te wszystkie okropne rzeczy, nie było dla niego miejsca na spokój i normalność. Już zawsze przyjdzie mu żyć w ten sposób i pogodził się z tym, dopóki jego bliskim nic nie groziło. Hugo Delgado miał teraz tylko jeden cel – za wszelką cenę zniszczyć Fernanda Barosso.

***

Od kiedy wrócił z misji, balował z przyjaciółmi i nadrabiał zaległości towarzyskie, co trochę zaczynało mu już brzydnąć. Carlos Jimenez nie był typem człowieka, który umie wysiedzieć w jednym miejscu. W szkole zawsze pakował się w kłopoty razem z Oscarem i Guillermo, to Lucas Hernandez był zawsze „tym odpowiedzialnym”, ale przyjaźnili się mimo to. Cała czwórka była niemal jak bracia. Carlos wychował się jako jedynak i brakowało mu rodzeństwa, dlatego kiedy jego ojciec ożenił się po raz drugi i zaadoptował Marcusa, był wręcz wniebowzięty. Mały Delgado był oczkiem w głowie zarówno Normy Aguilar jak i Gilberta Jimeneza, ale to Carlos był najbardziej dumny, że może go nazywać bratem. W ogóle nie zastanawiał się nad więzami krwi, nie miało to dla niego znaczenia. Pomimo dziesięcioletniej różnicy wieku i charakterów, dogadywali się świetnie i zawsze mogli na siebie liczyć. Marcusa po prostu nie sposób było nie kochać. Malec umiał zaskarbić sobie serce każdego. Pod wieloma względami przypominał on Carlosowi samego Lucasa – oboje byli najlepszymi uczniami w szkole i przewodniczącymi samorządu szkolnego, oboje byli wysportowani i uchodzili za szkolne gwiazdy sportu. No i wreszcie – oboje byli beznadziejni, jeśli chodzi o płeć przeciwną.
Marcus Delgado był powszechnie lubiany. I nie miało tutaj znaczenia, że jest synem bohatera wojennego czy pasierbem poważanego w miasteczku pułkownika. Był po prostu dobrze wychowany, zawsze grzeczny, kulturalny i pomocny. Nigdy nie sprawiał kłopotów wychowawczych, nigdy na nic się nie skarżył. Uczył się pilnie, trenował piłkę nożną i był dumą Pueblo de Luz. Dziewczyny się za nim oglądały, ale zdawał się tego nie dostrzegać. Nie zdawał sobie sprawy, że będąc koleżeńskim w stosunku do płci przeciwnej, może wysyłać sprzeczne sygnały. Olivia Bustamante bujała się w nim od dziecka, choć on zawsze traktował ją tylko jak koleżankę z klasy. Carlos był pewien, że Delgado nadal był tak samo niedomyślny w tych kwestiach, jak kiedyś. Mimo wszystko był z niego cholernie dumny. Dlatego takim zaskoczeniem były dla niego ostatnie wiadomości. Do tej pory wszyscy wróżyli młodemu Delgado świetlaną karierę piłkarza, krążyły pogłoski, że był nawet typowany do kadry narodowej juniorów. Ale Marcus doznał poważnej kontuzji kręgosłupa i musiał pożegnać się z zawodową karierą, a przynajmniej tak wszyscy myśleli.
Carlos nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego Marcus skłamał i dlaczego kazał kłamać również Quenowi. Przy odpowiedniej rehabilitacji mógłby szybko wrócić na murawę, a tymczasem on miał inne plany. Jimenezowi na samą myśl, że jego młodszy braciszek miałby zaciągnąć się do armii zaraz po szkole, zaczynało kręcić się w głowie. Był na to zbyt dobry, zbyt wrażliwy. Nie przeżyłby wojny. Choć hartu ducha, odwagi i sprytu zdecydowanie nie mógł mu odmówić. Jimenez nie pochwalał zapędów przysposobionego brata, nie podobało mu się, że on i jego przyjaciele grzebią w sprawach kartelu, prowokując ludzi silnych i niebezpiecznych. Byli w liceum, do jasnej cholery, powinni się uczyć i uganiać się za spódniczkami, a nie rozwiązywać kryminalne zagadki i dostarczać policji próbek eksperymentalnych narkotyków.
Pueblo de Luz bardzo się zmieniło, od kiedy Carlos był tu po raz ostatni. Krajobrazy były tak samo piękne, przyjaciele i bliscy jak zwykle życzliwi, ale dało się wyczuć ponurą atmosferę. Miasto Światła coraz bardziej zaczynało przypominać Valle de Sombras, z jego tajemnicami, knuciem, mordami i Bóg wie czym jeszcze. Jimenez czuł, że zagrzeje tutaj miejsca na dłużej, miał przeczucie, że w najbliższej przyszłości będzie tutaj potrzebny. Dodatkowa para oczu i mięśni nigdy nie zaszkodzi.
Tak właśnie rozmyślał nad życiem, siedząc w barze El Gato Negro, sącząc piwo i rozglądając się w poszukiwaniu ulubionej kelnerki.
– Tina ma dzisiaj wieczorną zmianę – poinformowała go właścicielka, która od dłuższego czasu przypatrywała się mu zza baru. – Często tu przychodzisz.
– Cóż, to jedyny bar w okolicy. W El Paraiso moja noga nie postanie – wyjaśnił suchym tonem.
– I słusznie. Szefostwo w El Paraiso to szemrane typy. – Anita uśmiechnęła się lekko, a Carlos się skrzywił.
– W Czarnym Kocie też nie obsługują anioły – zauważył z nutą złośliwości. – Nieźle się tutaj urządziłaś. Interes kwitnie.
– Staram się, by wszyscy dobrze się tu czuli. Ludziom się podoba, a to najważniejsze.
– Twój mąż wie, że jesteś w mieście? Raczej nie należy do typów, którzy chadzają po barach. – Carlos upił łyk piwa, przypatrując się Anicie z ciekawością.
– Były mąż – sprecyzowała i westchnęła. – Nie widziałam się z nim ani z dziećmi. Zresztą i tak nie chcą mnie znać, więc…
– Dziwisz się? – Jimenez prychnął, a zaraz potem się zreflektował. – Przepraszam.
– Nie szkodzi. To naturalne, że tak reagujesz. Dziwię się jednak, że w ogóle ze mną rozmawiasz. – Anita przybrala smutny uśmiech. – Kiedy cię ostatni raz widziałam, miałeś jakieś dwadzieścia lat. Pewnie nawet nie pamiętasz tamtych wydarzeń, rzadko bywałeś w Pueblo de Luz.
– Cóż, nasłuchałem się wystarczająco dużo. Wiem, że te dzieci przeszły przez piekło. Wiesz, że przez jakiś czas, kiedy to się stało, mój ojciec i Norma się nimi zajęli? – Nie wiedział, dlaczego o to pyta, może chciał wzbudzić w tej kobiecie wyrzuty sumienia.
– Wiem i jestem im za to wdzięczna. Norma i Gilbero to wspaniali ludzie, ale i tak jestem pewna, że pomysł wyszedł od Marcusa. Zawsze miał serce na dłoni. – Anita spojrzała na Carlosa błyszczącymi oczami, a on szybko odwrócił wzrok. Jeszcze tego brakowało, żeby mu się tu rozkleiła. Już i tak za długo z nią rozmawiał.
– Marcus zawsze stawał w obronie przyjaciół. Zrobiłby dla nich wszystko. – Jimenez miał nadzieję, że powiedział to dostatecznie dobitnym tonem, by Anita nie ciągnęła tematu. Musiała wyczuć, że krępuje go ta rozmowa, więc zmieniła tory konwersacji.
– Valentina mówiła mi, że jesteś medykiem wojskowym. Gilberto musi być dumny, że poszedłeś w jego ślady. Zostaniesz na długo w Pueblo de Luz?
– Na jakiś czas. Muszę rozejrzeć się za jakimś zajęciem. Nie ma tu zbyt wiele do roboty dla wojskowych, a praca w szpitalu to nie moje klimaty. Potrzebuję większej adrenaliny.
– W takim razie, chyba coś dla ciebie mam. – Anita podała mu jedną z ulotek, które ktoś zostawił wcześniej w barze. Carlos wczytał się w treść ogłoszenia.
– Nabór do straży pożarnej? – Zamyślił się nad tym. Może wcale nie był to głupi pomysł. – Pomyślę nad tym, dzięki. – Schował ulotkę do kieszeni i zapłacił za piwo. Chciał już odchodzić, kiedy Anita zatrzymała go słowami.
– Jak oni sobie radzą?
Desperacja w jej głosie oznaczała, że od samego początku pragnęła o to zapytać, ale bała się, widząc reakcję bruneta. Przez chwilę zastanawiał się, ile może powiedzieć. Ostatecznie pomyślał o własnej matce, którą rzadko widywał, a byli przecież w dobrych stosunkach. Uznał, że nie wyrządzi nikomu szkody, jeśli jej to powie.
– Lepiej niż mogłoby się wydawać. To świetne dzieciaki, dobrze wyrosły.
Na twarzy Anity pojawił się wyraz ulgi.
– Dziękuję – powiedziała przez łzy i szybko się odwróciła, a on opuścił czym prędzej bar. Nie zamierzał odczuwać litości względem tej kobiety. Nie zasłużyła na to.

***
Felix czekał już na niego przy wyjściu ze szkoły. Zdążył wrócić do domu i wziąć ze sobą na spacer psa Syriusza, który jednak był niespokojny.
– Jeszcze się do ciebie nie przyzwyczaił? – zapytał Quen, nachylając się, by pogłaskać czarnego labradora, ale ten zawarczał tak, że szybko cofnął rękę.
– Pracujemy nad tym. – Castellano odciągnął psa, który obnażył kły. – Jest chyba nieufny wobec facetów. Przy Elli jest łagodny jak baranek.
– Może wyczuwa, że mamy na pieńku z jego dawnym panem. – Podsunął Enrique, choć w gruncie rzeczy wątpił, by to zwierzę było aż tak bystre. – Jak tam szlaban z Marquezem?
– Nie było tak źle. Kazał nam biegać na około boiska, a sam grzebał w telefonie. Ciekawe z kim tak esemesował. – Castellano zamyślił się przez chwilę. – A tobie co tak długo zeszło w bibliotece? Widziałem Saverina jak stamtąd wychodził. Tylko mi nie mów, że znów się z nim pokłóciłeś…
– Nic z tych rzeczy. Właściwie to pomógł mi z fizyką. – Ibarra sam był zaskoczony swoim tonem głosu.
– Czyżbyś się do niego przekonywał? – Felix zaśmiał się cicho, bo wiedział, że przyjaciel nigdy nie pałał sympatią do nauczyciela przedsiębiorczości.
– Może nie jest totalną gnidą. Nie może być, skoro pilnuje szkoły przed Wackym, prawda?
Nagle Syriusz zaczął wyrywać się na smyczy i skomleć. Felix z trudem go utrzymał, bestia była całkiem silna. Oboje z Quenem spojrzeli w kierunku szkoły, gdzie w wyjściu pojawił się Eduardo Marquez. Zapewne to tak wpłynęło na psa.
– Macie tupet, nie ma co. Żeby pokazywać się tutaj z moim własnym kundlem – zauważył Lalo, obnażając zęby niemal tak samo jak labrador.
– Ten kundel sam od ciebie uciekł. To chyba wiele mówi – odgryzł się Quen i Lalo ruszył w ich stronę, jakby chciał coś zrobić, ale na ich szczęście akurat pojawił się jeden z nauczycieli, który wciągnął wuefistę w rozmowę.
– Mało brakowało. – Felix odetchnął z ulgą, kiedy ruszyli w dół ulicy. – Muszę odebrać Ellę od lekarza. Przejdziesz się ze mną?
Enrique nie spieszyło się do domu, więc chętnie się zgodził. Siostra Felixa wyszła z przychodni i od razu rzuciła się w stronę psa, który na jej widok zaczął szczekać radośnie.
– Syriusz! – zawołała i wtuliła twarz w sierść psa.
– Dobra, dosyć tych czułości. Pamiętaj, co mówił tata – upomniał ją brat, a ona lekko się naburmuszyła.
Na twarzy miała maseczkę ochronną, podobną do chirurgicznych. Zerwała ją z ulgą i wrzuciła do kosza na śmieci.
– Nie cierpię tego – powiedziała, krzywiąc się. – Po co muszę to nosić u lekarza?
– Żebyś nie nabawiła się żadnych infekcji. – Felix zacmokał cicho.
– Smycz. – Ella wystawiła rękę w stronę brata, a on wywrócił oczami i przekazał jej smycz niczym pałeczkę w sztafecie.
– Tylko uważaj!
Ella tylko się roześmiała i ruszyła z psem, radośnie kroczącym przy jej boku.
– Ona jest chyba jakąś zaklinaczką – szepnął Quen do przyjaciela, kiedy szli w stronę jego domu. – Przy niej ten pies to nie jest bydlak tylko całkiem fajny zwierzak.
– Ja wszystko słyszę! – zawołała Ella, a po chwili zrównala z nimi krok. – On wyczuwa, gdy ktoś chce mu zrobić krzywdę.
– No ale my przecież nie chcemy go skrzywdzić – zauważył Ibarra, drapiąc się po głowie i zastanawiając się, czy o czymś zapomniał.
– Ale jego poprzedni właściciele chcieli. Pewnie mu o nich przypominacie.
Chłopcy spojrzeli po sobie i już nic więcej na ten temat nie mówili. Kupili lody w lodziarni i szli dalej, zajadając się nimi i czując, że wszystkie troski odlatują, kiedy Ella zagadnęła Quena:
– Mam nadzieję, że zdasz do kolejnej klasy. Byłoby trochę słabo, gdyby Marcus i Felix kończyli liceum, a ty zostałbyś woźnym.
– Dzięki za tę przerażającą wizję, będzie mi się śnić po nocy. – Ibarra pokręcił głową na te słowa, ale uśmiechnął się, bo Ella potrafiła być niezwykle pocieszna.
– To prawda, że jakaś dziewczyna z liceum zaszła w ciążę? – zapytała nagle trzynastolatka, krocząc wesoło z Syriuszem, który merdał z zadowoleniem ogonem.
– Wieści szybko się rozchodzą. Kto ci to powiedział? – Felix nie wiedział, czy jest bardziej wkurzony czy może pod wrażeniem, że plotki rozchodzą się z prędkością światła.
– Anna Conde, siostra Belindy z mojej klasy. Mówiła, że zabrała ją karetka. Zaczęła rodzić?
– Nie! – Felix miał ochotę wygarnąć koleżance z klasy. – Mówiłem ci, żebyś nie słuchała Anakondy, to naczelna plotkara Pueblo de Luz. I nie, nikt nie zaczął rodzić. Chryste, do czego to doszło, że dzieci rozprawiają na takie tematy.
– Tak tylko pytam. – Ella wzruszyła ramionami, najwyraźniej nie bardzo interesowała ją nastoletnia ciąża. – A czy tata ożeni się z panią Aguirre?
Gałka truskawkowego loda upadła na ziemię, rozpryskując się na boki, kiedy zdumiony tym pytaniem Castellano opuścił rękę trzymającą smakołyk. Jeśli ta wieść również dotarła do szkoły jego siostry, plotki rzeczywiście szybko się rozchodziły.
– Widziałam go z nią. Nie martw się, nie dowiedziałam się od nikogo ze szkoły. – Ella zdawała się czytać w myślach brata.
– Ludzie nie muszą się od razu żenić, El – zauważył rozsądnie Enrique, przejmując pałeczkę, bo Felix był zbity z tropu. – Czasami tylko randkują i tyle. Możesz być spokojna.
– Ale ja bym chciała, żeby tata się ożenił. – Tym stwierdzeniem wprawiła obu nastolatków w osłupienie. – Może wtedy byłby szczęśliwy i przestał tak tęsknić za mamą.
– Tata nie tęskni za mamą. – Felix postanowił postawić sprawę jasno. – Nikt za nią nie tęskni, jest nam lepiej bez niej. Przecież o tym wiesz, prawda?
– Tak, ale… – Ella kopnęła jakiś kamyk na drodze, spuszczając wzrok, by nie patrzeć na brata. Bała się, że zabolą go jej słowa. – Sama nie wiem. Ja chyba jednak czasem tęsknię.
Felix przełknął głośno ślinę, nie wiedząc, co powiedzieć. Enrique się zmieszał, widząc reakcję przyjaciela.
– Leticia jest naprawdę fajną babką. Mam nadzieję, że im się ułoży – powiedział, a Ella się uśmiechnęła.
– Tak, ja też. Zasłużył na to.
Felix nie odezwał się ani słowem. Pożegnali się z Enrique i ruszyli w stronę swojego domu, a Ibarra patrzył jeszcze za nimi ze wstydem. Zrobiło mu się głupio, bo podczas gdy on wyżywał się na wszystkich za to, że jest adoptowany, a rodzice przez całe życie to przed nim ukrywali, inni mieli dużo poważniejsze problemy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:35:53 27-06-22    Temat postu:

Temporada III C 070

Eddie/Julian/Ingrid/Fabricio/Emily/ Alice/ Adora

Alice nie spieszyło się do domu. Po przyjeździe do Pueblo de Luz chciała koniecznie odwiedzić lokalny plac zabaw. Emily nie miała serca jej odmawiać i była lekko zaspana. Poruszyła głową na boki i obserwowała jak Alice kołysze się na huśtawkach. Eric podał jej kubek lemoniady i usiadł obok niej. Upiła łyk wyciągając przed siebie nogi.
— Słyszałam waszą rozmowę — zaczęła nie odrywając oczu od córki. — To co powiedziała ci o moim mężu.
— To nie moja sprawa — powiedział od razu. To co robi twój mąż to jego sprawa.
— Nie robi tego od dawna — powiedziała i westchnęła. — Mój mąż dorastał z dwoma ojcami i z babką. Constanza gdy był dzieckiem wielokrotnie mu powtarzała, że jego mama umarła żeby on mógł żyć więc jako dziecko żył w przekonaniu, że ją zabił. Jakaś miała cząstka mnie go rozumiała. Gdy straciliśmy Emmę robiłam ekstremalne rzeczy.
— Nie okaleczałaś się.
— Nie, ja miałam listę ludzi którzy zrujnowali nam życie. Ja skreślałam nazwiska. Niszczyłam całe rodziny I nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. To byli źli ludzie, zasłużyli na swój los. Niszcząc ich niszczyłam siebie — parsknęła śmiechem widząc jego zdumioną minę. — Wiem pokręcona logika, ale dla siedemnastoletniej Emily miała ona sens Chodzi o to, że ja i mój mąż musieliśmy wybaczyć sami sobie. — uśmiechnęła się smutno. — Bycie ocalą jest do bani. I wiem , że pewnego dnia będziemy musieli wyjaśnić to wszystko Alice.
— Nie wiecie jak?
— Żadne studia psychologiczne czy profilowanie nie przygotowuje do roli rodzice — stwierdziła. — Jak wyjaśnić dziecku, że czasami ból jest tak dłuży, że nie możesz oddychać? Jakby coś ciężkiego siedziało ci na piersi. I jednym sposobem , aby się go pozbyć jest chwycenie za zapalniczkę?
— Brak słów.
— Słowa może i bym znalazła. Znam naukowe terminy, ale instynkt podpowiada mi „chroń ją jak najdłużej“ Gdy grzmi mów że aniołki grają w kręgle, gdy boi się ciemności zostawiaj zawsze zapaloną lampkę. Rób wszystko czego nie robiono dla ciebie.
Telefon wetknięty do torebki zaczął głośno dzwonić. Emily wyciągnęła aparat i uśmiechnęła się na widok zdjęcia męża. Wstała i odebrała.
— Cześć skarbie — przywitała się z nim.
— Już po krzyku?
— Tak, jesteśmy w Pueblo de Luz. Emma odebrała Lunę?
— Tak, dlaczego nazwała ją Luna? — zapytał.
— Skarbie, Luna to bardzo ładne imię — stwierdziła.
— Tak, dodaj przedrostek De i będzie brzmieć sto razy lepiej. Emily roześmiała się serdecznie.
— Ty i twoje skojarzenia — pokręciła rozbawiona głową. — Zaraz będziemy wracać — ruchem dłoni przywołała Alice, która patrzyła w jej kierunku. — Porozmawiamy w domu.
— Tak, przekaż Alice że zrobiłem pączki.
— Fabricio, a co jeśli kiedyś zażyczy sobie gwiazdę z nieba?
— Znajdę sposób, żeby ją ściągnąć. Jedź ostrożnie.
— Będę, kocham cię
— Ja kocham cię bardziej — stwierdził Guerra. Emily rozłączyła się pierwsza. — Wracajmy do domu.

***
Lucas Hernandez nigdy nie przypuszczał, że wpakuje się w taką sytuację. Praca pod przykrywką testowała nie tylko jego cierpliwość , ale i moralność. Jeszcze rok temu nie pomyślałby, że przewiezie przez granicę meksykańsko-amerykańską chłopaka, któremu członek kartelu narkotykowego rozetnie brzuch w celu wydobycia narkotyków. Popatrzył na oddychającego płytko mężczyznę. Fakt, że żył zakrawało na cud z którym nie miał pojęcia co zrobić. Nie mógł go wyrzucić go z auta i zostawić na poboczu na pewną śmierć. Tak miał postąpić Kogut. Ocalić towar i pozbyć się dowodów. Palce zacisnął na kierownicy. Jedyną opcją był szpital.
— Julian — wymamrotał po raz kolejny imię. — Julian — powtórzył. Luke stając na światłach zerknął na chłopaka. Znał jednego Juliana. Chłopak mógł jednak majaczyć. Był naćpany. Zaparkował przed El Parasio. Kogut wyszedł z samochodu.
— Jak umrze to wyrzuć jego trupa. Kojoty na pustyni zrobią swoje — stwierdził bezdusznie i odszedł. Hernandez zaklął i wycofał auto jednocześnie wybierając numer do Delgado. — Znasz adres Vazqueza?
— Tobie też dzień dobry — mruknął Hugo przesuwając dłonią po twarzy. — Znam a co?
— Potrzebuje go.
— W jakim celu?
— Nie mam czasu, żeby teraz ci to wszystko tłumaczyć, podasz mi ten adres czy nie?
— Sol Drive 223 — podał adres i wstał.
— Dzięki,
Zatrzymał się i wyskoczył z auta podbiegając do drzwi. Uderzył w nie dłonią. Drzwi otworzyła mu z niezbyt zadowoloną miną żona lekarza.
— Hernandez? — zdziwiona popatrzyła na mężczyznę — obyć miał dobry powód, że budzisz mnie o szóstej rano.
— On ciągle powtarza imię twojego męża — wskazał na auto. Ingrid zbiegła za policjantem po schodach i zajrzała na tylną kanapę jego auta. Zamarła na widok mężczyzny. — Znasz go?
— Co nieco — odpowiedziała nie precyzując. Czujnie rozejrzała na boki po pustej ulicy. —Co się stało? — zapytała otwierając drzwi. Eddie — klepnęła go w policzek. — Wziął Hellios?
— I tak można to ująć — popatrzyła na niego przez ramię. — Przemycał prochy w żołądku i jeden woreczek pękł. Popatrzyła na mężczyznę i westchnęła. — Zabierzmy go do środka.— Wspólnymi siłami wnieśli mężczyznę przez próg. Ingrid otworzyła drzwi od prywatnego gabinetu męża i położyła go na leżance. — Eddie — powtórzyła jego imię rozchylając mu powieki. Poświeciła w nie latarką.
— Hej Lopez czego chciał — Hugo urwał w połowie zdania na widok mężczyzny na stole. — Obudzę Juliana.
—Dobry pomysł, powiedz mu że chodzi o Eddiego — wyjaśniła. — Zrozumie.
Gdy do środka wszedł Julian popatrzył na Hernandeza to na Eddiego.
— Źrenice ma rozszerzone — wyjaśniła mu Lopez. — Tętno 150 a pod opatrunek zajrzyj sobie sam.
— Trzeba wezwać karetkę — odezwał się przytomnie Hugo. — Szpital
— Odpada — Julian założył rękawiczki i chwycił nożyczki. Lopez rozpakowała zestaw chirurgiczny. — Idź do Lucy i jedzcie do Ariany.
— Nie zostawię cię samego
— Hugo zostanie i tak nie ma nic lepszego do roboty. Ty — zwrócił się do Lucasa — zadzwoń po Delgado. Niech przyjedzie do mnie do domu.
— Po co ci drugi Delgado skoro masz mnie. Po za tym on nazywa się Jimenez
— Chcesz bawić się ze mną w doktora? — zapytał go Vazquez nawet na niego nie patrząc. Odsunął bandaż. Lopez skrzywiła się mimowolnie.
— Spasuje i — pociągnął Hernandeza za łokieć — zadzwonimy po Carlosa.
Carlos Jimenez potrzebował jedynie dwudziestu minut by doprowadzić się do stanu względnej użyteczności. W wojsku liczył się czas reakcji więc wyrobił sobie nawyk. Bardzo pożyteczny nawyk i sądził, że Julian Vazquez nie ściągałby go o szóstej rano gdyby nie chodziło o życie ludzkie. I na widok mężczyzny leżącego na stole wiedział, że się nie pomylił. Kierując się instynktem od razu podszedł do zlewu i zaczął myć ręce.
— Co mu jest? — zapytał bez zbędnych wstępów mężczyzna. Po głowie chodziło mu jeszcze kilka pytań, ale napięta atmosfera kazała mu ich nie zadawać.
— Podejrzewam, że pękły mu woreczki z narkotykiem — wyjaśnił Julian nie odrywając wzroku od monitora. — Jest zaintubowany i podałem leki, ale muszę wypłukać jak najwięcej tego świństwa z jego żołądka.
— Jasne, masz tu prywatną salę operacyjną — rozejrzał się szybko. — Hugo pomóż mi z fartuchem — polecił mężczyźnie, który stał w progu z nietęgą miną.
— Jasne, zawsze marzyłem by być uczestnikiem operacji. Chirurdzy seans w pierwszym rzędzie. — pomógł założyć mu fartuch. — Co teraz?
— Teraz posadź swoją dupę przy monitorze i się w niego wpatruj — polecił mu Vazquez sięgając z tacki po skalpel. Musiał poszerzyć nacięcie.
— A co jeśli się obudzi?
— Wtedy będziemy mieć problem — odpowiedział Vazquez przykładając ostrze do zdezynfekowanej skóry. Przesunął po ciele sprawnie rozcinając więzadła mięśni.
— Nigdy nie lubiłem seriali medycznych — stwierdził Hugo odwracając głowę w drugą stronę. Założył maseczkę.
—To dlaczego je oglądałeś?
— Norrie zawsze okupowała telewizor więc nie miałem wyboru i czwartkowe wieczory spędzałem z Meredith i spółką.
— Współczuje ja nie trawię seriali medycznych.
— Za dużo romansu?
— Głupot — doprecyzował Julian sięgając po haki. — Są trzy rodzaje seriali gdzie liczba głupot na czterdzieści pięć minut mnie przytłacza.
— Pozwól, że zgadnę — wtrącił się do rozmowy Carlos — medyczne, prawnicze i telenowele.
— Trafiłeś w punkt. Ssak — polecił — Niewiele zjadł przed połknięciem piguł — stwierdził przyglądając się pojemnikowi na nieczystości.
— To nie wygląda jak hamburger — zerknął na pojemnik Carlos. — Ropa?
— Tak myślę — potwierdził Vazquez. Hugo, który siedział odwrócony do mężczyzn plecami skrzywił się i uparcie wpatrywał się w monitor. — Muszę sprawdzić jego jelita.
— Chcesz je wypłukać?
— Nie mam wyjścia.
— Możecie wrócić do rozmowy o serialach? — wykrztusił z siebie Delgado. Nie miał pojęcia jak tych dwóm nie przeszkadza ten smród. Medycy popatrzyli na siebie za maseczek.
— Ty co oglądasz Hugo?
— Nie mam czasu na oglądanie seriali — odpowiedział brunet. — Nie mam nawet Netfiksa.
— Biedaku, a kiedy ostatni raz przeczytałeś jakąś książkę? — zapytał Jimenez
— Na to też nie mam czasu. Jelita są czyste — zwrócił się do Vazqueza przeglądając z nim spętane jelita. — Chwila — wyciągnął je z jamy brzusznej — chyba sobie k***a żartujesz — wymamrotał wpatrując się w puste miejsce.
— Nie ma nerki — zauważył Carlos. — Powinien mieć nerkę?
— Gdy ostatni raz go widziałem nic nie wskazywało, że jej nie posiada. — przyjrzał się pustej przestrzeni. — Operację przeszedł góra trzy miesiące temu. Jeśli on to przeżyje to go zamorduje a wy dawaj pomożecie mi pozbyć się jego ciała.
— Zaryzykuje — Hugo obrócił się na krześle — Kim jest ten dzieciak? — zapytał Juliana. To pytanie nurtowało również Carlosa, ale on wolał się wstrzymać. Znał doktora zbyt krótko. — Gdy ja wylądowałem na tym stole wezwałeś karetkę gdy on tu wylądował dzwonisz po Carlosa. — spłótł ręce na piersiach. — Kim jest Eddie? To twój ex?
— Fuj Delgado. To mój brat.
— Ty masz brata?
— Leży przed tobą — odpowiedział lekarz oglądając ściany żołądka. — możemy szyć — zapewnił i zerknął na parametry. — Lepiej się pospieszmy, bo naprawdę się obudzi. Nawlecz mi trójkę — poprosił i poruszył karkiem.
— Jasne, myślałem, że jesteś pediatrą?
— Bo jestem — przyznał mu rację mężczyzna. — Pediatrą i pediatrą onkologicznym.
— I z nudów zrobiłeś jeszcze specjalizację chirurgiczną?
— Raczej z konieczności — odpowiedział sucho biorąc od niego igłę. Skupił się na szyciu.
Pół godziny później Hugo i Julian zostali sami. I mimo wczesnej pory panował straszny ukrop. Pogoda w Dolinie oficjalnie dziwaczała z każdą dobą. Teraz mieli pełnię lata. Hugo siedział sądząc lemoniadę obserwując przyjaciela, który spacerował w tę i z powrotem ze słuchawką przy uchu. Pożegnał się z rozmówcą i usiadł obok Delgado.
— Ingrid i Lucy cię pozdrawiają — odezwał się po chwili. — No zapytaj.
— No, ale o co?
— O to co chodzi ci po głowie
— Dobra — odwrócił się w jego stronę — dlaczego nigdy nie powiedziałeś mi, że masz brata?
— Nie przypuszczałem, że Eddie żyje — odpowiedział zgodnie z prawdą mężczyzna. — Nawiał z domu jak miał osiemnaście lat.
— Nawiał?
— Coś w tym stylu. On nazwał to „roczną przerwą od nauki“ spakował plecak i poszedł w świat. Ostatni raz widziałem do trzy lata temu gdy wpadł do mnie do Chicago, okradł mnie i ruszył realizować swój amerykański sen. Cokolwiek to oznaczało.
— Co zamierzasz zrobić?
— Nie mam pojęcia — przesunął otwarta dłonią po twarzy. — Zaczekam aż się obudzi i może coś z niego wyciągnę.
— Myślisz, że coś ci powie?
— Jeśli nie będzie chciał po dobroci wytoczę cięższe działa.
— Zagrozisz mu lewatywą?
— Matką Jakie jest drugie pytanie, które cię intryguje?
— Gdzie zdobyłeś trzecią specjalizację, którą ukrywasz przed światem? Wiesz Owen Hunt może ci buty śliną czyścić.
Vazquez westchnął. Był zdziwiony, że poznali się niemal rok temu a Hugo ani razu go nie zapytał gdzie zdobył wiedzę chirurgiczną.
— Gdy ja i Ingrid wyjechaliśmy do Chicago — zaczął — w skrócie jej wolność miała swoją cenę. Byłem młody, miałem młode sprawne pewne ręce a oni potrzebowali chirurga. Mieli swojego, ale po latach pracy za bardzo polubił butelkę więc byłem jego rękami. Jeszcze jakieś pytania?
— Nie.
***
Santos DeLuna spacerował po mieście nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Wczorajsza informacja od Alice o bliznach Guerry nie dawała mu spokoju. Trudno było mu sobie wyobrazić że ktoś taki jak on mógł się okaleczać. I rozmowa z jego żoną wcale nie poprawiła mu humoru. Bubek, który miał wszystko. I właśnie wtedy go zobaczył. Bubka, który ma wszystko wchodzącego do sklepu z zabawkami. Wszedł za nim i stanął za jednym z regałów.
— Dzień dobry panie Guerra — mężczyzna powitał go z uśmiechem na ustach. Widać zdążyli się już wcześniej poznać. DeLuna wtedy przypomniał sobie o poradni w której aktywnie udzielał się mężczyzna. — Mam pana zamówienie — obwieścił i zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił z pudłem. Przyglądający się z ukrycia scenie Santos zrobił krok do przodu. Facet za ladą położył przed nim pudełko, które blondyn z zadowoleniem otworzył. Gdy wyciągnął przedmiot ze środka aż zaniemówił. To ostatnie czego się po nim spodziewał. Widać blondyn za punkt honoru obrał sobie zaskakiwanie go w każdej możliwej chwili. Uznał jednak że woli nie robić scen w sklepie i szybko wyszedł. Zaczekał aż Guerra wyjdzie.
— Myślisz, że drogie zabawki robią z ciebie ojca? — zapytał go gdy wyszedł.
Fabricio zamarł i popatrzył na bruneta przez ramię. A zapowiadał się taki piękny i uroczy dzień.
— Czego chcesz Santos? Idź rozsiewać swoją pozytywną osobowość gdzieś indziej.
— Zadałem ci pytanie — warknął coraz bardziej wkurzony.
— Zanotuj sobie, że nie zamierzam na nie odpowiadać. A co ty tak nagle interesujesz się moim życiem? Zakochałeś się we mnie czy co? — zapytał przekornie. Przekrzywił na bok głowę.
— Nienawidzę cię
— Uważaj od tego uczucia już nie jedna historia miłosna się zrodziła — wypalił nie mogąc się powstrzymać.
— Uważaj bo drogimi zabawkami dla dziecka nie zaimponujesz swojej żonie. Dobrze bawiła się w Seattle? — zapytał go obserwując jego reakcję. Oczy mu pociemniały a szczęki zacisnęły się. Wystarczyło tylko wspomnieć o Emily a ten cały się nabzdyczał. — A ta mała blondyneczka co z nią poleciała do Szmaragdowego Miasta — urwał udając że się zastanawia nad imieniem — Alice to jej dzieciak? Twoja żonka musiała wcześnie zacząć skoro dorobiła się takiej dużej córki.
Obserwował go uważnie. Fabricio powoli odłożył torbę prezentową na chodnik i zrobił krok w kierunku DeLuny. W oczach malowała się z trudem hamowana furia.
— Nie mierzi cię to, że dała komuś przed tobą? — zapytał go. Wypowiadając te słowa czuł się jak ktoś komu kazano zjeść coś paskudnego. Guerra pchnął go na ścianę i przycisnął go.
— Wyjaśnijmy sobie coś raz a dobrze Santos — powiedział powoli. — Trzymaj się z daleka od moich dziewczyn, bo wybite zęby będą najmniejszym twoim problemem. I dla twojej wiadomości bycie ojcem to coś więcej niż krew i geny, ale co taki typ jak ty wie o małych dziewczynkach i ojcach. Alice to fantastyczna dziewczynka pełna życia i światła to że jej nie spłodziłem nie ma dla mnie żadnego znaczenia więc dam ci darmową radę; spadaj do nory z której wypełzłeś.
— Nie chcesz wiedzieć gdzie jest dzieciak Conrado? — zapytał uśmiechając się od ucha do ucha. — zapytał odpychając go.
— Jesteś żałosnym małym typkiem, który wykorzystuje bogu ducha winnego dzieciaka do własnych celów.
— Ja jestem żałosny? — Santos roześmiał się serdecznie. — Zmień definicję bo skoro ja jestem żałosny to jak nazywać typka który się podpala bo mu mamusia umarła?
Puścił go i zatoczył się do tyłu. Santis uśmiechnął się z satysfakcja są takie ciosy, których nie zadaje się pięścią. Wystarczą słowa. Odszedł pogwizdując wesoło.

***
Kilkanaście lat temu gdy Pueblo de Luz i Valle de Sombras tworzyły jedno miasto Państwowa Straż Pożarna utworzyła tam swoją jednostkę. Zamkniętą szwalnię wyremontowano, wyposażono i oddano do dyspozycji strażaków. Potocznie nazywano ich Remizą 126. Bycie strażakiem nie było pracą dla każdego o czym boleśnie przekonywali się kandydaci na pracowników w jednostce. Kapitan Cruz odprawił z kwitkiem siedmiu kandydatów gdyż potrzebował mężczyzn lub kobiet silnych fizycznie, mających chociażby podstawowe przeszkolenie medyczne. Żaden z siódemki mężczyzn nie spełnił tych wymagań. Mężczyzna poruszył głową na boki. Wakaty były dwa; jedno stanowisko obsadzono niemal od razu, drugie dano mu wybór albo on kogoś znajdzie albo góra przyśle mu kogoś z góry. Ramieniem oparł się o framugę i popatrzył na Porucznika Castelaniego , który ze złością okładał wiszący na haku worek. Mężczyzna westchnął.
— Masz dziś wole — przypomniał swojemu zastępcy Cruz. — Jedź do domu Francisco.
— Wolę być tutaj — odpowiedział ściągając zębami pierwszą rękawicę. — Rodzice Tony nadal z nami mieszkają — wytłumaczył. — Paloma ma dziś wolny dzień i przygotuje dla wszystkich obiad.
— Paloma gotuje?
— Stoi nad kucharką i każe jej mieszać potrawkę zgodnie ze wskazówkami zegara — odpowiedział. — przynajmniej robiła to gdy byłem w domu.
— Kiedy się wyniosą?
— Gdy zerwany podczas burzy dach zostanie naprawiony — odpowiedział wyraźnie tym faktem zirytowany. — Wszystko jest nie tak odkąd się wprowadzili — pożalił się mężczyzna. — Okna są źle umyte, jedzenie niedoprawione, a poduszki w salonie mają zbyt blade poszewki. Jeszcze doba w towarzystwie Palomy i zacznę obmyślać jak uniknąć odsiadki za zabójstwo. — usiadł i wyciągnął przed siebie nogi. — Najgorsze jednak przed nami. Gdy Rosie wróci do domu — urwał — Paloma nie będzie gryzła się w język tylko dlatego, że jej wnuczka chciała się zabić.
— Co im powiedzieliście?
— Rosie miała swoje problemy zdrowotne nad którymi pracuje wraz z lekarzem — odpowiedział mu. — A co mieliśmy powiedzieć? Prawdę? — pokręcił przecząco głową. — Paloma zaczyna swoją tyradę od „to kara za wasze grzechy“ a kończy na „co ludzie powiedzą jak się dowiedzą“ Po za tym to wszystko domysły. Rosie nie chciała nas widywać, a lekarz powiedział wprost, że nie wolno jej naciskać ani zmuszać do mówienia. Otworzy się gdy poczuje się bezpieczna i gotowa. Dodatkowo Ricardo naciska by wróciła do szkoły jeszcze w tym tygodniu inaczej straci rok więc jest fantastycznie.
— Rosie wie o Jules?
— To było pierwsze o co zapytała. Nie mogliśmy jej okłamać.
Cruz usiadł obok niego na ławeczce. Jednostka od bardzo dawna była czymś więcej niż pracą. Ci ludzie byli jego rodziną.
— Bądź przy niej — doradził mu. — Po prostu bądź.

***

Zapowiadał się długi i pracowity dzień. Fabricio wspólnie z Emily ustalili, że spędzą dzień wspólnie. Ostatnio nie mieli zbyt wiele czasu dla siebie, zbyt wiele też działo się naokoło. Alice potrzebowała uwagi. Tak miała dziesięć lat i mogła zająć się sama sobą przez pewien czas, ale potrzebowała uwagi dorosłych. Rodziców.
Fabricio sam był zaskoczony jak bardzo dobrze czuł się w nowej roli. Alice była pełna życia, radości i przebywanie w towarzystwie wygadanej dziesięciolatki miało w sobie coś kojącego dlatego bez zbędnych obaw pozwolił jej się dziś ubrać. Alice zaciągnęła go lokalnego sklepu z garniturami twierdząc, że „potrzebuje czegoś nowoczesnego. W kolorze i z klasą“ więc jeszcze przed południem wbił się w garnitur w odcieniu pudrowego różu wprawiając w lekkie zaskoczenie ekspedienta. Mężczyźni z Pueblo de Luz czy Valle de Sombras nie paradowali w różowych garniturach. Blondyn sam przed sobą uznał, że ten odcień mu pasuje i zabrał pasierbicę na ciastko. Emily pojawiła się z lekkim poślizgiem dzierżąc w dłoniach aparat fotograficzny i torbę z sukienką dla Alice. Był również pies. Alice dzięki uprzejmości Camillo przebrała się na zapleczu kawiarni. Gdy wyszła żołądek Guerry wykonał fikołka.
Sukienka Alice była w kolorze pudrowego różu. Bez rękawów z długą tiulową spódnicą. Dziesięciolatka obróciła się wokół własnej osi z zadowoloną minką z osiągniętego efektu. Dygnęła uśmiechając się od ucha do ucha.
— I co myślisz?
— Wyglądasz prześlicznie — Buzię Alice rozjaśnił jeszcze szery uśmiech. Fabricio odwzajemnił go i wstał. Wyciągnął rękę. — Panienka pozwoli?
Podała mu swoją rękę. Obrócił nią wokół własnej osi. Blondyneczka roześmiała się serdecznie. Guerra przyklęknął ustami muskając jej dłoń. Palcem wskazującym przesunął po jej nosie. Alice zachichotała.
Pierwszą miejscem do którego się udali był Park Miejski, po którym krążyły osoby postronne. Były to głównie matki z dziećmi czy ludzie starsi na spacerze z psami, którzy przystawali i wskazywali ich sobie palcem. Cała trójka zgodnie zignorowała ciekawskich gapiów i bawili się przednio.
— Teraz twoja kolej — stwierdziła Alice sięgając po aparat. — Wskakuj na jego kolana — zarządziła dziesięciolatka robiąc kilka kroków do tyłu.
— Mam usiąść mu na kolanach?
— No to właśnie powiedziałam.
Fabricio wyciągnął dłoń w jej stronę, którą żona ujęła splatając ich palce ze sobą. Wślizgnęła się na mężowskie kolana.
— Załatwiłaś? — zapytał ją szeptem wargami muskając jej policzek.
— Tak, a ty?
— W bagażniku — odpowiedział
— Teraz popatrzcie w obiektyw — zadecydowała Alice — No, a teraz mamo kładź mu głowę na kolanach. Bliźniaki też trzeba uchwycić. — stwierdziła. Zacmokała z zadowoleniem gdy posłusznie wykonano jej polecenia a Guerra nie odrywał oczu od swojej żony. Jedna z jego rąk wylądowała na jej brzuchu. — Patrzą na siebie jak Zakochany Kundel i Lady — stwierdziła dziewczynka. — Teraz musisz ją pocałować.
— Alice
— Nie Alice tylko całuj mamę — rozkazała. — To dzień według Alice więc — machnęła niecierpliwie ręką. Fabricio pochylił się nad żoną.
— Dzień według Alice? Zapytała go szeptem.
— Tak, dzień według Alice — wargami musnął jej nos. Dłonią uniósł do góry lekko jej podbródek i pocałował swoją żonę.
— Kocham cię — Emily bezwiednie wyciągnęła dłoń i pogładziła ją po policzku.
— Przepraszam — Alice zaczepiła przechodnia — zrobi nam pan kilka zdjęć?
— Jasne.
To przedpołudnie wypełnione było śmiechem. Z Parku udali się nad jezioro z nad jeziora na obiad. Obiad zjedli w gospodzie i wspólnie udali się do Pueblo de Luz gdzie było kilka ładnych miejsc do robienia zdjęć. Krótko po godzinie piętnastej weszli do Czarnego Kota. Fabricio uśmiechnął się do barmanki, która skinęła mu na powitanie głową.
— W coś knujecie? — stwierdziła dziesięciolatka uważnie przyglądając się obojgu.
— Co? Skąd taki pomysł? — zapytał ją Guerra z trudem powstrzymując uśmiech.
— Znam was już trochę i wiem , że macie jakiś sekret, spisek — poprawiła się szybko dziewczynka. — Co to za spisek?
— Taki, który mamy nadzieje ci się spodoba. Wytrzymasz jeszcze troszeczkę?
— Tylko chwileczkę.
— To będzie tylko chwileczka — zapewnił ją i wargami musnął jej nos. — Zaraz wrócę — Guerra wstał i wyszedł. Alice z Emily zostały same. Popatrzyła na matkę, która odprowadziła męża wzrokiem. Gdy wrócił do stolika z torbą prezentową Alice z ciekawością jej się przyjrzała.
— Co to?
— Spisek, ale żeby go odkryć najpierw będziesz musiała dla mnie coś zrobić.
— Dać ci causa?
— Kto wie może caus tutaj coś pomoże.
Alice głośno cmoknęła go w policzek. Nadstawił drugi policzek. I w niego dostał buziaka.
— Jeszcze jedno małe zadanie.
— Mama ma ci dać buziaka.
— Może spróbować — palcem postukał się w policzek. Emily cmoknęła go w policzek. — To zadanie jest jednak dla ciebie — uniósł rękę przywołując kelnerkę z tortem na którym paliło się dziesięć świeczek. Fabrcicio zaakompaniował Sto lat Alice popatrzyła to na jedno to na drugie kompletnie zaskoczona. Postawiono przed nią ciasto. — Pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki — poprosił łagodnie. Pokiwała głową i zdmuchnęła.
— Razem z mamą postanowiliśmy, że będziemy raz na jakiś czas obchodzić dzień według Alice. Będziemy robić sobie zdjęcia, jeść lody i spełniać twoje marzenia.
— I w tej paczce jest moje marzenie? — zapytała.
— Mam nadzieje, że trafiłem — przyznał Guerra. Alice wyciągnęła sporych rozmiarów paczkę z różową kokardą po środku. Ostrożnie rozwiązała ją. I podniosła wieko. W środku leżała lala. [link widoczny dla zalogowanych] Alice wpatrywała się w lalę, którą ostrożnie wyjęła z pudełka i wygładziła zieloną sukienkę.
— Lala — powiedziała podnosząc na niego oczy. Głośno przełknęła ślinę. — Kupiłeś mi lalę?
— Każda mała dziewczynka potrzebuje swojej lali — odezwał się — żeby wyszeptywać jej swoje wszystkie sekrety i szyć dla niej sukienki.
— A co ty wiesz o wyszeptywaniu sekretów lalom? Miałeś lalę?
— Nie , miałam króliczka. Wabił się Federico i tak wyszeptywałem mu swoje sekrety.
— Spałeś z nim?
— Tak — przyznał bez skrepowania.
— Mama go poznała?
— To musimy nadrobić.
— Masz go jeszcze?
— Oczywiście, gdy wrócimy do Londynu chętnie go ci przedstawię. I koleżance.
Alice popatrzyła na lalkę w jej rękach.
— Wiesz, że nigdy nie miałam lali? — zapytała go. Skinął głową. Zauważył, że Alice przyjechała do Meksyku z książkami, psiakiem. Przytachała nawet maszynę do szycia. Nigdzie nie było jednak pluszowej maskotki. Lalki czegokolwiek do czego dzieci przytulają się nocą. — Dziękuje.
— Cała przyjemność po naszej stronie.
Alice przytuliła się do Guerry.
— Jak ją nazwiesz?
— Hattie. Będzie mieć na imię Hattie.

***
Adora i Miguel opuścili środowe zajęcia w szkole. Żadne z nich nie miało ochoty uczestniczyć zajęciach a szatynka była zbyt wyczerpana wizytą w szpitalu aby zwlec się z łózka na zajęcia. Tego dnia popołudniu odbywała się także rozprawa rozwodowa ich rodziców więc rodzeństwo i tak zrezygnowałby z zajęć. Rozwód stał się faktem krótko po piętnastej. Sędzia Lopez nie miał wątpliwości co do swojego orzeczenia i skoro małżonkowie byli zgodni w swych oświadczeniach orzeł rozwód za porozumieniem stron. Dzieci pary zamieszkały z Paco. Pilar zachowała prawo do opieki i miała prawo do odwiedzin. Co drugi weekend nastolatkowie mieli spędzać u matki i Pilar przypadało dwa tygodnie w trakcie wakacji.
W czwartek Adora stanęła bokiem do lustra. Spódnica mundurka opięła jej zaokrąglony brzuch. Bezwiednie przesunęła po nim palcami. Ta wypukłość działała na nią dziwnie kojąco. Wreszcie mogła przestać ukrywać brzuch. Będą gadać, będą się gapić, lecz Adora była zbyt zmęczona ostatnimi wydarzeniami żeby się tym przejmować.
— Tata nas podrzuci do szkoły — poinformował go Miguel sięgając po torbę siostry. — Mówił, że jeśli chcesz możesz zostać w domu.
— Nie zamierzam siedzieć w domu — zapewniła go szatynka i odwróciła się — i sama mogę nosić swoją torbę — wyciągnęła rękę.
— Nie na mojej warcie. Ty masz na twarzy makijaż?
— A co nie wolno mi?
— Wolno, chyba. Dyro wprowadził poprawki do regulaminu szkoły. Diego mówił, że totalnie odjebała mu szajba.
— To znaczy? — zapytała brata.
Podał jej swój telefon i wyświetlił zdjęcie.
— Obowiązuje od wczoraj
Dziewczęta dzielą miejsce w ławce z dziewczętami, zaś chłopcy z chłopcami — przeczytała zdumiona. — Dziewczęta obowiązuje upinanie włosów. Dziewczęta zobowiązuje schludny strój.A gdzie nowe zasady dla chłopców?
— Korekta regulaminu dotyczy tylko dziewcząt — wyjaśnił siostrze. Wpatrywała się w niego zaskoczona. — Totalnie go pojebało.
— Delikatnie powiedziane — mruknęła pod nosem dziewczyna. — Chodź bo się spóźnimy.
— Wszystko ok?
— Jest wprost fantastycznie — odpowiedziała mu. — Dyro nie wziął pod uwagę jednej rzeczy.
— Jakiej?
— W mojej klasie jestem jedyną dziewczyną.
Wyszła na zewnątrz i zatrzymała się. Ojciec opierał się o auto z zadowoloną miną. Miguel popatrzył na czarno-niebieskiego jeppa. Paco rzucił mu kluczyki.
— Kupiłeś mi auto?
— Razem z Pilar uznaliśmy, że na siedemnaste urodziny przyda ci się samochód.
— Mam je dopiero w lipcu.
— Trochę wcześniej dostałeś prezent no chyba że nie chcesz?
— Oczywiście, że chcę.
— Tylko jedź ostrożnie
— Będę, obiecuje.
Miguel zaparkował na szkolnym parkingu przeznaczonym dla klas trzecich. Palcami postukał w kierownice z zadowoloną miną. Adora popatrzyła na brata rozbawiona. Facetom niewiele trzeba było do szczęścia. Wystarczył samochód a brat szczerzył się całą drogę jak mysz do sera. Wyszła z samochodu czując jak kilka osób przygląda jej się z ciekawością. Zignorowała ich ciekawskie spojrzenia i ruszyła do szkoły pod klasę matematyczno-fizyczną.
Adora chodziła do 3c, która miała profil matematyczno-informatyczno-fizyczny gdzie nacisk kładziono na przedmioty przede wszystkim ścisłe. Dlatego dzień zaczynała dwoma godzinami lekcyjnymi matematyki, później za sobą były dwie godziny fizyki, historia, chemia i dzień kończyła francuskim.
Kuzyni Diego i Aurora oraz Miguel i Jorge byli w 3b gdzie przedmiotami rozszerzonymi była biologia i chemia. Miguel, który planował dzięki stypendium sportowemu dostać się na Uniwersytet Medyczny uwielbiał biologię oraz chemię. Klasa Adory była najmniejszą w całej szkole. Liczyła sobie zaledwie osiemnastu uczniów; siedemnastu chłopaków i jedną dziewczynę. Wszyscy tłoczyli się pod ich klasą.
Każda klasa o określonym profilu miała swoją salę lekcyjną o której porządek dbali. A także o wystrój. Klasa matematyczno-fizyczna miała najmniejszy metraż. Na jednej ze ścian znajdowały się czarno-białe fotografie najbardziej znanych fizyków i matematyków. Wśród nich była tylko jedna kobieta- Maria Skłodowska Curie Wszyscy byli już martwi. Całe szczęście wychowawczynią Adory była vice-dyrektorka i nauczycielka matematyki Elodia Fernandez.
— Mam klucz do sali — zakomunikował Vitto Rojo. Podszedł do drzwi i otworzył je. Wszyscy momentalnie popatrzyli na Aodrę rozstępując się jak Morze Czerwone przed Żydami. Weszła do klasy a za nią siedemnastu chłopaków. Dziewczyna zajęła swoje miejsce i wyciągnęła podręcznik do matematyki.
— Cześć Adora — odezwał się Vitto. Podniosła na niego zdziwione spojrzenie. Przed nią stał nie tylko Vitto, ale i reszta klasy — Jak tam?
— Wszystko w porządku — odpowiedziała marszcząc brwi. — Coś się stało?
— Nie było cię dwa dni w szkole — powiedział Vitto, którego najwyraźniej wybrano do rozmowy z nią. — No i my się podzieliśmy i mamy dla ciebie notatki — oznajmił i położył przed nią plik spiętych karetek. — To jest historia — i ruszył na swoje miejsce. Po chwili na ławce Adory wylądowały notatki z hiszpańskiego, historii , wiedzy o społeczeństwie, chemii czy biologii. Wpatrywała się w notatki kompletnie zaskoczona. Takiej rekcji się nie spodziewała. — Adora.
— Tak?
— Wiesz jak komuś trzeba dać w zęby to wal do nas śmiało.
Zamrugała powiekami bezwiednie się uśmiechając. Uczniowie 3c uznawani byli za dziwaków i kujonów. Większość z nich była wysoka, chuda i nieporadna towarzysko. Gdy Adora dołączyła do klasy na początku żaden z nich nie wiedział jak z nią rozmawiać bo była dziewczyną. Sama myśl, że ta banda chudzielców mogłaby kogoś pobić działała na nią dziwnie kojąco.
— Dzięki.
— Nie ma za co — odpowiedział jej Arturo. — I my tak poważnie. Jak trzeba kogoś dać wykład o odpowiedzialności to — zacisnął demonstracyjnie pięść — my zawsze pomożemy.
— Dzięki chłopaki — wykrztusiła. — To naprawdę miłe z waszej strony, ale proszę nie bijcie nikogo.
— Jasne, ale pamiętaj o propozycji. No i moja mama — Vitto podrapał się po głowie nie wiedząc jak ubrać to w słowa — wiesz, że mam małego brata? — zapytał ją — Bąbel skończył niedawno trzy lata i jak stara lampucera zaczęła po Ratuszu lamentować jaki do Dick ma problem to w mamuśce się coś zagotowało no i zagnała nas wszystkich do przebierania ciuszków po Bąblu. No wiesz bodziaki, kaftaniki, śpioszki jakieś koszulki czy gatki. Nowe nie są, ale młodziak ich nie zniszczył więc — urwał wpatrując się w Adorę , której zaszkliły się oczy — mam je w bagażniku więc po drodze ci podrzucimy.
— Ja nie mogę
— Oczywiście, że możesz — zapewnił ją — no i mamy też wózek. Znaczy Bruno ma w swoim bagażniku bo u mnie się nie zmieścił.
— Wózek?
— No gondolę. Jest taka ciemno niebieska więc i dla dziewczynki się na da.
— Wyście powariowali?
— Nie to dyrowi poprzestawiały się klepki w głowie
— Nie żeby wcześniej było z nim dobrze, ale teraz to kompletnie odleciał — dodał jeden z siedzących z tyłu chłopaków. — A my naszego Rodzynka nie pozwolimy ruszyć.
— Rodzynki — poprawił go Vitto. — Adora to dziewczyna więc jest Rodzynką nie Rodzynkiem.
— Wymądrzaj się bo zaliczyłeś hiszpański.
— I wszyscy się z tego powodu cieszymy — w progu klasy stała Elodia. Nikt nie zauważył kiedy przyszła. — Vitto — poleciła — zacznij od rozwiązywania równania z pracy domowej — poleciła i usiadła za biurkiem. — I ma Boga siadajcie normalnie — poleciła kobieta. — machnięciem dłoni kazała im się przesunąć. — To, że dyrektor przestał się zachowywać racjonalnie i rozsądnie jak na dorosłego przystało to nie znaczy, że macie brać z tego przykład.
— Tak pani profesor — odpowiedziała chórem klasa.


***

Alice z zadowoleniem popatrzyła na swoje nowiutkie tęczowe baleriny. Baletki nie były nowe, ale kolor już tak. Dziewczyna postanowiła podczas spędzania dnia w towarzystwie Fabricio przemycić kolejne radosne elementy do swojej garderoby. Guerra miał zastępować Conrado na zajęciach z przedsiębiorczości. Widząc pakującego dokumenty ojczyma kusiło ją żeby stwierdzić, że za bardzo się przejął. Dzieciaki wolałby posłuchać o czymś dużo ciekawszym niż podatki i inne duperele. Guerra podniósł na nią wzrok.
Ubrała się zaskakująco zwyczajnie. Krótkie spodenki w szkocką kratę na szelkach w oczach Guerry miały odpowiednią długość, wesołe kolorowe baletki. Nie drgnęła mu nawet powieka na widok koszulki z jednorożcem. Alice miała swój styl i gdyby nie włożyła chociaż jednego kolorowego elementu zastanawiałby się czy dobrze się czuje? Pocałował ją we włosy i wyciągnął do niej rękę, którą ta z ochotę ujęła. W liceum byli już po kwadransie i pokierowani do pokoju nauczycielskiego gdzie spotkali panią Aguirre, która obdarzyła Alice szerokim uśmiechem.
— Panie Guerra, ale córeczka to chyba do mamusi podobna — zauważyła nauczycielka. Alice, która siedziała zadowolona na kolanach blondyna.
— Ma pani dobre oko — pochwalił ją. — Alice to wypisz wymaluj moja żona — otoczył ją w pasie dłonią i przyciągnął do siebie. — Nie mogłem zostawić jej samej w domu. Ma wtedy strasznie głupie pomysły.
—Jak każde dziecko. Pan Severin uprzedził telefonicznie że będzie go pan zastępował.
— Tak zatrzymały go pilne sprawy w Ratuszu miasta. Zebranie rady — doprecyzował. — Nie mógł się wyrwać.
— Ma pan doświadczenie w pracy z młodzieżą?
— Studenckie praktyki w szkole się liczą? —odpowiedział jej rozbawiony. — Dawno temu prowadziłem kilka lekcji więc myślę że sobie poradzę.
Alice popatrzyła na niego zaskoczona. Nikt jej o tym wcześniej nie powiedział.
— Skończyłem matematykę — wyjaśnił — Specjalizacja wymagała praktyk w liceum.
— Rozumiem. — Rozległ się dzwonek. Leticia wstała i podała mu odpowiedni klucz do sali. Alice z zadowoleniem chwyciła za dziennik i ruszyła za nauczycielką i Guerrą. Na widok znajomych twarzy pomachała im z ochotę. Fabricio otworzył drzwi i wpuścił do środka uczniów.
— Dzień dobry — przywitał się z uczniami.
— Gdzie pan Severin? — zapytała od razu jedna z uczennic.
— Zatrzymały go pilne sprawy w Ratuszu i poprosił mnie o zastępstwo — zmarszczył brwi rozglądając się po sali. Od bardzo dawna nie wiedział takiego usadzenia uczniów.
— Po co ta segregacja? — Alice uprzedziła jego pytanie wpatrując się w młodzież ze zmarszczonymi nosem. — Boicie się dziewczyn? — zapytała chichocząc pod nosem. Najwyraźniej strach chłopaków przed dziewczętami ją niezwykle rozbawił.
— Nie boimy się dziewczyn — zaprzeczył gwałtownie Enrique — To nowa polityka szkoły.
— Co?
— Jedna dziewczyna jest w ciąży — oznajmiła jedna z uczennic — więc dyrektor uznał, że segregacja płciowa zapobiegnie dalszemu szerzeniu się zjawiska.
Alice roześmiała się serdecznie. Fabricio posłał dziewczynce karcące spojrzenie.
— Przepraszam, ale dyrektor uczył kiedyś biologii więc facet powinien wiedzieć, że ciąża to nie grypa nie można się nią od tak zarazić — pstryknęła palcami — musi dojść do szeregu czynności aby był powstała zygota.
— Alice
— Co? Jestem w czwartej klasie — poinformowała ich — mamy już biologie i przerobiliśmy dział rozmnażanie u ludzi. Po za tym oni stoją już na progu dorosłości więc powinni wiedzieć że wsadzanie czosnku do pępka to nie metoda antykoncepcyjna.
— Alice, myślę że o antykoncepcji mieli odpowiednie do tego zajęcia.
— Tak, szklanka wody zawsze musi być do połowowy pełna.
— Co? — zapytał ją Fabricio.
— Nieważne, mama ci wyjaśni — machnęła ręką. — Teraz zaczniemy od sprawdzenia obecności — zamaszystym gestem otworzyła dziennik. — Boże papierowy dziennik — przesunęła palcami w zachwycie — Ale jesteście staroświeccy. U mnie w Szkocji wszystko jest w komputerze, a rok temu wysiadły serwery. Nauczyciel od matmy nie zapisywał nigdzie ocen wszystko przepadło — Alice uśmiechnęła się z nostalgią. — Uzupełnienie regulaminu szkoły — sięgnęła po leżącą obok jej ręki kartkę. Fabricio posadził ją sobie na kolanach i wyjął z jej rąk długopis. — Na wychowaniu fizycznym zaleca się dziewczętom noszenie wygodnego stroju zasłaniającego kolana i łokcie. — urwała patrząc na Fabricio — Dziewczęta obowiązuje upinanie włosów.Dziewczęta zobowiązuje schludny strój. Co za bubek! — nie wytrzymała — I wszystko z powodu jednej ciężarnej dziewczyny? Tutaj brakuje jednego zapisu; rodzicom dziewcząt zaleca się kupno burek by były zasłonięte od czubka głowy po palce u stóp aby nie prowokować chłopców koronką swojego stanika! A ja w tym samym czasie udam się do kliniki, żeby przeszczepili mi mózg.
Ktoś z tyłu parsknął śmiechem.
— Zamiast szykanować Bogu ducha winną dziewczynę za to że będzie mamą powinni okazać instytucjonalne wsparcie jak u mnie w szkole.
— Masz dziesięć lat — przypomniał jej Queen
— Tak, ale moja szkoła jest do osiemnastki tylko moja mama przeskoczyła dwie klasy — stwierdziła po prostu — Pan dyrektor bo wtedy był jeszcze pan podarował jej od szkoły wyprawkę i dzidziuś przychodził z nią na zajęcia. Gdy miała do napisania jakiś ważny test to tatuś dziecka spacerował z nim po korytarzu. No wiecie w wózku, a on sobie tam gaworzył i wymachiwał nóżkami. Michael był taki przesłodki no a starszym rocznikom wychowawczy rozdawali gumki.
— Tutaj nie ma na co liczyć na wyprawkę — mruknął Felix
— To sami zróbcie zrzutkę — zasugerowała dziewczynka zeskakując z kolan ojczyma. — Nikt nie każe kupować wam wózka , ale pieluchy, ubranka wiecie czy to chłopczyk czy dziewczynka?
— Chłopczyk — odpowiedział Marcus za nim zdążył ugryźć się w język.
— Fantastycznie — klasnęła w dłonie — Jestem zakochana w marynarskich wzorach na ubrankach dla dzieci. Będę mieć rodzeństwo więc powoli się przygotowuje. Kupiłam im nawet obraz do pokoiku takiego uroczego grubego Koteczka.
— Alice, skoro już chodzisz po klasie rozdaj to proszę — powiedział Guerra wyciągając w jej stronę kartki, które dziewczynka ochoczo chwyciła — Dziś jeśli nam się uda chciałbym mówić z wami podatki ich rodzaje i sposoby rozliczania.
— To jest nudne.
— Wita w świecie dorosłych — powiedział — Ona bywa nudna. Podatki niestety was nie ominął.
— Chyba, że planujecie całe życie nic ni robić i żyć z zasiłku czy innej zapomogi wtedy podatki wam do niczego nie są potrzebne.
— I tutaj się mylisz. Podatki to bardzo przydatna wiedza więc popatrzcie na stronę pierwszą wydruku.
— Tu jest ich aż dziesięć — pożalił się Enrique.
— Tak jest cale dziesięć stron — przyznał mu rację Guerra. — Omówimy rodzaje podatków występujących w Meksyku, przerobimy krok po kroku oświadczenie podatkowe i jeśli wystarczy nam czasu zahaczymy o prawo pracy. Zaczynajmy.
Fabricio już po dwudziestu minutach zauważył, że tylko nieliczni go słuchają. Quen był zbyt zajęty Alice. Dziewczynka usiadła obok niego na krześle i ochoczo coś rysowała w swoim szkicowniku. Nie zdziwiłby się gdyby tam powstawała jego karykatura. Dziewczynka po raz kolejny odgarnęła opadające włosy za uszy.
— Dobrze, myślę, że prawo pracy i rodzaje zawieranych umów omówicie z Conrado teraz czas na pracę w grupach. Olivio zacznij odliczać. Do pięciu.
— Ale się pomieszamy — zauważyła jakaś dziewczyna.
— To dopiero byłaby tragedia — stwierdził z rozbawieniem Guerra. — No dalej czas leci a chcę żebyście chociaż zaczęli. Nastąpiło ogólne zamieszanie. Najpierw odliczano do pięciu, później klasa usiadła w nowo powstałych grupach.
— Chyba nie każe nam pan rozwiązywać ręcznie podatku.
— Nie jestem sadystą — odpowiedział chłopakowi Guerra. — Kto mi powie czym jest ekonomia społeczna?
— To dział ekonomii zajmujący się pomocą osobom w trudnej sytuacji życiowej, takim zagrożonym wykluczeniem społecznym.
— Dokładnie tak Olivio — pochwalił dziewczynę — W grupach napiszecie projekt, który będzie pomysłem jak pomóc osobom zagrożonym wykluczeniem.
— Gdzie jest haczyk? — zapytał go Quen.
— Skąd pomysł, że gdzieś jest haczyk? — odpowiedział mu Guerra.
— Zawsze jest haczyk — stwierdził Ibarra.
— I masz rację, jest haczyk. Projekt nie tylko będzie wliczał się do oceny końcowej, ale także musi odzwierciedlać sytuację miejsca w którym się znajdujemy więc mimo iż popieram ratowanie lodowców to wasze projekty muszą mieć tożsame z waszym miejscem zamieszkania.
— I mamy napisać to w dwadzieścia pięć minut.
— Nie, macie czas do końca miesiąca. Projekty oddacie Conrado i wspólnie się z nimi zapoznamy.
— Po co?
— Bo jestem ciekaw co wymyślicie, a po drugie najlepsze projekty będą realizowane przez poradnię którą kieruje.
— Odwalany więc robotę za pana?
— Nie, widzicie coś więcej niż czubki własnych nosów — odgryzł się Fabricio — Po za tym najlepsze projekty nie tylko będą realizowane, ale także będziemy potrzebować praktykantów w ich realizacji.
— Podsumowując nie tylko odwalamy pana robotę to jesteśmy także darmową siłą roboczą?
Guerra westchnął ciężko.
— Praktyki będą płatne
— Co? — wydukał Quen.
— Praktyki wakacyjne będą płatne. Nie będą to duże pieniądze, ale osoby chętne i chcące pomóc lokalnej społeczności będę mogły dorobić sobie do kieszonkowego. Zastanówcie się więc dobrze czego w Valle de Sombras i Pueblo de Luz brakuje chociażby w tej szkole.
— Dobrego zarządcy z mózgiem? Ej możemy pozbawić dyra stanowiska?
— Ekonomia społeczna z założenia daje pracę nie ją zabiera. Po za tym nie można od tak — Guerra pstryknął palcami — odwołać dyrektora. Rozejrzyjcie się po szkole, po mieście, po obu miastach i otwórzcie oczy. Alice chodź tutaj , zwiążę ci te włosy — polecił dziewczynce. Która ochoczo do niego podbiegła. Posadził ją na biurku. Z torby wyciągnął grzebień. Delikatnie zaczął rozczesywać jej splątane kosmyki.
— W szkole nie ma wind — odezwał się przytomnie Felix.
— A no nie ma — odpowiedział mu Guerra rozdzielając włosy Alice.
— Co pan robi?
— Koronę z warkocza — odparł blondyn sprawnie rozdzielając palcami pasma.
— Nauczył się pan z youtube?
— Gdy dorabiałem sobie jako niańka youtube nie istniał — poinformował ich. — Straszne nie? Życie bez mediów społecznościowych.
— Pan więc nie ma facebooka?
— Nie ani Instagrama ani te go trzeciego tiktaka.
— Tik tocka — poprawiła go Alice. — Daj skarbie gumkę do włosów — polecił dziewczynce — i obróć do boku głowę.
Drzwi od klasy się otworzyły i do środka wszedł dyrektor. Alice demonstracyjnie zamachała nogami ukazując tęczowe baletki w całej swej kolorowej okazałości.
— Pan Severin uprzedził, że będzie go pon zastępował. — popatrzył na klasę. — Są wymieszani.
— Pracują w grupach nad projektem z ekonomii społecznej — wyjaśnił Guerra nawet nie patrząc na dyrektora.
— Czytał pan nowy regulamin?
— Nie miałem okazji, a są jakieś nowe wytyczne dotyczące pracy w grupach? — zapytał z niewinną miną zaplatając drugi warkoczyk.
— Ma interesujące włosy — zauważył dyrektor przyglądając się kolorom na głowie Alice. — Taki tęczowy.
— Tak, Alice uwielbia tęczę.
— I nie widzi pan nic złego w tej tęczy?
— A co złego jest w naturalnie występujących w przyrodzie zjawiskach atmosferycznych?
— Nie mam nic to tęczy chodzi raczej o ludzi których reprezentuje.
Fabrcicio zaczął formować koronę z końcówek włosów Alice. Z biurka sięgnął po czerwoną spinkę do włosów.
— Ach tak. Czasami wylatuje mi z głowy, że Alice to nasze tęczowe dziecko.
Jeśli dyrektora oburzyły włosy dziewczynki to na słowa tęczowe dziecko zarumienił się jak piwonia.
— To nasz Promyczek po burzy.
— Co proszę?
— Alice jest naszym tęczowym dzieckiem — westchnął — Tęcza symbolizuje dziecko urodzone po stracie poprzedniego — ciągnął dalej niewzruszonym tonem Guerra. — Moja żona straciła pierworodną córkę i Alice pojawiła się na świecie kilka lat po niej więc jest naszym tęczowym dzieckiem.
— Rozumiem — wydukał Peraz — Proszę dalej pracować — powiedział i szybko wyszedł. Alice gdy tylko zamknęły się drzwi pokazała w ich stronę język.
— Palant — wymamrotał pod nosem Guerra. Alice zaskoczyła ze stolika.
— Nakłamałeś mu — powiedziała Bliźniaki to tęczowe dzieci nie ja.
Fabricio przyklęknął przy dziewczynce.
— Alice, dla nas jesteś naszą tęczą — oznajmił. Dziewczynka rozpromieniła się i ruszyła do stolika gdzie był Felix i Quen — Oszukujecie bo się zamieniliście, ale mam to w nosie — stwierdziła siadając obok nich. — Chcecie pozbyć się tego dupka?
— To co chcemy a to co możemy jest mocno ograniczone.
— Dla chcącego nic trudnego musicie tylko wejść do jego szafy i znaleźć jego brudne gacie.
— Co? Fuj nie będę szukał jego brudnych majtek.
— Ależ ty wszystko dosłownie rozumiesz — machnęła ręką dziewczynka — Moja mama doradziłaby wam, że jeśli Perez raz miał romans z uczennicą to mógł to powtarzać.
— To plotki
— Potrzebne wam więc fakty bo jak powiedziałby Emily Guerra w każdej plotce jest jej jedno ziarno wam potrzebny cały spichlerz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:12:36 10-07-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 071, część 1
CONRADO/LUCAS/QUEN/MARCUS/FELIX


Zaledwie objął urząd zastępcy burmistrza Pueblo de Luz, a na jego biurku w ratuszu już piętrzył się stos dokumentów, wniosków, skarg, propozycji i listów. Musiał przyznać przed samym sobą, że było to dla niego nowe wyzwanie. Choć ciężka praca i papierkowa robota, często do późna w nocy, nie była mu obca, po raz pierwszy miał kogoś nad sobą, kto kontrolował jego poczynania. Presja była ogromna, ludzie na niego liczyli, a inni czekali tylko na jego potknięcie. Na szczęście w Mieście Światła zdecydowanie więcej było tych pierwszych, choć i oni byli wobec niego nie do końca ufni, w końcu był obcy w mieście, nie znał ich zwyczajów.
Conrado Saverin bardzo się starał, by wypaść dobrze w nowej roli. Nie tylko dlatego, że dzięki temu mógł utrzeć nosa Fernandowi Barosso bardziej niż kiedykolwiek, ale też dlatego, że zależało mu na tych ludziach. Umiał wczuć się w ich los, ponieważ sam był kiedyś na ich miejscu. Jego rodzina nie należała do zamożnych, oględnie mówiąc, w domu nigdy się nie przelewało, do tego przyszło mu dorastać w kraju pogrążonym w chaosie, gdzie rządziła junta wojskowa. Jego rodzinę spotykały represje ze strony rządu, byli bowiem uważani za opozycjonistów. Wiedział co to znaczy głód i jak to jest bać się tego, co przyniesie jutro. Zarówno mieszkańcy Valle de Sombras jak i Pueblo de Luz w przeważającej większości należeli do klasy robotniczej, bez wyższego wykształcenia, większość nie skończyła nawet podstawowej szkoły. Potrzebowali zmian, potrzebowali kogoś, kto ich wysłucha i kto ich zrozumie. Kogoś, kto im pomoże, ale nie litując się nad nimi, tylko zapewniając odpowiednie środki i możliwości rozwoju. Fernando Barosso zdecydowanie nie był tą osobą, bo w przeciwieństwie do Conrada, sam nigdy nie zaznał biedy i nie był w stanie postawić się na miejscu biednych wyborców, choć rzecz jasna wielokrotnie próbował pokazać im, że się z nimi utożsamia. Ta szkopa jednak nikogo nie zwiodła.
Właśnie dlatego na barkach Saverina spoczywała ogromna odpowiedzialność. Pokazał wielu ludziom, że jest gotów walczyć z człowiekiem, który uosabiał wszystkie znienawidzone przez nich cechy i który reprezentował całą elitę Valle de Sombras i Pueblo de Luz. Pokazał, że zależy mu na młodzieży i jej rozwoju, ale też że jest skłonny do rozmów.
Tego dnia musiał zrezygnować z zajęć w szkole i poprosić Fabricia o zastępstwo, jako że w ratuszu Miasta Światła, zabytkowym budynku z malowniczym widokiem na pobliskie jezioro, zaraz po zebraniu rady miasta miało się odbyć pierwsze wolne spotkanie z mieszkańcami. Interesanci mogli się stawić i przedstawić swoje obawy, prośby, sugestie, co było doskonałą okazją, by poznać się ze wszystkimi, dokładnie oszacować potrzeby społeczności. Jimena Bustamante była bardzo profesjonalna, znała większość przybyłych i zwracała się do nich jak do starych znajomych, czym zaskoczyła Conrada. Wcześniej uważał, że jest to raczej kobieta, do której podchodzi się z dystansem. Saverin słuchał wszystkich uważnie, robiąc notatki i myślami sięgając już w przyszłość i tworząc plany modernizacji miasta, które byłyby dla wszystkich korzystne.
– I jak? Co sądzisz? – zapytała pani burmistrz, opierając się o blat biurka w swoim gabinecie i zakładając ręce na piersi.
– Sądzę, że widok stąd jest powalający – odpowiedział, wyglądając przez okno w stronę mieniącego się w słońcu jeziora. Teraz okolica była pusta, ale gdy tylko skończą się zajęcia w szkole, dzieci zbiegną się tutaj, by cieszyć się piękną pogodą.
– Miałam na myśli twoje pierwsze doświadczenia jako mój zastępca. – Jimena uśmiechnęła się półgębkiem. Conrado był dość tajemniczy i nigdy nie potrafiła go rozgryźć.
– Zależy ci na tych ludziach. – Było to stwierdzenie, a nie pytanie. Już dawno chciał to wypunktować. – Myślałem, że nie chcesz się zbyt angażować, biorąc pod uwagę naszą umowę. – Spojrzał na nią wymownie, a ona ponownie się uśmiechnęła, widząc do czego zmierza.
– Pamiętam o naszej umowie, nie przejmuj się. Musisz się wzdrożyć zanim ustąpię ze stanowiska. Nie chcesz chyba, żeby ludzie myśleli, że się mnie pozbywasz? Nie wyglądałoby to zbyt dobrze, gdybym podała się do dymisji po zaledwie kilku dniach rządów.
– Zgadzam się. Chciałbym tylko się upewnić, że nadal gramy w tej samej drużynie.
– Spokojnie, Conrado. Chyba już niejednokrotnie udowodniłam, że jestem dyskretna i umiem dotrzymać słowa. Być może tam, skąd przyjechałeś, jesteś rekinem biznesu, ale w Pueblo de Luz jesteś na razie co najwyżej płotką. Musisz się jeszcze wiele nauczyć i zaskarbić sobie szacunek społeczności. To nie będzie łatwe, Conrado. Nie wystarczy sypnąć pieniędzmi czy otworzyć hotel i zatrudnić kilka pokojówek. Ten proces wymaga czasu. Ale nie przejmuj się, wszystkiego cię nauczę. Jestem tu po to, by przekonać ludzi do ciebie.
– Na to liczę. – Saverin odwrócił się od okna i coś mu się przypomniało. – Jako burmistrz masz dostęp do akt ewidencji ludności i do wszystkich instytucji działających na terenie miasta.
– Potrzebujesz czegoś konkretnego? Myślałam, że kto jak kto, ale ktoś taki jak ty może z łatwością wynająć prywatnego detektywa albo dobrego hakera, żeby pozyskać pożądane informacje.
– Chciałbym przyjrzeć się dokumentom dotyczącym klasztoru prowadzonego przez siostry Miłosierdzia, a konkretniej sierocińca.
– Och, czyżby ojciec Horacio zalazł ci za skórę? – Jimena przekrzywiła głowę, z ciekawością wpatrując się w bruneta stojącego przy oknie. – To stary oportunista, być może nosi koloratkę, ale w głębi duszy wyznaje tylko jedną religię. – Jimena wykonała ruch ręką, wskazujący na to, że przelicza pieniądze. – Czego potrzebujesz?
– Mam powody, by sądzić, że sierociniec jest ukrytą pralnią pieniędzy dla Fernanda Barosso.
– To bardzo poważne oskarżenie. Mogę zapytać o źródło informacji?
– Instynkt i jeden zaufany człowiek, który nie boi się ubrudzić sobie rąk. – Conrado przypomniał sobie podejrzenia Huga, który już dawno mówił mu, że coś jest nie tak z tą instytucją. Sam zresztą badał tę sprawę z Arianą i już wtedy odniósł wrażenie, że Fernando Barosso przekazał hojne darowizny na dom dziecka, ukrywając swój majątek przed mackami Mauricia Rezende. Burmistrz Valle de Sombras zdecydowanie miał układ z księdzem, który skrzętnie ukrywał jego sekrety, łącznie z córką kochanki.
– Norma da ci dostępy do wszystkich dokumentów, szukaj czego tylko potrzebujesz. – Jimena nie dociekała, co miał na myśli.
– Tak po prostu? – Conrado założył ręce na piersi, dziwiąc się jej reakcji. – Nie zapytasz, dlaczego chcę to sprawdzić, po co mi ta wiedza?
– Musisz mieć swoje powody. Tak samo jak zapewne miałeś powód, dla którego współpracowałeś z Victorią Diaz de Reverte, obecną zastępczynią burmistrza Valle de Sombras, twojego rywala. Mam się martwić, że twoi sojusznicy odwracają się od ciebie?
– Ani trochę. – Saverin podszedł bliżej, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. – Victoria obrała inną drogę. Nie mogę mieć jej tego za złe.
– Nawet jeśli cię zdradziła? – Jimena spojrzała na swojego partnera podejrzliwie.
– Nie nazwałbym tego zdradą.
– Wiesz, że ludzie będą krzywo patrzeć? Ona i jej mąż byli w końcu twoimi patronami.
– Ludzie zawsze znajdą powód do krytyki. Ale jestem tutaj, prawda? Jeszcze nikt nie obrzucił mnie jajkami. Na razie – dodał z żartobliwą nutą w głosie, a Jimena poprawiła na sobie garsonkę w kolorze kanarkowym.
– Ufam ci Conrado. Ale obyś się nie sparzył. W tej branży trudno o prawdziwych sprzymierzeńców. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś wbije ci nóż w plecy. Mam wielką nadzieję, że nie jesteś jedną z tych osób.
– Można o mnie powiedzieć wiele, ale nie jestem tchórzem. Jeśli mam wbić komuś sztylet, zrobię to prosto w serce, patrząc mu w oczy.
Jimena stała przez chwilę, przyglądając się mu, nie wiedząc, czy mówi serio czy też się zgrywa. Coś w jego spojrzeniu pozwoliło jej myśleć, że Conrado Saverin nie rzuca słów na wiatr. Kiwnęła mu głową, dając znać, że rozumie. Nadeszła nowa era dla Pueblo de Luz.

***

Lucas bębnił palcami w kierownicę jeepa, drugą ręką przecierając zmęczone oczy. Nie spał od czterdziestu ośmiu godzin, był wykończony nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Praca dla Templariuszy robiła się coraz bardziej niebezpieczna. Na szczęście już niedługo miało się to wszystko skończyć. Jeśli miał być szczery przed samym sobą, irytowało go trochę, że jego przełożony tak długo zwleka z odwołaniem misji. Miał już po dziurki w nosie Meksyku, kartelu i jego członków, w szczególności okrutnego Koguta, który chyba za nic miał sobie fakt, że Eddie Vazquez omal nie wykrwawił się na tylnym siedzeniu samochodu. Najważniejszy był towar. Hernandez miał wrażenie, że Joaquin celowo nie ingeruje w metody swoich ludzi, jakby wolał odwrócić wzrok i nie widzieć wszystkiego, co dzieje się „za kulisami”. Nie wiedzieć czemu, niezmiernie go to zirytowało. Villanueva był w końcu szefem, powinien umieć ustawić swoich ludzi do pionu. A tymczasem Luke’owi wydawało się, że Wacky ostatnimi czasy więcej czasu poświęca prywatnym sprawom aniżeli interesom. Nie wróżyło to niczego dobrego, szczególnie że znajdowali się na skraju wojny z wrogim kartelem.
Los Zetas wyznaczyło miejsce spotkania na swoim terenie. Lucasowi bardzo się to nie podobało, ale oczywiście Joaquin nic sobie z tego nie robił. Hernandez siedział razem z Lalo w swoim jeepie gdzieś na przedmieściach Nuevo Laredo w stanie Tamaulipas, gdzie mieściła się siedziba wrogiego kartelu.
– Przestań, zaraz mi głowa pęknie. – Marquez wysyczał przez zaciśnięte zęby, wskazując na dłoń Hernandeza, która bezwiednie wybijała jakiś bliżej nieokreślony rytm na kierownicy. – Masz pietra? Trzeba było nie przyjeżdżać.
– Dobrze wiesz, że gdyby to ode mnie zależało, nie byłoby mnie tutaj. – Luke postanowił nie owijać w bawełnę, poprawił się na siedzeniu i spojrzał na zewnątrz przez zakurzoną szybę. Nikt nie stawił się jeszcze na umówione spotkanie, ale był pewien, że członkowie kartelu obserwują ich z daleka i czekają na odpowiedni moment.
– Tak, jasne. Nie chciałeś tego „awansu”. – Lalo parsknął śmiechem, zakreślając w powietrzu cudzysłów. – Zaraz zobaczymy, jaki jesteś odważny. Z Los Zetas nie ma żartów, to twardzi sukinsyni. Jedno złe słowo i wąchasz kwiatki od spodu albo lądujesz na dnie Zatoki Meksykańskiej. Nadal nie rozumiem, dlaczego Wacky chciał, żebyś to ty z nimi potraktorował. Nie znasz naszych zwyczajów, naszych zasad.
– Może wolał, żeby za negocjacje odpowiadał ktoś, kto umie wymówić słowo „pertraktować” – odciął się Lucas, a Lalo tylko zacisnął zęby z bezsilnej złości. – Wyłaź, już tu są.
– Ślepy jesteś? Nikogo nie ma! – Marquez był poirytowany, ale ku jego zdumieniu, zza zrujnowanego budynku zaczęło wyłaniać się powoli kilku mężczyzn.
Hernandez poczuł się odsłonięty. Sam miał na sobie koszulkę i jeansy. Oprócz dwóch pistoletów w kaburze na szelkach był bezbronny w porównaniu do pół tuzina wielkich facetów z karabinami maszynowymi. Przypominali gansterów z gier video, w które namiętnie grywał Oscar od czasu przebudzenia ze śpiączki. Nie wyglądało to za ciekawie. Zerknął na Lalo, który był w podobnej sytuacji z jednym gnatem za pasem i nożem myśliwskim pod nogawką spodni i nawiązała się między nimi przez chwilę nić porozumienia, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
– Lalito, miło cię widzieć – odezwał się jeden z członków przeciwnego kartelu, być może ich dowódca, którego twarz zakrywała jednak czarna kominiarka. – Kopę lat. Jak tam siostra? Nadal fajna z niej laska?
– Bruno. – Lalo warknął, ledwo słyszalnie wypowiadając imię mężczyzny na przywitanie. – Jak tam braciszek? Z tego co pamiętam, ma bardzo kruche kości.
– Panowie, jakkolwiek bardzo bym chciał pogawędzić i dać wam możliwość powspominania starych dziejów, trochę nam się spieszy, więc przejdźmy do sedna. – Lucas zwrócił się bezpośrednio do faceta nazwanego Brunem, kątem oka obserwując jego towarzyszy i kalkulując swoje szanse na wypadek, gdyby negocjacje obróciły się w walkę.
– To ten gringo? – Bruno podszedł bliżej i dokonał oględzin Hernandeza, obchodząc go z każdej strony i lustrując od stóp do głów. – Spodziewałem się jakiegoś chudzielca. Butny jesteś, gringo. Nie zapominaj, że to my stawiamy warunki.
– A ja myślałem, że wspólnie je negocjujemy. – Lucas spojrzał na faceta w kominiarce. – Może zdejmiesz z twarzy tę szmatę i porozmawiamy w cztery oczy?
Kilku członków kartelu poruszyło się niespokojnie, a Lalo za plecami Bruna pokręcił lekko głową, jakby chciał ostrzec Hernandeza. Luke jednak nic sobie z tego nie robił. Być może prowokował szefa Los Zetas, ale chciał już mieć to za sobą. Marzył tylko o wygodnym łóżku i odrobinie snu.
– Co ty na to, żebyśmy załatwili to polubownie? – Luke kontynuował, widząc że Bruno nie reaguje. – Joaquinowi nie podoba się, że mieszacie się do spraw Los Caballeros Templarios. Prawdę mówiąc, to trochę nie w porządku, że rościcie sobie prawa do naszego rewiru. Jakoś za życia El Pantery nie zależało wam na Nuevo Leon. Czy coś się zmieniło?
Prowokujący, zdawkowy ton Lucasa tylko rozśmieszył Bruna, który odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się w głos. Zdjął kominiarkę zamaszystym gestem i pokazał Lucasowi swoje oblicze.
– Żartujesz sobie? Nazywasz mnie gringo a sam jesteś Amerykaninem?
– Co mnie zdradziło? – Facet rozłożył ręce jakby się poddawał. Karabin zatrzeszczał złowieszczo w jego rękach.
– Twój tatuaż. – Luke wskazał na nadgarstek mężczyzny. – Gdzie służyłeś?
– Marines. Masz niezłe oko.
– Bruno to ksywka?
– Można tak powiedzieć.
– Dobra, dosyć tych pogaduszek. – Kolejny mężczyzna w kominiarce podszedł do rozmawiających. – Odin nie będzie zadowolony – szepnął na faceta nazwanego Brunem, a ten machnął ręką, żeby sobie poszedł.
– Mój kolega ma rację, innym razem pogawędzimy. Powiedziałeś, że wcześniej nie zależało nam na wpływach w Nuevo Leon. To prawda, ale to było zanim zmieniły się rządy w waszych szeregach. Dobiegły nas słuchy, że Wacky sobie nie radzi.
– gów*o prawda, niby skąd te informacje? – Lalo był gotowy do bitki. Bruno wystawił w jego stronę dłoń, by go uciszyć.
– Macie nas za idiotów? Ludzie padają jak muchy wokół tej dziury, którą nazywacie Doliną Cieni. Wiemy, że Joaquin znał się z tym pomyleńcem Cayetanem Cortezem i to pewnie od niego przejął chore pomysły. Podziwiam jego kreatywność, ale nie jest ona dobra dla biznesu.
– Niby co masz na myśli? – Ręka Lalo zadrgała niebezpiecznie blisko pistoletu, ale Lucas już wiedział, co Bruno chciał powiedzieć.
– Zeus, Tryton, Helios, Kairos… Wszystkie powodowały śmierć u tych, którzy je zażywali – wyjaśnił Lucas, a były żołnierz mu przytaknął.
– Sam rozumiesz, Lalito, w tym biznesie chodzi o to, żeby zdobyć stałych klientów, a nie się ich pozbywać. Niestety w tym kraju mnóstwo jest autodestrukcyjnych drani, którzy tylko czekają, żeby przyjąć działkę tego syfu. A to burzy nam interesy.
– Bo sami nie możecie kontrolować rynku? Chcesz powiedzieć, że wasz towar idzie w odstawkę, bo ludzie przychodzą do Joaquina po jego „wynalazki”? – Lalo roześmiał się, ale jego oczy błyszczały złością.
– Nie tylko o to chodzi. Przerzuca ten syf za amerykańską granicę, a to nam na ogonie siedzi DEA. Myślą, że to my za tym stoimy. Mamy z tego powodu same problemy. Dlatego musimy dojść do porozumienia. – Bruno porzucił niefrasobliwy ton i przeszedł do rzeczy. – Joaquin przestanie eksperymentować i sprzedawać swoich „bożków” gdzie popadnie. Wycofa się też z północnego Meksyku i przestanie obstawiać granicę.
– Mieliśmy negocjować, a tymczasem widzę, że przyszedłeś z gotowymi żądaniami. – Lucas wpatrzył się uważnie w komandosa. – Co jeśli odmówimy?
– Jeśli Wacky się nie zgodzi, gorzko tego pożałuje, bo przyjdziemy nie tylko po skrawek ziemi, ale po cały rejon Monterrey i jego głowę.
– Brzmi bardzo przerażająco, ale co w takim razie dostanie Joaquin? Mam wrażenie, że tylko stawiacie warunki a nie proponujecie niczego w zamian. – Lucas zaczynał dostrzegać, że ci goście rzeczywiście się nie patyczkują.
– Powiedzmy, że Joaquin ma szczęście, że nadal żyje. Sam fakt, że pozwalamy handlować takiemu ścierwu jak on już jest dla niego nagrodą. – Bruno przestał się już uśmiechać, był śmiertelnie poważny. – Przekażcie mu, że te „negocjacje” to gest naszej dobrej woli. Niech się cieszy, że nie dostał pocztą kilku palców swojej siostrzyczki. Och tak, wiemy o słodkiej Carolinie od naszego człowieka. Niech Villanueva wie, że mamy na niego oko.
– Pieprzyć to. – Warknął Lalo, zwinnym ruchem wyciągając broń i celując w Los Zetas. Trafił jednego z ludzi Bruna i momentalnie rozległy się strzały z karabinów.
Lalo oberwał i padł na ziemię, wzbijając chmurę piasku.
– Idiota. – Lucas zaklął pod nosem, szybko pociągając go za samochód, gdzie schronili się przed atakiem. – Nie byłbyś sobą, gdybyś czegoś nie odwalił, prawda?!
– Nie słyszałeś tego sukinsyna? Nie mam zamiaru negocjować z takimi jak on. – Lalo syknął, łapiąc się za ramię.
Hernandez wychylił się zza jeepa i oddał kilka strzałów, skutecznie powalając na ziemię dwóch ludzi Bruna.
– Co ty wyprawiasz? – Marquez był wściekły. – Strzelaj w te ich głupie łby, a nie w kolana!
– Chcesz, żeby wydali na nas wyrok śmierci? Już i tak masz u nich przechlapane.
– Mam u nich przechlapane od kiedy rozprawiłem się z bratem Bruna, żadna strata.
– Zamknij się i właź do wozu. – Lucas rzucił się biegiem, nie zamierzając tłumaczyć Lalowi, co dokładnie ma robić. Pobiegł za opuszczony budynek, gdzie Los Zetas zostawili swój pojazd. Zamiast z nimi walczyć, wolał uciekać i uniemożliwiśc im pościg. Strzelił kilka razy w opony, ale nie został, by patrzeć jak ulatuje z nich powietrze. Wrócił do jeepa, Lalo już odpalił silnik i czekał.
Ludzie Bruna bezskutecznie próbowali ich jeszcze dosięgnąć pociskami, ale sam dowódca stał i przyglądał się wszystkiemu z lekkim uśmiechem na twarzy. Lucas zmarszczył brwi i ponaglił Lala, który jedną ręką kierował pojazd, a drugą trzymał się za ramię.
Zatrzymali się dopiero, kiedy wjechali do stanu Nuevo Leon. Luke był wściekły, nie odzywał się do Marqueza, który przeklinał pod nosem, wyjąc z bólu.
– Przestań wreszcie, to tylko draśnięcie – rzucił zirytowany, kiedy Marquez opierał się o maskę jeepa, zaciskając pięści i rzucając wiązankę hiszpańskich przekleństw pod adresem Loz Zetas.
– Łatwo ci mówić, boli jak cholera!
– Nie ruszaj się. – Lucas rozerwał opakowanie z gazą zębami i odkaził ranę. – O, przepraszam, zabolało? – zapytał złośliwie, kiedy Eduardo niemal podskoczył po przyłożeniu gazy.
– Nie wkurzaj mnie, Hernandez! – Marquez splunął na ziemię, zaciskając zęby. – Zabiję tego Bruna.
– Miałeś okazję. Co cię powstrzymało? – Lucas spojrzał Lalo prosto w oczy, prowokując go do zwierzeń.
– Oszalałeś? Było ich trzy razy więcej niż nas, jeśli nie zauważyłeś. Nie jestem głupi.
– Polemizowałbym. – Luke nie był przekonany. Powrócił do opatrywania rany. – Masz szczęście, nie jest zbyt głęboka. Ale wygląda dość paskudnie, potrzeba szwów.
– Super. Może i mnie zawieziesz do doktorka Juliana? Gdzie z tymi łapami? – Warknął, kiedy Luke dotknął wierzchem dłoni jego spoconego czoła.
– Sprawdzam czy nie masz gorączki, bo ewidentnie zaczynasz już bredzić. – Policjant pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wrócił do samochodu i ze schowka wyciągnął podręczny zestaw do szycia, który dostał od Alice na pamiętnej imprezie rodzinnej.
– A ty co, krawiec? – Lalo jeszcze trochę oponował, ale w końcu nie miał wyjścia i pozwolił się zaszyć Lucasowi, który miał w tym trochę wprawy. Sam wielokrotnie musiał opatrywać swoje obrażenia. Szkoda, że z przyszywaniem guzików nie szło mu tak dobrze.
– Gotowe. Do wesela się zagoi. – Przykleił plaster na opatrzoną ranę i schował wszystko do apteczki. – Chcesz mi wyjaśnić, co tam zaszło, czy może wolisz to zrobić przed Joaquinem?
– O co ci chodzi? Słyszałeś, co oni bredzili, chcą dostać północne Nuevo Leon. Miałem się zgodzić i podać im jeszcze na tacy głowę Joaquina? Nie wyłapałeś momentu, kiedy grozili Carolinie?
– Wyłapałem. I zastanawiam się, skąd Los Zetas mogli o niej wiedzieć, skoro nawet sama Astrid do niedawna nie miała pojęcia, że ma siostrę. – Lucas zmrużył podejrzliwie oczy.
– Czy ty coś insynuujesz? – Lalo zatrzymał się, zanim wsiadł do auta od strony pasażera.
– Ja? Skąd. – Lucas wysilił się na sarkazm. – Masz niebywały talent, Lalo, siania zamętu gdziekolwiek się pojawisz. Wiem też, że całkiem nieźle strzelasz. Przekonałem się o tym na własnej skórze. – Policjant podniósł ręką i podwinął rękawek koszulki, ukazując jasną bliznę w miejscu, gdzie kiedyś Lalo go postrzelił, prawie uszkadzając tętnicę ramienną. – A jednak tamci ludzie wyszli z tego bez szwanku.
– Jak słusznie zauważyłeś, gdybyśmy ich bardziej poturbowali, już wysłaliby za nami pościg.
– Obrażasz moją inteligencję, Lalo. Wiem, że coś ukrywasz. Kim jest Odin?
– Kto? – Lalo oparł się o otwarte drzwi jeepa.
– Jeden z nich wspomniał, że „Odin nie będzie zadowolony”. Kogo miał na myśli? – Luke również oparł się ramieniem o szybę, zanim wsiadł do samochodu. – Proszę cię, Eduardo, naprawdę sądzisz, że jestem tak głupi?
Lalo wyglądał jakby walczył ze sobą. W końcu westchnął, jakby był zły na samego siebie i kopnął piasek pod nogami, jakby znajdowała się tam niewidzialna piłka.
– Odin to szef Los Zetas.
– Myślałem, że Bruno dowodzi.
– Myślisz, że szef kartelu stawiłby się na zwykłe negocjacje? – Lalo prychnął, ubolewając nad niewiedzą policjanta. – Bruno to tylko chłopiec na posyłki.
– Skąd tyle o nich wiesz? – Hernandez wczuł się w rolę, przesłuchując Marqueza.
– Bo kiedyś chcieli mnie zwerbować do kartelu, jasne? Możemy już z tym skończyć? Trzeba wracać i ostrzec Joaquina. – Lalo był zniecierpliwiony. Wsiadł do auta i zatrzasnął drzwi tak mocno, że jeep się zatrząsł.
Luke przyglądał mu się jeszcze przez szybę, po czym postanowił nie drążyć tematu. Wiedział, że Lalo nie puści pary z ust, ale niewątpliwie coś jeszcze ukrywał i Hernandez chyba wiedział co. Wsiadł jednak do auta i odjechał w kierunku Monterrey. Joaquinowi nie spodobają się wieści.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:16:31 10-07-22    Temat postu:

część 2


Spotkali się w szkolnej bibliotece z samego rana w piątek, by omówić zadanie domowe od Fabricia Guerry. Praca w grupie nigdy nie była mocną stroną Quena, ale przynajmniej nie musiał odwalać całej roboty sam. Miał nawet nadzieję, że jego koledzy zrobią wszystko za niego, ale niestety na to się nie zanosiło.
– No i znów w tym samym składzie, co? – powiedział z wymuszonym uśmiechem, rzucając plecak na stolik i rozwalając się na krześle. – Dajcie mi znać, gdzie mam się podpisać.
– Nie tym razem, Quen, będziesz musiał się przyłożyć do projektu. – Olivia z obrzydzeniem zrzuciła jego plecak na ziemię, wspomagając się swoim piórnikiem, jakby bała się go dotknąć. – Rozmawiałam z panem Guerrą i powiedział, że dopilnuje, by oceniono wkład każdego z członków grupy. Musisz zabrać się do roboty, bo nie zamierzam robić całego projektu sama z Caroliną.
– Jakoś jej tu nie widzę. Czyżby nasza mała miss perfekcji nie dotarła? – Quen wykrzywił się w stronę córki pani burmistrz, która stała się jeszcze bardziej nieznośna, od kiedy jej matka objęła urząd. Na każdym kroku przypominała mu, że jego ojciec został pozbawiony stanowiska.
– Jestem tutaj, baranie. – Carolina odrzuciła do tyłu długie czarne włosy, wychodząc zza regału z książkami. Usiadła przy stoliku jak najdalej Quena. – Zabierzmy się do pracy, niedługo zaczynają się lekcje i nie chcę niczego przegapić. Niektórzy muszą zasłużyć na oceny, nie mają nic podane na tacy.
Mówiąc to rzuciła znaczące spojrzenie na Marcusa Delgado, który tylko zmarszczył brwi.
– Zgadzam się, skupmy się na zadaniu, dobrze? – Felix usiadł między Caroliną a Marcusem. – Myślę, że Guerra miał naprawdę dobry pomysł, co do tego projektu. Możemy pomóc wielu mieszkańcom miasteczka.
– Słyszeliście, że praktyki będą płatne? Staż w poradni prawnej profesora Saverina będzie świetnie wyglądał w podaniu na studia. – Olivia niemal klasnęła w dłonie.
– To nie jest jego poradnia, prowadzi ją z Guerrą. – Quen wywrócił oczami. – No i najpierw twój projekt musi zostać wybrany.
– A do tego musimy zrobić burzę mózgów. Mam kilka pomysłów. – Felix przyszedł przygotowany. Wyciagnął notes, w którym wypisał swoje propozycje i już chciał się nimi podzielić z grupą, kiedy przerwała mu koleżanka.
– Profesor Saverin i pan Guerra na pewno nas wybiorą – powiedziała z pełnym przekonaniem Olivia, a kiedy wszyscy spojrzeli na nią jak na idiotkę, wyjaśniła: – No przecież Saverin pracuje z moją mamą, nie? O to nie musimy się martwić. Nie ma za co.
– Może i twoja matka jest przekupna i wykorzystuje swoją pozycję, żeby pomóc córeczce, ale Saverin taki nie jest. – Ibarra sam nie wierzył, że to mówi. Słowa koleżanki go zdenerwowały. – Tak psioczyłaś na mojego ojca, a chwalisz się kontaktami Jimeny w ratuszu? Żal mi ciebie.
– Co ja takiego powiedziałam? – Blondynka spojrzała po wszystkich zdziwiona, nie rozumiejąc, co było nie tak w jej wypowiedzi. – Nie chcecie dostać dodatkowych punktów do świadectwa?
– Nie w ten sposób. To nie w porządku. – Marcus również patrzył na koleżankę z mieszaniną zdumienia i oburzenia. Nie sądził, że jest zdolna do wykorzystania pozycji matki.
– No tak, bo niektórzy wolą działać solo. – Carolina prychnęła, znów piorunując wzrokiem Marcusa.
– Przepraszam, czy ja ci coś zrobiłem? – zapytał uprzejmie, spoglądając na koleżankę, nieco poirytowany jej zachowaniem. – Jeśli chcesz coś powiedzieć, powiedz mi to w twarz.
– Przecież mówię.
– Nie, ty tylko insynuujesz. Czymś cię uraziłem? Jeśli tak, to bardzo mi przykro, ale nie musisz się na mnie wyżywać.
– Daj spokój, Marcus, ona jest zła, bo masz lepsze oceny od niej, choć się w ogóle nie starasz. – Quen machnął ręką, a Carolina posłała mu mordercze spojrzenie.
– Wybacz, Caro, nie wiedziałem, że moja średnia ocen jest dla ciebie tak ważna. – Rzucił sarkastycznie Delgado.
– Marcus, nie przepraszaj, przecież to nie twoja wina, że jesteś taki… – Olivia rozmarzyła się i dopiero po chwili zreflektowała się, że mówi na głos.
– Idealny – dokończył za nią Felix, wywracając oczami. – Możemy wrócić do zadania? Wasze problemy pierwszego świata średnio mnie interesują, za to społeczności Valle de Sombras i Pueblo de Luz owszem. Pomyślałem, że moglibyśmy…
– Tak, ja też dużo myślałam i myślę, że dobrze byłoby zrobić projekt o naszej szkole. Szczególnie w takim momencie. – Olivia weszła w słowo Felixowi, wyciągając własne notatki.
– Co to znaczy, w takim momencie? – Castellano podrapał się po głowie, trochę zirytowany, że nie mógł przedstawić swoich pomysłów.
– No… jedna uczennica zaciążyła, prawda? To chyba idealna okazja, żeby zwrócić uwagę społeczności na korzyści płynące z edukacji, w szczególności seksualnej. Gdyby biedaczka uważała na wychowaniu do życia w rodzinie, wiedziałaby, że trzeba się zabezpieczać. – Olivia zachichotała. – Trzeba być idiotką, żeby zajść w ciążę w liceum, zgodzicie się?
– Nie. – Marcus powiedział to dobitnie. Wszyscy spojrzeli na niego zaciekawieni. Zwykle miał dużo cierpliwości do Olivii, ale tym razem było inaczej.
– Jak to?
– Może to ty nie uważałaś na zajęciach, jeśli sądzisz, że to działa tylko w jedną stronę. Wiesz, że do poczęcia dziecka potrzebne są dwie osoby, prawda?
Olivia zawstydziła się na te słowa. Powiedział to w bardzo protekcjonalny sposób sugerujący, że dziewczyna jest głupia.
– Oczywiście, że wiem. – Spuściła głowę, żeby nie widział jej czerwonych ze wstydu policzków. – Ale dziewczyna powinna wiedzieć lepiej. Nie rozkłada się nóg przed pierwszym lepszym.
– A skąd wniosek, że to był pierwszy lepszy facet? Znasz tę dziewczynę? W ogóle coś wiesz o tej sprawie? Zachowujesz się tak, jakbyś miała informacje z pierwszej ręki a tymczasem nasłuchałaś się tylko głupich plotek i nie masz zielonego pojęcia o jej sytuacji. Ładnie to tak oceniać innych? – Marcus był wkurzony. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie zajmują się plotkowaniem o życiu innych zamiast patrzeć na własne.
– Nie. – Olivia spuściła wzrok. – A ty dlaczego tak się złościsz, przecież to ciebie nie dotyczy.
– Nieważne, nie lubię kiedy ktoś powtarza takie bzdury. To krzywdzące nie tylko dla tej dziewczyny i jej dziecka, ale też dla jej rodziny. Myślałem, że kobiety są bardziej wrażliwe na takie rzeczy.
– Odezwał się pan wrażliwiec. – Carolina odłożyła na stolik książkę z takim impetem, że spadł z niego piórnik Olivii. – Coś ty taki wojowniczy? To ty zrobiłeś tej dziewczynie dzieciaka czy jak?
Oczy Olivii zrobiły się okrągłe, a Quen postanowił załagodzić sytuację.
– Spokojnie, wszyscy przestańcie wrzeszczeć, bo mi głowa pęka. O ile pamiętam, nie przyszliśmy tu na pogaduchy tylko żeby odwalić zadanie domowe, mam rację? Felix, jakie masz pomysły?
– Co? Ach tak… – Castellano przez chwilę się zawiesił patrząc to na przyjaciela to na Carolinę, którzy ciskali gromy z oczu. – No więc, pomyślałem o opiece medycznej. Tutaj po prostu brakuje swobodnego dostępu do lekarzy i leków. Wielu ludzi w Dolinie i Pueblo de Luz nie ma nawet odpowiedniego ubezpieczenia zdrowotnego. Składki są drogie a opieka medyczna nie zawsze na wysokim poziomie. Czasami muszą czekać miesiącami na wizytę u specjalisty, który przyjmuje w kilku miastach na raz i nie ma wolnych terminów. A gdyby tak pomóc ludziom, tworząc jakiś fundusz pomocy, żeby ułatwić im dostęp do specjalistów, a także w jakiś sposób refundować potrzebne leki, chociaż w części?
– Świetny pomysł! – Quen klasnął w dłonie, ale reszta nie była przekonana.
– Tak, naprawdę dobry – zgodził się Marcus. – Ale nie jestem pewien czy wykonalny. Prawdopodobnie musiałoby to przejść przez ministerstwo zdrowia, a tego nie przeskoczymy.
– Ale jestem pewien, że Saverin ma jakieś kontakty. A gdyby tak stworzyć jakąś fundację społeczną? – Quen zastanowił się nad tym głęboko.
– Nie zaszkodzi zapytać. Moja mama ma kontakty w ministerstwie zdrowia, mogę spróbować dowiedzieć się więcej – zaproponował Delgado, a Carolina znów prychnęła.
– Więc kiedy Olivia chce wykorzystać kontakty matki to niemoralne, ale kiedy ty pociągasz za sznurki to wszystko w porządku? – Założyła ręce na piersi, wściekła jak osa.
– Nie mówię o żadnym pociąganiu za sznurki tylko o wyjaśnieniu procedury, żeby mieć pewność, że jest to w pełni legalne. – Marcus nie bardzo rozumiał, dlaczego dziewczyna jest w tak bojowym nastroju.
– Nie podoba mi się ten pomysł – oświadczyła Nayera, ignorując słowa kolegi z klasy. – Wszyscy mamy dostęp do opieki medycznej, ten problem nas w ogóle nie dotyczy. Proponuję przygotować projekt, na którym wszyscy skorzystamy.
– Ja tak samo – Olivia wyprostowała się jak struna, ciesząc się, że ktoś ją poparł. – A to wszystko sprowadza się do szkoły. Wiem, że nie uda nam się pozbyć dyrektora, ale może moglibyśmy utworzyć pakiet propozycji zajęć dodatkowych dla uczniów? Wiecie przecież, że wiele dzieciaków z okolicy nie umie nawet czytać i pisać. A gdyby stworzyć coś na kształt ośrodka dla młodzieży doktora Vazqueza?
– Po co nam drugi ośrodek? – Quen był poirytowany. – Równie dobrze możemy pomóc w rozbudowanie tego, który już istnieje.
– Ale wtedy my byśmy na tym nie skorzystali.
– Co masz na myśli? – Ibarra podrapał się po głowie. – To ma być szkoła dla dzieciaków z okolicy czy instytut przygotowujący cię na studia? Poproś matkę, żeby wysłała cię do korepetytora, a nie mówisz takie głupoty. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, jaki jest cel tego projektu? Żeby pomóc osobom zagrożonym wykluczeniem. Kiedy ostatni raz sprawdzałem, byłaś raczej w grupie osób uprzywilejowanych w tym miasteczku!
– Ty też, o ile się nie mylę!
– Tak, dlatego chcę się przyłożyć do projektu, żeby pomóc innym, a nie sobie. Ja pomocy nie potrzebuję. Czy naprawdę musisz być taka samolubna? – Quen sam nie wierzył, że właśnie się o to kłóci. Sam zawsze uważał siebie za egoistę, ale widocznie ludzie się zmieniają.
– Jeszcze przed chwilą w ogóle nie chciałeś robić tego projektu, wolałeś przyjść i podpisać się pod gotowym zadaniem. – Zauważyła Carolina. – Jestem z Olivią. W tym miejscu każdy musi myśleć o sobie, jeśli chce przetrwać. Podoba mi się pomysł z zajęciami pozalekcyjnymi. Mogłybyśmy udzielać się jako wolontariuszki i uczyć dzieci czytania i pisania nieodpłatnie. W sierocińcu też jest mnóstwo wychowanków, którzy tego nie potrafią. Wszyscy na tym skorzystamy i będzie to dobrze wyglądać w podaniu na studia.
– Przepraszam, ale czy naprawdę liczy się dla ciebie tylko średnia ocen, czy rzeczywiście chcesz pomóc mieszkańcom? Jeśli chcesz, oddam ci pierwsze miejsce w szkole, wisi mi to. – Słowa Marcusa wszystkich zdziwiły. – Myślisz, że w prawdziwym życiu liczy się, że dostałaś szóstkę z matematyki czy że masz zaliczone dziesięć kółek przedmiotowych? Myślisz, że liczy się bycie przewodniczącym szkoły albo kapitanem drużyny piłki nożnej w liceum w dziurze zabitej dechami, gdzie ludzie codziennie walczą o przetrwanie, żeby przeżyć od pierwszego do pierwszego albo żeby w ogóle dożyć kolejnego dnia, biorąc pod uwagę walki karteli i mordy na każdym kroku?
Wszyscy zamilki, a Carolina poczerwieniała na twarzy.
– Bardzo pięknie mówisz, Marcus – odezwała się po chwili. – Łatwo jest mówić o potrzebach biednych ludzi, jak bardzo im współczujesz i jak bardzo ich rozumiesz, ale tak naprawdę nie masz zielonego pojęcia o ich życiu. Żyjesz w bańce mydlanej – perfekcyjna rodzina, perfekcyjne stopnie, perfekcyjna kariera sportowa, perfekcyjne życie. Co ty wiesz o ludziach w potrzebie? Twoja matka skończyła pewnie studia na Harvardzie a ojca szanują wszyscy w mieście. Nie wiesz, co to jest ciężkie życie. Nawet jak powinie ci się noga to tatuś może zapłacić komu trzeba i zaraz dostaniesz się na każdą uczelnię w kraju.
– Mój ojciec nie żyje – powiedział sucho Delgado, wstając z miejsca i patrząc na nią z góry, co dawało piorunujący efekt, biorąc pod uwagę jego wysoki wzrost. – I nie uważam, żeby moje życie było cieżkie, masz rację. Ale nie uważam też, że jest łatwe, bo wiesz co? Żadne takie nie jest. I wierz mi, ojczym pułkownik na pewno nie uchroni mnie przed dostaniem kulki w głowę, a to może się zdarzyć każdemu z nas, kiedy tylko wychylimy się przez okno. W tym mieście, w tej okolicy, to się dzieje każdego dnia. Nie każdy ma brata gangstera, który go ochroni.
– Coś ty powiedział? – Carolina wstała z miejsca tak gwałtownie, że przewróciła krzesło.
– Dzieciaki, co wy wyprawiacie, co to za sceny? – Ariana podeszła do uczniów, zaniepokojona hałasami. – Coś się stało? – Zwróciła się bardziej do Caroliny, która zaciskała pięści tak mocno, że pobielały jej kostki.
– Nic się nie stało. Po prostu niektórym łatwo jest oceniać innych – wyjaśnił Felix, rzucając zrezygnowane spojrzenia Olivii i Carolinie, po czym zebrał swoje notatki. – Zapytam Guerry, czy można ten projekt przygotować w pojedynkę, tak będzie prościej.
– Ej, stary, nie zostawiaj mnie. – Quen dał mu znak oczami, żeby nie opuszczał biblioteki.
– Nie bądź głupi, Felix, musimy zrobić ten projekt w grupie. Sam nie masz szans. Poza tym to wbrew zasadom. – Olivia wróciła do swojego przemądrzałego tonu głosu.
– Wiesz co, Olivia? Szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Mam tu listę rzeczy, których to miasto potrzebuje. Może nie uda mi się zrealizować projektu w grupie, ale podrzucę moje pomysły Saverinowi. Jeśli dostanę jedynkę to trudno. Przynajmniej będę wiedział, że próbowałem pomóc.
Wszyscy spojrzeli na Castellano, który wziął swój plecak i poszedł do wyjścia.
– No i masz, zadowolona jesteś? – warknął Enrique w stronę Olivii.
– A co ja takiego zrobiłam? To jego pomysł był głupi! – żachnęła się Bustamante, a Ariana spojrzała na nią karcąco.
– Jego pomysł mógł być jedyną szansą dla jego siostry, żeby dostała refundację leków i terapii, przez co Basty nie musiałby się już więcej zadłużać. – Ibarra zmienił kompletnie ton. Był wkurzony i to bardzo. – Wiecie, co? Zrobię ten projekt z Felixem, nie mogę na was nawet patrzeć.
Odszedł zostawiając ich wszystkich w osłupieniu.
– Zadowolony jesteś z siebie? – warknęła Carolina w stronę Marcusa.
– To też jest moja wina? – Delgado prawie się roześmiał, był tak zły. – Wiem, że twoje życie nie było łatwe, ale to nie jest powód, żeby wyżywać się na innych.
– Marcus, ty też odchodzisz z grupy? Ale przecież nie możesz, musimy to zrobić razem. – Olivia prawie się rozpłakała. Było jej wstyd, że tak go rozzłościła. W końcu podkochiwała się w nim od podstawówki. – No i nie możesz oblać tego projektu, zaniżysz swoją średnią.
– Niektórym ta ocena przyda się bardziej. – Rzucił ostatnie spojrzenie Carolinie i również odszedł.
– Czy ktoś mi łaskawie powie, co tu się dzieje? – Ariana ponownie zwróciła na siebie uwagę, ale nikt nie kwapił się by jej to wyjaśnić. – Wszystko w porządku? – zapytała Carolinę, która dla odmiany pobladła.
– Przyniosę wodę – zaoferowała Olivia, a Ariana pomogła Carolinie usiąść.
– Czy wszyscy już wiedzą? – zapytała nieprzytomnie Nayera, a Ariana spojrzała na nią nieprzytomnie.
– Czy to ty jesteś w ciąży? – spytała konspiracyjnym tonem. Słyszała, że karetka zabrała jakąś uczennicę, ale nie wiedziała kogo.
– Boże broń! Chodziło mi o Joaquina…
– Co ci zrobił ten drań? Mam mu dokopać? – Santiago już wstawała i chciała iść do El Paraiso rozprawić się z szefem kartelu. Nie miała pojęcia jakby miało wyglądać „rozprawienie się” z prawdopodobnie najniebezpieczniejszym człowiekiem w Valle de Sombras, zaraz obok Fernanda Barosso, ale nie dbała o to.
– Nie, nic nie zrobił. Po prostu… – Dziewczyna zawahała się, ale uznała, że musi w końcu komuś powiedzieć. Nie miała przyjaciół ani rodziny, z którymi mogłaby się tym podzielić. – Powiedział mi, że jest moim przyrodnim bratem.
Ariana wypuściła ze świstem powietrze. Nie chciała się przyznać, że podsłuchała rozmowę Huga i doskonale już o tym wiedziała. Zamiast tego wysłuchała wszystkiego, co powiedziała jej Nayera i zapewniła ją, że nie jest sama i nie musi wierzyć we wszystko, co Villanueva mówi.
– Nie jestem głupia, wiem, że nie można mu ufać. Zabił Roque – dodała po cichu. Nie przypominała już tej walecznej, złośliwej, złej na cały świat nastolatki. Była dzieckiem, czy tego chciała czy nie. Dzieckiem potrzebującym miłości. – Ale tylko on jest moim biletem do wolności.
– Uwierz mi, skarbie, nie jest. – Ariana pogłaskała ją po dłoni. – Więzy krwi są ważne, nie przeczę, ale nie są najważniejsze. I to, że jest twoim bratem w świetle prawa, tak naprawdę nic nie znaczy. Nie jesteś mu nic winna, pamiętaj o tym.
– Wiem, ale dzięki niemu mogę uwolnić się wreszcie z tego okropnego miejsca. Uciec stąd, zacząc nowe życie, być kimś.
– Jesteś kimś, uwierz mi. – Arianie serce się łamało, widząc jak ta dziewczyna cierpi. – I to ty o tym decydujesz, a nie osoby wokół ciebie. I wiem, że teraz wydaje się, że Astrid cię zawiodła, ale wierzę, że ona naprawdę chce być twoją siostrą. Nie potępiaj jej, ta sytuacja musi być dla niej równie trudna jak dla ciebie.
– Nie sądzę. – Carolina nie była przekonana. – Miała mnie gdzieś przez te wszystkie lata, więc dlaczego teraz miałaby się mną przejmować?
– Dziewczyno, jesteś głupsza niż myślałem, jeśli sądzisz, że Joaquin Villanueva będzie lepszym opiekunem niż Astrid Vega. – W progu biblioteki pojawił się Quen. – Zapomniałem plecaka. Chciałem wyjść w wielkim stylu, ale nie wyszło – wyjaśnił, widząc ich zdziwione miny. – Słuchaj, Caro, znam Astrid dłużej niż ty i ona jest naprawdę równą babką. Trochę dziwną, to prawda, za dużo gada i wprawia ludzi w zakłopotanie, ale jest naprawdę dobrym człowiekiem. Jednym z niewielu w tym mieście. – Ibarra złapał plecak, który leżał na ziemi i zarzucił go sobie na ramię. – Pogadaj z nią, bo inaczej będziesz tego żałować. A co do Joaquina… od tego typa trzymaj się z daleka. Z nim są same kłopoty.
Po tych słowach wyszedł, zostawiając ją z mętlikiem w głowie. Felixa i Marcusa dogonił w szatni, gdzie właśnie przebierali się na lekcję wuefu. Szykowała się kolejna godzina z Lalo Marquezem i żadne z nich nie było z tego powodu zadowolone. Nauczyciel pojawił się na boisku szkolnym wściekły jak zwykle. Kiedy jeden z uczniów przypadkowo uderzył go piłką w ramię w trakcie rozgrzewki, zlapał się za rękę i skrzywił się z bólu.
– Co mu się stało? – Marcus uruchomił swojego wewnętrznego detektywa.
– Nie wiem, ale mam nadzieję, że cholernie go boli. – Quen zachichotał.
Podawali sobie piłkę w parach, kopiąc jeden do drugiego. Lalo widocznie nie miał dziś ochoty ich męczyć, za bardzo bolała go ręka. Felix trafił do pary z jakimś drobnym chłopakiem z czwartej klasy, który widocznie nigdy nie miał do czynienia z piłką. Plątał się o własne nogi i nie umiał trafić, a kiedy w końcu mu się to udało pisnął jak dziewczynka i przewrócił się na murawie, wywołując salwę śmiechu u swoich kolegów.
– W porządku? – zapytał go Castellano i wystawił w jego kierunku rękę, by pomóc mu wstać.
Zanim jednak chłopak zdążył ją ująć, Lalo odepchnął Felixa na bok.
– Co jest? Nie umiesz normalnie kopnąć piłki, co z tobą? – zapytał nauczyciel, stając nad chłopakiem o patykowatych nogach. – Drzesz się jak baba.
– Przepraszam – wymamrotał i spróbował wstać, ale znów się poślizgnął i wylądował na ziemi, boleśnie rozbijając sobie kość ogonową. – Nie umiem grać w piłkę – wyznał.
– To już wszyscy wiemy, tylko ciota przewraca się o własne nogi.
W oczach chłopaka pojawiły się łzy. Nie było tajemnicą dla kolegów z klasy, że był gejem. Często był wyśmiewany, choć w większości traktowano go z dystansem, jakby w obawie, żeby się czymś od niego nie zarazić.
– I wyjmij to kretyństwo z ucha, co ty baba jesteś? – Warknął Lalo, pociągając chłopaka za ucho, gdzie pobłyskiwał kolorowy kolczyk.
– To już było niepotrzebne – powiedział Felix i wyciągnął rękę w stronę kolegi z klasy wyżej, ignorując wściekłe spojrzenie nauczyciela i zdumienie na twarzach reszty uczniów.
– Co, stajesz w obronie swojego chłopaka? – Lalo się roześmiał. – Wcześniej tak sobie żartowałem, ale widzę, że ty Castellano też grasz w innej lidze. Powinszować.
– Czy pan coś ma przeciwko osobom LGBT+? Wie pan, że to naruszenie regulaminu szkoły, nie mówiąc już o podstawowych prawach człowieka? – Felix nie dbał, że wszyscy ich słuchają, nienawidził takiej niesprawiedliwości.
– Nie przypominam sobie, żeby w regulaminie było coś wspomniane o pedałach. – Lalo nic sobie z tego nie robił, wyraźnie cieszyło go to, że Felix mu się sprzeciwiał. Kilku starszych uczniów rechotało z uciechy, w tym Ignacio Fernandez i jego świta.
– Sam fakt, że użył pan tego słowa jest już karygodny. – Felix wypowiedział to przez zaciśnięte zęby. – Regulamin mówi, że każdy uczeń, bez względu na płeć, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną ma równe prawa.
– Dokładnie tak. Dlatego skoro wszyscy jesteście równi, to ty i twój Romeo zostaniecie po lekcji i posprzątacie za karę, że przeszkadzaliście w prowadzeniu zajęć. Nie ma specjalnego traktowania. Nawet dla syna zastępcy szeryfa, zrozumiano?
– Tak jest, panie profesorze. – Felix wycedził, nasączając jadem ostatnie słowa.
– Niepotrzebnie to robiłeś. Teraz wszyscy będę myśleć, że też jesteś… no wiesz… – Chłopak z klasy wyżej zniżył głos do szeptu.
– Gejem? – Dopowiedział za niego Felix. – No i co? Niech gadają co chcą, mam to gdzieś. Lalo nie będzie nikim pomiatał w mojej obecności.
– Dzięki.
– Drobiazg.
– Ej wy, panienki, mniej miziania, więcej odbijania piłki! – zawołał Lalo, a Ignacio i jego kumple znów roześmiali się w głos.
– Zamknij mordę, gnoju – warknął Quen, ukradkiem podstawiając nogę jednemu z kolegów syna ordynatora, przez co ten wywalił się na twarz.
– No nie, kolejny do kolekcji? Pomożesz zbierać piłki tym dwóm kochasiom po lekcji. – Marquez wskazał palcem na Enrique i zagwizdał kilka razy, żeby zabrali się wreszcie do wykonywania ćwiczenia.
– To takie niesprawiedliwie – warknął Quen, kiedy już przebrali się w swoje ubrania po treningu i zmierzali na kolejną lekcję. Marcus już dawno poszedł, a oni spieszyli się, by zdążyć, bo przez Lalo zostali pozbawieni przerwy.
– Słowo „sprawiedliwość” zdecydowanie nie jest w słowniku Marqueza. – Felix westchnął ciężko. – Ale mam go w nosie, nie będę się przed nim chował. Niech wie, że nie wszystko mu ujdzie na sucho.
– To brzmi jakbyś wypowiadał mu wojnę. – Quen zachichotał, ale widząc zdeterminowaną minę przyjaciela, spoważniał.
– To on wypowiedział nam wojnę, kiedy po raz pierwszy pojawił się w tej szkole, a nawet wcześniej, kiedy wykorzystywał Roque do testowania tego świństwa. On jest tak samo winny jak Wacky. Musi ponieść karę, musimy się go pozbyć. Jego i dyrektora.
– No właśnie, Alice mówiła o trupach w szafie, ale nie mam pomysłu. Wiesz może, gdzie powinniśmy zacząć szukać? Dyro raczej nie wygląda na kogoś kto by miał kompromitujące zdjęcia w mediach społecznościowych, więc trzeba pokopać głębiej. – Quen zamyślił się nad tym, kiedy zmierzali po swoje książki na kolejną lekcję.
– Nie mam pojęcia od czego zacząć, ale romans z uczennicą to już jakiś punkt zaczepienia. Na pewno było tego więcej. No i nie zawsze był przeciez dyrektorem. Gdzieś wcześniej pracował. Myślę, że Internet może nam sporo podpowiedzieć – podsunął Felix, a Quen przybił mu piątkę.
W tym samym momencie telefon Enrique rozdzwonił się jakimś ciężkim rockowym kawałkiem. Na szczęście zbiegło się to z dzwonkiem oznaczającym koniec przerwy. Felix udał się do swojej szafki, by zabrać książki, a Quen odebrał telefon, widząc, że to jego matka. Kilka chwil później dołączył do Felixa, który ze zrezygnowaną miną opróżniał swoją szafkę, zabierając zeszyty i książki od chemii.
– Zła nowina – moi dziadkowie są w mieście – oznajmił Quen i jęknął cicho, opierając się o swoją szafkę. – Dzisiaj rodzinna kolacja i mam się ładnie ubrać. Przecież zawsze się dobrze ubieram. Co nie? – Spojrzał na Felixa, którzy jednak pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. – Mama was też zaprasza. Musicie przyjść, sam tego nie przeżyję, to będzie przeraźliwie nudne! Skąd ta mina? – zapytał po chwili, widząc że Felix w ogóle nie zareagował na wieść o przyjeździe dziadków Ibarra.
Kapitan drużyny pływackiej nic nie odpowiedział. Zamiast tego zamaszystym gestem zatrzasnął metalową szafkę. Quen przez chwilę nie wiedział, co kolega ma na myśli, ale po chwili wszystko stało się jasne. Na gładkiej powierzchni szafki ktoś wypisał czerwonym sprayem obelżywe słowo „PEDAŁ”.
– O k***a – wyrwało się Quenowi, a Felix pokiwał głową.
– Cofam moje poprzednie słowa. – Castellano poczuł bojowego ducha. – Wojna zaczyna się dopiero teraz. Lalo jeszcze mnie popamięta.

***

Conrado przyjechał do szkoły z zamiarem sprawdzenia klasówek czwartoklasistów. Nie lubił zostawiać niczego na ostatnią chwilę, musiał mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, a ostatnimi czasy było to bardzo trudne. Żonglował między obowiązkami w ratuszu, pracą w szkole, prowadzeniem poradni i swoimi hotelami. Był dobry, ale nie był maszyną. Nie mógł jednak zawieść dzieciaków, czuł się do nich dziwnie przywiązany. Miał wrażenie, że robi coś ważnego. Czuł to zresztą już od pierwszych chwil, kiedy postawił stopę w Pueblo de Luz, że coś go ciągnęło do szkoły. Być może już wtedy odczuwał powołanie do nauczania? Ciężko mu było to wytłumaczyć.
W piątkowy wieczór nikogo nie było o tej porze w placówce oprócz woźnego. Mógł więc w pełni skupić się na pracy, by mieć pewność, że w poniedziałek wszystko będzie gotowe. Jednak kiedy zmierzał do gabinetu nauczycielskiego, coś przykuło jego uwagę, a nawet zaniepokoiło.
W klasie chemii paliło się światło i słychać było podniesione głosy. Ruszył przed siebie, gotów zainterweniować.
– Taka smarkula jak ty nie będzie mi mówić, co mam robić, jasne? – rozpoznał głos Dayany Cortez.
– Ktoś musi, bo zachowujesz się jak wariatka. Puszczaj mnie, bo zacznę krzyczeć!
– I co, powiesz woźnemu, że nauczycielka się nad tobą znęca? Błagam cię. – Dało się słyszeć prychnięcie i szuranie krzesła. – Zajmij się tym, co robisz najlepiej i przestań wchodzić w moje kompetencje. Joaquin już i tak jest na ciebie cięty.
– Na mnie? – Drugi głos, dziewczęcy, roześmiał się. – To ty psujesz mu szyki. Słyszałam, że już ci kupił bilet do Kanady. Ojej, nie wiedziałaś?
– Zamknij się, gówniaro, nic o nas nie wiesz.
– A może myślałaś, że Wacky się z tobą ożeni i stworzycie jakieś imperium narkotykowe? I kto tu jest smarkulą, ja już dawno przestałam wierzyć w bajki w przeciwieństwie do ciebie. Aua!
– Co tu się dzieje? – Conrado wszedł do środka, rozglądając się po pomieszczeniu.
Dayana Cortez była czerwona na twarzy, miała poczochrane włosy i widocznie nie spodziewała się, że ktoś może być o tej porze w szkole. Zmieszała się na widok Saverina i odskoczyła od nastolatki, która pomimo lekceważącego tonu wyglądała na przestraszoną.
– Wszystko w porządku? – ponownie zapytał mężczyzna.
Dayana przygładziła nerwowo włosy.
– Tak, oczywiście, Conrado – zapewniła go, ale on na nią nie patrzył.
– Pytałem Lidię – sprowadził pannę Cortez na ziemię. – Wszystko okej?
Lidia Montes zamrugała nieprzytomnie oczami, rzucając wylęknione spojrzenie na Dayanę, która miała jednak niewyraźną minę.
– W jak najlepszym – odpowiedziała po chwili zawahania. – Panna Cortez udziela mi korepetycji z chemii. Jestem beznadziejna.
– Doprawdy? – Na twarzy Saverina pojawił się wyraz uprzejmego zdziwienia. – To bardzo ciekawe, bo z tego co mi wiadomo masz czwórkę z chemii.
– Szpiegujesz mnie czy co? – warknęła brunetka, a zaraz potem odchrząknęła i wyjaśniła. – Jestem beznadziejna w eksperymentach, chcę być dobrze przygotowana do ostatniego sprawdzianu w tym roku szkolnym.
– Tak, to bardzo trudny sprawdzian. – Dayana zdecydowała, że to odpowiedni moment, by włączyć się do rozmowy. – Ale już skończyłyśmy na dzisiaj. Lidio, myślę, że możesz spokojnie przystąpić do testu, nie powinnaś mieć już więcej problemów z tym tematem.
– Dziękuję, panno Cortez, mam nadzieję, że dobrze mi pójdzie w poniedziałek. – Wymuszona grzeczność nikogo by nie zwiodła, nawet osoby, która kompletnie się nie znała na ludziach, a tak się złożyło, że Conrado znał się bardzo dobrze.
– Dayano, nie bądź zbyt surowa dla tych dzieciaków. To w końcu klasa humanistyczna. Jestem pewien, że możesz przymknąć oko na niektóre błędy. – Saverin uśmiechnął się w jej stronę, a ona przytaknęła.
– Oczywiście, Conrado, masz całkowitą rację.
Rzuciła jeszcze ostatnie spojrzenie Lidii, jakby chciała, żeby ta również opuściła salę, ale kiedy panna Montes ruszyła do przodu, Conrado ją zatrzymał.
– Wybacz, Dayano, chciałbym zamienić słówką z Lidią odnośnie projektu na przedsiębiorczość. Doszły mnie słuchy, że nie pojawiła się na wczorajszej lekcji, więc chciałbym ją poinformować o konsekwencjach.
– Oczywiście – wykrztusiła Dayana i opuściła klasę tak szybko na ile pozwalały jej rozdygotane nogi i buty na obcasie.
– Co pan gada, przecież byłam wczoraj w szkole? – Lidia odsunęła się o parę kroków. – Jeśli to jakaś pana sztuczka i chce mnie pan tutaj wykorzystać to od razu mówię, że umiem krzyczeć tak głośno, że usłyszą mnie nawet w Valle de Sombras.
– Za kogo ty mnie uważasz? – Conrado załamał ręce, słysząc te słowa. – Zresztą nieważne. Jeśli dzieje się coś niedobrego, powiedz mi, a postaram ci się pomóc. Czy Dayana ci groziła? Każe robić ci coś dla kartelu?
– Nic się nie dzieje – odpowiedziała prawie bez zastanowienia, ale nie udało jej się ukryć zdumienia. Nie miała pojęcia, że Saverin wie o jej współpracy z Templariuszami.
– Może i bym ci uwierzył, gdyby nie ta szybka odpowiedź. I siniaki na rękach – dodał, a ona szybko obciągnęła rękawy czarnej bluzy.
– Czy zrobili ci coś? Czy to Dayana albo Joaquin? – zapytał, czując że na samą myśl krew gotuje mu się w żyłach.
– Nie! Co pan mówi? Oni są w porządku. To znaczy są okropni, ale nie biją dzieci – dodała, żeby mieć pewność, że Conrado całkowicie rozumie.
– W takim razie, czy ktoś cię krzywdzi w domu? – zapytał, a ona prychnęła. – Lidio, jeśli dzieje się coś złego, powiedz mi. A jeśli nie chcesz rozmawiać ze mną, porozmawiaj z kimkolwiek. Pani Aguirre na pewno z chęcią cię wysłucha.
– Leticia? Leticia nie widzi, co się w tej szkole dzieje, jest zbyt zaślepiona swoimi ideałami i nowym związkiem z zastępcą szeryfa. – Nastolatka prychnęła, zakładając ręce na piersi.
– Więc powiedz mnie. Możesz mnie nie lubić, ale mogę cię zapewnić, że znajdę ci pomoc.
– Pomoc? – Lidia nie dowierzała własnym uszom. – Jaką? Odeśle mnie pan do domu dziecka albo gorzej, do rodziny zastępczej? Byłam tam, nic fajnego.
– Nie mogę pomóc jeśli nie wiem, co się dzieje. – Conrado czuł się zrezygnowany. Żałował, że nie ma tu jakiejś kobiety, która wiedziałaby, co powiedzieć i której Lidia mogłaby zaufać.
– Nie musi pan wiedzieć. Jest pan tylko moim nauczycielem. W dodatku sądzi pan, że jestem złodziejką… – Montes wzruszyła ramionami, przywołując historię z bransoletką ze szkolnej wycieczki.
– Przepraszam cię za tamto. Nie powinienem był cię pochopnie osądzać – przyznał się do błędu, a ona odwróciła wzrok.
– Nic się nie stało. Na pana obronę… zegarek panu ukradłam, więc słusznie było przypuszczać, że bransoletkę Olivii też zwinęłam.
– Nie, nigdy nie jest słusznie osądzać kogoś bez dowodów. Przepraszam.
Lidia ponownie wzruszyła ramionami.
– Mogę już iść? – zapytała, trochę zawstydzona tą konwersacją.
– A masz dokąd? – upewnił się, a ona pokiwała głową.
– W razie czego wiesz, gdzie mnie znaleźć.
– No jasne. A pan myśli, że kto podesłał to końskie łajno pod ratusz?
– Słucham? – Saverin zamrugał nieprzytomnie, nie wiedząc, o co jej chodzi, a ona się uśmiechnęła. Po raz pierwszy od kiedy ją poznał, uśmiechnęła się szczerze i może nawet radośnie?
– Żartowałam. – Lidia machnęła ręką i ruszyła do drzwi. – Dobranoc, panie Saverin.
– Dobranoc, Lidio.

***

„Marcusowi się upiekło” – pomyślał Quen, kiedy w śnieżnobiałej koszuli siedział przy długim stole w jadalni rezydencji Ibarrów, czując się niebywale głupio. Razem z Felixem robili dobre miny do złej gry, słuchając głupot o polityce, których żaden z nich nie rozumiał. Marcus wymówił się od kolacji z Ibarrami, twierdząc, że obiecał pomóc Carlosowi w wypakowywaniu rzeczy, ale obaj wiedzieli, że to ściema.
Ofelia przygotowała wystawną kolację, ale oboje z Rafaelem wydawali się bardzo spięci w obecności Augusta i Brigidy Ibarrów. Augusto kiedyś również piastował urząd burmistrza Pueblo de Luz, podobnie jak jego ojciec. Była to rodzinna tradycja. Razem z Brigidą opuścili jednak miasto i wyjechali spędzić emeryturę bliżej morza. Regularnie odwiedzali jednak jedynego syna i jego żonę. Augusto lubił trzymać rękę na pulsie. Był to starszy jegomość, dość krzepki i postawny jak na swój wiek, który miał niebywały talent wprowadzania innych w zakłopotanie, nawet się nie starając. Był wymagający i dość surowy, o czym Quen doskonale wiedział. Dziadek zawsze przyczepiał się o wszystko i chciał, żeby jego wnuk był idealny. Lubił wychwalać Marcusa i Felixa, porównując ich do wnuka, co było przykre, ale Enrique zdążył się już do tego przyzwyczaić. Brigida w przeciwieństwie do męża uwielbiała swojego jedynego wnuka i rozpieszczała go jak tylko mogła, zawsze wręczając mu gruby czek, kiedy tylko odjeżdżała z odwiedzin. Była to kobieta miła i elegancka, ale rzadko odzywała się przy stole niepytana.
– Co słychać u ojca, Felix? – zapytał Augusto Ibarra, nie przerywając jedzenia, dyskutując w najlepsze i nadrabiając zaległości towarzyskie. Wszyscy bardzo dobrze się znali, ich rodziny od lat utrzymywały dobre relacje.
– Wszystko w jak najlepszym porządku, dziękuję – odpowiedział grzecznie Castellano.
– A u mamy? – dopytał Augusto, co wszystkich wprawiło w osłupienie. Wiedzieli bowiem, jaka była rodzinna sytuacja Castellanów. Widelec opadł z brzędkiem na talerz, kiedy Quen nie trafił do ust.
– Dziadku, nie pyta się o takie rzeczy – zwrócił mu uwagę, ale Augusto był nieustępliwy.
– Co masz na myśli, że się nie pyta? Jak to nie? To w końcu matka!
– Tak, ale… – Quen chciał coś powiedzieć, ale Felix kopnął go pod stołem.
– Prawdę mówiąc, panie Ibarra, nie utrzymujemy z matką kontaktu – wyjaśnił najgrzeczniej jak tylko umiał.
– Dlaczego? – zdziwił się Augusto, a Quen poczuł szacunek do swoich rodziców, którzy byli ewidentnie zawstydzeni tymi słowami.
– Tato, proszę cię, nie dręcz chłopaka. – Rafael wyciągnął w stronę ojca półmisek z indykiem. – Jeszcze indyka?
– Co znaczy „nie dręcz chłopaka”, Rafa? – Augusto spojrzał po wszystkich obecnych przy stole. – Zadałem normalne pytanie, a Felix ma język i może sam powiedzieć, że nie ma ochoty odpowiadać na pytanie, mam rację, chłopcze? – zwrócił się bezpośrednio do Felixa, który tylko przełknął głośną ślinę, szukając wzrokiem pomocy u Ofelii, która jednak nie zdążyła zabrać głosu, bo Augusto kontynuował: – Dziwię się, jak w tak małej mieścinie można nie utrzymywać kontaktu? Przecież tutaj wszyscy się znają.
– No tak, ale mama nie mieszka w Pueblo de Luz. – Felix poczuł, że to ważne, by mu to wyjaśnić.
– Nonsens, widziałem ją dzisiaj na mieście. Prowadzi jakiś bar czy knajpkę, całkiem przyjemny lokal.
Felix zakrztusił się indykiem i Quen musiał zdzielić po kilka razy między łopatki. W tym samym momencie, kiedy Augusto pytał żony, czy powiedział coś nie tak, w jadalni pojawił się Hugo, którego przyprowadziła gosposia.
– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. – Poczuł się głupio, że narusza ich prywatność podczas ewidentnie rodzinnej kolacji.
– To Hugo! – krzyknął Quen, kiedy zażegnał już kryzys z krztuszącym się Felixem. – Hugo! Hej, Hugo, siadaj! Hugo, chodź, usiądź tutaj, koło mnie. Mamo, popatrz, to Hugo!
– Wszyscy wiemy, Enrique, widzimy. – Ofelia skarciła syna wzrokiem, ale ona również z ulgą powitała pojawienie się ochroniarza. Wybawił ich od niezręcznej rozmowy.
– Nie chcę się narzucać, nie jestem odpowiednio ubrany. – Delgado wskazał na swoją skórzaną kurtkę, a Enrique niemal pociągnął go siłą na krzesło obok siebie.
– Wyglądasz za****ście, siadaj, bo ci indyk wystygnie.
– Enrique! – Ofelia zbeształa syna za słownictwo, ale on nic sobie z tego nie robił.
– Hugo, Hugo… Rafa dużo mi o tobie opowiadał. Podobno uratowałeś Enrique. – Augusto Ibarra zmienił swój cel. – Jak na nazwisko?
– Delgado.
– Z tych Delgado? – dopytał Ibarra.
– Niestety nie wiem, znam tylko jednych, moich. – Coś w głosie Huga sprawiło, że wszyscy przy stole uśmiechnęli się lekko, jakby utarł on nosa Augustowi.
– Już wiem, syn Sonii? – Ibarra niemal klasnął w ręce, kiedy zdał sobie z tego sprawę.
Ofelia Ibarra otworzyła szeroko usta ze zdziwienia. Do tej pory nie miała pojęcia, że ochroniarz jej syna jest również synem jej zmarłej przyjaciółki z liceum.
– O Boże, syn Sonii Delgado? – Wymamrotała, a on tylko nieśmiało kiwnął głową, bo nie stać go było na więcej. Celowo nie przedstawiał się Ofelii, nie chcąc wprowadzać niezręcznej atmosfery. No cóż, na to już było za późno.
– Cieszę się, że Enrique wreszcie ma kogoś, kto go utemperuje. – Augusto zmienił temat.
– Zaczyna się… – mruknął Quen w stronę Felixa. – Najlepszy repertuar dziadka – narzekanie na to, jak bardzo jestem beznadziejny.
Felix nie miał nawet siły się roześmiać, za bardzo był zakłopotany całą tą sytuacją i nadal przetrawiał fakt, że jego matka wróciła do miasta i prowadziła tutaj biznes, a on o niczym nie wiedział.
– Zawsze powtarzałem, że Rafa jest za miękki dla Enrique. – Augusto przerwał jedzenie, by oddać się swojemu ulubionemu tematowi. – Podobno znów grozi ci powtarzanie klasy.
– Quen bardzo podciągnął się w nauce. – Hugo postanowił poinformować o tym dziadka, który nie przypadł mu do gustu.
– Quen… nigdy nie rozumiałem, dlaczego każe tak na siebie wołać. Przecież Enrique to bardzo rozsądne imię. Mój ojciec takie nosił. A także sam założyciej miasta! Brzmi poważnie, majestatycznie, a nie jakiś Quen. – Augusto skrzywił się na samą myśl.
– Cóż, zostawało jeszcze Quique albo Ricky. Z dwojga złego… – Nastolatek opróżnił duszkiem kieliszek wody, czując że zasycha mu w ustach. Miał ochotę wyjść z pomieszczenia i już nie wracać do końca wieczoru. Tak kończyła się każda wizyta dziadków.
– Z czego jesteś zagrożony, Quen? – Augusto zaakcentował imię wnuka z wyraźną niechęcią, zwracając się do niego bezpośrednio.
– Z fizyki. Resztę ocen już poprawiłem – wyznał, ze zdumieniem wyczuwając dumę w swoim głosie. – Ale jestem dobrej myśli, pan Saverin pomógł mi z fizyką, myślę, że wreszcie to zakumałem.
– Saverin? Ach tak, słyszałem o nim. – Augusto przypomniał sobie nagłówki w gazetach. – To odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku. Wiadomo, byłoby miło zobaczyć naszego Rafaela na drugą kadencję w ratuszu, ale wygrał lepszy.
– Conrado Saverin jest zastępcą burmistrza – sprostowała Ofelia, a Augusto machnął ręką.
– Dziś zastępca, jutro gubernator. Po nitce do kłębka. A więc fizyka, tak Enrique?
Quen jęknął, myślał, że pogrzebali już ten temat.
– Tak, fizyka. Ale jak mówiłem, poprawię tę ocenę, więc…
– Ja naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje. Mam nadzieję, że chociaż do treningów szermierki się przykładasz?
– Tak jest, dziadku. Trenuję dzień i noc. – Wywrócił oczami, zastanawiając się, czy jest coś, co mógłby powiedzieć, żeby dziadek wreszcie był zadowolony i skończył temat.
– To też niedobrze, trzeba dać odpocząć mięśniom i umysłowi. Zawsze powtarzam, że wszystko zaczyna się w głowie. – Augusto popukał się w skroń. – Najlepsi sportowcy to tacy, którzy osiągają spokój i opanowanie umysłu. Felix, nadal pływasz?
– Tak, proszę pana. – Kolejna mechaniczna odpowiedź od Felixa.
– Pływanie to też bardzo wyciszający sport, dobrze wpływa na psychikę. Enrique, nie myślałeś, żeby dołączyć do drużyny pływackiej?
– Nie – odpowiedział machinalnie. – Dobry ten indyk, mamo – spróbował zmienić temat i Ofelia próbowała to podchwycić, ale ponownie nie miała szansy, bo Augusto kontynuował swoją tyradę.
– Twoi rodzice zawsze dobrze się uczyli. Zawsze byli w czołówce w szkole. Myślałby kto, że inteligencję masz w genach, ale niestety nie. Naprawdę nie wiem, Enrique, jak to się dzieje, że zawsze masz problem z nauką. Dlaczego nie możesz być taki jak twój ojciec i matka?
– No nie wiem, zastanówmy się… – Enrique odłożył sztućce z impetem na talerz tak, że zabrzęczały złowieszczo. Miał już tego po dziurki w nosie. – Może dlatego, że jestem adoptowany?
Nastąpiła cisza. Ofelia zakryła sobie usta dłońmi i w jej oczach pojawiły się łzy, Rafael nabrał głośno powietrza, ale nie mógł wykrztusić słowa. Felix spuścił głowę, czując się bardzo niekomfortowo, żałował, że tutaj przyszedł, a Hugo było po prostu żal dzieciaka, który dusił w sobie ten sekret już od dawna. Widocznie coś w nim pękło. Oczy Augusta zrobiły się okrągłe, wyglądał jakby ktoś właśnie przedstawił mu teorię, że Ziemia jest płaska i udowodnił ją niepodważalnymi dowodami. Birigda natomiast patrzyła na Enrique z taką miłością, że tylko Hugo poczuł, że od dawna musiała zdawać sobie z tego wszystkiego sprawę.
– Oj, przepraszam. – Enrique wysilił się na sarkazm. – Zepsułem niespodziankę? Wybacz, dziadku, wiem że pytanie było retoryczne. Jak to możliwe, że Enrique Fernando Ibarra Guzman III jest tak beznadziejnie głupi i tak niepodobny do rodziców? No cóż, wyszło szydło z worka. Przepraszam, że zepsułem ci twoją ulubioną rozrywkę szukania przyczyn mojej akademickiej nieudolności.
– Och, Quen… – Ofelia nie wiedziała, co powiedzieć. Wyciągnęła rękę, by złapać syna za dłoń, która leżała na stole, ale cofnął ją.
– Nie żaden „Quen”, tylko „Enrique”, mamo. Przecież to takie majestatyczne imię… – Nastolatek zadrwił z poprzednich słów Augusta.
– Enrique… – Tym razem to Rafael chciał coś powiedzieć, ale nie było mu to dane.
Gosposia wprowadziła do jadalni Sebastiana Castellano, który wyraźnie nie spodziewał się tak niezręcznej atmosfery.
– Tato, jak dobrze, że jesteś! – Felix wstał z miejsca i podszedł do ojca. – Jedźmy do domu, proszę – wyszeptał przez zaciśnięte zęby, ale Basty położył mu tylko rękę na ramieniu.
– Właściwie to przyjechałem do Rafaela. Przepraszam, że przeszkodziłem w rodzinnej kolacji. Augusto, Brigido, miło was widzieć – dodał na widok państwa Ibarra. Augusto chyba nawet nie zauważył jego przybycia, nadal był w szoku po nowinach, jakie zaserwował mu wnuk.
– Usiądziesz z nami, Basty? – zaproponowała babcia Quena, widząc, że nikt nie kwapi się, by coś powiedzieć.
– Nie, dziękuję. Muszę porozmawiać z Rafaelem. Na osobności, jeśli to nie problem. – Zastępca szeryfa zwrócił się do przyjaciela, który wstał od stołu i do niego podszedł.
– Cokolwiek to jest, możesz mówić przy wszystkich. Chyba już dość mamy sekretów na dzisiaj. – Rafael przetarł twarz dłońmi. – O co chodzi?
– Naprawdę, Rafa, wolałbym, żebyśmy wyszli. – Castellano rzucił niepewne spojrzenia na Quena i Felixa.
– Co się dzieje, tato? Czemu jesteś w mundurze? – zdziwił się Felix, a Basty westchnął ciężko.
– Rafa, bardzo mi przykro – powiedział szczerze. – Dzisiaj po południu zmarł Iñaki Salamanca.
Rafael pobladł i ukrył twarz w dłoniach. Nikt z obecnych nie wiedział, kim ów Salamanca był ani jaki miało to związek z Rafaelem.
– Tato, co się dzieje? Kim jest ten Salamanca? – Quen próbował wyrwać się matce, która złapała go za ramiona i nie chciała puścić.
– Rób, co musisz, Basty. – Rafael Ibarra pokiwał głową, jakby pogodził się z tym, co miało nastąpić.
– Muszę. – Castellano spojrzał na przyjaciela przepraszającym wzrokiem, po czym oświadczył. – Rafaelu Enrique Ibarra, jesteś aresztowany za spowodanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Masz prawo zachować milczenie. Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie. Masz prawo do adwokata. – Basty wyciągnął kajdanki i założył je przyjacielowi na nadgarstki, a sam od siebie dodał już nieoficjalnie: – Radzę znaleźć dobrego. Przyda ci się.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:51:44 10-07-22    Temat postu:

Temporada III C 072

Rose/Victoria/Javier/Fabricio/Emma

Czarne loki otaczały drobną szczupłą twarz. Był taki czas gdy Primrose Castelani nazywana przez najbliższych „Rosie“ nie lubiła swojej twarzy. Kręconych włosów, które nigdy nie chciały się układać, nieporadnego ciała. Zbyt długich kończyn. A później pojawił się ktoś kto powiedział jej że jest piękna, że ją kocha i zawsze będzie przy niej. Palcami chwyciła wisiorek. Pół serca. Ona miała teraz pół serca. Popatrzyła przez okno.
Do Pueblo de Luz wracała niechętnie. Tak cieszyła się, że nie jest już w szpitalu, że wraca do domu ale wolałaby wyjechać gdzieś indziej. Przeprowadzić się na drugi koniec świata i być gdzieś daleko stąd. To na chwilę obecną było nierealne. Rodzice mieli tu pracę, bracia szkołę ona musiała ukończyć liceum, żeby móc myśleć o studiach. Spełnić swoje skryte marzenie i wyjechać na Oksford. Poprawiła na nosie okulary. Normalnie nosiła soczewki, ale w szpitalu nie mogła ich używać. Jakby lekarze obawiali się, że je połknie. Rosie miała ochotę im powiedzieć, że od tego się nie umiera. Pociągnęła w dół rękawy długiej koszuli. Była wdzięczna mamie, że wzięła jej ubranie z długim rękawem. Po nim mogła skryć blizny.
— Dziadkowie chwilowo mieszkają z nami — poinformowała córkę Antonia zerkając na dziewczynę z troską. — Burza zerwała im dach.
— I zamieszkali z nami? — zapytała z niedowierzaniem nastolatka. — Jak długo?
— Jeszcze jakiś czas. Babcia mówi, że trudno jest znaleźć ekipę do naprawy dachu.
— Trudno raczej zrezygnować z gosposi i pokojówek piorących ich brudne gacie — stwierdziła nastolatka wyciągając przed siebie nogi. — Jak to znosi tata?
— Jako tako — odpowiedziała Tony. Babcia przygotowuje dla ciebie obiad. Dla nas wszystkich.
— Ona nie umie gotować — zripostowała. — Wydaje rozkazy biednej Socoro a później się dziwi, że wszystko jest rozgotowane i nijakie. Wolałabym zjeść kawałek mięsa z grilla z frytkami.
— Zobaczymy co da się zrobić — odpowiedziała jej matka. — Dziadek chcę żebyś jak najszybciej wróciła do szkoły.
— Chcę mnie tam z powrotem? — zdziwiła się dziewczyna. — Po tym wszystkim?
Tony przelotnie zerknęła na córkę i westchnęła. Zatrzymała auto na światłach. Rosie zmarszczyła brwi. Dokładnie taką samą minę robił jej ojciec gdy się nad czymś zastanawiał.
— Nikt w szkole nie wie? — zapytała matkę wprost. — Co więc powiedział? Nauczycielom? Uczniom?
— Że jesteś chora — Antonia ponownie włączyła się do ruchu. — I wymagasz hospitalizacji.
Parsknęła śmiechem Rickie-Dickie zrobi wszystko aby chronić cenny wizerunek idealnej rodzinki. Pokręciła w rozbawieniu głową.
— Nie wnikałam w to co powiedział. — uprzedziła ją matka wjeżdżając na teren miasteczka.
— Pewnie powiedział , że mam raka — zgadywała dziewczyna. — Dzieciakom z rakiem każdy współczuje, niedoszłych samobójców uważa się za grzeszników i tchórzy.
— Rosie
— Gdzie pochowali Jules? — zapytała zmieniając temat.
— Na cmentarzu w Pueblo de Luz — odpowiedziała Tony. — Chcesz ją odwiedzić?
— Zawróć
— Cmentarz
— Tata jest w Remizie, zawróć — poprosiła. Tony wykonała prośbę córki. Auto zaparkowała przed remizą strażacką. Rosie wyszła z samochodu i popatrzyła na budynek. To był jej drugi dom. Wychowała się wśród strażaków, strażackiego sprzętu i wycia syren. Weszła do środka. Antonia ruszyła za dziewczyną. Rosie doskonale wiedziała gdzie znajdzie ojca. Francisco zwijał właśnie jeden ze strażackich węży.
— Pomóc ci? — zapytała uśmiechając się niepewnie w stronę rodzica. Francisco zerknął na córkę. — Cześć tato — wykrztusiła. Brunet zrobił krok do przodu i zamknął dziewczynę w swoich szerokich ramionach. Rosie zaciągnęła się znajomym zapachem żelu pod prysznic. Poczuła jego usta na swoich skroniach i objęła go mocnej w pasie.
— Wyrosłaś mój Skrzacie — usłyszała jego ochrypły głos. Głośno przełknęła ślinę.
— Kupimy mięso na grilla? — zapytała podnosząc wzrok na swojego tatę. Nadal go mocno obejmowała. — Jedzenie babki będzie gorsze niż szpitalna papka. Wiesz o tym prawda? Chcę kawałek dobrze wysmażonego mięsa i górę frytek.
— Dobrze kupimy mięso na grilla — pogładził ją po włosach. — Nikt nie będzie jadł papki.
— Psy zjedzą. Nadal mamy psy?
— Tak, nadal mamy psy — zapewnił córkę. — Nie jestem jednak pewien czy Thor i Loki będą mieli ochotę na potrawkę z kurczaka twojej babki — szepnął jej do ucha. Oparła głowę na jego piersi. W szpitalu tęskniła za wieloma rzeczami jednak najbardziej za mamą i tatą. Pożegnali się z Cruzem i ruszyli na zakupy.

***
Fabricio Guerra odeskortował Alice z powrotem do Emily. Dziewczynka miała pomóc w pakowaniu się na wyprawę do Londynu. Trzydziestolatek zaznaczył by mała nie przesadzała z ilością ubrań, ale Alice wspólnie z Emily posłały mu pełne politowania spojrzenie. To oznaczało, że prosił o niemożliwe. W Londynie spędzą co najmniej tydzień. W języku kobiet oznaczało to wielką walizkę z czego sporą jej część zajmuje kosmetyczka. Guerra uśmiechnął się pod nosem. Nie przeszkadzało mu to ani trochę. Jeśli dwójka dzieci w brzuchu jego żony to dwie dziewczynki liczba walizek wzrośnie mniej więcej czterokrotnie. Wszedł do ratusza znajdującego się w Pueblo de Luz i od razu skierował się do gabinetu Conrado. Ostatnio miał wrażenie, że Severin w nim zamieszkał. Bez pukania wszedł do środka i usiadł przy biurku przyjaciela.
— Olśniło mnie — obwieścił nie pytany. Severin podniósł na niego wzrok z dokumentu unosząc wysoko brwi. — Czuje się jak Newton, któremu na głowę spadła gruszka.
— To czasem wedle legendy nie było jabłko.
— Co za różnica? — machnął ręką blondyn. — I z jednego i z drugiego upieczesz tartę.
— Planujesz zostać cukiernikiem?
— Co? Nie skąd ci to przyszło do głowy?
— To ty zacząłeś mówić o plackach — potarł zmęczone oczy. — Wszystko w porządku?
— Nie wczoraj natknąłem się na Santosa podczas zakupów dla Alice. Czepiał się, że kupuje jej lalę. Wiesz, że kupiłem jej lalę?
— Tak wiem — odpowiedział — Alice wysłała mi z nią zdjęcie. Tylko jak ma się twoje oświecenie do Santosa?
— No gad nadal się tu kręci, chodzi sobie po mieście jakby należało do niego, wyprowadza mnie z równowagi i mówi o twoim synu.
— Robi to żeby zaleźć ci za skórę.
— Wiem, ale dał mi do myślenia i gdy prowadziłem lekcję nagle mnie olśniło.
— Chcesz zostać belfrem?
— Co? Nie, nigdy w życiu. — Guerra skrzywił się — Miałbym pracować dla takiego zaciemnionego człowieczka jak Perez? Mogę od czasu do czasu cię zastąpić ale taka robota na stałe? Nie. Wiesz, że po dwudziestu minutach nikt mnie już nawet nie słuchał? — pokręcił z niesmakiem głową. — To były naprawdę ważne rzeczy.
— Niech zgadnę; tłumaczyłeś im jak rozliczać podatki?
— Tak, a ty na następnych zdjęciach opowiesz im o — wyciągnął z teczki dokumenty — rodzaje najczęściej podpisywanych umów, prawa i obowiązki pracownika oraz pracodawcy — podał mu dokument. — Zrobiłem ci konspekt.
— Dzięki. To w jakiej sprawie cię olśniło?
— Twój dzieciak mieszka w Pueblo de Luz lub Valle de Sombras i chodzi do liceum w którym uczysz.
— Ile kaw dziś wypiłeś?
— Co ma jedno w spólnego z drugim? — Conrado popatrzył na niego z uniesionymi wysoko brwiami. — Cztery.
— Co ty bredzisz?
— Zagraj ze mną w zamianę ról.
— Co?
— To taka gra psychologiczna. Emily stosuje ją gdy profiluje. Postaw się na miejscu Barosso. Wejdź do jego głowy.
— Fabrcio doceniam to
— Pomyśl przez chwilę do jasnej cholery — warknął wzburzony Guerra. — Fernando Barosso jest facetem, który lubi mieć kontrolę nad wszystkim Obmyśla, każdy krok i uderza w najczulsze punkty swoich przeciwników. Zrobi wszystko żeby człowieka zranić. Cel uświęca środki no nie? — Conrad pokiwał głową. — Emily mówi też, że nie pozostawia niczego przypadkowi. Ludzie tacy jak Barosso nie lubią niespodzianek. Lubi też władzę.
— Do czego zmierzasz?
— Do tego przyjacielu, że twój syn jest blisko niego. Uprowadził go tak? Więc nie wyrzucił go gdzieś po drodze tylko zabrał ze sobą. Według tej całej czarownicy Martinez przez pewien czas w rezydencji przebywała dwójka dzieci. Jedną z nich była Carolina. Ją umieścił w sierocińcu zaś chłopca oddał komuś na wychowanie.
— Ponosi cię fantazje.
— Nie. Rusz łepetyną. Carolina była córką jego kobiety, którą kochał. Twój syn to syn jego wroga. Nie oddał go byle komu. Przekazał go ludziom, prawdopodobnie małżeństwu z kilkuletnim stażem, któremu ufał. I za nim znowu zaczniesz jęczeć, które miało zbyt wiele do stracenia gdyby sprawa się wydała. To ludzie z określoną pozycją społeczną w okolicy. Jednym z takich ludzi jest Peraz.
— Perez nie wychowuje nastolatka. Jego dzieci są całkiem wyrośnięte.
— Ma wnuki. Troje z nich jest płci męskiej, ale tylko jedno ma siedemnaście lat. Fakt to dziewczynka, ale rozumiesz mój tok rozumowania? — zapytał przyjaciela. — Wystarczy zrobić listę rodzin z nastoletnimi dziećmi z którymi przyjaźni się Barosso i znajdziemy dzieciaka, a Santos niech spada na drzewo.
— Co takiego powiedział ci Santos?
— Wiedział o wyjeździe Alice i Emily do Seattle — powiedział zmieniając temat. Podrapał się po brodzie. — Facet mnie śledzi. Co jeśli DeLuna się we mnie zakochał? Jak w tych wszystkich filmach dla nastolatek. Tylko zamiast ciągnąć mnie za warkocze wyciąga moje problemy z okresu dorastania.
— Skąd Santos o tym wie?
— Nie mam pojęcia — przyznał. — Nie chwalę się tym na prawo i lewo. Nie wiem może dogrzebał się starych rachunków za terapeutę w końcu trochę lat trwała — podrapał się w zamyśleniu po głowie. — O tym wie garstka ludzi. Co myślisz o projekcie? — zapytał zmieniając temat. Nie przepadał za mówieniem o sobie a już na pewno o swojej przeszłości.
— Rzuciłeś ich na głęboką wodę — zauważył
— Wiem, ale myślę, że coś z tego będzie. To bystre dzieciaki dadzą sobie radę. Dobra bo zapomnę nie będzie mnie przez kilka dni w Meksyku. Alice ma zakończenie roku szkolnego, musimy z Emily spotkać się z dyrekcją kilku podstawówek no i Emma wraca do żywych.
— Do żywych?
—Oficjalnie cofnął jej akt zgonu więc będzie niezły medialny cyrk. Pewnie nawet załapiemy się do wieczornych wiadomości BBC.
— Zrobię zrzuty ekranu
Guerra parsknął śmiechem.
— Dzięki po prostu przekaz dzieciakom, że będę dostępny mejlowo w tym tygodniu. Przyszłym — poprawił się.
— Przekaże, coś jeszcze? — zapytał wiedząc, że przyjaciel chcę o coś go zapytać.
— Mam prośbę — zaczął — w twojej klasie jest uczennica. Primrose Castelani. Będzie poznasz ją na najbliższych zajęciach mógłbyś zwrócić na nią uwagę? — wyciągnął z kieszeni komórkę i pokazał mu fotografie.
— Chcesz mi coś wyznać?
— Co? To moja córka chrzestna — powiedział. — Rok temu wpadła do mnie na wakacje. — westchnął i opadł na krzesło. — Pamiętasz Antonię Castelani?
— Tylko mi nie mów że z nią sypiałeś?
— Co? Nie, kochałem się w niej za młodu jako dzieciak.
Conrado parsknął śmiechem
— Fernando Barosso przekonał jej ojca Dickiego, żeby wydał córkę za mąż za Roberto Castelaniego . Tony miała jednak szczęście, że facet wolał wodę kolońską mojego ojca od jej kwiatów. Tony tak naprawdę z wzajemnością była zakochana w przyrodnim bracie Roberto Francisco i to on jest ojcem Rosie. Miej ją na oku. Dla mnie?
— Zależy ci na tej małej — zauważył przyjaciel.
— Tony przyjechała do Londynu gdy Rosie była niemowlakiem. Zmieniałem jej pieluchy, karmiłem, śpiewałem kołysanki. Cholera ta mała przy mnie uczyła się chodzić — wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie przyjaciela. Popatrzył na karykaturę przyjaciela. — Trzy miesiące temu próbowała się zabić wiec proszę miej ja na oku i nikomu ani muru mru.
— Nikt nie wie?
— Perez zadbał o to aby nikt się nie dowiedział.
— Będę miał ją na oku. Coś jeszcze powinienem wiedzieć? — zapytał go Severin. Guerra zamyślił się. Na razie taka liczba informacji mu wystarczy. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk wiadomości. Odczytał ją i parsknął śmiechem. Podał telefon przyjacielowi. Alice przysłała mu fotografię najwyraźniej wyciągnęła dziadka na zakupy. Podpis zdjęcia głosił; wolisz w palmy czy cytryny?
— Alice kupuje ci ubrania?
— Miała się pakować.
— Kiedy wylatujecie?
—Dziś w nocy. Dzieciakom przekaż, że w razie pytań mają mojego miejla. Poradzisz sobie be ze mnie?
— Tak tato. Dam sobie radę.
— Dzwoń

***

Piątkowe lekcje dobiegały końca. Adora była wyczerpana i marzyła już tylko o tym by wreszcie odpocząć. Zaszyć się w domu, włączyć muzykę i zapomnieć o wszystkim. To było jednak nierealne. Mały człowiek co chwila przypomniał jej, że wszystko będzie takie samo. Albo nawet gorzej. Będzie dużo gorzej, pomyślała głośno przełykając ślinę. To co słyszała za swoimi plecami przechodziło jej najśmielsze wyobrażenie, tego co będą o niej mówić.
Po szkole krążyło kilkanaście wersji; jedni twierdzili, że Adora została zgwałcona i dlatego zaliczyła wpadkę. Drudzy uważają, że jej rodzice się rozwiedli żeby ona mogła wziąć ślub z Miguelem. Albo, że przespała się z chłopakami ze swojej klasy i nie wie który jest ojcem. Nikt jej nie powiedział tego wprost. Szeptali za jej plecami gdy stała pod swoją szafką, gdy szła korytarzem. Rzucali niewybredne komentarze. Zmęczona oparła się czołem o szafkę.
— Hej piękna — podskoczyła słysząc przy uchu męski szept. Odwróciła się w kierunku chłopaka. Nieznajomy położył ręce po obu stronach jej ramion utrudniając jej ucieczkę. — To o której się widzimy?
— Co? — wykrztusiła zaskoczona Adora. Łypnęła na boki. Pospiesznie minęło ich kilka osób, ale nikt nie zwrócił na nich uwagi. — Nie znam cię.
— To się poznamy — poruszył wymownie brwiami. — Ty ja — uśmiechnął się. — Znajdziemy jakieś ustronne miejsce i pobaraszkujemy. Obiecuje założyć gumkę. W ciążę nie zajdziesz, ale nie chcę złapać od ciebie jakiegoś syfa — wyciągnął rękę i wsunął za ucho kosmyk jej ciemnobrązowych włosów. — Cholera jesteś ładniutka.
— Odsuń się — powiedziała. — Chcę — spróbowała go wyminąć. Pchnął ją na szafki.
— Zgrywasz trudną do zdobycia. Dziwne bo podobno dałaś siedemnastu chłopakom. Jednemu po drugim.
— Co ty pieprzysz
— Pieprzyć to lubisz się ty. Nie martw się skarbie — szepnął jej do ucha. — jestem w tym fantastyczny.
— Puść mnie — wychrypiała drżącym głosem. — Odsuń się o de mnie. Próbowała go odepchnąć, ale był zbyt silny i wysportowany. Z łatwością przyciągnął ją do siebie i przesunął dłońmi po jej plecach.
— Naprawdę jesteś świetną dupą.
— Puszczaj.
— Poprosiła cię o coś — za plecami chłopak rozległ się spokojny głos. Lodowaty, chłodny. Adora zamrugała powiekami spoglądając na Marcusa.
— Jeśli ją chcesz to ustaw się w kolejce — wypuścił Adorę, która plecami opierała się o szafki oddychając szybko. — Ta mała zdzirka to lubi.
Oczy Marcusa pociemniały. Popatrzył na Adorę, która bezwiednie odsunęła się na bok o kilka kroków plecami wpadając na kogoś. Odwróciła do tyłu głowę spoglądając na wysoką szczupłą dziewczynę z burzą kręconych loków.
— Przepraszam — wydukała i spojrzała w kierunku bruneta, który spoglądał z góry na chłopaka. Był o niego wyższy, ale sporo chudszy.
— No ciebie Delgado o sympatyzowanie z dziwkami bym nie podejrzewał.
Cios sprawił, że jego głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu. Dzieciak zachwiał się plecami uderzając o metalowe szafki. Tłumek uczniów zebranych na korytarzu odsunął się. Adora szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
— Ładny cios — skomentowała brunetka — Freddie to dupek — stwierdziła po prostu.
— Pojebało cię.
— Nie wierz mi jestem w pełni władz umysłowych. To tobie przyda się lekcja kultury.
— Serio Delgado chcesz się bić? O tą małą — nie dał mu szans na dokończenie kolejny cios spadł na jego wargi. Trysnęła krew. Marcus z gracją odskoczył od chłopaka. Dla Adory było coś tanecznego w jego ruchach. Bijących się otoczyła grupa ciekawskich uczniów. Felix próbował odciągnąć przyjaciela, ale ten go bezceremonialnie odepchnął.
— Co się tutaj dzieje? — wściekły głos dyrektora Pereza rozbrzmiał na korytarzu. — Marcus Delgado? — zapytał zdumiony swoim odkryciem. Po chłopaku którego Delgado okładał nie spodziewał się zbyt wiele, ale przewodniczący szkoły i bójka. — Obaj do mojego gabinetu. Natychmiast.

***
Victoria Reverte nigdy nie przypuszczała, że będzie pracować z Fernando Barosso. Był jej nieprzyjacielem i pechowo ojcem co komplikowało nie tylko stosunki z Pablem, ale także samym Nando. Mężczyzna był zadziwiająco profesjonalny i traktował ją ku jej niezadowoleniu jak podwładną nie partnerkę. To był jeden z wielu problemów. Problemem spędzającym jej sen z powiek był jej gabinet. I bynajmniej nie było to pomieszczenie, lecz ludzie.
Pracownicy Ratusza patrzyli na Victorię niezbyt przychylnym okiem. Była młoda, nigdy wcześniej nie zajmowała się polityką i była kobietą. Za jej plecami szeptano nie tylko, że zapłaciła Barosso za to stanowisko, ale także że była jego kochanką. Co w samo w sobie było ohydne i nielogiczne. Dla plotkar jednak liczyło, się to, że dawno, dawno temu burmistrz wykazywał niezdrowe zainteresowanie Victorią. Dziś zdaniem wielu dostał to co chciał a ona dostała fotel przez łóżko. Szczupłymi palcami przeczesał loki końcówką długopisu postukując o blat biurka. Gdyby Ochoa dało się zatrzymać. Gideonowi Barosso grzecznie podziękował za współpracę. Mężczyzna nie wdawał się tym faktem zbytnio przejęty i już po kilku godzinach do blondynki dotarły plotki, że brunet dostał wysokie stanowisko w Kuratorium Oświaty. A prosiła, żeby z nim pomówił! Zirytowana rzuciła długopisem i wstała. Zaczęła przechadzać się po pomieszczenia tam i z powrotem.
To gabinet w spadku po Ochoa odziedziczyła matką Alexandra. Był całkiem przestronny , a jego okna wychodziły na zachód co oznaczało, że po południu było tam jak w piecu. Klimatyzacji brak więc mimo otwartych okien, nie zamkniętych drzwi ruch powietrza był absolutnie żaden. Urządzeniem pomieszczenia zajął się jej mąż i synek. Alec obecnie przeżywał zachwyt kwiatami więc pyszniły się one na balkonie ciesząc oko. Chwyciła za konewkę.
Za nim Ochoa się z nią pożegnał wręczył jej dwie rzeczy]; śrubokręt który służył do otwierania okien i listę nazwisk. Tym ludziom według jego zapisek i słów Vicky mogła ufać. Skoro nie mogła liczyć na pomoc Gideona sama musiała zapracować na zaufanie swoich pracowników. Victoria postanowiła nie dokonywać zbędnych roszad kadrowych. Ludzie w mieście potrzebowali pracy, a ona nie zamierzała nikogo zwalniać. Jedyną osobą, którą zatrudniła była Illyria Falcon. Polecona przez dwie zaufane osoby. Podała kwiaty i wróciła do środka. Budynek ratusza był w kiepskiej kondycji.
Budynek był stary. Pięciopiętrowy i posiadał windę o której lepiej było nie wchodzić. Drzwi miały klamki, ale w oknach niekoniecznie się one znajdowały. Jasnowłosa zauważyła także, brak dozowników z wodą na korytarzach. Pracownicy sami zapewniali sobie napoje. To było jawne pogwałcenie prawa pracy co frustrowało blondynkę. Na dole była także nieczynna stołówka. Victoria zastanawiała się jak to możliwe, że ratusz został doprowadzony do tego stanu? Solano był burmistrzem raptem przez dwa i pół roku! Zaczęła skubać uschnięte kwiaty. Niektóre fakty bardzo szybko ustaliła. Bukłaków z wodą nie było z powodu niezapłaconych faktur, winda psuła się bo była stara, stołówka zamknięto, żeby ciąć koszty choć jedzenie było znośne.
Zastanawiała się czy Barosso wiedział o stanie Ratusza i miejskich finansów. Nie mogła go zapytać bo ciągle był na spotkaniach. Miała dostęp do jego grafiku i była mocno zbulwersowana. Jego grafik wypełniały spotkania z przyjaciółmi! On nazywał ich wyborcami, ale wszyscy beż wyjątku to byli jego kumple. Miała ochotę go udusić!
I właśnie dlatego postanowiła iść za głosem swojej intuicji i wysłała najbliższych współpracowników po faktury z ostatnich trzech lat. Niestety były to dokumenty dostępne tylko w formie papierowej. Dla przedsiebiorczyni było to nie do pojęcia. W dobie dzisiejszych czasów nie były to dokumenty dostępne w dobie cyfrowej. Westchnęła. Ratusz wymagał cyfryzacji. Mogła ją przeprowadzić, ale pociągnęło by to za sobą spore koszty. Gdy do środka wszedł jej asystent popatrzyła na wózek do przewożenia dokumentów. Paolo Costa poprawił na nosie okulary.
— To faktury z ostatnich sześciu miesięcy — poinformował ją chłopak ściągając pierwsze z góry pudło. — Na pewno chce pani mieć tu wszystkie faktury? Z całych trzech lat?
— Tak
— Dużo tego. Cholernie dużo. — Stwierdził i z głośnym sapnięciem opadł na krzesło. Poprawił okulary. — Rozmawiałem z główną księgową reszta będzie po weekendzie. Cytuje nie będę zostawała po godzinach bo Diazówna po taki kaprys.
— Diazowna? — Od dnia ślubu nikt się do niej tak nie zwracał. Mogła zostać pkt godzinach. Są płatne.
— Nie są — obwieścił. Popatrzyła na niego zaskoczona. — Ustawa mówi jedno, a Ratusz robi swoje. Nie ma pieniędzy na nadgodziny, ani nowy system operacyjny, ani program do księgowości czy oryginalnego Exela.
— System operacyjny? Chwila Urząd miejski korzysta z pirackiej wersji programów biurowych?
— Gdyby włączyła pani komputer stacjonarny wiedziałaby że to system XP. Wolny jak cholera. Moja babcia chodzi szybciej. A no nie żyje.
Victoria wstała.
— Pogrupuj faktury na zapłacone i nie zapłacone
— Nie muszę, te są niezapłacone. Niektórzy wykonawcy grożą nam znaczy ratuszowi komornikiem tylko się wstrzymują bo Barosso został burmistrzem i wszyscy się go boją jam diabeł święconej wody.
Westchnęła i ruszyła do wyjścia.
— Gdzie pani idzie?
— Na zebranie Rady Miasta — poinformowała go i ruszyła do sali plenarnej gdzie miało odbyć się pierwsze zebranie Rady. Gdy weszła do środka dostrzegła dziesięciu mężczyzn, jedenastu jeśli wliczy się w to burmistrza. Było jedynie trzy kobiety; ona i dwie inne członkinie Rady. Usiadła obok Barosso.
Zebranie Rady otworzył Fernando z uśmiechem błąkającym się na jego ustach. Victoria z niesmakiem słuchała grupy mężczyzn beztrosko dyskutujących o wynagrodzeniu dla Fernanda. Gdy padła kwota trzydziestu tysięcy miesięcznie aby zostać podniesiona o pięć uniosła brwi. Gdy Fernando stwierdził, że nie zasługuje na tak wysoką kwotę z trudem powstrzymała się od wybuchnięcia śmiechem. Był zachwycony, że chcą dać mu taką sumę za nic. Fernando odkąd objął urząd spotyka się ze swoimi kumplami. Gdy zaproponowano dziesięć tysięcy dla niej aby po chwili zejść do raptem pięciu skrzywiła się z niesmakiem. Gdy zatwierdzono jej zarobki ktoś stwierdził, że „i tak jest bogata“ Nie skomentowała. Nie było warto.
— Moim zdaniem Rojos powinien zatrzymać funkcję Skarbnika — jeden z radnych odezwał się po kilkuminutowej ciszy. — Świetnie sprawdza się w tej roli.
— Dwadzieścia dziewięć — powiedziała powoli Victoria otwierając teczkę. — Od stycznia do marca tego roku jest dwadzieścia dziewięć niezapłaconych faktur — przesunęła dokumenty w stronę Barosso. — Zalegamy z opłatami za prąd, media nie mówiąc już o śmieciach czy opłaty za produkty biurowe. Jeśli pan Rojas tak świetnie zarządza funduszami to dlaczego grozi nam postępowanie komornicze? — zapytała słodkim głosem spoglądając na obecnego skarbnika.
— To przejściowe problemy — zapewnił ją sięgając po wodę. Zauważyła jak drżą mu dłonie.
— Przejściowe problemy, której trwają dwa lata — odbiła piłeczkę. — Nie wspomnę już o tym że budynek rausza stoi chyba własną siłą woli bo sypie się z każdej strony. Brak klamek w oknach to jeden z pomniejszych problemów. Wczoraj na przykład musiałam naprawić kserokopiarkę bo pan on napraw powiedział „że przyjedzie dopiero jak mu zapłacimy“ — to było kłamstwo ale wątpiła czy ktoś to sprawdzi. Po za tym miała to gdzieś. — Nie jest pan dobrym skarbnikiem.
— Dlatego wnioskuje o zmianę — odezwał się Barosso odzyskując głos. — Dziękuje Victorio, że zwróciłaś uwagę na błędy pana Rojas, które zaobserwowaliśmy.
—Cała przyjemność po mojej stronie. Korzystając z okazji, że wszyscy jesteśmy w komplecie chciałam zawnioskować o powołanie nowego Skarbnika. Pani Illyria Falcon — przedstawiła swoją kandydatkę. — Jej CV leży przed państwem. Nie muszę także mówić, że pani Falcon jest mieszkanką naszego miasta.
— Pracowała dla Romo.
— Pracowała jako Skarbnik dla miasta Monterey. Brała udział w pozyskiwaniu środków zarówno od poszczególnych Ministerstw ale także miast partnerskich. Pan burmistrz zgadza się z moją propozycją w stu procentach. Jest świadom, że miastu potrzebna jest osoba z odpowiednimi kwalifikacjami, aby wyprowadzić budżet na prostą. — Popatrzyła na Barosso, który posłał jej kurtuazyjny uśmiech — Głosujmy.
Dwadzieścia minut później Victoria weszła do swojego gabinetu gdzie Paolo kończył układać teczki na jej biurku. Popatrzyła na grube skoroszyty i westchnęła.
— Pozwól, że zgadnę zrealizowano tylko jeden projekt?
— Tak, rewitalizację parku miejskiego. Te projekty upadły. Czytałem je no i sprawa jest dziwna.
— To znaczy?
— To znaczy, że projekty są dobrze rozpisane. Środki przyznano projektów nie zrealizowano. Z wyjątkiem jednego — palcem postukał w teczkę. — No, a kasa zniknęła.
— Co?
— No przyznano nam środki więc w świetle prawa powinniśmy za tą forsę zrealizować te siedem projektów lub w przypadku braku realizacji zwrócić pieniądze tam skąd je pobraliśmy.
— Ile?
— Dwadzieścia dziewięć.
— Tysięcy? — pokręcił głową. — Milionów? Chcesz powiedzieć, że z budżetu miasta zniknęło dwadzieścia dziewięć milionów pesos?
— Tak.
Roześmiała się.
— Dwadzieścia dziewięć milionów — powtórzyła rozbawiona. Palcami przeczesała włosy. — Załatw mi od księgowości
— Wszystko co mają na temat finansowania tylko projektów? Już o to zawnioskowałem. Moja mama to główna księgowa jeśli kogoś pytać o pieniądze to właśnie ją.
— Świetnie, przekaż, że o ósmej rano w poniedziałek chcę ją widzieć w moim gabinecie i jej zadanie na temat moich fanaberii mnie guzik obchodzi.
— Oczywiście.
— Victorio
Paolo podskoczył na dźwięk głosu burmistrza.
— Paolo, idź do domu — poleciła. Chłopak łypnął to na Barosso to na Victorię, która skinęła głową. Mężczyzna poprawił okulary na nosie i wyślizgnął się z gabinetu cicho zamykając za sobą drzwi.
— Illyria Flacon — powiedział powoli. — Naprawdę? Illyria Falcon?
— Odpowiednia osoba na odpowiednim stanowisku — skomentowała blondynka biodrem opierając się o blat biurka.
— Wiesz dlaczego odeszła Falcon?
— Jak mniemam chodzi o te dwadzieścia dziewięć milionów, które wyparowały? — Oczy Fernando zwęziły się w małe szparki. A więc trafiła w czuły punkt. — Wysnuje jednak wniosek, że ta kwota była nieco mniejsza gdy ona tutaj pracowała. Wiedziałeś że Rojas okrada miasto?
— Rojas nie ukradł tych pieniędzy. Solano pożyczył je od miasta.
— Pożyczył? Chyba na wieczne oddanie! To dlatego Solano zmienił zdanie z dnia na dzień? — domyśliła się. — Szantażowałeś go!
— A co miałem grzecznie poprosić o zwrot pieniędzy
— Tak! Właśnie tak powinieneś zrobić. Powiedzieć mu że albo zwróci pieniądze albo złożysz zawiadomienie do prokuratory.
— A myślisz dlaczego się zabił? Uprzedziłem go gdy wygram wybory ma oddać całą sumę.
— Brałeś w tym udział?
— Oczywiście, że nie! Miałbym okradać miasto, którym planowałem rządzić?
— Z tobą wszystko jest możliwe — skomentowała to chłodno blondynka splatając ręce na piersi. — Skąd wiedziałeś?
— Od znajomego.
— Nie graj ze mną w gierki, bo to się może dla ciebie źle skończyć — syknęła ruszając w jego stronę. Dźgnęła go palcem w pierś. — Zgodziłam się zostać twoją zastępczynią. Postawiłam wszystko na jedną kartę znoszę wszystkie szepty więc nie graj ze mną bo mogę sprawić, że zatęsknisz za moją matką.
— Ojciec Horacio.
— Co on ma z tym wszystkim wspólnego? — zapytała odsuwając się od Nando. Mężczyzna popatrzył na nią wymownie. — Solano poszedł do spowiedzi a ojciec Horacio przybiegł z rewelacjami do ciebie.
— Otrzymał za to sowite wynagrodzenie. Informacja to władza Eleno
Popatrzyła na niego z politowaniem.
— Spotkasz się z wdową po Solano i grzecznie poprosisz o zwrot pieniędzy
— Nie mogę
— Fernando pozwól, że ci to wytłumaczę. Tak moje obrzydzenie do twojej osoby gwałtownie wzrosło, ale tu nie chodzi o twoją dumę czy godność tylko o dwadzieścia dziewięć milionów. Jeśli do końca roku nie wywiążemy się z umów komornik to będzie nasz ostatni problem.
— Nasz?
— Tak, nasz a teraz — sięgnęła po telefon — zadzwonisz do Susany Solano i umówisz się z nią na spotkanie.
— Nie mogę — powtórzył z uporem.
— Do jasnej cholery! — cisnęła słuchawką na widełki.
— Ja i Susana jakieś dwadzieścia lat temu mieliśmy pewne nieporozumienie — zaczął Fernando. Popatrzyła na niego zaskoczona po krótkiej chwili poczuła się jak postać z kreskówki nad której głową zapaliła się czerwona lampka.
— Nieporozumienie — powtórzyła przez zaciśnięte zęby. — Zrób mi więc listę kobiet, które zgwałciłeś, — chwyciła za ołówek i wypisała Inez Romo, Gwen Diaz, Susana Solano i z satysfakcją dopisała siostrę Conrado. Barosso pociemniało w oczach. — Sprawdź czy nie machnęłam się w chronologii.
— Nie musisz być złośliwa.
— Nie jestem, jeszcze nawet nie zaczęłam. Spotkam się z Susaną Solano i przekonam ją do zwrotu pieniędzy.
— Jak?
—Dam jej wybór zwrot kasy lub więzienie.
Zadzwonił telefon. Victoria przez chwilę słuchała i zbladła. Odłożyła słuchawkę.
— Co się stało?
— Alec jest w szpitalu — powiedziała i chwyciła za torebkę

***

Otworzyła mu drzwi z niemowlęciem wijącym się w jej ramionach. Usta wyginęła w roztargnionym uśmiechu i zniknęła w głębi domu. Miał tylko jedno wyjście; wejść do środka i słuchać niemowlęcego wrzasku. Emmę odnalazł w salonie kołyszącą się na boki. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Emma nadal jest koszuli nocnej. Zdecydowanie powinien najpierw zadzwonić.
— Mogę jakoś pomóc? — zapytał niepewnie robiąc krok w ich stronę. Emma odwróciła do tyłu głowę i posłała mu blady uśmiech i ruchem głowy wskazała mu kierunek. Podreptał posłusznie za Emmą, która bez słowa poddała mu niespokojne dziecko. Luna już nie płakała jedynie oddychała szybko i spazmatycznie. Usteczka wykrzywiła w grymasie niezadowolenia. W oczy Joaquinowi rzucił się tatuaż.
— Spójrz mała, mama ma na plecach obrazek — zwrócił się do dziecka, które wpatrywało się w niego z szeroko otwartymi oczami. Miał wrażenie, że mała zastanawia się czy rozedrzeć się na całe gardło czy być jednak cicho. — O tutaj — ujął rękę dziecka i przesunął nią po plecach Emmy. — To czarownica — ujął cienkie ramiączko i zsunął je niżej ukazując tatuaż w całej swej okazałości.
—To wróżka — doprecyzowała rozbawiona Emma wsypując biały proszek do butelki. — Calineczka.
— Znasz bajkę o Calinieczce? — zapytał niemowlę Joaquin. Dziecko przesunęło ciekawską rączką po plecach matki. — To szło jakoś tak — zaczął — Była sobie dziewczynka, którą w wieży przetrzymywała czarownica i przyleciała jakaś ptaszyna i ją uwolniła i dziewczynka żyła długo i szczęśliwe z księciem u boku skacząc z kwiatka na kwiatek i zbierając pyłek.
Emma parsknęła śmiechem i poprawiła ramiączko koszulki. Odwróciła się do nich i uwolniła bruneta od ciepłego lepkiego ciężaru.
— Wujek pomieszał ze sobą bajki — potrząsnęła butelką i usiadła z małą w bujanym fotelu. — I nie jedną tylko aż trzy — Luna wydała z siebie pełen zniecierpliwienia pisk. Brunetka podała jej butelkę.
— Kiepski poranek? — zapytał.
— Po czym poznajesz?
— To koszula nocna — wskazał na jej ubrania — Chyba, że to jakaś nowa moda.
Emma wargami musnęła ciemne włosy córeczki.
— To nie nowa moda to ząbkowanie.
—Co?
— Wychodzą jej trójki i prawdopodobnie jedna czwórka więc małą jest marudna i niewyspana.
— A jej brat?
— Tata go zabrał na zakupy. Okazało się, że nie mamy tylu walizek
— Wyjeżdżasz? — zapytał zaskoczony. — Na wakacje?
— Raczej na zawsze — westchnęła. — Oficjalnie przywrócą mnie do życia w poniedziałek więc nie ma szans abym wróciła tutaj w najbliższej przyszłości. Wybuchnie skandal , a ja będą cudowną ocaloną.
— Nie chcesz tutaj wracać — domyślił się Joaquin.
— Chcę dać moim dzieciom lepsze stabilniejsze życie. Nie chcę się martwić, że mojego czteroletniego syna trafi zbłąkana kula albo pojawi się szalony niedźwiedź na placu zabaw. W Wielkiej Brytanii będą mieć lepszy start. Nie oszukujmy się lepiej być białym Europejczykiem niż Latynosem.
— Auć — syknął Joaquin, ale w duchu się z nią zgadzał. Popatrzył na dziecko zasypiające na jej piersi. Gdy ją poznał nie przypuszczał, że ma dzieci. Nie wyglądała jak typowa matka, ale z drugiej strony skąd on miał do cholery wiedzieć jak wyglądają typowe matki. Obserwował jak rączka Luny wsuwa się pod miękki materiał. Westchnął i wstał. Nie powinien był przychodzić. Emma również wstała i poszła odłożyć córeczkę do łóżeczka. Stał i obserwował ją z progu.
W gestach Emmy było dużo czułości i miłości. Tak zachowują się normalne matki, pomyślał i zbliżył się do Emmy. Otoczył ją jedną ręką w tali.
Odwróciła głowę zaskoczona śmiałością jego gestu. Popatrzyła na niego pytająco, lecz nie zdążyła o nic zapytać bo wiedziony impulsem brunet ją pocałował. Nie planował tego. Ani pocałunku, ani rąk prześlizgujących się jej ciele ani tym bardziej nie planował wzięcia jej na ręce i zaniesienie do sypialni. Gdy było już po wszystkim wtulił się w jej plecy i zasnął.

***
Alexander Reverte był uczulony na owoce cytrusowe. W przedszkolu jedno z dzieci miało urodziny i przyniosło cukierki. Alec poczęstował się cukierkiem z cytrynową galaretką. Dzięki szybkiej reakcji personelu malec wyszedł z tego bez szwanku i marudził na rękach swojego taty. Ja chcę Króliczka, ja chcę Króliczka. Nic nie mogło malca zadowolić. Chciało mu się spać, lecz bez szarego pluszaka chłopiec nie zaśnie. Victoria więc zadzwoniła do Conrado i poprosiła go o dostarczenie zwierzątka i pożyczenia kaszy kukurydzianej. Z tego wszystkiego małżeństwo nie zrobiło zakupów.
Conrado przywitał Alexander który od razu wyciągnął rączki po maskotkę. Przytulił mokry od łez policzek do łebka zabawki i wymamrotał coś pod nosem do jego ucha. Victoria posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.
— A moja kaszka?
— Zaraz będzie kaszka — zapewnił go Conrado bezwiednie przesuwając dłonią po jasnych lokach. Alec wolną rączką chwycił Conrado za rękę i zaprowadził go do kuchni.
— Mama ugotuje ci kaszkę a wujek Conrado usiądzie.
— Wujek umie gotować moją koszkę — zapewnił ją maluch. — I dawno go nie było więc on ugotuje kaszkę — zarządził maluch i usiadł przez stole.
— Conrado, Victorio zagoniłaś gościa do garów?
— To ja zagoniłem gościa do garów — oznajmił z zadowoleniem Alec nie odrywając wzroku od pluszaka. — Byłem dziś w szpitalu Królisiu — oznajmił. — Zjadłem cukierka z cytrynową galaretka. Nie mogę jeść cukierków z cytrynową galaretka bo się po nich źle czuje. Bardzo źle, ale już się dobrze czuje i zaraz będę miał kaszkę i pójdę spać. Mama powiedziała, że dziś śpię u nich w sypialni. Mają duże łóżko i Hermes też tam śpi.
Dorośli przysłuchiwali się paplaninie dziecka z uśmiechami. Javier po otrzymaniu mlecznego napoju wziął synka na ręce i zaniósł go do ich sypialni. Pies ochoczo podreptał za nimi.
— Napijesz się wina? — zapytała Conrado wyciągając butelkę i kieliszki.
— Powinien się zbierać
— Daj spokój — machnęła ręką. — I cóż będziesz siedział sam jak palec w czterech ścianach? — zapytała go. — Siadaj — wskazała na krzesło i wcisnęła mu do rak kieliszek z winem. — Wiem, że musimy unikać kontaktów bo teraz jesteśmy arcy-wrogami ale dziś chcę się napić z przyjacielem wina więc zamknij się i pij. Głodny? Victoria otworzyła lodówkę. Nie było nawet z czego przygotować kolacji. Zaklęła pod nosem.
— Dziecię śpi i pies śpi — oznajmił Javier. — Mamy coś do jedzenia? — zajrzał żonie przez ramię. — Zamówię coś. — zadecydował i przez chwilę przyglądał się menu z gospody. — To co burgery z frytkami?
— Ja
— Och siedź cicho mieliśmy kurde ciężki koniec tygodnia więc przestań marudzić, że ludzie zobaczą. Masz kobietę w łóżku, która na ciebie czeka?
— Co? Nie.
— To świetnie, więc burgery. Normalnie sam bym gotował ale dziś nie mam nastroju — chwycił za telefon i wybrał numer gospody.
Przenieśli się do salonu. Victoria wyciągnęła przed siebie nogi i głowę oparła o pierś męża. I zaczęła powoli mówić. Conrado i tak miał się dowiedzieć o wszystkim więc równie dobrze ten jeden raz mogła powiedzieć mu wszystko osobiście. Była zbyt zmęczona, aby myśleć jak zareaguje Barosso? Po za tym przyniósł jej synkowi misia. Miał wymówkę się tutaj pojawić. Kilka minut później kurier dowiózł zamówienie.
— Ile będzie zarabiał Barosso? — zapytał zdumiony Javier. — Za co? Za afiszowanie się ze swoimi znajomościami? Facet ostatni tydzień spędził na odwiedzanie swoich przydupasów niż na wykonywaniu swoich obowiązków — prychnął.
— On nazywa ich wyborcami — poprawiła go rozbawiona Victoria. Złość jej szybko przeszła.
— Ciekawe od kiedy ma wyborców w Pueblo de Luz — mruknął Conrado w zadumie sięgając po frytkę. — Wizytował liceum w Pueblo de Luz , a Perez zachowywał się jakby odwiedził go sam Papież.
Javier skrzywił się na dźwięk nazwiska. To nie uszło uwadze Severina.
— Poznaliście Pereza?
— Jego się nie da nie znać — odpowiedziała za męża Victoria. — Perez pochodzi z Valle de Sombras. Gwen zawsze mówiła „że to pies na baby“
— Co jeszcze wiecie?
— Urodził się i wychował tutaj w Dolnie — zaczęła blondynka. — Urodził się w ’48. On i Nando chodzili razem do szkoły, służyli razem w wojsku. Barosso był jego drużbą. Paloma jego żona pracuje w Pueblo de Luz.
— Wiemy, że poznali się w stolicy gdy Perez pracował tam jako nauczyciel. Ona była jego uczennicą, zaszła w ciążę więc wzięli cichy ślub. Pracę w tutejszym liceum zaczął we wrześniu. Najstarszy syn Gael urodził się jakoś na przełomie września i października, później była Tony i Blanca.
— Jakieś nieślubne?
— Jeśli ma to dobrze je ukrył. Obecnie nawet ślubne dzieci nie noszą jego nazwiska.
— Co? — zapytał zdumiony.
— Syn Gael zmienił nazwisko jak miał osiemnaście lat — Javier wyciągnął tablet i zaczął w nim szperać — we wniosku jako powód podał „brak więzi rodzinnych“, córka Blanka podała taki sam powód i co ciekawe ona i brat noszą to samo nazwisko. Menchaca. Sprawdziłem to wybrane na chybił trafił nazwisko nikt z dalszej ani bliższej rodziny takowego nie nosił. O Tony pewnie już słyszałeś? — Conrado skinął głową.
— Roberto zrobił ich jednak w balona — dodała z satysfakcją Victoria. — Wszystko przepisał przyrodniemu bratu i żonie. Według plotek Perez podobno błagał Tony, żeby przepisała część spadku na niego, ale ta kazała mu się walić.
— Skąd to wiesz?
— Teraz hit; Diazowie i Perezowie byli sąsiadami.
— Przez płot — doprecyzował Javier.
— Nie raz nie dwa jako dziecko będąc u Felipe słyszałam strzępy awantur. Paloma była wręcz chorobliwie zazdrosna o męża. Podejrzewam, że jest taka nawet teraz. Nie chodziłam do liceum w Pueblo de Luz, ale sporo słyszałam. Kiedyś był tam Klub małego biologa czy coś takiego. Alba do niego należała i wszystkie należące do niego dziewczyny nazywały go starym zbokiem. Niewybredne żarty, podteksty. On uważał, że jest zabawny, na czasie a tak naprawdę w oczach tych dzieciaków był żałosny.
— Miał jakiś romans? Z uczennicą?
— Tego nie wiem — przyznała Victoria. — Między najstarszym synem a najmłodszą córką jest dwanaście lat różnicy, ale wpadki się zdarzają. Mogę zapytać o niego Albę? Albo ciocię Renatę. Uczył ją biologii, może jeszcze coś pamięta.
— Sprawdziliście tak wszystkich bliskich znajomych Barosso?
Małżeństwo przytaknęło.
— Lista jest krótsza niż się wydaje — dodała Victoria. — Większość ludzi w Valle de Sombras się go zwyczajnie boi. Jeśli utrzymują z nim bliższe kontakty to bardziej ze strachu niż jakiś ciepłych uczuć.
— Albo starzy pomarli i młodzi nie chcą mieć nic z nim wspólnego. — stwierdził Magik jedząc frytki. — Płacz Aleca przerwał ciszę panującą w salonie. — Ja pójdę i tak miałem się już położyć — Javier pożegnał się z Severinem i poszedł do synka.
— Wszystko z nim w porządku? — zapytał widząc pełne troski spojrzenie jego żony. — Jest jakiś nieswój.
— W weekend zmarł jego oczym. Zmarł na raka. Jego mama przylatuje do Meksyku żeby nam pomóc i nie być sama, Życie nie ułatwiają mu plotki na mój temat, wyjazd Emmy. Do tego otwarcie nowej restauracji i masa pomniejszych problemów. To wszystko zaczyna mojego męża przytłaczać — Victoria rozlała do kieliszków resztę wina. — Ty też jesteś jakiś nieswój — zauważyła blondynka.
— Jakie plotki?
— Zmieniasz temat — powiedziała — Ludzie w ratuszu plotkują że zdobyłam stanowisko przez łóżko. — Conrado się skrzywił. — Powiesz mi o co chodzi?
— Fabricio powiedział mi przed odlotem coś co nie chcę opuścić moich myśli. — westchnął — To głupie, ale on uważa, że mój syn jest w mieście i uczy się w tutejszym liceum. To wariactwo
— Niekoniecznie. Fernando to maniak kontroli. Obserwował mnie całe moje życie może w przypadku twojego syna postąpił dokładnie tak samo? Umieścił go na widoku, jako symbol tego, że cię pokonał. To pokręcone, ale to Fernando. Jeśli to cię uspokoi mogę dać ci listę rodzin z nastoletnimi dziećmi z uwzględnieniem chłopców do osiemnastego roku życia. To nie będzie długa lista.
— I będę ją miał i co dalej? Vicky przerobiłem już ten etap gdzie szukałem syna w każdym mijanym dziecku — dopił wino i wstał. Dziękuje za kolację.
— Ja dziękuje za kaszę i misia — ruszyli do drzwi. — Conrado — zatrzymała go jeszcze na chwilę — Ja czasami szukam Victora w każdym mijanym mężczyźnie. Wystarczą mi tylko ciemne włosy, jasne oczy i fakt, że go nie znam. I snuje opowieści. Wcześniej gdy martwi okazywali się być całkiem żywi wyobrażałam sobie, że dokładnie taka sytuacja jest Victorem. W mojej głowie często się kłócimy, chodzimy do kina i teatru. Chodzi o to, że gdy będziesz chciał sprawdzę to dla ciebie i jeśli będzie trzeba włamię się do nich i ukradnę grzebień.
— Próbowaliśmy tego z Evą, gdy sądziliśmy, że to Carolina.
— Conrado potrafię przeprowadzić test na ojcostwo. Gdy będziesz gotów zrobię to dla ciebie. Barosso nigdy się nie dowie.
— Dziękuje.


To były trudne i dziwne dni. Pogrzeb Stephena- ojczyma Javiera odbył się we wtorkowe popołudnie w Nowym Jorku. Wieloletni partner jego matki zmarł po długiej i wyczerpującej chorobie otoczony najbliższymi. Magik był więc emocjonalnie wyczerpany i weekend rozpoczynał na oparach, a koniecznie musiał skupić się na pracy. Dodatkowym problemem był wyjazd Emmy. Szatynka zdecydowała się powrócić oficjalnie do świata żywych co samo w sobie cieszyło Magika, lecz tracił przyjaciółkę, która ogarniała całą księgowość. Javier nie miał głowy do cyferek. Był geniuszem, lecz matma i podatki czasami przerastały nawet jego. Zwłaszcza w tygodnie takie jak te. Poruszył głową to w lewą to w prawą stronę. Victoria była w Ratuszu, Celeste, która zamieszkała po śmierci męża w Valle de Sombras opiekowała się czteroletnim wnuczkiem zaś Magik siedział przy stoliku w kawiarni i próbował ogarnąć finanse. Normalnie zadzwoniłby do Fabrcicio, pocztą mejlową wysłał mu faktury i blondyn w kilka minut ogarnąłby mu ten bigos, ale ostatnie wydarzenia mocno nadszarpnęły ich relację. Musieli zachowywać się jak śmiertelni wrogowie. Co było cholernie frustrujące. Klnąc pod nosem zaczął żmudny proces segregacji. Zapłacone faktury na prawo, niezapłacone na lewo. To proste, pomyślał.
W normalnych okolicznościach matematyka i podatki nie sprawiałby mu żadnej trudności. Wiedział, że są do tego odpowiednie programy, które po wpisaniu w odpowiednie rubryczki dają wynik. Szybka i prosta praca. Reverte po prostu nigdy nie musiał robić tego osobiście. Miał księgową, miał kadrowa. Zatrudniał ludzi, którzy ogarniali coś takiego jak odcinki z opłatą., wyliczanie składek zdrowotnych. Dziś musiał robić to wszystko sam. I był sfrustrowany. I marzył mu się kieliszeczek szkockiej. Zimnej z kostkami lodu. Ponownie poruszył głową Potrzebował specjalisty od kadr i płac i to od zaraz. Złożył dokumenty i popatrzył na zegarek. Palcami potarł kąciki oczu długopisem miarowo stukając o blat stołu.
Biznesmen od kilku dni coraz częściej myślał, że wziął zbyt wiele na własne barki. Miał swoją firmę (w której nie bywał i która po śmierci ojczyma potrzebowała nowego prezesa) kierował trzema prawie czterema restauracjami (na gwałt potrzebował księgowej) i obiecał Victorii pomóc w firmie gdyż żonie brakowało na to czasu. Była jeszcze fundacja i budowa pierwszego budynku, zemsta na Barosso i masa innych pomniejszych spraw, którym niezwłocznie należało się zająć. I zapłacić kilka faktur. Javier popatrzył na stosik i jęknął. Czoło oparł na blacie stolika.
— Wyglądasz jakbyś miał nie lada problem do rozwiązania — usłyszał za sobą spokojny kobiecy głos. Podniósł do góry głowę i popatrzył na Normę, żonę Pułkownika stojącą przy jego stoliku.
— Usiądź proszę — wykrztusił blondyn wskazując krzesło na przeciwko. — Kawy? Ja się chętnie napije — popatrzył na kelnerkę , która ruszyła w jego stronę. — Kawę — powiedział. Nie musiał podawać konkretnej nazwy. Bywał tu tak często że wiedzieli jaką Magik pija kawę.
— Dla mnie woda — powiedziała kobieta — Dla niego również.
— Potrzebuje kawy.
— Potrzebujesz ośmiu godzin snu mój drogi nie kolejnego energetycznego kopa — stwierdziła Norma przyglądając się mężczyźnie z troską. — Wyglądasz na zmęczonego.
— To był ciężki tydzień — przyznał w końcu blondyn przesuwając dłonią po twarzy. — Nie pomogłaby mi nawet gdyby doba trwała czterdzieści osiem godzin lub sto lat. — Kelnerka podała napoje. — Pracujesz w ratuszu — przypomniał sobie nagle Magik. Kobieta skinęła głową.
— Czego potrzebujesz?
— Kogoś kto zna się na tworzeniu projektów, które pomogą mi wyciągnąć fundusze od miasta — westchnął widząc jej zaintrygowaną minę. — Chodzi o fundusze na zatrudnienie osób zagrożonych wykluczeniem społecznym — doprecyzował. — Wiem, że Urząd Miasta w Pueblo de Luz wykłada na taką działalność fundusze.
— A Valle de Sombras nie? — zapytała go przekornie Norma. Mężczyzna sięgnął po wodę.
— Restauracja będzie działać na terenie Miasta Światła więc fundusze, które pokryją część kosztów muszą pochodzić z puli oferowanej przez miasto gdzie miejsce się znajduje — odpowiedział jej.
— Dlaczego nie poprosisz o pomoc Fabricio Guerry?
— Bo od dnia zaprzysiężenia mojej żony nie raczy odebrać ani jednego mojego telefonu — uśmiechnął się krzywo. Naprawdę to nie próbował zadzwonić do Guerry. Powinien, wiedział, że powinien, ale żona grająca rolę szpiega wcale nie ułatwiała mu zadania. — Wszystko jest teraz dwa razy bardziej skomplikowane — stwierdził po prostu. — Jakie są szanse, że znasz księgową, której mogę zaufać? — zapytał ją z nadzieją. — Potrzebujemy księgowej. Znasz się na księgowości?
— Znam, ale nie mogę dla ciebie pracować Javier.
— Bo bratamy się z wrogiem? — zapytał ją zaczepnie. Cały tydzień słuchał o tym, że zawiedli miasto, że bratają się z potworem. Może niech jeszcze wpadnie do niego z wizytą Strzała i wpakuje mu strzałę w tyłek.
— Pracuje w Ratuszu w Pueblo de Luz i nie mogę współtworzyć projektu, który będzie starał się o rządowy grant. To nieetyczne.
— Aha — wymamrotał Reverte.
— Znam jednak kogoś kto zna się na księgowości i kto potrafi rozpisywać projekty o dofinansowanie działalności gospodarczej.
— Kogo masz na myśli? Biorę go z miejsca.
— Ją.
— Może być i kobieta. Dasz mi jej numer? Adres?
— Ofelia Ibbara
— Co ona ma z tym wszystkim wspólnego?
Norma popatrzyła na niego wymownie. To o Ofelii mówiła doradczyni burmistrza. Upił łyk wody.
— Złożę jej ofertę biznesową — zadecydował. W oczach kobiety mógł wyjść na desperata, ale cholera był w podbramkowej sytuacji i miał cichą nadzieję, że Ofelia była na czasie jeśli chodzi o prawo podatkowe w Meksyku. Spakował faktury do teczki, zapłacił za napoje i pożegnawszy się z Normą udał się pod adres Ibbarów. Zamierzał kuć żelazo póki gorące. Nie spodziewał się, że drzwi otworzy mu sam Enrique.
— Magik — zdziwił się zaskoczony brunet. — Co cię tu sprowadza?
— Jest twoja mama? — zapytał gdy nastolatek wpuścił go do środka.
— Tak, jest. Masz sprawę do mojej mamy?
— Tak, ofertę — odpowiedział. — I do ciebie też mam interes. Podobno udzielasz Alice korepetycji z rysunku?
— Tak a co?
— A nic potrzebuje kogoś kto coś dla mnie namaluje — odpowiedział i wyciągnął wizytówkę. — Zdzwonimy się i obgadamy szczegóły — podał mu kartonik. — Pani Ibarra — Javier posłał kobiecie promienny uśmiech. — Nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni — zaczął Reverte — Javier Reverte — ujął jej drobną dłoń. — Czy mogę zając pani kilka minut?
— Enrique coś narozrabiał?
— Nie, to grzeczny chłopak — stwierdził blondyn. — Mam sprawę do pani. Możemy pomówić w cztery oczy?
— Oczywiście, zapraszam do biblioteki — ruchem dłoni wskazując kierunek. Ofelia Ibara zaintrygowana zaprowadziła mężczyznę do biblioteki. Wskazała mu wygodny fotel. — W czym mogę pomóc?
— W rzeczy samej może pani — Javier był zbyt zmęczony aby bawić się w niuanse, komplementy i cały ten galimatias. — Chciałbym zaproponować pani prace.
— Słucham? — zapytała oszołomiona — Jeśli to jakiś żart
— Nie, bywam dowcipnisiem, ale w kwestiach biznesowych jestem poważny jak kostucha w Dniu Sądu Ostatecznego. Proponuje pani pracę Głównej Księgowej w firmie mojej żony — powiedział wprost. — Nadzór finansowy nad fundacją i siecią restauracji Gra Anioła. Zapewne słyszała pani o tych lokalach, które rozlokowane są w Monterey i dają zatrudnienie kobietom zagrożonym wykluczeniem społecznym. Planuje otworzyć czwarty lokal tutaj w Pueblo de Luz, ale potrzebny mi ktoś kto zna się na podatkach i pisaniu projektów o granty. Potrzebuje kogoś takiego jak pani.
— I przypadkiem potrzebuje pan mnie?
— Potrzebuje księgowej — powiedział wprost. — To że pani mąż spowodował wypadek w ruchu drogowym i fakt iż przyjaźni się pani z Fernando Barosso guzik mnie obchodzi. Przypadkiem wpadłem na Normę i to ona poleciła mi panią. Proszę tylko o przemyślenie mojej propozycji — wyciągnął z kieszeni wizytówkę i położył ją na stole. — Pani zastanowi się nad moją ofertą i swoimi ewentualnymi oczekiwaniami ja jestem osobą otwartą do negocjacji — wstał. — Dziękuje, że poświęciła mi pani czas i do zobaczenia.

***
Telefon on Marcusa zaskoczył Adorę. Po wczorajszych wydarzeniach była zmęczona i wystraszona. Słuchać okropności na swój temat, propozycji czy widzieć obsceniczne gesty to jedno, ale doświadczyć czegoś takiego na własnej skórze? Najchętniej zakopałaby się w pościel. Marcus przekonał ją żeby podniosła swoje cztery litery z łóżka. I dała mu się przekonać. Umalowała się, ubrała w jasnoróżową sukienkę w kropki i spotkała się z brunetem na przystanku. Nie chciała żeby ojciec widział jak wsiada do obcego samochodu.
Marcus zabrał ją nad jezioro. O tej porze kręciło się tam niewiele osób. Brunet rozłożył koc, rzucił niedbale dwie poduszki na widok który Adora uniosła brwi.
— Chciałem, żeby było ci wygodnie — wyjaśnił. — Nie podrywam cię.
Parsknęła śmiechem.
— Nie podejrzewam cię nawet o to — stwierdziła siadając na miękkim kocu.
— Jak się czujesz?
Wzruszyła w odpowiedzi ramionami i sięgnęła po ciasteczko z pojemnika. Powąchała je z ciekawością.
— Imbirowe? — zapytała go zaskoczona.
— Podobno są dla ciebie dobre — wyjaśnił lekko zawstydzony. Opadł na koc i sięgnął po ciastko. — Są nawet smaczne.
— Są — przyznała mu racje Adora. — Boje się — wyznała i położyła się obok niego. — Wczoraj — wypuściła ze świstem powietrze — nigdy w życiu nie byłam tak przerażona. — westchnęła — ale nie chcę o tym rozmawiać. Nie musiałeś mu przywalać.
— Musiałem — stwierdził i sięgnął po kolejne ciastko. — Cholera naprawdę są dobre.
— Cholera nie wiedziałam, że Marcus Delgado potrafi się bić.
Chłopak parsknął śmiechem.
— Potrafię gdy chcę.
Adora popatrzyła w niego.
— Nagrał dla mnie składankę — wyznała — wszystkie swoje ulubione kawałki na jednej płycie. — przełknęła ślinę. — Nadal jej słucham. Zakładam wtedy słuchawki i wyobrażam sobie, że jest obok — usiadła przesuwając dłonią po twarzy. — To takie głupie. Spać w jego marynarce. Ona już nawet nim nie pachnie.
— To nie jest głupie.
— Jest, bo — urwała biorąc głęboki oddech. — Tamtej nocy gdy było po wszystkim obiecałam mu, że niezależnie gdzie poniesie nas los nigdy go nie zapomnę — pogładziła się po brzuchu. — Sądzę, że spełnię obietnice z nawiązką. I za każdym razem jak mijam auto dyrektora wracają wspomnienia.
— Co ma do tego auto dyrektora?
Popatrzyła wymownie na Marcusa. Ten zmarszczył brwi i po chwili do niego dotarło. Roześmiał się serdecznie. Za co oberwał od Adory poduszką.
— On o tym wie? — zapytał.
— Sądzę, że wtedy wymienił by w środku całą tapicerkę — odparła szatynka również się śmiejąc. — Mieliśmy z Roque z tego niezły ubaw. — położyła się z powrotem. Tym razem na boku. — Moja mama chcę żebym go oddała — wyznała nastolatka. — Jest tyle par, które marzą o słodkim bobasie, ale jak miałabym z czymś takim żyć? To bez sensu — stwierdziła. — Spaliłabym dla tego brzdąca cały świat, a nie wiem nawet jak wygląda. Kocham kogoś kto nie mam nawet imienia.
— Jest tyle imion, że nie możesz się zdecydować?
— Mam wrażenie, że jemu żadne się nie podoba — pogładziła się po brzuchu.
— Jakie podoba się tobie?
— Alejandro — powiedziała po prostu.
— Barosso — dodał Delgado.
— Widzisz z każdym imieniem są jakieś skojarzenia.
— Rafael . — rzuciła drugie.
— Ibarra — dorzucił nazwisko Marcus. Adora sięgnęła po ciastko.
— Wiliam
— Windsor
Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Windsor? — powtórzyła rozbawiona. — Masz widzę ukryte zainteresowania. Czybyś oglądał królewski ślub?
— Moja mama oglądała.
Adora roześmiała się serdecznie.
— Zerkałeś?
— Ukradkiem. Nie powiesz nikomu?
— Ze w skrytości kibicowałeś Wiliamowi i Kate a na ich ślubie uroniłeś łzę? — pokiwał głową. Nie martw się twój sekret jest ze mną bezpieczny.
— A Rafael nie wygada?
— Nie, po za tym to może mamy Benedict — Marcus się skrzywił. — Paskudnie?
— Trochę.
— Być to może mały Theo — powiedziała.
— Albo Theodora.
— To chłopiec.
— A gdyby to była dziewczynka?
— Jest jedno imię, które nosiły moje lalki- córki. — popatrzył na nią wymownie — Beatriz
— Beatriz — powtórzył.
Adora skrzywiła się.
— Co się dzieje?
— Kopie — wyjaśniła. Ujęła jego dłoń i położyła na swoich brzuchu. — Czujesz? — pokiwał głową wpatrując się w jej brzuch. — To głupie, że się z tego cieszę? — zapytała go. — Roque już z nami nie ma, ale jego mała cząstka kopie mnie po żebrach.
— I jedno wiemy na pewno. Jest fanem imienia Beatriz.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:34:06 17-07-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 073
FELIX/JOAQUIN/QUEN/MARCUS/CONRADO/ARIANA/CARLOS/HUGO


część 1

Kiedy poprzedniego wieczora Basty Castellano przyjechał z nowinami, wszyscy byli w szoku. Jedynie Ofelia zdawała się być opanowała i trzymać rękę na pulsie, ale taka już była – zorganizowana, niemal pedantyczna pod wieloma względami. Podczas gdy Quen wiercił się w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zadając mnóstwo pytań, na które żadne z obecnych nie było w stanie mu odpowiedzieć, pani Ibarra zdążyła zabrać potrzebne dokumenty i pojechała razem z Hugiem na komisariat, by wyjaśnić sytuację.
Augusto nie wytrzymał napięcia i wyszedł na taras zapalić papierosa, a Quen chodził w tę i z powrotem, nawet nie tknąwszy mocnej herbaty, którą jego babcia zaparzyła na uspokojenie. Felix czuł się jak intruz w domu Ibarrów, w końcu to jego ojciec właśnie aresztował Rafaela. Nie wiedział, co powiedzieć, by pocieszyć przyjaciela, a nawet gdyby wiedział, i tak by to nic nie dało. Wrócił więc do domu, wiedząc że ojciec spędzi w pracy najprawdopodobniej całą noc, a to oznaczało, że Ella znów została sama.
– Słyszałeś? – zapytała trzynastolatka, zbiegając po schodach w nocnej koszuli i poczochranych włosach. – Aresztowali Rafę. Co to znaczy?
Felix oparł się o drzwi wejściowe i westchnął ciężko, wzruszając ramionami. Wieści szybko się rozchodziły.
– To znaczy, że zbadają okoliczności zdarzenia, wezwą biegłego, który oceni, co było bezpośrednią przyczyną zgonu, a Rafaela czeka proces karny – wyjaśnił, bo tylko to przychodziło mu w tej chwili do głowy. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, co teraz czuł Quen, zwłaszcza po tym, co ujawnił podczas kolacji.
– Nie rozumiem, Fel, przecież nikt nie ucierpiał podczas wypadku. Parę złamań i wstrząsów mózgu. – Ella usiadła na fotelu w salonie, podkulając kolana i opierając na nich głowę. Nie płakała, ale była wyjątkowo przygnębiona. Ibarrowie zawsze byli dla nich dobrzy, ich rodziny od dawna się przyjaźniły.
– Czasami tak się dzieje, że po urazie głowy tworzy się krwiak. Następuje wylew krwi do mózgu. Zanim chory zgłosi objawy, może być już za późno.
– Ale przecież Rafael tego nie chciał. Nie mogą go skazać.
Felix podszedł do siostry i pogłaskał ją po włosach.
– Wiem. Mam nadzieję, że Norma go wybroni. – Mówił szczerze. Rafael miał swoje za uszami jak chociażby bratanie się z Fernandem Barosso czy Templariuszami, ale nie był złym człowikiem. – Słyszałem jak Ofelia dzwoniła do niej, zanim pojechali na komisariat.
Dziewczynka pokiwała głową i przez chwilę siedzieli w ciszy. Syriusz obudzony ich głosami opuścił swoje legowisko, przydreptał do kucającego Felixa i położył mu łeb na kolanie. Castellano uznał to za pierwszy prawdziwy przejaw czułości ze strony psiska. Ella pogłaskała błyszczącą czarną sierść, a po chwili coś sobie przypomniała:
– Dlaczego wszyscy w szkole mówią, że jesteś gejem? Przecież to nieprawda.
Felix wniósł oczy ku niebu, ubolewając nad głupotą miejscowej młodzieży. Było za późno na takie rozmowy z młodszą siostrą, a on był zbyt zmęczony, by wdawać się w dyskusje.
– Czas do łóżka, jutro musisz wcześnie wstać, pamiętasz?
– Nie bądź taki, umówiłam się z Jaime dopiero na dziesiątą! – Próbowała zrobić słodką minkę, by przekupić brata, ale nie dał się zwieść.
– Nie próbuj mi tutaj świecić oczami, musisz odrobić tę pracę domową z Jaime, termin macie w poniedziałek. Odprowadzę cię do biblioteki, i tak muszę iść jutro do szkoły, więc dobrze się składa. – Na samą myśl jęknął w duchu. Nie uśmiechało mu się zobaczyć kolegów ze szkoły, którzy zdecydowanie widzieli już jego szkolną szafkę obsmarowaną wyzwiskami i pewnie zdążyli wymienić się spostrzeżeniami na ten temat.
– Znów macie próby do musicalu? – Ella niechętnie zeszła z fotela i smętnie powlokła się na schody. Syriusz cichutko podreptał za nią.
– Tak, premiera już niedługo. A przedtem muszę zajrzeć na trening, ostatnimi czasy ciężko skupić się na zajęciach pozalekcyjnych. A pan dokąd? – Felix złapał Syriusza za obrożę, a ten zaskomlał z niezadowoleniem. – Nie ma spania w sypialni księżniczki. Już, na swoje posłanie! – Syriusz szczeknął wściekle, a Ella zrobiła oburzoną minę. – No dobrze, ale ostatni raz! – Upomniał siostrę chłopak, akcentując swoje słowa wystawionym w górę palcem wskazującym. Ella uśmiechnęła się tylko promiennie i pobiegła na górę z labradorem machającycm wesoło ogonem.
Basty wrócił późno w nocy, uważając by nie obudzić swoich dzieci. Nie spodziewał się jednak, że zastanie syna na wpół drzemiącego w fotelu, z książką w rękach.
– I jak? – Wychrypiał Felix, przeciągając się i rozprostowując kończyny. Czekał na ojca, by dowiedzieć się więcej szczegółów.
– Nie będę cię okłamywał. Jest źle. – Sebastian zdjął kurtkę od munduru i usiadł naprzeciwko nastolatka. – Dowiedziałem się, kto będzie prokuratorem w tej sprawie. To wszystko śmierdzi z daleka.
– Co masz na myśli? – Brunet pochylił się, by lepiej słyszeć ojca. W nikłym świetle małej lampy po raz pierwszy od dawna ujrzał jego twarz z bliska i uderzyło go jak bardzo Sebastian się postarzał w ostatnich miesiącach. Przybyło mu kilka zmarszczek i wyglądał na wyczerpanego. Praca w policji Pueblo de Luz nie należała do łatwych, szczególnie teraz.
– Iñaki Salamanca miał siedemdziesiąt sześć lat. Jego córka nie zgłosiła żadnych roszczeń ani nie pozwała szpitala za niedopełnienie obowiązków. Pogodziła się z tym, że śmierć ojca mogła być po prostu wynikiem jego podeszłego wieku. Ale z jakiegoś powodu prokurator zainteresował się tą sprawą i to nie byle jaki. Bernardo Juarez.
– Juarez? Jak ten kardiochirurg? – Nastolatek podrapał się po głowie.
– Dokładnie, to brat doktora Juareza. A jak wiadomo, ta rodzina od lat przyjaźni się z rodem Barosso. Fernando jadł obiad z Bernardem na dzień przed tym jak wpłynął nakaz aresztowania Rafaela. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? – Basty potarł ręką po nieogolonej brodzie, próbując poskładać wszystko do kupy.
– To jasne, że Barosso chce się odciąć od Ibarrów. Uważa, że przyjaźń z nimi zniszczyłaby mu reputację po wybryku Rafaela. – Felix zacisnął dłonie na poręczach fotela. Robiło mu się niedobrze na samą myśl, że ten starzec był do tego zdolny. – Od kiedy został burmistrzem próbuje pokazać, że odcina się od niewygodnych ludzi i że zależy mu na dobru słabych i skrzywdzonych mieszkańców. Co za bzdura!
– Pomyślałem dokładnie to samo. Wiadomość o aresztowaniu Rafaela obiegła zresztą wieczorne gazety i wydanie lokalnych wiadomości w ekspresowym tempie. Ktoś z wewnątrz musiał dać mediom cynk. – Basty westchnął i położył głowę na oparciu fotela.
– Myślisz, że Normie uda się go wybronić? – Felix zadał to pytanie z nadzieją, ale widział już po twarzy ojca, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Nie chciał dawać mu złudnych nadziei. Jeśli sprawa była ustawiona od początku i jeśli prokuratorem był przyjaciel Fernanda, będzie niebywale ciężko.
– Ella już śpi? – zapytał, zmieniając temat. Felix pokiwał głową, ale nie był pewien, że Basty w ogóle to zauważył, bo oczy powoli mu się zamykały. – A co tam w szkole? Wszystko dobrze? Mam nadzieję, że nie wpakowałeś się znów w jakieś kłopoty?
– Znasz mnie, tato, unikam kłopotów jak ognia. – Uśmiechnął się półgębkiem. Jeszcze tego brakowało, żeby ojciec wszczął awanturę i jeszcze bardziej sprowokował Marqueza. Felix nie zamierzał go niepokoić, sam zajmie się członkiem kartelu. Sebastian i tak miał za dużo na głowie.
– Kocham cię, Felix. Wiesz o tym? – Głos Basty’ego robił się coraz bardziej senny.
– Yhmm – mruknął brunet, zastanawiając się, czy wspominać mu o tym, co powiedział pan Ibarra – o tym, że matka była w mieście i chyba zamierzała zostać na dłużej. Ostatecznie uznał, że nie powinien ojca zadręczać jeszcze tymi wieściami. Sebastian Castellano odpłynął w objęcia Morfeusza. Ciche pochrapywanie i miarowe oddechy wypełniły przytulny salonik.
Felix przykrył ojca kapą z kanapy i zgasił światło. Położył się do łóżka, ale długo nie mógł zasnąć. Przez ścianę słyszał ciche mruczenie psa Syriusza, więc i on czuwał. Dobrze, że mieli go przy sobie. Dodatkowej pary oczu nigdy za wiele.

***

Wyszedł z budynku szybkim krokiem, nie odwracając się za siebie. Słychać było tylko postukiwanie drogich włoskich butów, które odbijało się echem od pobliskich domów. Dopiero kiedy minął kilka ulic, zatrzymał się na rogu, by zapalić papierosa. Wyciągnął zapalniczkę, ale nigdzie nie mógł znaleźć papierosów. Bezskutecznie szukał ich po kieszeniach – wiedział, że ich tam nie znajdzie. Zostawił u niej marynarkę, w której znajdowała się papierośnica. Zaklął w myślach, opierając się o zimny mur i przecierając twarz. Co mu strzeliło do głowy, żeby iść z Emmą do łóżka? Nie myślał trzeźwo, to jedyne wytłumaczenie. Cóż, jeśli miał być szczery sam ze sobą, nie była to prawda. Był trzeźwy. Po raz pierwszy od dawna nie mógł usprawiedliwić swojego zachowania spożytym alkoholem czy narkotykami. Był czysty, a mimo to sam wykonał pierwszy krok. Był na siebie wściekły, bo stracił nad sobą kontrolę. Nie należał do facetów, którzy latają za każdą spódniczką. Lubił seks, ale nigdy nie widział w nim większego sensu niż tylko zaspokojenie podstawowych życiowych potrzeb. Okazało się jednak, że może mieć głębsze znaczenie, którego sam do końca nie pojmował.
Co go podkusiło? Nie chodziło o to, że był wiedziony pożądaniem, choć oczywiście nie ulegało wątpliwości, że Emma była atrakcyjna kobietą. Sam nie wiedział, co się z nim stało. Czy to wiadomość o tym, że wyjeżdża czy może widok jej z dzieckiem na rękach? Wiedział jedynie, że od kiedy stanęła przed nim w El Paraiso, nie mógł pozostać obojętny. Intrygowała go, jej siła i hart ducha, ale przede wszystkim to, że dla swoich dzieci zrobiłaby wszystko. Coś w nim po prostu pękło. Dlatego nie mógł czekać, aż Emma się obudzi. Musiał jak najszybciej wyjść z jej mieszkania. W przeciwnym razie nie mógłby jej spojrzeć w oczy. Nie wiedziałby, co powiedzieć. Ale przede wszystkim bał się, że mógłby ją poprosić, by została w Meksyku, co było absurdalne i nielogiczne. Nie rozumiał tego, a jednocześnie czuł, że ma to sens. Chyba powoli zaczynał wariować.
Z rozmyślań wyrwał go sygnał przychodzącego połączenia. Wyciągnął telefon i odebrał, nie dbając o to, kogo usłyszy po drugiej stronie. Był to Lucas Hernandez. Przez chwilę przysłuchiwał się temu, co policjant miał mu do powiedzenia, a kiedy doszedł do momentu, w którym Lalo wywołał strzelaninę z Los Zetas, Joaquin nie wytrzymał i z wściekłością uderzył pięścią w mur, boleśnie raniąc sobie knykcie.
Niepotrzebnie wysyłał na tę misję Marqueza. Mógł pogrążyć cały kartel. Żeby coś było zrobione dobrze, trzeba zrobić to samemu.

***

Obserwowała go, jak szkicuje coś zawzięcie w notatniku. Był tak skupiony, że widziała, jak napinają mu się wszystkie mięśnie twarzy. Zawsze tak robił, kiedy był zły i potrzebował odreagować. Koncentrował się na jednej rzeczy, na którą miał wpływ. Raz był to trening szermierki, gdzie bronią do walki z negatywnymi emocjami była szabla, innym razem chwytał za ołówek lub pędzel. Zapukała nieśmiało we framugę drzwi, ale nie odwrócił się nawet, by na nią spojrzeć.
– Wiadomo coś? – zapytał, nieprzerwanie kreśląc w zeszycie i starając się nie patrzeć na matkę. Od czasu jej powrotu z komisariatu, gdzie razem z Hugiem załatwiali wszystkie potrzebne sprawy, nie rozmawiali zbyt wiele, a jeśli już, dotyczyło to Rafaela. Nadal nie poruszyli tematu adopcji.
– Norma wszystkim się zajmie. Będziemy wnioskować o wyznaczenie kaucji. – Ofelia obserwowała go ze smutkiem, nie wiedząc jak zacząć niewygodny temat.
– Więc chyba teraz nie masz wyjścia? – zapytał, a kiedy długo nie odpowiadała, odrzucił ołówek i odwrócił się w jej stronę na obrotowym krześle. – Musisz przyjąć propozycję pracy od Magika.
– Od kogo?
– Od Javiera Reverte. – Chłopak wywrócił oczami. – Inaczej nie będzie nas stać na kaucję za tatę.
– Pewnie masz rację. – Ofelia objęła się ramionami, czując, że przenika ją chłód, kompletnie niezwiązany z pogodą – w końcu mieli piękny słoneczny poranek. – Nie musisz się tym martwić, wymyślę coś. A Javier… cóż, jego propozycja jest kusząca. Od kiedy tata nie jest burmistrzem, przyda nam się dodatkowe źródło dochodów.
– Chyba jedyne. – Prychnął nastolatek, ale puściła to mimo uszu. Musiała przyznać, że oferta Reverte była bardzo ciekawa, szczególnie, że mogłaby pomagać ludziom w potrzebie, co zawsze było dla niej ważne. Jako pierwsza dama Pueblo de Luz nieustannie udzielała się charytatywnie.
– Enrique… – zaczęła, ale on podniósł rękę, żeby ją powstrzymać.
– Nie zaczynaj. Nie obchodzi mnie, co masz mi do powiedzenia. Mamy teraz ważniejsze rzeczy na głowie.
– Nie wiesz, co chcę powiedzieć. – Zabolały ją jego słowa. Nie chciała, by dowiedział się o adopcji w ten sposób. Jeśli miała być szczera przed samą sobą, nie chciała, żeby w ogóle kiedykolwiek się dowiedział.
– Stara śpiewka, znam to z telenowel – para zamożnych ludzi nie może mieć dziecka, więc przygarnia jakąś sierotę z ulicy. Wielkie rzeczy. – Enrique starał się jak mógł, by ton jego głosu był zdawkowy. Niestety nie udało mu się to. – Jedno mnie tylko zastanawia – skąd mnie wytrzasnęliście? W domu dziecka u sióstr Miłosierdzia nie znalazłem żadnych dokumentów. – Widząc jej uniesione wysoko brwi, wyjaśnił: – Od dawna szukałem jakichś dowodów, żeby się upewnić.
– To nie tak jak myślisz. – Ofelia przysiadła na brzegu jego niepościelonego łóżka. Uznał za dobry znak, że nie skomentowała bałaganu. Zwykle zawsze suszyła mu o to głowę. – Twój ojciec i ja długo się staraliśmy, ale byłam… – Głos jej się nieco załamał, więc odchrząknęła i kontynuowała: – Byłam słaba, chorowałam. Lekarze mówili, że nie mamy szans na własne dziecko. Próbowaliśmy z adopcją, wielokrotnie, ale nie było łatwo. W końcu straciliśmy nadzieję. A wtedy Bóg zesłał nam ciebie.
– Bóg? – Quen zaśmiał się cicho, próbując zamaskować prawdziwe uczucia. – Jego lepiej w to nie mieszaj. Bociana też sobie daruj, raczej nie podrzucił mnie do kapusty.
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale akurat w tym momencie jej syn otrzymał na komórkę wiadomość od przyjaciela. W miarę czytania SMS-a od Felixa, oczy Quena rozszerzały się coraz bardziej. Pod koniec przeklął na głos i zwrócił się do matki:
– Ojca aresztowali na polecenie wuja Nanda, wiedziałaś o tym? – Kiedy Ofelia nic nie powiedziała, dodał z wyrzutem: – Dlaczego wszystko przede mną ukrywasz?
– Po prostu nie sądziłam, że musisz o tym wiedzieć. Fernando ma znajomości, bliskich przyjaciół w policji i prokuraturze. Musiał pociągnąć za sznurki, ale to niczego nie zmienia. Wyciągniemy tatę, zobaczysz.
– Guzik prawda! – Quen wstał tak gwałtownie, że krzesło obrotowe podjechało pod ścianę. – Dobrze wiesz, że jak Barosso się na coś uweźmie to już koniec. On niszczy ludzi. Nie mogę pojąć, jak mogliście się z nim przyjaźnić i go popierać. Co macie w zamian? Potencjalną odsiadkę w pierdlu!
– Uspokój się, Enrique, coś wymyślimy…
– Jak mam się uspokoić? – Quen złapał się za głowę. – Jadę do niego, wygarnę mu, co o nim myślę!
– Ani mi się waż! – Krzyknęła, kiedy syn już był przy drzwiach.
Zatrzymał się gwałtownie zaskoczony jej władczym tonem, którego rzadko używała. Nie rozumiał, dlaczego jest aż tak zdenerwowana jego reakcją.
– Czego mi nie mówisz? – zapytał, domyślając się, że coś jest na rzeczy. – Jest jakiś haczyk, tak? Fernando ma brudy na tatę, chodzi o jego współpracę z Templariuszami?
– Co? – Ofelia była autentycznie zdumiona. – Jaką współpracę? Nie, nic z tych rzeczy. Nie możesz prowokować Fernanda.
– Nie zamierzam go prowokować, zamierzam mu napluć w tę jego plugawą gębę!
– Enrique, na litość boską!
– No co? Nie mogę siedzieć bezczynnie, kiedy widzę, że on próbuje nam zniszczyć życie! – Czuł, że zaraz się rozpłacze. Łzy już paliły go pod powiekami. Zawsze tak było, kiedy się złościł. Z trudem się powstrzymywał, by nie wybuchnąć płaczem w towarzystwie matki, która jednak już miała mokre policzki.
– Nie możesz zadzierać z Fernandem, po prostu nie możesz – powtarzała jak mantrę, nagle zmieniła się nie do poznania i była naprawdę roztrzęsiona.
– Dlaczego? Choć raz powiedz mi prawdę, to może cię posłucham!
– Bo on może nam ciebie zabrać, rozumiesz?
Usiadła z powrotem na łóżku, ukrywając twarz w dłoniach. Quen zamarł z dłonią na klamce. Serce podeszło mu do gardła na widok matki w takim stanie. Nigdy jej takiej nie widział – prawdziwie bezbronnej i bezsilnej. Ofelia Ibarra zawsze miała odpowiedź na wszystko, zawsze miała plan i wszystko pod kontrolą. Teraz jednak nie miała pojęcia, co robić.
– Jak to, może mnie zabrać? Co chcesz przez to powiedzieć? – Przeszedł kilka kroków, by stanąć bliżej matki i spojrzał na nią wyczekująco. Kiedy nie odpowiadała, ponaglił ją: – Mamo!
– Straciliśmy nadzieję, że kiedyś uda nam się z adopcją – kontynuowała swoją wcześniejszą opowieść. – A wtedy zjawił się Fernando. Odnowił z nami kontakty, wcześniej moja matka była wydziedziczona za popełnienie mezaliansu. Chciał nam pomóc, bardzo nas wspierał.
– Do rzeczy, mamo, nie chcę słyszeć hymnów pochwalnych pod adresem tego gnoja. – Nie dbał o to, że jest niegrzeczny. Musiał znać prawdę.
– Przywiózł nam ciebie – powiedziała, nie przestając płakać. Patrzyła na niego z miłością, co tylko bardziej łamało mu serce. – Chciał, żebyś trafił w dobre ręce, wiedział, że będziemy cię kochać i dobrze wychowamy. Że przy nas niczego ci nie zabraknie.
– Błagam cię, powiedz mi, że nie jestem jego dzieckiem… – Chłopak złapał się za głowę, przewidując najczarniejsze scenariusze.
– Nie, nie, nic z tych rzeczy! – Ofelia zaprzeczyła szybko i podeszła do syna, kładąc mu ręce na ramionach. Zauważył, że cała się trzęsła, a po jej bladych policzkach nadal spływały łzy. Była kompletnie roztrzęsiona. – On powiedział, że twoi rodzice nie żyją, że tylko ty przeżyłeś. Nic więcej nie wiem.
– I tak po prostu oddał wam mnie na wychowanie? – Quen odwrócił głowę. Nie chciał się rozkleić, próbował być twardy, ale było to niemal niemożliwe. – Aż dziwne, że nie chciał niczego w zamian. – Zamaskował strach nerwowym śmiechem, ale kiedy mama zaczęła płakać jeszcze bardziej, wiedział, że to nieprawda. – Kupiliście mnie.
To odkrycie było jak uderzenie obuchem w głowę. Poczuł, że ziemia zaczyna odpływać mu spod stop. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Złapał matkę za ręce, które trzymała mu na ramionach, i odrzucił je od siebie ze wstrętem, wycofując się w stronę wyjścia, powłócząc nogami. Ledwo widział na oczy przez łzy. Ofelia zaniosła się szlochem, nie mogąc nic więcej powiedzieć.
– Ile byłem warty? – zapytał, pociągając nosem. Nie odpowiedziała. – ILE?!
– Enrique, proszę cię… – Tylko tyle była w stanie z siebie wykrztusić.
Nie mógł na nią patrzeć, miał wrażenie, że to zupełnie obca osoba. I miał rację. W końcu byli obcymi sobie ludźmi. Nic ich nie łączyło. Ani więzy krwi, ani miłości. Nic już nie miało sensu. Nie namyślając się, wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami, by choć w części móc wyrazić swój gniew.
Wparował do rezydencji wuja jak błyskawica, zupełnie ignorując gosposię Rosę, która na próżno starała się go zatrzymać. Nie zamierzał prosić o pozwolenie na widzenie z wielmożnym burmistrzem, Fernando musiał go usłyszeć tu i teraz. Nie zamierzał puścić tego płazem. Kiedy Felix przekazał mu to, czego dowiedział się od Basty’ego, Quen poczuł, że wzbiera w nim gniew, który tłumił od wielu miesięcy. Zbyt długo to w sobie dusił i wreszcie należało pozbyć się tej toksyny, która zżerała mu wnętrzności od środka. Wiedział, że jego ojciec chrzestny jest szumowiną, ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że jest on w stanie pogrążyć Rafaela i pociągnąć go na dno. Nigdy nie pomyślałby też, że to Fernando Barosso ofiarował go jego rodzicom, a raczej sprzedał jak jakiś towar. Przez całe życie myślał, że Ofelia i Rafael przyjaźnią się z nim, że są rodziną, a tymczasem oni zwyczajnie bali się go, bali się, że Barosso się rozmyśli i zechce odebrać swoją właśność. „Własność – tym właśnie dla nich jestem”, pomyślał Quen. Zawsze był tylko towarem, który przekazywali sobie z rąk do rąk, wyznaczając cenę za jego istnienie. Cóż, może w takim razie lepiej byłoby gdyby nigdy się nie urodził.
– Gdzie Fernando? – warknął młody Ibarra, stając twarzą w twarz z najstarszym synem właściciela rezydencji. – Muszę się z nim rozmówić.
– Co to ma znaczyć? Wchodzisz tu jak do siebie i żądasz spotkania z moim ojcem? – Nicolas odłożył sobotnie wydanie gazety i wstał z fotela na przywitanie nastolatka. – Zwolnij trochę. Co się stało?
– Gdzie twój stary? – warknął Enrique, rozglądając się po przestronnym salonie i zaczynając otwierać po kolei wszystkie drzwi, na które natrafił.
– Tego już za wiele. – Nicolas zmarszczył czoło, czując, że obojętnie, co tym razem zmalował jego ojciec, zachowanie chłopaka było nie na miejscu. – Wyjdziesz sam czy mam wezwać ochronę?
– Spadaj, Nico, to ciebie nie dotyczy. – Enrique chwycił za klamkę do sąsiedniego pomieszczenia i nie czekając na zaproszenie wszedł do gabinetu Barosso.
– Owszem, dotyczy, bo to ty napastujesz nas z rana w naszym domu. O co ci chodzi? – Nico pobiegł za nim, przekraczając próg gabinetu.
– Spokojnie, Nicolasie, Enrique przyszedł zobaczyć się ze mną. – Fernando siedział w skórzanym fotelu za biurkiem i przeglądał jakieś papiery. Na widok nastolatka na jego pomarszczonej twarzy pojawił się paskudny uśmieszek, który sprawił, że Quen miał ochotę coś rozwalić. – Chodzi o Rafaela, jak mniemam? Na pewno jesteś w szoku…
– Przestań pierdolić. Ty wnioskowałeś o nakaz aresztowania! – Ibarra wystawił w jego stronę oskarżycielsko palec. Był cały czerwony na twarzy i był pewien, że Barosso wyśmienicie się bawi, widząc go w takim stanie.
– Nie bądź głupi, to leży w gestii prokuratora.
– …który jest twoim przyjacielem! Myślisz, że jestem idiotą? – Ibarra zacisnął pięści, marząc, by mieć przy sobie coś, czym mógłby cisnąć w tę starą, obłudną gębę.
– Wolę nie komentować twojej inteligencji, chłopcze. Wszyscy wiemy, że nigdy nie należałeś do osób wybitnych pod względem akademickim. – Fernando wysilił się na eufemizm.
– Tato, co się dzieje? – Nico zwrócił się bezpośrednio do starca, który jednak podniósł tylko dłoń, by mu nie przerywał.
– Pogódź się z tym, Enrique, twój ojciec popełnił przestępstwo. Jest tylko człowiekiem, popełnia błędy i musi się zmierzyć z ich konsekwencjami.
– Rzygać mi się chce na twój widok, wiesz? – Quen nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Kiedy potrzebowałeś jego poparcia w wyborach, on ci pomagał. A teraz nie tylko wypinasz się na niego, ale po prostu przyczyniasz się do jego upadku. Co on ci takiego zrobił?
– Nie chodzi o to, czym mi zawinił, Enrique. Nie jestem takim małostkowym człowiekiem, za jakiego mnie masz. Muszę jednak chronić mieszkańców przed takimi nieodpowiedzialnymi ludźmi. Muszę chronić moje miasto.
Ibarra zamrugał powiekami, kompletnie zbity z pantałyku. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu. Fernando nie zaprzeczył jakoby miał coś wspólnego z aresztowaniem Rafaela, miał aż taki tupet. Wyglądało też na to, że uważał Valle de Sombras za swoje królestwo. Dopiero po kilkunastu sekundach dotarł do Quena sens jego słów. Nie mógł się powstrzymać – roześmiał się histerycznie, czym zasłużył sobie na przestraszone spojrzenie Nicolasa. Pewnie myślał, że nastolatek oszalał, ale Quen o to nie dbał.
– TWOJE miasto? – Quen nie mógł przestać się śmiać. Był tak zły, sfrustrowany i miał takie poczucie niesprawiedliwości, że korzystał z każdej możliwości, by zadrwić z Fernanda, mając nadzieję, że chociaż w ten sposób ugodzi w jego wybujałe ego. – To, że jesteś burmistrzem, nie znaczy, że cała Dolina należy do ciebie, jaśnie panie. – Ostatnie słowa wypowiedział prześmiewczym tonem. – Jesteś tylko kolejnym tyranem, który udaje, że zależy mu na tych ludziach. – Wyciągnął dłoń, wskazując za okno, jakby chciał zaakcentować, że mieszkańcy Valle de Sombras nie są pionkami, które można przestawiać w dowolony sposób.
– Przykro mi, że cierpisz i uważasz to za niesprawiedliwe, ale mogę cię zapewnić, że Rafael sam zdaje sobie sprawę, jak tragiczny w skutkach był jego nieodpowiedzialny czyn w noc wielkiej burzy i postanowił przyjąć to jak mężczyzna. Ty też powinieneś.
– Ty jesteś chory. – To zdanie wyrwało się z ust Quena, zanim zdążył je powstrzymać. Był autentycznie zszokowany, że ktoś może być tak nieczuły i tak święcie przekonany o słuszności swoich działań, że nie dostrzega, ile krzywdy wyrządza innym. – Myślisz, że ludzie będą ci teraz stawiać pomniki i ołtarze? Może nawet składać ofiary? – Ibarra prychnął, spoglądając na wuja najbardziej nienawistnym spojrzeniem, na jakie było go stać. – Ludzie cię nienawidzą. Gardzą tobą. To miasto nigdy nie będzie TWOJE. Nie ważne, jak bardzo będziesz się starał, by wyprać ludziom mózgi. Nieważne, ile dzieci im sprzedasz.
Barosso popatrzył na niego z błyskiem w oku po ostatnich słowach, zdawał się być jednak oporny na te drwiny. Uśmiechnął się lekko i machnął ręką na człowieka, który pojawił się w wejściu do gabinetu. Był to jeden z jego ochroniarzy.
– Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, chłopcze. Wyjdziesz sam, czy Jose Luis ma cię odeskortować? – Fernando odchylił się nonszalancko w fotelu, bez mrugnięcia okiem patrząc w twarz chłopaka.
To spojrzenie było tak wyzute z emocji, że Quen nie wytrzymał. Wnętrzności zaczęły go palić jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Jeszcze nigdy nie czuł tak głębokiej nienawiści do nikogo. W tej chwili zapragnął tego mężczyznę rozszarpać.
– Coś jeszcze, Enrique? – Barosso zwrócił się do niego z niecierpliwością, jakby chciał się go jak najszybciej pozbyć, jakby był natrętną muchą, która przeszkadzała mu w spokojnej pracy.
– Tak. – Odezwał się wreszcie siedemnastolatek, wydobywając w sobie najgłębiej ukryte pokłady odwagi. – Chcę ci powiedzieć, że… że nie wygrasz.
Barosso uniósł siwe brwi, uprzejmie zdziwiony tym stwierdzeniem.
– Wiem, co zrobiłeś. Wiem, czym się zajmujesz. Wiem, że jesteś kanalią, która niszczy wszystko i wszystkich, których spotka na swojej drodze. I nie ujdzie ci to płazem, w końcu się doigrasz, rozumiesz to? Pożałujesz, że zadarłeś ze mną i z moją rodziną. I nie spocznę, dopóki cię nie zniszczę. Zapamiętaj to sobie.
– Będę czekał. – Fernando nic sobie nie robił z tej groźby. – Kto wie, może uda ci się prześcignąć ojca.
Młody nie miał pojęcia, co te ostatnie słowa oznaczają, ale spokój i drwina w głosie Fernanda, który nie brał na poważnie jego ostrzeżenia, sprawiły, że przestał już nad sobą panować. Miał niebywały refleks – zanim ktokolwiek w pomieszczeniu zdążył go powstrzymać lub choćby zrozumieć, co zamierza zrobić, zerwał ze ściany ozdobną, kolekcjonerką szablę i rzucił nią w stronę Fernanda jak włócznią. Miał wprawę w posługiwaniu się bronią. Szabla poleciała ze świstem i utknęła w obrazie olejnym wiszącym tuż nad miejscem, w którym znajdowała się głowa Fernanda. Barosso nie mógł ukryć zdziwienia i nawet lekkiego podziwu w oczach. Zanim ochroniarz zdążył zareagować, Quen wyszedł z pomieszczenia, nie zaszczycając nikogo spojrzeniem.
– Jest podobny do ojca bardziej, niż zdaje sobie z tego sprawę – mruknął Fernando, uśmiechając się sam do siebie i powracając do poprzednich czynności jak gdyby nigdy nic.

***

Był przygotowany na każdą karę. Jeśli miał być szczery przed samym sobą, obicie gęby Freddie’emu było warte zostania w szkole po lekcjach czy pozbawienia pozycji kapitana drużyny piłki nożnej. O to ostatnie jednak się nie martwił. Dyrektor prędzej odrąbałby sobie rękę niż pozbyłby się chluby miejscowego liceum. Nie żeby sam tak o sobie myślał, bo nigdy nie lubił się przechwalać, ale nie ulegało wątpliwości, że miał talent i tylko głupi, by tego nie zauważył.
Marcus powinien być pewnie zadowolony, że skończyło się na sprzątaniu biblioteki w weekend. Było to stosunkowo mało wyczerpujące zajęcie. Freddie jednak nie był zadowolony, że on również musiał odbyć karę, którą z kolei okazało się zmywanie podłóg na korytarzach. Próbował przekonywać dyrektora, że nic nie zrobił i to Marcus rzucił się na niego z pięściami, jednak bezskutecznie.
Dlatego zaraz po spotkaniu z Adorą nad jeziorem, Marcus udał się do szkoły, gdzie zapowiadała się pracowita sobota – sprzątanie biblioteki, trening piłki nożej i próby do musicalu. Cieszył się, że może zająć czymś myśli, bo ostatnio czuł, że zaraz zwariuje od teorii spiskowych w jego głowie. Wczorajszego wieczora od Felixa dowiedział się o aresztowaniu Rafaela Ibarry. Niestety wieści rozchodziły się z prędkością światła i w południe w sobotę wszyscy w Pueblo de Luz już doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Quen nie odbierał od niego telefonów i nie winił go za to, musiał uporać się z własnymi sprawami. Ibarra zawsze taki był – odcinał się od świata, kiedy działo się coś złego, nie lubił się zwierzać i prosić o pomoc. Był samowystarczalny i Marcus podziwiał go za to, choć przykro mu było patrzeć jak przyjaciel toczy wszystkie bitwy samotnie, nie dopuszczając nikogo do siebie.
Po raz pierwszy od dawna Marcus cieszył się na trening piłki nożnej. Choć nie wiązał z nią swojej przyszłości, pozwalała mu ona oczyścić umysł. Pozytywny nastrój zniknął jednak jak ręką odjął, kiedy zdał sobie sprawę, kto będzie prowadził dzisiejsze zajęcia. Lalo Marquez z piłką pod pachą i gwizdkiem w ustach powoli stawał się jego najgorszym koszmarem. Całą siłą wolni przywołał się do porządku, by nie stracić nad sobą panowania, tak jak wielokrotnie zdarzało się to Felixowi. Marquez ewidentnie był na nich cięty, wszyscy zaleźli mu za skórę, ale Marcus miał dziwne wrażenie, że Lalo daży go jakimś specjalnym rodzajem nienawiści. Być może miało to związek z tym, co powiedział mu Lucas – że był spokrewniony z Hugiem. A może dlatego, że wyczuwał w nim zagrożenie? Marcus nie był w końcu jakimś narwanym nastolatkiem, którym kierują hormony. Był inteligentny, wyważony, miał analityczny umysł i dostrzegał wiele rzeczy, których nie widzieli inni. Tym razem również widział, że coś jest na rzeczy. Eduardo Marquez był jakoś mniej uszczypliwy niż zwykle, wyglądał raczej na zestresowanego, co Marcusa bardzo zdziwiło.
– Gdzie trener? – zapytał, podchodząc bliżej podczas rozgrzewki. Lalo żuł gumę z jakąś dziwną determinacją, co chwilę zerkając na zegarek.
– Coś mu wypadło, poprosił o zastępstwo. Nie interesuj się, tylko wracaj do gry – warknął, machając ręką, by sobie poszedł.
Odbiegł więc, ale starał się nie stracić mężczyzny z oczu. W pewnym momencie zauważył, że Lalo opuszcza boisko. Specjalnie kopnął piłkę w kierunku trybun, by pod pretekstem przyniesienia jej z powrotem mógł zobaczyć, gdzie zniknął nauczyciel. Członek kartelu stał pod trybunami, rozmawiając donośnym szeptem z Lidią Montes. Delgado schował się tak, by nie zostać zauważonym i wsłuchał się uważnie, co jest powodem dyskusji.
– …jeśli nie od ciebie, to od kogo? – pytał Lalo.
– A bo ja wiem, tu aż roi się od plotkarzy. Ja nikomu nie powiedziałam. – W głosie Lidii dało się słyszeć zniecierpliwienie. – Tylko po to mnie wezwałeś? Mam dużo na głowie.
– Nie rozumiesz chyba powagi sytuacji.
– Martwisz się na zapas. No i co z tego, że wiedzą o Carolinie? W końcu to chyba przestanie być tajemnicą, nie? Joaquin i tak planuje ogłosić wszem i wobec, że to jego siostra.
Marcus nadstawił lepiej uszy, bo tor rozmowy go zaciekawił.
– Nie rozumiesz, że ta informacja nie powinna była wypłynąć poza nasze szeregi? – Marquez popukał się w czoło, sugerując, że dziewczyna jest głupia.
Zachowywał się trochę nieprzytomnie i nie tylko Delgado zwrócił na to uwagę. Lidia wyglądała na zaniepokojoną.
– Dobrze się czujesz? – Montes pomachała wuefiście ręką przed oczami. – O co w ogóle tyle krzyku? Co cię to obchodzi? Słyszałam, że cię poniosło na tych całych negocjacjach. – Lidia zakreśliła w powietrzu cudzysłów, wypowiadając ostatnie słowo. – Dobrze, że ten cały Hernandez trzymał rękę na pulsie, bo puściłbyś kartel z torbami.
– Nie masz o niczym pojęcia. – Marquez potarł swój podgolony kark, oddychając ciężko.
– Masz rację, mam to zresztą gdzieś. Ja tu jestem, żeby dilować, a nie plotkować. Coś jeszcze czy mogę już iść? – Dziewczyna założyła ręce na piersi, wywracając oczami zniecierpliwiona.
– Jeśli się dowiem, że komuś sypnęłaś… – Lalo wymierzył w nią palcem, a ona się roześmiała. Zirytowało to mężczyznę, który ze złością złapał ją za nadgarstek. Lidia pisnęła a jej oczy rozszerzyły się ze strachu, kiedy przyciągnął ją bliżej siebie.
– A komu miałabym sypnąć? – Warknęła mu prosto w twarz, udając, że się go nie boi, choć w rzeczywistości trzęsła się ze strachu. – Myślałam, że to twoja robota, Lalilo. Nie zapominaj, że wiem, że grasz na dwa fronty. Może to twój kumpel Barosso wygadał, w końcu donosisz mu o wszystkim, czego nie mówi mu Villanueva.
Marcus poruszył się niespokojnie na wzmiankę o Fernandzie. Wyglądało na to, że Lucas miał rację i Lalo służył więcej niż jednemu panu. Oficjalnie kartel Fernanda miał układ z Templariuszami, ale Lucas nie był na tyle głupi, by kupić tę bajeczkę. To był pojedynek sił – zarówno Joaquin jak i Fernando próbowali wybadać się nawzajem i żaden nie ufał drugiemu do końca. Barosso widocznie zdołał dotrzeć do Lala i zaproponować mu niezły układ, skoro ten gotów był zdradzić swojego szefa Wacky’ego.
– Nie jestem kapusiem. – Lalo zacisnął rękę na nadgarstku dziewczyny jeszcze bardziej.
– Wmawiaj to sobie dalej. – Lidia próbowała się wyrwać, ale bezskutecznie. – Nikomu nic nie mówiłam, jasne? Możesz mnie już puścić?
– Tym razem ci uwierzę. Ale pamiętaj, nie będzie ci do smiechu, kiedy Joaquin dostanie szału. A już na pewno nie, kiedy Odin wparuje tutaj ze swoimi ludźmi i zrobi porządek z Joaquinem.
– A co, to twój nowy kumpel? – zapytała, sycząc z bólu. – Spokojna głowa, mnie też nie zależy, żeby panoszyli się tu ci komandosi w rajtuzach na głowach.
– No ja myślę. – Lalo przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej i wysyczał przez zaciśnięte zęby: – My jesteśmy przy nich łagodni jak baranki. Nie byłoby miło, gdyby na dzień dobry pocięli ci tę śliczną buźkę.
– Nie byłoby miło, gdyby dyrektor Perez widział jak nauczyciel napastuje uczennicę. – Marcus wyszedł zza trybun, z piłką pod pachą. – Puść ją – nakazał stanowczym tonem, ciskając gromy z oczy.
– Bo co mi zrobisz? – Lalo obnażył wściekle zęby, zaciskając paznokcie na przedramieniu nastolatki, która pisnęła z bolu. – Uderzysz mnie? Myślałem, że tylko twój kumpel Castellano to taki chojrak, co porywa się z motyką na słońce.
Marcus zacisnął szczęki, czując, że wzbiera w nim gniew. Rzucił piłkę, którą cały czas trzymał pod pachą, prosto w twarz Lalo. Piłka odbiła się groteskowo i odskoczyła kilka metrów dalej, ale wystarczyło to, by mężczyzna puścił nastolatkę. Wściekły Marquez natarł na chłopaka, łapiąc go za koszulkę i przyciskając do płotu z siatki, który otaczał boisko i trybuny.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się teraz powstrzymuję, żeby nie wpakować ci kulki w łeb, Delgado. – Wysyczał prosto w ucho Marcusa, który wyrywał się, ale nie mógł się uwolnić. Był wyższy od Lalo, ale ten był dużo silniejszy. – Ale spokojnie, może jeszcze będę miał okazję. Nie wchodź mi w drogę, bo pożałujesz tego. Ty i twoi kumple jeszcze się doigracie.
Splunął na ziemię ze złością i puścił gwałtownie Marcusa tak, że ten opadł na ziemię, dysząc ciężko. Wrócił na boisko, by kontynuować trening, a Delgado wstał, otrzepując się z resztek ziemi i trawy.
– Nic ci nie jest? – zapytał Lidię, która stała w lekkim oddaleniu, pocierając obolałą rękę i przypatrując mu się z mieszaniną strachu, szoku i złości.
– Nie prosiłam, żebyś mnie ratował – warknęła, a on zmrużył oczy, podnosząc z ziemi piłkę.
– Wystarczy powiedzieć dziękuję. – Był trochę zirytowany jej zachowaniem. W końcu bała się Lalo, było to widać. A tymczasem wydawała się bardziej zła teraz, kiedy ją od niego uwolnił.
– Nie mam zamiaru ci dziękować. Jesteś głupi, wiesz? Jeśli sądzisz, że zadzieranie z Lalem to fajna zabawa, życzę powodzenia.
Nie zdążył ją zapytać, co miała na myśli, bo odeszła szybkim krokiem, zostawiając go samego. Patrzył jeszcze przez chwilę jak znika za ogrodzeniem, po czym przeniósł wzrok na grupę piłkarzy, którzy właśnie rozpoczynali trening. Eduardo był wyraźnie nie w sosie, zupełnie nie przejmując się tym, co wyrabiają na boisku. Trybiki w głowie Marcusa pracowały na zwiększonych obrotach. Lalo wyraźnie bał się wrogiego kartelu Los Zetas i tajemniczego Odina. Widocznie wojna karteli rzeczywiście była nieunikniona, a on jako szpieg w szeregach Templariuszy pewnie bał się o swoją głowę. Jeśli wierzyć temu, co mówił mu Lucas, Joaquin łatwo nie pobłaża i zdecydowanie nie wybacza zdrady.
Lalo był jak tykająca bomba. Był nieprzewidywalny. Nigdy nie wiadomo było, po czyjej stronie zdecyduje się ostatecznie opowiedzieć. Szedł tam, gdzie jemu było wygodniej. Wyglądało na to, że w tej chwili pewniej czuł się w szeregach Templariuszy bo choć bał się Joaquina, to Odin i Los Zetas przerażali go bardziej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:36:41 17-07-22    Temat postu:

część 2

Ciudad de Mexico, 1 stycznia 1998

Świętowanie Nowego Roku mogli zaliczyć do udanych. Nie było popijawy ani hucznej imprezy, bo Andrea była blisko rozwiązania, ale spędzili wspólnie miły wieczór w towarzystwie Prudencji i rodziny Andrei. Przyszła mama poszła spać przed dwunastą, konając ze zmęczenia, a oni śmiali się z niej i radzili, by lepiej wyspała się, póki ma ku temu okazję. Po narodzinach dziecka nie wyśpi się jeszcze przez wiele miesięcy. Droczyli się z nią, a ona się obraziła, choć wiedziała, że tak będzie w istocie.
Uśmiech błąkał się na ustach Conrada jeszcze długo po tym. Miał wyjątkowo dobry humor i kiedy Prudencja wyciągnęła go na noworocznego drinka do pobliskiego pubu, zgodził się bez wahania, choć nie lubił pić.
– Daj spokój, Condziu, zrób starszej pani przyjemność i napij się ze mną. Rodzina Andrei jest kochana, ale to straszni abstynenci. – Mówiła panna Vega, więc dał za wygraną.
Pub w stolicy był urządzony w rustykalnym stylu. Było tu głośno i duszno, wszystko wypełniał dym papierosowy, od którego Conradowi kręciło się w głowie. Nigdy nie rozumiał, jak można truć się tym świństwem. Prudencja poprowadziła go do baru, jakby była tu stałą bywalczynią i zamówiła im drinki, uśmiechając się dobrodusznie do barmana, który chyba znał ją już z widzenia.
– Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. – Conrado pokręcił głową ze śmiechem, kiedy sąsiadka postawiła przed nim szklaneczkę whisky. Spojrzał na płyn niezbyt przekonany.
– Spokojnie, chłopcze, nie otruję cię – powiedział barman i puścił oczko do Prudencji. – Prudi mówi, że niedługo zostaniesz ojcem. Lepiej wyszalej się, póki możesz. Później możesz nie mieć okazji.
– Nie jestem fanem takich rozrywek. – Saverin starał się być uprzejmy, z lekkim niepokojem przypatrując się swojej szklance.
– Conrado, na miłość boską, pijże wreszcie! – Prudencja ponagliła go i razem z barmanem roześmiali się w głos, kiedy dwudziestolatek zakrztusił się po wypiciu duszkiem swojej szkockiej. – Jeszcze jedna kolejka! – Krzyknęła Prudencja, ale Conrado pokręcił głową, bojąc się, że zwymiotuje.
– Ależ masz słabą głowę. – Brodaty barman zacmokał nad jego beznadziejnym przypadkiem i postawił przed nim szklankę wody. Conrado podziękował mu skinieniem głowy i wypił wodę, by wypłukać palące od poprzedniego trunku gardło.
Rozejrzał się po barze. Ludzie nadal świętowali nowy rok, rozmawiając głośno ze znajomymi, pijąc alkohol i śpiewając jakieś nieznane mu piosenki. Saverin uśmiechnął się na ten widok, jednak wtedy zobaczył coś, co sprawiło, że zamarł bez ruchu, blady jak ściana. Ostatni raz widział go dwa lata temu. Był wtedy tak zdesperowany, że uprowadził małego Alejandra i groził mu. Nie był jednak w stanie pociągnąć za spust, bo nie był taki jak Fernando. Od tamtej pory ich drogi się rozeszły. Kiedy Conrado poznał Andreę, zapomniał o zemście, wreszcie miał szansę na szczęście i normalne życie. Teraz kiedy lada moment miało im się urodzić dziecko, Barosso ponownie zjawiał się w ich życiu. To nie mógł być przypadek.
– Wszystko dobrze, Condziu? – Prudencja zmartwiła się, kładąc rękę na ramieniu Saverina. Kiedy nie zareagował, powędrowała wzrokiem w stronę, którą patrzył i ją również zamurowało. Zachowała jednak zimną krew. – Wychodzimy stąd, chodź. – Rzuciła kilka banknotów na ladę barmanowi, ale Saverin nie zamierzał stąd wychodzić.
Delikatnie zdjął jej dłoń ze swojego ramienia i pognał za mężczyzną, którego zobaczył w tłumie. Nie mógł go jednak dogonić, w barze roiło się od ludzi, na których wpadał, obijając się o nich ramionami. Nim doszedł do drzwi, Fernanda Barosso już nie było.
– Dobrze się czujesz? Lepiej stąd chodźmy. – Prudencja dogoniła go przy wyjściu, ale on skierował swoją uwagę na kobietę, z którą Fernando spędzał czas zanim wyszedł. – Conrado, proszę cię, nie rób nic głupiego.
– Zaczekaj na mnie przed wyjściem, to nie potrwa długo – powiedział, a jego głos brzmiał spokojnie, choć w środku cały się gotował.
Wiedziała, że z nim nie wygra. Kiedy chciał, potrafił być naprawdę uparty. Zatroskana, ruszyła do wyjścia, ale pech chciał, że po drodze wpadł na nią jakiś chłystek, który niósł naczynia do baru. Chłopak przewrócił się, tłucząc naczynia i przeklinając pod nosem.
– Nie jesteś za młody, by przebywać w takich miejscach? – zapytała starsza kobieta, pomagając chłopcu sprzątać resztki rozbitych szklanek.
Nic nie odpowiedział, w pośpiechu zagarniając szkło, raniąc się przy tym w rękę. Syknął z bólu, ale nic nie powiedział, nie przerywając sprzątania.
– Hej, chłopcze, uważaj! – Skarciła go i nie czekając na zgodę wzięła go za skaleczoną rękę.
Przyjrzała się nastolatkowi bliżej, dokonując oględzin jego dłoni. Była szorstka w dotyku, z mnóstwem pęcherzy. Musiał przejść twardą szkołę życia. W jego wieku nie powinien tak ciężko pracować. Nie uszło jej uwadze poszarpane ubranie, które miał na sobie. Cały był zaniedbany i bardzo się tym przejęła. Myślała, że to porządny lokal, a tymczasem barman zatrudniał tanią siłę roboczą, wykorzystując jakieś dzieciaki i pewnie płacąc im grosze, sądząc po wyglądadzie młodziutkiego kelnera. Nie namyślając się długo, wyciągnęła z portmonetki pozostałe pieniądze i wcisnęła je chłopakowi w drugą dłoń. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby nigdy w życiu nie doświadczył dobroci ze strony dorosłych.
– To za stłuczone naczynia – powiedziała, mrugając do niego oczkiem. – Za resztę kup sobie jakąś porządną kurtkę.
Nie podziękował ani nic nie powiedział. Wcisnął banknoty do kieszeni i odszedł w kierunku baru szybko, jakby się bał, że kobieta się rozmyśli.
– Co się dzieje z tym miastem? – Prudencja westchnęła ciężko, mówiąc sama do siebie.
Bieda, przestępczość, notoryczne walki karteli – to była ich codzienność w stolicy. A najbardziej poszkodowane były dzieci. Miała nadzieję, że dziecko Andrei i Conrada wychowa się w lepszym świecie, otoczone miłością i spokojem. Zasłużyli na to. Zerknęła na zegarek i zaczęła wypatrywać Conrada w tłumie. Bała się, że zrobi coś głupiego. Ponowny widok Fernanda po latach jej samej w ogóle nie obszedł. Miała do niego neutralny stosunek, obojętnie, co zrobili czy mówili o niej jego rodzice, on był zwykłym paniczykiem, dla którego pieniądze i prestiż liczyły się najbardziej na świecie. Wiedziała jednak, że dla Saverina, zobaczenie Fernanda po tylu latach było traumatycznym przeżyciem. Miała nadzieję, że Conrado wiedział, co robi.
Saverin jednak nie miał żadnego planu. Bezceremonialnie dosiadł się do stolika kobiety o długich czarnych włosach, z którą wcześniej rozmawiał Fernando. Nie uszło jego uwadze, że była w zaawansowanej ciąży.
– To jego dziecko? – zapytał, nie siląc się na uprzejmość. – Barosso jest ojcem?
– Co to za bezczelność, kim pan jest? – Mercedes zaczęła rozglądać się po barze, szukając ratunku, będąc pewna, że mężczyzna oszalał.
– Dawnym znajomym Fernanda, pewnie o mnie nie wspominał. – Conrado wpatrzył się w nią tak intensywnie, że aż się zawstydziła. – To jego? – ponowił pytanie, wskazując na jej duży brzuch, który kobieta przykryla dłońmi, jakby chciała ochronić nienarodzone dziecko przed tym szaleńcem.
– Nie żeby to była pana sprawa, ale nie – powiedziała, unosząc wysoko podbródek, dumnie spoglądając mu prosto w ciemne oczy.
– Dam ci dobrą radę. – Saverin przechylił się ponad stolikiem, by Nayera mogła go lepiej usłyszeć. – Nie idź tą drogą. Nie wiąż się z nim.
– Słucham? Kim pan jest, żeby mówić mi takie rzeczy?!
– Fernando Barosso to diabeł. Nikogo nie kocha i na nikim mu nie zależy. Nie wiem, co ci nagadał, zapewne obiecuje ci złote góry, ale wierz mi – to tylko czcze gadanie. Kiedy mu się znudzisz, porzuci cię i nie będzie się oglądał za siebie. Wyglądasz na bystrą kobietę, więc powinnaś już o tym wiedzieć.
Mercedes odwróciła wzrok. Sama nie kochała Fernanda, a przynajmniej nie tak, jak on mówił jej, że ją kocha. W normalnych okolicznościach nigdy by się z nim nie związała, wiedziała, jakim jest człowiekiem. Jednak była zdesperowana – nie miała nikogo, nie miała środków, by sama wychować swoją córkę. Chciała dać jej dobry dom, a Fernando mógł to wszystko zapewnić. Mógł dać jej życie, którego nigdy nie miałaby z Jorgem Villanuevą. Coś z tych myśli musiało odbić się na jej twarzy i Saverin wiedział już, że ma rację.
– Fernando sieje zniszczenie, gdziekolwiek się nie zjawi. Zniszczy ciebie i to dziecko, wykorzysta i porzuci, bo taki właśnie jest. Uciekaj, póki jeszcze nie jest za późno. Póki Fernando nie zrozumiał, że nie jesteś warta jego uwagi i jego pieniędzy.
– Co? Jak śmiesz mówić mi takie rzeczy? – Kobieta wstała od stołu tak gwałtownie, że przewróciła szklanki, które na nim stały.
– A nie jest tak? – Conrado popatrzył na nią, zdziwiony, że ma na tyle honoru, by się z nim wykłócać. – Przecież to prawda. Spójrz na siebie. Nosisz dziecko innego człowieka, nie masz pewnie domu ani krewnych. Mieszkasz w kwaterach nad barem, mam rację? – Conrado wskazał palcem na schody, które prowadziły do mieszkań nad barem. – Dla Fernanda Barosso nie jesteś nic warta. Nic nie możesz mu zaoferować.
Mercedes zbladła, łapiąc się za brzuch. W tych słowach, choć okrutnych, było sporo prawdy. Była biedna, w dodatku nie należała już do najmłodszych. Fernando twierdził, że ją kochał, uwielbiał słuchać jak śpiewa, ale może tak naprawdę kochał jej głos, a nie ją samą? Może kochał samego siebie przy niej, świadomość, że może mieć tak atrakcyjną kobietę, że może o nią zadbać i zapewnić jej dobrobyt? Barosso kochał tylko siebie, nawet własnym dzieciom nie poświęcał tyle uwagi.
– Wiesz, że mam rację – powiedział Conrado, a jego wzrok padł na plakat przyklejony do ściany, informujący o występach piosenkarki na żywo. – Mercedes? – zapytał, widząc, że kobieta jest gwiazdą wieczoru. – Uciekaj, póki nie jest za późno.
Po tych słowach wstał i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Prudencja wpatrywała się z oddali w bladą jak ściana ciężarną piosenkarkę, po czym i ona opuściła bar.
– Coś ty jej nagadał, Conrado? Wyglądała, jakby zobaczyła ducha! – Prudencja była w szoku zachowaniem swojego podopiecznego, który zwykle był łagodny i opanowany.
– To, co musiałem. Niech wie, jakim człowiekiem jest Fernando Barosso. Dla niego liczy się tylko on sam. Lepiej, żeby Mercedes zrozumiała to teraz. Zrobiłem jej przysługę.
– Nie poznaję cię, Conrado. Ty nie jesteś taki. Nie jesteś taki jak Fernando. Rusz dalej ze swoim życiem i przestań o nim myśleć. On widocznie już zapomniał o tobie i tej waszej chorej rozgrywce.
– Nie mogę stać i przyglądać się, jak ten człowiek niszczy życie niewinnej kobiecie! – Saverin wybuchnął, czując, że krew buzuje mu w żyłach. – Pomogłem jej tylko uświadomić sobie to, co od dawna wiedziała – nigdy nie będzie dość dobra dla Fernanda Barosso. Nikt nie jest. Dla niego liczy się tylko on sam. Nikt więcej.
Zdenerwowany ruszył wzdłuż ulicy w stronę domu, a Prudencja odetchnęła ciężko, wznosząc oczy ku niebu. Miała złe przeczucia.



Siedzieli w ogródku przed kawiarnią w Pueblo de Luz. Conrado nie musial nic mówić. Prudencia zawsze zdawała się wiedzieć, co mu chodzi po głowie, zupełnie jakby czytała w jego myślach. Zawsze miała niebywałą intuicję, ale od kiedy straciła wzrok, jej szósty zmysł jeszcze bardziej się wyostrzył. Musiał z nią porozmawiać, bo wiedział, że tylko ona jest w stanie udzielić mu rady. Opowiedział jej o podejrzeniach Fabricia, a Prudencia słuchała w skupieniu.
– Chyba nie potrzebujesz mojej rady, Conrado. Raczej zapewnienia, że to dobry pomysł – powiedziała, kiedy skończył, poprawiając sobie na nosie okulary przeciwsłoneczne. – Nie powiem ci, co masz robić, Condziu. Jesteś dorosły i zawsze sam umiałeś podejmować decyzje. Z niektórymi mogłam się nie zgadzać, ale to były twoje wybory i je szanowałam. Jesteś mądry i na pewno postąpisz słusznie.
– Po prostu nie chce mi się wierzyć, że Fernando byłby tak perfidny, ulokowując tu mojego syna. Lub córkę – dodał po chwili, bo choć Barosso przyznał mu kiedyś w rozmowie, że dziecko było płci męskiej, nie należało mu do końca wierzyć. W końcu twierdził również, że utopił dziecko w rzece, a nawet Santos to podważył.
– Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. – Prudencia uśmiechnęła się, niemal słysząc, jak w głowie Saverina aż buzuje. – Nie bez powodu coś cię tutaj przyciągnęło…
– Przyciągnął mnie Fabricio i jego żona. I jego pomysł bym startował w wyborach na burmistrza. – Conrado uśmiechnęł się blado.
– Ja tam wierzę w przeznaczenie. – Machnęła ręką na jego słowa. – Nie bez powodu DeLuna tu przyjechał. Wiem, że mamy dwudziesty pierwszy wiek, ale nie zawsze udaje się wszystkiego dowiedzieć z Internetu. Czasem konieczna jest wizyta u źródła. Żadna technologia nie zastąpi rozmów z ludźmi, którzy są lepszym nośnikiem informacji od jakiegokolwiek komputera.
– Nie wiem, czy Javier by się z tobą zgodził, ale rozumiem, co masz na myśli. Fernando zawsze dobrze zacierał ślady. Na pewno zadbał o to, by nie pozostawić po sobie żadnych dowodów. – Conrado wpatrzył się w dal, oddychając ciężko. – Victroria uważa, że Barosso to maniak kontroli i ma rację. Od zawsze lubił trzymać rękę na pulsie. Swoim ludziom powierza różne zadania, ale to on sam czuwa nad wszystkim, by mieć pewność, że wszystko zmierza po jego myśli. Tak też było w przypadku mojego ojca – przyjeżdżał do nas regularnie do Santiago, by go sprawdzać i mieć oko na interes. Pasuje to do niego – podarowanie dziecka jakimś znajomym albo nawet zwyczajnej rodzinie, która nie może mieć dzieci i obserwowanie ich. Pod latarnią najciemniej, jak to mówią. Valle de Sombras i Pueblo de Luz to idealna lokalizacja.
– Więc co cię jeszcze powstrzymuje? Wygląda na to, że już podjąłeś decyzję i wcale nie potrzebujesz ode mnie przyzwolenia.
– Nie chcę robić sobie nadziei, jeśli nie ma gwarancji, że coś znajdziemy.
– A ja myślę, że się boisz. – Prudencia nigdy nie obawiała się mówić prosto z mostu, co myśli. I była chyba jedyną osobą, z której zdaniem Conrado tak naprawdę się liczył i którego nie podważał. – Boisz się, bo jesteś blisko prawdy. Tak długo nienawidziłeś Fernanda i szukałeś sposobu, by się na nim zemścić, że teraz, kiedy jesteś tak blisko od odnalezienia swojego dziecka, strach cię oblatuje, co się stanie, kiedy to wszystko się skończy. Boisz się, że kiedy odnajdziesz syna, przestaniesz mieć powód, by zniszczyć Fernanda. A chcesz tego.
Saverin zmrużył oczy, spoglądając w błękitne niebo. Prudencja przejrzała go na wylot. Może nie przyznawał się do tego przez samym sobą, ale tak było w istocie. Chciał odnaleźć dziecko, ale chciał również zadać Fernandowi ból, by wreszcie zapłacił za te wszystkie krzywdy, które wyrządził jemu, a także wielu innym ludziom. Tak długo żył z pragnieniem zemsty, że nie potrafił się go wyzbyć.
– Myślisz, że będę potrafił podejść do tego dziecka i powiedzieć mu, że jestem jego ojcem? – Conrado zadał pytanie, które chodziło mu po głowie już od wielu miesięcy, a może nawet lat. – Jeśli jest szczęśliwe, ma dom i rodzinę, która go kocha, byłbym najgorszym, samolubnym draniem na świecie, mówiąc mu prawdę i niszcząc jego poukładany świat. Tego się boję.
Prudencia zlapała go za rękę i ścisnęła ją mocno. Nie mogła go zobaczyć, ale z łatwością wyobraziła sobie, jak Saverin teraz wygląda. Po raz pierwszy wypowiedział na głos swoją najgorszą obawę.
– Wiem, kochany, wiem. – Od dawna czuła, że właśnie to powstrzymuje mężczyznę. Wbrew temu, co niektórym się wydawało, nie był egoistą. Był chyba najbardziej bezinteresowną osobą, jaką w życiu poznała. I był skłonny poświęcić własne szczęście, jeśli od tego zależało szczęście innych, w tym wypadku jego dziecka. – Ale zrobisz to, Conrado. Bo nie byłbyś sobą, gdybyś się nie upewnił, że dziecko twoje i Andi jest bezpieczne. Tylko tyle możesz zrobić, by wreszcie odetchnąć.
Saverin pokiwał głową, choć ona nie mogła tego zobaczyć. Odwzajemnił uścisk dłoni, postanawiając, że zwróci się do Victorii po pomoc. Nic nie mogło być gorsze od niewiedzy. Musiał wiedzieć, że jego dziecko było bezpieczne. Wtedy będzie mógł oddać się zemście na Barosso bez reszty. Był to winien swojemu ojcu i rodzeństwu. Był to winien Andrei, Octaviowi, Guillermo i tym wszystkim bezimiennym ludziom, którzy stracili życie z ręki Fernanda. Barosso w końcu musiał odpowiedzieć za swoje czyny i Conrado nie spocznie dopóki się do tego nie przyczyni. Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobi.

***

Patric Martinez był chyba ostatnią osobą, którą Ariana spodziewała się ujrzeć na progu swojego mieszkania. Kiedy otworzyła mu drzwi, była w takim szoku, że nawet nie zaprotestowała, kiedy wszedł do środka w towarzystwie jakichś dwóch mężczyzn i zaczął dokonywać oględzin mieszkania.
– Mogę wiedzieć, co to ma znaczyć? – zapytała Santiago, obserwując jak przybyli zaczynają brać namiary z mebli i sprawdzają każdy kąt. – Co ty tutaj robisz?
– Nastąpiły pewne zmiany. – Patric podszedł do okna i wyjrzał przez nie na ulicę, nie zaszczycając jej spojrzeniem. – Musisz się wyprowadzić.
– Co, dlaczego? – Ariana była w szoku. – Przecież płacę wszystkie rachunki na czas!
– Wiem i tylko dlatego pozwalałem ci tak długo tutaj mieszkać. Teraz jednak potrzebujemy zrobić tutaj małą renowację. – Martinez uśmiechnął się, był cały w skowronkach. – Musisz się dzisiaj wyprowadzić.
– Dzi.. dzisiaj? – Ariana poczuła, że kręci jej się w głowie. – Nie możesz mnie wyrzucić. Miałam umowę z twoją matką!
– Jaką umowę? – Martinez założył ręce na piersi, unosząc jedną brew. – Podpisałyście jakąś? – Kiedy Ariana nic nie powiedziała, dodał: – No właśnie. Dlatego bądź tak miła i idź się spakować migusiem. Naprawdę nie chciałbym wzywać policji. Wiem, że masz tam znajomości, dlatego byłoby to nieprzyjemne dla nas obojga.
– Co tu się dzieje? – Korzystając z otwartych na oścież drzwi, do mieszkania wszedł Sergio, witając się z Arianą, która nie wiedziała, jak mu to wytłumaczyć. – Patric?
– Cześć, Sergio. Nie wiedziałem, że znacie się z Arianą. – Martinez nie przerywał oględzin mieszkania matki, które ta od dawna wynajmowała pannie Santuago.
– To wy się znacie? – zdziwiła się szatynka, spoglądając to na Sergia, to na syna Lupity.
– Długa historia. – Sergio był lekko zawstydzony. – Wynająłem go jako prywatnego detektywa, żeby znalazł Jaime. Kiedy dowiedział się, że moja była żona to przyjaciółka Nadii, wykiwał mnie i nie chciał już więcej dla mnie pracować. Wydaje się, że ma obsesję na punkcie Nadii de la Cruz.
– On ma rozdwojenie jaźni – szepnęła Santiago, trochę bojąc się, do czego Martinez jest zdolny.
– Nie chcę wam przerywać, gołąbeczki, ale czas to pieniądz. Ariano, mogłabyś się spakować? – Ponaglił ich Martinez, a Sotomayor spojrzał na swoją dziewczynę zdumiony.
– Nie podpisałam umowy najmu z Guadalupe Martinez i teraz jej syn może mnie wyrzucić. Wiem, byłam głupia, ale nie myślałam wtedy trzeźwo – wyznała zawstydzona dziewczyna, a Sergio objął ją ramieniem.
Nie było sensu spierać się z Patriciem, woleli go nie prowokować, wiedząc, że jest on nie do końca poczytalny. Sergio pomógł spakować się dziewczynie i już ich nie było. Żal było opuszczać to miejsce, w którym spędziła tyle czasu. Najgorsze jednak było to, że nie wiedziała, gdzie się teraz podziać. Pomyślała o Cosme, który na pewno z chęcią przygarnąłby ją do El Miedo, ale nie chciała mu robić kłopotu, nie teraz kiedy miał małą córeczkę i dodatkowo w trakcie remontu zamczyska. Ingrid i Julian też odpadali – w końcu mieli dużo na głowie z małą Lucy. Kiedy tak stała na ulicy z walizkami, których na szczeście nie było dużo, i rozmyślała głośno, gdzie się udać, Sergio odkaszlnął nieśmiało i zaproponował:
– A może zamieszkasz ze mną?
Patrzyła na niego, jakby zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Lekarz potarł nerwowo kark, nie spodziewając się takiej rekacji.
– Oczywiście nie traktuj tego jako coś zobowiązującego – dodał, by nie przestraszyć jej jeszcze bardziej. – Zatrzymaj się u mnie, dopóki nie znajdziesz nic innego. Jaime się ucieszy, on cię uwielbia.
Nie wiedziała, co powiedzieć. Może była staroświecka, ale mieszkanie z chłopakiem pod jednym dachem było dla niej co najmniej niekomfortowe. W dodatku nadal odczuwała wyrzuty sumienia wobec Sergia, nie powiedziała mu w końcu o nocy spędzonej z Lucasem. Nie miała pojęcia, że Hernandez sam poinformował o tym Sotomayora, kiedy odbywali o niej rozmowę. Widocznie jednak Sergio nie żywił urazy lub nie do końca uwierzył policjantowi i chciał jeszcze raz spróbować z Arianą. Ona jednak nie była przekonana.
– Mam osobny pokój, nie przejmuj się – powiedział, by miała pewność, że nie oczekuje od niej żadnej zapłaty, ani materialnej ani w naturze, jak pewnie niektórym mogłoby się wydawać. – Daj spokój, nie możesz zostać na ulicy.
Sama nie wiedziała kiedy, ale zgodziła się i już dwadzieścia minut póżniej rozpakowywała swoje rzeczy w mieszkaniu lekarza. Była niebywale zakłopotana. Czy mieszkanie pod jednym dachem nie równa się z tym, że dzieli się sypialnię ze swoim chłopakiem? Ona i Sergio jeszcze ze sobą nie spali i tak naprawdę nie była pewna, czy może go nazywać swoim chłopakiem. Randkowali ze sobą, spotykali się, ale wszystko odbywało się raczej na zasadzie flirtu i dobrej zabawy, bez zobowiązań. Więc dlaczego czuła wyrzuty sumienia?

***

Specjalnie przyszedł do szkoły szybciej. Ella i Jaime mieli do przygotowania projekt, odstawił więc siostrę do biblioteki, która pełniła funkcję zarówno szkolnej jak i miejskiej, a sam zabrał się za zmazywanie obelżywego napisu z szafki. Wiadro z wodą i gąbka powinny wystarczyć. Felix miał w nosie, co o nim mówią ludzie, ale nie podobało mu się, że przez głupie plotki jego siostra mogła mieć z tego tytułu problemy. Wieści z liceum szybko się rozchodziły i niestety o wszystkim wiedziała już również podstawówka, która znajdowała się kawałek dalej. Był wściekły, nie tyle na osobę, która była odpowiedzialna za wyzwisko, ale za wszystko – nie mógł pojąć, dlaczego przyszło im żyć w tak popapranym społeczeństwie, gdzie nie każdy miał swobodę bycia sobą. Każda odmienność była traktowana jak choroba zakaźna, a nie powinno tak być. Jego moralnym obowiązkiem było stanąć w obronie szykanowanego kolegi. Każdy powinien tak postąpić. Niestety większość wolała odwracać głowę od problemu. Dopóki to ich nie dotyczyło, mieli to w nosie. Ojciec wychował go tak, by był zawsze wrażliwy na krzywdę innych i gotów do pomocy. Dorastał w domu, gdzie pojęcia takie jak empatia, sprawiedliwość czy wzajemny szacunek były priorytetem. Niestety większość mieszkańców miasteczka nadal miała ograniczone myślenie.
– Pomóc ci? – Usłyszał za soba dziewczęcy głos i zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu jest obserwowany. Primrose Castelani przyszła do szkoły z torbą sportową na ramieniu i wyrazem zaskoczenia na widok krwistoczerwonej farby ściekającej z szafki na posadzkę. Chłopak nie radził sobie ze sprzątaniem, bo na szafce nadal połyskiwały litery układające się w słowo „Pedał”. – Musisz dodać jakiegoś detergentu – poradziła i nie czekając na pozwolenie, zrzuciła torbę z ramienia, weszła do składzika woźnego i już po chwili wróciła z jakimś specyfikiem do sprzątania.
– Nie wiedziałem. – Przyjął od dziewczyny butelkę i rozcieńczył detergent w wodzie, a następnie zabrał się za zmywanie. – Idzie dużo lepiej, dzięki. – Uśmiechnął się lekko, a potem zmarszczył brwi. – Już wróciłaś do szkoły? Myślałem, że nie będzie cię już do końca roku. Jak się czujesz? Już jesteś zdrowa?
Zdziwiło ją, że ktoś zdawał się zauważyć jej zniknięcie i się nią przejmował. No ale w końcu dyrektor upewnił się, że wszyscy myśleli, ze jest w zwykłym szpitalu z powodu choroby.
– Musiałam wrócić, jeśli chcę zaliczyć rok – wyjaśniła, nie wdając się w zbędne szczegóły. Przekrzywiła głowę, odczytując napis. – Komu nadepnąłeś na odcisk? – Wskazała na szafkę.
– Powiedzmy, że w naszej szkole tolerancja nigdy nie była mocną stroną – odpowiedział oględnie, nie przerywając sprzątania. Kątem oka zauważył jej torbę sportową. – Wybierasz się na trening? Dobrze, że wróciłaś, przyda nam się pomoc w zawodach. Anakonda nie radzi sobie ze stylem motylkowym.
– Anna Conde mnie zastępuje w drużynie? – Rosie wywróciła oczami. Nigdy nie przepadała za koleżanką z klasy, która wolała raczej zajmować się plotkami niż nauką czy zajęciami pozalekcyjnymi. Podeszła do kolegi, złapała za gabkę i zaczęła pocierać napis. – Razem będzie szybciej – mruknęła w odpowiedzi na uniesione brwi Felixa.
Szybko uwinęli się z robotą i mogli iść na basen. Nie byli może przyjaciółmi, ale chodzili do jednej klasy. Przez podobieństwo nazwisk zawsze ustawiano ich razem na apelach, w szkole zawsze byli po sobie na liście obecności, przez co często musieli ze sobą pracować w grupie. Znali się dość dobrze, ale ich kontakty ograniczały się głównie do treningów pływackich. Felix jako kapitan ich szkolnej koedukacyjnej drużyny, często był odpowiedzialny za organizowanie wyjazdów na zawody i inne sprawy, którymi trener nie lubił zaprzątać sobie głowy.
– Iglesias się znów spóźnia? – zapytała Rosie, kiedy już przebrali się w kąpielówki. W jej przypadku był to strój kąpielowy z długimi rękawami, by mogła zakryć blizny i nie prowokować niewygodnych pytań.
– To ty nie wiesz? – Anna Conde, zwana przez Felixa zwykle Anakondą, bo była wredną żmiją wtrącającą nos w nie swoje sprawy, odezwała się swoim przemądrzałym tonem. – Pan Inglesias nie żyje.
Po tym oświadczeniu udała się w poskokach do basenu, zadowolona, że to ona mogła obwieścić koleżance tę nowinę.
– Co? – Rosie spojrzała na kapitana, oczekując potwierdzenia, a on kiwnął głową. – Co mu się stało?
– Przedawkował eksperymentalne narkotyki i zarzygał się na śmierć – powiedział bez mrugnięcia okiem, a kiedy ona spojrzała na niego wyczekująco, dodał: – Wiesz mi, nie ściemniam. Nie umiałbym czegoś takiego wymyślić.
– Więc kto jest teraz trenerem? – zapytała, a on wzruszył ramionami, lekko zawstydzony.
– Do czasu aż szkoła kogoś nie zatrudni, jesteście skazani na mnie.
Felix zarządził trening i miło było dla odmiany zostawić swoje smutki i zmartwienia nad basenem. W wodzie wszystko zdawało się łatwiejsze. Dobrze było na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Rosie chyba czuła to samo, bo wyglądała na zadowoloną, kiedy opuszczali szatnię po treningu.
– Aż dziwne, że dyro jeszcze nie rozwiązał drużyny. Nie wiem, czy słyszałaś o nowych zasadach, ale koedukacyjne treningi już powinny być niezgodne ze szkolnym regulaminem. Kompletnie facetowi odbiło. – Felix dopiero po chwili się zreflektował, że mówi o dziadku koleżanki. – Przepraszam.
Machnęła ręką, zmierzając do klasy od plastyki, gdzie miała nadzieję spędzić trochę czasu samotnie, zanim wróci do domu. Jakoś niespecjalnie jej się tam spieszyło. Felix miał natomiast zamiar wpaść do biblioteki przed próbami, by zobaczyć jak sobie radzi Ella ze swoim szkolnym projektem. Jednak kiedy tak szli szkolnym korytarzem, nie dało się nie zauważyć kolejnego obelżywego napisu w miejscu starego.
– To chyba jakieś jaja. – Felix przeczesał wilgotne włosy ręką, wpatrując się w identyczny napis na szafce.
– Możesz zmazać napis, ale nie wymażesz prawdy, Castellano. – Szkolny chuligan, Freddie, jeden z nieodłącznych kompanów Ignacia Fernandeza, stał kilka kroków dalej, opierając się na kiju od mopa. Właśnie sprzątał korytarze, odbywając swoją karę od dyrektora. Miał na twarzy taki uśmieszek samozadowolenia, że nie ulegało wątpliwości, kto stoi za zniszczeniem szafki. – Zawsze wiedziałem, że jesteś ciotą.
Felix rzucił swoją torbę i pchnął Freddiego, który wpadł na szafki z hukiem.
– Daj spokój, nie jest tego wart. – Rosie złapała Felixa za ramię, a on musiał przyznać jej rację. Z takimi jak on nie było nawet warto rozmawiać.
Śmiejąc się do rozpuku Freddie opuścił korytarz, zostawiając ich samych.
– Pomóc ci to zmazać? Jest tu jeszcze trochę tego płynu. – Rosie rozejrzała się w poszukiwaniu detergentu, ale on pokręcił głową.
– Jaki w tym sens? Tacy ludzie jak Freddie czy Ignacio znają tylko język przemocy. Nie warto z nimi dyskutować. To nie ma sensu. – Ze złością podniósł torbę z rzeczami i zarzucił ją sobie na ramię.
– Nie obchodzi cię, że będą gadać? Nie boli cię to? – Była trochę zdziwiona jego zachowaniem. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu, że tak naprawdę nie jest gejem, bo nie o to tutaj chodziło.
– Jeśli są tak zaślepieni, że umieją tylko przyklejać ludziom etykietki, to ich problem. Nawet im współczuję. – Wpatrzył się w szkarłatne litery na szafce, namyślając się nad czymś głęboko. – Ale właściwie czemu nie, możesz mi pomóc. Masz jakieś przybory plastyczne?
– Coś się znajdzie w klasie sztuki. Dlaczego?
– Mam pewien pomysł.

***

Carlos Jimenez pomagał w utrzymaniu ośrodka Ignacia Sancheza tak, jak obiecał doktorowi Vazquezowi. Lubił spędzać czas z młodzieżą, a że akurat nie miał innego zajęcia, dobrze się złożyło. Postanowił spróbować swoich sił w miejscowej straży pożarnej, ale nie zamierzał rezygnować z pomocy tym dzieciakom, które ewidentnie nadal potrzebowały miejsca, by odreagować negatywne emocje. Jedną z takich osób był Enrique Ibarra. Jimenez obserwował siedemnastolatka z pewnej odległości, niepokojąc się o jego stan psychiczny. Quen uderzał w worek treningowy na oślep, nie zadając sobie trudu, by ćwiczyć technikę. Carlos podejrzewał, że ma to coś wspólnego z wczorajszym aresztowaniem Rafaela Ibarry. Współczuł dzieciakowi. Pamiętał go, kiedy był mały, bo razem z Marcusem byli niemal nierozłączni, choć tak bardzo się od siebie różnili. A teraz miał już siedemnaście lat i wrażenie, że cały świat mu się zawalił.
– Długo tu jest? – Hugo Delgado, po którego zadzwonił, kiedy tylko roztrzęsiony Quen przekroczył próg ośrodka, stanął obok niego, przypatrując się nastolatkowi z niepokojem.
– Od godziny. Nie robi żadnej przerwy. Wali w ten worek, jakby wyobrażał sobie, że to jego śmiertelny wróg – wyjaśnił Carlos, zakładając ręce na piersi.
– Chyba nawet wiem kto – mruknął Hugo. Poklepał Carlosa w ramię, dając znać, że zajmie się chłopakiem i podszedł do Quena, łapiąc od tyłu za worek treningowy. – Uspokój się, Rocky, bo płuca wyplujesz.
– Zostaw mnie – warknał Ibarra, nie dbając o to, że pot spływa mu po czole i zalewa mu oczy. Nie przerywał miarowych uderzeń.
– Słuchaj, wszyscy pracują nad tym, żeby wydostać Rafaela, jasne? Wszystko będzie dobrze – zapewnił go, choć sam do końca w to nie wierzył.
– gów*o prawda! – Quen krzyknął, waląc wściekle w worek, który odbił się tak, że Hugo ledwo dał radę go przytrzymać. – Jesteś dobrym kłamcą, Hugo, ale nie aż tak dobrym.
– Hej, co się dzieje? – zapytał Delgado, autentycznie zaniepokojony. Nie mogło chodzić tylko o aresztowanie Ibarry. Pewnie napad buntu nastolatka był też związany z jego wczorajszym przyznaniem się, że wie o adopcji.
– Byłem u niego – powiedział Quen, próbując sprawiać wrażenie pewnego siebie. – Wygarnąłem mu, co o nim myślę.
– Fernandowi? – zapytał brunet. Ofelia poinformowała go, że to Barosso maczał palce w nakazie aresztowania. Młody musiał być wściekły. – Nie powinieneś go prowokować.
– Gadasz jak moja matka. A tymczasem to ona kupiła od niego dziecko.
– Co? – Hugo puścił worek i stanął twarzą w twarz z chłopakiem. – Po kolei, co się stało?
– Sprzedał mnie na czarnym rynku. – Quen zaśmiał się, ale nie było w tym śmiechu ani krzty rozbawienia. Raczej rozdzierające cierpienie. – Powiedz mi, Hugo, jak ty możesz dla niego pracować?
– To nie jest takie proste…
– Jest. Widzę tę nienawiść w twoich oczach, kiedy tylko wypowiadasz jego imię, jak możesz z tym żyć? Ja wolałbym umrzeć niż wiedzieć, że ktoś taki manipuluje moim życiem.
– Hej, nie mów tak. Słyszysz mnie? – Hugo objął twarz chłopaka rękami, zmuszając go, by na niego spojrzał. – Nie wolno ci tak myśleć.
– Dlaczego nie? Całe moje życie było kłamstwem. Jestem marionetką w rękach Nanda, tak samo jak ty. Dlaczego cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko mnie, co? Co ja takiego zrobiłem? Żałuję, że w ogóle się urodziłem!
Rozpłakał się tak żałośnie, że Hugo poczuł, jak pęka mu serce. Choć z początku nie darzył dzieciaka sympatią, w końcu go polubił i wiedział, że chłopak nie zasłużył na taki los. Bez zastanowienia przygarnał go do siebie i objął mocno, by mógł mu się wypłakać w ramionach. Enrique był w totalnej rozsypce i to wszystko za sprawą tego samego człowieka, który zniszczył życie również Hugowi.
– W porządku. Wszystko będzie dobrze. – Próbował uspokoić chłopaka, ale prawdą było, że sam w to nie wierzył. Fernando Barosso zdawał się być odporny na wszystkie ciosy. I coraz cześciej Hugo zaczynał myśleć, że nigdy go nie pokonają.

***

W poniedziałkowy poranek przekroczył próg szkoły z podniesioną głową, nie zwracając uwagi na poszeptywanie i obgadywanie za plecami. Nie zamierzał chować się w domu czy skarżyć nauczycielom. Była to jego wojna z Lalem Marquezem i niesprawiedliwością, nie tylko w szkole, ale w całym meksykańskim społeczeństwie, które od zawsze wykluczało odmieńców.
– Zawsze wiedziałem, że kreatywności ci nie brakuje, ale czy to na pewno dobry pomysł? – zapytał Marcus, witając się z nim przy szafkach, ignorując zaciekawione spojrzenia kolegów ze szkoły.
– Nie ma już dobrych pomysłów, są tylko desperackie próby zwrócenia uwagi na to, co się tutaj dzieje. – Felix wypiął pierś, eksponując swoją kolorową koszulkę.
W sobotę po treningu poprosił Rosie o pomoc. Razem przerobili jedną z jego starych białych koszulek – dziewczyna namalowała na niej tęczę i napis „maricon” , pogardliwe określenie w stosunku do osób homoseksualnych.
– Lalo będzie zachwycony. – Marcus popierał przyjaciela, ale nie ukrywał, że bał się o niego.
– Na to liczę.
Całe przedpołudnie w szkole wszyscy się na niego gapili, ale obnosił się z tą koszulką jak z medalem za zasługi. Napis na szafce również nadal połyskiwał, przyozdobiony dodatkowo tęczą i kolorowymi kwiatkami, które pomogła mu namalować Rosie. Efekt był całkiem ciekawy. Przełom nastąpił jednak podczas przerwy na lunch, kiedy to z radiowęzła Felix dowiedział się, że jest proszony do dyrektora.
– Oho, zaczyna się – mruknął, uśmiechając się półgębkiem. Wiedział, że prędzej czy później to nastąpi, ale nie bał się – nie mogli mu nic zrobić.
– Zapewne wiesz, dlaczego poprosiłem cię na spotkanie – zaczął dyrektor Perez, odwracając się do niego plecami i wyglądając przez okno, jakby brzydził się nawet na niego spojrzeć.
Castellano rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciw jego biurka, nie mając zamiaru ułatwiać mu zadania.
– Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, panie dyrektorze – odpowiedział na tyle grzecznie, na ile pozwalał mu stosunek to tego starego zgreda.
Perez odwrócił się zamaszyście na pięcie, świdrując nastolatka wzrokiem.
– Nie masz na sobie szkolnego mundurka – wyjaśnił Perez, ale nikt normalny nie dałby się zwieść, oczywistym było, że nie to jest powodem wezwania go na dywanik.
– Nie, nie mam – zgodził się Felix. – Ale nie jest to przewinienie. Według punktu czwartego szkolnego regulaminu, obowiązek noszenia mundurka nie obowiązuje w ostatnim miesiącu nauki.
– A co mówi regulamin szkolny odnośnie „ozdabiania” szafek uczniowskich? – zapytał zezłoszczony Ricardo, a Felix poczuł, że krew się w nim gotuje.
– Ozdabiania? – Castellano nie mógł uwierzyć własnym uszom. – Ciekaw jestem, czy takie samo dochodzenie zrobi pan w sprawie osoby, która zniszczyła moją szafkę, wypisując na niej obraźliwe słowa. W szkole jest monitoring. Proszę to sprawdzić.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić, Castellano. – Dyrektor podniósł głos, tracąc cierpliwość. – Masz natychmiast się przebrać i zetrzeć te bohomazy z korytarza, bo inaczej…
– Bo inaczej co? Nie zrobiłem nic złego! – Felix wstał z miejsca i oparł się rękami o biurko Pereza, patrząc w niego z zaciętą miną. – To, że panu nie podoba się obecność homoseksualistów w szkole, nie znaczy że może ich pan usunąć, jeśli tylko ma pan na to ochotę. Bycie gejem to nie zbrodnia.
– Być może, ale brak szacunku dla dyrekcji i dla świętości instytucji, jaką jest ta szkoła, jest jawnym pogwałceniem nie tylko szkolnego regulaminu, ale i zwykłych zasad dobrego wychowania.
– Świętość instytucji? – Felix odchylił głowę do tyłu i roześmiał się w głos. – Niech mnie pan nie rozśmiesza. Gdzie są ci wszyscy święci nauczyciele, kiedy uczniowie drwią z innych, wyzywając ich i prześladując tylko dlatego, że są odmienni? Gdzie jest ta świętość, kiedy niewinny chłopak ginie, a dyrekcja nazywa to „nieszczęśliwym wypadkiem”?!
Przed oczami stanął mu Roque i już nie mógł dłużej być spokojny. Miał ochotę coś rozwalić. Dyrektor Perez zrobił się czerwony na twarzy. Z wściekłością uderzył otwartą dłonią w biurko.
– Dosyć tego! Nie będę pozwalał na takie zachowanie w mojej szkole. Jeśli nie chcesz załatwić tego po dobroci, to twoja sprawa. Myślę, że dwa tygodnie zawieszenia w prawach ucznia powinny wystarczyć, byś przemyślał swoje zachowanie.
– Zawieszenia? – Felix przełknął głośno ślinę, takiego obrotu spraw się nie spodziewał. – Nie może pan…
– Owszem, mogę. – Perez uśmiechnął się zwycięsko. – I zanim zechcesz powiadomić swojego ojca o tej niesprawiedliwości, pamiętaj, że sam jesteś sobie winny. – Dyrektor usiadł za biurkiem, zaczynając wypisywać jakieś papiery. – Możesz opuścić teren szkoły. Nie chcę cię tu widzieć przez kolejne dwa tygodnie.
– Pan oszalał – wyrwało się Felixowi. – W ogóle pana nie obchodzi, że dzieciaki cierpią, nie mogąc być tak naprawdę sobą w tym więzieniu, które pan nazywa szkołą? Co z pana za człowiek?
– Nie wplątuj w to swoich kolorowych przyjaciół. – Perez wypowiedział ostatnie słowa z obrzydzeniem, a Castellano nie mógł uwierzyć, że mógł on być aż tak zepsuty.
– Panu nie chodzi o to, że złamałem regulamin czy że zniszczyłem mienie szkoły. Tak naprawdę chodzi o to, kim jestem. Boi się pan, że reputacja szkoły ucierpi? – Jeszcze nigdy w życiu Felix nie czuł się aż tak podle. Dopiero teraz zrozumiał, co tak naprawdę oznacza walka o własne prawa. Nie był osobą homoseksualną, ale w tej chwili nie miało to znaczenia, bo zobaczył jak bardzo ludzie są uprzedzeni i zaślepieni.
Perez wręczył mu jakiś dokument ze swoją pieczątką i podpisem.
– Najlepiej też będzie, jeśli zrezygnujesz z drużyny pływackiej. – Nie wyprowadził go z błędu. Zamiast tego czekał aż chłopak opuści gabinet.
– To niesprawiedliwe. Co ma z tym wspólnego drużyna pływacka? – Felix niemal się roześmiał. Tok rozumowania dyrektora go przerażał. – A co z musicalem? Przecież to ja napisałem scenariusz i piosenki.
– Pani Soler, nauczycielka sztuki, zajmie się organizacją prób. Nie możemy karać szkoły za to, że twórca przedstawienia jest tak… zepsuty moralnie – dodał po chwili, jakby szukał odpowiedniego słowa. – No i pan Villanueva wyłożył na to przedsięwzięcie spore środki. Nie możemy pozwolić, by się zmarnowały.
– Stary hipokryta – warknął Felix, kręcąc głową i nie wierząc w to, co słyszy.
– Coś ty powiedział?
Jednak dyrektor nie usłyszał już odpowiedzi na to pytanie. Felix wyrwał mu z ręki „wilczy bilet” i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami tak gwałtownie, że wyleciała z nich szybka i rozbiła się na małe kawałki.
– Co jest, co się stało? – Marcus dogonił go przy wyjściu ze szkoły. Był zaniepokojony hałasem, podobnie zresztą jak inni uczniowie.
– Zawiesił mnie na dwa tygodnie. – Felix zmiął w kulkę papier, który otrzymał i zacisnął pięści. – To jeszcze nie koniec, Marcus. Jeszcze mnie popamięta.
– Spokojnie, stary, coś wymyślimy. Nie przejmuj się. – Delgado poklepał go po ramieniu, a Felix pokiwał głową, uspokajając się nieco. Bardziej od samego zawieszenia denerowało go to jawne pogwałcenie praw ucznia i człowieka.
– Co ty tu jeszcze robisz, Castellano, mam wezwać ochronę szkoły? – Krzyknął dyrektor z przeciwległego końca korytarza, a Felix spojrzał na niego morderczym wzrokiem. Ze złością uderzył pięścią w metalowe szafki, które wydały złowieszczy hałas, który potoczył się echem po całym korytarzu, po czym wyszedł ze szkoły, nie oglądając się za siebie.


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia 19:38:55 17-07-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:26:13 22-07-22    Temat postu:

Temporada III C 074

Emma/Rosie/Javier/Victoria/Emily/Leo/Alice
cz. 1

Jego ręka obejmowała jej prawą pierś. Emma zamrugała powiekami czując ciężar ciała bruneta przygniatający ją do materaca. Była to pozycja rozkosznie niewygodna. Szatynka wtuliła policzek w poduszkę i uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby ktoś powiedział jej kilka tygodni temu, że wyląduje w łóżku z mężczyzną pokroju Joaquina parsknęłaby śmiechem. Teraz leżała naga, zaspokojona pod jego ciężarem i nie miała najmniejszej ochoty ruszać się z tego miejsca. Było jej dobrze. Zamknęła oczy i wtedy poczuła jak oddech bruneta znika z jej karku. Ręka wyślizguje się z pod jej cała , a on wstaje siadając na łóżku. Wstał pospiesznie i zaczął się ubierać. Obserwowanie jego zdezorientowania było interesującym doświadczeniem. Ubierał się w pośpiechu zachowując się jakby był spóźniony na ważne spotkanie , a nie wstał z łóżka po seksie z kobietą. Emma wstała dopiero gdy usłyszała jak za Joaquinem zamykają się drzwi frontowe.
Typowy facet, pomyślała siadając na łóżku i kręcąc głową. Owinęła się prześcieradłem i wstała na miękkich nogach. Pierwszą rzeczą jaką zrobiła było otwarcie okna. W pokoju unosił się wyraźny zapach potu i seksu. Najpierw zajrzała do córeczki. Luna spała z rączkami rozrzuconymi na boki. Na palcach wycofała się z dziecięcego pokoju wprost do łazienki. Musiała pójść pod prysznic.
Czterdzieści minut później gdy wywieszała świeżo upraną pościel z Luną bawiąca na trawie do ogrodu wbiegł Sam, który usiadł obok siostry wręczając dziewczynce kolorową kostkę. Emma popatrzyła na ojca, który uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Thomas McCord rozpieszczał swoje wnuki do granic możliwości. Luna ochoczo potrząsnęła zabawką, która wydała z siebie dźwięk. Dziewczynka wydała z siebie pisk i wyciągnęła ręce do dziadka. Tom ochoczo podniósł do góry dziewczynkę całując w pulchny policzek. Luna roześmiała się perliście.
— Myślałem , że mamy gości — stwierdził rozglądając się po ogrodzie. Emma wywiesiła poszewkę.
— Skąd taki pomysł?
— Wywnioskowałem z marynarki przerzuconej przez oparcie krzesła.
Szatynka przypięła poszewkę w kwiatki spinaczami.
— Joaquin wpadł oddać pojemniki i pewnie zapomniał ją ze sobą zabrać — wyjaśniła. Cóż nie było to kłamstwo. Był tutaj, zostawił pojemniki i zapomniał cholernej marynarki. Ojciec nie musiał wiedzieć w jakich okolicznościach. Cholera miała nadzieje, że się nawet nie domyślał. — Kupiliście walizki? — zapytała Thomasa. Reżyser przytaknął.
— Co z pudłami?
— Kurier ma być za — zerknęła na zegarek — dwadzieścia minut — poinformowała tatę. — O , której mamy lot do stolicy?
— O osiemnastej — odparł. — Mamy jeszcze trochę czasu. Dobrze może zrobimy tak, spakujemy resztę ubrań do walizek. Sam z Luną mi pomogą, a ty podrzuć Joaquinowi marynarkę.
— Kurier.
— Emmo ogarnę kuriera i dwójkę dzieci.
— Na pewno?
— Tak, Leo będzie za trzy godziny i pojedziemy na lotnisko — pocałował córkę w policzek. — I niepotrzebnie wywiesiłaś pranie na zewnątrz.
— Co?
— Zaraz będzie padać skarbie.
Emma zapomniała parasolki i nie zamierzała się po nią wracać. Idąc szybkim krokiem do El Parasio narzuciła na siebie jego marynarkę. Na skrzyżowaniu minęła kuriera. Przebiegła na drugą stronę ulicy i pchnęła drzwi prowadzące do lokalu. O tak wcześniej porze było względnie cicho. Przy barze stała czarnowłosa barmanka.
— Jest Joaquin?
— Tak, na zapleczu w biurze
— Dzięki
— Ale — Blanka próbowała ją zatrzymać, ale bezskutecznie. Emma bezceremonialnie udała się z na zaplecze i zatrzymała się przed drzwiami do biurka. Nacisnęła klamkę.
— Co ci strzeliło do tego zakutego łba!? — Joaquin był wściekły. Nie musiała widzieć jego twarzy, słyszała to w jego głosie. To nie była typowa złość to było coś na kształt furii. Gdy rzucił popielniczką w uchylone drzwi, uchyliła się w ostatniej chwili. Kryształ roztrzaskał się w drobny mak.
— Jak widać przyszłam w kiepskim momencie — powiedziała spoglądając na drobinki leżące przy ścianie. Obaj popatrzyli na nią zaskoczeni. — Ja dosłownie tylko na chwilę — dodała i bezceremonialnie weszła do gabinetu.
— Jesteśmy w trakcie spotkania — powiedział przez zęby Joaquin. Emma posłała mu przeciągłe spojrzenie.
— Ja już mówiłam ja tylko na chwilę później wrócicie do wrzasków i rzucania popielniczkami — posłała wymowne spojrzenie Lalo. Mężczyzna wycofał się i zamknął za sobą drzwi. — Mam wrażenie, że przedłużyłam mu tym żywota o kilka minut.
— Co ty tutaj robisz Emmo?
— Joaquin — do środka wparowała szatynka z wyrazem twarzy, który Emmie przypomniał bajkę z dzieciństwa. Kobieta patrzyła na niego maślanym zatroskanym wzrokiem niczym Lady na tytułowego Kundla.
— Do jasnej cholery — warknął — Czy wszyscy możecie przestać przychodzić tu jak do siebie?
— Cześć — zwróciła się do kobiety Emma. — Jestem Emma — wyciągnęła w jej stronę dłoń kompletnie ignorując rozzłoszczonego mężczyznę.
— Dayana — przedstawiła się nieufnie kobieta. — Jestem partnerką Joaquina.
Emma odwróciła się w stronę Joaquina z wymownie uniesionymi brwiami.
— W interesach — dodał pospiesznie. — Zostaw nas.
Emma zsunęła z ramion marynarkę i rzuciła ją niedbale na oparcie krzesła. Miała luźną bluzkę na delikatnych ramiączkach przez co jej tatuaż był doskonale widoczny.
— Mówiłem do Dayany — powiedział brunet nie odrywając od pleców Emmy wzroku. Cholerna latająca wróżka. Czuł się przy kobiecie tak jakby oberwał od niej pyłkiem. — Zaczekaj przy barze — dodał. Kobieta z wyrazem niezadowolenia na twarzy wyszła z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi.
— Partnerka w interesach? — zapytała odwracając się w stronę Joaquina — W jej głowie wygląda to nico inaczej. Wiesz dom z ogródkiem, drzewo na podwórku i syn śpiący w kołysce. Tobie bliżej do cmentarnej kwatery niż wizyty u architekta.
— A co się dzieje w twojej głowie Emmo? Zapytał podchodząc do niej. Ręce wcisnął w kieszenie spodni — Przyszłaś tutaj w mojej marynarce i maciupeńkich szortach bez stanika prosić o więcej? Przyszłaś po powód żeby tutaj zostać? — zapytał. Emma spoglądała na niego zdziwiona.
— Pada — powiedziała po prostu — narzuciłam na siebie twoją marynarkę, żeby nie przemoknąć i nie gorszyć starych bab prześwitującymi sutkami jak sam zauważyłeś nie mam stanika. — splotła ręce na piersiach zadzierając do góry głowę by spojrzeć mu w oczy. Miał na sobie okulary chwyciła je w palce i bezceremonialnie przełamała na pół. — Nie należę do kobiet, które tracą głowę dla faceta, bo miały z nim orgazm — brew Joaquina uniosła się do góry — dwa — doprecyzowała. Kącik ust mężczyzny uniósł się do góry w leniwym uśmiechu. — Nie jestem twoją partnerką w interesach, którą sądząc po szczeniackim spojrzeniu bzykasz z braku laku. Nie wyobrażam sobie niczego, nie łudzę się że zakochasz się we mnie do szaleństwa rzucisz prochy którymi się szprycujesz i stworzymy jedną wielką kochającą się rodzinkę. Poszłam z tobą do łóżka bo tego chciałam — wyznała — Nie mam pojęcia dlaczego budzisz we mnie wszystkie pierwotne instynkty, ale poszłam za ich głosem i nie żałuje. Przyszłam oddać ci marynarkę i oddaje marynarkę.
Odsunęła się od niego i podeszła do drzwi. Dłoń położyła na klamce.
— Emmo — imię jej wypowiedział ochrypłym głosem. Szatynka zamknęła oczy słysząc dźwięk jego kroków. Gdy się nad nią pochylił na karku poczuła jego gorący oddech. Popatrzyła na swoją wyciągniętą dłoń, bezwiednie opuściła ja w dół czując jak skórę pokrywa gęsia skórka.
— Nie rób tego — poprosiła opierając głowę na jego piersi. — Myślisz, że tego nie chcę? Ulec wszystkimi pierwotnym instynktom, które szepczą mi do ucha? Zostań i daj się ponieść, zostań i pozwól mu się wziąć na biurku jak w tandetnym romansie zrzucie wszystko na podłogę i — urwała. Nie musiała kończyć. Brunet jednak się nie odsunął, lecz jej nie dotknął. Na jednym objęciu w tali by się nie skończyło. — Mogłabym odwołać wyjazd i być twoją kochanką w nocy, za dnia matką. Wpuszczałbym cię do środka przez kuchenne drzwi — uśmiechnęła się pod nosem do własnych myśli.
— Nie zrobisz tego.
— Nie mam dwudziestu dwóch lat, żeby iść za głosem swojego ciała i pozwolić jemu dyktować warunki. Pragnę cię. Stojąc przed tobą tu i teraz cię pragnę, ale nie jesteś dla mnie dobry. — Westchnęła głośno. — Gdybym poznała cię kilka tygodni wcześniej i gdybyś złożył mi propozycję zabicia mojej matki zgodziłabym się. Bez wahania, bez wyrzutów sumienia. Nie chcę się tak czuć. — wyznała łamiącym się głosem. — Zasługuje na więcej niż to.
— To prawda — przyznał jej rację Joaquin. — Zasługujesz na więcej niż ja — zrobił krok do tyłu. Chciał ją objąć. Ciasno i mocno, ale obawiał się że ten zwykły kontakt fizyczny sprawi, że nie będzie chciał jej puścić. Zamiast tego sięgnął pod koszulę i ściągnął z szyi prosty srebrny krzyżyk.
— Co robisz? — zapytała na widok tej prostej biżuterii. Krzyżyk był mały, gładki i ciepły. — Joaquin
— Och zamknij się McCord — warknął zapinając go na jej szyi. — Należał do mojego brata.
— Nie mogę.
— Możesz — odpowiedział sięgając po marynarkę. Wyciągnął papierośnicę i rzucił ją niedbale na biurko. Narzucił ją na jej ramiona marynarkę. Popatrzyła na niego zdziwionymi oczami. — Pada — pochylił się nad Emmą . Poczuła jego oddech na swoim policzku. Bezwiednie równocześnie popatrzyli na swoje usta. Joaquin po omacku sięgnął do klamki i otworzył drzwi. Tyle mógł dla niej zrobić. Pozwolić jej odejść.

***
Javier Reverte w trakcie spotkania z Ofelią Ibarrą mówił dużo. O pracy, o firmie , o fundacji , o restauracjach, o funduszach zauważając, że kobietę coś gryzie. Zdradzało ją nerwowe zaciskanie palców na pasku od torebki.
— Potrzebny mi jest więc ktoś, kto potrafi rozpisywać wnioski o miejskie fundusze. Pueblo de Luz podobnie jak inne miasta w Meksyku oferują dofinansowanie dla biznesmenów zajmujących się ekonomią społeczna, ale będę z panią szczery jestem w tej kwestii zielony jak kaktusy. — spróbował swojego klasycznego stylu luzaka lecz kobieta nawet się nie uśmiechnęła. — Wszystko w porządku? — zapytał wyraźnie już zaniepokojony.
— Tak, jestem wstanie pomóc panu przy projektach.
— To świetne wieści — Javier odetchnął z ulgą. — Spada nam pani z nieba. To ja — wstał z kanapy i podszedł do biurka — mam już przygotowaną umowę — wyciągnął plik kartek — proszę na spokojnie sobie przeczytać, a ja przyniosę nam po filiżance herbaty. — wstał i wyszedł. Przynajmniej jeden problem z głowy, pomyślał blondyn kierując się do pokoju socjalnego. Zaparzył dwie filiżanki herbaty i wrócił z nimi do gabinetu. Postawił jedną przed Ofelią. — Jeśli chodzi o wynagrodzenie — zaczął — to standardowa stawka. Jak przejdziemy na umowę o pracę na okres dwunastu miesięcy wtedy podwyżka o pięć procent. Plus premia na Boże Narodzenie, ale to później — opadł na krzesło.
— To więcej niż oczekiwałam — wyznała szczerze kobieta.
— Jestem więc pełen niespodzianek — odpowiedział jej Magik. — Pani Ibarra czy wszystko w porządku? I nie chodzi mi o umowę o pracę.
— Wie pan — stwierdziła sucho.
— Sądzę, że nawet niemowlęta w Vale de Sombras wiedzą. Co mogę dla pani zrobić?
— Potrzebuje umowę o pracę na okres minimum dwunastu miesięcy inaczej nie dostanę pożyczki na kaucję.
— Załatwione — stwierdził Magik i wstał podchodząc do komputera.
— To po prostu?
— Tak — odpowiedział jej Javier odnajdując odpowiedni dokument na swoim pulpicie.
— Skoro pan wie o aresztowaniu mojego męża to także wie, że za jego aresztowaniem stoi Fernando Barosso — powiedziała wprost nie bawiąc się w uprzejmości. Była zmęczona rozdawaniem uprzejmych uśmiechów. Palce Magika zamarły nad klawiaturą.
— To — wydukał — nie leży w jego kompetencjach. Burmistrz nie powinien, nie może ingerować w — urwał i westchnął. Mówili w końcu o Barosso. On skolonizowałby Marsa gdyby powiedzieli mu że są tam złoża złota. — Dlaczego mi pani o tym mówi?
— Dobrze by było, żeby pańska żona wiedziała jakim jest człowiekiem.
— Ona to wie — zmienił zapis w umowie i kliknął drukuj. Zamyślił się — Podpisała pani już kwity w banku?
— Co? Nie, muszę skomplementować dokumenty dopiero wtedy przeleją pieniądze na kaucję na wskazane konto.
— Ile wynosi kaucja?
— 500 tysięcy.
— Za wypadek ze skutkiem śmiertelnym? Czy sędziego — urwał — pewnie go przekupił — powiedział głośno Magik kompletnie nie zwracając uwagi na Ofelię siedzącą na kanapie w jego gabinecie. Ingerencja w niezależny system sprawiedliwości była kroplą, która przelała czarę. Najpierw znikające dwadzieścia dziewięć milionów z miejskiej kasy teraz oskarżenie Rafaela o zbrodnię której z całą pewnością nie popełnił. Wypuścił ze świstem powietrze. — Mąż ma prawnika?
— Tak, Normę
Pokiwał głową i skinął kartki umowy.
— Świetnie — wstał i podał jej dwa egzemplarze. — proszę przeczytać i złożyć podpis — polecił. Gdy Ofelia złożyła podpisy, on również je złożył. — To teraz jedziemy po pani męża i Normę.
— Najpierw muszę jechać do banku.
— To nie będzie konieczne, no chyba że w przypadku wpłacania kaucji preferują gotówkę zamiast czeków. — sięgnął po filiżankę z herbatą i upił łyk czekając aż zrozumie sens jego słów.
— Nie mogę panu na to pozwolić.
— Ależ nie potrzebuje pani zgody by wpłacić kaucję za pani męża potrzebuje — wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął książeczkę czekową . — potrzebuje tylko mojej książeczki i Normy.
— Pan nas nawet nie zna
— Znam waszego syna. Fajny z niego dzieciak. Trochę taki nieopierzony kurczak, ale za młodu każdy był takim kurczakiem więc pani zadzwoni do Normy i powie jej żeby spotkała się z nami przed komisariatem, a ja muszę zadzwonić do mamy.
— A czasem nie do żony?
— Oj to nie rozmowa na telefon, po za tym moja piękna kobieta jest teraz zajęta. Mama zastąpi mnie na spotkaniu.
Ofelia Ibarra nie była pewna czy to ona jest bardziej zaskoczona zachowaniem Javiera Reverte czy prawniczka jej męża. Norma wpatrywała się w mężczyznę z wyrazem konsternacji na twarzy. Reverte wyjaśniał jej swój plan zaś kobieta trzykrotnie już zapytała czy jest pewien swojej decyzji i czy rozumie jej konsekwencje.
— Tak jestem pewien i tak rozumiem ze w przypadku skazania stracę 500 tysięcy pesos.
— Nie chcesz tego skonsultować z żoną?
— Mamy intercyzę — odpowiedział jej — Moje pieniądze wydaje na co chcę i na kogo chcę więc teraz pozwólcie że uczynię z moich wysokich zarobków dobry uczynek — i ruszył do środka. Minął go policjant. Magik oparł ręce na kontuarze recepcji i uśmiechnął się do recepcjonisty — Witam — zaczął — chciałem wpłacić kaucję za Rafaela Ibarre — oznajmił cel wizyty. Mężczyzny wpatrywał się w niego przez chwilę w milczeniu. — Proszę więc podnieść słuchawkę zadzwonić do osoby kompetentnej podpiszemy kilka świstków papieru i facet wyjdzie na wolność. Tak to działa? — zwrócił się do Normy. — Znam ten numer tylko z filmów — skłamał. Nie był to pierwszy raz kiedy płaci za kogoś kaucję. Nikt jednak nie musiał o tym wiedzieć.
— Proszę zaczekać — policjant podniósł słuchawkę a Reverte nonszalancko oparł się o kontuar i rozejrzał po komisariacie. Nie było to miejsce zachęcające do wizyt. Po krótkiej chwili podszedł do nich wysoki mężczyzna.
— Dzień dobry — przywitał się — Sebastian Castelano — przedstawił się podając Javierowi dłoń. — Przyszedł pan wpłacić kaucję za pana Ibarrę?
— Tak, dlaczego wszystkich to tak dziwi, Nazywam się Javier Reverte a rodzina Ibarra to przyjaciele w potrzebie więc zastępco szeryfa Castellano czy możemy dopełnić formalności w nieco bardziej — rozejrzał się po korytarzu na którym zebrał się spory tłumek — prywatnym miejscu? Ma pan chyba gabinet czy pokój dla petentów?
— Ma pan na myśli pokój przesłuchań?
— Pokój dla petentów brzmi nieco bardziej przyjaźnie. Nie uważa pan?
— Zapraszam do gabinetu — powiedział Basty i zaprowadził ich do swojego gabinetu. Pomieszczenie było klitką w której zrobiło się tłoczno gdy wszyscy do niego weszli. Mężczyzna otworzył okno.
— To decyzja sędziego w sprawie kaucji — Norma podała mu dokument. Basty zaczął studiować pismo.
— Panie Reverte zna pan konsekwencje wpłacenia kaucji?
— Tak zostałem poinformowany, że w przypadku skazania pana Ibarry kaucja przepada. Gdy zostanie uniewinniony odzyskam co do centa to co wpłaciłem. Czego mam nie rozumieć?
— Działa pan z własnej woli?
— Oczywiście, że tak — odpowiedział wyraźnie oburzony insynuacjami. — Skoro już to ustaliliśmy możemy zająć się papierologią?
Wydrukowanie odpowiednich dokumentów, złożenie podpisów zajęło im nieco ponad dwadzieścia minut. Javier Reverte podpisał kilkanaście karteluszek papieru za nim pozwolono mu na oczach wszystkich wypisać czek na 500 tysięcy pesos. Wręczył go mężczyźnie.
— To ja zaczekam na zewnątrz., — zwrócił się do Ofelii i wyszedł pogwizdując cicho. Był z siebie niezwykle zadowolony.

***
Rodzinny dom Emily skryty był za intensywnie zielonym żywopłotem i należał do McCordów od kilku pokoleń. Nabył go pradziadek kobiety za sumę bardziej symboliczną niż dużą i stopniowo wraz z bogaceniem się wykupywał kolejne działki i poszerzał swój własny kawałek raju w samym centrum londyńskiej dzielnicy Richmond. Domen był osiemnastowieczną rezydencją z dziesięcioma sypialniami i ogrodem zimowym, który był chlubą zmarłej babki Emily- Anny. Jasnowłosa córka Thomasa nie zamierzała jednak najbliższych dni spędzić na bezczynnym siedzeniu i już po śniadaniu wydała odpowiednie polecenia służbie.
Z okien zniknęły ciężki zasłony, odkręcono drewniane staroświeckie karnisze, zwinięto ciężkie dywany odsłaniając piękną drewnianą podłogę, ze ścian zniknął olejny autoportret Camille, który kobieta uznała za zbędny i niepotrzebny. Co dla niej najważniejsze otwarto zamkniętą oranżerię z której zmarła zrobiła sobie prywatny składzik na swoje kapelusze, które z ochotą do pudeł pakowała Emma. Emily zauważyła, że siostrze dużą frajdę sprawia pakowanie jej rzeczy. Rodzina skryła się jednak w zaciszu swojego domu przez wzgląd na media, które koczowały przed rezydencją żądne sensacji. Luna siedząca na podłodze radośnie odrywała kolejne pióra z niebieskiego nakrycia głowy.
— Nie rozumiem dlaczego nie wywalimy wszystkiego przez okno i nie urządzimy wielkiego ogniska — stwierdził Leo w kapeluszu na głowie.
— Dlatego , że do ognia nie dolewa się oliwy — odpowiedział mu mąż zamykając kolejny kapelusz w kolejnym pudełku.
— Jestem pewien, że to przysłowie brzmi nieco inaczej — ściągnął z głowy nakrycie i wrzucił je do pudła.
— Po za tym nie zgadzam się żeby palić sukienki warte tysiące funtów — odezwała się Alice — Palenie Diora czy Valentino to świętokradztwo.
— Zgadzam się z Alice — Emily przyznała córce rację ściągając z jej głowy kapelusz z wielkim ananasem.
— To co mamy zrobić z tym? — rozłożył ręce aby objąć pomieszczenie — Być może w piwnicy znajdziemy więcej tego ustrojstwa. Widzieliście nasze pokoje? Jakbym znowu miał szesnaście lat. Zatrzymała nawet nasze cichy. Kto tak robi?
— Ktoś doktorze McCord, kto żyje przeszłością — odgryzła się mu siostra — i ktoś kto nie może pogodzić się z tym co minione.
— To kapelusze — odparła Alice — i to jedyne miejsce gdzie Camille je trzymała, ale jej garderoba — dziewczynka uśmiechnęła się do wujka — To Narnia dla modomaniaczek. Powinniśmy skorzystać z afery i zrobić wyprzedaż.
— Garażowa wyprzedaż?
— Leo już nikt nie robi garażowych wyprzedaży teraz wszystko sprzedaje się online — powiedziała z politowaniem dziewczynka wywracając oczami. — Nie sprzedamy wszystkiego — zaznaczyła — są rzeczy, które chce zatrzymać i przerobić resztę sprzedamy i oddamy na cele charytatywne — zadecydowała.
Emily położyła ręce na ramionach córeczki i cmoknęła ją w policzek.
— Tak zrobimy — zadecydowała blondynka.
— Kto będzie chciał to kupić? — zapytała Emma biorąc z podłogi znudzoną i marudną córeczkę.
— Wariatów nie brakuje — odpowiedział jej Leo.
Emmę odnalazła w jej starej sypialni otoczoną pudłami. Oparła się ramieniem o framugę i obserwowała jak siostra metodycznie układa wszystko w pudłach.. Swetry do swetrów, dżinsy do dżinsów a sukienki do sukienek. Szatynka już wcześniej zdarła ze ścian kolorowe plakaty, wyrzuciła kolekcjonowane w dzieciństwie figurki wylądowały w koszu na śmieci. Kobieta zostawiła jedynie kilka kolorowych pluszaków do których przytulały się we śnie jej dzieci. Spakowane ubrania zostaną zawiezione do Armii Zbawienia, która rozda je najbardziej potrzebującym. Zauważyła, że brat i siostra pozbywają się tych rzeczy bez żadnych sentymentów.
— Widziałam pokój Charlotte — zaczęła blondynka sięgając po jeden ze swetrów. Włożyła go do podpisanego pudełka.
— Nie położę tam dzieci spać — zaznaczyła szatynka — Mam gęsią skórkę na samą myśl o malutkich ubrankach i karuzeli z kotkami — Emma wzdrygnęła się na samo wspomnienie. — Tam jest jak w grobowcu.
— Camille nigdy nie pogodziła się z jej śmiercią — powiedziała młodsza z sióstr zamykając pudło. Zakleiła je taśmą.
— I zamiast na kozetkę do psychiatry przelała wszystkie niespełnione ambicje i wszystkie swoje traumy na dzieci i wnuki Dom zamknęła na cztery spusty i zrobiła z niego prywatne muzeum. Jak można tak żyć?
— Nie mam pojęcia — Emma ostrożnie usiadła na łóżku i popatrzyła na śpiącą dzieci. — Nie mogę zostać w tym domu — wyznała. — Gdy sprawa przycichnie i media wreszcie dadzą mi spokój zamieszkam z nimi w starym domu Guerry — wyjawiła swoje zamiary — znajdę sobie jakąś pracę i wszystko się ułoży. Może nawet pójdę na studia. Małe kroczki.
— Będziesz w Londynie szczęśliwa — Emily wzięła ją za rękę i splotła ze sobą ich palce. — Ty i twoje dzieciaki. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś będę myśleć o tym jaką szaloną ekipę będą tworzyć nasze dzieci.
— Gdy Sam i Alice będą imprezować po nocach żadna z nas nie będzie spała spokojnie.
Emily parsknęła śmiechem.
— Pewnego dnia opowiem jej o mamię — zdecydowała szatynka. — I nie będzie to tak boleć.
— Kiedyś opowiem bliźniakom o Dru. O ich małej siostrzyce, która stała się aniołkiem. Masz w jednym rację Emmo — przyznała blondynka. — Pokój Charlie musi zniknąć inaczej nigdy nie będę spała spokojnie.

***

Z głowy ściągnęła kask czując jak loki muskają jej kark. Potrząsnęła głową na boki i uśmiechnęła się pod nosem. Rosie ostatnie trzy miesiące życia spędziła w Szpitalu Neuropsychiatrycznym im. Zygmunta Freuda gdzie czas spędzała głównie na czytaniu książek i szkicowaniu węglem. Jej rysunki przepełnione były smutkiem i mrokiem. Dziewczyna spoglądając na nie zastanawiała się jak lekarze mogli ją wypisać? Nie była Freudem ale nawet ona spoglądając na narysowane pewną ręką obrazy budziły niepokój. Ona starała się o tym nie myśleć. Myślenie bolało. Kilka osób z ciekawością zerkało w jej stronę. O ile cross nie był dziwnym widokiem to dziewczyna go prowadząca już na pewno.
Przyjęło się bowiem, że motorami jeżdżą tylko chłopcy. To nie środek transportu dla dziewcząt, przypomniała sobie słowa babki. Paloma w tej kwestii była zgodna ze swoim mężem gdy tylko go zobaczyła. Przez cały czas pobyt ojca chrzestnego w ich rodzinnym domu posyłała mu pełne dezaprobaty spojrzenia, które Fabricio Guerra ignorował. Tego samego dnia zabrał ją na tor motocrossowy. I o ile w weekend na szkolnym parkingu nie było tłumów to w poniedziałkowy poranek wręcz przeciwnie. Kilka osób jawnie się na nią gapiło. Z racji końca roku szkolnego i ostatniego miesiąca szkoły szkolne mundurki nie były wymagane więc wybrała prosty zestaw składający się z czarnych spodni z wysokim stanem i krótkiego koronkowego topu na grubszych ramiączkach. Na siebie narzuciła koszulę w szkocką kratę. Na nogach miała fioletowo-biało-pomarańczowe tenisówki. Do szkolnej szafki włożyła kask wyciągając ze środka kilka zeszytów.
— W życiu nie spodziewałabym się czegoś takiego po Felixie — usłyszała głos Anakondy. — Z drugiej strony nigdy nie wiedziałam go z dziewczyną więc to nawet logiczne, że okazał się być gejem. Ja nie mam nic przeciwko takim ludziom, ale mógłby się z tym tak nie obnosić.
Rose z hukiem zatrzasnęła szafkę. Anna podskoczyła gwałtownie.
— Delikatniej — syknęła — Umarłego byś z grobu podniosła — odpowiedziała jej dziewczyna przesuwając wzrokiem po jej sylwetce. — A ty właściwie to na co tyle chorowałaś? — zapytała mrużąc oczy.
— Na, nie twoja sprawa — odpowiedziała jej z uśmiechem nastolatka przerzucając torbę przez ramię. Dzień wlókł się jej niemiłosiernie. Dzień zaczynali językiem angielskim, później mieli biologię, chemię i fizykę. Na każdej z lekcji nauczyciele podchodzili do jej ławki i kładli materiał do nauczenia się. Nie wyjaśniali jej niczego. Nie siadali z nią i nie tłumaczyli zawiłości genetyki, chemicznych właściwości kwasów czy termodynamiki. Wszyscy powtarzali „w przyszłym tygodniu napiszesz to, to i tamto, „jesteś zdolna i dasz sobie radę“ Nikt nie wiedział, że Rosie dawała sobie radę dzięki Jules. To ona tłumaczyła jej to czego nie rozumiała. Dziewczyna westchnęła i z naręczem spiętych plików kartek weszła do klasy od języka hiszpańskiego. Była to ostatnia tego dnia lekcja. Rosie z irytacją rzuciła kartki na stół razem z grubą powieścią. Jose Luis popatrzył na nią zdziwiony.
— Nie powinnaś usiąść obok jakieś dziewczyny? — zapytał ją.
— Szczerze Jose — odezwała się siadając obok niego. Jose Luis Pila był średniego wzrostu chłopcem w okularach, który świetnie pływał stylem klasycznym. — Mam w d***e nowe zapisy w szkolnym regulaminie — stwierdziła i wyciągnęła zeszyt do hiszpańskiego.
— Tobie Dick i tak nic nie zrobi — stwierdził Jose wyciągając długopis, który zawsze nosił za uchem.
— Mieszkam z nim pod jednym dachem — odpowiedziała mu nastolatka. — Wiesz mi zostanie po lekach to nic w porównaniu z rodzinnymi kolacyjkami.
Do klasy weszła Leticia i czujnie rozejrzała się po sali. Na widok Rosie siedzącej obok Jose Luisa uniosła jedynie brew. Rosie rozsiadła się wygodniej na krześle spoglądając na nauczycielkę. Dawno nie miała okazji nikogo prowokować i była ciekawa czy nauczycielka zareaguje w jakikolwiek sposób.
— Primrose — odezwała się kobieta. — obok Anny jest wolne miejsce
— Tu mi dobrze — odpowiedziała i otworzyła zeszyt.
— Dyrektor nie będzie zadowolony podczas sprawdzania klas.
— Dyrektor i jego zadowolenie mam głęboko w — urwała — wszyscy wiemy w której części ciała.
— Dobrze więc wiem, że trochę cię nie było — zaczęła kobieta podchodząc do przedostatniej ławki — dlatego omawiane lektury nadrobisz w pierwszym miesiącu nowego roku szkolnego.
— Mogę odpowiadać z nich w ciągu najbliższego tygodnia — odpowiedziała jej. — Miałam w szpitalu mnóstwo czasu na czytanie więc możemy zacząć chociażby od tego — pomalowanymi na czerwono paznokciami postukała w okładkę książki.
— Dobrze, zacznijmy więc od czegoś prostego — Leticia ruszyła do biurka — Scharakteryzuj postać Aleksieja.
Rosie uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła mówić. Płynnie przechodziła z jednej postaci do drugiej od Aleksieja do Alexandra o którym nie miała zbyt pochlebnej opinii aż w końcu zaczęła mówić o Annie. Nie zauważyła nawet kiedy zaczęła analizować społeczność petersburskich elit.
— A ja dalej nie rozumiem dlaczego musieliśmy to czytać — stwierdziła Anna włączając się do dyskusji. — To koszmarnie nudna książka.
— Powiedziała dziewczyna, która wiedziała ekranizację z 2012 roku — odgryzła się Rosie. — Osobiście polecam film z Gretą Garbo z 1927 roku. A odpowiadając na twoje pytanie Anna Karenina to powieść ponadczasowa i uniwersalna to znaczy, że gdyby Lew Tołstoj żył dziś w dowolnym miejscu na ziemi napisałby dokładnie taką samą książkę z dokładnie takim samym przekazem.
— Tak sądzisz?
— A pani nie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie Rosie spoglądając jej w oczy. — Świat się nie zmienił. Nie jeśli chodzi o postrzeganie kobiet w świecie. Mamy być matkami, żonami a nasz mąż powinien być naszym jedynym kochankiem bo kobiecie nie wypada mieć ich więcej — stwierdziła — Gdy mamy wielu kochanków jesteśmy dziwkami, gdy facet ma ich wiele „szuka przygód i zdobywa doświadczenie“ Nie mamy prawa szukać szczęścia i uprawiać seksu dla samej przyjemności uprawiania seksu
— Gdy uprawiamy seks dla przyjemności zachodzimy w ciążę — odpowiedziała Anna rumieniąc się jak piwonia. — Adora jest tego przykładem.
— Adora jest przykładem szwankującej edukacji seksualnej — odpowiedziała jej Primrose — Chcecie przykładu hipokryzji społecznej i skostnienia społecznego to się rozejrzycie — wstała i wskoczyła na ławkę. — Posegregowali nas płciowo — zgrabnie zeskoczyła z ławki. — Świat się nie zmienił a to — podniosłą z biurka nauczycielki i sięgnęła po uzupełnienie regulaminu — żywy dowód. Jedna trzecia naszych nauczycieli zgodziła się na to — pomachała kartką papieru a następnie przedarła ją na cztery części — Z powodu jednej dziewczyny w ciąży, wolę nie myśleć co by się stało w przypadku baby boom. Czytamy Annę Kareninę żeby dojść do smutnej konkluzji; świat dla kobiet, ludzi walczących o swoje szczęście jest tak miły, że kończą oni pod kołami pociągu. — westchnęła wrzucając podarty regulamin do kosza. — Tołstoj napisał książkę z nadzieja, że pewnego dnia będzie to tylko historia. Kiedyś tak było, ale to przeminęło. Gdyby facet wstał z grobu srogo by się rozczarował bo nic się nie zmieniło jedynie pula wykluczonych wzrosła , a wraz z nią ludzka nienawiść — podeszła do swojej ławki i usiadła. — Jeśli społeczeństwo zaklasyfikuje cię jako „inni“ masz przerąbane w naszym pięknym kraju wystarczy być kobietą.
— Co masz na myśli? — zainteresowała się Anna odwracając w jej stronę.
— Nasz kraj jest tak przyjazny, że co trzy minuty jedna z nas zostaje zamordowana tylko dlatego , że nie ma penisa — odpowiedziała. — Widział z was ktoś polanę różowych krzyży w Juarez? Powstała w dwa tysiące pierwszym roku ale potrzeba było dziesięciu lat żeby wymyślić nowe prawo które ma odstraszać potencjalnych zabójców. Statystyka pokazuje, że na niewiele się to zdało. Zabijają nas, torturują i zapominają, że kiedykolwiek istniałyśmy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3437
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:52:33 22-07-22    Temat postu:

cz 2

Javier Reverte wycofał się z gabinetu zastępcy szeryfa dochodząc do wniosku, że Norma dopełni wszelkich prawnych zobowiązań i Rafael Ibarra wyjdzie dziś do domu na obiad. Mężczyzna nonszalancko oparł się o swoją czarną lśniącą kię i zaczął bawić się telefonem. Styl luzackiego miliardera bardzo mu odpowiadał. Javier coraz częściej dochodził do wniosku, że nie jest aż takim luzakiem za jakiego go wszyscy biorą. To była tylko poza. Tak gdy był młodszy i równie bogaty wydawał pieniądze na prawo i lewo i wcale nie ukrywał, że wydanie tysiąca tu czy kupno nowego auta tam to żaden dla niego problem, lecz ostatnio zaczął bardziej zwracać uwagę na co wydaje i ile wydaje.
Nie zrobił się nagle oszczędny, raczej ostrożny. Bogacze w Meksyku nie mieli łatwego życia a on chciał jeszcze trochę pożyć. Nie planował wyłożenia pieniędzy na kaucję Rafaela. Był dla niego zupełnie obcym facetem, lecz gdy Ofelia Ibarra powiedziała mu, że Fernando Barosso maczał swoje paluchy w jego zatrzymaniu w Magiku zwyczajnie coś pękło. I z satysfakcją utrze nochala Fernandowi.
— Pan Reverte? — usłyszał swoje nazwisko. Podniósł wzrok na starszego jegomościa w garniturze. Z nosa zsunął na sam czubek okulary przeciwsłoneczne. — Prokurator Juarez — przedstawił się i wyciągnął dłoń. Javier poprawił na nosie swoje Gabany i bezceremonialnie wyciągnął telefon komórkowy udając, że intensywnie na nim czegoś poszukuje. — To pan wpłacił kaucję za Ibarrę?
— Widzę, że wieści rozchodzą się w tym miejsce szybciej niż grypa w przedszkolu mojego synka — skomentował to w swoim stylu Magik.
— Popełnia pan ogromny błąd zważywszy dla kogo teraz pracuje pana żona — Javier ze spokojem schował komórkę do kieszeni marynarki i rozciągnął usta w uśmiechu.
— Moja żona pracuje dla miasta — oznajmił ze spokojem mężczyzna. Palcem wskazującym poprawił okulary zauważając, Ibarrów wychodzących z komendy w towarzystwie prawniczki. Pochylił się nad prawnikiem. — Mam zajrzeć do pańskich finansów panie Juarez? — zapytał go niebezpiecznie niskim tonem. — Jeśli nie chcę pan aby prześwietlił pana portfel to proszę trzymać się jak najdalej od mojego. To co jedziemy do domu? — zapytał Reverte.
Javier odeskortował najpierw Normę do miejskiego ratusza później odwiózł do domu małżeństwo. Wszyscy milczeli, a Reverte czuł jak telefon wściekle wibruje mu w kieszeni. Victoria była na ważnym spotkaniu więc to nie ona dobijała się do niego z taką wściekłością. Wysiadł z auta.
— Wejdzie pan na chwilę? — zapytał go ochrypłym głosem Rafael.
— Tak, mam sprawę do państwa syna więc jak najbardziej.
— Do naszego syna? — zapytał go zdziwiony mężczyzna gdy wchodzili do środka.
— A no mam z nim interes do obgadania — stwierdził oględnie Magik. — Nic nielegalnego — uspokoił go — po prostu potrzebny mi ktoś z artystycznym zacięciem.
— Quen jest w szkole — odezwała się Ofelia. Javier skrzywił się i sięgnął po telefon, który nadal co chwila dzwonił. — Napije się pan czegoś?
—Proszę mówić mi po imieniu pani Ibarra — poprosił ją mężczyzna — żaden ze mnie pan. Po prostu Javier. — z kieszeni marynarki wydobył komórkę. Odebrał. — Gdy ktoś nie odbiera telefonu to opcja a nie ma czasu rozmawiać opcja b nie ma ochoty z tobą prowadzić dyskusji. Zgadnij z jaką sytuacją mamy do czynienia w tym momencie?
—Dałeś Ofelii Ibarra pracę? — zapytał go Fernando Barosso.
— Nie będziesz mi mówił kogo mogę albo nie mogę zatrudnić. W Meksyku mamy kapitalizm nie gospodarkę centralnie planowaną — odgryzł się Magik. — Chcesz o coś jeszcze mnie zapytać?
— Wpłaciłeś za niego kaucję?
— Przekupiłeś prokuratora, żeby wszczął dochodzenie przeciwko Rafaelowi? — odpowiedział pytaniem na pytanie Reverte.
— Stąpasz po cienkim ludzie Magik.
— Nie martw się, jestem świetnym pływakiem — odgryzł mu się trzydziestosześciolatek. — I zapamiętaj jedno Magik jestem dla przyjaciół a my nimi nie jesteśmy — odparował i rozłączył się nie dając Barosso szansy na odpowiedź. — Przepraszam to był — urwał — wszyscy wiemy kto. O Quen — dostrzegł w progu nastolatka. — Już po lekcjach?
— Wpłaciłeś kaucję za mojego ojca?
— Tak, nic takiego — machnął ręką jakby robił to codziennie. — To nie była pierwsza wpłacona przeze mnie kaucja i znając moich przyjaciół pewnie nie ostania.
— Co na to twoja żona? — zapytał go Enrique splatając ręce na piersiach. — Ona dla niego pracuje.
— Ona ma na imię Victoria i pracuje dla miasta i naprawdę chcesz wiedzieć co ona na to? To wyobraź sobie mnie śpiącego na kanapie bo tam wyląduje za wpłacanie kaucji za twojego ojca, ale to i tak nie ma znaczenia bo przeciwstawianie się tyranii jest dużo ważniejsze niż zbliżająca się wielkimi krokami małżeńska awantura więc odpuść i odprowadź mnie do drzwi. Miło było pana poznać Rafael — powiedział i uścisnął mu dłoń i ruszył do drzwi. Pociągnął chłopaka ze sobą.
— Czego chcesz w zamian?
— Odrobina szacunku nie zaszkodzi — odburknął Magik podchodząc do auta. — Potrzebuje twoich artystycznych talentów — powiedział bez zbędnych wstępów Reverte.
— Nie posiadam takich.
— Tak więc to inny Ibarra będzie udzielał korepetycji Alice? — zapytał go. Enrique coś burknął pod nosem. — Zadzwonię do ciebie za dwa tygodnie i uzgodnimy warunki. Wracaj do rodziców oni cie potrzebują.
— Oni nie są moimi rodzicami — wyznał mu nastolatek.
Javier wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi oczami. Konsternacja trwała tylko przez chwilę.
— Jestem bezpłodny — wyznał — Wszyscy powtarzają, że ja i Victoria powinniśmy postarać się o małego geniusza albo geniuszkę kiedy nie możemy bo strzelam ślepakami. To, że dowiedziałeś się, że nie łączą was więzy krwi nie znaczy, że przestali być rodzicami. Jako ojciec adoptowanego czterolatka wiem, że rodzinę nie zawsze tworzy krew. Tylko ludzie.

***
Rosie zatrzymała motocrossa przed domem Felixa. Z głowy ściągnęła klas i zawiesiła go na rączce a crossa oparła na stopce. Drzwi otworzyły się i w progu stanęła dziewczynka. Nastolatka uśmiechnęła się zaś pies zaczął głośno szczekać.
— Cicho Syriusz — wydała komendę siostra Felixa. — Cześć
— Cześć, jestem Rose. Zastałam twojego brata?
Pokiwała głową.
— Ella , a to Syriusz.
Pies warknął gdy brunetka zrobiła krok w ich stronę.
— Pewnie czuje, że mam psy.
— Masz psy? — zainteresowała się trzynastolatka.
— Tak, wabią się Thor i Loki. Wzięłam ich ze schroniska. A ty skąd masz Syriusza?
— Uratowałam go z rąk kartelu narkotykowego — oznajmiła z dumą Ella. — To prawda, zapytaj Felixa. Jesteś jego dziewczyną?
— Nie — odpowiedział za siostrę chłopak. — To koleżanka z klasy. Co tutaj robisz?
— Przywiozłam ci lekcję — odpowiedziała. — Mogę wejść?
— Jasne
— Przewieziesz mnie?
— Absolutnie nie — zaprotestował gwałtownie Felix. — Idź odrabiać lekcję.
— Ale Felix — jęknęła dziewczynka — tylko jedno kółko. Proszę, proszę , proszę — złożyła ręce jak do modlitwy. Felix popatrzył na Rosie, która powoli skinęła głową.
— Jedno kółko
—Tak
Ella zbiegła po schodach i stanęła przy motocrossie. Rosie podała chłopakowi swój plecak.
— Tylko proszę powoli. Ona nie może się przeziębić.
Pokiwała głową na znak zrozumienia i podeszła do motoru. Zapięła Elli kask na głowie.
— Jedno małe kółko — zapewniła dziewczynkę i wyprostowała jednoślad. Dłonią postukała w siedzenie przed sobą. Ella z ochotą wskoczyła na miejsce obok. Felix obserował z bezpiecznej odległości jak Rosie tłumaczy jego młodszej siostrze w jaki sposób ma trzymać nogi, gdzie położyć drobne dłonie. Gdy wyjechały na ulicę zaczerpnął głośno powietrza. Rosie tak jak obiecała przewiozła Ellę tylko raz. Na koniec ulicy i z powrotem. Trzynastolatka uśmiechnęła się szeroko i oddała nastolatce kask.
— Dzięki
— Drobiazg — postawiała crossa na stopce i weszła z Felixem do domu.
— Dzięki, że przewiozłaś Ellę — odezwał się brunet prowadząc ją do swojego pokoju.
— Drobiazg, tak właśnie nauczył mnie jeździć wujek — Felix odwrócił się gwałtownie. — Spokojnie nie zamierzam uczyć Elli jazdy na motorze. Jeśli kiedyś w przyszłości będzie miała ochotę na przejażdżkę nie ma problemu. — usiadła na krześle. — Słyszałam o twoim zawieszeniu — zaczęła.
— To nie twoja wina — zapewnił ją — Liczyłem się z konsekwencjami, ale musiałem to zrobić. Dyro to po prostu fiut.
— To akurat prawda — odpowiedziała dziewczyna sięgając po plecak. Coś w nim zabrzęczało. Popatrzyła na Felixa i uśmiechnęła się kącikiem ust. Poprawiła okulary i wyciągnęła ze środka cztery sztuki piwa. — Chyba nie sądziłeś, że w ten plecak wcisnęłabym zeszyty? — zapytała go i chwyciła leżący na stoliku widelec. Podważyła nim kapsel który odskoczył z cichym piknięciem. Wyciągnęła w jego stronę butelkę, którą dość niepewnie ujął. Rosie otworzyła drugie piwo dla siebie i pociągnęła łyk.
— Wstyd mi, że jestem spokrewniona z tym fiutem — wyznała Rosie wyciągając przed siebie nogi. Poruszyła na boki głową. — Nie wiem jakim cudem on może być moim dziadkiem.
— Może twoja babka poszła w tango? — zasugerował Felix. Rosie roześmiała się perliście.
— Paloma i zdrada? Chyba z księdzem proboszczem. Muszę jednak przyznać, że się dobrali. Mają dokładnie takie same poglądy okraszone nutką katolicyzmu. Nie mogą zdzierżyć tego, że mama drugi raz wyszła za mąż za przyrodniego brata swojego pierwszego męża, który de facto jest moim biologicznym ojcem.
Felix mało się nie zakrztusił własną śliną słysząc te słowa. Odstawił piwo na bok.
— Co?
— Niezła telenowela nie? — zapytała go rozbawiona Rosie. — Nigdy o tym nie słyszałeś?
— Niespecjalnie interesują mnie miejskie plotki.
— Te są legendarne. Nieważne. Dick zmusił moja matkę do ślubu z Roberto Castelanim chociaż wiedział doskonale, że to stary cap. I jak przystało na starego pryka nie skonsumował małżeństwa bo cóż w pewnym wieku sprzęt już nie działa więc mój ojciec go zastąpił.
Oczy Felixa rozszerzyły się ze zdumienia. Sięgnął po piwo i upił łyk. Skrzywił się mimowolnie czując w ustach jego gorzki smak.
— Przespał się z twoją mamą?
— Byli w sobie zakochani, ale Francisco był dzieckiem z drugiego małżeństwa mojego dziadka więc w założeniu Dicka był gorszą partią dlatego wybrał pierworodne dziecko Castelaniego na swojego zięcia.
— Dlaczego to zrobił?
— A jak myślisz? — zapytała go. — Dla kasy. Castelani był w posiadaniu żyznych ziem więc uznał, że położy na niej łapy, ale jak facet się przekręcił to zapisał wszystko moim rodzicom, którzy przekazali całe zarządzenia przetwórnią w ręce mojej babki Claudii a sami prysnęli do Londynu. Ze mną rzecz jasna. Tylko tam mogliśmy być rodziną no i Fabricio miał towarzystwo.
— Zaraz Guerra?
— Tak, to mój ojciec chrzestny. Znasz go?
— Tak, prowadzi poradnię bizensowo-rawną w Dolinie. Fajny z niego facet chociaż jak miał z nami lekcję w zastępstwie za Severina to trochę przynudzał.
— Gadał o podatkach?
— Skąd wiesz?
— To jedyny nudny temat na który lubi mówić. Godzinami.
— Zlecił nam fajny projekt na zaliczenie. Mamy wolne miejsce w grupie. Jeśli chcesz dołączyć do mnie Marcusa i Lidii.
— Jasne czemu nie. Zdobędziecie kilka punktów bo mnie uwielbia — odstawiła pustą butelkę po piwie i sięgnęła po kolejne.
— Jak było w szkole?
— Całkiem spoko, aż do lekcji religii gdzie siostra Honoratia zaczęła mówić o cnotach niewieścich — skrzywiła się bezwiednie. — Jedna laska zaciążyła i wszystkim w dupach się po przewracało. Uzupełnienie regulaminu to jakiś żart. Centrum korepetycji też ma nowy regulamin.
— Niech zgadnę tylko dziewczęta mogą udzielać korepetycji dziewczętom a chłopcy chłopcom?
— Dokładnie tak.
— Nie mogę uwierzyć, że tylko trzech nauczycieli było przeciwko zmianom; Fernandez to jasne, Severin i Leti — wyliczyła na trzech palach — reszta poszła za Dickiem jak barany na rzeź. To trzeba gdzieś zgłosić. Do urzędu miasta czy gdzieś.
— Urząd miasta ma to gdzieś — stwierdził gorzko Castelano. — Po za tym kto nam uwierzy? Jesteśmy nastolatkami. Nikt nas nie posłucha.
— Wiem! — krzyknęła — Napiszmy mejla do nowego kuratora oświaty. Do Gideona Ochoa i wyłożymy kawę na ławę. Anonimowo oczywiście.
— Masz mejla do Ochoa?
— Moja mama ma — powiedziała i sięgnęła po telefon. Bez problemów weszła na skrzynkę pocztową swojej matki i odwróciła się w stronę biurka chłopaka. Na kartce papieru zanotowała adres i odłożyła telefon. Felix spoglądał na nią zaskoczony. — Znam jej hasło — stwierdziła wzruszając ramionami.
— Chcesz nasłać na szkołę kontrolę z kuratorium?
— No tak, Dick sam sobie na to zasłużył. Musimy założyć nowego mejla — zaczęła a Felix podniesiony na duchu jej entuzjazmem usiadł na zwolnionym przez nią krześle i uruchomił laptop. — Najlepiej gmail, jest najbardziej populary i łatwy w obsłudze. Adres musi być mądry, wiesz żeby czasem nie wyrzucił go do kosza bez czytania.
Felix otworzył odpowiednią stronę w sieci.
— Może edukacja.edu1998? — zasugerowała Rosie.
— Początek może być, ale rok. To ma wyglądać jak donos napisany przez nauczyciela albo innego pracownika szkoły.
— Słusznie, to jaki rok?
— Może 78? Spora część nauczycieli jest po trzydziestce. Tylko co napiszemy?
Szanowny panie kuratorze Ochoa — zaczęła Primrose natchnionym głosem — Piszemy do Pana w delikatniej sprawie.
— My?
— Jest nas dwoje co nie? Po za tym to musi też wyglądać poważnie. Ma to potraktować tak serio, serio więc jak zaczyna się miejle z donosem?

Szanowny panie Ochoa.
Rosnąca w szkole skala przemocy wobec uczniów i brak reakcji ze strony władz Liceum Ogólnokształcącego w Pueblo de Luz im Ovtavio Paza i Pablo Nerudy zmusiły nas do napisania tej o to wiadomości. Jesteśmy głęboko zaniepokojeni sytuacją i prosimy władze kuratorium i Pana osobę o interwencję gdyż dyrektor Ricardo Perez prezentuje bierną postawę wobec krzywdy uczniów, których obiecał nie tylko wyedukować, ale także strzec.


— Dobre — pochwaliła go Rosie pochylająca się nad jego prawym ramieniem. — Napisz dalej — poprosiła go — [i[Na terenie szkoły dochodzi do przemocy fizycznej, psychicznej oraz seksualnej. [/i]
— To nie przesada? — zapytał — Z tą seksualną?
— To czego doświadczyła Adora to było napastowanie seksualne Zaufaj mi jestem dziewczyną wiem co to było.
Zjawiska te są przed dyrekcję, a w szczególności dyrektora Pereza ignorowane. Uczniowie są szykanowani i szczuci na siebie nawzajem. Dyrekcja daje swoje nieme pozwolenie na kpiny, wyzwiska i plotki obrażające i raniące uczucia innych uczniów. Na szafkach pisane są obraźliwe, obsceniczne napisy a ciężarna uczennica doświadcza napastowania seksualnego na szkolnym korytarzu. Mimo obecnego w szkole monitoringu sprawcy tych działań nie zostają ukarani
— Jedyną formą reakcji
— odezwał się Felix gdy Rosie zamilkła — jest korekta regulaminu szkoły, która ukazuje skalę opisywanego przez nas zjawiska. Uczniowie zostają na lekcjach podzieleni ze względu na płeć. Dyrektor Perez osobiście dogląda przestrzegania nowych reguł. Negatywnych zmian nie uniknęło także Centrum korepetycji gdzie również nastąpił podział ze względu na płeć
— [i]Oba dokumenty zostają przesłane w formie załączników
— dodała brunetka bezwiednie sięgając po piwo Felixa.. — Mam je w plecaku. Co jeszcze możemy napisać?
Liczmy na interwencje Kuratorium Oświaty gdyż dyrektor Perez odrzuca wszystkie argumenty prezentując postawę nie tylko bierną, ale także seksistowską i homofobiczną. Z poważaniem — urwał spoglądając na Rosie siedzącą na jego łóżku. — społeczność Pueblo de Luz?
— Zdesperowani? Społeczność brzmi lepiej — z plecaka wyciągnęła dwie kartki i podała mu je.
— Rosie na pewno tego chcesz? Brać w tym udział?
— On jest złym człowiekiem Felix — stwierdziła po prostu. — Gdy mój wuj Gael miał szesnaście lat wysłał go na terapię konwersyjną za co on zapłacił wysoka cenę. Moja ciotka Blanka też nie skończyła najlepiej. Moją mamę wydał za starca bo chciał się wzbogacić.
— Miał romans z uczennicą — dodał Felix.
— Sam więc widzisz to zły człowiek, który nie może mieć kontaktu z młodzieżą.
— Tylko pytanie czy da się kogoś odwołać za poglądy? W naszym kraju?
— Trudno powiedzieć — podrapała się po głowie — ale za czyny już tak.

***

Victoria postanowiła złożyć wizytę Susanie niespodziewanie. Nie zamierzała umawiać się z wdową po burmistrzu na spotkanie aby nie ubiec faktów. Jeśli żona była winna tak samo jak winien był mąż Victoria nie zamierzała mieć litości. Tak Barosso ją skrzywdził, ale to nie tłumaczy okradania z mężem miasta. Palcami przeczesała loki i nacisnęła dzwonek. Otworzyła jej ładna brunetka. Victoria uznała, że to musi być córka Solano.
— Dzień dobry, zastałam panią Solano?
— Tak, proszę wejść. Mama jest w salonie — ruszyła przodem wskazując tym samym kierunek. — Mamo, pani Reverte do ciebie — powiedziała i wycofała się z pomieszczenia.
— Pani Solano — Victoria popatrzyła jak kobieta odkłada książkę na stolik do kawy i wsuwa stopy w eleganckie pantofle. Przez wzgląd na swoje wdowieństwo ubrana była na czarno. Kontrastowało to z bielą sukienki Victorii.
—Co panią sprowadza? Susana wskazała jej fotel na przeciwko siebie.
— Ukradzione przez pani męża dwadzieścia dziewięć milionów —powiedziała bez żadnych uprzejmości Victoria.
— I przysłał kobietę aby je odzyskała?
— Pani Solano — zaczęła blondynka — płeć nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Pani mąż okradł miasto z funduszy przeznaczonych na rozwój i na chwile obecną ładnie proszę o zwrot tych środków.
— Jeśli odmówię?
— Mój ojciec jest szeryfem proszę więc zgadnąć co zrobię. — odpowiedziała jej kobieta. Ostatnio wszyscy próbowali grać z nią w kota i w myszkę. Rada miasta upokorzyła ją proponując jej pensję kilkukrotnie mniejszą od zarobków Barosso. Całe miasto traktowało ją jak oportunistkę z którą nie warto się zadawać. Była zmęczona zbieraniem ciągłych batów. — Ma pani wybór; zwrot pieniędzy lub dwadzieścia lat.
— Wiesz dlaczego przysłał ciebie? — zapytała ją Susana. — Mógł sam się tutaj pojawić i mi grozić. Barosso jest w tym dobry.
— Nie grożę pani. Stwierdzam jedynie suche fakty. Pani i pani mąż okradliście miasto. Przywłaszczyliście miejskie fundusze i to wysokość kary jaka grozi za defraudację środków publicznych. I czyny Fernando Barosso nie mają z tym nic wspólnego.
— On nazwał to „nieporozumieniem“ Jak nazywali o to oprawcy twojej matki?
— Nie mieszaj w to mojej matki Susano. Żadnej z nich. — wstała. — Masz dwadzieścia cztery godziny na zwrot pieniędzy jeśli nie zgłoszę sprawę odpowiednim władzom.
— Musisz być dumna z męża — odezwała się kobieta gdy Victoria była już w progu. — To szlachetne z jego strony, że wpłacił kaucję za Rafaela Ibarrę. — Widząc zdumienie w oczach kobiety zaśmiała się krótko i dźwięcznie. — Nie skonsultował tego z tobą. Tacy już są mężczyźni — powiedziała kobieta wstając. — Podejmują lekkomyślne decyzje a to my kobiety musimy sprzątać ich bałagan. Zaczekaj chwilę — Poprosiła i wyszła z salonu. Wróciła po chwili z dużą walizką na kółkach. — Wasza zguba oznajmiła i zostawiła Victorię samą z walizką wypełnioną milionami pesoos.
Dwadzieścia pięć minut później z telefonem przy uchu weszła do swojego gabinetu. Zignorowała swojego asystenta, który usiłował jej coś powiedzieć i weszła do środka ciągnąc za sobą ciężką torbę. Weszła do swojego gabinetu i zamarła. Fernando Barosso siedział za jej biurkiem i bawił się jej piłeczką antystresową.
— Odzyskałam pieniądze — oznajmiła stawiając na ziemi walizkę. — Jeszcze dziś główna księgowa je przeliczy i zostaną one umieszczone w sejfie. Jutro zadecyduje wraz z Działem do spraw planowania, który projekt uda się jak najszybciej rozpocząć i jak najszybciej skończyć. Stawiam na nowe otwarcie Miejskiej Biblioteki.
— Chcesz otworzyć w mieście bibliotekę? — Zapytał zdumiony Barosso
— Tak jednym z celów projektu jest walka z wtórnym analfabetyzmem — Odpowiedziała chłodno Victoria. — Po co przyszedłeś?
— Twój mąż wpłacił za Rafaela Ibarrę kaucję — oznajmił Fernando. — Całe 500 tysięcy pesos.
— Nie mam na to czasu Nando — syknęła blondynka. — Musze wezwać księgową — popatrzyła na zegarek — i mam spotkanie po za ratuszem za pół godziny więc ty i twoje święte oburzenie idźcie oburzać się gdzieś indziej. — Rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę — rzuciła w stronę drzwi i sięgnęła po dzbanek z wodą
— Masz chwilę? — usłyszała głos Hugo. — To może ja przyjdę później — stwierdził na widok mężczyzny.
— Nie, wejdź. Miejmy to z głowy — Victoria podeszła do biurka i sięgnęła do szuflady. — Przeczytaj i podpisz w wykropkowanym miejscu. Zajmujesz mój fotel — zwróciła do Fernando, który wpatrywał się w kartkę papieru.
— Co to jest? — wskazał na dokument po który sięgnął Hugo.
—Umowa o pracę — odpowiedziała mu Victoria. Hugo popatrzył na nich z nad kartki papieru.
— Hugo pracuje dla mnie.
— Z chwilą podpisania umowy pracuje dla mnie — odpowiedziała na tę uwagę blondynka.
— Nie zgadzam się
— Ile wynoszą jego składki? — zapytała Barosso. Mężczyzna popatrzył na nią zdziwiony. — Zdrowotna i emerytalna — doprecyzowała. — A tak zatrudniasz go „na gębę“.
— Hugo dostaje wynagrodzenie — syknął wstając. Victoria splotła ręce na piersiach spoglądając mu w oczy.
— Z traumą w pakiecie — odparowała. Hugo usiadł na krześle dla petentów. Chyba nigdy nie widział żeby ktoś mówił do Nando takim tonem.
— Twój mąż ma wycofać kaucję — stwierdził lodowato.
— Tak, już biegnie — odpowiedziała mu małżonka Magika. — Po za tym o co ci chodzi? Czy czasem nie kumplujesz się z Ibarrami?
— Raczej nie skoro to na jego polecenie wsadzono do paki Rafaela — odezwał się Hugo świadom że dolewa oliwy do ognia.
— Powiedz, że on żartuje.
— Eleno
— Nie wyjeżdżaj mi tu teraz z „Eleną“ do jasnej cholery! — Victoria podniosła głos. — To prawda?
— Mogłem zasugerować prokuratorowi Juarezowi, że ten nieszczęśnik zmarł na wskutek obrażeń podniesionych w wyniku wypadku.
— Ten nieszczęśnik umarł bo był stary — skomentował to Hugo. — Jakby powiedział ojciec Horacio „Pan wezwał go do siebie“
— Ty Hugo siedź cicho
Chłopak uniósł ręce w geście poddania się. Victoria zaczęła krążyć po gabinecie. Palce zacisnęła na szklance, która niebezpiecznie zadrżała w jej dłoni.
— Wpłynąłeś na prokuratora aby wniósł oskarżenie przeciwko Ibarrze. Facet zrobił coś głupiego i nieodpowiedzialnego, lecz Salamanca zmarł w wyniku podeszłego wieku . Ty jednak uznałeś, że to świetny pomysł, żeby odegrać się na nim za rysę na twoim drogocennym wizerunku. Czyś ty już kompletnie zwariował? — zapytała go patrząc na niego płonącymi oczami. — Nie masz uprawnień, aby wydawać takie polecenia.
— Eleno
— Och przymknij się — warknęła. Hugo nie był pewien czy ta sytuacja go przeraża czy bawi. — Czy naprawdę uważasz, że to przysporzy ci przyjaciół? Czego oczekujesz? Że ludzie będą układać na twoją cześć pieśni pochwalne, stawiać ci pomniki? Masz takie wielkie ego, że nie widzisz, w jakim stanie jest miasto? Ludzie nie mają co jeść a burmistrz dostaje wynagrodzenie, które utrzymało by jadłodajnię przez rok. Co tydzień ojciec Juan wydaje paczki żywnościowe bo ludzi nie stać na podstawowe produkty nie mówiąc już o środkach higieny osobistej. A ty wykorzystujesz swoją pozycję aby dopaść niewinnego człowieka, którego jeszcze kilka chwil temu nazywałeś przyjacielem? — Victoria nie krzyczała. Nie mogła sobie na to pozwolić. Mówiła za to lodowatym tonem, który sprawił, że nawet Hugo poczuł się nieswojo. Fernando odchrząknął, a Victoria podeszła do drzwi i otworzyła je na roścież, a Barosso wyszedł niczym zrugany przez dyrektorka uczniak.
— Powiedz, że masz dobre wieści — poprosiła go gdy zamknęła za burmistrzem drzwi. Ściągnęła z nosa okulary. — I podpisz wreszcie te cholerną umowę.
— Ty naprawdę chcesz mi dać pracę?
— Brakuje mi ludzi dosłownie wszędzie — stwierdziła ściągając z nosa okulary. — W firmie, na budowie, na treningach z dziewczynami. Do jadłodajni przychodzi więcej ludzi niż jesteśmy wstanie wykarmić. Musimy ogłosić nabór do wolontariatu bo nie ma kto ich rozdawać. Z paczkami jest podobnie. Przychodzą starsi, schorowani — Victoria usiadła — dzieci. Matki z dziećmi pytają czy mamy mleko a Brosso zachowuje się jak Barosso.
— Podpisane, szefowo.
Posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.
— To jakie przynosisz wieści?
— Mam podejrzenie, że Enrique Ibarra to syn Conrado — oznajmił i zaczął mówić.

***
Leżeli obok niego w ciszy na zmianę robiąc mu okłady. Alec spał ssąc kciuk otoczony gromadką pluszowych zwierzątek. Victoria po raz kolejny odgarnęła mu z czoła złoty kosmyk włosów. Wari przycisnęła do rozgrzanego czoła czując jak łzy napływają jej do oczu.
— Nie potrafię się nawet wściekać na twojego tatę — szepnęła spoglądając na ich dziecko. — Powinnam zrobić mu karczemną awanturę, ale tylko byśmy obudzili nasze słoneczko.
— Nie muszę więc spać na kanapie?
— Nie — odpowiedziała i splotła z nim palce. — Potrzebuje cię tutaj. — Cale szczęście oboje przechodziliśmy ospę — głowa Victorii opadła na poduszkę. — Jutro zawiadomię kadry, że mam zwolnienie na dziecko. Poproszę Illyrię, żeby strzegła pieniędzy jak źrenicy oka. Zastrzegłam księgowej, że tylko ja mogę nimi dysponować.
— Tylko ty znasz kod do sejfu więc Barosso nie dobierze się do tej kasy nawet gdyby chciał.
— A co zrobimy z rewelacjami od Hugo? — zapytał ją zmieniając okład na czole chłopca.
— Na razie czekamy. Hugo ma mi dostarczyć próbkę DNA od Enrique wtedy zdobędziemy próbkę DNA Conrado. Powiemy mu tylko wtedy gdy będziemy znać wynik. On nie potrzebuje fałszywej nadziei.
— Co jeśli DNA będzie zgodne?
— Wtedy skarbie Fernando Barosso zatęskni za twoja zmarłą teściową.

***
Thomas McCord wiedział, że dziennikarze im nie odpuszczą. Były to żądne sensacji hieny ,które były gotowe przetrząsać ich śmieci by znaleźć „smaczki“ Reżyser postanowił umówić się na wywiad u Oprah. Postawił jednak warunek; tylko on. Kobieta zgodziła się a gaża za wywiad przyprawiała o zawrót głowy. Thomas nie zamierzał przyjmować zapłaty. Cała kwota pójdzie na cele charytatywne. Rozmowa miała odbyć się jeszcze w lipcu , zaś wywiad miał zostać wyemitowany tydzień później. Dziś jednak nie zamierzał przejmować się wywiadami. Dziś się żenił. I na samą myśl się uśmiechał.
On i ślub? Jeszcze kilka lat temu w życiu by nie pomyślał, że jeszcze raz zostanie panem młodym. Po rozwodzie z Camille obiecał sobie, że nigdy więcej nie wpakuje się w święty związek małżeński. I całe szczęście nie dotrzymał jej obietnicy! Fabricio skończył wiązać mu muchę, a Leo stał w progu z nieodgadnioną miną.
— Uważasz, że smoking to przesada/?
— Uważam, że wyglądasz za****ście — stwierdził brunet uśmiechając się. Nigdy nie sądził, że będzie uczestniczył w ślubie własnego ojca. I to dwa razy. Co prawda ten pierwszy raz spędził w brzuchu i nic z niego nie pamięta, lecz drugi. To co innego. Louise dawała mu szczęście jakiego nigdy nie zaznał przy jego matce. — Zdenerwowany?
— Tylko trochę. Jeszcze raz dziękuje, że ślub może dobyć się tutaj — zwrócił się do Guerry.
— Cała przyjemność po naszej stronie — zapewnił go z uśmiechem zięć — To zawsze będzie twój dom. To co napijemy się po kieliszeczku?
— To dobry pomysł?
— Wiesz mi panie też piją wiśniówkę — odpowiedział mu z rozbawieniem blondyn.
Fabricio Guerra nie pomylił się. W pokoju na górze, w głównej sypialni Louise Clarke stała w długiej białej sukni bez ramiączek ciasno przylegającej do jej szczupłego ciała i sączyła nalewkę. Mąż Emily pomylił się tylko co do rodzaju bo była to pigwówka, nie wiśniówka. Alice siedziała zadowolona na łóżku i wpatrywała się w trzy kobiety stukające się kieliszkami. Emma, Eva, Louise. Emily musiała obejść się smakiem gdyż w jej stanie alkohol nie był wskazany.
Pogoda była wymarzona na ślub w ogrodzie. Co najważniejsze nie padało. Thomasa na miejsce ceremonii odprowadziły córki. Emma z prawej, Emily z lewej. Obie kobiety wycofały się na swoje miejsce. Emma wymieniła spojrzenia z siostrą i podeszła do stojącego na uboczu pianina. Podniosła wieko i uśmiechnęła się do Thomasa. To Emma wpadła na pomysł, aby Emily zaśpiewała gdy Louise będzie szła do Thomasa prowadzona przez Leo. Położyła dłonie na klawiszach i zaczęła grać. Wyraz twarzy ojca sprawił, że w jej oczach zakręciły się łzy. I wtedy rozpoczęła się ceremonia.

To był jeden z najpiękniejszych ślubów jakiego była świadkiem w swoim długim życiu. Thomas McCord nie odrywał wzroku od swojej małżonki i nie przestał się uśmiechać. Było coś poruszającego w widoku reżysera z dziećmi i gromadką wnuków. Zaokrąglony brzuszek jego młodszej córki sugerował, że ta gromadka niedługo się powiększy. Upiła łyk czerwonego wina i uśmiechnęła się pod nosem, Powinna podejść i złożyć gratulacje, ale nie mogła się zebrać w sobie na odwagę. Cholera nie powinna była tutaj przychodzić. Westchnęła. Leo oparł się łokciami o blat baru i posłał kobiecie uśmiech.
— Kogo jak kogo, ale ciebie Coco się nie spodziewałem — zagadnął do kobiety i cmoknął ją w policzek. — Jesteś sama?
— Tak, Ian kilka tygodni temu złamał biodro
— Auć — syknął psycholog. — I zostawiłaś go całkiem samego?
— Poradzi sobie przez kilka godzin — stwierdziła kobieta. — Nie mogę go za bardzo rozpuszczać.
Leo skinął z powagą głową i popatrzył na profil kobiety. Alice na jej widok wydała z siebie przeraźliwy pisk. Najwyraźniej babcia nie uprzedziła dziewczynki o istnieniu kobiety o dokładnie takiej samej twarzy. Thomas nie był jednym członkiem rodziny McCordów, który posiadał siostrę bliźniaczkę. Camille miała Coco a właściwie Colette Phelan. Starsza o całe dziesięć minut ciotka Coco z siostrą dzieliła jedynie wygląd fizyczny. Wszystko inne różniło jej jak noc i dzień. Pewnie dlatego to ciotka była mu bliższa niż własna matka.
— Co słychać u Cressidy? — zapytał. Ciotka westchnęła. — nadal szuka swojej drogi?
Kobieta pokiwała głową.
— Postanowiła zdawać do RADA.
— Ida chcę zostać aktorką? — zapytał zaskoczony Leo.
— W tym miesiącu — odpowiedziała mu z uśmiechem kobieta. — Tydzień temu chciała iść na medycynę, a dwa tygodnie temu wahała się między prawem a antropologią kultury.
— Przyszłą z tobą?
— Całe szczęście nie — odpowiedziała ze śmiechem kobieta. — Jeszcze wierciłaby dziurę w brzuchu twojemu ojcu, żeby dał jej rolę w jakimś swoim filmie.
— Tata pewnie by się zgodził. Kto wie może to nieodkryta w rodzinie aktorska perełka?
— Leo nawet tak nie żartuj — trąciła go w ramię. Mężczyzna parsknął śmiechem. — Ten świat to ostatnie czego chcę dla Idy.
Leo zgodził się z ciotką. Fabryka snów była okrutną kochanką. Przygarniała cię gdy byłeś piękny i młody, przeżuwała i wypluwała gdy zbytnio się zestarzałeś. Brunet znał jednak swoją kuzynkę i wiedział, że jeśli rzeczywiście marzy jej się aktorką kariera to będą o tym wiedzieć. W kocu jej wuj był jednym z gościnnych wykładowców na RADA.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5779
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:52:59 31-07-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 075 cz. 1
LUCAS/JOAQUIN/QUEN/HUGO/MARCUS/CARLOS/FELIX/ERIC/ARIANA


Osiem miesięcy. Tyle czasu spędził w Meksyku, w miasteczku zapomnianym przez Boga, pozostawionym na pastwę Fernanda Barosso i jemu podobnych. Kiedy przyjął ofertę swojego przełożonego, Jasona Mirandy, przez myśl mu nie przeszło, że zajmie to tak długo. A może po prostu sam spowalniał misję, celowo chcąc zostać i być bliżej Ariany nieco dłużej? Wiedział, że to prawda, ale teraz nic już go tutaj nie trzymało i czas było ruszyć dalej. Lucas Hernandez spakował już większość swoich rzeczy, których zresztą nie było dużo, i był gotów do powrotu do Waszyngtonu.
– Wiesz, że słyszę, jak oddychasz za moimi plecami, prawda? – zapytał, uśmiechając się lekko sam do siebie, składając kilka T-shirtów i układając je równiutko w torbie.
– Nic się przed tobą nie ukryje. – Oscar wszedł do pokoju i przysiadł na rogu komody.
Fuentes rozejrzał się po sypialni przyjaciela, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście zabrał już wszystko. Półki świeciły pustkami, Luke nigdy nie był fanem bibelotów czy innych pierdół, które tylko zaśmiecały przestrzeń w mieszkaniu. Jedyne, co namiętnie zbierał, to książki, ale w Meksyku nie miał zbyt wiele okazji do czytania, więc i tych nigdzie nie było widać.
– Dziwnie będzie bez ciebie – powiedział całkiem szczerze, choć nie był smutny, że przyjaciel wyjeżdża. Był raczej podekscytowany, że będzie mógł sam skupić się na sobie i odkryć, kim tak naprawdę jest, bez troskliwych spojrzeń Hernandeza. Będzie za nim tęsknił, ale oboje wiedzieli, że tak będzie lepiej. – Trzymaj!
Luke w ostatniej chwili zdążył złapać mały pakunek tuż przed swoją twarzą. Spojrzał zdziwiony na Oscara, który machnął ręką.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, stary.
Hernandez się uśmiechnął. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz świętował swoje urodziny. Pewnie jeszcze w liceum. Mieli taką tradycję z Oscarem, Guillermo i Carlosem, że zawsze 4 lipca szli oglądać fajerwerki nad rzekę San Antonio, mieli swoją miejscówkę, skąd widok był obłędny. Śmiali się wtedy, że cała Ameryka świętuje urodziny Lucasa i nabijali się z niego, że ma specjalne traktowanie. Tęsknił za tymi czasami, kiedy życie było prostsze. Spojrzał na paczuszkę od przyjaciela niepewnie.
– Nie bój się, to nic takiego. – Fuentes ponaglił go, by otworzył prezent. W środku znajdował się tomik poezji Pabla Nerudy zatytułowany „Veinte poemas de amor y una canción desesperada”. Hernandez uniósł wysoko brew, a Oscar tylko wzruszył ramionami. – Zaznaczyłem ten, który mógłby ci się spodobać, to wszystko. – Uścisnęli się po przyjacielsku, oboje wiedzieli, że nie liczyły się prezenty tylko sam fakt, że po tylu latach wreszcie mogli spędzić ten dzień wspólnie, nawet jeśli Luke miał wyjechać, kiedy ten dzień dobiegnie końca.
– Tak jak prosiłeś, nie będzie nic wyszukanego. Pizza, jakieś tacos, piwo... ogólnie śmieciowe jedzenie jak za dawnych czasów, nic specjalnego.
– To dobrze, nie chcę z tego robić afery. Gdyby to ode mnie zależało...
– Tak, tak, wiem, pewnie w ogóle wyjechałbyś bez słowa pożegnania. Tak nie można, Luke. Musisz trochę wyjść do ludzi, bo zacznę myśleć, że zrobił się z ciebie straszny aspołeczniak. – Oscar zmierzył kumpla od stóp do głów, drapiąc się po głowie. – Właściwie to zawsze byłeś dziwakiem, ale przez ostatnie lata kompletnie zdziczałeś.
– Nie jestem aspołeczny, po prostu nie widzę sensu w urządzaniu hucznej imprezy pożegnalnej. Wiesz przecież, że Joaquin nie może się o tym dowiedzieć. A poza tym, to nie w moim stylu. Cieszę się, że będą osoby, na których mi zależy i to wszystko. – Luke zapiął ostatnią walizkę i był już gotów do podróży.
– Więc dlaczego nie chciałeś, żebym zaprosił Arianę?
Zbił go z pantałyku tym pytaniem. Policjant postawił walizkę w kącie pokoju razem z resztą bagażu, zanim odpowiedział.
– Myślisz, że przyjęłaby zaproszenie? Bo ja nie sądzę. Dała mi jasno do zrozumienia, co myśli o mnie, o nas… Lepiej będzie zostawić to tak, jak jest.
– Czyli Javier miał rację i rzeczywiście uciekasz.
– Nie uciekam, tylko wracam do mojego życia. Z tego, co pamiętam, ty też tego chciałeś. – W głosie i spojrzeniu Hernandeza dało się wyczuć lekki wyrzut. Oscar uniósł ręce na znak, że się poddaje i nie będzie kontynuował tematu. Zamiast tego, w oczy rzuciła mu się jedna nieopróżniona do końca szuflada.
– A co z tym? – Wyciągnął z niej małe aksamitne pudełeczko. Pierśionek Pameli Richmond błyszczał jak nowy, choć miał już swoje lata. Oscar wpatrzył się najpierw w błyskotkę a potem w Lucasa. – Nie weźmiesz go ze sobą? Może znajdziesz jakąś inną kandydatkę w Waszyngtonie?
– Sprzedaj go – powiedział Luke po chwili zastanowienia, a Oscar prawie wypuścił pudełeczko z dłoni. – Mnie już nie będzie potrzebny.
– Czy to czasem nie jest jakaś wartościowa pamiątka rodzinna? – Fuentes podążył za przyjacielem, który udał się do wyjścia z mieszkania. – Luke…
– Nie mam czasu, muszę jechać. Muszę wpaść do El Paraiso, mam jeszcze coś do załatwienia.
– W sobotę do południa? Wiesz, że będzie tam mnóstwo ludzi, prawda? – Oscar nie był przekonany.
– Na to liczę. Na razie. – Luke chwycił klucze i zanim zamknął za sobą drzwi, powiedział jeszcze: – Udam zaskoczonego, także możesz zaszaleć z tym „przyjęciem niespodzianką”. – Zakreślił w powietrzu cudzysłów, pożegnał się z nim i już pięć minut później przekraczał próg baru El Paraiso.
Wbrew obawom Fuentesa, bar wcale nie pękał w szwach jak to zwykle miało miejsce w weekendy. Tego dnia zawitało dużo klientów, ale zdecydowanie nie było chaosu i rozgardiaszu jak zwykle. Hernandez zmarszczył brwi, przechodząc spokojnie przez lokal na zaplecze. Interes zdecydowanie podupadał, od kiedy Anita otworzyła „El Gato Negro”, gdzie przyjazna atmosfera przyciągała wszystkich. Do El Paraiso nadal zaglądali jednak typy spod ciemnej gwiazdy, którzy lubili sobie popić i pograć w karty, ale bar zdecydowanie należał teraz do bardziej ponurej klienteli, która nie była mile widziana w „Czarnym Kocie”.
– Przyszedłeś w odwiedziny? – Joaquin siedział w swoim gabinecie na skórzanej kanapie, na której spędził ostatnie kilka miesięcy. Luke nie pamiętał, kiedy Villanueva ostatni raz wracał do swojego mieszkania w Monterrey. – Siadaj, napij się ze mną.
Joaquin wyciągnął w kierunku policjanta szklankę, a sam zaciągnął się papierosem i wypił ze swojej. Wyglądał okropnie i nie trzeba było detektywa, by wiedzieć dlaczego. Szklany stolik wyglądał jakby przeszła przez niego burza śnieżna. Koka walała się dosłownie wszędzie. Puste butelki po alkoholu i dym papierosowy dopełniały całości.
– Nie wyjdziesz do ludzi? – zdziwił się Luke. Zza ściany dobiegały podniesione głosy i śmiechy członków kartelu.
– Po co? – Joaquin rozciągnął ręce na oparciu kanapy. – Już i tak mają mnie za przegrywa, co to nawet spraw z Los Zetas nie umie załatwić. Cholerny Lalo… – warknął sam do siebie, po czym zaciągnął się ostatni raz papierosem i zgasił go wściekle w popielniczce, może wyobrażając sobie, że gasi go na ogolonej głowie Marqueza. – Interes nie ma się dobrze, Harcerzyku. Dayana marnuje moje środki, próbując stworzyć nową mieszankę, która okazała się kompletnym fiaskiem. Chyba będę musiał ją zwolnić.
– Po co w ogóle ją zatrudniałeś? Ta kobieta nie nadaje się do pracy z młodzieżą – zauważył rozsądnie Hernandez, przypominając sobie poczynania Trucicielki.
– Zgadzam się, ale chyba chciałem dać jej szansę. – Villanueva wpatrzył się w dal, jakby nad czymś się zastanawiał. Kiedy Lucas zmarszczył czoło i zerknął na niego porozumiewawczo, dodał szybko: – Nie TAKĄ szansę, jeszcze nie upadłem na głowę. – Zaśmiał się ochryple i powrócił do swojego wywodu. – Może miałem nadzieję, że jak się zintegruje i wróci do starego zawodu, to trochę zmięknie, zobaczy, co to znaczy normalne życie i za tym zatęskni.
– Dlatego kazałeś jej pichcić dla siebie nowe „mikstury”? – Lucas prychnął, trochę poirytowany zachowaniem mężczyzny. – Gdzie ty miałeś głowę? Wiesz, że niewinne dzieciaki mogą na tym ucierpieć?
– Niewinne? Sam wiesz, jakie to są gagatki. Ale nie chcę o tym rozmawiać. Mam większe problemy na głowie. – Szef Templariuszy machnął ręką. Wysypał na podstawkę trochę kokainy i przygotował sobie działkę.
– Nie przesadzasz z tym? – Hernandez był lekko zaniepokojony. Pamiętał, że kiedy ostatnim razem Joaquin przesadził, wzywał go do siebie do Monterrey i Luke’owi z trudem udało się mu pomóc. – Musi być naprawdę kiepsko. Nie pamiętam, kiedy tyle brałeś.
Była to prawda. Villanueva zdecydowanie ograniczył ostatnio narkotyki, używał tyle, by móc egzystować, ale nie przesadzał i starał się być trzeźwy. W końcu musiał pokazać się z dobrej strony przed Caroliną i dyrektorem Perezem, który był zachwycony darczyńcą szkoły. Tym razem jednak powrócił do dawnych przyzwyczajeń i wyzbył się wszelkich zahamowań.
– Oszczędź mi kazań, Harcerzyku. Dzisiaj mam ochotę się nawalić, okej? Pozwól mi na to, a od jutra możesz mi prawić morały.
Joaquin wciągnął kreskę kokainy i pociągnął kilka razy nosem. Policjant nic nie odpowiedział na ten ostatni komentarz. Zamiast tego, jego wewnętrzny Sherlock zaczął się zastanawiać, co może być powodem takiego stanu Villanuevy. Rzeczywiście, plany musiały nie iść po jego myśli, skoro tak się zachowywał. Sytuacja z Los Zetas wydawała się poważna, ale Luke’owi zdawało się, że za zachowaniem Templariusza kryje się coś innego.
– Masz rację, Lucas, powinienem wyjść do ludzi. Do MOICH ludzi – dodał niezbyt przytomnie, pociągając kilka razy nosem i podnosząc się z kanapy, nie bez trudności. Podszedł do policjanta, stanął z nim twarzą w twarz i poklepał kilka razy po policzku, niczym jakaś parodia ojca chrzestnego. – Ty jesteś moim człowiekiem, Lucas. Dobrze, że chociaż na ciebie mogę liczyć.
Hernandez napiął mięśnie, ale nie dał po sobie poznać, że jest inaczej. Odprowadził Villanuevę do drzwi, ale ten zatrzymał się jeszcze na chwilę, zanim wyszedł.
– Dasz wiarę, że mi je złamała? – zapytał brunet nieprzytomnie.
Luke’owi nasuwały się dwa pytania: „kto” i „co”, ale nie wiedział, które z nich w tym momencie wydaje się być bardziej sensowne. Na szczęście Joaquin sam dopowiedział, ledwo trzymając się na nogach.
– Okulary przeciwsłoneczne, rzecz jasna. Złamała je. Teraz muszę kupić nowe. – Uśmiechnął się krzywo i opuścił gabinet, zostawiając osłupiałego Lucasa.
Policjant pokręcił głową, zmuszając się, by o tym nie myśleć. Miał tylko kilka minut. W sejfie Joaquina pod biurkiem znajdowały się wszystkie receptury, które przekazał w jego ręce Cayetano Cortez. Stary sukinsyn lubił wszystko dokumentować. Hernandez wyciągnął teczki i porobił zdjęcia przepisów. Teraz mógł z czystym sumieniem wracać do domu.
Cóż, nie do końca. Dziwnie się czuł opuszczając El Paraiso bez pożegnania. Wyglądało na to, że Joaquin traktował go jako jedynego zaufanego człowieka, a tymczasem właśnie on najbardziej z nim pogrywał i go zdradził.

***

Dziwnie się czuł w tym domu, który kiedyś wydawał mu się ostoją spokoju i normalności. Teraz dało się wyczuć napięcie za każdym zakrętem, w każdym pomieszczeniu. Ibarrowie ze sobą nie rozmawiali – a przynajmniej nie tak, jak powinni. Zmuszali się do uprzejmości, wymieniali uwagi o pogodzie albo zastanawiali się, co zrobić z kwiatami w szklarni. Hugo nigdy nie był wylewny i zawsze wolał chodzić swoimi ścieżkami, jednak w tych rozmowach było coś irytującego a cisza przy rodzinnych kolacjach czasem niemal kłuła w uszy tak, że nawet Delgado nie mógł znieść tej niezręcznej atmosfery.
Augusto i Brigida Ibarra nadal zajmowali gościnny pokój, uważając chyba za swój moralny obowiązek, by wspierać syna i jego żonę w tych trudnych chwilach. Brigida stawała na rzęsach, by nikomu niczego nie brakowało, pomagała gosposi i dbała o to, by ich standard życiowy nadal był na wysokim poziomie. Natomiast senior rodu nieco przygasł, już nie był taki wygadany jak wcześniej, może przemyślał swoje zachowanie, a może nie miał już nic do powiedzenia. W każdym razie, kiedy Norma Aguilar przywiozła do domu Rafaela, po tym jak Javier wpłacił za niego kaucję, Augusto tylko kiwnął synowi głową, blady jak ściana, po czym schował się w swoim pokoju, nie rozmawiając z nikim.
Hugo patrzył na to wszystko z mieszaniną irytacji i troski – on sam pochodził z rodziny, w której rozmawiało się o wszystkim, o każdym najmniejszym problemie. Sonia zrobiła mu wykład o bezpiecznym seksie, kiedy miał siedem lat, w rodzinie Angarano nie było miejsca na tematy tabu. Ibarrowie jednak byli inni – woleli zamiatać problemy pod dywan, omijać je szerokim łukiem i udawać, że nie istnieją. To wszystko odbijało się na Enrique, który sprawiał pozory, że to wszystko nie bardzo go interesuje, ale Delgado wiedział, że jest całkowicie odwrotnie.
Od ich pamiętnej rozmowy w ośrodku Juliana minęły dwa tygodnie. I choć wtedy chłopak był w rozsypce, starał się nie okazywać tego przed rodzicami. Zamiast tego zamienił się w ponurego gbura, który odpowiada półsłówkami i wychodzi z pomieszczenia, kiedy sytuacja staje się zbyt napięta. Rafael wrócił do domu z elektroniczną opaską na kostce z zakazem opuszczania kraju, miał czekać na rozprawę. Wydawało się jednak, że bardziej od tego, że może spędzić kolejne lata w więzieniu, martwi się o syna, z którym jednak nie mógł się dogadać. Wielokrotnie próbował z nim porozmawiać, ale bezskutecznie. Ofelia również się poddała, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że Quen potrzebuje trochę czasu. Ile? Miesiąc? Rok? Hugo obserwował to wszystko, mając ochotę potrząsnąć tymi ludźmi i zmusić ich wszystkich do szczerej rozmowy, ale wiedział, że to nie takie proste.
Sam również nie był w najlepszym położeniu – teraz, kiedy podpisał kontrakt z Victorią i obiecał Fernandowi, że wróci do jego rezydencji, wiedział, że w końcu nadejdzie niezręczny moment poinformowania o tym wszystkim młodego Ibarry. Bał się, jak nastolatek to zniesie, dlatego opóźniał wyprowadzkę tak długo, jak było to możliwe.
– Dziękuję ci, Hugo. Rzadko to mówiłam, ale naprawdę doceniam, że byłeś z nami przez ostatnie pół roku. – Ofelia zebrała się w sobie, kiedy akurat pakował ostatnie rzeczy do torby podróżnej. Nie miał ich zbyt wiele, nigdy nie przywiązywał wagi do takich rzeczy jak ubrania czy pamiątki. Dlatego zostawił wszystko na ostatnią chwilę.
– Nie ma pani za co dziękować, wykonywałem tylko swoją pracę.
– Uratowałeś mojemu synowi życie, tego nigdy ci nie zapomnę. – Pani Ibarra objęła się ramionami, spoglądając na pracownika z wdzięcznością. Nie była to do końca prawda, ale wolał nie wyprowadzać jej z błędu, więc tylko kiwnął głową. – Mama byłaby z ciebie dumna. – Uśmiechnął się lekko, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ofelia milczała przez chwilę, ale najwyraźniej coś nie dawało jej spokoju, bo zapytała: − Dlaczego nie mówiłeś, że jesteś synem Sonii?
− Nie sądziłem, że to ma znaczenie – odpowiedział, nie mijając się z prawdą. Dla niego praca u Ibarrów była wytchnieniem od poleceń Fernanda, nie zamierzał się jednak z nimi zaprzyjaźniać, a tymbardziej wspominać zmarłą matkę z jej starą przyjaciółką.
Ofelia wpatrywała się w niego intensywnie przez pewien czas, aż odwrócił wzrok, speszony. Chyba go rozumiała, nie robiła mu wyrzutów, sama również nie należała do osób, które się spoufalają.
− Była dobrą kobietą. Nasz kontakt się urwał, kiedy wyjechała do Kolumbii. To tam się urodziłeś?
− Tak, w Cartagenie. Ale miałem kilka miesięcy, kiedy rodzice wrócili do Meksyku, więc nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dobre miejsce na wakacje. – Zmierzył ją wzrokiem i zmarszczył czoło. – Jeśli myśli pani o wyjeździe...
− Nic z tych rzeczy. – Ofelia uśmiechnęła się blado, kiedy zdała sobie sprawę, co mężczyzna zasugerował. – Mój mąż i ja nie zwykliśmy uciekać przed odpowiedzialnością. Stawimy wszystkiemu czoła i przyjmiemy każdą karę.
− Dobrze to słyszeć. – Delgado pokiwał główą, z lekko ulgą. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczęli nowe życie jako wyjęci spod prawa uciekinierzy. Tego Quen by nie zniósł.
− Hugo – Ofelia zwróciła się do niego i w jej głosie usłyszał, że chciała to powiedzieć od dawna – wiem, że nie jesteśmy w stanie ci płacić tyle, co Fernando i twoja reputacja może na tym ucierpieć, ale bardzo bym chciała, żebyś z nami został i nadal dla nas pracował. Quen cię potrzebuje. Myślę, że masz na niego dobry wpływ.
Był poruszony tym stwierdzeniem, zamrugał nieprzytomnie, nie wiedząc, czy kobieta nie stroi sobie z niego żartów. On miał dobry wpływ na kogokolwiek? To dopiero była nowina!
− Przykro mi, podjąłem już decyzję. I wcale nie chodzi o pieniądze, proszę mi wierzyć – dodał, czując, że to ważne, by to zrozumiała.
− Co to ma znaczyć? Odchodzisz? – Do sypialni Huga wszedł Quen, ze strachem w oczach omiatając wzrokiem podróżną torbę. – Nie możesz!
Jego głos był tak płaczliwy, że przypomniał sobie o ich spotkaniu w ośrodku dla młodzieży. Delgado nic na to nie mógł poradzić – zależało mu na tym dzieciaku i skręcało go, że musi go zostawić samego. Ale tak będzie lepiej dla nich wszystkich. Jeśli podejrzenia Huga okażą się słuszne, będzie musiał mieć na oku Fernanda, by zapobiec tragedii.
− Sorry, młody, mój kontrakt wygasł. – Przywołał na twarz przepraszający uśmiech i swój zwykły zdawkowy ton. – To i tak była tylko tymczasowa sprawa.
− Wracasz do niego? Po tym, co zrobił? – Młody Ibarra nie mógł uwierzyć własnym uszom. Ofelia położyła mu rękę na ramieniu, ale nie zwrócił na nią uwagi.
− Zaczynam pracę dla Victorii Reverte – sprostował Hugo, a Quen prychnął.
− Czyli dla Barosso, przecież wiesz, że ona jest zastępczynią burmistrza! Nie mogę uwierzyć, że mi to robisz... – Quen wyrwał ramię z uścisku matki i przestąpił kilka kroków, jakie go dzieliły od ochroniarza. – Nie zostawiaj mnie.
Byłoby sto razy łatwiej, gdyby nie wypowiedział ostatnich słów tak zbolałym tonem. Hugo był jego jedynym sprzymierzeńcem w tym domu, a przynajmniej według niego. Poczuł, że gardło mu się zaciska, ale nie zamierzał się ugiąć, podjął już decyzję, a młody będzie się musiał z tym pogodzić.
− Przykro mi, Quen.
− W porządku, rozumiem. Jesteś taki sam jak oni, taki sam jak ON. – Ostatnie słowo zaakcentował, nasączając je nienawiścią i jadem. – Jesteś tak samo zepsuty jak Fernando Barosso, tyle że on się z tym nie kryje, a ty udajesz dobrego, a tak naprawdę niczym się od niego nie różnisz.
Ofelia próbowała coś powiedzieć, ale nie było jej to dane. Quen wyszedł z pokoju z prędkością błyskawicy, a Hugo długo jeszcze miał przed oczami jego twarz wyrażającą nie tyle smutek czy gniew co po prostu rozczarowanie. Pożegnał się z Ofelią i zapewnił ją, że sam trafi do wyjścia. Po drodze jednak wstąpił jeszcze do łazienki nastolatka, skąd zabrał jego szczoteczkę do zębów. Jeśli ma rację i Victoria to udowodni, będą mogli swobodnie powiedzieć o wszystkim Conradowi, a wtedy dzieciak będzie jego zmartwieniem, a nie Huga.
Próbował sam siebie o tym przekonać, kiedy kilkanaście minut później przekraczał próg rezydencji Barosso.

***

Biegł przez miasteczko, niemal potrącając przechodniów, ale nie dbał o to. Był podekscytowany i musiał podzielić się nowinami z koleżanką, z którą umówił się w miejscowej knajpie.
− Co było aż tak ważne, że musiałam zwlec się z łóżka w sobotę o dziewiątej rano? – zapytała Rosie, ziewając szeroko i siadając przy jednym ze stolików w barze.
− Mamy odpowiedź z kuratorium! – oświadczył ucieszony Felix, siadając naprzeciwko niej i wyciągając z torby laptopa.
− Nie mogliśmy się spotkać u ciebie w domu? Wiem, że u mnie nie możemy, ale... – Rosie zmarszczyła nos. Nie mogli przecież knuć w sprawie jej dziadka tuż pod jego nosem, ale w domu Castellanów zwykle było pusto. Felix zrobił taką minę, że zapragnęła uderzyć go w tył głowy. – Nadal nie powiedziałeś ojcu o tym, że cię zawiesili?!
− Cicho, nie drzyj się tak! – Chłopak uciszył ją, rozglądając się po prawie pustym barze, gdzie o tej porze ludzie zwykle przychodzili tylko na śniadanie lub poranną kawę. – Nie ma o czym mówić...
− To twój ojciec, powinien wiedzieć, że przez ostatnie dwa tygodnie nie chodziłeś do szkoły! – Panna Castelani oparła się na krześle i założyła ręce na piersi, przypatrując się koledze podejrzliwie.
− Jakoś zawsze się mijaliśmy – odpowiedział Felix, trochę speszony. Prawdą było, że Sebastian często wychodził do pracy wczesnym rankiem, a wracał późnym wieczorem lub w nocy, więc nie mieli zbyt wielu okazji do rozmowy. Jakoś udawało mu się sprawiać pozory, że codziennie wychodzi do szkoły i Basty się nie pokapował.
− No ale chyba przysłali mu jakieś papierki ze szkoły do podpisania? – Rosie była nieugięta. Kiedy podeszła do nich barmanka Maria Elisa, pytając, co zamawiają, wybrała truskawkowy koktajl, a Felix zadowolił się szklanką wody z lodem.
− Całkiem nieźle podrabiam podpis ojca – wyszeptał brunet, kiedy kelnerka oddaliła się, by przynieść ich zamówienie.
− Zwariowałeś? Twój ojciec jest zastępcą szeryfa!
− Jestem tego świadom, dzięki za przypomnienie. – Wykrzywił się w jej stronę, bo nie lubił, kiedy ktoś prawil mu morały. – Nie chciałem, żeby tata martwił się i o mnie, wystarczy, że Ella jest chora. Poza tym, w poniedziałek wracam do szkoły i wszystko będzie po staremu. No... nie całkiem. Zobacz!
Otworzył komputer i pokazał jej zwrotnego maila z kuratorium, który wyrażał zaniepokojenie sytuacją w liceum Pueblo de Luz oraz zapowiadał kontrolę kuratora.
− Teraz musimy tylko sprawić, że Dickie się potknie i pokaże swoje prawdziwe oblicze. Jestem pewien, że dobrze przygotuje się do kontroli, pewnie już staje na głowie, jeśli dostał takie pismo z urzędu – Felix zamyślił się głęboko. – Co by tu można było zrobić, żeby go pogrążyć?
− A nie uważasz, że sam się pogrąży? – Rosie była trochę rozbawiona reakcją Felixa. Od dwóch tygodni nie był aż tak podekscytowany. – Pozwólmy mu samemu się skompromitować, nie możemy za bardzo ingerować, bo wyjdzie na to, że to uczniowie go podpuszczają. Zresztą, jak kurator zobaczy, kogo mój dziadunio zatrudnia do pracy w szkole, już po nim.
− Tego nie byłbym taki pewny. – Felix skrzywił się, przyjmując od barmanki szklankę wody. Poczekał aż Maria Elisa wróci za bar, nie chcąc, by słyszała, jak mówi o jej starszym bracie. – Sprawdziłem Lalo. Nie uwierzysz, ale ma papierki i licencję, żeby uczyć nas wychowania fizycznego. Skończył jakieś studia licencjackie w Monterrey czy coś takiego. Tak, też jestem zdziwiony, że ten gnojek w ogóle umie czytać.
− No a Dayana Cortez jest z zawodu nauczycielką chemii, to już wiemy – dopowiedziała dziewczyna, przygryzając dolną wargę i zastanawiając się nad czymś uparcie.
− Myślałem o tym i nie pokonamy dyrektora w uczciwej walce. – Felix zdecydowął się wyłożyć kawę na ławę. – Możemy nadal donosić kuratorium w anonimowych mailach, ale to trochę mija się z celem. Nie wiem jak ty, ale ja nie ufam im aż tak do końca. Wolę wziąć sprawy w swoje ręce.
− Ostatnim razem, kiedy to zrobileś, Dickie wywalił cię z drużyny pływackiej i zawiesił w prawach ucznia. To będzie w twoich papierach, na twoim miejscu bym uważała, jeśli chcesz iść na studia. – Zauważyła rozsądnie Rosie, sącząc powoli swój koktajl.
− Masz rację, dlatego zdecydowałem się wejść do fazy drugiej – czas na dywersję.
− Słuchaj, znam mojego dziadka, on będzie przygotowany na takie jazdy.
− Miałem na myśli coś innego. Spójrz. – Odwrócił w jej stronę laptopa i pokazał stronę internetową. – Wersja robocza mojego bloga, na którym będę obnażał wszystkie występki naszego kochanego Ricka-Dicka. Anonimowo oczywiście. Kto wie, może nawet podeślę linka do kuratora.
− Wy dzieciaki, nigdy nie przestaniecie mnie zadziwiać.
Felix i Rosie spojrzeli po sobie przestraszeni, zdając sobie sprawę, że ktoś od dłuższego czasu przysłuchiwał się ich rozmowie. Przy stoliku obok siedział mężczyzna w kręconych włosach i okularach. Odwrócił się do nich od swojego własnego komputera, opierając nonszalancko ramię na oparciu krzesła i uśmiechnął się.
− Tacy ludzie jak Perez mają wtyki, gdzie trzeba. Myślisz, że się nie pokapuje, że to ty go obsmarowujesz w internecie tuż po tym jak cię zawiesił?
− Przepraszam bardzo, ale kim ty, do cholery, jesteś? – Rosie zmrużyła oczy przypatrując się nowopoznanemu facetowi, który wydawał się być przeciętnym gościem zajadającym jajecznicę w barze El Gato Negro, ale widocznie miał większą wiedzę na temat dyrektora niż im się zdawało.
− Jestem Eric – przywitał się, a widząc, że żadne z nich nie kwapi się, by mu się przedstawić, dodał: − Błagam, powiedz chociaż, że ukryłeś swój adres IP...
Felix spojrzał na mężczyznę jak na idiotę, a ten westchnął ciężko. Bez słowa przysunął swoje krzesło do ich stolika i przejął laptopa Felixa, wykonując na nim jakieś sobie tylko znane operacje.
− Proszę, nikt nie powinien cię teraz namierzyć, możesz śmiało publikować. – Oddał chłopakowi komputer, a kiedy on i Rosie nadal wpatrywali się w niego intensywnie, zdecydował się dać im jeszcze kilka rad. – Same demaskujące artykuły nic tutaj nie wskórają, musisz mieć też dowody i najlepiej zeznania świadków. Z tego co mi wiadomo, Perez jest człowiekiem Barosso, więc ma niezłe plecy, ale mogę wam pomóc trochę pogrzebać i wyciagnąć brudy na dyrektora. Jeśli chcecie...
− A ty co będziesz z tego miał? – Felix był podejrzliwy. Ojciec nauczył go, że ludzie zawsze chcą czegoś w zamian i nikt nie działa bezinteresownie.
− Powiedzmy, że to będzie moja mała zemsta za to, że zadarł z moją przyjaciółką. – Eric uśmiechnął się tajemniczo, a kiedy żadne z nich nie wiedziało, o kogo mu chodzi, wyjaśnił. – Alice.
− Alice jest twoją przyjaciółką... – Felix wypowiedział te słowa powoli, zastanawiając się, czy nie ma czasem do czynienia z jakimś zboczeńcem. Eric na takowego nie wyglądał, właściwie to przypominał zwyczajnego nerda, w swoich okularach, które zjeżdzały mu z nosa i kręconymi włosami, siedząc przy komputerze w zwykłej kraciastej koszuli. – Nie jesteś tutejszy.
− Brawo, Sherlocku. – Eric wywrócił oczami. – Co mnie zdradziło: akcent, bezpośredniość czy może umiejętności hakerskie?
− Kraciasta koszula – odpowiedziała Rosie, przypatrując się mężczyźnie trochę zaciekawiona, trochę nieprzekonana.
− Nie musicie mi ufać, jeśli nie chcecie. – Eric odchylił się nonszalancko na krześle. – Ale mam Pereza na celowniku już od jakiegoś czasu, więc robotę i tak odwaliłbym za friko. Trzymaj! – Położył na stoliku wizytówkę. Felix wziął ją do ręki lekko zdziwiony. – Nie patrz tak na mnie, zawsze warto mieć dłużnika w synu zastępcy szeryfa...
− A więc jednak: nic za darmo. – Panna Castelani wiedziała, że gdzieś jest haczyk.
− Nie mówię, że skorzystam, ale lubię mieć różne opcje. To jak będzie? Chcecie poznać trupy w szafie Pereza czy nie?
Felix wymienił z Rosie porozumiewawcze spojrzenia. Nie był przekonany co do tego planu. Ostatecznie umówili się, że się zastanowią i dadzą mu znać po wizytacji kuratora. Kiedy odszedł, jeszcze długo rozmawiali na temat bloga i dyrektora.
− Hej, Felix! Słuchasz mnie w ogóle? – Rosie pstryknęła chłopakowi kilka razy przez oczami, żeby zwrócić jego uwagę.
On jednak zawiesił się, gapiąc się na kelnerki za barem. Powędrowała za jego spojrzeniem i wywróciła teatralnie oczami.
− Te wasze nastoletnie hormony... – Prychnęła, ale Felixowi nie było do śmiechu.
− Chodźmy stąd – powiedział z taką powagą, że aż się przestraszyła. Zaczął zbierać w pośpiechu laptopa i swoje rzeczy, a ona patrzyła na niego zaniepokojona.
− Wszystko okej, coś się stało?
− Nic się nie stało, po prostu chcę już iść. Chodźmy stąd, proszę cię.
Coś w jego głosie sprawiło, że postanowiła nie oponować. Zabrała swoje rzeczy i już zamierzali wyjść, kiedy usłyszeli za plecami kobiecy głos.
− Zamierzałeś wyjść bez przywitania?
Felix zamarł odwrócony do dziewczyny plecami. Rosie spoglądała to na kolegę to na młodą kelnerkę, Valentinę Vidal, która założyła sobie za ucho ołówek i podparła się pod boki.
− Ty nie kwapiłaś się, by utrzymywać kontakt przez ostatnie siedem lat, więc dlaczego ja mam z tobą rozmawiać? – odpowiedział, ale nie odwrócił się, by spojrzeć jej w twarz.
− Nie sądziłam, że będę mile widziana w waszym domu – wyjaśniła, a on zacisnął pięści ze złości.
– Aż dziwne, że mnie poznałaś.
− Nic się nie zmieniłes, Fel. Wyglądasz tak samo, jak kiedy miałeś dziesięć lat.
− To obelga czy komplement? – Postanowił wreszcie się odwrócić, bo czuł się niezręcznie, gadając do ściany. – Sorki, ale trochę nam się spieszy. Nie mam czasu na wspominki.
Valentina zerknęła na Rosie z zaciekawieniem.
− Podwiozę was, jeśli chcecie. Mam samochód – powiedziała to takim tonem, jakby była z tego faktu dumna.
− Dzięki, ale wolimy się przejść. – Postanowił powiedzieć to dobitnie, nie miał ochoty z nią dłużej rozmawiać. Rzucał ukradkowe spojrzenia za bar i ze stresu zaczął się pocić.
− Nie ma jej tutaj – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Nie zatrzymywałabym cię, gdyby było inaczej.
Sam nie wiedział, co było gorsze – ulga, którą poczuł po tych słowach czy może jednak lekki zawód, za który skarcił się w duchu. Powoli wycofał się do wyjścia, chwytając Rosie na nadgarstek, by poszła za nim.
− Mieszkam w centrum, zaraz przy pomniku Ibarry. Wpadnij, kiedy będziesz gotowy. – Valentina była nieugięta. Kiwnął jej tylko głową i już po chwili razem z Rosie znajdowali się na zalanej słońcem ulicy.
− Kto to był? Twoja była, zanim zostałeś gejem? – spytała dziewczyna bez ogródek, a Felix spojrzał na nią z takim grymasem obrzydzenia na twarzy, że rozwiał jej wątpliwości.
− Moja ciotka – wyjaśnił, idąc przed siebie, by znaleźć się jak najdalej baru El Gato Negro.
Kiedy zobaczył Valentinę Vidal w Czarnym Kocie, wiedział, że to właśnie ten lokal miał na myśli Augusto Ibarra, kiedy mówił, że prowadzi go matka Felixa. Nie był na to przygotowany.
− Twoja ciotka? Jest chyba parę lat starsza od nas?
− Cztery – wyjaśnił, nie chcąc jednak zagłębiać się w swoją historię rodzinną.
− Chcesz o tym pogadać? Wygląda na to, że nie macie zbyt dobrych relacji...
− Dzięki, ale nie lubię o tym gadać. Naprawdę o tym nie słyszałaś? – zdziwił się, zerkając na nią z ukosa. Nie wiedziała, co ma na myśli. – No i dobrze. Ja nie znałem historii twojej rodziny, ty nie znasz mojej. Tym lepiej. Uwierz mi, nie ma o czym opowiadać.
− Dobra, nie będę cię zmuszać. – Uniosła ręce, dając mu do zrozumienia, że nie będzie go o nic wypytywać. – Powiedz lepiej, co zrobimy z propozycją tego Erica? Przyjmiemy ją?
− Decyzja należy do ciebie, w końcu o twoim dziadku mowa. Ale myślę, że warto zasięgnąć rady Marcusa, on zawsze wie, co zrobić. – Felix podrapał się po głowie, mając nadzieję, że przyjaciel podejmie decyzję za nich. Jemu również zależało na sprawiedliwości w szkole. A z Perezem, to nigdy nie mogło być możliwe.

***

Zapukał do drzwi pokoju młodszego brata, ale nie czekał na zaproszenie – wszedł jak do siebie, rozglądając się po schludnym wnętrzu. Marcus Delgado nigdy nie bałaganił i była to jedna z jego wielu perfekcyjnych cech, których mu zazdrościł − umiał utrzymać porządek nie tylko w swoim pokoju, ale też w swojej głowie, dlatego zawsze myślał trzeźwo i wszystko kalkulował. Cóż, a przynajmniej do niedawna.
− Niedługo koniec roku, mógłbyś przystopować z tą nauką. – Carlos załamał ręce, widząc przysposobionego brata ślęczącego przy biurku nad książkami i papierami. – Serio wam tyle zadają? Przecież to ostatni tydzień szkoły! A ty masz weekend, powinieneś wylegiwać się gdzieś nad jeziorem albo hasać z kumplami po lesie. Za moich czasów...
− Wiem, co robiłeś w moim wieku. I jakoś mnie to nie kusi. – Delgado roześmiał się, spoglądając na Carlosa. – Wiesz, że nie piję, prawda?
− Wiem, wiem. Czasem nad tym ubolewam. – Jimenez zażartował, przysiadając na krawędzi łóżka. – Może trochę byś się rozluźnił, a nie tylko wciąż siedział z nosem w książkach...
− Nie odrabiam lekcji. Wszystko mam już zaliczone. To raczej innego rodzaju praca domowa. – Marcus potarł nerwowo kark, bojąc się reakcji brata. Jego wzrok mimowolnie powędrował do tablicy, do której przypiął wszystkie wskazówki i tropy, które udało mu się zebrać przez ostatnie miesiące.
− Chryste, co to ma być? Bawisz się w detektywa? − Carlos podszedł do tablicy, do której magnesami przybito mnóstwo zdjęć. Do tego fotografie były opatrzone napisami i wycinkami z gazet. – Mówiłem ci, żebyś uważał...
− Przecież uważam. – Marcus stanął obok sierżanta i założył ręce na piersi, uważnie go obserwując. – Zbieram poszlaki, żeby wszystko usystematyzować. A potem przekażę to Lucasowi albo Basty’emu.
Na tablicy znajdowało się wszystko, czego Marcusowi i jego przyjaciołom udało się dowiedzieć na temat Joaquina, Templariuszy i śmierci Roque. Widać było, że dobrze to przemyślał. Całość wyglądała jak żywcem wyjęta z filmu o FBI.
− Lucas wyjeżdża dziś wieczorem. Raczej nie będzie mógł już wam pomagać w tym całym śledztwie. – Carlos westchnął ciężko. Z jednej strony żałował, że nie dane mu było spędzić ze starym przyjacielem więcej czasu, ale z drugiej czuł ulgę, że jego młodszy brat przestanie być już angażowany w niebezpieczne akcje. Jak widać, Marcus nie zamierzał jednak przestać. – Co to takiego? – zapytał zainteresowany, podchodząc bliżej do tablicy, by przeczytać napisy. – Guillermo?
− Nie chciałem ci mówić wcześniej, bałem się jak zareagujesz. – Marcus przyjrzał się Jimenezowi z troską. – Alanis również był w to zamieszany.
− Ale... jak? – Carlos nie mógł w to uwierzyć. Przyjrzał się starej fotografii Guillerma “Willa” Alanisa, na której młody chłopak uśmiechał się z gitarą w ręku. Był pewien, że Marcus wygrzebał to zdjęcie z ich starych rodzinnych albumów. – Will nie miał żadnych powiązań z Templariuszami. Przyjechał tutaj tylko dlatego, że... – Carlos zawahał się – właściwie po co Alanis przyjechal do Meksyku? Dlaczego trafił akurat do tego miasteczka? Dlaczego poniósł tak straszną śmierć?
− Sądzę, że Guillermo był znajomym Conrada Saverina – powiedział bez ogródek Marcus. – Trochę poszperałem i dowiedziałem się, że wuj Willa, Octavio, znał się z Conradem, był jego prawą rękę i zarządzał jego hotelami w Stanach. – Nastąpiła chwila ciszy, podczas której Carlos przejechał wzrokiem po linii narysowanej czerwonym flamastrem od zdjęcia Guillerma, która prowadziła w stronę Templariuszy i...
− Fernando Barosso – wymsknęło mu się na głos. Nie mógł w to uwierzyć, zerknął na brata, który potwierdził jego przypuszczenia.
− Fernando maczał palce w śmierci Alanisa. Quen jest o tym w stu procentach przekonany.
Marcus opowiedział mu o spince do mankietów w kształcie orła, charakterystycznej dla herbu Barosso, którą Quen znalazł na posterunku policji wśród dowodów, a która bez wątpienia należała do Fernanda.
− Jest jeszcze coś. – Delgado zaczął nieśmiało. – Conrado Saverin i Fernando Barosso od dawna toczą ze sobą wojnę. Myślę, że śmierć Alanisa nie była przypadkowa. Lalo Marquez szpieguje dla Barosso. Myślę, że to on pomógł mu zabić Willa, bez wiedzy Joaquina.
− Poczekaj, o czym ty mówisz? – Carlos niemal złapał się za głowę, dla niego to było zbyt wiele. – Twierdzisz, że Fernando ma swojego kreta w kartelu? Ale przecież oni robią razem interesy.
− Robią, ale Fernando nie do końca ufa Joaquinowi i słusznie. Villanueva ma jakieś plany względem El Tesoro, podobnie zresztą jak Fernando. – Marcus wskazał palcem na fotografię pięknej hacjendy przybitą do tablicy. – No i w tym wszystkim jest jeszcze Carolina. – Wskazał na szkolne zdjęcie brunetki. – Siostra Joaquina i Astrid.
− To porąbane – stwierdził Jimenez, powoli zaczynając łapać o co w tym wszystkim chodzi, wzrokiem omiatając artykuły z gazet i fragmenty wydrukowane z internetu.
− I pozostaje jeszcze Odin. – Marcus założył ręce na piersi, przyglądając się jednemu imieniu wypisanemu czerwonym flamastrem i opatrzonym znakiem zapytania. – Nie wiem, dlaczego Lalo tak się go boi, ale wygląda na to, że jest to człowiek bardziej niebezpieczny zarówno od Joaquina jak i Fernanda. Inaczej nie reagowałby tak na sam dźwięk jego imienia czy też ksywki.
− Odin? Serio? – Carlos przeczesał włosy ręką. Miał dość imion greckich bogów, którymi były nazwane narkotyki wyprodukowane przez Los Caballeros Templarios, ale wolał również nie zagłębiać się w mitologię nordycką. – Słuchaj, Marcus, fajnie, że się tak postarałeś, ale...
− Nie mów mi, że mam się trzymać od tego z daleka. Wiesz, że nie mogę. Nie teraz, kiedy życie tylu osób od tego zależy. – W oczach Delgado pojawiły się iskierki. Carlos zbyt dobrze wiedział, że kiedy jego brat coś sobie postanowił, potrafił być naprawdę uparty.
Marcus zerknął raz jeszcze na tablicę. Na zdjęcie Roque, przekreślone flamastrem, na Adorę, która nosiła jego dziecko, na Carolinę, która była w niebezpieczeństwie ze względu na pokrewieństwo z Joaquinem i dziwną, niezrozumiałą dla niego relację z Fernandem, oraz na Lidię Montes, która była dilerką kartelu, ale która chyba nie zdawała sobie sprawy, w jak wielkie bagno wdepnęła.
− Trzeba im pomóc, Carlos. Jak nie my, to kto to zrobi?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 44, 45, 46 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 45 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin