Forum Telenowele Strona Główna Telenowele
Forum Telenowel
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nunca mire detrás
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 45, 46, 47 ... 56, 57, 58  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 17:55:36 31-07-22    Temat postu:

Cz. 2


Przyjęcie z okazji pożegnania Lucasa było takie, jak Oscar powiedział – swojskie, bez zbędnych udziwnień, zwykła kolacja w gronie przyjaciół. Tego właśnie było trzeba Hernandezowi. Zaprosili tylko najbliższych przyjaciół. Carlos pojawił się z dwoma sześciopakami piwa, twierdząc, że nie miał pomysłu na prezent pożegnalny, którego zresztą Lucas nie oczekiwał. Jimenez dbał, by wszyscy byli w dobrych humorach, opowiadając anegdoty z wojska i jakieś dowcipy. Luke przypatrywał się mu, stojąc w kuchni i sącząc powoli piwo. Medyk wojskowy właśnie zabawiał dzieci – Alice i Aleca – jakimiś sztuczkami magicznymi, a one klaskały i śmiały się do rozpuku, chcąc, by jeszcze raz pokazał, jak sprawić, by moneta zniknęła.
− Dawno nie widziałam go tak roześmianego – powiedziała Victoria, podchodząc do Luke’a, który wyrwał się z rozmyślań, spoglądając na przyjaciółkę.
− Jest twardy, ospa mu nie straszna. – Lucas uśmiechnął się, zerkając na chrześniaka. Nikt nie powiedziałby, że jeszcze nie dawno przeszedł przez tę chrobę. Dzieci szybko wracały do zdrowia.
− Kiedy zamierzasz z nim porozmawiać? – zapytała wprost blondynka, a Hernandez wiedział, że ma na myśli nie swojego synka, a męża. – Zachowujecie się gorzej niż dzieci.
− Pomówię z nim dzisiaj, zanim wyjadę. Nie chcę rozstawać się w negatywnej atmosferze. Ale wiesz, że to nie pomaga, kiedy on wciąż próbuje mnie swatać?
− Wiem. – Vicky zaśmiała się cicho, wzrokiem odnajdując Javiera siedzącego przy stole i gawędzącego z Fabriciem i Oscarem. – Ale taki już jest – nie może przejść obojętnie, kiedy widzi, że komuś dzieje się krzywda. Nawet kiedy ktoś tę krzywdę sam sobie wyrządza. – Rzuciła przyjacielowi porozumiewawcze spojrzenie, ale nie zamierzała wspominać o Arianie czy przekonywać go, by został. Dobrze wiedziała, że podjął już decyzję.
− Dlatego wpłacił kaucję za Rafaela Ibarrę? – Luke nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego Magik to zrobił. Ale jedno było pewne – zdecydowanie utarł tym nosa Fernandowi Barosso.
− Znasz go, Javi jest nonkonformistą. Jeśli sobie coś postanowi, zawsze realizuje cel. Już się na niego nie gniewam i ty też nie powinieneś.
− Kto powiedział, że się gniewam? – Luke zaśmiał się, odstawiając na blat butelkę piwa. – Ja się o niego martwię. − Vicky nie wiedziała, co policjant ma na myśli, więc wyjaśnił: − Daj spokój, na pewno też to zauważyłaś. Ostatnio nie był sobą, musiał dbać o wszystkich i wszystko dookoła i nie miał czasu, by zająć się sobą i własnymi problemami. Nie przyzna tego, ale spotkanie z bratem bardzo na niego wpłynęło. A ten cały Atticus raczej do niewiniatek nie należy.
− Poznałeś go? – Vicky zmarszczyła brwi.
− Tak, Javier ci nie mówił? Zresztą, sama widzisz – on dusi wszystko w sobie, a to nie jest zdrowe. Dbaj o niego, kiedy mnie nie będzie. Daj mu czasem wycisk na ringu. – Luke roześmiał się, a Vicky odwzajemniła uśmiech i uściskała go po przyjacielsku.
− Będzie mi ciebie brakować, Luke. Co my bez ciebie zrobimy? Kto będzie ze mną robił sparingi?
− Słyszałem, że Leo daje radę. A w razie czego, masz w obwodzie Carlosa. Wygląda na typowego żartownisia, ale to twardy facet. Wojsko go zahartowało, choć nigdy o tym nie mówi. – Hernandez zamyślił się i oboje zamilkli na chwilę, przypatrując się jak Jimenez pokazuje dzieciakom kilka ze swoich blizn, przekonując Aleca, że blizny po ospie to nic takiego. – Zrobisz coś dla mnie? – zapytał policjant. – Będziesz miała na oku Oscara? Wiem, że sobie dobrze radzi, ale jednak byłbym spokojnieszy, wiedząc, że zostawiam go w dobrych rękach.
− Jasna sprawa, nie musisz się o niego martwić – zapewniła go Victoria.
− Zachowujesz się, jakbyś wyjeżdżał na Syberię, a nie do Stanów. – Do rozmawiających podeszła Emily, nalewając sobie przy okazji szklankę wody. – Miało być bez zbędnych sentymentów.
− Nic na to nie poradzę, że taki ze mnie wrażliwy facet. – Zażartował Luke. Wszyscy się uśmiechali, ale czuć było jednak ponurą atmosferę pożegnania.
− Wybacz, ale muszę o to zapytać – zaczęła Emily, a on przeczuwał, co ma na myśli. – Czy Joaquin wie, że wyjeżdżasz? Nie chcę być pesymistką, ale mam złe przeczucia.
− Właśnie dlatego chciałem, żebyście mieli oko na Oscara. Nigdy nie wiadomo, co odwali Villanuevie. – Hernandez musiał przyznać, że trochę go niepokoiła ta sytuacja. – Bardziej niż Templariuszami martwiłbym się jednak Los Zetas. Mają zakusy na rejon Monterrey, a to nie wróży nic dobrego. I jeśli wierzyć temu, co mówił Lalo, Joaquin to niewiniątko w porównaniu z nimi.
− Naprawdę w to wierzysz? – Emily uniosła jedną brew, niezbyt przekonana. Była wdzięczna Villanuevie za uratowanie Emmy, ale to nadal niebezpieczny szaleniec, z którym nie warto było zadzierać.
− Joaquinowi zależy bardziej na własnych interesach. Templariusze to jego rodzina, wciąż to powtarza, ale tak naprawdę obchodzi go jego własny los – wyjaśnił Lucas. – Mam nadzieję, że nie będzie wam robił problemów.
W tym momencie do mieszkania wszedł kolejny gość, lekko speszony, rozglądając się po gościach niepewnie.
− Zaprosiłeś mojego ojca? – Vicky spojrzała na Luke’a z wyrzutem.
− Byłoby niegrzecznie tego nie zrobić – odpowiedział, przywołując gestem Pabla Diaza, by dołączył do nich w kuchni. – Musicie wreszcie porozmawiać ze sobą szczerze. Wiem, że twoja praca dla Barosso mu się nie podoba, ale musicie sobie wszystko wyjaśnić i przestać zachowywać się jak obcy ludzie.
− Nie rozumiesz, Luke, to trochę bardziej skomplikowane. – Pani Reverte nie chciała wyprowadzać go z błędu, że poszło o coś więcej nić tylko posadę zastępcy Barosso.
− Wiem. – Luke przytaknął jej, ale nie zamierzał wdawać się w szczegóły. Do Pabla należało opowiedzenie córce wszystkiego.
Pablo podszedł do nich, z niepewną miną przyglądając się córce. Kiwnął jej głową i przywitał się z Emily, po czym wręczył Lucasowi butelkę whisky jako prezent na pożegnanie.
− Dziękuję. – Luke przyjął od niego trunek i postawił na blacie, po czym poinformował go, żeby częstował się jedzeniem. Nim Vicky zdążyła go powstrzymać, zabrał Emily i wrócili do stołu, pozostawiając szeryfa z córką samych. Może to był odpowiedni moment na szczerą rozmowę?
− Wow, nie masz żadnych kolegów na komisariacie i musiałeś zaprosić szefa? – Carlos zaśmiał się, trochę naigrywając się z przyjaciela. – Słabo, stary. Diaz to straszny sztywniak.
− Hej, mówisz o moim teściu. – Javier udał oburzenie, ale po chwili machnął ręką. – No dobra, rozrywkowy to on rzeczywiście nie jest.
Spojrzał na Lucasa i oboje się roześmiali. Czuć było, że napięcie, które panowało między nimi od ich ostatniej rozmowy po przyjęciu w ogrodzie Guerrów, nieco opadło. Magik był jednak trochę zaniepokojony o żonę, która została z szeryfem w kuchni.
− Da sobie radę – uspokoił go Luke, wiedząc, o czym przyjaciel myśli.
− Śmiejesz się z niego, Carlos, ale przecież wiesz, że nie ma innych przyjaciół oprócz nas. – Oscar postanowił rozluźnić atmosferę.
Alice bezceremonialnie wpakowała się Lucasowi na kolana.
− Dlaczego nie masz żadnych przyjaciół? – zapytała, trochę zaciekawiona a trochę oburzona.
− Wy mi wystarczycie – odpowiedział, kręcąc głową z niedowierzaniem po słowach Oscara. Rzeczywiście nigdy nie był zbyt towarzyski, ale wystarczyło mu to, że miał wokół siebie ludzi, na których najbardziej mu zależało.
− No ja myślę. Zresztą, kogo miał zaprosić, Evę Medinę? – Jimenez parsknął śmiechem, pociagając siarczysty łyk piwa. Po tych słowach zapadła grobowa cisza, którą przełamał jednak Fabricio.
− Widziałem ją na ślubie Thomasa. Dobrze wyglądała, nie poznałbym, że niedawno zwiała sprzed ołtarza – oświadczył.
− Niedawno? Minął już miesiąc. – Javier sprostował, zastanawiając się, co słychać u koleżanki, z którą zdążył znaleźć wspólny język. – Poza tym, chyba nie oczekujecie, że będzie siedzieć w jakiejś norze i wypłakiwać sobie oczy z powodu ślubu, który nie doszedł do skutku?
− Parę łez na pewno wylała, takiej partii jak Saverin już nigdy nie znajdzie. – Carlos był nieugięty. Nienawidził Evy za to, co zrobiła w przeszłości i uważał, że dostała za swoje. – Wybacz, Lucas...
− Co masz na myśli? – Fabricio przeniósł wzrok z Jimeneza na Hernandeza. – Ty i Eva?
− Nie – odpowiedział Lucas automatycznie, trochę zły, że Carlos w ogóle poruszył ten temat.
− Chciałaby – dodał Oscar, trochę złośliwie, a trochę z wyrzutami sumienia.
− Eva się w tobie kochała? – zapytała Alice bez ogródek, zeskakując z jego kolan i dla odmiany gramoląc się między Fabricia i Javiera. – Myślałam, że kocha Conrada.
− Kochała to może jego pieniądze – zauważył Carlos, ale zasłużył tym sobie na karcące spojrzenie Emily, jak również małego Aleca.
− Ciocia Eva jest w porządku – powiedział cicho, bawiąc się samochodzikami i jeżdżąc nimi po stole. – Nie potrzebowała pieniędzy, bo płaciła za szpital Oscara. Prawda, tato?
Po tych słowach wszyscy spojrzeli na Javiera jednocześnie, oczekując wyjaśnień. Ten jednak był speszony wyznaniem synka. Trochę był jednak dumny, że mały Alec od najmłodszych lat wykazywał się ponadprzeciętną inteligencją, zupełnie jak mamusia i tatuś.
− No więc... – Magik zaczął, ale nie wiedział, co powiedzieć. Luke wpatrywał się w niego intensywnie, oczekując wyjaśnień.
− Znalazłem stare rachunki za szpital w San Antonio. – Oscar przyszedł z pomocą Magikowi. Do tej pory nie wspominał o tym Lucasowi, uważając, że nie ma to znaczenia. Wiedział, że duma przyjaciela na tym ucierpi. – To ona była tym anonimowym darczyńcą. Dzięki temu jeszcze żyję. Gdyby nikt nie płacił, pewnie rodzice odłączyliby mnie od aparatury już dawno temu.
− Nie mów tak, nie jesteś jej nic winien – zauważył Carlos, nagle poważniejąc. – To, że zrobiła jedną przyzwoitą rzecz w całym swoim parszywym życiu, nie usprawiedliwia tego, co zrobiła.
− A co zrobiła? – Alice zerknęła na Carlosa, a kiedy nie dostała odpowiedzi, zwróciła się do Emily: – Dlaczego mówią tak brzydko o Evie? Przecież chyba nie była taka zła, co?
− Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Luke zapytał bezpośrednio Oscara, który tylko wzruszył ramionami.
− A co by to zmieniło? Wybaczyłbyś jej? – Fuentes próbował zająć czymś ręce, więc sięgnął po kawałek pizzy, nie patrząc na przyjaciela.
− Nie, dobrze wiesz, że nigdy tego nie zrobię. I myślałem, że mnie w tym popierasz.
− Bo popieram. Ale jednak... sam nie wiem. Trochę ją rozumiem.
− Co rozumiesz? – Luke nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – Rozumiesz, że zabiła dwie osoby i omal nie zabiła ciebie? Że przez nią tkwiłeś w śpiączce przez prawie dekadę?
− Co?! – Alice patrzyła to na Oscara, to na Lucasa, a na końcu szepnęła Fabriciowi do ucha: − W domu chcę poznać wszystkie szczegóły.
Fuentes nic nie odpowiedział, przeżuwając kęs pizzy, gapiąc się w okno beznamiętnie. Nie mógł spierać się z Lucasem, który niewątpliwie miał rację. Ale jednak musiał przyznać, że gdyby nie to, że Eva opłaciła zaległe rachunki za jego szpital, których Roberto Hernandez nie był w stanie spłacać, pewnie nie siedziałby teraz przy tym stole. Alec wyczuł napiętą atmosferę i tym razem to on podszedł do Lucasa i wręczył mu mały policyjny samochodzik na pocieszenie.
− Nie gniewaj się na ciocię Evę, ona naprawdę cię kocha.
Javier zakrztusił się pizzą po słowach synka. Kiedy podczas burzy droczyli się z Evą na temat jej uczuć do Hernandeza, przez myśl mu nie przeszło, że synek wciągnie wszystko jak gąbka. Wziął go na ręce i posadził przy sobie, by już nie wprowadzał niezręcznej atmosfery. Niestety Alice podchwyciła temat.
− Nie widzę tego – stwierdziła, przypatrując się Hernandezowi z przeciwległego końca stołu. – Eva zawsze była taka stylowa, a ty nawet nie umiesz przyszyć sobie guzika. Co ona w tobie widziała?
Nastała cisza, podczas której wszyscy poczuli się niezręcznie, bo nikt nie wiedział, co odpowiedzieć. I wtedy nagle Carlos się roześmiał. Odchylił się na krześle i śmiał się do rozpuku. Miał tak zaraźliwy śmiech, że wkrótce reszta gości również nie mogła przestać. Alec i Alice patrzyli na dorosłych jak na idiotów, nie rozumiejąc, co to wszystko oznacza.
− Boże, jak ona mnie irytowała w szkole – powiedział w końcu Jimenez, ocierając łzy z oczy, które napłynęły mu z rozbawienia. – Eva wszędzie łaziła za Lucasem, nie można było go nigdzie wyciagnąć, bo ona szła w pakiecie. Przylepiła się jak rzep do psiego ogona. W sumie to jak teraz o tym myślę, to była twoja wina, że ją tak zwodziłeś. – Carlos wycelował oskarżycielsko palcem w Lucasa, który sądził, że się przesłyszał.
− Nie robiłem jej żadnej nadziei.
− Może robiłeś to nieświadomie. Byłeś po prostu zbyt grzeczny, żeby powiedzieć jej, by się odwaliła – zauważył Jimenez. – Wybacz – dodał, widząc zgorszone spojrzenie Emily. – Żeby poszła tam, gdzie raki zimują.
Żartowali tak sobie jeszcze jakiś czas, aż w końcu nadeszła nieuchronna godzina pożegnań. Javier zobowiązał się, że odwiezie Lucasa na lotnisko w Monterrey. Wszyscy się ściskali i obiecywali się zobaczyć najpóźniej na gwiazdkę. Lucas miał w planach odwiedzić w święta swoją matkę w San Antonio i tam też zaprosił wszystkich, wiedząc, że do Meksyku nie będzie mógł powrócić jeszcze przez dłuższy czas, nie chcąc prowokować Joaquina i jego ludzi.
− Przekaż to proszę Jaime. – Luke zwrócił się do Carlosa, wręczając mu parę rękawic bokserskich. – Chłopak ma niezły temperament, niech zrobi z nich dobry użytek.
Carlos pokiwał głową na znak, że to zrobi, po czym wszyscy pożegnali się z policjantem i patrzeli jak odjeżdża w samochodzie Javiera. Rozmawiali normalnie, Javier nie dawał po sobie poznać, że jest zły czy mu smutno z powodu wyjazdu przyjaciela, ale Luke wiedział, że gdy tylko nadejdzie moment pożegnania, Magik powie mu, co myśli. Ten jednak nie wspominał już o Arianie.
− Nic nie powiesz? – Hernandez wpatrywał się w blondyna, który skrupulatnie sprawdzał, czy wszystkie torby przyjaciela są dokładnie zapięte i opatrzone naklejką.
− Wiem, że nie chcesz tego słuchać, a ja, mój drogi, nie lubię się powtarzać. – Westchnął ciężko, spoglądając na tablicę odlotów. – Mam po prostu nadzieję, że wiesz, co robisz.
− Uwierz mi, wiem. – Luke uściskał przyjaciela. Doceniał jego troskę, ale klamka już zapadła. – Mam do ciebie prośbę: przestań zadręczać się wszystkimi naokoło i zatroszcz się o siebie. Choć raz.
− Co ty gadasz? – Magik machnał ręką, ale Lucas był nieugięty.
− Widzę przecież, że chodzisz jak struty. Nie zapominaj, że świat nie zawali się, jeśli przez jakiś czas skupisz się na sobie, zamiast pomagać innym.
− Czasami mam wrażenie, że wszechświat robi wszystko, co w jego mocy, by nam dopiec. – Magik uśmiechnął się i poklepał Luke’a po ramieniu. – Nie zdziw się jak wpadnę kiedyś do Quantico w odwiedziny.
− Po pierwsze, w Quantico nie można pojawić się od tak na zwiedzanie, a po drugie – skąd pomysł, że akurat tam będę?
− Widzę, że wiem o tobie więcej niż ty sam, agencie specjalny Hernandezie. – Magik wrócił do swojego zwykłego, nieco przemądrzałego tonu. – To chyba w nagrodę za powodzenie misji – masz zająć się szkoleniem nowych agentów. Jeśli mam być szczery, odetchnąłem z ulgą, bo wiem, że przynajmniej nie będziesz bezsensownie się narażał podczas jakichś niebezpiecznych akcji. Naprawdę nie wiedziałeś?
− Wspomniałem coś o urlopie, ale chyba wzieli to zbyt poważnie. – Luke podrapał się po głowie, zastanawiając się, czy jego dziadek nie maczał w tym palców. Dla niektórych agentów życiową ambicją było przekazywanie wiedzy innym i szkolenie nowych rekrutów w specjalnej placówce treningowej. On jednak chciał być w terenie, żeby czymś się zająć. Myślał o paru dniach wolnego a nie o przeniesieniu do Quantico.
− Pewnie wolą dmuchać na zimne i mieć cię na oku na wypadek, gdyby Joaquin dostał szału i wysłał swoich ludzi do Waszyngtonu.
− Wątpię. – Lucas zaśmiał się cicho. Sam pomysł, że Villanueva mógłby się do tego posunąć być dla niego abstrakcją. – Trzymaj się, Javier. Wpadaj, kiedy chcesz, ale może jednak najpierw mnie uprzedź.
− Zobaczę, co da się zrobić. – Reverte wywrócił oczami, dając za wygraną. Obserwował jeszcze jak przyjaciel staje w kolejce do odprawy i wrócił do swojego wozu.
Musiał przyznać przed samym sobą, że będzie tęsknił za Harcerzykiem, ale ostatecznie przecież to nie było tak, że nigdy więcej się nie zobaczą. Z tą myślą wrócił do domu mimo wszystko zadowolony z tego wieczoru i z tego, że udało mu się rozstać z przyjacielem w miłej atmosferze.
Natomiast Lucas, czekając na odprawę, wyciagnął z bagażu podręcznego tomik poezji, który dostał od Oscara. Przekartkował go, by znaleźć fragmenty, które według Oscara mogłyby go zainteresować. Był to wiersz 20, ostatni. Hernendez przeczytał podkreślony fragment po hiszpańsku: ”Ya no la quiero, es cierto, pero tal vez la quiero. Es tan corto el amor, y es tan largo el olvido.”. Westchnął ciężko, wpatrując się w te słowa: ” Już jej nie kocham, to pewne, ale być może ją kocham. Tak krótka jest miłość, a tak długie jest zapominanie.”
Wiedział, że nigdy jej nie zapomni, choćby nie wiem co.

***

Całą drogę z Pueblo de Luz do Valle de Sombras pokonała biegiem. Kiedy tylko przekroczyła granię miasteczka uderzyła ją zmiana pogody i ciemne chmury. Już prawie zapomniała jak to było w Dolinie. Nie przejmowała się tym, deszcz nie był jej straszny. Ariana nie wiedziała, co w nią wstąpiło, ale czuła, że musi to z siebie wyrzucić, by niczego w życiu nie żałować. Miała za sobą wiele niezrealizowanych marzeń, wiele nadziei i ambicji, wiele okazji, które przeszły jej koło nosa, bo była zbyt wielkim tchórzem, by wziąć byka za rogi i sama pokierować swoim życiem. Nie zamierzała tego powtarzać. Dopadła do drzwi i zapukała w nie agresywnie, może nawet za bardzo. W rękach trzymała kartkę, na której spisała wszystko, co chciała powiedzieć – nie mogła niczego pominąć, a bała się, że z emocji i stresu pozapomina wszystko, co było ważne. Nikt nie otwierał, więc zapukała ponownie, po cichu czytając sobie słowa, które w pośpiechu pisała. Gdzieś w oddali słychał było grzmot, zwiastun zbliżającej się burzy, ale w ogóle nie zwróciła na to uwagi.
− Ariana, co ty tu robisz? – Oscar otworzył jej drzwi, zdziwiony. Przez ramię miał przewieszoną ścierkę do naczyń, z tyłu dało się słyszeć pobrzękiwania. Pomyślała, że impreza trwa w najlepsze.
− Muszę... pogadać z Lucasem – wyjąkała, ledwo wypowiadając te słowa, bo nadal miała zadyszkę. Trzymała się jedną ręką pod bokiem, próbując złapać oddech, a drugą trzęsącą się dłonią podtrzymywała kartkę papieru.
Fuentes zmierzył ją zatroskanym wzrokiem, odwracając się w głąb mieszkania. Zniecierpliwiona wyciągnęła szyję, by lepiej widzieć. Stół był prawie sprzątnięty, gdzieniegdzie walały się kartony i pudła z rzeczami, które Oscar miał przewieźć do mieszkania Carlosa.
− Jest tutaj? – zapytała, nie cierpliwiąc się. Słyszała, że ktoś krząta się w kuchni.
Zza pleców Oscara wyszedł Carlos, wycierając ręce w ścierkę i przypatrując się jej zdziwiony.
− Impreza się już skończyła – powiedział, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje.
− Muszę pomówić z Lucasem, zanim wyjedzie. To ważne. – Ariana postanowiła nie owijać w bawełnę. Oscar i Carlos wymienili smutne spojrzenia, co nie uszło jej uwadze. – Co jest?
− Ari... Lucas już wyjechał. Jego samolot odleciał jakąś godzinę temu. – Oscar czuł się źle z tym, że to on musi przekazać przyjaciółce tę złą nowinę. Serce mu się krajało, kiedy widział jak cała krew z jej twarzy odpłynęła, pozostawiając ją bladą jak ściana.
− Och – wyrwało jej się tylko, zanim usłyszeli grzmot i niebo zostało rozdarte przez błyskawicę. Duże krople deszczu uderzyły o ziemię i już po chwili szatynka była mokra od stóp do głów.
− Wejdź szybko, bo się przeziębisz – nakazał Fuentes, ale ona pokręciła głową. Wpatrywała się w notatki, które tak skrupulatnie spisywała od kilku dni, wciąż mnąc kartki i wyrzucając je do kosza tylko po to, by zacząć od nowa. Walczyła ze sobą do samego końca, ale kiedy podjęła decyzję, było już za późno. Ciężkie krople deszczu rozmazały tusz z długopisu i po chwili nie było już można rozpoznać słów wypisanych na kawałku papieru.
− Muszę wracać – powiedziała i nie czekając, aż któryś ją zatrzymała, powlokła się z powrotem do Pueblo de Luz.
Tym razem już nie biegła, bo i po co. Nie spieszyło jej się. Poczuła się trochę tak, jakby świat się zawalił. Nigdy nie potrafiła być stanowcza i walczyć o swoje marzenia. I ten jeden jedyny raz, kiedy znalazła w sobie odwagę, było już za późno. Zaufała swoim nogom i pozwoliła im się prowadzić, a tak się złożyło, że pokierowały ją one na El Tesoro – jedyne miejsce dla zbłąkanych dusz.
Przysiadła na werandzie pięknej hancjendy, nie przejmując się, że moknie – już nie wiedziała, czy to deszcz czy łzy zalewały jej oczy. Ariana pomyślała, że wie już dlaczego Fernando i Conrado tak bardzo pragnęli El Tesoro. I domyślała się, dlaczego chciał je mieć Joaquin. Może chodziło o zemstę, może chodziło o władzę w okolicy, ale było coś jeszcze. Kiedy tak siedziała, czując jak jej ciałem wstrząsają dreszcze, przyszło jej do głowy, że ta ziemia może nie była bogata w minerały czy złoto, jak głosiły legendy, ale na pewno nie była jałowa. Zasiane na niej były utracone nadzieje wielu pokoleń mieszkańców, a teraz również i jej samej.

***

Quen wiedział, że musi wziąć sprawy w swoje ręce. Problem w tym, że teraz, kiedy Hugo odszedł z rezydencji Ibarrów, a całe miasto miało go na językach przez to, co zrobił Rafael, ciężko mu było na czymkolwiek się skupić. Nie mógł pozostać obojętny i zamierzał spełnić groźbę, którą wypowiedział pod adresem Fernanda, nawet jeśli byłaby to ostatnia rzecz jaką zrobi w życiu. Dlatego przyszła mu do głowy tylko jedna osoba, która mogła mu pomóc, a był to nikt inny jak Javier Reverte. Był dobrym facetem, w dodatku uwolnił Rafaela z aresztu. Nie mógł więc być związany z Fernandem, a przynajmniej Quen miał taką nadzieję pomimo faktu, że jego żona pracowała dla Barosso.
− Masz chwilę? – zapytał Magika, stając na progu jego domu z torbą na laptopa na ramieniu.
Javier zerknął na zegarek – była niedziela rano. Victoria jeszcze spała, ale jego obudził Alec, który chciał układać klocki. Quen pomachał ręką w stronę chłopca, ktory odwzajemnił przywitanie, rozsiadając się na podłodze w salonie i rozsypując klocki po dywanie.
− To ważne – dodał Quen, a Javier wpuścił go do środka i zaprowadził do kuchni.
− Chodzi o tę artystyczną fuchę, o której wspominałem? Mówiłem, że sam się do ciebie odezwę. – Reverte nalał sobie kawy i zaproponował chłopakowi, który jednak pokiwał głową, nie mając na nią ochoty.
− Nie, chodzi o coś innego. – Quen miał na twarzy rumieńce. Nie wróżyło to niczego dobrego.
Javier poczuł się niezręcznie, patrząc na tego chłopaka, który mógł okazać się synem Conrada. Dziwnie było o tym wiedzieć i konwersować jak za dawnych czasów. Usiadł na stołku w kuchni, sącząc kawę.
− Słucham.
− Najpierw muszę wiedzieć, że nie popierasz Fernanda Barosso i wszystko, co ci powiem, zostanie między nami. A to oznacza, że nie może się o tym dowiedzieć nawet twoja żona, której, jeśli mam być szczery, nie ufam.
− Okej, a można wiedzieć dlaczego?
− Victoria pracuje dla Fernanda, naprawdę muszę ci to rozpisywać? – Zniecierpliwiony ton nastolatka sprawił, że Javier uniósł nieco brwi. – Przepraszam. – Quen zdał sobie sprawę, że przesadził. – Hugo zawsze mówił, że można na tobie polegać, więc zdecydowałem się tobie też zaufać. Hugo mnie zdradził, ale to nie oznacza, że ty jesteś zły...
− Dzięki za zaufanie. Do czego to zmierza? – Magik był zaciekawiony zachowaniem młodego Ibarry. Już dawno nie miał takiej zagwozdki.
− Wiem, że pomogłeś Hugowi z tym sejfem Fernanda. I ja mam dla ciebie pewne zlecenie.
− Zlecenie, mówisz? – Javier podrapał się po brodzie, świdrując nastolatka wzrokiem.
Quen odetchnął głęboko, wyciagnął z torby swojego laptopa i już po chwili pokazywał Javierowi swoje konto w bankowości elektronicznej.
− Co to ma być? – Javier zerknął od niechcenia na ekran, ale na widok zer na koncie zakrztusił się gorącą kawą. – Skąd masz tyle forsy?!
− No właśnie, tu jest pies pogrzebany. Odkryłem to, kiedy razem z Felixem i Marcusem chcieliśmy pomóc Roque spłacić długi dla Templariuszy.
− Tą kasą mógłbyś sfinansować cały kartel, nie tylko spłacić długi nastolatka za parę torebek kokainy. – Javier zagwizdał cicho, opierając ręce na blacie. – Nie rozumiem, skoro macie tyle kasy, to mogliście wpłacić kaucję za Rafaela sami. Dlaczego mam wrażenie, że Ofelia o tym nie wie?
− Bo nie wie. I ja też nie powinienem wiedzieć.
− Pogubiłem się.
− Jeśli dobrze rozumiem, Fernando wpłacał na moje konto regularnie pieniądze. Rzekomo jako prezenty dla chrześniaka, no wiesz – urodziny, gwiazdka, pierwsze piejsce w turnieju szermierki. – Quen skrzywił się na samą myśl, że musiał nazywać tego człowieka swoim wujem. – Ale nie były to małe sumki. Konto jest moje, ale traktowane jest jak mój fundusz. Założył go właśnie Barosso. Mogłem korzystać z kasy, wypłacając małe kwoty na swoje potrzeby, ale rzadko to robiłem, nigdy niczego mi nie brakowało u rodziców.
− Więc ukrywał na twoim funduszu swoje brudne pieniądze – dopowiedział za niego Javier, sprawdzając historię konta młodego Ibarry, nie wierząc własnym oczom. – Zupełnie jak z sierocińcem.
− Co? – Quen się zaciekawił, ale Javier pokręcił głową, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
− Twoje konto było dla niego zabezpieczeniem na wypadek przejęcia majątku przez Mauricia Rezende – wyjaśnił. Musiał przyznać, że to posunięcie było całkiem mądre jak na Fernanda. Quen może i był rozpieszczony, ale miał też swoją dumę i nie sięgał po pieniądze od wuja.
− Chcę oddać ci kasę za kaucję, którą wpłaciłeś za mojego ojca. – Quen nie zamierzał owijać w bawełnę. – Ale przede wszystkim chcę zrobić coś z tymi pieniędzmi, ulokować je gdzieś, gdzie Fernando ich nie znajdzie. Chcę, żeby cierpiał. A co innego sprawi, że go zaboli jak świadomość, że jest bankrutem?
− Dobrze mówisz, ale po pierwsze – kiedy wpłacałem kaucję za twojego ojca, nie oczekiwałem natychmiastowej zapłaty, a po drugie – Fernando cię zabije, jak się dowie.
− Dlatego jesteś mi potrzebny. Sam nie mogę wypłacić pieniędzy, ale może gdyby towarzyszył mi w banku opiekun prawny... – Quen spojrzał w sufit, postukując palcami po blacie.
− Że niby ja? – Javier wskazał na siebie palcem, a zaraz potem zreflektował, że jest za głośno i mógł obudzić Victorię.
− Jesteś Magikiem, prawda? Możesz zachachmęcić tak, że nikt się nie połapie. Albo upozorujesz jakiś cyber atak na moje konto, gdzie pieniądze znikną i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, trafią na konta potrzebujących lub fundacji... Co ty na to?
− A nie wolałbyś zostawić tej forsy sobie? – Javier był zdumiony postępowaniem chłopaka, którego zawsze jednak postrzegał jako osobę dość samolubną.
− Nie chcę tych pieniędzy, są brudne. Poza tym nie potrzebuję ich, a mnóswo ludzi w Valle de Sombras i Pueblo de Luz może na tym skorzystać. Wyobrażasz sobie minę Fernanda, kiedy się dowie? – Quen aż klasnął w ręce z uciechy, a w jego oczach pojawił się błysk zwycięstwa. – Albo kiedy oświadczymy wszem i wobec, że darczyńcą jest sam Fernando Barosso? Nie będzie mógł zaprzeczyć, bo informacja pójdzie w świat i wyszedłby na najgorszego drania, gdyby próbował odzyskać tę kasę. Co ty na to?
“Ja na to, że bardzo przypominasz Conrada” – pomyślał Javier, ale nie powiedział tego na głos, tylko otrząsnął się z tych myśli.
− Pomyślę, co da się zrobić.
− Super, wiedziałem, że można na ciebie liczyć!
Javier uśmiechnął się i pożegnał się z nastolatkiem. Pytanie tylko, czy rzeczywiście chciał ukrywać to przed żoną.

***

Korzystali z pięknej pogody w niedzielne popołudnie, siedząc na kocu nad jeziorem w Pueblo de Luz. Nikomu nie chciało się zajmować nauką, ale niestety czekał ich jeszcze ostatni projekt na przedsiębiorczość. Tak jak powiedzieli, tak zrobili i utworzyli nową, pięcioosobową grupę. Wszyscy zaangażowali się w pracę domową, nawet Lidia Montes, która, o dziwo, miała ciekawe spostrzeżenia i pomysły. Marcus obserwował ją z dystansu, mając w pamięci ich ostatnie spotkanie, kiedy to wprost powiedziała mu, że jest głupi i porywa się z motyką na słońce, zadzierając z Templariuszami. Być może miała rację, ale nie mógł się teraz wycofać.
Lidia nie zamierzała jednak zaprzyjaźniać się z nikim z grupy. Kiedy odwaliła swoją część projektu, pożegnała się z nimi i poszła w sobie tylko znanym kierunku, a oni jej nie zatrzymywali. Wiedzieli, że jest samowystarczalna i nie zamierzali zmuszać jej do kontaktów towarzyskich. Rosie natomiast była zupełnie inna – rozsiadła się wygodnie na trawie, wyciagając twarz w stronę słońca. Dawno nie miała okazji do wylegiwania się w słońcu i odpoczynku.
Quen spojrzał na nią zdziwiony. Znali się dość dobrze, w końcu ich rodzice obracali się w podobnym towarzystwie. Poza tym oboje należeli do kółka plastycznego. Co prawda Quen zrezygnował po wstąpieniu do liceum, uznając, że nie jest to zbyt męskie zajęcie i nie chciał być z tym kojarzony, ale wiedział, że panna Castelani nadal tworzyła.
− Chcesz mi wywiercić dziurę w twarzy? – zapytała nagle, otwierając jedno oko i dając mu do zrozumienia, że czuje na sobie jego spojrzenie.
− Zastanawiam się, dlaczego nam pomagasz – wyznał bez ogródek. Myślał o tym od dłuższego czasu, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
− To też w moim interesie, żeby zaliczyć Saverina.
− Co proszę? – Quen zakrztusił się, choć nie miał nic w ustach.
− Projekt na jego zajęcia... Boże, ale wy wszyscy pruderyjni. – Prychnęła i ze złością usiadła z powrotem na kocu, czując, że nie dadzą jej się zrelaksować.
− Nie chodzi mi o pracę domową, a projekt “zniszczyć Pereza”. Przecież to twój dziadek – zauważył rozsądnie Ibarra. − Jesteś pewna, że chcesz się w to mieszać? Może być nieciekawie, kiedy Dickie się dowie o twoim udziale.
− Mam dość mówienia mi, co mam a czego nie mam robić. – Rosie wyglądała na poirytowaną, więc chłopak stwierdził, że nie będzie więcej poruszał tego tematu. Wałkowali to już wystarczająco długo.
− A co z propozycją tego całego Erica, można mu ufać? – zapytał Marcus, wstając i puszczając kilka kaczek na wodzie, jakby nie mógł usiedzieć w miejscu.
Słońce zaczynało już powoli chylić się ku zachodowi i młodzież opuszczała tereny przy jeziorze, dzieki czemu mogli swobodnie porozmawiać. Gdzieś w oddali Ella bawiła się z kolegami z klasy, w tym Jaime Sotomayorem, z którym zdażyła się zaprzyjaźnić. Felix rzucał jej wylęknione spojrzenia.
− Pytałem Alice podczas korków z rysunku i mówi, że Eric to wporzo gość. Jest dla niej jak wujek albo starszy brat. Jeśli ktoś chce znać moje zdanie, to jest to dziwne, że stary facet przyjaźni się z małą dziewczynką. – Quen skrzywił się trochę, ale Alice wypowiadała się pochlebnie o panu Moonie, więc i on był zmuszony mu zaufać.
− Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. – Marcus jak zwykle był głosem rozsądku w grupie. – Ale możemy spróbować, zobaczyć, co uda mu się znaleźć.
− Przestań się tak wciąż gapić, nic jej nie będzie, jak spuścisz ją z oka na pięć minut. – Quen uderzył Felixa w ramię, widząc, że ten skupia się na młodszej siostrze.
− Wolałbym nie widzieć jej w pobliżu wody – odpowiedział, odwracając wzrok, ale nadal będąc spięty. – Myślę, że ten cały Eric zna się na rzeczy. Ja bym zaryzykował. Hej, a może Hugo mógłby nam pomóc? – zaproponował Castellano, ale Quen nie chciał o tym słyszeć.
− Nie wspominaj przy mnie tego człowieka! – wkurzony wstał z koca, złapał kilka kamyków od Marcusa i puścił je na wodzie, pewnie wyobrażając sobie, że każdy ma twarz ochroniarza. – On jest z Fernandem, zawsze był i zawsze będzie. Nie można mu ufać.
− Czy ja wiem, według mnie jest w porządku. – Marcus zamyślił się głęboko – od jakiegoś czasu zastanawiał się, czy umieścić Huga Delgado na swojej tablicy śledczej, ale jeszcze go nie rozgryzł.
− No tak, zapomniałem, że trzymasz sztamę ze swoim kuzynkiem. – Ibarra prychnął, ciskając kamyk do wody. – W porządku, bierz jego stronę, mną się nie przejmuj.
− Przecież nie powiedziałem, że biorę jego stronę...
− Ale tak jakbyś powiedział.
− Oboje się przymknijcie, bo mnie głowa przez was rozbolała. – Rosie złapała się za głowę, wzdychając ciężko.
W tym samym momencie dało się słyszeć głośne ujadanie psa. Felix automatycznie poderwał się z miejsca i ruszył na drugi brzeg jeziora, gdzie Ella została sama z Jaime i psem Syriuszem, ale teraz towarzyszył im ktoś jeszcze.
− Ella, odsuń się od niego! – zawołał do siostry, która wycofała się kilka kroków w stronę jeziora, z niepokojem patrząc na zbliżającego się Lalo Marqueza i jakichś dwóch osiłków.
Reszta grupy dobiegła za Felixem, stając oko w oko z Templariuszami. Czarny labrador retriever obnażył wściekle kły, widząc swojego starego pana, ale nie atakował, wyglądał na przestraszonego.
− Proszę, proszę, kogo my tu mamy. – Na twarzy Lalo pojawił się cwany uśmieszek.
− Czego chcesz, Eduardo? – Marcus przestąpił kilka kroków, stając przed grupą niczym lider, co nie uszło uwadze Lala. Wiedział, że młody Delgado lubi zgrywać bohatera i niezmiernie go to irytowało, bo przypominał mu Huga ze szkolnych lat.
− A co, potrzebuję twojego specjalnego pozwolenia, żeby posiedzieć sobie nad jeziorem? – zadrwił, a jego towarzysze – dwaj rośli łysole z tatuażami Templariuszy na ramionach − zachichotali ochryple.
− Nie jesteś tu bez powodu, więc lepiej gadaj, bo inaczej... – zaczął Quen, ale urwał, bo nie wiedział, co powiedzieć. Byli tylko bandą dzieciaków, którzy nie mieli żadnych szans z Marqezem i resztą członków kartelu.
− No dobra, macie mnie. – Lalo rozłożył ręce, jakby chciał pokazać, że przyłapali go na gorącym uczynku. – Mam interes i myślę, że taka banda frajerów jak wy będzie w stanie mi pomóc. Brakuje nam jednego człowieka i coś mi się zdaje, że wiecie sporo na jego temat.
− Nie obracamy się w takim towarzystwie. Poszukaj pomocy, gdzie indziej – warknął Felix, ale Lalo posłał mu tylko mordercze spojrzenie i zwrócił się do Marcusa.
− Gdzie jest Hernandez?
− Czego chcesz od Lucasa? – To Jaime poczuł w sobie przypływ odwagi i zwrócił się do prawej ręki Joaquina, przestępując przed Marcusa.
− Patrzcie, jaki gieroj z tego bachora. – Marquez prychnął w stronę swoich towarzyszy. – Powinieneś się cieszyć, młody, że w ogóle oddychasz. Podziękuj Hernandezowi, bo gdyby to ode mnie zależało, już gniłbyś na cmentarzu.
Marcus złapał nastolatka, który wyrwał się w stronę Lalo z ogniem w oczach i kazał mu schować się za swoimi plecami. Nie podobała mu się ta sytuacja.
− Nie wiem, dlaczego przyszło ci do głowy, że wiemy gdzie jest Lucas, ale może lepiej zacznij od swojego kumpla Joaquina. Z tego, co słyszałem, to Luke jest jego prawą ręką. – Delgado wiedział, że wypowiadając te słowa sprowokuje Lalo, ale nie dbał o to. Nie zamierzał też mówić im o wyjeździe policjanta z kraju. Nie byłoby dobrze, gdyby się o tym dowiedzieli, a przynajmniej nie tak wcześnie.
− Ja jestem prawą ręką Joaquina. – Lalo wysyczał przez zaciśnięte zęby, a ręka zadrgała mu niebezpiecznie blisko pasa, gdzie zapewno trzymał pistolet.
− Nie, jestem prawie pewny, że to Hernendez. Czy Lidia nie mówiła czasem, że to Lucas uratował ci dupsko przed ludźmi Odina? – Marcus udał, że próbuje sobie przypomnieć ostatnią rozmowę, którą podsłuchał, a Lalo zrobił się czerwony na twarzy.
− A czy ja nie mówiłem ci, żebyś przestał wtykać swój wścibski nochal w sprawy, które ciebie nie dotyczą? Czy możesz chcesz skończyć jak ojciec, z kulką w głowie?
Marcus napiął wszystkie mięśnie i poruszył się niespokojnie.
− Marcus, nie! – Quen krzyknął, ale Delgado nie był głupi – wiedział, że nie ma szans z Lalo i jego ludźmi.
− Wiecie, gdzie jest Hernandez i powiecie mi, jeśli nie chcecie poznać, co to znaczy zadzierać z Los Caballeros Templarios.
− Głuchy jesteś? Nic nie wiemy. Wracajcie tam, skąd wypełzliście i dajcie nam święty spokój, nikomu nie zawadzamy. – Quen zacisnął pięści, licząc na to, że kartel odejdzie i obejdzie się bez rękoczynów. Może gdyby miał przy sobie szablę, miałby jakąś szansę, choć pewnie marną w staciu z bronią palną.
− Może teraz będziecie nieco inaczej śpiewać...
Zanim ktoś zdążył go powstrzymać, Lalo przestąpił kilka kroków, które dzieliły go od Elli, złapał ją za włosy i wciągnął głębiej do jeziora. Dziewczynka krzyknęła ze strachu i z bólu, a w jej oczach pojawiły się łzy.
− Puszczaj ją, draniu! – Felix ruszył przed siebie, bez zastanowienia, ale drogę zagrodzili mu ludzie Lala, którzy prężyli wściekle muskuły.
− Ani kroku dalej albo dziewczynka będzie żarła muł z jeziora, jasne? – warknął, przestepując nieco dalej w głąb jeziora, nie zwalniając uścisku z włosów Elli, szarpiąc ją z wściekłością. – To jak, komuś odświeżyła się pamięć, czy mam dziewuchę oskalpować? – zapytał.
Felix spojrzał błagalnie na Marcusa, który już zamierzał powiedzieć wszystko, co wie o Lucasie, kiedy nagle pies Syriusz skoczył przed siebie z prędkością błyskawicy, przebiegł pod nogami Templariuszy i wskoczył do wody, zatapiając zęby na przedramieniu Marqueza, który wrzasnął z bólu i puścił Ellę. Quen wyciagnął ją prędko z wody, odchodząc jak najdalej, ale Felix nie zamierzał puścić tego płazem. Wyminął osłupiałych zbirów i rzucił się do wody prosto na Lalo. Był w swoim żywiole. Lalo nadal ryczał z bólu, a Syriusz szarpał jego rękę jakby dostał właśnie dorodny kawałek szynki. Wcześniej bał się swojego pana, ale widząc, że jego nowa pani jest w niebezpieczeństwie, nie wahał się ani chwili. Felix zanurkował, przytrzymując Lalo pod taflą wody. Coś w nim pękło.
− Felix, zabijesz go! – wrzasnął Quen, widząc, że kończyny Lalo przestały się poruszać pod wodą.
− Zasłużył na to! – odkrzyknął chłopak. Dwóch zbirów próbowało wejść do wody, by pomóc swojemu szefowi, ale Syriusz warknał tak złowieszczo, zastępując im drogę, że cofnęli się przestraszeni jak banda tchórzy.
− Felix! – To Ella krzyknęła łamiącym się głosem i to sprowadziło bruneta na ziemię. Szarpnął gwałtownie, wyciągając Lalo nad powierzchnię wody, obserwując jak ten łyka łapczywie powietrze, kaszląc.
− Potraktuj to jako ostrzeżenie – warknął i puścił go, wychodząc powoli z wody.
− Ty mały skurwysynie, jeszcze się doigrasz. – Lalo wypluł wodę z mułem, kaszląc, przez co efekt groźby nie był zbyt piorunujący.
− Jakoś często to powtarzasz, Eduardo. – Marcus upewnił się, że jego przyjaciołom nic nie jest, po czym zwrócił się do osiłków Marqueza. – Zabierzcie go stąd i nie pokazujcie się tutaj więcej. Waszemu panu się to nie spodoba. – Miał oczywiście na myśli Joaquina. Nie wiedział, jakie układy panują teraz wśród Templariuszy, ale widać było, że Villanueva nadal siał postrach, bo faceci wzieli Lalo pod pachy i wyciągnęli go z wody.
− Ty mały, parszywy – zaczął Lalo, kierując swoje kroki w stronę Felixa, który jednak nie zamierzał ruszyć się z miejsca. Labrador skoczył, zasłaniając Castellano i warcząc wściekle na swojego byłego pana, który się nad nim znęcał. – Jak zobaczycie Hernendeza, powiedzcie mu, że tylko tchórz chowa się za plecami bandy dzieciaków.
− Bandy dzieciaków, która właśnie złoiła ci dupsko! – krzyknał zaczepnie Jaime, a Quen pociagnął go za rękę, bo narwany nastolatek mógł ich wpędzić w jeszcze większe kłopoty.
− Nie chcę psuć przemiłej atmosfery, ale policja będzie tu za jakieś dwie minuty. – Rosie wyciągnęła w górę swoją komórkę, pokazując, że właśnie powiadomiła władze o zainstniałej sytuacji. – Chyba już słyszę syreny. – Nadstawiła ucho i rzeczywiście dało się słyszeć syreny alarmowe. – Także jeśli nie chcecie się tłumaczyć, dlaczego napastujecie grupę spokojnie wypoczywających nastolatków, radzę wrócić tam, skąd przyszliście.
− Głupia suka – mruknął Lalo, przeklinając pod nosem, ale kiwnął głową na swoich ludzi i już miał zamiar odejść, kiedy Marcus do niego zawołał:
− Hej, Lalo! – Rzucił w jego stronę swoją koszulę. – Zatamuj krwawienie. I porządnie odkaź ranę. Nie chcesz chyba, żeby wdało się zakażenie. Nie wiadomo, czym twój pies był zarażony, prawda?
Marquez złapał koszulę w locie i warcząc pod nosem niecenzuralne słowa, odszedł w towarzystwie swoich ziomali. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
− Życie ci niemiłe? – Marcus spojrzał na Jaime, który nadal był nabuzowany i niemal pobiegł za Templariuszami, by jeszcze im dokopać. Marcusa uderzyło to, że są ze sobą spokrewnieni, a nigdy wcześniej się nie spotkali. Dziwnie się poczuł, wiedząc, że jest dla kogoś “wujkiem”.
− Nic ci nie jest? – Felix zapytał siostry, odgarniając jej potargane włosy z twarzy. Rosie trzymała ją za ramiona, poklępując, by dodać jej otuchy.
− Dlaczego to zrobiłeś? Mogłeś zginać! – Ella rozpłakała się, uderzając brata małymi piąstkami w klatkę persiową.
− Właśnie, stary, do reszty cię pogięło? Nie poznaję cię. – Quen pokręcił głową z niedowierzaniem. Ustalali już wielokrotnie, że nie mogą zadzierać ani z Lalo ani z jego ludźmi, a tymczasem oni wciąz go prowokowali.
− A ty co byś zrobił, gdyby groził twojej siostrze?
− Ja nie mam siostry. Chyba – dodał po chwili Quen, co tak nim wstrząsnęło, że aż się roześmiał. Może miał gdzieś rodzeństwo, o którym nie miał pojęcia.
− Niezła ściema z tą policją, ale ważne, że podziałało. – Marcus kiwnął głową w stronę dziewczyny, ciesząc się, że chociaż ona zachowała trzeźwość umysłu.
− Drobiazg, nie mogłam wam dać się zabić przez tych oprychów. A z tobą na pewno wszystko dobrze? – Rosie zapytała Felixa, który był przemoczony od stóp do głów, ale zdawał się tego nie dostrzegać, bo bardziej zaaferowany był sprawdzaniem, czy Ella jest cała.
Pies Syriusz zamruczał i otarł się przyjaźnie o nogi Felixa.
− Ten pies jest dziwny – stwierdził Castellano, trochę zdumiony przyjacielskim zachowaniem labradora i tym, że psisko stanęło w jego obronie. Wcześniej tylko Elli pozwalał do siebie podchodzić.
− To nie pies. To animag. – Rosie była śmiertelnie poważna. Wszyscy spojrzeli na nią nieprzytomnie, a ona machnęła ręką. – Na żartach się nie znacie. Chodźcie już, lepiej wracajmy, zanim tamci się zorientują, że policja po prostu tędy przejeżdzała.
Marcus zabrał książki i koc, który zarzucił Elli na ramiona, by się nie przeziębiła. Wszyscy ruszyli w stronę miasteczka, trochę podekscytowani bliskim spotkaniem z Templariuszami. Delgado został nieco z tyłu, by porozmawiać z przyjacielem, który zamknął się w sobie i nadal był roztrzęsiony.
− Chcesz o tym pogadać? – zapytał, sprowadzając go na ziemię. Szli wąską ścieżką, skąd nadal rozpościerał się widok na lśniące jezioro, a za nim urokliwy budynek ratusza miejskiego.
Felix ocknął się z letargu i odwrócił wzrok od jeziora.
− To jak cholerne deja vu – powiedział ochrypłym głosem, a Marcus nie musiał go pytać, co ma na myśli. Wiedział aż za dobrze, bo on również pamiętał tamten dzień, siedem lat temu.
− Rosie mówiła, że spotkaliście Valentinę w “Czarnym Kocie”. – Delgado zauważył ostrożnie, nie chcąc jednak zmuszać przyjaciela do zwierzeń. – To znaczy, że twoja mama...
− Tak. Augusto Ibarra mówił, że prowadzi bar w miasteczku. Nie widziałem jej – dodał, odpowiadając na niezadane przez Marcusa pytanie. – I nie chcę jej widzieć, ale proszę nie mów Elli.
− Jasne, wiesz, że możesz na mnie liczyć. – Marcus poklepał go po ramieniu. – A co z twoim ojcem, powiesz mu?
− On już na pewno wie. – Felix nie był zły na ojca, że to przed nim zataił. Ostatecznie sam wolałby nie wiedzieć, że Anita Vidal jest w mieście.
− Może dobrze by ci to zrobiło, gdybyś pogadał z matką...
− Ona nie jest moją matką, Marcus. – Felix zatrzymał się w drodze, patrząc na przyjaciela takim wzrokiem, że Delgado żałował, że w ogóle się odezwał. – Przestała nią być dawno temu.
− W porządku. – Marcus zgodził się z nim i ruszyli dalej do domu.
Kiedy Delgado kładł się spać tego wieczora, jeszcze długo wpatrywał się w swoją tablicę. Nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy przyjaciela, kiedy ten w amoku omal nie utopił Lala. Wiedział, że Felix nie byłby do tego zdolny, a jednak było blisko i Marcus nie mógł pozbyć się wrażenia, że prędzej czy później ktoś z nich poniesie straty. Albo będzie to ktoś z Templariuszy albo jedno z nich. Zasypiał ze złowieszczym przekonaniem, że nikomu nie uda się wyjść żywo z tej rozgrywki na śmierć i życie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 12:27:25 06-08-22    Temat postu:

Temporada III C 076

Venetia/Rosie/Javier/Emily
W Londynie padało. Długie brązowe włosy przeczesała palcami usiłując rozplątać poplątane pasma. Zirytowana wsunęła je za uszy dając sobie spokój z ratowaniem fryzury. Zrobiła coś odwrotnego; wyciągnęła twarz ku kroplom deszczu, które zaczęły rytmicznie uderzać w jej policzki. Westchnęła. Tak dawno nie była w Anglii, że zapomniała, że pierwszą zasadą stolicy jest „zawsze miej przy sobie parasol“ Pogoda bardzo szybko z bardzo ładnej zmieniała się w bardzo paskudną. Opuściła głowę świadoma ciekawskich przylegających do niej spojrzeń. Wyglądasz jak wariatka, pomyślała i ruszyła przed siebie. Przed odlotem do Los Angeles miała do załatwienia jedną rzecz. Jedno spotkanie.
Venetia Capaldi szła przez londyńskie ulice szybkim i pewnym krokiem. Wymijała spieszących gdzieś podróżnych w skrytości marząc by być gdzieś indziej. W innym miejscu, innym czasie. Do angielskiej stolicy przylatywała rok w rok, o tej samej porze. Zmieniały się tylko hotele w których zostawała na noc. Reszta pozostawała dokładnie taka sama. Jedno miejsce, jedna godzina i będzie mogła wrócić z powrotem do swojego ekscytującego życia. Uśmiechnęła się pod nosem. Życie Capaldi tak bardzo różniło się od jej wyobrażeń, że czasami zastanawiała się czy pod drodze nie popełniła jakiegoś błędu? Była aktorką. Dobrą aktorką. Wielu uważało, że jest wybitna, lecz zamiast spijać śmietankę ona pozostawała w cieniu.
Grała w teatrze, grała w filmach i pojawiała się na festiwalach, lecz blichtr czerwonych dywanów, okładki pierwszych stron gazet omijały ją. Po latach zdała sobie sprawę, że jest zbyt nudna na standardy Hollywood. Capaldi zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła na budynek. Westchnęła i ruszyła do środka. Wiedziała dokąd ma iść. Wspięła się po schodach na pierwsze piętro, pokój dwieście dwadzieścia. Zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami.
— Nie Bruno — usłyszała poirytowany głos matki — Nie zgadzam się.
— Kochanie — głos jej ojczyma przerwał ciszę. Przez szparę w drzwiach wiedziała jak mężczyzna podchodzi do jej matki i kładzie jej dłonie na ramionach. — Ona już tutaj jedzie — stwierdził chłodno Bruno. — Proszę kochanie chociaż spróbuj.
— Ty niczego nie rozumiesz — wymamrotała kobieta. — Ona nie jest moja. Nigdy nie była moja — Cordelia Capaldi opadła na krzesło. — I nie próbuj mi wmawiać, że chodzi o moją chorobę, o Capgras delusion bo to nieprawda. Venetia nigdy nie była moja. Bruno moja córka umarła trzydzieści lat temu ta dziewczyna nigdy nią nie była.
— Cornie — zaczął jeszcze raz Bruno.
— Zawsze była trudnym dzieckiem. Nie chciała jeść, ciągle miała kolki. Wyła całymi dniami bez powodu. — Mówiła spokojnym rzeczowym tonem do którego Venetia była przyzwyczajona. Tonem wykładowczyni literatury z Cambridge. — Jakby od pieluch wiedziała, że nie jestem jej matką.
— Cordelio
— Trzydzieści lat temu po prostu chciałam mieć dziecko. Po tych wszystkich poronieniach i martwych urodzeniach chciałam mieć zdrowe dziecko i wreszcie miałam zdrowe dziecko.
— Dlaczego więc nie chcesz się z nią spotkać? Cordelio to trwa już za długo. Venetia zasługuje na wyśnienie. Na prawdę.
— Prawda jest taka, że wystarczyło mi jedno spojrzenie na nią aby wiedzieć, że nie jest moja.. I wtedy miałam to gdzieś. Chciałam być matką.
— Ukradłaś wiec dziecko? — zapytała zdumiona Venetia wchodząc do pomieszczenia. Bruno wyprostował się i podszedł do aktorki.
— Nie ukradłam cię — zaprzeczyła kobieta wstając. — Podczas porodu panowało zamieszenia. Jedną z kobiet zawieziono na cesarskie cięcie bo okazało się, że będzie mieć jedno a nie dwoje dzieci. Pamiętam, że pielęgniarki biegały, dzieci płakały i któraś z nich wcisnęła mi cię w ramiona. Gdy zabrałam cię do domu — zaczęła — coś było z tobą nie tak. Byłaś mała, nie chciałaś jeść. Pediatra powiedział mi, że jesteś wcześniakiem. W szpitalu musiało dojść do pomyłki.
Wypuściła ze świstem powietrze spoglądając na Cordelię Capaldi z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Jej matka nie tylko okłamywała ją całe życie, ale także była zdrowa. W jej oczach nie było szaleństwa.
— Pomyłki? — powtórzyła Venetia cofając się.
— Przepraszam skarbie — Cordelia zrobiła krok w jej stronę. — Tak bardzo cię przepraszam. Chciałam być matką, ale nie potrafiłam cię pokochać.
Venetia wyszła nie oglądając się za siebie.


29 czerwca 2015 roku.

Kurator oświaty Gideon Ochoa wpatrywał się od dwudziestu dwóch minut w treść wiadomości jaką otrzymał na swoją skrzynkę mejlową. Palcami wystukiwał rytm po raz kolejny zapoznając się z treścią wiadomości, która brzmiała wyjątkowo niepokojąco. Nie był pewien co bardziej go zmartwiło czy dwa dodane załączniki czy raczej informacja o napastowaniu seksualnym ciężarnej uczennicy. Jorge , który tam uczęszczał słowem nie wspominał o takich wydarzeniach. Palce zamarły na chwilę aby wrócić do przerwanej czynności.
— Tato — do gabinetu zajrzał jego siedemnastoletni syn. Podniósł na niego wzrok. — Gloria już śpi. — poinformował go chłopak. — Coś się stało?
— Nie jestem pewien — odpowiedział mu Gideon i gestem przywołał go do siebie. Przekręcił laptop w jego stronę. — Przeczytaj — zachęcił go, a sam wstał. Nalał sobie lemoniady do wysokiej szklanki uważnie obserwując pierworodnego.
— O w mordę — wymamrotał Jorge. — Chyba nie myślisz, że ja ci to wysłałem?
— Nie, dlaczego mi nie powiedziałeś? — zapytał go. — O zmianach w regulaminie o ciężarnej koleżance i o tym co ją spotkało?
Jorge westchnął i popatrzył na swojego staruszka. Od czasu rozwodu z matką przybyło mu kilka siwych włosów na głowie i zmarszczek na twarzy. Nastolatek westchnął.
— Ciężarna nastolatka to Adora — odezwał się w końcu pod naporem ojcowskiego spojrzenia. — I nie wiem kto jest ojcem — dodał szybko.
— Ja cię wcale nie pytam o dane ojca — Gideon popatrzył na syna ze zmarszczonymi brwiami. To ostatnie zdanie było wypowiedziane zdecydowanie za szybko. Na jednym wydechu jakby jak najszybciej chciał to z siebie wydusić. Gideon uśmiechnął się kącikiem ust. Jorge kłamał, ale w tym momencie nie zamierzał w to wnikać. Nie podejrzewał także syna o ojcostwo. — Co się dzieje w szkole?
— Cofanie się o dziesięciolecia — odpowiedział mu syn i sam wstał. Nalał sobie szklankę lemoniady. — Gdy gruchnęła wiadomość o tym, że Adora jest w ciąży Dick kompletnie zbzikował. Najpierw latał po szkole jak kot z pęcherzem i na wszystkich wrzeszczał a później wymyślił — wskazał na wyświetloną treść dokumentu — wymyślił to. Zakonnica na religii wciska nam kity o tym jak powinna się prowadzić dobra katoliczka — upił łyk napoju. — Po szkole krążą plotki, że od nowego roku szkolnego nie będzie drużyny pływackiej. To znaczy będzie ale żeńska i męska zamiast koedukacyjnej.
— A napastowanie?
— Tego nie widziałem — zaznaczył od razu — ale podobno to był Freddie i Marcus spuścił mu łomot.
— Delgado?
— No, Delgado a niby taki spokojny chłopak a Freddie od kilku dni ma takie limo, że aż miło popatrzeć. — Gideon popatrzył na niego z wymownie uniesionymi brwiami. — Ok chodzą po szkole ploty, że to on strzelił bramkę.
— Masz na myśli, że jest ojcem dziecka Adory?
— No przecież mówię. To bzdura, ale Olivia Bustamante jest załamana bo kocha się w nim od pieluch.
Gideon skrył uśmiech za szklanką.
— Coś jeszcze?
— Po za tym, że dyro kazał jakieś dziesięciolatce ściągać rajstopy , bo miała na nich namalowaną tęczę? To chyba nie. Chociaż czekaj była jeszcze spraw Jules.
— Jules? To ta dziewczynka z domu dziecka, którą znaleziono nad jeziorem?
— To ta sama — przytaknął mu chłopak. — I to nie dziewczynka. Była w moim wieku. To było jakieś trzy miesiące temu gdy ją odłączono od respiratora. Dziewczyny ze szkoły chciały ją upamiętnić gdy umarła. No wiesz kwiatki pod jej szafką, misie i takie tam rzeczy. I na jednej przerwie to wszystko było, na drugiej nie. Okazało się, że dyro kazał to wszystko usunąć i wywalić do kosza.
— Tłumaczył dlaczego?
— Coś o „patrzeniu w przyszłość a nie rozpamiętywaniu przeszłości“ Jeszcze jej nie pochowali, a on kazał patrzeć w przyszłość. Co zrobisz?
— Nie wiem — odpowiedział zgodnie z prawdą. — Zbliża się koniec roku szkolnego, ale jeśli to wszystko to prawda, to dyrektora należy postawić do pionu. Musze zadzwonić — sięgnął po telefon. Jorge uznał, że czas się wycofać. Wychodząc z gabinetu usłyszał jeszcze — Elodio przepraszam, że dzwonię tak późno, ale mam kilka pytań.

***

Tom zdecydował się na prosty zestaw składający się z ciemnych spodni i jasnoniebieskiej koszuli. Zrezygnował z krawata. Według Oprah miała to być niezobowiązująca pogawędkę. Uśmiechnął się pod nosem. Niezobowiązująca pogawędka, która wypruje z niego wszystkie flaki, pomyślał opierając dłonie na umywalce.. I właśnie na to się zgodził. Na pełną transparentność. Złamał wszystkie swoje zasady i wpuścił kamery do swojego domu w Los Angeles. Godzinna rozmowa. Tylko on i Oprah. Westchnął. Rzeczy, które robimy dla dzieci, pomyślał i wyszedł z łazienki witając dziennikarkę z uśmiechem na ustach. Usiedli na wiklinowych krzesłach na tle zachodzącego słońca.
— Tom
— Oprah — przywitał się i uśmiechnął. — Dziękuje za zaproszenie — zaczęła kobieta. Uśmiechnął się lekko.
— Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się że znalazłaś dla mnie czas — odpowiedział. Tym razem to Oprah się uśmiechnęła. Za kilka dni gdy wywiad trafi do ogólnodostępnej telewizji będą ich cytować wszystkie media.
— Zacznę od pewnego ustalenia, żebyśmy wszyscy mieli absolutną jasność; nie ma pytań bez odpowiedzi.
— Zgadza się.
— Świetnie, zacznę więc od gratulacji z okazji ślubu.
Thomas uśmiechnął się.
— Dziękuje — odparł siadając w wygodniejszej pozycji.
— Jak się czujesz?
— Dobrze — odpowiedział jej reżyser. — Czuje się dobrze. Przyznaje jestem trochę zdenerwowany, ale czuje się dobrze.
— Za nim przejdziemy do tematu, który interesuje wszystkich cofniemy się do początku — zaznaczyła Oprah wpatrując się w niego z uwagą. — Camille.
— Nie żyje
— Tak, to wszyscy wiemy. Jest ci przykro, że umarła?
— Nie — odpowiedział szczerze McCord. — Ja i Camille od dawna nie żywiliśmy do siebie żadnych ciepłych uczuć, więc nie żal mi że nie żyje.
— Kochałeś ją?
— Tak kochałem ją, ale po drodze wydarzyło się zbyt wiele złych rzeczy, które sprawiły, że uczucie zniknęło.
— Co was zgubiło?
— Młodość — odpowiedział i parsknął śmiechem. — Byliśmy parą siedemnastolatków, która zaliczyła wpadkę i musiała się pobrać. Tak wtedy rozwiązywano takie problemy. Cichy ślub i rozpoczęcie wspólnego życia.
— Wasze małżeństwo nie przetrwało z powodu zbyt młodego wieku?
— Nie. Chciałbym żeby tak było. Chciałbym ci tutaj powiedzieć że byliśmy za młodzi na ślub na rodzinę i mieliśmy inne oczekiwania do życia i to nie wypaliło, ale to nie cała prawda.
— To co was zgubiło?
— Ego — odpowiedział szczerze McCord — Zgubiło nas moje ego, jej ego. Gdy się poznaliśmy byliśmy parą nastolatków, która miała swoje plany i marzenia. Gdy Camille zaszła w ciążę ślub wydawał się jedynym rozwiązaniem w tej sytuacji. W tamtych czasach nie było zbyt wielu dostępnych opcji i rozwiązań.
— Żałujesz, że wzięliście ślub?
— Żałuje, że byłem tak beznadziejnym mężem — sprecyzował. — Mogłem się bardziej starać. Odpuścić sobie zajęcia pozalekcyjne, być w domu częściej. Ja po ślubie wróciłem do szkoły, Camille została w domu z Leo.
— Dlaczego więc tego nie zrobiłeś?
— Nikt mi tego nie podpowiedział — Oprah popatrzyła na niego z uniesionymi brwiami. — Mieliśmy lata siedemdziesiąte wtedy funkcjonował zupełnie inny model rodziny; on pracuje, ona większości siedzi w domu i opiekuje się dziećmi. Dorastałem w takim modelu. Moja mama zrezygnowała z kariery, żeby mieć dzieci, Camille matka zrobiła dokładnie to samo więc uznałem, że tak należy postępować. Nikt ze mną nie usiadł i nie powiedział mi „zostań w domu“, „pomóż jej“
— Kiedy po raz pierwszy pomyślałeś o rozwodzie?
— 1984 — odpowiedział. — To było na początku 1984 roku.
— Zostałeś z nią bo była w ciąży?
— Tak — westchnął i sięgnął po wodę. Upił łyk. — 4 kwietnia 1984 roku Camille urodziła bliźniaczki- Charlotte i Emily. Emily była naszą małą niespodzianką.
— Nie wiedzieliście, że będziecie mieć bliźnięta?
— Nie, to były inne czasy z zupełnie innym podejściem do medycyny prenatalnej. Nie mogłem być na porodówce więc wydeptywałem ścieżkę na korytarzu. Pamiętam, że pielęgniarka wychodziła do mnie dwukrotnie.
— Zemdlałeś?
— Nie, ale ojciec musiał mnie przytrzymać — wyznał i uśmiechnął się z nostalgią.
— Co wtedy czułeś?
— Byłem przerażony. Miałem dwadzieścia siedem lat i czwórkę małych dzieci. Bałem się. Zwyczajnie po ludzku się bałem.
— Byłeś ojcem czwórki dzieci przez dwadzieścia dwa dni — doprecyzowała Oprah, a on skinął głową.
— Opowiesz nam o dniu w którym odeszła Charlie? Zapytała go łagodnie. Thomas uśmiechnął się smutno i skinął głową. Nigdy nie lubił wracać wspomnieniami do tamtych dni. To były zbyt trudne, zbyt bolesne.
— Charlie cierpiała na niewydolność serca — zaczął Thomas. — Lekarze nie dawali jej większych szans na przeżycie — urwał szukając w głowie odpowiednich słów. — Pamiętam, że świeciło wtedy słońce. Emily czuła się lepiej więc lekarz położył je w jednym inkubatorze. Pamiętam — głos mu niebezpiecznie zadrżał podobnie jak dłoń gdy sięgał po wodę — że leżały bardzo blisko siebie i Emily chwyciła ją za rączkę i trzymała ją tak długo dopóki biło jej serduszko.
— Siostra pożegnała siostrę.
Thomas skinął głową i obracał w dłoniach szklanką.
—Byliście tam razem z Camille?
— Nie, byłem tam sam z Emily. Camille nigdy nie uwierzyła w śmierć Charlie.
— Nie bardzo rozumiem.
— Uważała, że Charlie nie była naszym dzieckiem, że podczas porodu doszło do nieszczęśliwego zdarzenia. Zamiany dzieci. — doprecyzował. — Cierpiała na depresję. Trzy miesiące po narodzinach Emily została przyjęta na oddział psychiatryczny. Spędziła tam dwa lata.
— Dlatego wtedy najczęściej można było zobaczyć cię na Wed Endzie — stwierdziła przytomnie Oprah. — Samotnie wychowywałeś trójkę dzieci.
— Tak, miałem oczywiście pomoc rodziców, ale zmieniłem Emily nie jedną pieluchę.
— Jak wyglądało wasze życie gdy Camille wyszła ze szpitala?
— Było trudne —odpowiedział po chwili namysłu Thomas. — Dzieci przyzwyczaiły się do braku matki. Dziewczynki jej nie znały, Leo wchodził w wiek nastoletni. To był trudny i dziwny okres.
Oprah okazała się rozmówczynią przy której łatwo zapomnieć o kamerach i o tym, że za kilka dni ten wywiad obejrzy miliony ludzi na całym świecie. W ostatnich minutach dołączyła do nie go Lu. Bezwiednie splótł z żoną palce. Wspólnie zabawiali Oprah anegdotami ze swojego ślubu i wesela.
— Za nim zakończymy rozmowę mam do ciebie pytanie Thomasie; czy chcesz mieć jeszcze dzieci?
— Tak — odpowiedział bez wahania. — Chciałbym mieć jeszcze jedno dziecko albo dwoje.
— Twoje dzieci o tym wiedzą?
— Jeśli obejrzą wywiad to będę wiedzieć — odpowiedział jej Thomas i roześmiał się serdecznie.

***
To były dziwne i trudne dni dla Thomasa McCorda. Z jednej strony oficjalnie w oczach prawa odzyskał córkę i przynosiło mu to ulgę i radość , lecz druga strona medalu była dużo bardziej skomplikowana. To co jednak go cieszyło to fakt iż większość mediów odpuściła Emmie. Zajęli się kolejnym rozpadającym się małżeństwem „ulubieńców Hollywood“ Wyciągnął przed siebie nogi spoglądając na fale rozbijające się o brzeg. Spienione wody oceanu zawsze działały na niego kojąco. Eva usiadła obok niego .
— Przeczytałaś? — zapytał ją wprost. Pokiwała głowa. — Świetnie, w przyszłym tygodniu wchodzimy na plan. Pierwszy odcinek ma trafić na małe ekrany w ostatni weekend lipca więc czeka nas harówka.
— Nas?
— Lulu ci nie mówiła, że gram twojego męża? — uśmiechnął się a Eva popatrzyła na niego kompletnie zaskoczona. — Mnie odmłodzą o trzydzieści lat, ciebie postarzą i nagramy letni hit dla HBO
— Ja się do tego kompletnie nie nadaje — zaprotestowała kobieta. — To rola typowo dramatyczna.
— Wiem, rozwalisz nad moją głową pewnie nie jeden talerz — stwierdził Thomas. — Dasz sobie radę — zapewnił ją. — Evo przez lata wmawiano ci, że jedyne role do których się nadajesz to głupie blondynki uciekające przed zombie , a ja ci mówię że to nieprawda więc zaufaj mi.
— Mogę odmówić.
— Nie, wytwórnia już to przyklepała — uśmiechnął się nawet nie próbując się uchylić przed zwiniętym w rulon scenariuszem, którym Eva uderzyła go a ramię. Roześmiał się. — No widzisz, już rozumiesz o co w tym chodzi.
— Skoro ja gram żonę, ty męża to kto wcieli się w naszą dorosłą córkę?
— Capaldi — powiedział. Oczy Evy zrobiły się wielkie jak spodki. — Venetia Capaldi.
— Księżniczka kina niezależnego? — Thomas pokiwał głową. — Jak do diaska namówiliście Capaldi, żeby wzięła udział w serialu?
— Znasz ją?
— Znam filmy w których grała „Lady M“, „Najszczęśliwsza“, Moja miłość, mój wróg“ Dziewczyna owija sobie kamerę wokół małego palca. Wiem, że Harvey chciał żeby dla niego pracowała, ale odmówiła. Zdradzisz mi jak ją przekonaliście?
— Nie wiem — odpowiedział Tom. — To Lu z nią rozmawiała i dogadywała wszelkie szczegóły — wyznał — wszelkie pytania kierując więc do mojej pięknej żony.. — wstał i podał jej dłoń. — Mamy z nią zjeść kolację — poinformował ją McCord. — Pomożesz mi wybrać knajpę — powiedział i ruszył w kierunku domu.

**
W poniedziałek Rosie obudziła się w wyśmienitym humorze. Wstała jeszcze przed świtem aby się przygotować do ważnego dnia jaki ją czekał. Obiecała sobie, że zamieni życie Pereza w koszmar i zamierzała słowa dotrzymać. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy i nałożyła staranny makijaż i ubrała się. Na widok swojego odbicia w lustrze wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Perez padnie na zawał jak mnie zobaczy, pomyślała i zaklaskała w dłonie.
Koszulę zabrała z szafy ojca. Była prosta i biała. Na początku planowała założyć ją i skórzaną kurtkę, lecz wysoki wzrost miał jednak wadę; koszulę była zdecydowanie zbyt krótka aby paradować w niej publicznie więc chwyciła kupione przez babunię dżinsy „porządnej dziewczyny“ i je obcięła na szorty. Za nim pojawi się w szkole miała jeszcze jedno spotkanie do załatwienia. Ochoa miał pojawić się w szkole o dziewiątej rano. Na lodówce zostawiła enigmatyczną wiadomość swoim rodzicom i wyszła Musiała wyjść. Rodzice byli tolerancyjnymi ludźmi, ale Francisco w życiu nie pozwoliłby jej paradować po szkole w jego koszuli i maciupeńkich szortach.
Była dziewiąta rano gdy szkolne korytarze wypełniły się uczniami kończącymi pierwszą lekcję. Mimo, iż zbliżał się koniec roku uczniowie pojawili się w szkole i snuli się szkolnymi korytarzami z zaspanymi minami. Rosie opuściła pierwszą lekcje uznając, że ma ważniejsze sprawy do ogarnięcia niż nudna fizyka. Po za tym oceny były już wystawione więc nauczyciele nawet nie sprawdzali obecności. Rosie czaiła się natomiast na korytarzu z wielkim pudłem z cukierni.
— Pączki? — usłyszała głos Quena, który zatrzymał się obok niej.
— Nie są dla ciebie Ibarra — stwierdziła odsuwając pudełko z dala od jego rąk. — Po za tym to nie pączki tylko babeczki.
— Komu kupiłaś babeczki? — zainteresował się Felix. Rosie posłała mu uśmiech.
— Kuratorowi — odpowiedziała wprawiając wszystkich wokół niej zebranych w osłupienie. — Dick mówił że należy przywitać Ochoa solą i chlebem czy coś takiego — urwała — cóż babeczki są bardziej oryginalne. — Jej czujne ciemne oczy dostrzegły Pereza wprowadzającego kuratora do szkoły. — Patrzcie i uczcie się panowie — odpowiedziała i ruszyła w kierunku idących ramię w ramię Pereza i Ocha. — Dzień dobry — zaświergotała radośnie w kierunku mężczyzn — Panie Ochoa, witamy w Liceum w Pueblo de Luz — zaczęła — ma pan może ochotę na babeczkę? — sprawnie otworzyła pudełko.
— Co to ma być Castelani? — zapytał przez zęby spoglądając na znajdujące się w środku ciastka. Rosie zajrzała do środka z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. Nicholas Barosso spisał się aż za dobrze.
—Babeczki — odpowiedziała — Wiem, że chciał pan przywitać pana kuratora chlebem i solą, ale to takie nudne więc wybrałam babeczki. Proszę się poczęstować panie Ochoa — zachęciła go spoglądając mu w oczy. Gideon z trudem powstrzymywał uśmiech. Zdradzały go jednak oczy. Sięgnął ostrożnie po babeczkę. Musiała przyznać, że kawiarnia wywiązała się idealnie z zadania. Zamówiła seksowne babeczki i takie właśnie dostała. Czekoladowe przyozdobione kremem i truskawką. Seksowne.
— Sama je upiekłaś? — zapytał ostrożnie wyjmując jedną z pudełka.
— Nie, nienawidzę gotować a co mówiąc piec. Zamówiłam je w kawiarni u Camillo. — oznajmiła spoglądając na Pereza, który stał milcząco wpatrywał się we wnuczkę. — Proszę poczęstować się jeszcze jedną, do pary inaczej się pan nie ożeni.
— Co?
— Tak się mówi, śmiało. Pani Fernandez — odwróciła paczkę w kierunku nauczycielki, która sięgnęła po dwie babeczki. — Do kawy będzie w sam raz — zamknęła pudełko. — życzę smacznego — oznajmiła i odmaszerowała dumnym krokiem w kierunku znajomych.
— Nie poczęstowałaś dyrektora — zauważył Quen otwierając pudełko i częstując się babeczka. Przez chwilę wpatrywał się w słodki smakołyk.
— Nie zasłużył na babeczkę — odpowiedziała kładąc pudełko na parapecie. — Dlaczego niektórzy mają mundurki? — zapytała.
— Nie czytałaś mejla od dyrektora? — Olivia podeszła do parapetu i poczęstowała się babeczką. Biodrem oparła się o parapet zerkając na Marcusa.
— Mejle od dyrektora lądują w folderze spam więc nie czytam jego nędznych wypocin — stwierdziła spoglądając na blondynkę.
— Nie tylko nie przeczytałaś mejla od pana dyrektora — stwierdziła kwaśno Olivia spoglądając na stojącą przy szafce Adorę. O szafkę obok opierał się jej brat. — Jest taka gruba, że pewnie to bliźniaki. Jak jej nie wstyd przychodzić do szkoły?
— A tobie nie jest wstyd pieprzyć takie głupoty? Nie ogarniam Olivio jak ktoś mający tak spoko matkę może mieć tak ograniczony móżdżek? — zapytała ją Rosie spoglądając na nastolatkę z mieszaniną złości i irytacji. — Adora to fajna dziewczyna, która zaliczyła wpadkę więc może wszyscy przestaniecie zachowywać się tak jakby to był koniec świata. Co ona ci zrobiła? Odbiła ci faceta czy co?
— Nie, Adora będzie mieć dzieciaka z własnym bratem — odezwała się Anna. Rosie zamknęła jej paczkę babeczek przed ręką.
— Uważaj Anna , bo jak nie przestaniesz bzykać się z Ignacjo po kątach to sama wkrótce będziesz chodzić z wielkim brzuchem — odparowała w odwecie Rose zabierając paczkę muffin z parapetu.
— A ty z kim się bzykasz? — zapytała ją Anna hardo zadzierając do góry podbródek. Rosie zrobiła kilka kroków do przodu.
— Jak to z kim? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. — Z twoim starym — dodała rozciągając usta w uśmiechu. Za nim Anna zdążyła odpowiedzieć ripostą Rosie odeszła pogwizdując z zadowoleniem. Podeszła do szatynki. — Hej, chcecie babeczkę? — zapytała ich. — Jeszcze mi trochę zostało.
— Dzięki — Miguel otworzył i wyciągnął ze środka dwie babeczki. Jedną podał siostrze. — Sama je piekłaś? — zapytał wbijając zęby w słodki smakołyk. — Muszę spadać na trening.
— Nie — odpowiedziałam — Zamówiłam je w kawiarni u Camillo. — nastolatek pokiwał głową. — Chcesz zabrać resztę na trening? Poczęstować kumpli z drużyny.
— Mogę?
— Jasne z przyjemnością pozbędę się tego pudła. Idź zaopiekuje się Adorą. — Jak się czujesz? — zapytała ujmując ją pod łokieć i prowadząc pod salę. W ciągu ostatnich dwóch tygodni gdy Adora udzielała jej korepetycji poznała jej rozkład dnia.
— W porządku. Długo jeszcze będziesz mnie o to pytać?
— Każdego dnia — odpowiedziała jej brunetka z uśmiechem. — Jak Bąbelek?
— Dokazuje jak co dzień. Nie musisz się o mnie martwić — zapewniła dziewczynę gdy zatrzymały się pod jedną z klas. — Wiem, że zadajesz się ze mną tylko dlatego, żeby wkurzyć dziadka.
— Nieprawda — zaprotestowała Rosie — Dicka wkurzam paradując w męskich koszulach, a ciebie naprawdę lubię — zapewniła ją.
— Skąd ja wytrzasnęłaś?
— Koszulę? Z szafy ojca.
Adora parsknęła śmiechem. Rozbrzmiał dzwonek.
— Idź na zajęcia.
— Ty też i gdyby ktoś ci się naprzykrzał to pisz. Dam mu kopa w jaja.

***
Santos DeLuna potrzebował zajęcia. Pracy by czymś zająć myśli, więc gdy przeglądał mejle, które zalegały mu skrzynce pocztowej natknął się na kilka propozycji zleceń. Były to łatwe niewymagające przypadki za które mógł zainkasować okrągłą sumkę. Od jednak ponad tygodnia intensywnie prześwietlał dyrektora miejscowego liceum Ricardo Pereza. O tą małą przysługę poprosiła go Alice. Z zawziętą minką i błyskiem w oku stwierdziła „ że stary gnom coś ukrywa“ i tonem niemal rozkazującym kazała Santosowi zająć się sprawą. DeLuna musiał sam przed sobą przyznać, że ta mała blondyneczka miała intuicję swojej matki gdyż stary gnom miał wiele brudnych gaci w szafie. Brunet systematycznie przeglądał dane, które już raz trafiły mu w ręce. To nie był pierwszy raz gdy Santos DeLuna usłyszał o Ricardo Perezie.
Kilka lat temu gdy zaczął współpracować z grupą hakerów szukał wszelkich informacji na temat Guerry. Chciał trzymać rękę na pulsie, odkryć jego słabe punkty i wykorzystać te dane w przyszłości. To właśnie wtedy podczas tych poszukiwań natknął się na informacje o Perezie i Castelanich. To podczas tych poszukiwań dowiedział się o chrześniaczce Fabricio- Rosie. Dziewczyna wtedy go nie interesowała, lecz teraz gdy obiecał Alice sprawdzić Dicka natknął się na dane medyczne Rosie. Nie zamierzał jednak wykorzystywać ich przeciwko dziewczynie. Oczywiście nadal chciał, żeby Conrado i Guerra cierpieli ,ale nie kosztem niewinnej nastolatki. Przeglądając dane zebrane na komputerze mężczyzny doszedł do dwóch wniosków; facet albo nie ma nic na sumieniu (po za byciem dupkiem) albo ma drugi komputer. I do tej drugiej opcji się skłaniał. Historia wyszukiwania wysłużonego starego laptopa wiała nudą.
Jedyną perwersją na jaką Perez sobie pozwalał było granie w fabularne gry dla dorosłych. I mimo, iż postać stworzona przez dyrektora był to skrzydlaty stwór hojnie obdarzony przez naturę lubiący ostry seks z pięknymi hojnie obdarzonymi przez naturę anielicami. Cóż granie w gry erotyczne nie było czynem za który można kogoś pozbawić stanowiska. Santos przejrzał także wiadomości wymieniane z innymi użytkowniczkami, lecz był to zwyczajny sexting pełen ochów i achów i innych mniej subtelnych treści. Santos zapisał treści wiadomości w zaszyfrowanym pliku jednak nie planował przekazywać ich ani dzieciakom ani tym bardziej pokazywać Alice. Palcami przeczesał włosy wpatrując się w fotografię Pereza i jego żony Palomy znalezioną na Facebooku z okazji ich czterdziestej rocznicy ślubu. Mężczyzna miał w sobie coś co budziło niepokój DeLuny.
Santos od lat zaglądał do szaf i szukał ukrytych trupów. Kochanek, nieślubnych dzieci, zabitych na drodze zwierząt czy ludzi. Był w tym dobry i gdy zwietrzył trop był jak pies gończy polujący na zająca. Sprawa Pereza miała się podobnie. Czuł, że ten facet ukrywa coś więcej niż sprośne wiadomości.
Zaczął więc od początku. Dick urodził się w 1948 roku jako najstarsze dziecko Dulce i Manuela Perezów. Miał dwie młodsze siostry. Jako pierwszy w rodzinie poszedł na studia. Ukończył biologię ze specjalizacją nauczycielską i zatrudnił się w stolicy jako nauczyciel biologii w Katolickim Liceum Ogólnokształcącym im św. Jana De La Salle. Pracował tam półtora roku. Odszedł po tym jak zrobił dziecko jednej z uczennic. Tą dziewczyna była jego żona. Na stronie szkoły na próżno szukać jego danych wśród nauczycieli. Wrócił do Pueblo de Luz i zaczął pracować w liceum jako nauczyciel biologii. Stołek dyrektora zajmuje od piętnastu lat. Eric palcami postukał w blat stołu i sięgnął po kilka borówek. Wrzucił je sobie do ust. Oficjalnie nie natknął się na żadne skargi czy zaniedbania. To nie znaczy, że ich nie ma , pomyślał. I o ile na pierwszy rzut oka praca to pasmo sukcesów życie prywatne nie prezentuje się już tak okazale.
Perez był ojcem trójki dzieci; syn Gael, córki Antonia i Blanca. Najstarsze dziecko i najmłodsze zrezygnowało z jego nazwiska i zmieniło je na inne. Co ciekawe zarówno Blanka jak i Gael wybrali dla siebie dokładnie takie samo- Mendoza. Santos ani trochę się im nie dziwił. Syna wysłał na terapię żeby wyleczyć go z homoseksualizmu. Córka do niedawna pracowała w El Parasio jako barmanka. Od dwóch tygodni jest właścicielką księgarni w Dolinie. Żadne z nich nie kontaktuje się z ojcem. Oczywiście Perez nie był ani pierwszym ani ostatnim rodzicem, który rozczarował swoje dzieci. To co było dla DeLuny ciekawym odkryciem był zbiór fotografii rodzinnych. Dzięki programowi do rozpoznawania twarzy i temu że ludzie uwielbiają dokumentować każdą chwilę swojego życia w mediach społecznościowych bardzo szybko ustalił dane ludzi na fotografiach. Były to zdjęcia Rocio Chavez z mężem i czwórką dzieci, Arturo Diaz. Na niektórych fotografiach była także Renata Diaz- pielęgniarka. Wśród grupy zdjęć znajdowała się fotografia szkolna Alby Diaz. Spoglądając na zdjęcia Santos roześmiał się serdecznie i wstał. Przeciągnął się i poszedł do kuchni aby dorzucić sobie owoców. Dyrektor Perez miał drugą rodzinę. Co prawda nie miał pewności, ale mężczyzna na zdjęciach był łudząco podobny do Dicka w młodości. Takich rewelacji to nawet on nie przewidział. Pokręcił w rozbawieniu głową i wrócił do stołu. W ciągu następnych kilku minut ustalił, że Renata Diaz była jego uczennicą w latach osiemdziesiątych. Edukacji nie ukończyła bo zaszła w ciążę.
Pierwszy romans z uczennicą mógł być przypadkiem. Był wtedy młody, hormony nadal buzowały. Drugi raz mogło mu się zdarzyć, ale... z rozmyślań wyrwał go dźwięk komórki. Sięgnął po telefon i odebrał.
— Słucham.
— Masz w domu piekarnik?
— Co?
— To takie urządzenie do którego wkłada się surowe jedzenie i wyciąga upieczone. — wyjaśniła rozbawiona rozmówczyni.
— Tak mam piekarnik, Emily.
— Świetnie w takim razie zejdź na dół. Nie będę sama tego dźwigać — oznajmiła i rozłączyła się. Dziesięć minut później wspólnie z jasnowłosą weszli do jego wynajmowanego mieszkania. — Masz deskę do krojenia.
— Powinna być gdzieś w szafce — odstawił zakupy na stół w kuchni spoglądając na Emily, która miała na sobie długą letnią sukienkę. — Gdzie jest Alice?
— Fabricio zabrał ją na gokarty — powiedziała — Nie wiem, które z nich będzie na tym torze większym dzieckiem. Mój mąż czy córka?
— Ty wpadłaś do mnie gotować? — zapytał ją wpatrując się jak sprawnie rozpakowuje zakupy. Z jednej z dwóch toreb wyciągnęła torbę do pieczenia muffin. Zmarszczył brwi gdy mu ją podała.
— Tak, bądź tak miły i to umyj i wytrzyj do sucha. Byłam w mieście gdy naszła mnie ochota na coś angielskiego — zaczęła jednocześnie wypakowując produkty z siatki. — Nie lubię gotować tylko dla samej siebie a Fabricio obiecał Alice pizzę więc wpadłam do ciebie. Ne odrywam cię od niczego ważnego? — zapytała podchodząc do piekarnika. — Świetnie że masz dual cook. — otworzyła drzwiczki i zajrzała do środka. — Nie używasz go za często co?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Eric. — Rzadko bywam w kuchni — odparł kończąc wycierać blaszkę. — Nie wiedziałem, że umiesz gotować.
— Umiem i lubię pod warunkiem, że mam dla kogo — odpowiedziała mu ustawiając temperaturę. — Potrafisz wykonywać proste czynności? — zapytała go blondynka jednocześnie podchodząc do szuflady. Wyciągnęła ze środka obieraczkę i podała ją przez ramię brunetowi. — Poradzisz sobie z obraniem ziemniaków i marchewki?
— Tak — wziął od niej kuchenny przedmiot i przyglądał mu się przez chwilę. Emily widząc to parsknęła śmiechem.
— Faceci — mruknęła pod nosem i podeszła do stołu. Zdecydowała, że najpierw przygotuje pudding. — Masz tutaj mikser?
— Mikser? — Eric czuł się przedziwnie stojąc w kuchni do której zaglądał tylko aby zabrać sztućce, wyrzucić opakowania z jedzeniem na wynos czy zrobić sobie herbatę. Nigdy nie przeglądał kuchennych szafek i nie miał pojęcia po co Emily mikser. — Poszukam.
Roześmiała się na widok Santosa nerwowo przeglądającego szafki w poszukiwaniu miksera..
— Mam! — usłyszała jego triumfalny głos. Uniósł ku górze pudełko jakby trzymał w dłoni puchar.
— Brawo, a teraz wracaj grzecznie do obierania warzywek — poleciła. Obierając warzywa nie mógł się powstrzymać, żeby nie zerkać na Emily, która najwyraźniej swobodnie czuła się w kuchni. Dla niego to był rewir wręcz nieznany a umiejętności kulinarne kończyły się na zrobieniu sobie jajecznicy z czterej jaj. Zdolności kulinarne blondynki obejmowały były zdecydowanie bardziej zaawansowane i potrafiła robić kilka rzeczy jednocześnie. Gdy mikser łączył ze sobą składniki, Emily przełożyła mięso do naczynia żaroodpornego (które najwyraźniej znalazła w jednej z szafek) Z rozgrzanego piekarnika wyciągnęła blaszkę do muffin i zaczęła wylewać rozrobione ciasto.
— Emily — uniosła dłoń. Zrozumiał, że ma milczeć. Opuściła ją gdy wylała całe ciasto. Formę włożyła z powrotem do piekarnika.
— Marchewkę i ziemniaki umyj — poleciła mu — Marchewki pokrój w słupki a ziemniaki w plasterki. Szybciej się ugotują — w jednej z szafce znalazła garnek i napełniła go wodą.
— Nie o to chciałem zapytać — uśmiechnął się pod nosem. — Pracuje nad pewną sprawą i mam w tej sprawie pytanie. Jak namierzyć ofiary seksualnego drapieżnika?
Emily odwróciła w jego stronę z błyskiem zainteresowania w oczach.
— To zależy?
— Od czego?
— Od wielu czynników — odpowiedziała nie mogąc się nie uśmiechnąć. — Mogę ci pomóc, ale potrzebuje więcej danych. — Siadaj — rozkazała mu. — Nie mogę patrzeć jak znęcasz się nad tą biedną marchewką — machnęła ręką, a on natychmiast potulnie się odsunął. — Referuj.
— Tak . — Eric usiadł na krześle — Podejrzanym jest mężczyzna, Latynos, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Od ponad czterdziestu lat wykonuje zawód zaufanie społecznego.
— Nauczyciel — domyśliła się Emily nie odrywając wzroku od marchewek. — Wiek ofiar?
— Myślę, że celuje w dziewczęta w wieku od piętnastu do osiemnastu lat — czuł się nieco pewniej mówiąc o sprawie niż krojąc marchew. — Jak na razie ustaliłem, że jego ofiarą padły dwie nastolatki w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. Zarówno ofiara A i ofiara B były jego uczennicami. Z jedną z nich nie dawno świętował czterdziestą rocznicę ślubu.
— A z drugą?
— Ma prawdopodobnie trójkę nieślubnych dzieci — odpowiedział. Emily popatrzyła na niego zaskoczona. — Podejrzewam jednak, że ofiar jest więcej tylko nie mam pojęcia jak ich szukać. — popatrzył na nią, a Emily uśmiechnęła się nieznacznie. Wrzuciła do wrzącej wody ziemniaki i marchewkę.
— To nie będzie łatwe.
— Obie to brunetki — dodał. — może lubi brunetki.
— Większość kobiet mieszkających w Meksyku to brunetki o ciemnych oczach — zripostowała Emily. — Potrzebujesz innych kryteriów.
— To znaczy?
— To znaczy, że potrzebujesz listy uczniów Pueblo de Luz płci żeńskiej z ostatnich czterdziestu lat. Od pierwszej do ostatniej klasy i musisz ustalić, które z nich miały z nim kontakt.
— To
— Niewykonalne? — weszła mu w słowo. — Oczywiście, że wykonalne. Musisz zrozumieć jedną rzecz Eric; seksualni drapieżcy zwłaszcza ci, którzy działają od wielu lat to ludzie piekielnie inteligentni, idealni manipulatorzy. Facet jest cierpliwy i zaczyna od zdobycia zaufania ofiary. Wykazuje zainteresowanie jej życiem jej problemami. Pociesza gdy jest smutna, śmieje się z nią gdy jest szczęśliwa. Rozkochuje je w sobie.
— On jest starym dziadem, a one mają po naście lat.
— W takich sytuacjach granice się zacierają. On jest tym dominującym ale nie jest inicjatorem.
— Nie rozumiem.
— To zapewne ona inicjuje pierwszy pocałunek, a on gra trudnego do zdobycia. Dla niego to gra, która go nakręca dla niej rozterki. Jest moim nauczycielem, jest dużo starszy, żonaty. Sprawia, że gdy związek się rozpada, a ona być może dostrzega jak chora była ich relacja wtedy on odwraca kota ogonem. Ty tego chciałaś, ty mnie pocałowałaś — urwała — I często zdarza się i tak, że ona po dziś dzień nie widzi nic złego w ich relacji.
— To chore
— Witaj w świecie przestępstw seksualnych. Tu nigdy nic nie jest czarne albo białe. Co jeszcze o nim wiesz?
— Gra w porno w sieci — odparł. — W grę fabularną — doprecyzował.
— Interesujące — mruknęła pod nosem Emily.
— Dlaczego?
— Dlatego, że seksualni drapieżcy zazwyczaj przenoszą swoje fantazje z sieci do realnego świata. Nie na odwrót.
— Może to mu wystarcza — stwierdził Eric. Emily podeszła do piekarnika i przyjrzała się pieczonym w środku muffinom. Otworzyła piekarnik i uchyliła się przed gorącą parą.
— Gdy otaczają go dziewczyny w mundurkach? — pokręciła głowa. — Są jakieś inne aktywności?
— Na komputerze? Tylko ta gra. Nie sprawdziłem jeszcze telefonu, może tam ogląda porno.
Emily wyciągnęła blachę i odstawiła ją na kuchenny blat.
— Uważasz, że coś wymusiło na nim zmianę zachowania?
Pokiwała głową odlewając wodę z ziemniaków i marchewki.
— Ja wrzucę warzywa do piekarnika, a ty sprawdź nekrologi.
— Co?
— Nekrologi, statystki kościelne parafii do której należy. — popatrzyła na niego wymownie. Santos skinął głową i wrócił do swojego stanowiska. Emily dołączyła do niego po chwili. Pochyliła się nad jego ramieniem.
— Chcesz usiąść?
— Nie dzięki, masz te dane?
— Tak — wyświetlił listę zmarłych. — Parafia ma rejestr online. Skąd wiesz czego szukać?
— Ludzie tacy jak Perez nie zmieniają swojego mundus operandi. Nie po czterdziestu latach chyba że coś albo ktoś ich przepłoszy. Cofnij — poleciła. — 8 marca tego roku — poleciła. — Julia Ortega — przeczytała. — Urodzona piątego lipca 1998 roku. Zmarła śmiercią tragiczną. Sprawdź ją w policyjnej bazie danych — zaczęła krążyć po pokoju.
— Brak danych — odwrócił do tyłu głowę spoglądając na Emily, która się uśmiechała. — To nie powód do radości.
— Wręcz przeciwnie ta dziewczyna, jej śmierć to powód przez który przestał i przerzucił się na grę. Jest też gorsza wiadomość.
— Niech zgadnę; gra przestanie mu wystarczać?
— I wtedy kolejna dziewczyna będzie w niebezpieczeństwie.

***

Rosie stała na scenie auli wpatrując się w kolegów i koleżanki ustalających repertuar. Felix, który miał zasiąść za klawiaturą fortepianu przyjmował od nich nuty z skwaszoną miną. Piosenki zapewne były urocze i grzeczne.. Tego właśnie zażyczył sobie dyrektor gdy zasugerował, żeby klasa o profilu artystycznym przygotowała skromne przedstawienie. Wszystkiego miała dopilnować nauczycielka sztuki i z racji tego iż występ miał odbyć się na zajęciach z przedsiębiorczości Conrado Severin. Od Rosie wymagano aby zaśpiewała. Nie miała na to kompletnie ochoty. Nie dziś. W każdy dzień byle nie dziś. Felix ruszył w jej kierunku.
— Ile pieśni kościelnych usłyszę? — zapytała go bez wstępów. Chłopak skrzywił się nieznacznie.
— Dwie, masz dla mnie nuty?
— Nie, ale potrafisz zagrać wszystko?
— A co masz w planach arię operową?
— Nie, kawałek, który rozrusza imprezę — uśmiechnęła się przebiegle i wycofała do sali informatycznej aby wydrukować dla chłopaka nuty. Za kulisy wślizgnęła się krótko przed końcem występu Olivii, która zaśmiewała Alleluję. Usiadła na stołku bok Felixa i pokazała mu plik trzech kartek. Przejrzał tytuły.
— Jesteś fanką musicali?
— Mam lekkiego fioła — odpowiedziała. — Dasz sobie z tym radę?
— Jasne, że dam — odpowiedział jej zirytowany. — Marcus i Quen nie biorą udziału w show?
—Quen nie jest zbyt dobrym śpiewakiem — stwierdziła — a Marcus wystąpił jako pierwszy z All of me.
— I wszystkie niewiasty zemdlały z wrażenia — mruknęła pod nosem Primrose.
— Jak chcesz zacząć? — zapytał widząc, że na scenę chcę wyjść Carolina.
— Od tego, przez to a na końcu to — poukładała mu nuty w kolejności. — Dzięki — cmoknęła go szybko w policzek i zniknęła. Miała jeszcze jedną sprawę do obgadania. Przyklęknęła przy krześle przy którym siedział brat Adory i zaczęła szeptać mu do ucha.
Na scenie pojawiła się krótko przed swoim występem. Nie chciała występować. Prosiła by ją do tego nie zmuszał, ale Dick uznał, że to wynagrodzi mu jej poranne zachowanie. Uśmiechnęła się przebiegle. Po moim trupie, pomyślała i wkroczyła na scenę. To dla ciebie Jules, przemknęło jej przez myśl gdy wygrały pierwsze szybkie i rytmiczne dźwięki musicalowego utworu No Way. Utwór pochodził z musicalu Six opowiadającego o losach żon Henryka VIII. Widziała jak oczy Pereza rozszerzają się z każdym wyśpiewywanym słowem. Felix sprawnie przeszedł do utworu This is me z Króla Rozrywki. Oba utwory zaśmiewała w języku hiszpańskim, aby dziadunio zrozumiał każde słowo. Niemal widziała jak para wylatuje mu z uszu. I wtedy zgodnie z umową z Miguelem w auli zgasło światło.
— Dzień dobry — przywitała się — Do zebranych mam małą prośbę aby zapalili latarki w swoich telefonach — tylnej kieszeni wyciągnęła komórkę i zapaliła latarkę. — Cześć wszystkim wybaczcie za ten przerywnik, ale za nim skończę chciałam coś powiedzieć — urwała w głowie szukając odpowiednich słów. — Dziś pewna wyjątkowa osóbka miałaby siedemnaste urodziny — przerwała — Niestety jej ciało znaleziono nad jeziorem. Została zgwałcona i uduszona przez nieznanego do dziś sprawcę trzy miesiące temu. Miała szesnaście lat. Była w klasie biologiczno-chemicznej i miała na imię Jules. Dyrektor Perez zabronił uczniom przyjść na jej pogrzeb w szkolnych mundurkach. Gdy dziewczyny z jej klasy ozdobiły jej szafkę, kazał ją zniszczyć i wszystko wylądowało w koszu na śmieci. Dla niego Jules była jedynie ujmą na wizerunku perfekcyjnej szkoły, która dba o dobro swoich uczniów. — prychnęła dając upust co myśli na temat dbania o dobro uczniów. — Gdy Roque spotkał taki sam los dyrektor Perez zrobił dokładnie to samo. Kazał zapomnieć iść dalej — urwała biorąc głęboki oddech. — Zycie Jules, życie Roque miało dla nas znaczenie. Byli ważni. Byli kochani więc nie zamierzam o nich zapominać tylko dlatego że ich tragiczna śmierć jest niewygodna , dlatego na koniec chciałam zaśpiewać utwór, który myślę zna spora część z was dlatego proszę abyście do mnie dołączyli. — Popatrzyła w kierunku Felixa i skinęła głową.
— Should've stayed, were there signs, I ignored? Can I help you, not to hurt, anymore? — zanuciła i głos jej niebezpiecznie zadrżał.
— We saw brilliance, when the world, was asleep There are things that we can have, but can't keep — zaśpiewał Felix. Rosie zamknęła oczy i pozwoliła by piosenka wypłynęła z jej ust. Nie widziała, ale słyszała nie tylko jak coraz więcej uczniów nie tylko zaczyna śpiewać, ale także ich głosy się do nich przybliżają. Otworzyła oczy i rozejrzała się. Po jej prawej stronie stał Marcus po lewej Enrique. Za jej plecami również ustawili się uczniowie. Z widowni również rozlegał śpiew. Wszyscy wsłuchiwali się w melodię wygrywaną przez Felixa siedzącego przy fortepianie. Gdy zapadała cisza ciemnowłosy zainicjował zaśmiewanie piosenki jeszcze raz a capella.

***
Emily ze smakiem zjadła przygotowany posiłek. Właśnie czegoś takiego potrzebowała. Prawdziwego angielskiego obiadu zakończonego ulubionym czekoladowym deserem. Westchnęła bezwiednie układając rękę za zaokrąglonym brzuchu. Tego właśnie potrzebowały jej dzieciaki.
— Smakowało? — zapyta Erica. — Cała przyjemność po mojej stronie — powiedziała i wstała. — Zmywasz.
— Oczywiście, że tak. To idzie mi zdecydowanie lepiej niż gotowanie — stwierdził obserwując Emily, która podeszła do okna. — Wpadłaś więc ugotować mi obiad — zapytał uważnie jej się przyglądając.
— Nie do końca — przyznała w końcu blondynka. — Tak miałam ochotę na taki obiad, ale to był pretekst i zajęcie czymś rąk. — westchnęła. — Odkąd wróciłam z Londynu nie mogę przestać myśleć o przeszłości.
— To zrozumiałe, ten dom to kopalnia wspomnień.
Uśmiechnęła się smutno i usiadła na parapecie plecami opierając się o szybę.
— Co Camille mówiła ci o moich narodzinach?
— Opowiadała o tym tylko wtedy gdy była po kilku koktajlach —przypomniał sobie stojąc przy zlewie. — Mówiła, że poród zaczął się podczas premiery sztuki teatralnej.
— Najszczęśliwsza — podpowiedziała mu. Tato napisał tę sztukę zainspirowany życiem Anny Boleyn. Zrobił to też na prośbę Camille — westchnęła. — Niewielu pamięta, że Camille zaczynała jako aktorka teatralna. Moja matka kochała teatr i była w tym naprawdę dobra. Widziałam nagranie tamtego przedstawienia.
— Zmarnowany talent.
— Coś w tym stylu. Zaczęła rodzić na scenie podczas ostatniego aktu, dograła jednak do końca i parę godzin później urodziła Charlie. Między nami była godzina różnicy. Charlie urodziła się naturalnie ja przez cesarskie cięcie. Siedem tygodni przed czasem. Według słów Camille panowało zamieszanie podczas, którego doszło do zamiany noworodków.
—Co?
— Camille nigdy nie uwierzyła, że Charlie, która umarła nie była jej Charlie. Razem z nią na porodówce były jeszcze trzy kobiety. I każda z nich urodziła dziewczynkę.
— Twoja matka uważała, że jedna z nich wychowuje jej córkę? — Emily pokiwała głową i z torebki wyciągnęła teczkę. Położyła ją na stole. — Camille trafiła na dwa lata do szpitala psychiatrycznego i tylko przez ostatnie trzy miesiące pobytu utrzymywała, że Charlie umarła.
— Leczyła się psychiatrycznie?
— Na psychozę poporodową, manię prześladowczą, depresję, urojenia. — wyliczyła. — Nie mogę przestać myśleć.
— Nie rób sobie tego — wszedł jej w słowo Eric.. — Twoja matka była chora, zaburzona.
— Wiem, ale — zsunęła się z parapetu. — Gdy pojechaliśmy do Londynu na jej pogrzeb za nim spotkałam Alice zobaczyłam jej zdjęcie. Kojarzysz tą fotografię na gzymsie kominka gdzie ma na sobie body w arbuzy i opaskę z kokardą. Pamiętam, że od razu wiedziałam, że to nie ja i moją pierwszą myślą było, że tako mogłaby wyglądać Dru gdyby się urodziła. Ma szczerbata, jasnowłosa dziewczynka. Gdy pani z opieki społecznej powiedziała nam o Alice. Wiedziałam, że jest moja.. Boże jakie to głupie.
— Nie, to nie jest głupie — podszedł do niej bezwiednie biorąc ją za rękę.. Ścisnął jej palce. Uśmiechnęła się smutno.
— Camille mogła być zaburzoną kobietą, ale była matką wiesz jak to mówią matka zawsze wie.
Nie proś mnie o to, poprosił w duchu.
— Mógłbyś to sprawdzić?
— Sprawdzić? — powtórzył.
— Muszę wiedzieć czy mogła mieć rację — powiedziała odsuwając się od niego. — Muszę wiedzieć czy mogło dojść do pomyłki, zamiany czy czegokolwiek.
— Emily
— Wiem jak to brzmi. Brzmię jak ona, ale — zaczęła spacerować po kuchni. — Camille trafiła do szpitala bo chciała mnie zabić — powiedziała w końcu. — Omal nie utopiła mnie w wannie gdy miałam trzy miesiące. Z akt ze szpitala wynika, że Camille obstawała przy swoim przez dwadzieścia jeden miesięcy później mówiła to co lekarze chcą usłyszeć. Eric jedno z moich pierwszych wspomnień związanych z Camille to jak zamyka mnie w pokoju Charlie i powtarza w kółko „to ciebie powinni zabrać“, a ja zawsze czułam że kogoś mi w życiu brakuje. Muszę wiedzieć po prostu muszę.

***

Wezwanie do gabinetu dyrektora ani trochę jej nie zaskoczyło. Po wszystkim co się wydarzyło wręcz się go spodziewała. Conrado Severin ogłosił, że to ich projekt wygrał i podał im szczegóły i wystawił końcowe oceny. Rosie natomiast udała się do gabinetu dziadka. Pchnęła drzwi i popatrzyła na Pereza, który stał przy oknie i wyglądał na dzieciniec.
— Chciałeś mnie widzieć — odezwała się zamykając za sobą drzwi. Dick popatrzył na nią ze złością.
— Coś ty sobie myślała? — syknął wyraźnie zdenerwowany Perez. — żeby mnie tak upokorzyć.
— Nie zrobiłam niczego złego. Sam chciałeś, żebym zaśmiewała.
— Nie odwracaj kota oknem Rosie — syknął i podszedł do niej. — Co ty do jasnej cholery masz na sobie?!
— Ubranie — odpowiedziała ze stoickim spokojem. Nie cofnęła się chociaż serce zaczęło walić w jej piersi jak oszalałe. — Nie podoba ci się?
Policzek był tak zaskakujący, że Rosie potrzebowała chwili aby zrozumieć co się stało.
— Myślisz, że możesz sobie ze mną pogrywać? — zapytał — Upokarzać? Nie moja droga dobra zabawa się skończyła i pora żeby ktoś nauczył cię dyscypliny — odpiął pasek od spodni i wyciągnął go jednym szybkim ruchem uderzając nastolatkę po nogach. Klamra paska rozcięła paskudnie jej łydkę.
Rosie zamrugała oczami czując piekący ból i ciepłą krew spływającą po skórze. Wyprostowała się i wybiegła z gabinetu zatrzaskując za sobą drzwi. Na korytarzu rozejrzała się czujnie i ruszyła przed siebie.
— Rosie — Marcus Delgado, który wraz z grypą przyjaciół szedł szkolnym korytarzem w celu zerwania się z dwóch ostatnich lekcji religii zatrzymał się gwałtownie. — Co się stało?
— Dick, próbował nauczyć mnie dyscypliny — wymamrotała opierając się o nastolatka — i polała się krew.
— Idź po pana Severina. — polecił Carolinie i pomógł Rosie usiąść na ławce. Przyklęknął i ostrożnie ujął jej nogę. — Sądzę, że potrzebujesz szwów. Perez cię zaatakował?
— Paskiem od spodni. Skubaniec potrafi uderzyć.
— Co się stało? — Conrado pojawił się w towarzystwie Caroliny.
— Wypowiedziano wojnę — odpowiedziała Rosie i wstała. Zachwiała się wpadając wprost na nauczyciela. — I jestem niemal stu procentowo pewna, że Dick właśnie stracił dach nad głową.

***

Javier Reverte był w kropce. Bywał już w patowych sytuacjach, ale tak przewyższała inne stokrotnie. Ani bramka numer jeden ani bramka numer dwa nie wydawały się być dobrym rozwiązaniem. Miał przystać na propozycje Ibarry czy mu odmówić? Powiedzieć o wszystkim żonie? Znal ją i wiedział, że zrobi wszystko aby mu to wybić z głowy. I każe wybić z głowy ten pomysł Enrique. Zaśmiał się pod nosem. Jeśli to rzeczywiście syn Conrado to nawet młot pneumatyczny nie wybije mu tego z głowy. I co jeśli on odmówi Quen znajdzie kogoś innego do wykonania zadania i ten ktoś spieprzy robotę? Podrapał się po brodzie i głośno westchnął. Palcami przeczesał jasne włosy i popatrzył na chłopaka wchodzącego do gabinetu.
— Klapnij sobie — wskazał na kanapę i wstał podchodząc do okna. Wpatrywał się w pochmurne niebo.
— Podjąłeś decyzję? — zapytał go bez ceregieli Quen. Javier westchnął wpatrując się uporczywie w ciemne chmury. Gdzieś blisko zagrzmiało.
— Tak jakby — odpowiedział mu Magik. Wsunął ręce w kieszeni spodni. — Moim zdaniem będzie burza.
— A co ma burza do naszego powodu spotkania?
— Więcej niż może ci się wydawać młody przyjacielu — odpowiedział tajemniczo Magik dumając nad czymś zawzięcie. Podszedł do biurka i odwrócił laptop w jego stronę. — Bądź tak miły i wybierz fundację, które chcesz wesprzeć — poprosił go. Javier. — Siedem.
— Dlaczego siedem? Chwila to znaczy, że w to wchodzisz?
— Jeśli odmówię pójdziesz do kogoś innego?
— Tak — odpowiedział bez wahania chłopak.
— Jesteś uparty jak — urwał — krowa na miedzy — dokończył myśl blondyn usiadł za biurkiem.
— Wiesz, że otwieramy darmową klinikę do potrzebujących? — zagadnął go chłopak przeglądając fundację. — może wyślemy część pieniędzy do pana Guerry? Severin powiedział, że konto gdzie na wpłacać datki jest otwarte.
— Chcesz, żebym lwią część środków przelał na konto darmowej kliniki, którą będzie otwierała poradnia biznesowo-prawna, którą założył — urwał i roześmiał się serdecznie.
— To aż takie zabawne?
— Nie , to na swój sposób genialne — blondyn westchnął. Jeśli przeleją pieniądze na konto założone przez Fabricio Fernando nie tylko nie odzyska kasy, ale Guerra obwieści to wszem i wobec. I żona urwie mu jaja, bo się domyśli, że on maczał w tym palce. — Lubi moje jaja więc istnieje mała szansa że mi je obetnie — wymamrotał do siebie blondyn. — Burza się zbliża.
— Co ty z tą burzą? — syknął rozzłoszczony Enrique. — Pogoda jak każda inna.
— I tutaj nie masz racji mój przyjacielu. Ta burza to idealna przykrywka do naszej małej operacji — popatrzył na niego niezrozumiałym wzrokiem. — Burza to klucz do naszego sukcesu — Javier otworzył wieko laptopa i przeciągnął się. W szyby uderzały pierwsze krople deszczu. — Idealne wyczucie czasu. A ty dalej nie rozumiesz.
— Wykorzystam burzę aby przeciążyć energetycznego dostawcę banku. Gdy serwery banku padną wykorzystam to jako furtkę do włamania się na konto Fernando i chary-mary Barosso jest biedny jak mysz kościelna. Siedź cicho i daj mi pracować — powiedział rozkazującym tonem Magik i zaczął pracować.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 13:24:46 06-08-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 22:08:00 12-08-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 077

ANITA/FELIX



Valentin Vidal nie był człowiekiem ani niezwykle zamożnym, ani wpływowym, jednak cieszył się w Pueblo de Luz szacunkiem i sympatią. Niektórzy nie byli zadowoleni z jego liberalnego podejścia do życia, ale w większości traktowali go po przyjacielsku, ponieważ zawsze służył wszystkim pomocą, a poza tym uśmiechem i pozytywną energią umiał jednać sobie ludzi. Na prawdziwe oburzenie niektórych mieszkańców miasteczka zasłużył sobie jednak, kiedy ponownie się ożenił w 1995 roku. Lokalna społeczność zawrzała na wieść, że nauczyciel muzyki z miejscowego liceum poślubił cygankę. Myśleli, że zwariował i to niespełna rok po śmierci żony, Felicii. Valentin jednak myślał trzeźwo – choć żadna kobieta nie mogła zastąpić mu ukochanej, wiedział, że jego córki potrzebują matki.
Felicia de Vidal nie była już młoda, kiedy poczęła drugie dziecko. Lekarze doradzali jej nawet przerwanie ciąży, ponieważ wiązała się ona z wielkim ryzykiem, zarówno dla matki jak i jej dziecka. Ona jednak oddała się w opiekę Matce Boskiej z Guadalupe i zdecydowała się donosić ciążę. Niestety na skutek komplikacji okołoporodowych zmarła nim zdążyła zobaczyć swoją córeczkę, której nadano imię Valentina. Valentin nie załamał się − choć było mu ciężko, musiał myśleć przede wszystkim o swoich córkach. O Anitę się nie martwił, zawsze była dzielna i silna, poza tym była już prawie dorosła i umiała o siebie zadbać, ale mała Tina potrzebowała matki. Nie mógł obarczać Anity opieką nad młodszą pociechą, wiedział, że musi się ponownie ożenić. A że zawsze był wolnym duchem i obracał się w barwnym towarzystwie, wybór padł na Esmeraldę.
Pueblo de Luz od lat nie widziało takiego skandalu – nie dość że cyganka to jeszcze młodsza o dwadzieścia lat! Valentin jednak nigdy nie przejmował się tym, co mówili inni. Esmeralna była nim urzeczona, zawsze chętna do pomocy i pokochała dziewczynki jak własne, a to liczyło się dla niego bardziej niż krzywe spojrzenia w mieście. Najważniejsze, że Tina wychowywała się w pełnej rodzinie.
Wszystko się układało, Anita z czasem wyfrunęła z rodzinnego gniazda, by spełniać marzenia, wyszła za mąż za porządnego mężczyznę, którego Valentin kochał jak własnego syna. Sebastian Castellano był jednym z tych niewielu młodzieńców w miasteczku, którym można było zaufać bezgranicznie. Señor Vidal wiedział, że oddaje starszą córkę w dobre ręce pracowitego i odważnego człowieka. Sam Val natomiast niestrudzenie poświecał się nauce młodzieży, przekazując im życiowe lekcje i próbując zaszczepić w nich świadomość, że życie w zgodzie z samym sobą jest o wiele ważniejsze niż ciągłe próby sprostania wygórowanym oczekiwaniom innych. Młodzież go uwielbiała, nie tylko słuchać tego, co mówił, ale również jego muzyki. Vidal pochodził bowiem z bardzo muzykalnej rodziny, od dziecka uczony był, że muzyka jest uniwersalnym językiem, w którym można przekazać o wiele więcej niż używając zwykłych słów. Tę pasję przekazał również swoim córkom, które poszły w jego ślady. I wiedział, że wnuki też będą kontynuować tę tradycję.
Kiedy Anita rodziła pierwsze dziecko, świat stawał na głowie w związku z mistrzostwami świata w piłce nożnej. Tego dnia na porodówce panował chaos i nerwy dało się odczuć jeszcze bardziej niż zwykle. Ojcowie obgryzali paznokcie, przejmując się nie tylko rodzącym się życiem, ale też śledząc z zapartym tchem finałowy mecz. Całe rodziny zebrały się w przychodni w szalikach kibiców, z flagami i z trąbkami, okupując salę, gdzie znajdował się telewizor. Porodówka wypełniła się okrzykami i wiwatami, kiedy Francja pokonała Brazylię 3 do 0 w finale. Na ulicach ludzie śmiali się głośno i wygrywali hymn mistrzostw. Anita zawsze powtarzała, że piosenka Ricky’ego Martina “La Copa de la Vida” utknęła jej głowie podczas porodu tak, że tylko ona pozwoliła jej przez to przetrwać w miarę bezboleśnie. Przez kilka pierwszych miesięcy po narodzinach Felixa w ich domu rozbrzmiewał hymn mistrzostw niemal na okrągło. Noworodek wierzgał nogami, sprawiając wrażenie, jakby chciał kopnąć piłkę. Basty wróżył mu wtedy karierę piłkarza, ale Anita wiedziała, że on wierzgał w rytm muzyki i że pójdzie raczej w stronę artystyczną.
Nie pomyliła się. Chłopiec od dziecka był niezwykle muzykalny i wrażliwy, uczył się grać na instrumentach od niej i od dziadka, a sam układał swoje piosenki i prezentował występy przed rodziną. Kiedy urodziła się jego młodsza siostrzyczka, śpiewał jej kołysanki i nie odstępował jej ani na krok, podczas gdy rodzice załamywali ręce i szukali lekarzy, którzy mogliby jej pomóc. Niestety, na mukowiscydozę nie było lekarstwa. Można było opóźniać chorobę, spowalniać jej przebieg, łagodzić objawy, ale były to tylko tymczasowe środki, co najwyżej poprawiające komfort życia pacjenta. Ella Castellano miała umrzeć. To było jej po prostu przeznaczone. Nikt tylko nie wiedział, kiedy to nastąpi.
Bali się każdego dnia – przy każdym kaszlnięciu, przy każdym katarze, przy każdym skaleczeniu. Byli przygotowani na najgorsze. A Ella rosła pozytywnie nastawiona do życia, widząc dobro we wszystkim i w każdym z osobna. Cieszyła się życiem ze świadomością, że każda chwila może być jej ostatnią. A Basty i Anita stawali na głowie, by sprawić, by ich iskierka była z nimi jak najdłużej. Opieka medyczna w Meksyku nie refundowała im leków ani fizjoterapii, nie mogli liczyć na stałą pomoc specjalistów, nie mieli też możliwości ciągłego dojeżdżania do stolicy. Z pieniędzmi było krucho, dlatego wtedy Sebastian podjął drastyczną decyzję – zaciągnął się do wojska. Armia amerykańska przyjmowała obcokrajowców, mężczyźnie się udało, potem mógłby ubiegać się o naturalizację i przenieść całą rodzinę do Stanów, gdzie Elli niczego by nie brakowało i byłaby pod opieką najlepszych specjalistów. W teorii chciał dobrze, w praktyce wyszło jak zawsze. Nie mieli żadnej gwarancji, jedynie płonne nadzieje, ale Castellano musiał spróbować, inaczej nigdy by sobie nie wybaczył.
Czasami życie potrafiło spłatać figla – w przypadku Anity Vidal odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. W jednej chwili ze szczęśliwej matki i żony spełniającej swoje pasje stała się pracującą na dwa etaty samotną matką z piętrzącymi się rachunkami do zapłaty. Czuła się jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę, czasami wydawało jej się, że to tylko zły sen, ale niestety ponaglenia do zapłaty uświadamiały ją, że to jest teraz jej rzeczywistość.
− Mamo, widziałaś moje adidasy?
− Są tam, gdzie je zostawiłeś!
− Oj, nie bądź taka! Spóźnię się!
Kobieta zacmokała cicho, ale poszła do korytarza, by przynieść synowi buty. Uśmiechnął się szeroko i wepchnął adidasy do torby sportowej.
− Nie zapomniałeś o czymś? – Podparła się pod boki, przypatrując się chłopcu wyczekująco.
Westchnął ciężko i wywrócił oczami, po czym podszedł do niej i pocałował ją w policzek.
− Mamo, puść mnie, bo się spóźnię! – zawołał, śmiejąc się, kiedy przytuliła go mocno. – Połamiesz mi żebra!
Wypuściła go z objęć i pogłaskała po włosach, odprowadzając do drzwi. Chłopiec wybiegł, machając do niej ręką i znikając za rogiem, gdzie czekał już na niego jeden z jego najlepszych przyjaciół. Kobieta patrzyła jeszcze za nimi, po czym wróciła do wnętrza domu i usiadła przy kuchennym stole, ze zmartwieniem przypatrując się piętrzącemu się stosowi listów i rachunków. Złapała się za głowę, nie wiedząc, czy to wszystko kiedykolwiek się skończy. Trzesącą się ręką wyciągnęła spod sterty listów jedną z kopert, która najbardziej rzucała się w oczy, z urzędowo wyglądającą pieczątką. Zawsze, gdy dostawała taki list, nogi się pod nią uginały, więc dobrze, że tym razem siedziała. Pismo męża na kopercie jej nie zwiodło – dobrze wiedziała, że list mógł zostać wysłany dużo wcześniej. Mimo wszystko poczuła ulgę, kiedy wczytała się w zapewnienia Sebastiana, że wszystko z nim w porządku i nie ma się o niego martwić. Pisał, że tęskni i chciałby już wrócić, ale wiedział, że nie może. Od tego zależała ich wspólna przyszłość.
Anita przytrzymała jedną dłonią drugą rękę, by powstrzymać dygotanie. Zawsze to samo – napięcie, niepewność, potem chwilowa ulga i znów wszystko zataczało krąg. Potrzebowała go tu i teraz, jak miała sobie z tym wszystkim poradzić, kiedy jego nie było? Nie była wystarczająco silna. Wiedziała, że chciał dobrze, ale pomoc była im potrzebna tu i teraz, a nie za wiele miesięcy. Nie mieli pewności, że się uda. Tymczasem Basty stawał na głowie, nie pamiętała, kiedy ostatnio był w domu. Nie radziła sobie bez niego.
Kiedy mąż oświadczył, że się zaciągnął, myślała, że zwariował. Dla niego była to jednak jedyna szansa, przepustka do lepszego świata. Zrobiłby wszystko dla swoich dzieci i żony, nawet jeśli codziennie musiał ryzykować życie. Tak więc Anita musiała również wziąć się w garść – między pracą kelnerki w miejscowym barze a pomaganiem Ofelii Ibarra w jej kwiaciarni jeździła w tę i z powrotem, wożąc córkę na badania i terapie, po drodze odstawiając syna na treningi lub powierzając opiekę nad nim przyjaciółkom – Jimenie Bustamante, Normie Aguilar, Ofelii Ibarra lub Beatriz Gonzalez. Ufała im wszystkim bezgranicznie, miały dzieci w tym samym wieku, szczególnie chłopcy przyjaźnili się i spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Anita nie wiedziała, co by bez nich zrobiła. Wszyscy bardzo jej pomagali, ale to i tak nigdy nie wystarczało.
Prawdziwy szok przyszedł jednak kilka miesięcy później – długo nie mogła przyjąć do wiadomości, że jej ojciec odszedł na zawsze. Był jej najbliższą osobą na całym świecie, bratnią duszą, rozumieli się bez słów. Jego śmierć była ciosem dla wszystkich, którzy mieli szczęście kiedykolwiek spotkać go na swojej drodze. Młodzież z miejscowego liceum stawiła się tłumnie na pogrzebie, żegnając ulubionego profesora muzyki. Anita śpiewała na pogrzebie i był to chyba ostatni raz, kiedy w dłoniach miała mikrofon. Choć była to smutna okazja, nie brakowało wesołej i żywej muzyki, bo tak własnie chciał odejść Valentin. Esmeralda chciała wyprawić pogrzeb w iście cygańskim stylu, ale Anita absolutnie się na to nie zgodziła. Jej ojciec kochał romską kulturę, ale nie był jednym z nich, nie chciała by tak go zapamiętano. Powiedziała zresztą o tym macosze, a to wbiło między nie klin, którego już nigdy potem nie udało się wyciągnąć.
Basty’ego nie było na pogrzebie, nie mógł wrócić z misji. Potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek. Pociechą była obecność tylu ludzi, którzy kochali Valentina. Tylko jedna osoba zdawała się być zadowolona z jego śmierci. Ricardo Perez stał w oddaleniu od innych, nie podchodząc do trumny ani nie żegnąjąc zmarłego z innymi. Przyszedł tylko dlatego, że tak wypadało, bo był dyrektorem placówki, w której Vidal pracował. Ale nie mógł pozbyć się zwycięskiego uśmieszku na twarzy i Anitę to bolało. Jednak nie tak bardzo jak fakt, że Esmeralna postanowiła wynieść się do Monterrey po śmierci męża i zabrać ze sobą Valentinę. Była jej prawnym opiekunem, adoptowała ją po śmierci biologicznej matki. Tina kochała ją jak przyjaciółkę, ale Esme nigdy nie dorosła do bycia matką.
− Nie pozwól jej mnie zabrać – mówiła Tina, płacząc rzewnie perłowymi łzami. – Chcę zostać z tobą i Sebastianem. Nie pozwól jej.
Ale Anita pozwoliła. I miała tego potem żałować do końca życia. Nie mogła sobie jednak pozwolić na kolejny ciężar. To brzmiało tak okrutnie, nawet w jej głowie. Czy siostra powinna być ciężarem? Jakkolwiek brutalnie to brzmiało, tak właśnie było. A Anitę nie było teraz stać na sentymenty. Nie z chorą córką wymagającą stałej opieki, nie z dorastającym synem, nie z nieobecnym mężem narażającym codziennie życie gdzieś w dalekim Afganistanie. Nie mogła.
Najpierw była lampka wina przed snem, żeby lepiej wypocząć i być gotową do kolejnego dnia harówki. Potem doszły tabletki na uspokojenie zszarganych nerwów. A potem jedno i drugie, aż żadne nie wystarczało i było tylko jeszcze gorzej. A rachunki rosły i rosły. Konto Valentina zostało wyczyszczone z wszelkich oszczędności, których, choć niewiele, miało wystarczyć na edukację Tiny. Esme może i była dobrą kobietą, ale zdecydowanie niegospodarną, szczególnie kiedy zamieszkała ze swoim nowym partnerem. Baron tylko z imienia przypominał szlachcica. Cygan z jej dawnego obozu był zwykłym nierobem i oszustem, który trwonił pieniądze na prawo i lewo. Więc Anita brała coraz to więcej zmian w pracy, by móc przesyłać pieniądze siostrze, bojąc się, by opiekunowie nie wysyłali jej po jałmużnę lub na złodziejskie wypady. I choć siostra płakała w słuchawkę i chciała wracać, Anita była nieugięta.
− Ani, błagam cię, zabierz mnie stąd. – Tina płakała, dzwoniąc raz w tygodniu, tylko wtedy kiedy udało jej się dorwać do telefonu, bo Barona akurat nie było w domu.
− Wytrzymaj jeszcze troszkę – uspokajała ją, czując, że serce jej się ściska.
− Ani, ja nie mogę, ja już tego nie wytrzymam.
− Musisz. Po prostu musisz.
Kolejna tabletka, kolejna butelka, kolejny list, że misja została przedłużona. Wiadomości w telewizji o kolejnych bombardowaniach i kolejnych ofiarach. Kolejna tabletka.
− Mamo, mamo, obudź się! – Felix potrząsający ją za ramiona, płaczliwym tonem próbujący ją ocucić. Ale była zbyt padnięta po pracy. Wypiła zbyt dużo za barem, do tego połknęła valium lub coś jeszcze innego, nie pamiętała.
Mruknęła coś niezrozumiale, machając ręką, by syn dał jej spokój i wracał do łóżka. Nie słyszała, co do niej mówi. Następne, co pamiętała to kubeł zimnej wody na twarzy. Dosłownie. Z trudem zaczerpnęła powietrze, krztusząc się i podnosząc się z kanapy, na której odpłynęła poprzedniego wieczora. A może to było przedwczoraj? Nie pamiętała.
− Przyjemnie? – usłyszała szorstki kobiecy głos nad uchem.
Anita zamrugała nieprzytomnie, odgarniając z twarzy mokre włosy. Kontury powoli ukrztałtowały się w postać i przed jej oczami pojawiła się Norma Aguilar. Wkurzona Norma Aguilar, co było widokiem niecodziennym, bo ta kobieta była zwykle “do rany przyłóż”.
− Weź się w garść – warknęła Norma, rzucając Anicie czystą koszulę i bieliznę. – Wstydź się.
− Co się stało? – zapytała Anita nieprzytomnie, zerkając na zegarek, ale wskazówki były tak rozmyte, że i tak nie była w stanie odczytać godziny. – Gdzie dzieci, zawiozłaś je do szkoły?
− Do szkoły? – Norma miała ochotę potrząsnąć przyjaciółką za ramiona. – Są ferie, Ani. Do cholery, co jest z tobą?
− Zapomniałam – wymamrotała. Prawdą było, że dni zlewały jej się w całość. Nie wiedziała już, jaki mieli miesiąc. – Przerwa wielkanocna? – zapytała, ale nie usłyszała odpowiedzi. – Gdzie dzieci? – dopytała i miała wrażenie, że Norma zaraz ją udusi.
− Śmiesz pytać? – Prawniczka odsłoniła zasłony, by wpuścić trochę słońca do pokoju. – Otóż wiedz, że twoje dzieci są w szpitalu.
− Co, co się stało? – Vidal wstała tak gwałtwonie, że zakręciło jej się w głowie. Z trudem złapała się stojącej lampy, by nie upaść. – Ella?
− Nic jej nie jest. Nie dzięki tobie. – Norma nie mogła uwierzyć, że można być tak lekkomyślnym. – Otóż dowiedz się, że Ella miała wczoraj atak i omal się nie udusiła. Felix zabrał ją do szpitala. Sam. Bo ciebie nie mógł docucić. Wyobraź sobie moje przerażenie, kiedy w środku nocy dostaję telefon od dziewięciolatka, który informuje mnie, że jest na izbie przyjęć ze swoją młodszą siostrą, podczas gdy jego dorosła matka leży nawalona na kanapie i zapomina o całym świecie.
− Przykro mi, że cię przestraszyłam, ale jak widzisz nic mi nie jest.
− Nie o ciebie się boję, głupia! Guzik mnie obchodzi, co robisz z własnym zdrowiem, ale jeśli masz zamiar doprowadzać się do takiego stanu, to lepiej będzie jak dzieci zamieszkają ze mną. Felix sam sobie nie poradzi, do cholery! Czy do ciebie to naprawdę nie dociera?
Anita mruknęła coś niezrozumiale, chyba nie do końca docierał do niej sens tych słów.
− Poprawię się – powiedziała, pociągając nosem. – Wiem, że muszę. Ale jest mi tak cholernie ciężko...
− Wszystkim jest. To nie powód, by zaniedbywać dzieci. – Norma ruszyła na podjazd do samochodu. – Masz się doprowadzić do stanu używalności, zawiozę cię do szpitala. Nie chcę, by dzieci oglądały cię w takim stanie.
Wyszła trzaskając drzwiami, a Anita poczuła, że ziemia się kręci. Ella leżała na sali chorych pod tlenem. Wyglądała tak spokojnie. Była maleńka, nie wyglądała na swój wiek, była zbyt chuda i krucha. Felix drzemał z głową opartą o łóżko, siedząc na krześle i trzymając siostrzyczkę za rękę. Nie opuścił jej ani na chwilę przez całą noc, mimo że lekarze proponowali mu osobne łóżko.
− Skarbie, odpocznij trochę. – Anita pogłaskała syna po włosach, budząc go ze snu. – Ja posiedzę przy Elli.
− Tata kazał mi się wami opiekować. – Poczuł, że to ważne, by przekazać tę wiadomość. – Zostanę z nią. Ty i tak musisz iść do pracy. Jak się czujesz?
Serce ją zabolało, kiedy usłyszała te słowa. To ona powinna je zadawać, nie on.
− Już lepiej. Dzisiaj zrobię sobie wolne, idź z Normą, ja posiedzę z Ellą.
Felix spojrzał na matkę Marcusa stojącą w drzwiach sali, która kiwnęła mu głową przyzwalająco. Poprawił Elli maskotkę pluszowego pieska i poszedł za Normą, przecierając zmęczone oczy. Anita natomiast siedziała tak patrząc w tę spokojną twarz córki, pragnąc zrobić coś, by jej pomóc, by ulżyć jej w cierpieniu. Klatka piersiowa dziewczynki poruszała się tak nieznacznie, że miała wrażenie, że za chwilę przestanie w ogóle oddychać. Słyszała tylko ciche rzęrzenie, jakby mała miała trudność z pobraniem wystarczającej ilości tlenu. Była taka maleńka, wyglądała jakby od dawna nic nie jadła. Anita zaczęła się zastanawiać, czy pamiętała, by odpowiednio ją karmić. Wysokokaloryczne posiłki to podstawa przy jej schorzeniu. Kiedy robiła jej śniadanie? Wytężyła umysł, ale nie pamiętała, kiedy to ostatni raz robiła. Zapewne Felix zajął się wszystkim. Musiała się poprawić, dla dobra obojga dzieci.
− Wracaj.
− Postaram się jak najszybciej.
− Możesz nie mieć okazji pożegnać się z córką.
− Nie mów tak.
− Prawie umarła, a ciebie tutaj nie było!
− Myślisz, że mnie to nie boli? – Basty na rozmowie video przez Skype’a wyglądał okropnie. On również niewiele spał, był blady jak ściana i wyglądał na zmęczonego życiem. – A gdzie ty byłaś, Ani? Gdzie ty byłaś, kiedy to się stało?
− Nie odwracaj kota ogonem, jestem tu cały czas, czyż nie?
− Czyżby? – Basty patrzył na swoją żonę w kamerze, ale jej nie poznawał. – Wracam za góra trzy miesiące. Pozbieraj się.
“Pozbieraj się”? Tylko tyle miał jej do powiedzenia? Trzy miesiące to pestka, wytrzyma. Ale Ella nie wróciła do domu przez cały miesiąc. Pojawiły się komplikacje i musiała zostać w szpitalu. Znów zachorowała na zapalenie płuc. Już drugi raz w tym roku. I znów zaczął się koszmar i znów odliczanie pieniędzy.
− Weź to.
− Nie mogę.
− Weź to. – Norma wcisnęła jej kopertę w ręce, nie chcąc słyszeć odmowy.
− Zwrócę ci – powiedziała zawstydzona, ocierając łzy z oczu.
− Zwróć mi przyjaciółkę. Zwróć dzieciom matkę. O pieniądze się nie martw. – Norma mówiła już zupełnie innym tonem. Może była dla niej wtedy za ostra?
I tak czas mijał, a ona odliczała czas do powrotu Sebastiana. I dzieliła każdy grosz. Tabletki zamknęła w szafce za lustrem, a alkohol został za barem, kiedy kelnerowała każdego wieczora w Inferno. A Felix był przy Elli cały czas, dzień i noc. Czuwał, bo bał się, że matka znów się stoczy. Nie mówił tego, miał niespełna dziesięć lat, ale widziała to w jego oczach. Ten przestraszony wzrok. Jakby się bał, że będzie musiał nie tylko siostrę wieźć do szpitala, ale też matkę. Ta niemoc bolała ją najbardziej. Własny syn uważał ją za słabeusza i tym właśnie była. Co z niej za matka?
Nadszedł lipiec, ciepły i słoneczny. I było lepiej. A może nie było? Wróciła do domu późno w nocy. Bar pękał w szwach, a ona była wykończona. Nieodebrane wiadomości i mnóstwo połączeń telefonicznych, które ignorowała przez cały wieczór, zbyt skupiona na pracy. To Valentina znów coś wymyślała, by zwrócić na siebie uwagę.
− Wiesz, która jest godzina, powinnaś już dawno być w łóżku. Co się dzieje, Tina? – zapytała zachrypniętym głosem, nalewając sobie szklankę wody i wypijając ją duszkiem. – Tina?
Po drugiej stronie słuchawki słychać było tylko szybkie oddychanie i szloch.
− Tina, co się dzieje? – powtórzyła zaniepokojona zachowaniem siostry.
− Prosiłam, żebyś mnie zabrała. Błagałam cię, Ani.
− Co się stało?!
Komórka spadła na ziemię i roztrzaskała się na kawałeczki, podobnie jak serce Anity. Tabletki wciąż były w szafce za lustrem. To dobrze. Kilka nikomu nie zaszkodzi. Tak będzie lepiej. Dla wszystkich.
− Mamo, coś się stało? – zapytał Felix, przecierając zmęczone oczy. – Wychodzisz gdzieś?
− Nie, kochanie, śpij dalej. Mama ma coś do załatwienia.
− Ale dzisiaj są...
− Wiem, kochanie, śpij.
Felix wiedział, że coś jest nie tak. Wrócił do łóżka, ale nie mógł zasnąć. Usłyszał trzask zamykanych drzwi wyjściowych i chrzęst żwiru pod kołami, kiedy matka wyjeżdżała z podjazdu. Wyskoczył z łóżka i pobiegł do pokoju Elli. Siostry w nim nie było, podobnie jak jej pluszowego pieska, bez którego nigdzie się nie ruszała. Z wypiekami na twarzy chwycił latarkę i popędził ile sił w nogach. Samochodu już nie dogonił, zniknął mu z oczu. Zamiast tego odbił w lewo i przeciął drogę na skróty przez urokliwy zagajnik Delgadów. Słońce jeszcze nie wstało i wiedział, że może obudzić domowników, ale za bardzo się bał, by się tym przejmować. Zastukał do drzwi, a kiedy nikt mu nie odpowiedział, pobiegł na około domu i zapukał w szybę pokoju najlepszego przyjaciela.
Wysoki dziesięciolatek zerwał się z łóżka, przecierając zaspane oczy, otworzył okno i wpuścił Felixa do środka. Wystarczyło jedno spojrzenie na przyjaciela, by wiedzieć, że stało się coś złego.
− Mamo, Gilberto, wstawajcie. Coś się stało!
Norma narzuciła na siebie szlafrok i zaczęła dzwonić po znajomych i służbach, zaalarmowana nagłym wyjściem Anity i Elli. Felix wyglądał na przejętego, a ten chłopiec nigdy nie wszczynałby alarmu bez powodu. Gilberto Jimenez złapał latarkę i wybiegł na drogę.
− Widziałeś, którędy pojechały? – zapytał Felixa, ale on tylko pokręcił głową, nadal z wypiekami na twarzy.
− Poszukamy ich – zarządził Marcus, obejmując przyjaciela ramieniem, ale Gilberto nie chciał o tym słyszeć.
− Nic z tego, wracajcie do domu i czekajcie, może wrócą. Gdyby coś się wydarzyło, dzwońcie. Ja przejadę się po mieście i to sprawdzę. – Ostrzegł ich pułkownik, jedną ręką już wykręcając numer do Rafaela Ibarry, który od razu zgłosił swoją gotowość do pomocy, mimo wczesnej godziny.
− Nie będę siedział bezczynnie – powiedział Felix, kiedy szli z Marcusem z latarkami z powrotem w stronę domu Castellanów.
Delgado zatrzymał się na chwilę przy skrzyżowaniu przed zagajnikiem, który prowadził do ich domu i uważnie wpatrzył się w świeże ślady opon.
− Tędy! – powiedział i już po chwili dwóch chłystków biegło ścieżką w stronę ratusza, dokąd prowadziły ich ślady. Słońce powoli wschodziło, dzięki czemu latarki nie były im już potrzebne.
− Marcus – wyrwało się Felixowi, ale nie musiał nic więcej mówić.
Samochód matki zjechał ze stromego pagórka prosto w jezioro. Popędzili czym prędzej i nim Marcus zdążył powstrzymać przyjaciela, ten już nurkował w wodzie. Nie bez powodu był kapitanem drużyny pływackiej. Ojciec zawsze mu powtarzał, że zamiast płuc ma skrzela jak ryba. Marcus wszedł do wody po kolana zaniepokojony. Trzesącą się ręką wyciągnął z kieszeni komórkę matki i wybił numer Gilberta, informując go o sytuacji. Felix długo nie wypływał i kiedy Marcus już miał zamiar zanurkować za nim, wyłonił się z wody, z maleńką Ellą w ramionach. Nie oddychała. Marcus pomógł mu ją wynieść na brzeg i przystąpił do reanimacji, wiedział, co należy robić w takich sytuacjach, pierwsza pomoc nie była mu obca, w końcu był synem wojskowego.
Gilberto zjawił się w towarzystwie Rafaela, pogotowia ratunkowego i straży pożarnej chwilę później. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, co się stało, nawet jeśli umysł nie był w stanie dokładnie pojąć motywów Anity.
− Felix, co ty wyprawiasz? – Pułkownik złapał przemoczonego dziesięciolatka za ramiona, kiedy ten oddał Ellę w ręce ratowników, a sam ruszył z powrotem do wody.
− To moja mama! Ona tam została!
− Zajmą się nią, poczekaj!
Chłopiec wyrwał się jednak i dał nurka pod wodę, nie zwracając uwagi na konsekwencje. Ratownicy i straż właśnie dyskutowali jak wyciągnąć samochód z wody, Gilberto zaklął więc pod nosem i sam również się zanurzył. Woda była zamulona, prawie nic nie było widać, ale Felix zdawał się być już rozeznany w sytuacji. Wyciągnął Anitę, a Gilberto pomógł mu ją wynieść z wody. Pojechał z nią i Ellą do szpitala, podczas gdy chłopcy zostali pod opieką Rafaela Ibarry.
− Muszę jechać. Muszę z nimi być – powtarzał Felix, ale nikt nie chciał o tym słyszeć.
Rafael ściągnął z siebie szlafrok, który w pośpiechu narzucił na siebie po otrzymaniu telefonu od Gilberta i opatulił go nim chłopca, by zapobiec przeziębieniu. Marcus uważnie go obserwował i zamiast zapewniać, że wszystko będzie dobrze, po prostu złapał przyjaciela za rękę i uścisnął ją mocno. Zdecydowanie nie tak wyobrażali sobie jego dziesiąte urodziny.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:51:32 13-08-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 078 cz. 1
FELIX/MARCUS/QUEN/SANTOS


Bał się powrotu do szkoły, choć nie chciał się do tego przyznawać przed samym sobą. Nie cierpiał niesprawiedliwości i nie cofnąłby się w czasie, żeby coś zmienić – wiedział, że to, co zrobił, było słuszne. Nawet jeśli tylko mała grupka ludzi się z nim zgadzała i nawet jeśli po szkole krążyły plotki na jego temat. Bał się jednak z innego względu, powoli zaczynało do niego docierać, że przekroczyli już pewne granice i nie było odwrotu, nawet gdyby się rozmyślili. Wciąż myślał o tym, co stało się poprzedniego popołudnia, i zastanawiał się, co by się stało, gdyby Ella go nie powstrzymała? Czy byłby zdolny utopić Lalo? Sam w to nie wierzył. I choć Marquez był nędznym karaluchem, Felix nie był mordercą. Przerażało go jednak, że powoli zaczynał być coraz bardziej agresywny, brakowało mu zahamowań. Nie chciał być jak matka. Do tego nie mógł dopuścić.
Wyrwał się z rozmyślań, pakując pospiesznie książki do plecaka. Ojciec nie wydawał się podejrzliwy, nadal nie wiedział o zawieszeniu syna. Dla niego był to kolejny poniedziałek, w którym Felix zbiera się do szkoły. Na twarzy Sebastiana malowało się jednak napięcie, które zaniepokoiło nastolatka.
− Wszystko dobrze? – zapytał, zapinając plecak i zarzucając go sobie na ramię.
− To się okaże. – Basty założył skórzaną kurtkę. – Jadę do Nuevo Laredo.
− Do tych czubków z Los Zetas? – Felix krzyknął, czym zasłużył sobie na oburzone szczeknięcie psa Syriusza wylegującego się na posłaniu w salonie.
− Muszę. Ludzie stają się niespokojni. Mam tam kilku znajomych w policji, muszę przekonać się, czy groźby kartelu mają w ogóle jakieś pokrycie. Lucas uważał, że nie rzucają słów na wiatr. Muszę trzymać rękę na pulsie.
− Dlaczego ty, nie może tego zrobić szeryf? To chyba też w jego interesie, żeby wrogi kartel nie pałętał sie po ulicach miasteczka? – Chłopak ze złością zacisnął palce na pasku od plecaka. Nie rozumiał, dlaczego to jego ojciec zawsze musiał się narażać dla większego dobra.
− Ivan jest potrzebny tutaj. Może i sprzedał się Templariuszom, ale wierz mi, robi co może, by mieszkańcy byli bezpieczni.
− Chyba sam w to nie wierzysz! – Felix prychnął. – Molina nie ruszył nawet palcem, kiedy zginął Roque. Znał go przecież, znał jego matkę. To on wpuścił Templariuszy do miasteczka. To zwykły skurwysyn!
− Wyrażaj się! – Basty spojrzał karcąco na syna. – Mi też się to nie podoba, ale ktoś musi mieć na oku Los Zetas. Lucas był co do tego przekonany.
− A właściwie gdzie on jest? Wyjechał bez słowa i zostawił wszystko na twojej głowie, bardzo wygodnie. A tymczasem Lalo Marquez chodzi po mieście ze swoimi ziomkami i go szuka.
− Lalo szuka Lucasa? – Basty zastanowił się nad tym głęboko. – Wiem, że jego wyjazd był niespodziewany, nie mógł ryzykować, że Joaquin odkryje jego zamiary, ale to dziwne, że kartel jeszcze o tym nie wie. Ale ciebie nie powinno to teraz interesować, skup się na ostatnim tygodniu szkoły i przygotowaniach do musicalu. Potrafisz to zrobić i nie pakować się w kłopoty, kiedy mnie nie będzie?
− Spróbuję – mruknął nastolatek, trochę nachmurzony a trochę zawstydzony, bo głupio mu było się przyznać, że w kłopoty już dawno wpakował się po uszy. – Długo cię nie będzie?
− Dwa, może trzy dni. Opiekuj się Ellą.
− Jak zawsze. – Felix wywrócił oczami, bo ojciec nie musiał mu tego powtarzać. Uściskali się i chłopak odprowadził ojca do drzwi.
Ella bawiła się w bujnym ogrodzie, na widok ojca wybiegła cała pokryta ziemią i rzuciła mu się na szyję.
− Słuchaj się Felixa, kiedy mnie nie będzie, dobrze? – Zastępca szeryfa zmierzył córkę od stóp do głów, powstrzymując się od komentarza, że nie powinna się przemęczać i narażać na kontakt z zarazkami.
− Jak zawsze – odpowiedziała w zupełnie ten sam sposób co starszy syn. Basty mimo woli uśmiechnął się i pocałował córkę w czoło.
− Jak wrócę, chcę zastać dom cały. – Wystawił w ich stronę palec, jakby chciał ich przestrzec, po czym pomachał ręką i wsiadł do samochodu.
− Mogę dziś nie iść do szkoły? – zapytała Ella, nie przestając machać, pomimo że ojciec już dawno zniknął za zakrętem.
− Niezła próba, zapomnij. – Chłopak nie chciał nawet o tym słyszeć. – Idź się umyć, odprowadzę cię.
− Ale Felix! Już jest koniec lekcji, niczego nowego się nie uczymy, po co tam chodzić? Przecież ty też nie chodziłeś do szkoły przez dwa tygodnie!
− To co innego. – Castellano zmieszał się i podrapał się po głowie, nie sądził, że Ella była aż tak domyślna. Dobrze, że nie wydała go przed ojcem. – Idź się przygotować.
Dziewczynka zrobiła obrażoną minę, ale posłuchała go i już po chwili była gotowa. W swoich ulubionych ogrodniczkach i jaskraworóżowej koszulce kroczyła przy boku brata jakaś cicha, co zupełnie do niej nie pasowało.
− Dokuczają ci? – zapytał, domyślając się, dlaczego dziewczynka nie chciała iść do szkoły.
− Nie – odpowiedziała niezbyt przekonującym tonem, kopiąc jakiś kamyczek na drodze i nie patrząc bratu w oczy. – Ale mówią o tobie.
− Niech sobie gadają, jeśli przez to poczują się lepiej. Nie musisz się tym przejmować. – Castellano machnął ręką, ale w duchu cąły się gotował. Jego siostra nie zaśłużyła na to, by to znosić.
− Kiedy nie mogę! – Ella wybuchła, zatrzymując się przed szkołą podstawową, która znajdowała się w niedaleko liceum. – Nie mogę słuchać, jak opowiadają o tobie bzdury. Aż boli mnie brzuch z tego stresu. A Belinda mówi takie rzeczy, że mam ochotę walnąć ją w tę jej przebrzydłą opaloną gębę.
Felix wybałuszył oczy, jego siostra zawsze była słodka i niewinna, ale widocznie ona również nie potrafiła znieść tej niesprawiedliwości. Po chwili jednak roześmiał się szczerze widząc jej oburzoną minę i poczochrał ją po włosach. Wiedział, że Ella miała złote serce i nie skrzywdziłaby nawet muchy.
− Dlatego nie chciałaś iść do szkoły? Bo nie chciałaś dokopać małej Belindzie? – Felix nie mógł przestać się uśmiechać. – Spokojnie, niedługo wakacje i wszyscy przestaną o tym gadać.
− No nie wiem, ludzie uwielbiają plotki. – Do rodzeństwa podszedł Quen w towarzystwie Marcusa. – Ale nie przejmuj się, Ella, masz moje pozwolenie, żeby dokopać Belindzie Conde, chciałbym to zobaczyć.
− Nie podpuszczaj jej. – Marcus posłał przyjacielowi ostrzegawcze spojrzenie.
− Na żartach się nie znacie. – Ibarra poprawił sobie plecak na ramieniu, ubolewając nad tym, że Delgado był wiecznie taki poważny.
− O tobie też gadają, Marcus. – Trzynastolatka sprowadziła ich na ziemię. – I o ile wiem, że plotki dotyczące mojego brata nie są prawdą, to co do ciebie nie jestem przekonana. – Dziewczynka założyła ręce na piersi, a chłopcy wpatrzyli się w nią intensywnie, oczekując wyjaśnień. – Mówią, że to z tobą zaciążyła ta dziewczyna z trzeciej klasy!
− Ach – wyrwało się Marcusowi. Przywykł już, że ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie. Potrzebowali sensacji. – Nie przejmuj się tym.
− Ale czy to prawda? – zapytała, świdrując starszego chłopaka wzrokiem. Był dla niej jak starszy brat i zawsze wszyscy uważali go za idealnego, ale widocznie teraz daleko mu było do perfekcji.
− Nie interesuj się, zmykaj na lekcje! Odbiorę cię potem, kończymy o tej samej godzinie. – Felix złapał siostrę za ramiona, odwrócił w stronę budynku szkoły i popchnął lekko, by już sobie poszła.
− Umiem sama wrócić do domu, znam drogę! – żachnęła się, ale pobiegła w stronę koleżanek, które zobaczyła w tłumie zmierzającym do wejścia.
− Pamiętaj, co mówił tata, masz się mnie słuchać!
Machnęła tylko ręką i zniknęła w gmachu szkoły. Natomiast Felix opowiedział przyjaciołom o misji Basty’ego w Nuevo Laredo w stanie Tamaulipas. Żadnemu z nich się to nie spodobało, ale wiedzieli, że jeśli już komuś mogą zaufać, to tylko Sebastianowi. Wizytacja szkolnego kuratora była wydarzeniem dnia i wszystkich interesowało, jak Gideon Ochoa oceni rządy Ricardo Pereza. Nikt nie spodziewał się, że Rosie utnie dziadkowi taki numer. Wszyscy byli zadowoleni, bo upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu – nie tylko upokorzyli dyrektora, pokazując solidarność w walce z tyranią, ale też oddali hołd zmarłym uczniom, czyli zrobili coś, czego ani dyrektor ani żaden inny nauczyciel do tej pory nie zrobił.
Kiedy było po wszystkim, Rosie była z siebie niebywale zadowolona, ale miała w oczach smutek, który nie zwiódł Felixa. Był wyczulony na takie rzeczy.
− Jules była ci bardzo bliska, prawda? – zapytał, nie wdając się jednak w szczegóły. Ostatecznie nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi a to, że sprzymierzyli się przeciwko dyrektorowi nie oznaczało, że zaraz będą się sobie spowiadać. Nie chciał jej naciskać.
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko smutno i kiwnęła głową w odpowiedzi. Więcej nie mogła zrobić, bo gdy tylko Gideon Ochoa opuścił szkołę, została wezwana na dywanik do Pereza. Miarka się przebrała, wszyscy byli w szoku, ale chyba po raz pierwszy w życiu uczniowie widzieli Conrada Saverina w takim stanie.
Nauczyciel przedsiębiorczości był stanowczy, jego głęboki uspokajający głos sprawił, że wszyscy stanęli na baczność, gotowi na jego rozkazy. Carolina przybiegła ze szkolną apteczką. Rana Rosie została prowizorycznie opatrzona.
− Umiesz prowadzić? – zapytał Saverin Quena, który stał najbliżej. Kiedy ten kiwnął głową, wręczył mu kluczyki do swojego samochodu. – Zawieź ją do kliniki w Valle de Sombras.
− Pojadę z wami – zaoferowała Carolina, kiedy Rosie zachwiała się, opierając rękę na ramieniu Ibarry.
− A pan? Co zamierza pan zrobić? – Quen wpatrzył się wyczekująco w Conrada, sam nie wiedząć, czego właściwie się spodziewa. Może sądził, że Saverin spuści Perezowi łomot i nie chciał tego przegapić
− Ja zajmę się dyrektorem. – Te słowa musiały wszystkim wystarczyć. Conrado nie rzucał słów na wiatr.
Perez był roztrzęsiony, zapalił papierosa, stając przy otwartym oknie i nawet nie zauważył, że ktoś wszedł do gabinetu. Saverin przekroczył próg, zamykając za sobą cicho drzwi.
− Rodzice Primrose już o wszystkim wiedzą – stwierdził, że ta sprawa musi być całkowicie jasna.
− O czym? O tym, że ich córka to nieposłuszny bachor, bez szacunku dla starszych, która robi co jej się żywnie podoba, od kiego przekroczyła próg tej szkoły? – Dick był wyjątkowo wybity ze swojej zwykłej równowagi. Może sam nie wierzył, że stracił nad sobą kontrolę lub jeszcze nie wiedział, jakie to będzie miało konsekwencje.
− Pojadą prosto do szpitala, ale myślę, że powinien się pan przygotować na spotkanie z córką i zięciem. To, co pan zrobił, jest karygodne. I proszę się nie łudzić, dowiedzą się o tym nie tylko rodzice czy kuratorium ale też rada miasta.
− Grozisz mi? – Perez niemal się roześmiał. Jeszcze tego brakowało, żeby obcy człowiek pouczał go w jego własnym gabinecie.
− Nie, ja pana informuję. To mój obowiązek nie tylko jako nauczyciela ale też urzędnika. – Saverin z trudem powstrzymywał się, by nie powiedzieć dyrektorowi więcej do słuchu. Widok nastolatki z raną na nodze podziałał na niego jednak jak płachta na byka. Przemoc nigdy nie była w porządku, ale to przechodziło już wszelkie granice.
− Zaczynam sądzić, że Fernando miał co do pana rację, Saverin. – Na twarzy Pereza pojawiło się zrozumienie. – Powtarzał mi, że to nie jest dobry pomysł, by pan uczył w tej szkole. W tym jednym się z nim nie zgadzałem. Uważałem pana za człowieka światłego i rozsądnego, który ma dobry wpływ na młodzież, bo nie rozpuszczał ich pan, tylko uczył podstaw ciężkiej pracy i dyscypliny. A tymczasem myliłem się.
− Nie pomylił się pan. Jestem człowiekiem rozsądnym i od dziecka byłem uczony dyscypliny. Ale widocznie to pan nie umie rozróżnić dyscypliny od okrucieństwa. – Saverin mówił spokojnie, ale wewnątrz cały się gotował.
− Wypraszam sobie!
− Jestem młodszy, ale zapewniam pana, że znam te czasy, kiedy jedynym narzędziem do nauczyczenia dzieci posłuszeńswa był pasek albo linijka. I nie, nie uważam, by były to dobre środki do celu. I jeśli pan, będąc człowiekiem wyedukowanym, na takiej pozycji, uważa, że postąpił pan słusznie, to pozostaje mi nic innego jak panu współczuć. To dowodzi, że nie jest pan właściwym człowiekiem na tym miejscu.
− A jednak, Fernando miał rację, kiedy mówił, że ma pan gadane, Saverin. – Policzek zadrgał Perezowi nerwowo. – Ale koniec końców to nie słowami a czynami wygrywa się wojny.
− Jeśli toczy pan wojnę z uczniami, to ostrzegam – przegra ją pan. Widział pan, co się stało w auli, widział pan, że ta młodzież potrafi się zsolidaryzować w czasach kryzysu. – Conrado podszedł nieco bliżej, widział jak żyłka na spoconym czole dyrektora pulsuje niebezpiecznie i sprawiło mu to dziwną satysfakcję. − I widać, że dał pan im to, czego oni potrzebowali.
− A cóż to takiego? – zapytał z nutą ironii w głosie starzec, starając się nie dać po sobie poznać, że słowa Conrada jednak trochę go przestraszyły.
− Wspólnego wroga.

*

Marcus nie mógł przestać myśleć o tym, co się stało z Rosie. Nigdy przez myśl mu nie przeszło, że dyrektor byłby zdolny uderzyć wnuczkę. Kara zostania po lekcjach, zawieszenie w prawach ucznia to jedno, ale kary cielesne? Tego nie można było tolerować. I nie zamierzał siedzieć cicho, nie mogli tego tak zostawić. Wiedział, że państwo Castelani wezmą sprawy w swoje ręce, ale do nich należało załatwienie kwestii rodzinnych. Pozostałe rzeczy nie leżały już w ich gestii i jeśli Fernando Barosso pomoże swojemu przyjacielowi, Perez po raz kolejny może się z tego wywinąć, a na to przewodniczący szkoły nie mógł pozwolić.
Zerwali się z ostatnich lekcji religii, na których i tak nikt nigdy nie uważał. Zakonnica patrzyła na Felixa tak, jakby zobaczyła diabła wcielonego, a on rzucał jakąś sarkastyczną uwagę, przez którą wprawiał całą klasę w zakłopotanie, więc nikt nie miał ochoty na tę katorgę. Quen i Carolina pojechali z Rosie do szpitala, ale mieli wrócić jeszcze na zajęcia pozalekcyjne. Próby do musicalu nie zwalniały tempa i Marcus poczuł jeszcze większą ochotę niż kiedykolwiek, by dobrze wypaść i utrzeć nosa nie tylko Joaquinowi, ale też Perezowi.
Kiedy jednak przekroczyli próg auli, od razu wiedzieli, że coś jest nie tak. Uczniowie biorący udział w przedstawieniu patrzyli na nich dziwnie albo odwracali wzrok. Nie rozumieli skąd te reakcje. Nauczycielka sztuki i opiekunka kółka teatralnego, pani Barbara Soler, poprawiła sobie nerwowo okulary na widok Felixa, któremu uśmiech spełzł z twarzy. Kędzierzawa nauczycielka podeszła do niego i poklepała go nieśmiało po ramieniu, ale nie miał pojęcia, co ten gest ma oznaczać.
Z pomocą koleżance po fachu przyszła Leticia Aguirre, która była jakaś dziwnie przygaszona. Wzieła Felixa na stronę, ale on już przeczuwał, o co chodzi.
− Dyrekcja uważa, że lepiej będzie odsunąć cię od pracy przy przedstawieniu – powiedziała nauczycielka zbolałym głosem. Wiedziała, ile trudu i serca ten chłopak włożył w ten projekt. Nie było to sprawiedliwe, ale prawdę mówiąc, ostatnimi czasu nic w tej szkole nie było fair.
− Dyrekcja czy tylko dyrektor Perez? – zapytał, spuszczając głowę, by nie patrzeć w zaszklone łzami oczy dziewczyny swojego ojca.
− Próbowałam interweniować, ale rada rodziców wypowiedziała się w tej sprawie jasno.
− Rada rodziców? – Prychnął ochrypłym głosem. – Przepraszam na chwilę.
Zanim Leti zdążyła go powstrzymać, wypadł z auli i ruszył szkolnym korytarzem, starając się ignorować poszeptywania za plecami. Zapukał wściekle do gabinetu dyrektora i po usłyszeniu cichego “proszę”, wpadł do środka ledwo powstrzymując się, by nie trzasnąć drzwiami.
− Dlaczego pan to robi? – zapytał i był zły na siebie, bo zamiast stanowczego, oskarżycielskiego tonu usłyszał błagalną nutę. Nienawidził siebie za to. – Aż tak bardzo przeszkadza panu czyjaś orientacja seksualna czy po prostu mnie pan nie lubi?
− Ani to, ani to, chłopcze. – Perez wyglądał jakby był gotowy do wyjścia. Miał na sobie marynarkę, a w dłoniach trzymał aktówkę. – Musisz zrozumieć, że w życiu trzeba ponosić konsekwencje swoich działań.
− Kiedy ja nic złego nie zrobiłem! – Wybuchnął chłopak, mając ochotę coś rozwalić. – Każe mnie pan za coś, co nie jest ode mnie zależne.
− Dobrze wiesz, że to nieprawda. – Perez odłożył aktówkę i zmierzył chłopaka pogardliwym spojrzeniem. – Myślisz, że nie wiem, skąd moja wnuczka czerpie te durne pomysły, kto ją podjudza do buntu? Dobrze wiem, że ten występ dzisiaj na auli w obecności kuratora to była twoja sprawka.
− Pańskie podejrzenia są niedorzeczne. A Rosie umie myśleć samodzielnie, nikt nie musi jej podjudzać, widocznie sama w końcu doszła do tego, jakim człowiekiem pan tak naprawdę jest.
− Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Wyjdź z mojego gabinetu, zanim będę zmuszony znów cię zawiesić.
− Nie może pan tego zrobić! To ja przygotowałem to przedstawienie, ja napisałem scenariusz i piosenki, ja poświęciłem wiele miesięcy na przygotowania, ja zaaranżowałem wszystko z orkiestrą z Monterrey! Ja, nie pan!
− Przykro mi, decyzja rady rodziców jest jednogłośna. – Perez powiedział te słowa, ale słychać było, że wcale nie jest mu przykro. – Dzisiejszy wybryk twój i Rosie to tylko wierzchołek góry lodowej. Uwierz mi, chłopcze, sam siebie pozbawiłeś szansy udziału w przedstawieniu, nie obarczaj winą mnie.
− Pan chyba nie mówi poważnie! – Felix złapał się za głowę, zastanawiając się, czy Ricardo naprawdę jest taki głupi i ślepo wierzy w to, co mówi. – Ale skoro pan nie zamierza się ugiąć, to ja też nie. Zabieram prawa do moich piosenek, do moich tekstów. Nie może pan wystawić musicalu bez mojej zgody.
− Drogi chłopcze, naprawdę myślisz, że możesz stawiać tutaj jakiekolwiek warunki? – Perez tym razem się roześmiał. Felix stracił resztki animuszu, nie rozumiejąc jego reakcji. – A więc uświadomię cię, Castellano: wszystko, co tworzysz dla szkoły, staje się jej własnością intelektualną. Nie masz żadnych praw ani do scenariusza ani do muzyki. Prawa autorskie należą do szkoły.
− Bzdura. – Felix pokręcił głową, ale w gruncie rzeczy nie był przekonany. – Wynajmę prawnika i zobaczymy.
− Naprawdę myślisz, że jesteś w stanie wygrać? Jaki prawnik wziąłby twoją sprawę? – Dick chwycił teczkę i chciał ruszyć do wyjścia, ale Castellano zagrodził mu drogę. – Przesuń się, nie chcę ponownie ściągać pasa.
− Doigrasz się, Perez, nie popuszczę ci tego płazem – syknął Felix jadowicie, a dyrektor puścił mimo uszu nagłe przejście na ty. Wyglądał jednak na rozgniewanego.
− Niedaleko pada jabłko od jabłoni – stwierdził, omiatając wysokiego chłopaka wzrokiem z taką pogardą, że Felix miał wrażenie, że dyrektor gotów jest na niego splunąć.
− A co to niby miało znaczyć? – odpowiedział zaczepnie, zaciskając pięści ze złości.
− A to, że twoja matka też nie umiała trzymać języka za zębami i wszyscy wiemy, jak w końcu skończyła. Ale tak to już jest, jak suka niedomaga to i szczęnięta nie mają żadnych szans.
Felix stał jak sparaliżowany po tych słowach, gniew był tak wielki, że bardziej od uderzenia dyrektora, zapragnął jak najszybciej opuścić gabinet, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Perez uśmiechnął się zwycięzko, wyminął go i otworzył sobie drzwi.
− Nie cierpiałem twojego dziadka, ale to dobrze, że nie musiał oglądać tego, jak jego córka stoczyła się na dno. Widzę, że chętnie idziesz w jej ślady. Powinszować.
Po tych słowach wyszedł z gabinetu, zostawiając Felixa samego – wściekłego i przestraszonego, że tym razem dyrektor mógł mieć rację.

*

Marcus czuł się nieswojo sam na próbach do musicalu. Felix zniknął i nie wracał, ale nie spodziewał się, by to zrobił. Jeśli rada rodziców i dyrekcja zabroniła mu udziału w przedstawieniu, musiał ich usłuchać. Wszyscy wiedzieli jednak, że bez Castellano to przedsięwzięcie nie będzie tak świetne jak wszyscy oczekiwali. Barbara Soler robiła co mogła, wywijając na pianinie, ale brakowało w tym wszystkim duszy, tego, co napędzało ich współpracę. Nauczycielka była wdzięczna za podkłady muzyczne i orkiestrę, którą załatwił Felix, a która miała sprawić, że musical będzie naprawdę niezapomnianym widowiskiem.
Carolina zjawiła się na próbach razem z Quenem i opowiedzieli Marcusowi, że Rosie została oddana pod fachową opiekę. Jej ojciec bardzo się wkurzył, kiedy przyjechał do szpitala powiadomiony przez Saverina, który również zjawił się w klinice, by zdać państwu Castelani relację z tego, co się wydarzyło. Conrado uważał, że lepiej będzie, jeśli rodzice dowiedzą się tego od niego aniżeli od nastolaktów. Marcus odetchnął z ulgą, on uważał podobnie. Sam zamierzał porozmawiać w tej sprawie z radą rodziców i kuratorem, bo jako przewodniczący szkoły miał w obowiązku reagować, kiedy uczniom działa się krzywda.
− Przepraszam. – Nayera wyglądała jakby ze sobą walczyła, kiedy wypowiadała te słowa. – Zachowałam się nie w porządku, bojkotując projekt i pomysły Felixa.
− Przykro ci, bo wiesz, że nasz pomysł zwyciężył? – Quen uniósł jedną brew podejrzliwie. Siedzieli na schodach do auli i czekali na rozpoczęcie próby.
− Nie. Zasłużyliście na wygraną. – Carolina rzuciła mu wściekłe spojrzenie, już i tak było jej ciężko przeprosić, a co dopiero powtarzać to kilka razy.
− Przepraszam, nie dosłyszałem. Co proszę?
Za tę uwagę oberwał pięścią w ramię. Pisnął z bólu jak dziewczyna, rozmasowując obolałe miejsce i postanawiając się już więcej nie odzywać.
− Przepraszam – powiedziała raz jeszcze brunetka, tym razem kierując swoje słowa do Marcusa, którego obwiniała za wszystkie swoje problemy. Oczywiście to nie Delgado był winny swoim dobrym ocenom. Nie robił tego specjalnie, a ona wyżywała się za nim niepotrzebnie. Teraz widziała, że są ważniejsze rzeczy od stopni i pochwał dyrektora.
− W porządku. – Marcus nie chował urazy, zawsze był wyrozumiały i nigdy nie sprawiał, że ktoś musiał się przed nim płaszczyć. – Doceniam to.
[link widoczny dla zalogowanych] przeszła obok nich, nie zaszczycając ich spojrzeniem, chociaż byli przekonani, że słyszała całą tę rozmowę. W przeciwieństwie do koleżanki, nie zamierzała przepraszać za swoje zachowanie, a oni nie zamierzali się nią przejmować. Postanowili skupić się na przygotowaniach do przestawienia. Próby mogli zaliczyć do udanych − chociaż bez Felixa i jego wskazówek całość wyszła dość chaotyczna, na koniec wszyscy stwierdzili, że przy orkiestrze efekt będzie niesamowity, szczególnie przy finałowej piosence. Carolina była urodzoną aktorką na scenie, wszyscy byli pod wrażeniem. Jedynie Olivia dąsała się przez cały czas i nie angażowała się w przygotowania.
− Uważaj, żeby nie zmoczyć koszuli, cały się obśliniłeś – warknęła panna Bustamante do Quena, kiedy razem stali za kulisami, porządkując rekwizyty i obserwując próbę.
Ibarra zreflektował się i zamknął rozdziwione z wrażenia usta, bo trochę zawiesił się zasłuchany w głos Nayery.
− Co, żal dupę ściska, że to Caro dostała główną rolę? – odgryzł się, wracając do układania rekwizytów. – Pewnie chciałabyś odegrać z Marcusem scenę łóżkową, co? Niestety, cenzura nie pozwala.
− Zamknij się – warknęła, ze złością odrzucając jakiś kawałek pomalowanego steropianu, który służył za element dekoracji. – To wszystko to jedna wielka farsa. Nie rozumiem tego.
− Czego nie rozumiesz? Twój mały móżdżek nie ogarnia czegoś tak prostego jak szkolne przedstawienie? A mówią, że to ja jestem głupi. – Zażartował, nie patrząc na nią.
− Nie rozumiem, jakim cudem Felix może pisać takie piosenki o miłości skoro jest... no wiesz. – Zawstydziła się, spuszczając głowę, by nie widział jej rumieńców.
− Gejem? − dopowiedział za nią Ibarra, nie bojąc się tego słowa. Zirytowała go jej postawa. – A co, to gej nie może pisać romantycznych piosenek?
− Tego nie powiedziałam, wiesz, co mam na myśli, nie łap mnie za słówka!
− Oli, od jak dawna się znamy? – zapytał ją ni z tego, ni z owego, podpierając się pod boki i ocierając wierzchem dłoni spocone czoło.
− Przecież wiesz, że od dziecka. – Wywróciła oczami.
− A od jak dawna znasz Felixa? – zapytał, a ona zmarszczyła brwi. Jimena Bustamante i Anita Vidal były przyjaciółkami.
− Od pieluchy, nasze matki chodziły razem do klasy i rodziły w podobnym czasie.
− No właśnie.
− Co “no właśnie”? – Olivia wyglądała na zdezorientowaną.
− Jimena jest matką chrzestną Felixa, a ty się zachowujesz, jakby był dla ciebie obcą osobą, jakbyś go w ogóle nie znała.
– O co ci chodzi?
− Wystarczy, że ktoś coś powie, a ty już ślepo w to wierzysz. Nie masz własnego rozumu?
Blondynka bezwiednie odwróciła się w stronę sceny, gdzie Marcus i Carolina wymieniali sie spostrzeżeniami dotyczącymi ostatniego aktu.
− On pewnie by wolał grać ze swoją dziewczyną – wymsknęło jej się, zupełnie jakby nie słuchała wcześniejszych słów Ibarry.
− Ze swoją co? – Enrique zapytał nieprzytomnie. – Nie to, że chcę ci dawać nadzieję czy coś, ale Marcus nie ma dziewczyny.
− Nie udawaj, Quen, przecież wszyscy już o tym gadają. – Olivia się zasępiła, nieświadomie skubiąc paznokciami steropianową dekorację. – Wiem, że to on jest ojcem dziecka Adory.
− Co? – Quen odwrócił się w jej stronę tak gwałtownie, że niemal zrzucił ciężkie pudło na stopę Ignacia, który właśnie chciał wejść na scenę.
− Uważaj, Ibarra, bo przez ciebie się nabawię kontuzji i przedstawienie będzie musiało obyć się bez gwiazdy. – Syn ordynatora miejscowego szpitala otrzepał ubranie z niewidzialnego pyłku, posyłając Quenowi mordercze spojrzenie.
− Gwiazdy? – Olivia prychnęła w stronę Fernandeza. – Twoja postać wygłasza kilka kwestii i nic nie śpiewasz.
− Za to mam okazję dołożyć twojemu kochasiowi. Ciekawe, jak będzie wyglądał twój Romeo, jak z nim skończę. – Ignacio zachichotał złowieszczo.
− To ma być walka na niby! – Olivia tupnęła nogą jak rozkapryszone dziecko, być może sądząc, że tym powstrzyma starszego kolegę od zrobienia czegoś głupiego.
Ignacio przeszedł obok niej, potrącając ją łokciem tak, że zachwiała się i wpadła na Quena. Nie rozumieli, jakim cudem Ignacio dostał rolę w przedstawieniu, ale musieli przyznać, że tylko on pasował na czarny charakter, chłopaka protagonistki, który wyrządza bohaterom wiele złego.
Quen z niepokojem obserwował jak Ignacio Fernandez zmierza na środek sceny, gdzie stali Marcus i Carolina. Chociaż Ignacio był starszy, Marcus ze swoim metr dziewięćdziesiąt wzrostu i powagą górował nad nim i nie dawał się łatwo zastraszyć, co zawsze go irytowało.
− Co powiesz na próbę, Delgado? Musimy być wiarygodni, premiera już w niedzielę. – Fernandez zaśmiał się cicho, machając swoim egzemplarzem scenariusza. – Nasi bohaterowie walczą o dziewczynę. Trochę to ironiczne, nie? Słyszałem, że sam ostatnio pobiłeś się z moim kumplem o tę laseczkę, Adorę.
− O co ci chodzi? – Marcus widział, że Ignacio tylko czekał, żeby go sprowokować. Tacy ludzie jak on zawsze szukali okazji do bitki, a że od dawna się nie lubili, wykorzystywał tę sposobność.
− Słyszałem nowiny, gratuluję zostania ojcem. Rodzice muszą być dumni. – Ignacio parsknął śmiechem, podchodząc do Marcusa i poprawiając mu kołnierzyk od szkolnego mundurka, by jeszcze bardziej go upokorzyć. Najgorsze, że dźwięk niósł się po auli, sprawiając, że wszyscy zaangażowani w przedstawienie skupili na nich swoją uwagę.
− Zostaw trochę tych złośliwości na niedzielę, wtedy możesz pokazać, na co cię stać. Chodź – powiedział Marcus w stronę Caroliny i już chcieli opuścić scenę, ale Ignacio nie dawał za wygraną.
− Kurczę, a dałbym sobie rękę uciąć, że to Gonzalez ją zapłodnił. Słyszałem takie pogłoski. A może się nią wymienialiście? Podobno przyjaciele wszystkim się dzielą. Pewnie się cieszysz, że Roque odwalił kitę, bo masz ją dla siebie. Ale teraz to chyba żaden z niej pożytek, strasznie się spasła, no i jeszcze te alimenty. Gonzalez chyba celowo się zaćpał, bo wiedział, że...
Nie zdążył dokończyć, bo w jego stronę powędrował soczysty cios, prosto w nos. Krew prysnęła na wszystkie strony, plamiąc śnieżnobiałą koszulę od mundurka przewodniczącego szkoły. Rzucił się na Ignacia, nie przejmując się obecnością nauczycieli i reszty uczniów. Okładali się nawzajem pięściami, niemal na oślep, bo na scenie panował częściowy mrok, jako że próby dobiegały końca, a dyrektor zakazał marnowania prądu i włączania świateł po godzinach.
− Chłopcy, przestańcie! – Krzyknęła Leticia, wbiegając po schodach na scenę, ale była zbyt słaba, by ich rozdzielić.
Quen zaklął pod nosem i pobiegł do nich, próbując coś zdziałać, ale bezskutecznie. Oboje byli dość silni, a Ignacio miał dodatkowo za sobą pobyt w poprawczaku, przez co był wprawiony w takich bójkach.
− Marcus, opanuj się! – wrzasnął, łapiąc przyjaciela za rękę, ale ten się wyrwał i nie przestawał okładać Fernandeza pięściami.
− Zostaw go! – krzyknęła Olivia, szarpiąc Ignacia za koszulę, ale on uderzył ją wierzchem dłoni w twarz. Upadła na ziemię, łapiąc się za czerwony policzek, a Carolina ruszyła, by jej pomóc.
W końcu Quenowi udało się rozdzielić walczących z pomocą dwóch kolegów, którzy również brali udział w przedstawieniu. Odciągnęli ich od siebie, bo wciąż wierzgali kończymami i chcieli dokończyć to, co zaczęli.
− Chłopcy, to miało tylko wyglądać wiarygodnie, nie mieliście się bić naprawdę! – Barbara Soler zacmokała, zapewne sądząc, że to, czego byli właśnie świadkami, było po prostu wczuciem się w rolę do jednej ze scen musicalu.
− Co, prawda w oczy kole? – Ignacio splunął na posadzkę, wypluwając krew z ust. Wyglądał okropnie, prawdopodobnie miał wybity ząb. – Możesz mnie okładać, ile chcesz, ale to nie zmieni faktu, że to ty zapłodniłeś jakąś laskę i spieprzyłeś sobie życie, nie ja. Ja przynajmniej pamiętam o gumkach.
− Panowie! – Leticia drżącym głosem weszła między nich, rozkładając ręce, jakby się bała, że znów zaczną walczyć.
− Ja przynajmniej nie migam się od odpowiedzialności, jak twój stary. Przypomnij mi, ile razy cię odwiedził, kiedy byłeś w poprawczaku? – Marcus nie wiedział, dlaczego nie zaprzecza i ciągnie tę maskaradę, ale sama wzmianka o Roque, skalanie jego pamięci i honoru Adory w taki sposób podziałały na niego jak płachta na byka.
Fernandez znów próbował się na niego rzucić, ale koledzy go przytrzymali. Quen odciągnął Marcusa i wszyscy uznali, że to oznacza koniec próby.
− W porządku? – zapytał Marcus Olivię, widząc, że ta płacze, skulona na scenie, obejmowana przez Carolinę. Wyciągnął w jej stronę rękę, by pomóc jej wstać, ale spojrzała na niego podpuchniętymi oczami i zaniosła się jeszcze głośniejszym płaczem.
− Idź – powiedziała mu Nayera, patrząc na niego porozumiewawczo, ale on nie wiedział, o co chodzi.
− Marcus, do cholery, złaź z tej sceny. – Quen popchnął przyjaciela w stronę kulis. Wręczył mu ręcznik, by ten mógł się doprowadzić do porządku. Nie było najgorzej, twarz pozostawała nietknięta, a krew należała do Ignacia.
− Nie rozumiem, znów zrobiłem coś nie tak? – Delgado usiadł na brzegu głośnika za zapleczu, wycierając zakrwawione ręce. Cały się trząsł z gniewu i załował, że wybił Ignaciowi tylko jeden ząb.
− Jak na osobę o ponadprzeciętnym IQ jesteś prawdziwym idiotą. – Quen pokręcił głową, przypatrując się kumplowi z troską. Śmierć Roque nadal była dla niego świeżą sprawą i nie zamierzał odpuścić, kiedy ktoś źle o nim mówił. – Olivia się w tobie kocha od dziecka, od kiedy przyjechałeś ze Stanów jako mały udręczony romantyk.
− Miałem pięć lat. – Sprostował brunet, nie wiedząc, do czego zmierza Quen.
− Nieważne, jej najwyraźniej nie przeszło. A ty nie pomagasz. – Ibarra ubolewał nad niedomyślnością kolegi.
− Przecież traktuję ją jak koleżankę, jeśli wyobrażała sobie coś więcej, to nie jest moja wina.
− Tak, jak koleżankę. Otwieranie drzwi, przepuszczanie w wejściu, obrona honoru, sprawdzanie czy nic jej nie jest...
− To chyba normalne zachowania? – Marcus zmarszczył brwi. Zawsze był nauczony szacunku do kobiet i nie wyobrażał sobie postępować inaczej. Zresztą, inne koleżanki traktował tak samo.
− Wiem, wiem, ale właśnie na oczach jej i wszystkich obecnych praktycznie przyznałeś się, że jesteś ojcem dziecka Adory! – Ibarra popukał się w głowę, dając mu do zrozumienia, że zniszczył sobie reputację.
− Nie myślałem trzeźwo. To, co Ignacio mówił o Roque wytrąciło mnie z równowagi, chciałem mu dopiec. – Delgado zacisnął palce na ręczniku, wyobrażając sobie zapewne, że to szyja Ignacia.
− Ludzie będą gadać.
− Już gadają, Quen. Nie słyszałeś, co mówiła Ella? Plotki w Mieście Światła roznoszą się z prędkością światła, nazwa zobowiązuje. – Delgado odrzucił ręcznik i westchnął ciężko. – Lepiej poszukajmy Felixa, na pewno jest w rozscypce, pracował nad tym musicalem od wielu miesięcy. Poza tym, to dla niego ciężki czas w roku.
− Tak, urodziny potrafią każdego zdołować. – Quen pokiwał głową, a widząc karcące spojrzenie przyjaciela, dodał: − Tak, wiem, zawsze robi się poddenerwowany w okolicach urodzin, a wczorajsza sytuacja nad jeziorem tylko pogorszyła sprawę. Myślisz, że by to zrobił? – zapytał nagle Enrique, zadając pytanie, które jemu samemu chodziło po głowie. Zastanawiał się, czy on byłby w stanie zabić Fernanda, gdyby miał go na wyciągnięcie ręki. Pewnie nie, pomimo tego wszystkiego, co wiedział o Barosso.
− Nie – odpowiedział z pełnym przekonaniem Delgado. – Felix nie jest taki. To Lalo, to jezioro, spotkanie z Valentiną...
− Z Tiną? Dlaczego ja nic nie wiem?! – Quen się naburmuszył. – Ależ ja się w niej kochałem w podstawówce.
− Wszyscy się w niej kochali.
− Ty nie – zauważył Ibarra ze śmiechem.
− Ja jestem wyjątkiem.
− Bo ty patrzyłeś na wnętrze, a nas zaślepiały kształty.
− Nie mów tego lepiej Felixowi. Od zawsze uważał, że to dziwne, że jego ciotka może się komuś podobać.
− Nie moja wina, że bardziej przypominała kuzynkę. Stary Vidal nie próżnował. – Quen zażartował, a i Marcus uśmiechnął się lekko, dając na wygraną. Potrzebowali odrobiny humoru, inaczej już dawno by powariowali.

***

Siedział w barze Czarny Kot i bębnił palcami po stoliku, odchylając się w krześle i przypatrując się ekranowi komputera z mieszanymi uczuciami. Bardzo go kusiło, ale nie był pewien, czy powinien to zrobić. Właściwie głos w jego głowie, ten sam, który zwykle odpowiadał za rozważne wybory, krzyczał, by zamknął komputer i zajął się czymś innym, żeby to olał, żeby w ogóle w to nie wchodził. Ale inny głosik, który odzwywał się do niego ostatnio coraz częściej i którego powoli zaczynał się bać, błagał go, by spełnił jej prośbę. No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Nie mógł jej odmówić. I był wściekły na samego siebie.
Nie prosił się o to. Nie chciał tego. Pojawił się w jej życiu, żeby ją wybadać, żeby utrzeć nosa Fabriciowi i Conradowi. Nigdy przez myśl mu nie przeszło, że się z nią zaprzyjaźni, że zacznie mu zależeć.
− Cholera – warknął pod nosem, ze złością mierzwiąc sobie kędzierzawe włosy. Alice pewnie byłaby zadowolona, bo ostatnio bardzo mu odrosły. Właściwie to rosły jak szalone i zastanawiał się, czy to nie czasem sprawka hormonów, które miał wrażenie ostatnio zachowywały się bardzo dziwnie.
− Zły dzień? – zapytała kelnerka, kładąc przed Santosem talerz z apetycznie wyglądającą enchiladą. Normalne meksykańskie żarcie. Bezpieczne. W przeciwieństwie do domowego angielskiego posiłku przygotowanego w jego domu przez Emily. To nie mogło się powtórzyć, za bardzo opuścił gardę i był na siebie niebywale zły.
− Zły rok – odpowiedział, dziękując jej za jedzenie i odchylając się na krześle, wzdychając ciężko. Wpatrzył się w przestrzeń, walcząc ze sobą, czy spróbować znaleźć informacje, o które prosiła go Emily.
To, co mówiła, miało sens. Camille miała swoje problemy, była zaburzona, miewała episody podczas których poddawał w wątpliwość jej zdrowie psychiczne, ale myślał, że to samotność jej doskwiera. W gruncie rzeczy odsunęła od siebie wszystkich, zraziła ludzi i zawsze robiła wszystko tylko dla własnej korzyści, więc nic w tym dziwnego. Czasami powtarzała mu, kiedy siedzieli podczas długich rozmów przy kominku: “Tylko ty mnie rozumiesz, Eric, tylko z tobą mogę porozmawiać”. Ale on nie rozumiał. Nie chciał zrozumieć. Bo i po co? Dla niego liczyła się tylko Alice i tylko dla niej znosił towarzystwo Camille. Choć musiał przyznać, że aktorka dostarczyła mu również sporo interesujących informacji, za które był jej wdzięczny.
Zamyślił się, wpatrując się w klientów knajpy i jego wzrok padł na mężczyznę stojącego przy barze i zamawiającego drinka. Młoda dziewczyna niepostrzeżenie wyciągnęła mu portfel z kieszeni marynarki, sama zamawiając sobie lemoniadę. Santos zaśmiał się pod nosem.
− Warto było? – zapytał, kiedy nastolatka usiadła przy stoliku obok niego, sącząc lemoniadę przez słomkę.
− O co ci chodzi? Coś ci nie pasuje? – zapytała, chowając portfel do torby i krzywiąc się, kiedy kwaśna lemoniada podrażniła jej rozciętą wargę.
− Kto cię tak urządził? – zapytał lekko zaintrygowany. Dziewczyna miała nie więcej niż siedemnaście lat i wyglądała dość żałośnie, cała ubrana na czarno w ten upał. – Niech zgadnę: tatuś-bokser?
− Niech zgadnę: zatroskany obywatel? – odgryzła się wkurzona, zerkając mimo woli na jego parujący talerz. – Wcinaj swoją enchiladę, dziadku, i pilnuj własnego nosa.
Santos spojrzał na dziewczynę i uniósł brwi na widok jej miny. Była głodna, pewnie nie jadła od dawna. Bez słowa przesunął talerz z enchiladą po stole w jej kierunku. Przyjrzała mu się badawczo i być może głód zwyciężył z godnością, a może po prostu nie uznała go za zagrożenie w jednej z jego wielu koszul w kratę i okularach, które upodabniały go do zwykłego kujona. Przysiadła się i zatopiła łapczywie zęby w posiłku. Syknęła, kiedy oparzyła się gorącym jedzeniem i złapała się za rozciętą wargę.
− Powoli, nikt ci nie zabierze żarcia. – Przyjrzał jej się uważnie i ocenił, że z pewnością ubranie nie jest świeże, musiała spędzić noc poza domem. – Nie powinnaś być w szkole?
− Nie powinieneś nie podrywać nieletnich dziewczyn?
− Przykro mi burzyć twoją idealną bańkę mydlaną, księżniczko, ale nie jesteś w moim typie. Poza tym, wyglądasz okropnie. – Santos, nie namyślając się długo, poprosił kelnerkę o dokładkę. Nastolatka była zdziwiona, ale nie oponowała. Jadła dalej bez słowa. – Masz jakieś imię?
− Eugenia – odpowiedziała, oblizując palce, bo zjadła już wszystko z talerza. Na widok kolejnych porcji przyniesionych przez Valentinę, oczy jej się rozszerzyły. Szybko zreflektowała się, że zapomniała o dobrych manierach i honorze. Odchrząknęła i ostentacyjnie odsunęła od siebie talerz.
− Nie bądź głupia, jedz póki ciepłe. – Santos zaśmiał się cicho, patrząc na jej rozmazaną pod ciemnymi oczami kredkę. – Nie masz na imię Eugenia.
− Skąd wiesz? Specjalista od imion się znalazł – prychnęła, podwijając rekawy, przez co nieopatrznie pokazała siniaki na nadgarstkach. Santos nachylił się bezmyślnie do przodu, przyglądając się śladom. Cofnęła ręce ze stołu i przełknęła kilka kęsów, zanim powiedziała prawdę: − Lidia. Mam na imię Lidia.
− Dużo bardziej do ciebie pasuje. – Santos zastanowił się przez chwilę. – Ten facet przy barze, dużo miał w portfelu?
− Kilkanaście peso, kartę biblioteczną i kolekcjonerską monetę. Frajer – dodała wkurzona, że ryzykowała dla tak słabych zdobyczy.
− Chcesz zarobić więcej? – zapytał ni z tego, ni z owego.
− Za kogo ty mnie uważasz, dupku, co? Postawiłeś mi obiad, ale to nie znaczy, że pójdę z tobą do łóżka! – Oburzyła się samym pomysłem, szybko naciągając rękawy bluzy i zakrywając się ramionami.
− Jesteś zabawna, trzeba ci to oddać. Ale to dobrze, że umiesz o siebie walczyć, w tym mieście to bardzo cenne. – Santos zaczął zbierać swoje rzeczy do torby. – Uczysz się w miejscowym liceum?
− Tak, a co? – Wciągnęła kolejną enchiladę, patrząc na mężczyznę wielkimi ciemnymi oczami nieco zainteresowana.
− Wiesz, gdzie dyrektor Perez ma gabinet? – Kiedy skinęła głową w odpowiedzi, Santos uśmiechnął się półgębkiem. – Podłącz to do jego komórki. – Rzucił na blat kabel przypominający ładowarkę USB typu C.
− Dlaczego? – zapytała, wycierając usta wierzchem dłoni.
− Bo go nie lubię i chcę mu zrobić dowcip. – DeLuna wstał z miejsca i zarzucił sobie torbę od laptopa na ramię. Potem wyciągnął portfel i rzucił na stół plik banknotów. – Kup sobie coś ciepłego i przekimaj się w jakimś hotelu. Spanie na ulicy to nic przyjemnego, wiem coś o tym. Aha, i posmaruj to jakąś maścią – dodał, krzywiąc się lekko i wskazując na jej wargę. – Jutro o tej samej porze?
Lidia spojrzała na niego, mrużąc podejrzliwie oczy. Zgarnęła banknoty ze stolika i przeliczyła je, udając, że jej to nie obeszło.
− Stoi – odpowiedziała, uśmiechając się szeroko.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 10:54:18 13-08-22    Temat postu:

cz. 2

Fabricio uśmiechał się przez cały wtorkowy poranek, niemal w podskokach wparowując do gabinetu Conrada, który dopiero co przyszedł do poradni biznesowo-prawnej. Saverin miał za sobą naprawdę kiepski dzień i noc, więc spodziewał się raczej ponurych wieści, tymczasem Guerra był cały w skowronkach.
− A ty co, Boże Narodzenie nadeszło wcześniej niż zwykle? – zapytał Saverin przyjaciela, przypatrując mu się podejrzliwie. Zmęczony opadł na fotel za biurkiem i przetarł zaspane oczy.
− A żebyś wiedział! – Fabricio zamachał jakimś plikiem kartek przed jego nosem, przysiadając bokiem na krawędzi jego biurka, jak to zwykle miał w zwyczaju. – A ty czemu wyglądasz, jakbyś zarwał nockę?
Conrado opowiedział mu o wydarzeniach poprzedniego dnia, o wizytacji Gideona w szkole i o wyskoku Pereza. Kiedy doszedł do momentu, gdzie dyrektor bije uczennicę, Guerra zaklął soczyście i gotów był biegiem lecieć do Pueblo de Luz.
− Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? – zapytał z wyrzutem, niemal uderzając pięścią w biurko. – Perez pożałuje, że z nią zadarł, gdzie moje kluczyki? – Guerra zaczął rozglądać się za kluczykami do samochodu, by pojechać do szkoły i osobiście wygarnąć dyrektorowi, a najlepiej złoić mu tyłek. − Tu chodzi o moją chrześnicę!
− Wiem, ale sam widzisz, jak zareagowałeś – nie możesz tak poddawać się emocjom. Jej rodzice się tym zajmą, pozwól im. – Conrado uspokoił przyjaciela, wiedząc, że tak właśnie należy postąpić. – I wierz mi, mnie też nie było łatwo się powstrzymać, żeby nie przywalić Perezowi w zęby, ale wolę zostawić tę przyjemność jego zięciowi. Francisco był wściekły. Powiadomiłem jego i Antonię, co się stało. Rosie założyli szwy, nic jej nie będzie. Powinna jednak odpoczywać, zapewniłem ich, że jeśli zajdzie taka potrzeba, osobiście się wstawię za nią przed radą szkoły, żeby nie musiała obawiać się o stopnie. Wiem, że Ricardo był co do tego dość surowy, ale ja nie widzę powodu, dla którego miałaby się narażać na jego towarzystwo przez ten kolejny, ostatni już tydzień szkoły. Zawsze pozostaje wakacyjna szkółka, gdyby nie chciał przepuścić jej do kolejnej klasy, ale to zdolna dziewczyna, na pewno sobie poradzi.
Fabricio pokiwał głową, ale wciąż miał ochotę coś rozwalić. Najważniejsze jednak, że Rosie była cała i nic poważniejszego się nie stało. Nie chciałby jednak znaleźć się teraz w skórze dyrektora – Antonia i Francisco mu tego nie podarują.
− No dobrze, ale to nie wyjaśnia, dlaczego wyglądasz jak żywy trup. – Guerra wrócił do tematu, lustrując bruneta badawczym wzrokiem. – Znów źle sypiasz?
− Czasami – odpowiedział enigmatycznie Conrado, wstając od biurka i przechodząc się do szafy po jakieś akta. – Lepiej powiedz, dlaczego byłeś taki szczęśliwy z rana.
− Ach, to. – Guerra zaśmiał się złowieszczo sam do siebie, na chwilę zapominając o Perezie. – Bo dzisiaj jest bardzo dobry dzień dla mnie, dla ciebie, dla naszego projektu i dla naszego planu.
− Oświeć mnie. – Kąciki ust Conrada lekko się uniosły na widok entuzjazmu przyjaciela, dawno go takim nie widział i brakowało mu tego.
Guerra opowiedział mu o darowiźnie na rzecz ich nowej kliniki dla potrzebujących – zwycięskiego projektu z zajęć przedsiębiorczości. Kiedy Saverin nie rozumiał, co w tym zabawnego, Guerra wytłumaczył, kto dokonał hojnej wpłaty na otwarte konto.
− Fernando? Fernando Barosso? – Saverin założył ręce na piersi, opierając się o parapet. Nie do końca w to wierzył, więc Fabricio podsunął mu wyciągi z konta. Mieli tam wszystko czarno na białym, datek zdecydowanie nie był ani mały, ani anonimowy. – To jasne, że ktoś sobie z nim pogrywa. Myślisz, że wpłacił te pieniądze z dobroci serca? – Conrado prychnął. – Gdyby chciał to zrobić pod publiczkę, gazety już by o tym trąbiły. To nie on, padł ofiarą jakichś hakerów. Ciekawe tylko, skąd miał tyle pieniędzy. Myślisz, że włamali się na konto sierocińca? Przecież to tam Fernando pierze swoją brudną forsę.
− Nie wiem i szczerze mówiąc, guzik mnie to obchodzi. Ale jestem prawie pewny, że Javi za tym stoi.
− Javier? Myślisz, że zrobiłby coś takiego za plecami Victorii?
− Nie wiem, ale rozmawiałem z nim dziś rano przez telefon i żalił się na wczorajszą burzę, ale nie brzmiał zbyt przekonująco. Cały Magik. – Fabricio wybuchnął śmiechem, kręcąc głową, pewien, że miał rację. – Poza tym sprawdziłem to i kilka innych fundacji i organizacji w okolicy zostało hojnie obdarowanych. Także nie jesteśmy wybrańcami. Trzeba to nagłośnić i kuć żelazo póki gorące. W ten sposób Fernando się nie wyprze, cała okolica dowie się, jaki jest hojny, powinien być nam wdzięczny. A my upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu – pozyskamy środki na naszą klinikę i utrzemy nochala Barosso. Co ty na to?
− Wiesz, co myślę o takich akcjach... – Saverin zmarszczył czoło, trochę rozbawiony tą sytuacją, a trochę jednak zniesmaczony. W końcu to pieniądze Fernanda, były brudne i nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nurtowało go tylko, gdzie je ukrył przed Mauriciem Rezende.
− Daj spokój, sam lubisz się bawić w Robin Hooda, więc mi tutaj teraz nie grymaś! – Guerra nie chciał słyszeć o odmowie.
− Panowie, co tak wam dzisiaj humor dopisuje?
Do gabinetu wszedł Gideon Ochoa, w towarzystwie Normy Aguilar, która przyprowadziła go, pukając we framugę otwartych na oścież drzwi. Conrado zaprosił ich gestem, by usiedli.
− Umówiłem się z Gideonem w sprawie dyrektora – wyjaśnił Fabriciowi, który pokiwał głową ze zrozumieniem. – Wczoraj nie mieliśmy okazji porozmawiać, nie było mnie na spotkaniu z nauczycielami, zatrzymały mnie pilne sprawy w ratuszu. Pomyślałem, że Norma też chciałaby to usłyszeć, jest w radzie rodziców.
− Dziękuję, Conrado. – Gideon przyjął od niego filiżankę kawy i westchnął ciężko. – Szczerze mówiąc, ta cała sprawa jest dla mnie nowością. Dopiero co objąłem urząd, a już zaczyna źle się dziać. Uciąłem sobie wczoraj pogawędkę z ciałem pedagogicznym, oczywiście bez obecności Ricarda. W przeważającej większości nie chcą powiedzieć na niego złego słowa.
− Boją się, to naturalne, zależy im na zachowaniu pracy. – Conrado po części rozumiał grono pedagogiczne. Bądź co bądź mieli swoje rodziny na utrzymaniu a o stałą posadę w okolicy było bardzo ciężko.
− Na szczęście Elodia przybliżyła mi sytuację, ufam jej. Leticia również jest zaniepokojona tym wszystkim. Jeden z jej wychowanków został zawieszony w prawach ucznia za “ostentacyjne obnoszenie się z własną seksualnością”, jak to usprawiedliwił Perez, kiedy próbowała u niego interweniować. – Gideon prychnął pod nosem, zniesmaczony tym, czego się dowiedział. – Właśnie dlatego chciałem porozmawiać z tobą, Conrado. Jesteś rozsądnym człowiekiem i z tego, co mówił mi mój syn, uczniowie ci ufają. Powiedz mi, jak bardzo jest źle?
Conrado wymienił krótkie spojrzenie z Fabriciem. Jedno było pewne – w liceum w Pueblo de Luz źle się działo i w końcu należało zrobić z tym porządek, a kto inny mógł to zrobić jak nie sam kurator oświaty?

***

Kiedy we wtorkowy poranek przekroczyli próg szkoły, niespecjalnie ich zdziwiły poszeptywania za plecami. Każdy z nich był na językach, czy tego chciał czy nie. Nie wiedzieli tylko, czego te szpety dotyczyły, mogły być skierowane pod adresem każdego z nich. Czy to skandal Ibarry, domniemane ojcostwo Marcusa czy orientacja seksualna Felixa – niewątpliwie wszystko było świetnym tematem do plotek.
− Gapią się na ciebie, to jasne – zwrócił się do Felixa Quen, będąc o tym święcie przekonany. – Co ci strzeliło do głowy, żeby tak pofarbować łeb?
− Nie podoba ci się? – Castellano udał oburzonego, przeczesując lekko przydługie włosy palcami.
Wczorajszego wieczora po rozmowie z Perezem był tak wkurzony, że zdecydował się na desperacki krok jakim było ufarbowanie włosów na soczysty niebieski kolor, który rzucał się w oczy na tle ciemnych i jasnych głów uczniów. Do tego był dość wysoki, więc zawsze wystawał ponad tłumem. Kiedy ojciec wróci z Nuevo Laredo, pewnie go zabije, ale do tego czasu mógł grać na nosie dyrektorowi.
− Sam go prowokujesz, wiesz o tym? – Marcus nie pochwalał tego zachowania. Kiedy wyciągał swoje książki z szafki, kilka dziewcząt z klasy niżej minęło ich ze zbolałymi minami.
− Przykro mi, drogie panie, ten model jest już usidlony, szukajcie gdzie indziej. – Quen pogonił je, by szybciej ich minęły, a Marcus rzucił mu karcące spojrzenie. – No co, skoro nie dementujesz plotek, to chyba nic złego?
Delgado nic na to nie odpowiedział, zerknął przez ramię na Adorę, która wyciągała księżki ze swojej szafki niedaleko. Nie miał jeszcze okazji z nią porozmawiać, więc nie wiedział, czy już słyszała o tych plotkach. Nie pomyślał, jak to na nią wpłynie i było mu trochę wstyd. Chciał do niej podejść i pogadać, ale dzwonek na lekcje sprowadził ich wszystkich na ziemię. Jakby tego było mało, w ich stronę zmierzał dyrektor ze swoją przebrzydłą, obłudną gębą, z obrzydzeniem lustrując niebieskie włosy Felixa, który jednak nie ruszył się z miejsca.
− Do mojego gabinetu, natychmiast – wysyczał przez zaciśnięte zęby Ricardo.
− Panie dyrektorze, tak od razu? Nie postawi mi pan najpierw śniadania? – Castellano zawył na cały głos, czym zasłużył sobie nie tylko na morderczy wzrok dyrektora, ale też na zaciekawione spojrzenia spieszących na lekcje uczniów.
Powlókł się jednak za Dickiem, gotowy na każdą karę, ale nie zamierzał dawać mu satysfakcji i pękać. Wczoraj go zagiął wspomnieniem o matce, ale dzisiaj nie zamierzał tak łatwo wytrącić się z rownowagi, musi zrozumieć, że z Castellano się nie zadziera.
− Grabisz sobie, chłopcze. – Były to pierwsze słowa Pereza, kiedy zamknęły się za nimi drzwi do jego pokoju. – Naprawdę obrałeś sobie za punkt honoru, żeby mieć w papierach zawieszenie i wakacyjną szkółkę.
− Znam swoje prawa, nic mi pan nie może zrobić. Moje stopnie są bardzo dobre. – Felix przyjrzał się nonszalancko swoim paznokciom, nie patrząc na dyrektora.
− A to co to ma być?! – warknął Dick, wskazując na jego kolorowe włosy.
− To mój nowy image, podoba się panu? – Felix zmierzwił sobie przydługie włosy, posyłając w jego stronę szeroki uśmiech. – I uprzedzę, zanim pan zaśpiewa mi paragrafami: nie, regulamin szkolny tego nie zabrania.
− Regulamin szkolny wyraźnie mówi, że...
− ...że zabrania się stosowania wyzywającego makijażu i farbowania włosów na kolor inny niż naturalny... u uczennic. O uczniach nic nie ma mowy. Kiedy ostatnio sprawdzałem pod prysznicem, wciąż byłem uczniem rodzaju męskiego, no chyba że nie uważałem na lekcjach biologii, więc może pan mnie oświecić jako specjalista w tej dziedzinie. A może nie... nie chcemy powtórki z Felipe Diaza.
Perez wyglądał jakby zaraz miał zdzielić Felixa w twarz. Może i był gotów to zrobić, ale po wczorajszej akcji z Rosie nie mógł ryzykować. Poza tym, o ile Rosie była jego wnuczką, tak Felix był synem zastępcy szeryfa, człowieka, który nadal liczył się w tym mieście, nawet jeśli był ostatnim uczciwym policjantem.
− Twój ojciec pozwala ci na takie wybryki? – zapytał Ricardo, zmieniając taktykę. – Czy znów nie ma pojęcia o twoich głupich pomysłach, bo jest zbyt zajęty pracą?
− Mój ojciec ma się dobrze, bardzo dziękuję za troskę. – Castellano opanował ironię do perfekcji.
− Bo może skoro ojciec nie umie utrzymać w domu dyscypliny to przydałaby się czyjaś inna twarda ręka. A najlepiej pasek. Może szeryf przemówi ci do rozsądku. – Perez wykonał taki gest, jakby chciał sięgnąć po telefon i zadzwonić po policję. Felix nie wytrzymał i się roześmiał.
Ricardo wyglądał jakby ktoś zdzielił go po twarzy tym samym paskiem, którym wczoraj uderzył wnuczkę – nie spodziewał się takiej reakcji.
− Chce pan zadzwonić po szeryfa? Bardzo proszę! – Nastolatek wykonał zapraszający gest, pokazując mu, że ma wolną drogę. – Proszę go pozdrowić od syna jego najlepszego przyjaciela. I niech pan przy okazji zapyta, czy ten dług wdzięczności wobec mojego ojca jest nadal aktualny. No wie pan, mój tata uratował szeryfowi życie, ale to tylko taki szczegół.
Nie czekając na odpowiedź profesora, Felix wstał z miejsca i ruszył do drzwi.
− Przestał pan dyktować warunki. Nie uciszy mnie pan, choćby nie wiem jak bardzo by się pan starał.
Wyszedł z gabinetu, dla odmiany zamykając drzwi delikatnie i grzecznie, jak na dobrego ucznia przystało. Uśmiech spełzł mu z twarzy dopiero, kiedy przebrał się na lekcję wychowania fizycznego i zobaczył Eduardo Marqueza.
− Co ty wyprawiasz? – zapytał Lalo, podchodząc do Felixa i uśmiechając się złowieszczo. – Już dawno po dzwonku.
− Byłem u dyrektora – odparł, nasączając w te słowa najwięcej jadu, na ile było go stać. Wiedział, że Lalo łatwo nie odpuści i nie zapomni niedzielnego wybryku. Na przedramieniu nadal miał bandaż – pamiątka po starciu z Syriuszem. Jeszcze nigdy Felix tak bardzo nie był wdzięczny za tego szalonego labradora. Ale na twarzy Lalo gościł okropny uśmiech, który mógł zwiastować tylko jedno – zemsta miała być powolna.
− Więc możesz od razu do niego wrócić. – Lalo zagwizdał, by reszta uczniów przerwała rozgrzewkę i mogła obserwować, jak daje chłopakowi nauczkę. – Słuchaj, smerfetko – Marquez zmierzył z obrzydzeniem niebieskie włosy chłopaka − nie będę tolerować spóźnień. Nawet od syna zastępcy szeryfa.
− To się więcej nie powtórzy, panie profesorze. – Felix syknął, a Lalo uśmiechnął się jeszcze bardziej obrzydliwie.
− Oczywiście, że nie i dopilnuję tego. Od dzisiaj do końca roku nie pojawiaj się na moich zajęciach. Zamiast tego dołączysz do grupy dziewcząt, skoro tak ci się spodobało strojenie. – Złapał w dwa palce niebieski kosmyk włosów chłopaka i puścił go z obrzydzeniem.
− Ale dyrektor zabrania koedukacyjnych wuefów! – zawołał chłopak z czwartej klasy, w obronie którego stanął niedawno Felix, co zapoczątkowało falę plotek na temat jego orientacji seksualnej.
− Mam wrażenie, że dyrektor nie będzie miał nic przeciwko, jeśli chodzi o waszą dwójkę. Dołączysz do Castellano i tak nie idzie poznać, czy jesteś babą czy facetem w tych kolczykach i cekinach.
W oczach chłopaka z czwartej klasy pojawiły się łzy, a Felix stał tylko, zaciskając pięści.
− Na co czekasz, Castellano? Możesz odejść, dziewczęta mają wuef za godzinę. I zabierz swojego chłopaka! – zawołał Lalo w stronę szybko oddalającego się Felixa.
Czwartoklasista o patykowatych nogach powlókł się za Felixem przez boisko, a kilku uczniów, w tym Ignacio, Freddie i reszta kompanów zarechotała z uciechy. W tym samym momencie w stronę Lalo śmignęła piłka z prędkością błyskawicy. Marquez zgiął się w pół i złapał za czułe miejsce, prawie padając na kolana. Wszyscy spojrzeli w kierunku, skąd przyleciała piłka. Marcus stał w pewnym oddaleniu, ćwicząc rzuty wolne do bramki i chętnie skorzystał z okazji.
− Zabiję cię, Delgado – warknął Lalo sam do siebie, bo nie mógł wydobyć głośniejszych dźwięków.
− Panie profesorze, ból jest dla prawdziwych mężczyzn. Niech pan to rozchodzi – dodał złośliwie Quen i ruszył w stronę Marcusa, by poćwiczyć strzały na bramkę.
Nic nie mogli na to poradzić, że Lalo Marquez sam prosił się o nauczkę. Tylko czy czasem oni nie dostaną za swoje wcześniej?

*

Kiedy Felix oświadczył, że zrywa się z lekcji, wszyscy wiedzieli, że nie wróży to nic dobrego. Ich przyjaciel był uparty jak osioł i kiedy coś sobie postanowił, zazwyczaj dopinał to do końca. Pobiegł w sobie tylko znanym kierunku, mówiąc im, żeby się nie martwili. Quen najchętniej zrobiłby to samo, ale wiedział, że nadal jest na “okresie próbnym” i lepiej nie ryzykować, nawet jeśli oceny były już wystawione i udało mu się wszystko zaliczyć. Ku zdumieniu Ibarry, Marcus był jakiś nieobecny. Kiedy wyszli zaczerpnąć powietrza na przerwie, on również nagle oświadczył, że musi się urwać z zajęć. Przerzucił przez ogrodzenie swój plecak, po czym sprawnie wdrapał się na nie i wylądował po drugiej stronie jak kot na czterech łapach.
− Co jest grane? – zapytał Quen donośnym szeptem, czując, że coś serio jest nie tak z jego kolegami. – Od kiedy to ja jestem tym rozważnym?
− Zostań, obserwuj Lalo. Wrócę za godzinę. – Delgado przerzucił sobie plecak przez ramię. – Nie mogę przestać o tym myśleć.
− O czym? – Ibarra wywrócił oczami. Znów to samo – kolejna teoria konspiracyjna Marcusa Delgado. – Daj działać Basty’emu i nie wychylaj się. Już zapomniałeś, jak Lalo chciał nas wystrzelać jak kaczki nad jeziorem?
− Właśnie to mnie zastanawia. Co się zmieniło? – Marcus zamyślił się głęboko, patrząc w głąb lasu, zastanawiając się zapewne, jakie tajemnice skrywa. – W niedzielę chciał nas wypatroszyć, a dzisiaj... Dzisiaj miał dobry humor. Zbyt dobry.
− Może wstał dobrą nogą? – Podsunął Quen, trochę prześmiewczo, trochę bezsilnie. – Lalo to czubek, nie doszukuj się w jego nastrojach jakichś motywów.
− Ale to ważne. Coś go wyraźnie ucieszyło. I mam najgorsze przeczucia. – Delgado zerknął na zegarek. Lalo miał jeszcze dwie godziny wychowania fizycznego z pierwszą klasą, więc miał trochę czasu. – Quen, on coś knuje, to nie jest normalne. Jeśli coś cieszy Marqueza, to trzeba to sprawdzić.
− Dokąd idziesz? – Ibarra wiedział, że nic nie wskóra, próbując go zatrzymać. – Pomogę ci.
− Nie, lepiej będzie jak zrobię to sam. Ty nie możesz sobie pozwolić na kłopoty, jeśli cię nakryją. Wracaj do środka.
− A jak coś ci się stanie?
Marcus spojrzał na niego lekko zdumiony tą troską. Nic jednak nie powiedział, tylko uśmiechnął się blado i ruszył w głąb lasu, a Quen miał złe przeczucia, widząc jak schodzi ze szlaku i zmierza w stronę granicy miasteczek. Wiedział, że Delgado kieruje się do kwatery Templariuszy, starego magazynu, który należał do Ibarrów. Nie miał pojęcia, co on zamierzał tam znaleźć, ale miał nadzieję, że wróci z wszystkimi palcami. No i z głową na karku.
− Enrique!
Podskoczył w miejscu, niemal dostając zawału, kiedy usłyszał swoje imię. Szkolnym korytarzem zmierzała do niego matka, uśmiechnięta choć zmęczona, wyglądała jakby biegła.
− Co ty tu robisz? – Nadal czuł się nieswojo w jej towarzystwie, szczególnie w miejscach publicznych. Nie podobało mu się, że starała mu się wszystko wynagrodzić, że wychodziła z siebie, żeby poczuł się dobrze. Potrzebował czasu i nie była w stanie zmusić go, by jej wybaczył.
− Przyszło do ciebie, otwórz! – Podała mu kopertę, którą przyjął od niej niepewnie i czując na sobie jej ponaglające spojrzenie, rozerwał list. – Co piszą?
− To tylko obóz letni dla juniorów. Nic wielkiego – powiedział, składając list i wciskając go do plecaka.
− Zawsze o tym marzyłeś! Na ten obóz jadą wszyscy utalentowani szermierze z kraju, możesz się dostać na zawody, dostać na studia dzięki stypendium.
− No tak, bo z moimi stopniami to niemożliwe.
− Tego nie powiedziałam.
− Ale pomyślałaś. – Quen nie patrzył na matkę. Prawdą było, że wysłał zgłoszenie na ten obóz dawno temu. Przyjmowali tylko najlepszych. Jednak nie miał szans tam pojechać. – To i tak nieważne, nie stać nas.
− Coś wymyślimy. – Ofelia poprawiła synowi koszulkę, a on poczuł się jak małe dziecko. Tylko że nie był już małym dzieckiem.
− Przestań – powiedział, odtrącając jej dłonie. – Nie zachowuj się tak, jakby wszystko było po staremu, jakby wszystko było w porządku. Nic nie jest, rozumiesz? To, że z tobą rozmawiam, nie znaczy, że ci wybaczyłem. To, że tata... to znaczy Rafael... wrócił do domu, nie znaczy, że go uniewinnią. Nie pojadę.
− Quen...
− Muszę iść na hiszpański.
− Ale... – Ofelia chciała coś powiedzieć, ale nie było jej to dane. Dopadła do nich roztrzęsiona i zasapana Leticia Aguirre, pytając, czy nie widzieli gdzieś Felixa.
− Co się stało? – Quen trochę spanikował. Nie chciał wydawać przyjaciela, bo musiałby go wsypać, ale sprawa wyglądała na poważną. – Zadzwonię do niego – zaoferował, kiedy zobaczył łzy w oczach Leticii, rozumiejąc, że to nie czas na zgrywanie bohaterów. – Gdzie ty, do cholery jesteś? – warknął sam do siebie, kiedy uruchomiła się automatyczna sekretarka.
Tymczasem Felix siedział w zagraconym salonie w cenrum Pueblo de Luz, rozglądając się z ciekawością po wnętrzu. Santos przyglądał mu się dłuższą chwilę z przeciwległego końca pokoju, zanim się odezwał.
− Ta farba musiała nieźle przeżreć ci mózg, skoro wpadasz na takie głupie pomysły – zauważył całkiem poważnie, wskazując na jego nowe niebieskie włosy, ale Felix w ogóle się tym nie przejął. Nawet się uśmiechnął.
− Zrobisz to?
− W końcu sam to zaproponowałem, nie mam wyjścia.
Eric przeżył niemały szok, widząc nastolatka na swoim progu. Kiedy oświadczył mu, że jest gotowy zapłacić każdą cenę w zamian za upublicznienie kompromitujących dyrektora Pereza materiałów, DeLuna musiał przyznać, że nawet mu tym zaimponował. Kiedy jednak postawił dodatkowy warunek, mina lekko mu zrzedła. Castellano chciał, aby dowiedział się czegoś więcej na temat Eduarda Marqueza, a to już nie była taka łatwa sprawa.
− Ten cały Lalo... mówisz, że to członek kartelu i prawa ręka Joaquina Villanuevy? – Brunet zmarszczył nos, nie uśmiechało mu się zadzierać z kartelem. Co prawda sprzymierzył się na krótko z Joaquinem podczas otwarcia hotelu Saverina, ale oboje na tym skorzystali i nie mieli wobec siebie długów, dzięki czemu ten układ działał. Gdyby jednak DeLuna chciał zniszczyć jednego z zaufanych ludzi Villanuevy, mogłoby się to szybko zmienić. Szef Templariuszy nie należał do osób, które rzucają słowa na wiatr, a Santos lubił swoją głowę i nie zamierzał jej tracić.
− Lalo to zwykły chłopiec na posyłki, ale ma większe ambicje, chciałby zostać szefem kartelu – wyjaśnił siedemnastolatek, przechadzając się po pomieszczeniu i z zaciekawieniem biorąc do ręki kilka kolorowych fotografii. – Kenia? – zapytał, wskazując na jedną z nich. – Zazdroszczę. Nigdy nie byłem za granicą.
− Świat stoi otworem, trzeba tylko umieć wykorzystywać możliwości. – Santos zastanowił się nad tym przez chwilę. Jemu nigdy nikt tego nie mówił, raczej od dziecka był uczony, że do niczego nigdy nie dojdzie i nic nie osiągnie a marzenia są dla ludzi słabych. A przynajmniej tego nauczyło go życie w gronie zachłannych egoistów.
− Trzeba mieć też pieniądze. – Felix zaśmiał się cicho, ale było coś smutnego w jego głosie. Jego telefon komórkowy rozdzwonił się w kieszeni. Był to nieznany numer, więc odrzucił połączenie i wyciszył telefon, by mu nie przeszkadzał. – Eduardo Marquez jest gnojem, który groził mojej młodszej siostrze. Nie spocznę, dopóki nie dostanie za swoje.
− Narobiłeś sobie wielu wrogów, co? – Ericowi zaświeciły się oczy, kiedy patrzył na Felixa. Byli zupełnie różni, ale ta determinacja i żądza zemsty była ich wspólnym mianownikiem. – Nie będzie łatwo, co innego prześwietlić znanego nauczyciela z bogatym doświadczeniem, a co innego drobnego przestępcę, zapewne nie ma na jego temat wielu informacji.
− Skoro mi udało się znaleźć coś na temat jego edukacji, to tobie nie powinno sprawić problemu wyciagnięcie na niego brudów, pewnie jest tego pełno.
− Pewnie tak, ale weź pod uwagę, że jesteśmy w Meksyku. – Santos zaśmiał się cicho, bo sam do końca nie mógł uwierzyć, że nadal stąd nie wyjechał i utkwił w tej dziurze. − Templariusze dobrze się maskują, mają swoich ludzi wszędzie i nikogo specjalnie nie obchodzi, co robią, póki trzymają się swojego rewiru. W tej okolicy wszystko jest zamiatane pod dywan. Jako syn gliny powinieneś o tym wiedzieć.
− Mój ojciec nie jest taki. To porządny człowiek. – Felix był gotów stanąć w obronie Basty’ego.
− Więc pewnie jest jednym z ostatnich. – Santos zakręcił długopisem między palcami, zastanawiając się nad czymś uparcie. – Lalo Marquez – jaki jest?
− Okrutny – odpowiedział Felix szybko, nie musząc się zastanawiać nad odpowiedzią. – Za nic ma sobie prawo czy podstawowe wartości moralne. Strzelał do niewinnego dziecka, ranił policjanta, prawie utopił mnie w basenie, sprał na kwaśne jabłko. – Felix wymieniał, wskazując przy tym na już ledwo widocznego siniaka w okolicy oka, pamiątkę po starciu z Lalem podczas szlabanu. – Poza tym lubi torturować i eksperymentować na zwierzętach.
Ta informacja zaciekawiła DeLunę, który zapisał coś sobie długopisem na dłoni. Felix obserwował go niepewnie. Eric nie wyglądał podejrzanie, ale niewątpliwie nie była to codzienna sytuacja. No ale skoro Alice za niego ręczyła to chyba nie mógł być aż tak zły? Obiecał, że zobaczy, co da się zrobić. Brudy na Pereza już czekały, ale z Lalem trzeba będzie sobie poradzić inaczej.
− Lalo jest szpiegiem Fernanda Barosso. Może ta informacja ci się przyda – dodał Felix na odchodnym, a Eric nie dał po sobie poznać, że to bardzo ciekawy element układanki.
Usiadł przy stole i odkopał komputer spod sterty zdjęć i dokumentów. Mógł dopisać kolejne zlecenie do listy. Miał mnóstwo roboty, a nawet mu za to nie płacili. Westchnął ciężko, pocierając nieogoloną szczękę, jakby walczył sam ze sobą. Musiał najpierw spełnić prośbę Emily, choć robił to wbrew rozsądkowi.

***

Drogę do starego magazynu Ibarrów na granicy dwóch miasteczek znał już na pamięć i mógłby ją pokonać nawet z zamkniętymi oczami w środku nocy. Tyle razy tutaj bywał, za dzieciaka bawili się tutaj z Quenem i pamiętał jak Ofelia błagała ich, by nie poniszczyli krzewów ozdobnych i kwiatów. Potem to miejsce umarło, tak jak zresztą kilka osób w tej okolicy. Marcus przebiegał tędy często przy okazji porannego joggingu. Z początku był to przypadek, ale potem coraz częściej łapał się na tym, że robi to specjalnie. W końcu, żeby dostać się do magazynu, trzeba było zboczyć ze szlaku i trochę pokluczyć między drzewami, ale on miał wprawę. Jako dziecko często jeździł z Gilbertem i Carlosem na biwaki. Ojczym uczył go nawigować, przekazał mu przydatną wiedzę i pewnie nie byłby zadowolony, gdyby widział, jak pasierb ją wykorzystuje. Ale Delgado nic już nie mógł na to poradzić – taki już był. Kiedy sobie coś postanowił, nie było odwrotu.
Skradał się bezszelestnie między drzewami, skąd miał idealny widok na opuszczony magazyn, który teraz robił za siedzibę Templariuszy, a może raczej za ich nieoficjalną dziuplę. Sokolim wzrokiem omiótł okolicę, wyłapując kilka szpadli stojących na tyłach, parę kontenerów na odpady, kilka starych opon – nic specjalnego. Chciał podejść bliżej, ale wtedy usłyszał w oddali silnik i szelest kół po ściółce. Cofnął się w krzaki, wyglądając przez gałęzie. Dwóch ludzi wysiadło z samochodu – oboje postawni, w ciężkich wojskowych butach i uzbrojeni po karabiny. To nie wróżyło niczego dobrego. Wymienili ze sobą kilka uwag, rozglądając się po okolicy, aż w końcu z magazynu wyszedł ktoś jeszcze. Człowiek z tatuażem czerwonego krzyża na szyi. Marcusa aż zabolało, kiedy to zobaczył. Członek kartelu wytarł zakrwawione ręce w fartuch i kiwnął na przybyszy, by poszli za nim do środka. To zaintrygowało Marcusa, wyglądało na to, że przybysze nie byli stąd, być może nie należeli do kartelu. Zdecydowanie nie wyglądali jak Los Caballeros Templarios i na pewno żaden z nich nie miał tatuażu, a przynajmniej nie w widocznym miejscu.
Tak się zamyślił, że dopiero po chwili usłyszał szelest gałęzi tuż za sobą. Instynktownie obrócił się, chwytając intruza za połacie bluzy, przewracając i przygważdżając go do ziemi.
− Spokojnie, to tylko ja! Co z tobą? – Trzynastolatek patrzył na niego przerażonym wzrokiem, leżąc niemal jak sparaliżowany na leśnej ściółce.
− Śledzisz mnie? – Marcus był poirytowany, puścił chłopaka, ale nadal się nie odsunął, być może bojąc się, że Jaime narobi rabanu.
− Zobaczyłem, jak idziesz w tę stronę, pomyślałem, że przyda ci się pomoc. Obserwujesz Lalo? – Jaime ukląkł na ziemi i wetknął głowę między gałęzie, ale nic nie zobaczył. Marcus wyglądał, jakby miał go zamordować.
− Życie ci niemiłe? Po co za mną lazłeś, nie wiesz, że to niebezpieczne?
− Jakbym słyszał mojego wujka. – Jaime wywrócił oczami, a po chwili parsknął cicho śmiechem. – To zabawne, nie? Wiesz, że jesteś moim wujkiem?
Marcus nic nie odpowiedział. Nie uważał, by było to ani trochę zabawne. Dzieciak pchał się w kłopoty, był narwany jak jego wujek, ale w przeciwieństwie do Huga brakowało mu ogłady i samokontroli, pozwalał emocjom brać górę. Delgado zauważył to wtedy, nad jeziorem podczas ich starcia z Lalo. Jaime Sotomayor był niezwykle gniewnym dzieckiem i Marcus miał wrażenie, że specjalnie szuka kłopotów. Nie mógł pozwolić, żeby przez jego głupotę im obu coś się stało.
− Nie powinno cię tu być, odprowadzę cię do domu – zarządził Marcus, chwytając chłopaka za łokieć i pociągając do góry, ale ten zaczął się szamotać.
− Daj spokój, dopiero zrobiło się ciekawie! Kim są ci ludzie, znasz ich? Lalo tam jest? Torturują kogoś? Wejdziemy tam i spuścimy im łomot?
− NIE! – Marcus uciął wszelkie dyskusje. Przeklinając w duchu, że nie udało mu się zobaczyć więcej, odciągnął dzieciaka od magazynu, z daleka wytężając wzrok, by rozpoznać tablice rejestracyjne auta.
− Zawsze taki jesteś? – zapytał Jaime ni z tego, ni z owego, kiedy pieszo pokonali leśną drogę do Valle de Sombras. – Mało mówisz.
− Mowa jest srebrem, a milczenie złotem – odpowiedział tylko i pchnął drzwi do kawiarni Camila, gdzie do szyby nadal przyklejone było ogłoszenie o poszukiwanym pracowniku.
Jaime wszedł do kawiarni dziadka jak do siebie, przeszedł pod ladą i od razu udał się do lodówki po coś zimnego do picia. Marcus poczuł się trochę niezręcznie, nigdy wcześniej tu nie był. Hugo siedział przy jednym ze stolików w towarzystwie Ariany, co zwróciło jego uwagę. Podszedł niepewnie i odchrząknął.
− Możemy pogadać? – zapytał w stronę kuzyna, który był lekko skonsernowany. Kiwnął jednak głową, odsuwając mu krzesło, by usiadł.
Ariana oświadczyła, że przyniesie coś do picia, po czym dołączyła do Jaime w kuchni, a oni zostali sami. Marcus stwierdził, że nie ma co owijać w bawełnę.
− Długo znasz Lalo?
− Od dziecka, dlaczego pytasz? – Hugo zmrużył oczy ciekaw, co jest powodem zainteresowania siedemnastolatka.
− Nie potrafię tego wyjaśnić, ale dzieje się coś niedobrego. – Marcus uznał, że może to powiedzieć. Jakaś część jego czuła, że kto jak kto, ale Hugo go nie wyśmieje. Zdążył już zauważyć, że choć z pozoru się różnili, łączyła ich ta sama intuicja jeśli chodzi o takie rzeczy. Opowiedział mu o swoich obawach w związku z nagłą zmianą nastroju Marqueza i o tajemniczych mężczyznach przy magazynie na granicy miasteczek.
− Przyjrzałeś się im? – zapytał Hugo zaintrygowany jego słowami. Jeśli coś cieszyło Lalo, trzeba było mieć się na baczności.
− Między trzydzieści a czterdzieści lat, postawna budowa ciała, na moje oko wojskowi.
− Nie każdy w spodniach moro to wojskowy. – Hugo wywrócił oczami, trochę lekceważąc umiejętności dedukcji Marcusa.
− Być może, ale chodzi o sposób, w jaki się poruszali, w jaki trzymali broń. Znam się na tym, przez nasz dom przewinęło się mnóstwo żołnierzy, wiem, o czym mówię. Nie wygląda to dobrze. – Marcus wypowiedział na głos coś, co trapiło go przez całą drogę z lasu. – Przyjechali wozem terenowym.
− Wielu członków kartelu takimi jeździ, to nic takiego – zauważył Hugo.
− Na tablicach rejestracyjnych z Tamaulipas – dopowiedział młody Delgado, a Hugo wypuścił ze świstem powietrze. – Myślisz, że to Los Zetas?
− A któżby inny? – Hugo zamyślił się nad tym głęboko. Ostatnio słyszał różne niespokojne głosy odnośnie wrogiego kartelu.
− Ale przecież to nie ma sensu, prawda? – Marcus bardzo chciał, żeby Hugo potwierdził jego słowa. – Według tego, co mówił Lucas, Los Zetas grożą Joaquinowi wojną, omal się nie pozabijali dwa tygodnie temu. A teraz mieliby sobie przyjechać na herbatkę do Joaquina?
− Joaquin niekoniecznie musi o tym wiedzieć. – Hugo prychnął, nie wierząc w to, że właśnie ubolewa nad brakiem zaangażowania Villanuavy, który nie pozwoliłby na takie spoufalanie się, gdyby wiedział, co się święci.
− Planują przewrót?
− Być może. A może tylko negocjują. Może robią interesy między sobą, nie byłby to pierwszy raz. Szefowie siedzą za biurkiem i obmyślają plany, a ich ludzie po kryjomu się bratają i za nic mają sobie wojnę karteli. Tak już bywało.
− Ci faceci przyjechali w konkretnym celu, a ten człowiek z tatuażem na szyi wyglądał jak jakaś nędzna imitacja rzeźnika. – Marcus wpatrzył się w okno, martwiąc się, co przyniesie przyszłość dla nich wszystkich.
− Nie przejmuj się tym teraz, wracaj do szkoły. Spróbuję się czegoś dowiedzieć, a tymczasem trzymaj się z daleka od Lalo, lepiej nie wchodzić mu w drogę. I przekaż to kolegom. Pogadałbym z Quenem sam, ale... – Hugo nieco się zmieszał. Młody Ibarra nie chciał go znać.
− Czuje się zdradzony, ale przejdzie mu. Musi to przetrawić – wyjaśnił Marcus, usprawiedliwiając przyjaciela.
− A ty czemu właściwie nie jesteś w szkole? – Hugo dopiero po chwili zreflektował się i krzyknął w stronę siostrzeńca, który zajadał się lodami prosto z zamrażarki. – Nie masz dzisiaj popołudniowych treningów?
− Nudziło mi się samemu. – Jaime wzruszył ramionami, siadając po turecku na ladzie w kawiarni, czym zasłużył sobie na gniewne spojrzenie Ariany, bo dopiero co czyściła powierzchnię. − A Ella nie przyszła do szkoły, więc...
− Jak to nie przyszła? – Marcusa zainteresowały te słowa. – Felix odprowadzał ją pod same drzwi, tak samo jak wczoraj.
− Mówiła, że brat pozwolił jej zrobić sobie wolne i idzie pobawić się z psem. Nic więcej nie wiem. – Jaime uniósł ręce, jakby chciał pokazać, że nic złego nie zrobił.
Marcus się zaniepokoił. Wyciagnął z kieszeni telefon i wybił numer przyjaciela. Włączyła się poczta głosowa. Delgado bardzo nie chciał, by i tym razem jego złe przeczucie okazało się słuszne.

***
Wrócił z kafejki internetowej w miasteczku dość późno. Postanowił poświęcić ten czas i przyłożyć się do swojego bloga. Sugestywne artykuły świadczące o przemocy i niesprawiedliwości w szkole może nie będą miały zbyt wielkiego grona odbiorców, ale sam fakt, że robił coś, by zetrzeć Perezowi ten uśmieszek z twarzy, był dla niego budujący. Mimo upokorzeń, głupich komentarzy, poszeptywań i zniesmaczonych spojrzeń Felix mógł zaliczyć ten dzień do udanych. Kiedy jednak przestąpił próg domu, od razu wiedział, że coś jest nie tak. Było ciemno, a Ella zawsze zapalała wszystkie światła, bo bała się ciemności. Drzwi natomiast nie były zakluczone, co nie wróżyło nic dobrego. Ze stojaka w korytarzu wyciągnął parasol, z braku lepszej broni, i zaczął powoli przesuwać się w głąb domu.
− Co masz zamiar z tym zrobić? – Usłyszał głęboki głos za plecami, więc zamachnął się na intruza, ale ten szybko wyrwał mu parasol z rąk i odrzucił w kąt. Zapalił światło i Felix musiał zamrugać kilka razy, żeby w końcu móc zobaczyć jego twarz.
− Oczywiście, że to ty. Kto inny by się włamywał? – Wywrócił oczami, trochę zły na samego siebie. W końcu sztuczek z włamaniem i wytrychami nauczył się właśnie od niego. – Czego chcesz?
− Ładna fryzura – rzucił mężczyzna, przyglądając się niebieskim włosom z lekkim politowaniem. – Myślałem, że fazę młodzieńczego buntu masz już za sobą.
− Tata cię przysłał? Oczywiście. – Felix zaśmiał się cicho. – Nie ufał mi i musiał wysłać swojego kumpla na przeszpiegi?
[link widoczny dla zalogowanych] podparł się pod boki, przez co odsłonił policyjną odznakę szeryfa za pasem. W brązowej skórzanej kurtce wyglądał jak detektyw z amerykańskich filmów. W niczym nie przypominał tych małych, grubych i wąsatych komendantów policji z meksykańskich tasiemców. Patrzył na Felixa surowym wzrokiem tak, że chłopak poczuł się zażenowany.
− Chyba słusznie ci nie ufał skoro ledwo go nie ma, a ty już zrywasz się z lekcji i włóczysz się po mieście, Bóg wie gdzie i z kim. Pokaż telefon. – Zażądał, wystawiając rękę w stronę nastolatka. − Castellano chwilę oponował, ale w końcu dał za wygraną. – Bateria naładowana, nie widzę więc powodu, dla którego nie odbierałeś komórki. Zatrzymały cię jakieś ważne sprawy na mieście? – zakpił szeryf, a Felix poczuł się naprawdę niesprawiedliwie.
− Nie twoja sprawa, co robię i z kim. Mogę chodzić dokąd mi się podoba i nie muszę ci się spowiadać, a już na pewno nie mam w obowiązku odbierać od ciebie telefonów. Ja nie pytam cię, co ty robisz ze swoimi kumplami Templariuszami. A może teraz bujasz się częściej w towarzystwie Fernanda Barosso?
− Licz się ze słowami, Felix. – Ivan nie zamierzał tolerować bezczelności, nawet jeśli wypowiedziane słowa były prawdą.
− Dlaczego, przecież to prawda. Guzik cię obchodzi, co się dzieje w mieście, masz w nosie obywateli, twoich przyjaciół. Liczy się tylko kasa. Gdzie byłeś, kiedy Templariusze zabili Roque? – Ostatnie zdanie wypowiedział łamiącym się głosem. Nadal go to bolało.
− Śmierć Roque była wypadkiem.
− Wmawiaj to sobie. – Felix nie mógł nawet patrzeć na Ivana. – Prawda jest taka, że gdyby Roque był dzieciakiem z jakiejś dobrej, zamożnej rodziny, już dawno znalazłbyś winowajcę. Chociaż przy twoich układach z kartelem byłoby to trudne.
− To tak nie działa. – Ivan mówił spokojnie, przypatrując się chrześniakowi badawczo. Kiedy tak wyrósł? – Są rzeczy, których nie jesteś w stanie pojąć.
− To mi to wyjaśnij, bo rzeczywiście nie mam pojęcia, jak można tak funcjonować. W jakim świecie żyjemy, skoro policja, która miała nas ochraniać, chroni tylko swoje interesy i za nic ma sobie niewinne dzieciaki. Pamiętasz Julię Ortegę?
− Kogo? – Molina zmrużył oczy, nie rozumiejąc, do czego chłopak zmierza.
− No właśnie, nawet jej nie pamiętasz. Dziewczyna z mojej szkoły, zgwałcona i uduszona, znaleźli ją nad jeziorem. Ale była z domu dziecka, nie miała nikogo, kto by o nią walczył, nikogo, kto wręczyłby grubą kopertę, więc i sprawa została zamieciona pod dywan. Tym się właśnie zajmujesz, Ivan? Może powinieneś otworzyć biznes sprzątający, zamiatanie idzie ci lepiej niż wymierzanie sprawiedliwości. Wstyd mi, jak na ciebie patrzę. Jesteś tylko zwykłym brudnym gliną, nic więcej.
– Dosyć tego, może ojciec pozwala ci pyskować, ale ja nie zamierzam. Nadal należy mi się szacunek.
− Szacunek? – Felix prychnął. – Bo co, bo jesteś szeryfem?
− Bo nadal jestem twoim cholernym ojcem chrzestnym i zasługuję na respekt, czy ci się to podoba czy nie. – Molina otworzył drzwi wejściowe i kazał Felixowi wyjść. – Do samochodu, już.
− Wyganiasz mnie z własnego domu? – Castellano czuł, że to już przegięcie.Wyrwał Ivanowi komórkę z ręki i spojrzał na wyświetlacz telefonu. Mnóstwo nieodebranych połączeń i wiadomości, w tym od Quena i Marcusa, a także od Ofelii i Leticii, co nieco go jednak zaniepokoiło. – Gdzie jest Ella? – zapytał, zupełnie zapominając o poprzednim bojowym nastroju. Nagle pociemniało mu w oczach.
− Do auta, natychmiast.
Powlókł się za szeryfem, nie przejmując się, że ten traktuje go jak popychadło. Bał się najgorszego, nie mógł nawet o nic więcej zapytać, bo już wiedział, dokąd jadą. Znał tę drogę na pamięć. Jeśli Elli coś się stało przez niego, nigdy sobie tego nie wybaczy. Był zbyt zajęty chorą zemstą na Perezie i Lalo, żeby zająć się własną siostrą, ojciec mu zaufał, powierzył opiekę nad nią, a tymczasem on wolał oddawać się swoim głupim pomysłom. Był takim idiotą!
Niemal wyskoczył z jadącego jeszcze samochodu, kiedy Ivan parkował na tyłach kliniki w Valle de Sombras, w miejscu zwykle przeznaczonym dla karetek. Pobiegł do wejścia i od razu na oddział, gdzie już w oddali widział swoich przyjaciół.
− Co z nią? – zapytał blady jak ściana, miał wrażenie, że zaraz zemdleje.
− Nic jej nie jest, wyjdzie z tego. – Quen go uspokoił, kładąc mu rękę na ramieniu. – Dlaczego nie odbierałeś?
− Byłem u Erica, szukałem haków na Pereza i Lalo. Nie myślałem...
Ofelia rozmawiała przez telefon w okolicach recepcji, a Quen z Marcusem czuwali przy pokoju dziewczynki, podczas gdy on bawił się w detektywa.
− Boże, ale ze mnie debil. – Felix usiadł na krześle, chowając głowę między nogi i niemal wyrywając sobie niebieściutkie włosy. – Co się stało?
− Jaime mówił, że nie przyszła do szkoły, podobno powiedziała, że pozwoliłeś jej odpuścić lekcje i chciała spędzić ten dzień z Syriuszem – wyjaśnił Marus, zerkając na szeryfa Molinę z dystansu. Ivan podszedł do recepcji i zamienił kilka słów z pielęgniarką.
− Wczoraj mówiła, że nie chce iść do szkoły, bo ludzie gadają głupoty, ale nie sądziłem, że aż tak jej to doskwiera. – Chłopak miał wrażenie, że coś ciężkiego opadło mu na dno żołądka. – Co mówią lekarze?
− Dostała duszności, kiedy była na spacerze z Syriuszem, nie mogła oddychać. Pies zaalarmował służby. – Quen patrzył na przyjaciela zatroskanym wzrokiem. Nie było tajemnicą, że Felix dbał o siostrę, wielokrotnie zastępując jej oboje rodziców. Z łatwością można było sobie wyobrazić, co teraz przeżywa. – Karetka przywiozła ją po południu.
− Samą? – Felix wybałuszył oczy ze zdziwienia. – Nie dzwoniła do mnie... – To prawda, tylko od niej nie miał nieodebranych połączeń na telefonie.
− Podobno nie chciała robić ci kłopotu. – Quen poklepał kumpla po plecach, a sam zerknął na matkę, która próbowała dodzwonić się do Basty’ego od dobrej godziny. – Zrobili jej badania i podobno to zapalenie trzustki.
− Wczoraj wspominała, że boli ją brzuch, mówiła, że to ze stresu, ale to zbagatelizowałem. – Felix nie mógł uwierzyć, że mógł być tak głupi. – Powinienem był zabrać ją do szpitala.
− To nie twoja wina. – Ivan podszedł do nich i wypowiedział te niespodziewane słowa. – Wyszło już w poprzednich badaniach, ale konowały zapomniały przekazać. – Molina z wściekłością posłał spojrzenie pielęgniarce.
− Kto wyraził zgodę na badania? – zapytał Felix, odzyskując trzeźwość umysłu. – Ty? – zwrócił się do Ivana. Pod nieobecność ojca to szeryf mógł podejmować w jego imieniu ważne decyzje, poza tym nikt by mu nie odmówił.
− Przyjechałem dopiero z tobą. Dostałem telefon od Leticii. – Szeryf oparł się o ścianę, zakładając ręce na piersi.
Felix zerknął pytająco na Quena i Marcusa, którzy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i odwrócili głowy.
− Co jest? – zapytał Castellano, nie wiedząc, co to ma znaczyć.
− Nie wiedziałem, co robić – wyjaśnił Marcus, trochę zawstydzonym a trochę przepraszającym tonem. Miał nadzieję, że przyjaciel nie będzie miał mu tego za złe. – Przybiegłem od razu jak dowiedziałem się od Jaime, że nie przyszła do szkoły. Miałem... przeczucie.
Quen wywrócił oczami na te słowa. Marcus i jego przeczucia. Ktoś mógłby pomyśleć, że jest medium.
− To dobrze, że tu z nią byłeś. Dziękuję. – Felix podziękował wzrokiem przyjacielowi, ale to nie odpowiadało na jego pytanie. Delgado się zmieszał.
− Potrzebowali zgody opiekuna. Bez tego nie mogli jej pomóc a Basty’ego nie ma w mieście, nie mogłem się do niego dodzwonić...
− Tak? – Felix pogonił przyjaciela, żeby przeszedł do sedna, bo kompletnie nie miał pojęcia, co ten miał na myśli.
− Musiałem, Fel, nie miałem wyjścia. Przepraszam.
− Co ty gadasz, Marcus? – Felix zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, o co im chodzi, ale w tym samym momencie drzwi za ich plecami do sali, na której leżała Ella otworzyły się i na korytarz wyszła kobieta.
Długie włosy opadały jej swobodnie na ramiona, nie pamiętał, by kiedyś były tak długie. Ivan Molina stojący pod ścianą z rękami założonymi na piersi cały się spiął i wyprostował jak struna, a Felix stanął jak wryty, gapiąc się w twarz matki, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Cóż, siedem lat to kawał czasu, a tyle właśnie się nie widzieli.
− Felix – wyszeptała, patrząc na syna zaszklonym wzrokiem i z lekkim uśmiechem na widok jego włosów w kolorze niebieskiej gumy balonowej. – Dobrze wyglądasz.
Jakie to głupie, jakie to banalne – pomyślała Anita Vidal, stojąc na tym jasnym szpitalnym korytarzu otoczona ludźmi patrzącymi na nią wrogo – że to właśnie są pierwsze słowa wypowiedziane pod adresem syna od lat. Wydoroślał, nie był już małym chłopcem, a młodym mężczyzną i rozpierała ją duma, kiedy na niego patrzyła. I żal, że nie widziała, kiedy dorastał. Felix nie był w stanie wykrztusić słowa, patrzył na nią jakby była jednocześnie kompletnie obcym człowiekiem i śmiertelnym wrogiem. Nikt nie kwapił się, by przerwać niezręczną ciszę, więc poczuła, że leży to w jej obowiązku.
− Ella odpoczywa, dostała leki przeciwbólowe i czuje się już lepiej. Pytała o pieska, czy ktoś się nim zajął? – Anita spojrzała z nadzieją po wszystkich, ale nikt się nie odezwał.
− Jest pod szpitalem, przywiązałem go na smyczy. Chyba ma zamiar strzec jej całą noc – odpowiedział Quen, widząc, że nikt się nie kwapi, by coś powiedzieć.
− Ella się ucieszy, jak cię zobaczy. – Anita wskazała Felixowi drzwi, przepuszczając go w przejściu i chyba to było wyzwalaczem, który sprawił, że Felix ocknął się z letargu.
− Szeryfie Molina, proszę odeskortować panią Vidal do wyjścia, nie chcę, żeby przebywała w pobliżu mojej siostry – powiedział, starając się brzmieć twardo, ale głos miał nieco wilgotny.
− Felix... – To Ofelia próbowała coś powiedzieć, ale Anita pokręciła głową w kierunku dawnej znajomej. Wiedziała, że to nie może być takie proste.
− Chciałabym zaczekać na Basty’ego, jeśli to możliwe – zwróciła się do szeryfa.
− Będzie tu najwcześniej za dwie godziny, właśnie wsiadł w samochód – poinformowała zebranych Ofelia, ale Felix stracił panowanie nad sobą.
− Głucha jesteś? Wynoś się stąd! A może mam wystąpić o zakaz zbliżania się?
Wszyscy patrzyli na chłopaka ze strachem. Nie wyobrażali sobie nawet, przez co teraz przechodzi. Anita rozumiała, pokiwała tylko głową, przełykając łzy.
− Lepiej będzie, jak stąd wyjdziesz. – Ivan wskazał jej wyjście po drugiej stronie korytarza i oboje opuścili budynek.
Felix cały się trząsł. Nie mógł wejść w takim stanie do Elli. Poszedł do łazienki, znikając im z oczu. Quen i Marcus spojrzeli po sobie i sami odwiedzili siostrę przyjaciela, która, choć przykuta do szpitalnego łóżka i z charakterystycznymi wąsami z tlenu, uśmiechała się szeroko.
− Czy Syriusz już bardzo tęskni? – zapytała na ich widok, a Quen udał, że zabolało go serce.
− Auć, my tu się o ciebie martwimy, a tobie tylko to psisko w głowie. Spokojna twoja rozczochrana, siedzi na dupsku pod szpitalem i wyje do księżyca. – Ibarra sięgnął po cukierka ze stolika i przysiadł w nogach szpitalnego łóżka.
− Nie przyjdzie? – zapytała, mając na myśli oczywiście swojego brata. – Bardzo jest zły?
− Nie jest zły – powiedział Marcus, a Ella posłała mu spojrzenie, które mówiło, by jej nie oszukiwał. – Jest po prostu zdenerwowany. Napędziłaś nam niezłego stracha. Co cię napadło, żeby zrywać się z lekcji i nikomu nie mówić?
− Choć raz chciałam zrobić coś sama. – Ella wymamrotała pod nosem zawstydzona swoim zachowaniem. – Wiem, że nie powinnam, ale chciałam choć raz zobaczyć jak to jest. Bez taty i Felixa, bez lekarzy...
Quen pokiwał głową, bo trochę mógł ją zrozumieć. Kiedy wszyscy naokoło wciąż chuchają i dmuchają na ciebie, w obawie by nic ci się nie stało, to może męczyć.
− Nie mówcie Felixowi, ale nie żałuję. – Ella uśmiechnęła się smutno. – Przynajmniej mogłam zobaczyć mamę.
Nastąpiła konsternacja, podczas której żaden z nastolaktów nie wiedział, co powiedzieć. Felix pewnie by coś rozwalił, gdyby to usłyszał.
− Jest piękna, prawda? Taką ją zapamiętałam. – Ella uśmiechnęła się sama do siebie. – Wiem, że to głupie, ale tęsknię za nią. Nikt już o niej nigdy nie mówi, a ja tego potrzebuję. Cieszę się, że mogłam z nią spędzić chociaż trochę czasu.
− Ella... – Marcus chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Mówili w końcu o jej matce. Jak tu wytłumaczyć dziecku, że niektórzy ludzie nie zasługują na przebaczenie?
− Z nią mi było łatwiej, bo nie miałam żadnych oczekiwań – powiedziała cicho, skubiąc poszewkę od kołdry, by zająć czymś ręce. – Ale z tatą i Felixem będzie trudniej.
− Co masz na myśli? – Delgado przysiadł z drugiej strony łóżka, a Ella uśmiechnęła się smutno, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
− Oni muszą się przygotować – zaczęła. – Muszą zrozumieć, że nie mogą mnie wiecznie chronić. W końcu mnie zabraknie, nie będą w stanie mnie uratować, nikt nie jest. Muszą być gotowi. Felix musi.
− Nie mów takich rzeczy, nigdzie się nie wybierasz. – Quen nie znosił, kiedy robiło się zbyt depresyjnie. Nie podobało mu się, na jakie tory wjechała ta rozmowa.
− W końcu mnie zabraknie i Felix musi być gotowy, żeby dać mi odejść. Ja już dawno się z tym pogodziłam, ale on jeszcze nie. Musicie mu pomóc. Kiedy mnie zabraknie...
− Ella, nie mów tak... – Marcus próbował jej przerwać, ale uciszyła go spojrzeniem.
− Musicie przy nim być, obiecajcie mi to. On sam tego nie przeżyje. Nie jest taki silny na jakiego pozuje. Obiecajcie mi to.
− Ella...
− Obiecajcie.
Quen i Marcus popatrzyli na siebie smutno i kiwnęli głowami.
− Obiecujemy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 14:27:51 15-08-22    Temat postu:

Temporada III C 79

Julian Eddie /Gideon./Rosie/Tony/Francisco/ Victoria

Rosie zamknęła oczy czując jak świat wiruje jej przed oczami. Palce zacisnęła w pięści mając nadzieję, że to uspokoi jej pędzące z prędkością światła serce. Teraźniejszość mieszała się z przeszłością. Rosie skłamała w szpitalu twierdząc, że nie pamięta tego co wydarzyło się trzy miesiące temu, lecz pamiętała. Przerażony głos mamy, pewne ruchy swojego ojca, miękkie ręczniki forte zaciskające się powyżej cięć które sama sobie zadała. Chciała im powiedzieć, żeby dali jej spokój, że bez Jules to nie ma sensu, że muszą jej pozwolić do niej biec. Była tak cholernie blisko. Na wyciągnięcie jej rąk. Nic się jednak takiego nie stało. Przeżyła. Cudem, ale przeżyła. Słyszała jak pielęgniarki nazywają doktora Vazqueza cudotwórcą. Ona wcale tak nie uważała. Doktor Vazquez w jej oczach był największym dupkiem w historii. Dupek nie dał jej umrzeć! Gdy auto zatrzymało się zastanawiała się czy Julian Vazquez ma dyżur. Miał taką ładną gębę.
— Rosie — usłyszała swoje imię i uśmiechnęła się na widok znajomej sylwetki. — Co się stało?
— Ty razem to nie moja wina — zapewniła lekarza. — To mój dziadunio okazał się być chujem — oznajmiła donośnym głosem sprawiając, że wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. — Dick uderzył mnie po nogach sprzączką od paska. k***a, ale to piecze — oznajmiła klnąc siarczyście gdy Quen sadzał ją na wózku.
— Zabieram cię do środka Rosie
— Z tobą wszędzie, byle do miejsca gdzie masz prochy — oznajmiła. — Masz żonę?
— Mam.
— Szczęściara, na taką gębę zawsze miło się patrzy
— Nie dawaliśmy jej prochów — zapewnił Juliana Ibarra. — To chyba adrenalina.
— Przestawcie auto — wskazał parking i wszedł z Rosie do środka. Enrique zaparkował auto Severina na jednym z miejsc parkingowych. Carolina spacerowała po korytarzu.
— Myślisz, że Severin da mu w mordę? — zapytał Carolinę. Dziewczyna popatrzyła na niego zaskoczona.
— Myślę że pan Severin jest ponad to — oznajmiła. — Porozmawia z nim a nie będzie rzucał się na niego z pięściami.
— To dobrze, wiesz nie chciałbym tego przegapić.
— Przemoc nie rozwiązuje problemów.
— Perez pewnie też to już wie — mruknął Enrique wyciągając przed siebie nogi. Odchylił się na krześle i zamknął oczy. Nie upłynęło dużo czasu gdy Carolina uderzyła go bok. — Co?
— To jej rodzice? — wskazała na kobietę i mężczyznę wchodzących przez główne wyjście. Wyprostował się instynktownie. To byli jej rodzice. Rosie mimo różnicy wieku łudząco przypominała swoją mamę. Miał się już podnosić gdy do pary podszedł Conrado Severin. Quen instynktownie spojrzał na jego ręce. Enrique z ciekawością zerknął na ojca Rosie, który zacisnął mocno szczęki, a klatka piersiowa zaczęła unosić się szybciej i szybciej.
— Zabije go — wyrwało się z ust strażaka. — Jak dorwę go w swoje łapska to nogi mu z d**y powyrywam!
— Francisco
— Nie każ mi się uspokajać — warknął mężczyzna wskazując palcem na Severina. — Uderzył moją Rosie — wypuścił ze świstem powietrze. — Zabije go — oznajmił chcąc wyjść. Tony mocnej zacisnęła palce na jego dłoni. Popatrzył na żonę i wyraz jego twarzy złagodniał. Pogładził ją po policzku.
— Pójdę zapytać pielęgniarkę o Rosie — zasugerowała i ruszyła do kontuaru recepcji. Conrado Severin wskazał Francisco plastikowe krzesełko. Brunet po chwili zastanowienia usiadł i przesunął otwartą dłonią po twarzy.
— Powiedz mi co się stało od początku do końca — poprosił.
Conrado więc zaczął od porannego wyskoku Rosie z babeczkami. Mężczyzna parsknął śmiechem gdyż córka przed wręczeniem muffin wysłała mu jedną z nich nazywając ją „seksowną słodkością“ Wtedy nie przyszło mu do głowy, że jego siedemnastoletnie dziecko będzie rozdawało seksowne słodkości w szkole urzędnikowi państwowemu. Gdy doszedł do przemówienia Rosie i jej sposobu upamiętnienia zmarłych kolegów coś ścisnęło go w dołku.
— Lekarz zaraz do nas wyjdzie — do mężczyzn podeszła Tony bezwiednie wyciągając dłoń po rękę męża. Byli razem od przeszło osiemnastu lat a nadal szukali swoich dłoni w miejscach publicznych i sytuacjach kryzysowych. — Zajmuje się nią Julian — dodała po chwili.
— Co mu strzeliło do głowy? — zapytała tylko nie wiadomo kogo czy męża czy Severina.
— Zaśpiewała One More Light — oznajmił żonie. — Upamiętniła tym samym Roque i Jules. — Tony zaklęła pod nosem i zaczęła spacerować po korytarzu. Oboje mieli deja wu. Trzy miesiące temu także czekali na tym korytarzu czekając na wieści o córce. Gdy Julian do nich podszedł do rodziców Rosie i Con rado zbliżyła się para nastolatków.
— Podaliśmy jej leki przeciwbólowe i przeciwzakrzepowe — zaczął — za chwilę zabiorą ją do zabiegowego i założę szwy. — popatrzył na jej rodziców. — Nic jej nie będzie — zapewnił ich. — Rosie leży w łóżku numer trzy — poinformował ich i podszedł do recepcji. Rodzice musieli wypełnić kilka formularzy. Państwo Castelani podziękowali zarówno nastolatkom jak i Conrado i ruszyli na salę segregacji.
— Wracajmy do szkoły — oznajmił Conrado.
— A mogę prowadzić?
Mężczyzna popatrzył na Quena i westchnął bezwiednie kiwając głową. Nie był w nastroju aby sprzeczać się z nastolatkiem.

***
Dla Adory ostatnie tygodnie były trudne, jeśli nie najtrudniejsze. Zakładała, że kiedy gruchnie wiadomość o jej ciąży będzie ciężko. Ludzie będą się gapić, szeptać i wskazywać ją palcem. Nie przypuszczała jednak, że tendencja będzie wzrostowa. Uczniowie oswoili się z widokiem jej brzucha, ale komentarze stały się jeszcze bardziej zajadłe. Ku jej zaskoczeniu najbardziej zapalczywa w rozpowiadaniu głupot na jej temat była Anakonda. Naczelna szkolna plotkara, która zachowywała się jakby znała odpowiedzi na wszystkie tematy i widziała wszystko na temat Adory. Szatynka postawiła jednak zignorować wszystkie szepty i skupić się na liczbach i terminarzu. W tym była dobra w rozwiązywaniu zadań matematycznych czy fizycznych i w planowaniu.
Z racji tego, że Miguel odkąd otrzymał od ojca auto był jej kierowcą a po lekcjach zawsze miał treningi drużyny zapaśniczej Adora spędzała ten czas w bibliotece lub centrum korepetycji gdzie ludzie głównie przychodzili, żeby się na nią pogapić. Poruszyła głową na boki i sięgnęła po bullet journal. Bez niepozornego notesu w łapacze snów nie wychodziła z domu. Byłą to pierwsza rzecz, którą pakowała do torby przed pójściem spać i którą wyciągała rano. Ten nawyk wyrobiła sobie jeszcze będąc w stolicy, tylko, że zapis uległ zmianie. Tak jej bullet journal nadal był pełen kolorowych, symboli matematycznych, lecz teraz skupiał się głównie wokół jej dziecka i sposobu pogodzenia macierzyństwa z nauką. Musiała sprostać temu wyzwaniu. Przekartkowała notes i zerknęła na oznaczoną serduszkiem datę.
Dwudziesty pierwszy września. To na ten dzień miała wyznaczony termin porodu. I do tego dnia miała zaplanowany plan dnia, tygodnia i miesiąca. W wakacje nie zamierzała jednak spocząć na laurach tylko skupić się na przerobieniu jak największej liczby materiału. Gdy inni planowali wakacje ona układała plan lekcji. Złożyła także wniosek o to jakie przedmioty chcę kontynuować (w systemie rozszerzonym) poza obowiązkowymi. Zdecydowała się na fizykę, informatykę, rysunek techniczny i sztukę (potrzebowała jakiegoś lekkiego przedmiotu). Otworzyła bullet journal na odpowiedniej stronie i zamyśliła się. Od nauczycielki hiszpańskiego udało jej się zdobyć listę zaplanowanych lektur na poziomie podstawowym. Wypisała wszystkie tytuły czarnym długopisem i rozważała, którą wybrać na początek. I o ile Leticia i Elodia Fernandez potraktowały ją poważnie to reszta nauczycieli spoglądała na Adorę jakby zaczęła mówić po mandaryńsku. Jedna podyktowała jej listę książek, druga tytuły z której może zdobyć materiały do ćwiczeń. Reszta grona pedagogicznego kazała jej „radzić sobie sama“ więc szatynka sięgnęła do podstawy programowej i ogólnodostępnych podręczników dla nauczycieli Skserowane materiały umieściła w odpowiednio podpisanych teczkach. Dziś do centrum korepetycji zabrała ze sobą zadania z fizyki.
Lubiła to miejsce. Centrum korepetycji powstało siedem lat temu gdy stanowisko vice-dyrektorki objęła Elodia Fernandez. To dzięki nauczycielce matematyki zagospodarowano nieużywaną od lat salę gimnastyczną i wyposażono ją w potrzebne do nauki sprzęty. Pod ścianą znajdowały się stanowiska komputerowe, na środku okrągłe stoliki do nauki gdzie niewygodne twarde krzesła zastąpiły miękkie kolorowe pufy. W rogu pomieszczenia cicho szumiało xero. Adora lubiła się tutaj zaszywać gdy otaczająca ją rzeczywistość ją przytaczała. Tak właśnie było teraz. Była zmęczona spojrzeniami innych dzieciaków, ich szeptami, wskazywaniem sobie palcem jakby wyrosła jej druga głowa. Popatrzyła na zegarek. Bratu do końca treningu zostało dwadzieścia minut.
— Adoro —do stolika przy, którym siedziała podeszła nauczycielka pełniąca dyżur w centrum. — Dyrektor prosi cię do siebie — poinformowała ją i odeszła. Szatynka wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Wszystko wrzuciła do torby i ruszyła do gabinetu Dicka. Gdy przekroczyła próg mężczyzna powitał ją z szerokim uśmiechem. Adora wiedziała, że ten uśmiech nie wróży nic dobrego.
— Wzywał mnie pan — odezwała się pierwsza.
— Tak moja droga, wejdź — zachęcił ją ruchem dłoni — drzwi nie musisz zamykać. To nie zajmie dużo czasu — powiedział i wstał. Wręczył Adorze kartkę papieru. Szatynka przesunęła wzrokiem po tekście. Popatrzyła na Pereza na którego twarzy gościł dobroduszny uśmieszek.
— Nie ma pan prawa — wykrztusiła nastolatka.
— Ten rok oczywiście zostanie ci zaliczony, a dalszą edukację ukończysz gdy dziecko podrośnie. Oczywiście w liceum dla dorosłych.
— Nie może mnie pan wyrzucić — powtórzyła — To
— Rada szkoły podjęła decyzję. Po za tym powiedzmy sobie szczerze masz teraz zupełnie inne priorytety na głowie niż nauka. Opuść proszę teren szkoły i zabierz swoje rzeczy z szafki. Do widzenia.
Na miękkich nogach wyszła z gabinetu dyrektora czując szczypanie pod powiekami. Zatrzymała się w wejściu do auli gdzie trwała próba do szkolnego musicalu. Wślizgnęła się do środka i usiadła w ostatnim rzędzie i z lekką konsternacją obserwowała toczącą się walkę. Nie udawali Marcus bił się z Ignacio naprawdę. Nie słyszała sensu wypowiadanych słów, ale Ignacio musiał powiedzieć coś naprawdę mocnego skoro Marcus mu przywalił.
— Co, prawda w oczy kole? — usłyszała pełen kpiny głos nastolatka, który splunął na podłogę. — Możesz mnie okładać, ile chcesz, ale to nie zmieni faktu, że to ty zapłodniłeś jakąś laskę i spieprzyłeś sobie życie, nie ja. Ja przynajmniej pamiętam o gumkach.
Adora zamarła z dłonią przyciśniętą do ust. Czy on naprawdę sądził, że to Marcus jest ojcem jej dziecka? Czy w tej szkole wszyscy postradali rozum?, pomyślała obserwując jak nauczycielka próbuje uspokoić dwóch wściekłych nastolatków. Szatynka chciała wstać i podejść do nich. Wyjaśnić sprawę raz na zawsze. Była zmęczona ludzkim zawistnym gadaniem.
— Ja przynajmniej nie migam się od odpowiedzialności, jak twój stary. Przypomnij mi, ile razy cię odwiedził, kiedy byłeś w poprawczaku? — usłyszała pewny siebie głos Marcusa i zamarła w półkroku. Wpatrywała się z szeroko otwartymi oczyma jak chłopak znika za kulisami. Chwyciła swoją torbę i wyszła z auli wbiegając na zewnątrz. Zatrzymała się dopiero przy aucie brata. Serce biło zdecydowanie za szybko. Przycisnęła do niego rękę. Dlaczego Marcus powiedział coś tak niedorzecznego? Dlaczego ten kretyn po prostu nie zaprzeczył? Nie roześmiał się i nie powiedział prawdy? Właśnie tak należało postąpić a nie iść w zaparte
— Siostrzyczko — drgnęła słysząc głos brata. — Adora, wszystko w porządku?
Pokiwała głową.
— Nic mi nie jest — zapewniła go. — To tylko twój chrześniak daje mi mocno w kość.
— Prawdziwy z niego łobuziak — przyjrzał się siostrze ze zmarszczonymi brwiami. — Na pewno ok? Jesteś blada.
— Tak, jedźmy do domu — poprosiła go. Gdy wsiedli do auta popatrzyła na kartkę wystającą z torby. Jeśli Dick Perez uważa, że jej się pozbędzie cóż będzie musiała go srogo rozczarować. Ona w ciąży czy nie, nie miała zamiaru składać broni. Sądziła, że nie będzie musiała, ale pora najwyższa wytoczyć najcięższe działa i odwiedzić stryja.


***
Rosie spała z policzkiem przytulonym do łebka pluszowej maskotki. Dziewczynka została otulona kocem przez matkę, ucałowana przez ojca i otoczona przez dwa potężne psy. Thor i Loki położyli się w nogach jej łózka gotowi na swoją warte. Para wycofała się z sypialni, aby dać dziecku odpocząć. W tym samym czasie służba uwijała się , aby jak najszybciej spakować walizki Palomy i Ricarda. Cierpliwość zięcia i córki się wyczerpała. Strażak spacerował w tę i z powrotem nadzorując jednocześnie wymianę zamka w drzwiach. Doigrał się, po prostu się doigrał. Nadal był wściekły. Gdy zobaczył Rosie na szpitalnym łóżku z na wpółprzymkniętymi oczami, bladą i drobną wróciły wszystkie wspomnienia. Tamten strach, niepewność, godziny spędzone przy jej łóżku. Jej pełne rozczarowania spojrzenie gdy się obudziła. Wyrazu jej twarzy nie zapomni do końca życia. Pochylił się i pocałował żonę we włosy. Auto parkujące na podjeździe wyrwało go z zadumy. Żona uścisnęła dłoń męża. Do środka wszedł Perez w towarzystwie żony i ku zaskoczeniu rodziców Rosie ojca Horacio. Na widok mężczyzny Tony zmarszczyła brwi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — przywitał się duchowy przewodnik Palomy z uśmiechem.
— Amen — odburknął Francisco i uścisnął księdzu dłoń. — Co ojca sprowadza?
— Byłem w okolicy — zaczął.
— Proszę sobie darować te farmazony — Tony patrzyła na duchownego z politowaniem graniczącym z rozbawieniem. Jeśli matka sadziła, że wystarczy obecność duchownego aby ich ugłaskać to srogo się pomyliła. — Moja matka ojca ściągnęła. Tylko po co?
— Po co? — zapytała ją kobieta. — Antonio myślę, że ta sytuacja trwa zdecydowanie zbyt długo — zaczęła kobieta. — Wasze życie w grzechu, sprawa z Primrose. Wszyscy musimy pojednać się z Bogiem i prosić o wybaczenie.
— Ojcze — powiedział bez zęby Francisco — to sprawa rodzinna i sami ją rozwiążemy.
— Poproszono mnie o bycie w tej sprawie mediatorem — zaczął natchnionym głosem Horacio — Ricardo boi się o swoje życie i zdrowie.
Francesco parsknął śmiechem.
— Om się boi? A pomyślałeś przez chwilę o Rosie? O tym jak ona się czuje? Uderzyłeś moje dziecko!
— Obaj dobrze wiemy, że Primrose potrzebuje dyscypliny — syknął Ricardo. — Ta dziewczyna robi co chcę. Paraduje po szkole w niestosownym ubraniu, buntuje innych uczniów przeciwko mnie! Ten dzisiejszy pokaz w auli, nie wspomnę już o muffinach którymi poczęstowała kuratora.
— Gideonowi bardzo smakowały muffiny — wtrąciła się do rozmowy Tony sprawiając, ze Ricardo zamilkł na chwilę.
— Paradowała w męskiej koszuli! Tylko Bóg wie gdzie i z kim spędziła wczorajszą noc.
— We własnym łóżku z psami u boku — w progu salonu stanęła Rosie ubrana w [link widoczny dla zalogowanych] Bezceremonialnie przespacerowała się w kusym wdzianku po salonie i zajęła miejsce w wiszącym fotelu. Psy ułożyły się przy niej na podłodze. — A koszula była taty.
— Dlaczego przyszłaś do szkoły w koszuli ojca? — zainteresował się ksiądz.
— Wszystkie moje były w praniu — skłamała gładko. Ani rodzicom ani klesze odpowiedź by się nie spodobała. — Uderzyłeś mnie — rzuciła w stronę dziadka — Nigdy ci tego nie wybaczę.
— Niczego po tobie innego się spodziewać nie można — warknęła Paloma. — Co ty masz na sobie?
— Piżamki — odpowiedziała babce nastolatka. — Burka w której zazwyczaj sypiam jest w praniu — rzuciła z uśmiechem. — Kto zaprosił ojca Horacio?
— Ja, najwyższa pora abyś pogodziła się z Bogiem — oznajmiła babka.
— Ja się z nikim nie kłóciłam — odparowała nastolatka. Droczenie się z dziadkami zawsze dawało jej dziwną satysfakcję. — I nie zamierzam za nim przepraszać.
— Primrose! — krzyknęła — Targnęłaś się na swoje życie.
— Z marnym skutkiem — stwierdziła oglądając własne paznokcie.. Usiadła i westchnęła. — Ojcze — zwróciła się do mężczyzny — nie mam pojęcia dlaczego babka wciąga ojca w nasze rodzinne sprawy i zaprasza aby paradował to naszym domu w swoim habicie i z cnotliwą minką, ale ja nie zamierzam nikogo przepraszać. Nie jestem ani zbyt gorliwą katoliczką ani dobra uczennicą z lekcji religii ale nawet ja pamiętam, że żeby mieć odpuszczone grzechy trzeba żałować za grzechy a jedyne czego żałuje to że zraniłam rodziców i zafundowałam im piekło przy którym Dante i jego opowiastka mogą się schować. Wiele dzięki tej sytuacji zrozumiałam. Odkryłam swoje powołanie.
— Nie bardzo rozumiem — powiedział wyraźnie zaintrygowany duchowny. — Odkryłaś powołanie?
— Nie takie powołanie — machnęła ręką. — Miałabym się dobrowolnie skazywać na życie w celibacie? Kto tak robi? Męczennicy? Mam na myśli to, że chcę pomagać ludziom i walczyć z niesprawiedliwością. Gdy dorosnę zostanę prawnikiem i będę bronić praw kobiet i praw człowieka — oznajmiła. Wymyśliła to dosłownie przed chwilą, ale jak się jej niezwykle spodobało.
— To piękna wizja.
— Tak ojciec uważa? — zapytała pochylając się do przodu. — Cóż to będzie nierówna walka z której my mniejszości seksualne wyjdziemy jeszcze silniejsze niż kiedykolwiek
Ojciec Horacio zamilkł i zaczął nerwowo mrugać. Rosie natomiast wstała i wyszła z salonu. Thor i Loki podążyli wiernie za nią do ogrodu.
— Myślę, że na was już pora — odezwał się Francisco.
— Tak, pójdę już.
— Moich teściów proszę zabrać ze sobą.
— Nasz dach
— Wasz dach to wasze zmartwienie zabierzcie swoje walizki, a klucze zostawcie na komodzie w korytarzu. Do widzenia.
Gdy kwadrans później małżonkowie weszli do ogrodu Rosie siedziała na kocu rzucając psom piłkę. Usiedli obok niej.
— Poszli sobie?
— Tak — odpowiedziała Tony. — Obrończyni praw człowieka? — zapytała.
— Ładnie brzmi, nie wiem co będę robić w życiu — Antonia objęła córkę i przytuliła ją do siebie całując we włosy. — Przepraszam.
— Kochanie.
— Dziś do mnie dotarło, że musieliście się o mnie cholernie bać gdy — przełknęła ślinę — wtedy nic nie miało sensu. Gdy Jules umarła to jakby świat stał się mały i ciasny. Ja chciałam tylko — pociągnęła nosem — iść do niej. Wiem to było takie głupie — rozpłakała się wtulając się w mamę. — Tak strasznie za nią tęsknię — wymamrotała. — On mi kazał śpiewać i coś we mnie pękło.
Tony gładziła ją po plecach. Wargami musnęła jej ciemne loki. Nie obiecywała, że wszystko będzie dobrze. Zamknęła ją w swoich ramionach czekając aż się wypłacze.

***
Vazquez zgodnie ze zwyczajem po nocnym dyżurze wpadł na kawę do kawiarni. Kupował także kilka świeżych maślanych bułeczek, które uwielbiała jego żona Ingrid. Sącząc czarny napój wpatrywał się w widok za oknem z zamyśloną miną. Od kilku dni snu z powiek wcale nie spędzała mu Lucy. Jego mała księżniczka opanowała sztukę trzygodzinnego nocnego snu. Zdecydowanie gorzej było za dnia gdyż panna Vazquez nie chciała spać. Jej dzienne drzemki były w wersji turbo. Po piętnastu minutach była gotowa do zabawy. I ku zaskoczeniu Juliana idealną niańką w tej kwestii okazał się Eddie.
Gdy Lucy leżała na kanapie siadał na podłodze i zaczynał do niej mówić. Plótł trzy po trzy, nucił jej jakieś piosenki a mająca raptem miesiąc dziewczynka uśmiechała się od ucha do ucha. To był jeden z trzech powodów dlaczego nie zadzwonił do matki. Może z czterech. Ingrid nie była z malutką sama. Po pierwsze. Szatynka miała oko na Eddiego, a Eddie na Mulan. Nie powiedział matce bo Charlotte Vazquez przybiegłaby z pomocą swojemu synkowi. Spłaciła jego dług, dawała mu regularnie pieniądze. Eddie nie nauczy się niczego jeśli ktoś załatwi jego sprawy za niego.
I mimo tych właśnie powodów w ciągu ostatnich dni zastanawiał się nad rozwiązaniem problemów brata. Rozmawiał nawet z Giovannim i Heleną. Byli gotowi wyłożyć kasę na długi brata i szwagra. Tylko pytanie ile? Znając Eddiego kwota jest duża. Westchnął i upił łyk kawy.
— Twoje bułeczki — Camillo podszedł do jego stolika i położył papierową torbę ze słodkimi maślanymi bułeczkami. — Wszystko w porządku? — zapytał go właściciel kawiarni
— Młodsi bracia — odpowiedział mu szczerze Vazquez. Camillo od dawna był w jego oczach rozsądnym człowiekiem.
— Masz młodszego brata? — zapytał zaskoczony przeczesując palcami włosy jakby próbował sobie przypomnieć czy lekarz wspominał coś o rodzeństwie innym niż jego siostra Helena.
— Eddie — powiedział podając jego imię. — To duże dziecko, które wpadło z niezapowiedzianą wizytą.
De facto nie było to kłamstwem. Eddie wpadł z niezapowiedzianą wizytą. Julian pominą tylko krwawe okoliczności jego przyjazdu. Szczupłymi palcami przeczesał ciemną brązowe włosy.
— Od przeszło dwóch tygodni koczuje w naszym pokoju gościnnym i nie zrozum mnie źle jakaś mała część cieszy się że gdy chodzę do pracy to Ingrid i Lucy nie są same ale — westchnął a Camillo uśmiechnął się pod nosem. Wiedział do czego zmierza lekarz.
— Chcesz, żeby włożył spodnie dorosłego chłopca?
Julian roześmiał się perliście. Camillo trafił bezbłędnie.
— Tak, chcę .
— To się świetnie składa — zatarł ręce mężczyzna a Vazquez wpatrywał się w niego niezrozumiałym wzrokiem. — Potrzebuje pracownika do kawiarni.
— On nigdy nie pracował w kawiarni.
— Tym lepiej. Będzie miał bardziej otwarty umysł.
Julian upił kawę, żeby skryć uśmiech. Eddie i otwarty umysł na pracę w kawiarni? Jego młodszy braciszek nie przepracował ani jednego dnia w swoim krótkim życiu. Wymiguje się nawet od zmywania naczyń nie mówiąc już o zwykłej pracy zarobkowej.
— Czy ja wiem? To jak skazywać cię na kręgi piekielne.
Camillo parsknął śmiechem.
— Z tego Eddiego musi być niezły nicpoń — odezwał się — tym bardziej go do mnie przyślij. Dam mu szkolę życia — mrugnął do niego okiem — wyjdzie stąd jako inny człowiek.
— O której ma jutro przyjść?
— O szóstej rano będzie dobrze.
W tym momencie to Julian się roześmiał. Eddie i wstawanie o szóstej rano do pracy.
— Dobrze, przekażę, ale licz się z tym, że się spóźni.
— Wiesz mi zrobi to jeden jedyny raz — zapewnił go Camillo. Mężczyźni porozmawiali jeszcze przez chwilę, a z zadumy wyrwał go telefon. Dzwoniła jego żona, która była na spacerze z Lucy. Lekarz kupił żonie kawę, zgarnął maślane bułeczki i poszedł do miejscowego parku spotkać się z żoną i córką.

Ingrid wychodziła na spacer z Lucy rano gdy była jeszcze względna pogoda. Było ciepło, ale nie za gorąco na spacer z dzieckiem. Lucy zgodnie z niepisaną tradycją nie spała tylko wierciła się w wózku. Dziś ubrana była w bodziak w truskawki i kolorystycznie dobraną do nich czapeczkę z kokardką. Na widok męża uśmiechnęła się. Julian pocałował ją w usta. Szybko i krótko.
— Śpi? — zapytał i zajrzał do wózka. Oczka Lucy były szeroko otwarte. Zamachała nieporadnie rączkami i wypluła smoczek. — Chcesz pewnie na rączki? — zwrócił się do niemowlęcia. Lucy nie miała jeszcze wyostrzonego zmysłu wzroku, lecz potrafiła już rozpoznać głosy rodziców. Julian ostrożnie wyciągnął małą z wózka ułożył w bezpiecznej pozycji „na tygryska“ To była jej ulubiona pozycja do noszenia. Pochyliła się nad córeczką i pocałowała ją w nosek.
— Eddie wstał?
— O dziewiątej rano? — Ingrid popatrzyła na niego z uniesionymi brwiami. — Spędzała więcej godzin w łóżku niż Lucy — stwierdziła szatynka z czułością przyglądając się uśmiechającej się dziewczynce. — Musisz z nim wreszcie porozmawiać?
— Jeszcze tydzień temu mówiłaś, że powinienem dać mu czas, że musi dojść do siebie.
— Skoro wcina wszystko tak że mu się uszy trzęsą to zdecydowanie doszedł do siebie. — skomentowała to dziennikarka gdy ruszyli przed siebie.
— Jutro zaczyna pracę — poinformował ją mąż. — W kawiarni u Camillo.
— Nasz Eddie? — zapytała zdumiona. — Praca?
— Tak, nie może wiecznie pierdzieć w kanapę. Nie zaszkodzi mu — zapewnił żonę. Ingrid popatrzyła na męża i westchnęła.
— Nie o zdrowie psychiczne Eddiego się martwię — stwierdziła z przekąsem zatrzymując się przed budynkiem redakcji. — Porozmawiaj z nim wreszcie — poprosiła go i wyjęła z woreczka maślaną bułeczkę. — Kto by pomyślał, że z syna Barosso to taki piekarz — stwierdziła rozkoszując się smakiem słodyczy na języku. — Zabiorę ją do redakcji, a ty porozmawiaj z bratem tylko pamiętaj.
— O trzynastej trzydzieści pod zakładem fryzjerskim w Pueblo de Luz — oznajmił a ona uśmiechnęła się szeroko dojadła bułeczkę. Druga przełożyła do innego woreczka i wzięła z rąk ojca córkę. — Gotowa poznać wujków i ciocie? — zaświergotała do sennej dziewczynki. Przy odrobinie szczęścia Lucy zaśnie , a ona będzie mogła rozeznać się w tematach.

***
Desperackie czasy wymagają desperackich kroków, pomyślała Adora. Nie miała pojęcia kto wypowiedział te słowa, ale miał rację. Była zdesperowana. Nie miała znikąd pomocy, a Dick właśnie relegował ją ze szkoły chociaż nie miał takiego prawa. To Adorę prawo powinno chronić. Dick albo myśli, że ona jest głupia albo sam jest idiotą nieznającym podstawowych przepisów prawa. I tak wiedziała, że mogła pójść do poradni biznesowo-prawnej, lecz chciała żeby wiadomość dotarła a którzy będzie lepszym jej dostarczycielem niż sam Fernando Barosso. Bali się go wszyscy w okolicy Adora chociaż nie lubiła się z tym afiszować była jego najbliższą krewną. I jeśli wierzyc starym zachowanym fotografiom była łudząco podobna do swojej babki a jego siostry - Margarity. Gdy wszedł do pomieszczenia instynktownie wstała i utkwiła w nim swoje jasne oczy. Zmarszczył brwi.
— Dzień dobry — odezwała się pierwsza nastolatka. — stryjku — dodała. — Mogę zająć ci chwilę?
— Adora? — zapytał zdumiony bezwiednie spoglądając na jej brzuch. Wpatrywał się w niego przez chwilę. — Oczywiście, Francesco — zwrócił się do kobiety która z nim przyszła — dasz nam chwilę?
— Oczywiście.
— Zapraszam — wskazał kierunek do swojego gabinetu. Gdy weszli cicho zamknął za sobą drzwi. — Twoi rodzice wiedzą?
— O ciąży czy mojej wizycie u ciebie? — zapytała go — Wiedzą o dziecku, wizyty u stryja raczej by nie poparli.
— Dlaczego więc przyszłaś?
— Dlatego? — podała mu kartkę. Barosso zapoznał się z jej treścią. Barosso zapoznał sie z jej treścią i wyszedł, aby po chwili wrócić z Francescą Diaz. Kobieta przedstawiła się Adorze i uścisnęła jej dłoń.
— Usiądź — wskazała fotel — czego oczekujesz?
— Chcę skończyć szkołę — powiedziała po prostu. — Dick nie ma prawa mnie wyrzuć. Prawo mnie chroni.
— Dick? Nadal więc tak na niego mówią? — prawniczka parsknęła śmiechem. — Jak widać nic się nie zmienił i dalej jest kutasem.
— Francesco — upomniał ją wyraźnie rozbawiony Fernando. — Co możesz w tej sprawie zrobić?
— A czego sobie życzysz? — odpowiedziała mu pytaniem na pytanie kobieta.
— Grzecznie przekonaj go do zmiany zdania — odpowiedział. — Pomożesz Adorze z odwołaniem od decyzji?
— Oczywiście, pozew także napisze.
— Pozew? — zapytała zdziwiona dziewczyna.
—Gdyby uprzejmość i rozsądek nie dały odpowiedniego rezultatu zagrozimy szkole i miastu pozwem cywilnym o dyskryminację. Ciąża od dawna moja droga nie jest powodem relegowania ze szkoły,
— Bierzcie się do pracy ja muszę jechać i powitać nowych funkcjonariuszy.

***

Alba Flores po zeszła po szesnastu godzinach dyżuru myśląc tylko o kubku gorącej kawy i ciachu. Obie rzeczy mogła dostać w kawiarni w której pracował jej narzeczony. Bezwiednie sięgnęła palcami po skryty pod bluzką pierścionek. Z przyzwyczajenia zaczęła nosić błyskotkę zawieszoną na łańcuszku. Po ślubie zapewne dołączy do zestawu obrączka. Schodami wspięła się na czwarte piętro i wsunęła klucz do zamka. ER przywitała ją w progu ocierając się o jej nogi. Zamknęła za sobą drzwi i wzięła kicię na ręce. Podrapała zwierzątko za uszami i odłożyła na ziemię. Rozejrzała się po mieszkaniu. Kurtka Nicholasa leżała oparta o krzesło.
— Nico? — odezwała się zaglądając do sypialni. Była cicha i pusta. Zbliżyła się do drzwi łazienki i bezceremonialnie otworzyła drzwi zaglądając do środka. Stał pod prysznicem. Alba odetchnęła głośno. Atak padaczki nie powtórzył się. Nico regularnie przyjmował leki i choroba przeszła w stan wyciszenia, ale jednak nie mogła się pozbyć swoich obaw. Odwrócił do tyłu głowę i posłał jej pełne zdziwienia spojrzenie. Przesunął drzwi.
— Wszystko w porządku? — zapytał marszcząc brwi. Bezwiednie skinęła głową i zaczęła rozpinać bluzkę. Uniósł brew i nie odezwał się ani słowem po prostu patrzył jak kolejne części garderoby lądują na podłodze. Weszła pod prysznic i przytuliła się do jego pleców. Ręce ułożyła na jego klatce piersiowej.
— Myślałam, że jesteś w pracy — mruknęła całując go w ramię.
— Byłem, ale wpadłem wskoczyć pod szybki prysznic. Wszystko w porządku?
Mruknęła coś niezrozumiałego i stanęła na palcach. Prawą dłoń zanurzyła w jego włosach i odciągnęła jego głowę do tyłu. Pocałowała go. Nigdy by nie przypuszczała, że Nicholas Barosso jeszcze kiedyś wtargnie do jej życia i wywróci je do góry nogami. Obrócił się do niej i przyciągnął ją do siebie.
— Ile masz czasu? — zapytała go.
— Dla ciebie całe życie.
Roześmiała się i odchyliła głowę do tyłu pozwalając aby woda zmoczyła jej twarz i włosy. Gdy pół godziny później leżała na brzuchu naga i zaspokojona słyszała jak Nico ubiera się. Nie miała ochoty podnosić się z łóżka i planowała przeleżeć w nim calutki dzień.
— Ojciec męczy mnie o datę ślubu — odezwał się Nico siadając na brzegu łóżka i pogładził ją po plecach.
— Odpowiedź mu „wkrótce“
— To słyszy od miesiąca — Alba uniosła do góry głowę i usiadła owijając się prześcieradłem. Brodę oparła na kolanach. Popatrzyła na Nico i westchnęła.
— Wiem, że powinniśmy coś ustalić, ale — urwała — chcę mieć pewność, że to między nami — urwała. Palcami przeczesała w geście roztargnienia czarne włosy.
— Chcesz mieć pewność, że to nie jest chwilowe — wszedł jej w słowo. Pokiwała głową. — Albo czekałam na ciebie piętnaście lat, poczekam jeszcze trochę — zapewnił ją i pocałował lekko w usta. — Kocham cię.
— Ja ciebie także — pogładziła go po policzku. — O której wrócisz? Zrobię dla nas kolację?
— Z Czarnego kota czy gospody? — zapytał ją. Uderzyła go ze śmiechem w ramię.
— To zależy na co masz ochotę? Kuchnia amerykańska czy coś tradycyjnego?
— To może pizza?
— Na to myślę mogę się zgodzić — wstał i pochylił się nad nią. Pocałował ją i ruszył do drzwi.
— Jesień — odezwała się gdy był już w progu. —Pytałaś kiedy chcę zostać twoją żoną. Na jesieni.
— Dlaczego?
— Wtedy kwitną słoneczniki — zmarszczył brwi, lecz po chwili uśmiechnął się kącikiem ust.
— W takim razie jesienią.
Pół godziny później ze snu wyrwał ją telefon. Po omacku sięgnęła po komórkę.
— Halo?
— Zakład poprawczy Monterrey, połączenie na koszt rozmówcy z
— Vincenzo Diaz
— Przyjmuje pani połączenie?
— Co? Tak — zreflektowała się po chwili.
— Cześć siostra — usłyszała w słuchawce zupełnie obcy głos. — Nie wiem czy mnie pamiętasz — zaczął. Jak mogłaby zapomnieć małego chłopca z lokami i wielkimi brązowymi oczami. — Przyjedziesz po mnie?
— Co?
— Zwalniają mnie dziś, pomyślałem, że mnie odbierzesz.
— Jasne, gdzie to dokładnie jest?
— W Monterey, w Dzielnicy Szaleńców.
— Będę za jakaś godzinę — powiedziała i rozłączyła się.
***

Julian Vazquez wpatrywał się w zamyśloną miną w śpiącego brata. Palcami wystukiwał rytm usiłując sobie przypomnieć kiedy ostatni raz ze sobą rozmawiali. To było w Chicago, jakieś trzy kata temu. Wpadł na kilka dni, okradł go i pojechał autobusem do Los Angeles. Amerykański sen chłopaka musiał pójść mocno nie tak skoro skończył bez nerki, z woreczkami narkotyków w żołądku. Na prośbę żony nie zadawał jednak pytań dając mu czas na wydobrzenie. Minęło już ponad dwa tygodnie a Eddie nadal zachowywał się jakby był dobę po zabiegu. Juliana zaczynało to dość mocno irytować.
Eduardo „Eddie“ Vazquez urodził się po samobójstwie ich ojca. Był mały, pulchny i rumiany. Julian skończył wtedy czternaście lat i wpatrywał się w urodzonego szóstego grudnia chłopczyka z szeroko otwartymi oczami. Maluch nawet dla jego matki był sporym zaskoczeniem. I jak twierdziła „darem od losu“ Gdyby wiedziała co jej „dar od losu“ nawywijał tym razem zapewne dwa razy by się zastanowiła czy za takowego go uważać. Musisz wreszcie zadzwonić do matki, przemknęło mu przez myśl. Powinien zatelefonować do Charlotte już pierwszego dnia, lecz wiedział, że widok syna na wpółżywego złamie kobiecie serce. Wpatrując się w brata zastanawiał się ile można spać? Tak Lucy potrafiła dać w nocy popis swoich umiejętności, ale leżenie plackiem w łóżku jakieś dziesięć godzin. Wstał i przeciągnął się.
— Jest jakiś powód dla którego wiercisz mi dziurę w głowie? — usłyszał ochrypnięty głos brata.
— On mówi — odpowiedział mu zgryźliwie Vazquez spoglądając na szatynka z lekkim politowaniem. — Wstawaj.
— Na śniadanie? — zapytał chłopak. Julian popatrzył na niego z wysoko uniesionymi brwiami.
— Jest pora obiadowa —odpowiedział sucho bratu rzucając w niego spodniami. — Ubieraj się, będę w ogrodzie.
— Ależ z ciebie promyczek słońca — mruknął do siebie szatyn wkładając spodnie i człapiąc posłusznie za bratem. W kuchni znalazł kawę i bułeczki. Zgarnął jedną dla siebie i wypełnił kubek czarnym płynem. W lodówce nie znalazł jednak mleka. Wyszedł na taras. — Gdzie twoja żona?
— Wyszła z córką na spacer — odpowiedział bratu wpatrując się w posadzone przez kobietę kwiaty.
— Jakim cudem ona za ciebie wyszła? — zapytał go Eddie. — Przyłożyłeś jej lufę do skroni czy była na łożu śmierci?
— Jak do tego doszło, że wylądowałeś z prochami w bebechach i musiałem cie latać? Skąd wiedziałeś, że wróciłem do Meksyku? — zadał kolejne pytanie odwracając się do szatyna. — Mam całą listę pytań więc siadaj, pij kawkę, jedz bułeczki i odpowiedz na kilka pytań.
— Nie mówi się z pełnymi ustami — odpowiedział. Julian głośno zaczerpnął powietrza. Eddie miał prawdziwy talent do grania mu na nerwach. Szatyn usiadł i wyciągnął przed siebie nogi. — I tak jakoś wyszło.
— Nie — warknął Vazquez — albo udzielisz mi zadowalających odpowiedzi albo zadzwonię do mamy.
— To wy dwoje ze sobą rozmawiacie? Myślałem, że macie ciche dni. — westchnął. — Co chcesz wiedzieć?
— Komu sprzedałeś nerkę? — zapytał chłopaka. Eddie podrapał się po głowie.
— Nie wiem — odpowiedział — Ja potrzebowałem kasy, ona nerki więc się dogadaliśmy.
— Ona?
— Była tylko pośredniczką — zaczął — Poznałem ją w LA i tak od słowa do słowa — urwał i upił łyk kawy spoglądając na brata z irytacją. — A co się czepiasz? Mam jeszcze jedną nerkę.
— Nic się nie zmieniłeś — mruknął bardziej do siebie Vazquez niż do niego. Zaczął krążyć po tarasie. — Ile?
— Co ile?
— Ile jesteś dłużny Templariuszom?
— Myślą że jestem martwy więc w czym problem?
— To małe miasto prędzej czy później dowie się że jednak nie przywitałeś się z Kostuchą więc ile?
— To zależy ile wyciągnęli — odpowiedział niechętnie. — Było ich dziesięć po sto gramów każda więc na oko licząc zostało mi jakieś dziesięć do piętnastu tysięcy. Masz tyle?
— Nie — odpowiedział mu sucho lekarz. — Nie dałbym ci nawet gdybym miał.
— To nie fair! — oburzył się — Jestem twoim młodszym bratem.
— Dałabym ci tych pieniędzy po prysnąłbyś z nimi za granicę — syknął Julian — i jak zawsze zostawił mnie z twoimi problemami
— Nigdy nie zostawiłem cię samego z moimi problemami! — oburzył się Eddie i wstał podchodząc do brata.
— A w Chicago? Nie zaciągnąłeś czasem długu U wielkiego D?
— To był mały John — sprostował. — Teraz zmądrzałem i już bym tak nie zrobił.
— Gdybyś zmądrzał nie miałbyś długu u Templariuszy. Spłacisz ich sam.
— Ciekawe jak? — mruknął siadając ponownie na krześle.
— Znajdując sobie pracę — podpowiedział mu Vazquez.
— Dla ludzi z moim wykształceniem w tym kraju nie ma pracy — odpowiedział mu dwudziestodwulatek.
— Masz wykształcenie średnie — przypomniał mu starszy brat
— Nie pójdę do fabryki
— Świetnie, bo załatwiłem ci etat w kawiarni. Zaczynasz od jutra.
— W kawiarni? Od jutra?
— Albo dzwonię do matki.
— To szantaż — zaprotestował Eddie krzywiąc się nieznacznie.
— Idziesz do pracy, dokładasz się do rachunków i spłacasz dług u Joaquina — wyliczył na palcach Vazquez. — To nie szantaż to świat dorosłych więc oswój się z nim. Najwyższa pora — poklepał brata po ramieniu i wyszedł.

***

Genoveva Diaz była stateczną starszą i szanowaną mieszkanką Doliny udzielającą się społecznie i dla każdego mającej dobre słowo i garść plotek. Miała dziewięćdziesiąt pięć lat. Przeżyła śmieć rodziców, szóstki rodzeństwa, pochowała męża i jedynego syna i sama mimo zbliżania się do setki nie zamierzała umierać. Jak mawia jej prawnuk Cesar „była młoda duchem“ Wzrok miała już nie taki, ale słuch. Słuch to była zupełnie inna sprawa, dlatego też lubiła sobie siadać na ławeczce w parku z kolejną robótką w dłoniach i prowadzić dyskretną obserwację. Nazywano ją „miejskim monitoringiem“ i cóż mieli rację. Ona od dziecka była obiektem ciekawskich plotek więc i ona regularnie obgadywała innych. Musiała sama przed sobą przyznać, że o Diazach krążyły po mieście legendy. Niektóre były wyssanymi z palca historyjkami to niektóre były najszczerszą prawdą.
Alina Diaz urodziła się 1887 roku. Była najmłodsza z rodzeństwa i piękna jak z obrazka. Na rodzinnych portretach prezentowała się dumnie i dostojnie. I taka właśnie była. Ciemnooka, czarnowłosa, z pełną piersią i wąską talią. Babka Genovevy- Marta uznała dziewczynę za dobrą partię dla jej najstarszego syna. Para wzięła ślub w czerwcu 1904 roku. Rok później na świat przyszła ich pierworodna córka- Asuncion. Według plotkującej służby ojciec był rozczarowany dziewczynką i nie krył go przed na wpółżywą po porodzie żoną. Upił się i poszedł w odwiedziny do lokalnej młodej wdówki. Kolejne rozczarowanie przyszło 1907, następne 1909. Leticia i Rita były kolejnymi dziewczynkami nie upragnionym dziedzicem więc jeśli wierzyć zapiskom z pamiętnika matki- Horatio się na nią obraził. Rozmawiał z nią tylko półsłówkami przy stole, posyłał je pełne rozczarowań spojrzenia i obnosił się ze swoją kochanką- Nurią. Miał z nią jakieś dzieci, lecz oficjalnie nigdy nie uznał tamtej gromadki. Nie potrzebował kolejnych bezużytecznych dwóch dziewczynek nieważne, że były jak skóra z niego zdarta i cała mieścina plotkowała o jego bękartach. Ojciec nic sobie z tego nie robił a matka milczała.
Fernanda urodziła się 1915 tylko dzięki uporowi Aliny, która odrzucona przez męża sama zaczęła przychodzić do jego sypialni. Zachodziła tam, spędzała kilka godzin w jego ramionach i wracała do siebie modląc się o syna. Bóg zesłał im kolejną córkę co dla Aliny było osobistą porażką. Serce kobiety jednak złamała pierworodna córka gdy uciekła aby poślubić biednego, niepiśmiennego rybaka. Mezalians okrył rodzinę wstydem a Haratio uznał, że to kara boska za kochanicę i rzucił ją wracając z podkulonym ogonem do żony. Matki jego córek. Alina mu wybaczyła i przyjęła z powrotem z otwartymi ramionami. Genoveva lubiła myśleć, że gdyby nie ucieczka Asuncion ona nigdy nie przyszła by na świat. Matka miała trzydzieści dziewięć lat. Nie była już młódką jak na początku ich małżeństwa.
Miała siedem lat gdy ojciec po podróży służbowej wrócił do domu z młodą śliczną dziewczyną. Victoria nie była stąd i to było jasne jak słońce. Była niczym lalka z porcelany. Blondyneczka z wielkimi niebieskimi oczami. Genoveva jako dziecko uwielbiała wpatrywać się w te niebieskie oczy, bo nigdy takich nie widziała. Kilka miesięcy po przyjeździe do Doliny chodziła z wielkim brzuchem. 13 lutego 1935 roku urodził się Felipe Victor Diaz- upragniony dziedzic i bękart w jednej osobie. Publicznie ogłoszono iż to Alina powiła chłopca, lecz wszyscy w mieście wiedzieli że ten chłopiec nie wyszedł z pomiędzy jej nóg. Victoria z rodzinnej rezydencji zniknęła półtora roku później po urodzeniu martwej córki. W domu zapanował względny spokój.
Ostatnia matrona z Diazów siedząc z robótką na kolanach w cieniu wielkiej lipy doszła do wniosku (z resztą jak za wsze), że te wszystkie nieszczęścia, które spadły na ich rodzinę później to ręka samego Pana Boga. Felipe począł się i urodził w grzechu więc i on został grzesznikiem, jego córka, niech Bóg ma ją w swojej opiece Wszystkie grzechy Horacio odbiły się na nowym pokoleniu. Bękarciej linii, jak zwykła myśleć Wśród Diazów bękart goni bękarta. Kochała każde z nich, ale wiedziała doskonale jakie to nasienie. Uśmiechnęła się na widok Victorii.
Była się co z niej wyrośnie od momentu gdy była świadkiem jej przyjścia na ten świat. Mała łysa, rozdarta z jasnymi oczami swojej prababki. Krucha i drobna zupełnie jak jej dziadek na chrzcie otrzymała imiona Elena Blanka, lecz dziś była Eleną Victorią i wolała gdy ludzie nazywali ją po prostu Victorią. I dobrze, pomyślała. Jej chrzcielne imiona nosiły dwie kobiety których jedna była większym potworem od drugiej. Victorii nie potrafiła rozgryźć. Wiedziała jedno ma dobre serce, lecz czai się w nim mrok odziedziczony po przodkach. Genoveva wolałaby, żeby ta piękna, inteligentna kobieta go nie odziedziczyła. Z drugiej jednak strony starsza pani miała wrażenie, że dziewczyna już od najmłodszych lat nauczyła się ten mrok wykorzystywać. I to w słusznym celu. I pokazywała to na każdym kroku. Zaśmiała się pod nosem. Sam Fernando Barosso zaczął chodzić na jej długiej smyczy. Nikt nie wątpił, że otwarta tydzień temu Biblioteka Miejska czy plany otworzenia schroniska dla dzieci i młodzieży to pomysł który wyszedłby od takiego typa jakim jest Barosso.
— Babciu — łagodny głos Victorii wyrwał ją z rozmyślań. Przysiadła się obok kobiety.
— Moja śliczna — pogładziła ją po policzku składając na kolanach robótkę. — Właśnie dziergam sweterek dla mojego prawnusia — obwieściła z dumą wskazując na niebieski materiał na jej kolanach. — Rośnie wam to wasze maleństwo jak na drożdżach.
— To prawda, a nie wygodniej byłoby ci w domu? — zapytała. — Zaczyna się upał.
— Nie takie upały widziałam i przeżyłam — oznajmiła machając lekceważąco ręką. — Raz nawet przypałętała się śnieżyca. Gdy się rodziłaś.
— Padała wtedy śnieżyca?
— I to jeszcze jaka — roześmiała się do własnych wspomnień. — Wszyscy się ze mnie śmiali jak im mówiłam, że z ciebie to wyjątkowa osóbka wyrośnie. I co? I miałam rację — rozparła się na ławce z zadowoleniem. — Rozstawiasz Barosso po kątach tak że aż miło popatrzeć! — zatarła z uciechy ręce.
—Ja nikogo po kątkach nie rozstawiam.
Genoveva prychnęła.
— Nowa biblioteka, plan otwarcia schroniska i jeszcze ta darowizna na jadłodajnię dla ubogich — wyliczyła — Sprawiasz, że nawet taka zimna ryba jak Barosso robi się ciepła. Trzymaj jak dalej i jak stary wykorkuje to będziesz panią brumistrzową.
— Babciu — upominała rozbawiona Victoria kobietę. — On się na tamten świat nie wybiera.
— A tego kiedy po ciebie kostucha przyjdzie nie wie nikt — poklepała ją po dłoni. — Z tobą u boku szybciej niż później wyciągnie kopyta. Wspomnisz moje słowa.
Ciocia Genoveva jak zwykle była w świetnej formie. Była niczym Radio Wolna Europa tylko z lepszymi zasięgami.
— O jakiej darowiźnie mówiłaś?
— A to ty nic nie wiesz? To ja ci wszystko wyjaśnię — Genoveva uwielbiała informować innych co w trawie piszczy. Zwłaszcza jeśli to informacja potwierdzona u samego źródła. — Tak to było — zaczęła — Ojciec Thomas dostał telefon od siostry Elviry, która opłaca to co trzeba zapłacić no i siostra Elvira przybiega do niego z tym małym przenośnym komputerem i pokazuje mu ostatni datek który wpłynął. Od Fernando Barosso! I to podobno sześciocyfrowy ten datek dlatego tak się zdziwiła bo podobno on został bez grosza przy duszy gdy testament ujrzał światło dzienne. A ja wtedy ludziom mówiłam „jak Barosso jest biedny to ja jeszcze zatańczę w balecie“
— Kiedy wpłynął ten datek?
— Datę miał wczorajszą więc kto wie może przy tobie Barosso się nawróci.
— On nie
— Przy ołtarzu może i w kościele stoi, ale do jego myśli dalekie są od Boga. Wspomniesz moje słowa kochanieńka. Cóż będę się zbierać — kobieta wstała. — Obiecałam ojcu Thomasowi, że przypilnuje dziś pakowania paczek — cmoknęła Victorię w policzek i oddaliła się kaczym chodem z zadowoloną miną.

***

Gideon Ochoa tak jak obiecał spotkał się z Conrado Severinem w poradni biznesowo-prawnej w Valle de Sombras aby porozmawiać o Perezie o którym nie miał zbyt pochlebnej opinii przed przekroczeniem progu szkoły, lecz po wizytacji jego zdanie ani trochę się nie zmieniło. Podczas rozmowy zbagatelizował napastowanie uczennicy stwierdzając „że chłopcy są chłopcami“ Z wielu powodów taka postawa dyrektora szkoły delikatnie mówiąc mu się nie spodobała. Zawieszenie Felixa afiszującego się ze swoja seksualnością i ten nieszczęsny zapis w regulaminie. Nic dziwnego, że ktoś myślący zdroworozsądkowo doniósł na nauczyciela nie mogąc dłużej znieść jego despotycznej natury. Conrado, Fabricio i Norma zapoznali się z treścią wiadomości, która otrzymał jakiś czas temu.
— I sądzisz, że napisał ją Conrado? — zapytał zdumiona Norma spoglądając to na jednego to na drugiego z mężczyzn.
— Tak podejrzewałem, ale widać strzeliłem kulą w płot.
— Nic dziwnego. Ktoś w adresie napisał jego rok urodzenia. To może zmylić człowieka — odpowiedział blondyn. Conrado popatrzył na niego wymownie. — To nie moja sprawka — uniósł ręce w geście poddania się. — Ktokolwiek to napisał postąpił słusznie. I miał łeb na karku, ale to nie ja.
— Odwołasz go? — zapytała go wprost Norma. Znali się bardzo dobrze mimo kilkuletniej różnicy wieku.
— To nie takie proste — odpowiedział i potarł palcami kąciki oczu. — Tak dopuścił się kilku uchybień.
— Kilku? — warknął Guerra wstając — On pobił moją Rosie!
Gideon uniósł ku górze brwi.
— To jego chrześnica — pośpieszył z wyjaśnieniem Severin. Fabricio usiadł ponownie na krześle.
— Będę potrzebował twojego pisemnego oświadczenia — zwrócił się bezpośrednio do Conrado Gideon. — Do incydentu doszło na terenie szkoły więc to przemawia na naszą korzyść.
— Tony i Francisco też podpiszą to co trzeba — zapewnił go Fabricio kiwając głową. Uspokoił się nieco. — Ja też.
— Ty?
— Kazał mojej córce ściągać rajstopy bo była na nich tęcza. Po za tym znam Pereza nie od wczoraj i wiem co to za gagatek.
— Odwołanie go nie będzie proste. Matki zasiadające w radzie szkoły go lubią, grono pedagogiczne się go boi. Wiem z pewnych źródeł., że nauczyciel informatyki złożył wypowiedzenie, podobnie jak szkolny psycholog.
— Dlatego potrzebujemy dowodów na jego uchybienia. Nie zapominajmy, że Perez przyjaźni się z Fernando Barosso. Wiem, że liceum nie podlega ratuszowi w Dolinie, ale stąpamy po grząskim gruncie. Normo zamilkłaś — zauważył kurator. Kobieta westchnęła.
— To pewnie nic istotnego.
— Wszystko jest istotne — zapewnił ją Severin.
— To głupie, ale Ricardo Perez był moim nauczycielem biologii — zaczęła kobieta wsuwając kosmyk włosów za ucho. — Nigdy nie czułam się komfortowo w jego towarzystwie. W drugiej klasie dołączyłam do Klubu Małego Biologa, którego opiekunem był dyrektor. Sadziliśmy rośliny, wykonywaliśmy sekcję żabom. To była biologia dla ciekawskich i dociekliwych. W tamtych czasach to była rzadkość. Nauczyciel poświęcający czas innym uczniom , pokazując, że nauka może być zabawna. Podczas jednego z eksperymentów usiadł obok mnie. To może być nic takiego, ale chciał zrobić mi masaż.
Zapadła cisza. Fabricio wymienił spojrzenie z przyjacielem i wstał. Nalał do wysokiej szklanki wody i podał ją kobiecie.
— Zbyłam to śmiechem — odezwała się po chwili kobieta — chociaż tak naprawdę nie było mi do śmiechu. Czułam się nieswojo.
— Badał teren
— Fabricio — upomniał go Conrado.
— Co? Powiedz to mojej żonie a ona stwierdzi że „zboczeniec badał teren“ — zaczął spacerować po gabinecie. — Słuchajcie Dick poślubił swoją uczennicę, chciał masować plecy innej uczennicy moja żona nie musi być psychologiem, żebym wyczuwał pismo nosem.
— Nie możemy wyciągać pochopnych wniosków — ostudził Guerrę przyjaciel. Blondyn prychnął jasno dając do zrozumienia co myśli na ten temat. On już swoje wnioski wyciągnął.
— A sprawa [link widoczny dla zalogowanych] — zapytał Normę Gideon. — Ta uczennica, która pod wpływem narkotyków spadła z dachu. — Norma popatrzyła na niego niezrozumiałym wzrokiem. — To było jakieś jedenaście, dwanaście lat temu — zaczął głośno myśleć — Wiem, że miała zadatki na tancerkę, Valentin Vidal pomógł jej zdobyć stypendium za granicą. Spadła z trzech może czterech metrów.
— Miała pogruchotany kręgosłup — przypomniała sobie Norma. — To Valentin ją znalazł. Jego córka Anita mówiła mi, że to nim wstrząsnęło, wspominała coś o rękoczynach. Podobno Valentin i Ricardo wtedy się pobili.
— Ten cały Vidal przywalił Perezowi? Chętnie uścisnę mu rękę. — zaoferował Fabricio uśmiechając się półgębkiem za co został zrugany spojrzeniem przyjaciela.
— Valentin Vidal zmarł w 2007 roku więc niestety spóźniłeś się o kilka lat a Perez oberwał od Vidala dwukrotnie. Raz na początku lat dwutysięcznych raz w ’83 — powiedział Gideon.
— O co im poszło?
— Nie mam pojęcia, ale pamiętam, że Perez przez dwa tygodnie chodził z podbitym okiem, ale może mieć to związek z ciężarną pierwszoklasistką.
— I jest jeszcze Jules — dorzucił Fabricio z zamyśloną miną wyglądając przez okno. Przełknął ślinę. Rok temu Rosie i Jules odwiedziły go w Londynie. Zapamiętał uśmiechniętą dziewczynkę o zbyt poważnym spojrzeniu, która podczas oglądania filmów bawiła się włosami dziewczyny.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że Perez ją zabił? — zapytał go zdumiony Ochoa.
— To ostatnie na co mam ochotę — zapewnił go blondyn — ale pomyślcie tylko jedna uczennica gdy on pracuje w szkole zachodzi w ciąży ok teraz są dwie ale — machnął ręką — kolejna spada z dachu a trzecia zostaje zamordowana — wyliczył — Moim zdaniem to podejrzane.
— Araceli i Renata — przypomniał sobie imię drugiej kobiety — obie pochodziły z rozbitych rodzin. — Renata wychowała się bez matki, z ojcem alkoholikiem rodzice Araceli się rozwiedli. Rodzice nie żyją, ale jej starsza siostra pracuje z Victorią Reverte mogę porozmawiać z nią porozmawiać.
Norma przeczytała wiadomość na telefonie i skrzywiła się nieznacznie.
— Rada szkoły właśnie zatwierdziła projekt nowych mundurków — poinformowała ich. — Zebranie odbyło się bez mojego udziału — pokazała im nadesłane fotografie. Fabricio na ich widok parsknął śmiechem.
— Za chwilę każą im nosić burki — mruknął oddając Normie telefon.
— Rozumiem, że Violetta Conde za mną nie przypada, ale wolałabym zostać poinformowana o zmianach — odezwała się bardziej do siebie niż do mężczyzn kobieta. — O zmianie w regulaminie, o szkolnych mundurkach dowiaduje się ostatnia a ona mi pisze że „ w związku z zaistniałą sprawą z Marcusem rada zastanawia się czy jestem odpowiednią osobą na to odpowiedni miejscu“ I co to do cholery ma znaczyć? — oburzyła się kobieta. Gideon popatrzył na Conrado w którym oczy utkwiła kobieta. — Oblał jakiś przedmiot i zapomniał wspomnieć o tym matce?
— Nic mi na ten temat nie wiadomo — odezwał się brunet. — Sam chciałbym wiedzieć o co chodzi tej kobiecie.
— Ja chyba się domyślam — odezwał się niepewnie Gideon. — Kilka dni temu rozmawiałem z synem o sytuacji w szkole i powiedział mi, że to Marcus stanął w obronie Adory — urwał dostrzegając w oczach Normy niezrozumienie — jeśli wierzyć szkolnym plotkom to on jest ojcem jej dziecka — powiedział na jednym wydechu mężczyzna. W gabinecie zapadła cisza. — To tylko głupie gadanie — zapewnił ją i uścisnął zaskoczonej i zaszokowanej kobiecie dłoń.
— Na pewno — odpowiedziała niepewnie kobieta. Znała przecież swojego syna i gdyby był w takiej sytuacji powiedziałby jej. Porozmawiali jeszcze przez chwilę i zarówno Norma jak i Gideon wrócili do swoich obowiązków. Po ich wyjściu Fabricio otworzył okno i sięgnął po papierosa.
— Czy ty czasem nie miałeś rzucić tego świństwa?
— Po tych wszystkich rewelacjach Severin, nawet Jezus by się sztachnął — powiedział — Tylko on miałby zdecydowanie mocniejszy towar.
— Skoro tak twierdzisz. O czym myślisz?
— O kim? — poprawił go. — O Jules. Pamiętam Jules. Brała ją za rękę pod stołem gdy myślała, że nie patrzę albo bawiła się jej włosami. Nie musiały mówić że są parą to się czuło w powietrzu. Po za tym spały w jednym łóżku.
— Fabricio
— Co? Wszedłem do pokoju żeby zawołać je na śniadanie a one spały do siebie przytulone na łyżeczkę. Wycofałem się dyskretnie. k***a jeśli Dick maczał palce w jej śmierci osobiście urwę mu jaja i nakarmię go nimi.

***
Santos usiadł przy tym samym stoliku co wczoraj, zamówił to danie co wcześniej i czekał cierpliwie na pojawienie się Lidii. Co prawda powierzanie takiego zadania nastolatce było szaleństwem, ale nie miał czasu wybrzydzać. Jeśli laptop Dicka wiał nudą to jego komórka mogła okazać się lepszym źródłem informacji. Lidia miała lepkie rączki i to w tej konkretnej sytuacji mogło być przydatne. Pojawiała się kilka minut po czternastej i usiadła przy stoliku. Sięgnęła po kartę.
— Nie mam całego dnia Lidio.
— Jestem głodna.
— A ja mam ograniczoną cierpliwość — Dziewczyna w odpowiedzi wywróciła oczami i położyła przed nim kabel.
— Udało się?
— Wątpiłeś? — uśmiechnęła się i złożyła zamówienie o kelnerki. Santos zaczekał aż kobieta się oddali dopiero wtedy wpiął urządzenie do portu. — Dlaczego uwziąłeś się na Pereza?
— Bo to kutas — odpowiedział nastolatce. Lidia parsknęła śmiechem.
— Prawda, wczoraj przywalił własnej wnuczce — poinformowała go. Santos podniósł na nią wzrok. — Paskiem od spodni. Słyszałam, że założyli jej szwy a jej ojciec wywalił jej dziadków ze swojego domu. Za nim Perez wrócił z roboty ich walizki były spakowane a ślusarz wymienił zamki na nowe.
— Jesteś dobrze poinformowana — zauważył sięgając po wodę. Dziewczyna wzruszyła ramionami. — Co jeszcze wiesz o dyrektorze?
— To, że to kutas ci nie wystarczy?
— Niestety nie — odpowiedział jej. Dał jej czas na zastanowienie się. Sam wrócił do danych z telefonu Pereza. Dzięki sprytowi Lidii udało mu się wpuścić robaka do systemu operacyjnego telefonu. Wirus wślizgiwał się do systemu Pereza i działał jakby był podłączony z jego komputerem za pomocą kabla. Przeglądał zainstalowane aplikacje na telefonie. Tak jak podejrzewał miał aplikację bankową do obsługi konta. Uruchomił program, aby rozszyfrować hasło.
— Dick to pies na baby — powiedziała z pełnymi ustami Lidia.
— Kochanki?
— Pewnie nie jedna — odpowiedziała mu. Popatrzył na nią — nie znam ich numerów telefonów ok? Wiem tylko, że w bidulu były dziewczyny mówiły, że na niego trzeba uważać. I tyle.
— Gdzie którąś znajdę?
— Pod latarnią i polecam też lokalnym cmentarz. Och nie patrz tak na mnie oburzonym wzrokiem Ważniaku — powiedziała Lidia. — Myślisz, że co czeka dziewczyny z bidula? Dom z ogródkiem , pies i bogaty mąż? Mogę się pokręcić po jego klubie.
— Jakim klubie?
— Małego Biologa czy coś takiego — odpowiedziała mu. — Mimo, że od lat jest dyrem nadal nim kieruje. Zapłać mi to nagram ci co chcesz — zaproponowała.
Santos pokręcił jedynie przecząco głową. Jeśli Dick stał za śmiercią nastolatki to Lidia wpakowałaby się w niebezpieczną sytuację. Tak po sposobie zachowania wnioskował, że wiedziała jak o siebie zadbać, ale i tak ryzyko było zbyt duże. Położył pieniądze na stole.
— Coś jeszcze słyszałaś? — położył dłoń na pieniądzach gdy chciała po nie sięgnąć.
— Słyszałam tylko opowieści, że mówi ci że jesteś zdolna, że ci pomoże dostać się na studia wciska ci kit no nie? Później zaczyna się o ciebie ocierać, chcę ci robić masaż, kładzie ci rękę na kolanie — urwała sięgając po wodę. — Z resztą użyj wyobraźni.
— Imię — poprosił łagodnie.
— Co?
— Mówisz to w taki sposób jakbyś wiedziała to nie od kilku osób tylko od jednej. Proszę cię tylko o jej imię.
— Nie znam jej imienia okej? — powiedziała zaczepnie. — Wiem to i już. Jak mi nie wiesz twój problem.
— Wierzę ci — zapewnił ją zabierając rękę z pieniędzy. Lidia schowała pieniądze do portfela.
— Chcesz brudów na Pereza to idź do jego dzieci. Któregokolwiek zapewne mają miłe rzeczy do powiedzenia na temat tatusia.

***
Francesca Diaz miała sześćdziesiąt pięć i wyglądała na starszą. Lata palenia papierosów zniszczyły jej cerę, pokryły twarz zmarszczkami , lecz kobieta nie bardzo się tym przyjmowała. Wyzbyła się próżności dawno, dawno temu. Jak przystało na kobietę z rodziny Diazów była dumną upartą kobietą z wyższym wykształceniem. Jej dodatkowym atutem był brak sympatii do Ricardo Pereza. Uważała go za karalucha, lecz Fernando uważał, że „nawet karaluchy są potrzebne“ Cóż zaletą bycia karaluchem był chociażby fakt, że łatwo go zgnieść. Powodem niechęci kobiety do Dicka był fakt iż uważała go za człowieka o małym ograniczonym rozumku, który zbyt często oglądał się za spódniczkami. Im bardziej młodsza była od niego tym lepiej. I może byłaby mu wstanie odpuścić gdyby nie sposób w jaki potraktował Renatę- żonę jej kuzyna.
Gdy uczęszczała do liceum w Pueblo de Luz Ricardo Perez był młodym nauczycielem. Brzydalem, ale nadrabiającym charyzmą. Animuszu dodawała my przyjaźń z Fernando Barosso. Niestety niewiele nauczył się od swojego przyjaciela. Podejrzewała jedynie, że w posiadaniu nieślubnych dzieci może dorównywać mu ilością. Francesca wiedziała jedynie o Albie, Roccio, Arturo i Vincenzo. Znając jednak skłonności mężczyzny do biegania za spódniczkami i niestosowaniu antykoncepcji potomstwa Pereza może być więcej. Weszła na teren cichej szkoły i od razu skierowała się do gabinetu dyrektora. W środowe przedpołudnie szkoła była pusta, po szkole kręciło się niewielu uczniów. Do gabinetu Pereza weszła jak do siebie i bez pukania.
— Dick — przywitała się z nim. — Ja tylko na chwilę — rozsiadła się nonszalancko na krześle dla interesantów.
— Co ty tutaj robisz?
— Wpadłam z wizyta. Służbową — dodała i wyciągnęła pismo. — W jej imieniu składam odwołanie od decyzji relegowania jej ze szkoły.
— Odwołanie odrzucono. Od kiedy ty zajmujesz się ciężarnymi uczennicami bez dochodów?
— Od kiedy ty łamiesz prawa młodych matek . — odpowiedziała mu. — Czasy gdy mogłeś wyrzucić bezkarnie ciężarne uczennice skończyły się dawno temu a mówiąc precyzyjnej 7 stycznia 1993 roku.
— O czym ty bredzisz? — chwycił dokument.
— O ustawie z 7 stycznia 93 roku, którą zatytułowano „ O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego“ w której jak byk jest napisane, że "Szkoła ma obowiązek udzielić uczennicy w ciąży urlopu oraz innej pomocy niezbędnej do ukończenia przez nią edukacji, w miarę możliwości nie powodując opóźnień w zaliczaniu przedmiotów" Nie masz prawa jej wyrzucić ze szkoły.
— Jestem dyrektorem
— Jesteś tępym małym człowiekiem o ograniczonych horyzontach i mózgiem wielkości główki od szpilki. Adora ukończy edukację i jeśli będzie potrzeba rozpocznie indywidualny tok nauczania a ty zgodzisz się absolutnie na wszystko gdyż jeśli w tym momencie się ze mną nie zgodzisz wyjdę i pojadę do sądu złożyć wniosek; pierwszy to pozew przeciwko tobie i szkole o dyskryminację, drugi wniosek złożę na ręce prokuratora Lopeza. Na terenie szkoły doszło do napastowanie ciężarnej uczennicy więc zrobię wszystko abyś trafił tam gdzie twoje miejsce gdyż obserwacja — palcem wskazała na ekran gdzie wyświetlano szkolny korytarz — i brak reakcji to również przestępstwo zagrożone grzywną i wpisem do rejestru przestępców seksualnych.
— Fernando wie, że tutaj jesteś?
— A myślisz idioto, kto mnie tutaj przysłał? Adora Garcia de Ozuna jest nietykalna.
— Bo?
— Pamiętasz Margaritę? Ukochaną siostrę Nanda? Adora to jej wnuczka — oświeciła go. — Jeśli atakujesz ją, atakujesz Fernando, a tego byś my nie chcieli więc podpisz na dole „Rozpatrzone pozytywnie“ i po kłopocie.
Z satysfakcją patrzyła jak Dick wykonuje jej polecenia.
— Widzisz? Nie było takie trudne — zabrała dokument i wyszła. Jeszcze na terenie szkoły oznajmiła telefonicznie Adorze że sprawa załatwiona pozytywnie.


Ostatnio zmieniony przez Sobrev dnia 14:33:19 15-08-22, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 19:04:59 15-08-22    Temat postu:

Cz. 2

Alba/ Victoria/ Rosie/ Adora

Alba zaciskała palce kierownicy skupiając się na czarnej wstędze drugi. W głowie szalała gonitwa myśli. Gdy zapytała siostrę gdzie jest ich młodszy brat odpowiedziała , że na obozie dla zdolnej młodzieży. Nie pojawił się na pogrzebie ojca, ale jeśli podobnie jak reszta wiedział, że stary Diaz nie jest ojcem to nie była zaskoczona że nie przyjechał. Jej brat jednak nie był na obozie tylko w poprawczaku. Cóż znacząca różnica i Alba mimo iż nie wiedziała go cholernie długo chciała o tym wiedzieć! Zirytowana zatrzymała się na czerwonym świetle przed wjazdem do miasta. Uderzyła palcami o kierownicę.
Vincenzo Diaz przyszedł na świat gdy miała piętnaście lat. Zarówno ona jak i siostra były złe że matka w tym wieku (jakby była stara) zaliczyła wpadkę, lecz gdy maluch przyszedł na świat obie zakochały się w młodszym braciszku od pierwszego wejrzenia. I robiły aby malucha chronić przed wybuchami ojcowskiego gniewu. Pod tym względem Alba go zwiodła. Wyjechała nie oglądając się za siebie. Dziś odbierała go z poprawczaka. Zatrzymała się przed bramą z kutego żelaza i popatrzyła na placówkę. O mur opierał się [link widoczny dla zalogowanych] Nie była pewna czy to on. Wyszła z auta i wtedy podniósł na nią wzrok. Uśmiechnął się lekko i przebiegł na drugą stronę ulicy.
— Dzięki, że po mnie przyjechałaś — zaczął na powitanie spoglądając na nią hardo. Alba zamrugała. Potrzebowała chwili, aby do niej dotarło, że ten wyrośnięty chłopak to jej młodszy braciszek. — W twoich wspomnieniach pewnie nadal noszę pieluchy — zauważył jej konsternację. — Normalnie wypuściliby mnie w dniu osiemnastych urodzin, ale — urwał — wyszedłem wcześniej. Jedziemy?
— Tak, wskakuj — sama zajęła miejsce za kierownica. Zerknęła na brata.
— Co ci powiedzieli? — zapytał ją Vincenzo. Palcami przeczesał przydługie czarne włosy. — Sprzedali ci bajeczkę o obozie?
— Tak — odpowiedziała zgodnie z prawdą włączając się do ruchu . Auto pogrążyło się w nieznośnej wręcz ciszy. Vincenzo zamoknął oczy. Chciał zebrać myśli. Wyszedł. Po siedmiu miesiącach kiblowania wreszcie opuścił poprawczak.. Podrapał się w zadumie po brodzie. Musiał teraz bardzo uważnie obmyślić swój następny krok. Był dorosły mógł robić co chciał.
— Na co umarł stary? — zapytał siostrę odsuwając maksymalnie fotel do tyłu po
— Krótko przed śmiercią miał wypadek — popatrzyła na niego. Uniósł brew — zapił się na śmierć.
— I dobrze, jednego śmiecia mniej.
— Vincenzo — jęknęła.
— Jeśli mi powiesz, że nie wolno mówić, źle o zmarłych wysiądę i pójdę na stopa. Po za tym nie zamierzam po nim płakać skoro nie był nawet moim ojcem. O tym ci już pewnie powiedzieli? — upewnił się.
— Tak, powiedzieli. Od dawna wiesz?
— Dowiedziałem się krótko przed odsiadką — odpowiedział . — Kto by pomyślał, że Dicka taki żigolak — zaśmiał się. Alba gwałtownie zahamowała. Oboje polecieli do przodu. — Nie powiedzieli ci? — parsknął śmiechem. — A już było mi przykro, że dowiedziałem się ostatni.
Alba powoli ruszyła.
— Dyrektor liceum? — upewniła się. — Mój nauczyciel biologii?
— Tak, za młodu bzykał naszą matkę i nie wiedział do czego służą gumki. Damian musiał strzelać ślepakami skoro wszyscy jesteśmy po Dicku.
— To całkiem możliwe — odpowiedziała mu Alba. — Rozmawiałam z mamą po pogrzebie Damiana, ale nie skojarzyłam że Ricardo i Perez to ta sama osoba — zacisnęła palce na kierownicy. — To nie jest normalne.
Chłopak wzruszył ramionami i nie odezwał się. W głowie Alby kłębiły się pytania, całe mnóstwo pytań, lecz zamilkła gdyż brat znowu zamknął oczy. Był blady, chudy i miał cienie pod oczami.
— Jeśli chcesz się zdrzemnąć — zaczęła — to droga wolna.
Pokiwał głową. Kilka minut później już spał.

***
W czwartek Victoria wyszła wcześniej z pracy. Synka miała odebrać teściowa, lokal Javiera nadal był w remoncie i mężczyzna osobiście chciał wszystkiego dopilnować. Ma być epicko, stwierdził Reverte i od kilku dni mijał się z żoną. Blondynka miała nadzieję, że nie robi tego w żaden sposób celowo po prostu jest zabiegany. Tego popołudnia kobieta postanowiła pobiegać z psem u boku. Hermes radośnie merdał ogonem, kręcił się wokół jej nóg. Podobnie jak właścicielka nie mógł się doczekać przebieżki Skierowała się w stronę parku.
Blondynka nie mogła przestać myśleć o darowiźnie Fernando dlatego wczoraj gdy mąż i synek już spali zaczęła niechętnie przyglądać się sprawie. W ciągu kilku ostatnich dni trzy fundacje działające w okolicy wydały komunikat w którym podziękowały Fernando Baarosso za darowiznę na rzecz ich działalności. Identyczne oświadczenie znajdowało się na stronie poradni kierowanej przez Fabricia. Wszyscy otrzymali wpłatę. Mogłaby to uznać za przypadek, lecz coś nie dawało jej spokoju. Wewnętrzny głośnik, który mówił jej, że te przelewy zostały zrobione wbrew woli właściciela konta. Gdy to Fernando je zlecił zapewne trąbiłby o tym na prawo i lewo no i nie przelał kilku milionów pesos na konto, którego pełnomocnikiem jest Severin. Taka nagła przemiana i dobroć serca w przypadku Nando była naprawdę niepokojąca. I właśnie dlatego trochę wbrew sobie zaczęła się temu przyglądać. Wiedziała już, że w poniedziałek doszło do przeciążenia sieci energetycznej i w niektórych dzielnicach zabrakło prądu. Nie byłby to by to nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że znała kogoś kto potrafił wykorzystywać takie właśnie przeciążenia do własnych celów. Tym kimś był jej mąż. Nauczył ją tego numeru. Zatrzymała się ze świstem wypuszczając powietrze. Chciała wierzyć, że jej mąż by czegoś takiego nie zrobił, nie za jej plecami, lecz to były płonne nadzieje.
— Co ci strzeliło do głowy Magik? — zapytała szeptem. Pies dreptał obok z wywalonym językiem. Podrapała go za uszami i wyprostowała się. Zobaczyła Pablo Diaza. Kolejny facet, który ma przed tobą sekrety, pomyślała dopisując jego nazwisko do listy. Na imprezie pożegnalnej Lucasa oznajmił nie tylko że on i Marcela będą mieli dziecko, ale także, że ma starszą siostrę o której istnieniu wie od piętnastu lat. Pociągnęła smycz psa i ruszyła w stronę Pabla.
— Cześć — odezwała się pierwsza.
— Cześć — odpowiedział Pablo.
— Przejdziemy się? — zapytała go i nie czekając na odpowiedź ruszyła przed siebie. Szli w milczeniu przez kilka minut.
— Vicky
— Mogłeś mi powiedzieć — wypaliła — Piętnaście lat temu mogłeś mi powiedzieć, że mam siostrę.
— Obiecałem Gwen.
— Obiecałeś Gwen wiele rzeczy — syknęła — a o Caridad mogłeś mi po prostu powiedzieć. Wolałeś pić i milczeć.
— W tamtym momencie ta decyzja wydawała mi się właściwa. Gdy wróciłaś ze szpitala prawnie się do mnie nie odzywałaś, wiem, że nie mogłaś na mnie patrzeć i trudno było mi po tym wszystkim spojrzeć ci w oczy. To właśnie wtedy zdecydowałem, że najlepiej dla wszystkich będzie jeśli odeślę ci do internatu w Monterey. Tak naprawdę nie wiedziałem jak z tobą rozmawiać. Od zawsze byłaś innym dzieckiem.
— Ponadprzeciętnie inteligentna — mruknęła bardziej do siebie niż do niego. — Byłam samotnym dzieckiem. :inteligentnym samotnym dzieckiem, które patrzyło jak wszystko się rozpada na jej oczach, na którego ani ty ani Gwen nie mogliście patrzeć.
— To nie tak — przeczesał palcami włosy. — Gdy byłaś miała Gwen wielokrotnie prosiła mnie, żeby powiedzieć ci prawdę. O bracie, o Inez , o pożarze to ja upierałem się, że jesteś zbyt mała, żeby zrozumieć.
— Gdybyś mi powiedział to i tak niczego by to nie zmieniło — zauważyła. — Byłoby ze mną dużo gorzej gdybym dopuściła do siebie tamtą prawdę.
— Tego nie wiesz.
— Wiem — zapewniła go. — Pablo, Inez była taka jak ja — wyznała mu. — Miała wysokie IQ , analityczny umysł i pamięć słonia.
— Nie jesteś Inez.
— Jesteś tego pewien? — zapytała go podchwytliwie. —Mogłam odpuścić Sawyerowi. Oddać nagrania tobie i sam byś go wykończył, ale chciałam zrobić to sama w białych rękawiczkach. Czym mnie to różni od Inez?
— Nie zabiłaś go — zaznaczył. — Ręce Inez są całe we krwi, ale nie twoje. Jesteś dobrym człowiekiem Viccky. Mimo tego wszystkiego przez co przeszłaś nadal pozostałaś człowiekiem. — zatrzymał ją chwytając ją za rękę. — Zawsze będziesz moją córeczką. I on tego nie zmieni — przyciągnął ją do siebie i przytulił. — Popełniłem całą masę błędów, ale bycie twoim ojcem się do tego nie zalicza — zapewnił ją i pocałował w czubek złotej głowy. — Mam w nosie co mówi test DNA jesteś moja dzieckiem.

***
Do tej rozmowy przygotowywała się od wtorku. Zbierała się na odwagę aby pomówić z matką o przeszłości. Przyglądała jej się w pracy i chciała zapytać dlaczego? Dlaczego przez tyle lat tkwi w relacji z Ricardo. Tak jest ojcem jej dzieci, ale wiedzą o tym nieliczni. Ich romans nie trwał miesiąc, rok czy dwa lata. Trwał kilka lat, a może nadal ich łączy? Skrzywiła się mimowolnie na samą myśl. Siedząc w swoim gabinecie próbowała sobie przypomnieć nauczyciela biologii.
Dick zawsze był Dickiem. Nikt z uczniów inaczej na niego nie mówił. Uczniowie używali wulgarnego angielskiego zdrobnienia jego imienia. Nigdy nie zastanawiała się czy on o tym wiedział. Nie obchodziło jej wtedy. Alba jako nastolatka należała do kółka biologicznego „Małego Biologa“ Kierował nim właśnie Ricardo i to co była wstanie sobie przypomnieć lekarka to że były w nim same dziewczyny. Przynajmniej za jej czasów. W kółku było siedem , może osiem dziewcząt od pierwszej do ostatniej klasy. Uczyły się albo dobrze albo przeciętnie. Wczoraj przeglądając zdjęcia z tamtego okresu nie zauważyła niczego charakterystycznego. Miały różne kolory włosów, oczy, były różnego wzrostu i różnej budowy ciała. We wspomnieniach szukała jakikolwiek niestosownych zachowań. Nie wobec niej.
A może była przewrażliwiona? Była lekarką. Wielokrotnie wykonywała rape kid, obdukcję bitym i maltretowanym przez mężczyzn kobietom i przemawiają przez nią uprzedzenia. Intuicja jednak podpowiadała jej zupełnie co innego; jej matka ledwie skończyła szesnaście lat gdy ją urodziła. Sama była jeszcze wtedy dzieckiem. W wieku osiemnastu lat miała trójkę małych dzieci. I jak się okazuje, żadne z nich nie było dzieckiem jej męża. Damian na pewno nie był impotentem. Renata przez lata była maltretowana. Przez męża fizycznie i psychicznie, kochanek wykorzystywał jej ciało do własnych celów. Żaden porządny mężczyzna tak nie postępuje. Nie gdy kocha. Westchnęła odchylając się na krześle.
— Albo — drgnęła na dźwięk swojego głosu. — Wszystko w porządku?
Wzruszyła w odpowiedzi ramionami. Nie była pewna. Westchnęła.
— Vincenzo powiedział mi o Ricardo — zaczęła — raczej uświadomił, że Ricardo mój biologiczny ojciec to Ricardo stary nauczyciel biologii.
— Chciałam ci sama powiedzieć.
— Wiem, nie dałam ci dojść do słowa — popatrzyła matce w oczy. — To i tak niczego nie zmienia . — zaznaczyła. — Nie zamierzam jadać z nim obiadków, dzielić się opłatkiem w święta czy tańczyć z nim na weselu. Do tego nigdy nie dojdzie.
— Albo.
— On cię wykorzystuje — powiedziała wprost. — Robił to jeszcze za nim przyszłam na świat i robi to teraz. Mamo.
— To bardziej skomplikowane niż ci się wydaje.
— To mi to wyjaśnił — wstała i zbliżyła się do matki. — Nie rozumiem. Nie jestem wstanie pojąć jak możesz kochać i bronić kogoś takiego jak on? On nie jest dobrym człowiekiem — wzięła matkę za rękę i zaprowadziła ją do kanapy.
— Zakochałam się w nim gdy miałam piętnaście lat — zaczęła. — Starszy, dorosły i poświęcał mi czas. Skarbie wiem, że tobie trudno to zrozumieć, ale byłam wtedy bardzo młodą naiwną dziewczyną. — urwała — później zaszłam w ciąże.
— Jak to się stało, że Damian się z tobą ożenił?
— Perez przepchnął go następnej klasy i kolejnej i kolejnej — wyjaśniła, a Alba zaklęła pod nosem. — Nigdy nie żałowałam, że was urodziłam Albo — kobieta wyciągnęła dłoń i pogładziła ją po policzku. — Chociaż nie zawsze potrafiłam ci to okazać to bardzo cię kocham.
Głowa Alby opadła na ramię matki. Renata wargami musnęła jej skroń.
— Ja ciebie także — odpowiedziała. Alba wiedziała, że kocha matkę, lecz nigdy nie pokocha biologicznego ojca tak jak nie kochała Damiana. Zamierzała także rozmówic się z Dickiem jej rodzeństwo się do tego nie kwapiło. Cóż ona nie była taka ugodowa.

***

W ciągu ostatnich tygodni Santos DeLuna zaskakiwał sam siebie. Był jakby zupełnie innym człowiekiem, który bezinteresowni pomagał grupce nastolatków zdemaskować zboczonego dyrektora i w tym celu udawał się do księgarni prowadzonej przez Blankę Menchaca- najmłodszą ślubną córkę Pereza. Dziewczyna odkupiła księgarnię od Clary Olsen i prowadziła swój biznes w jednej z bocznych uliczek Valle de Sombras. Kilka tygodni temu stała jeszcze za barem w El Parasio. Santos nie znalazł zbyt wiele w sieci o niej czy o jej bracie. Jedynie podstawowe informacje.
Blanka prowadziła książkowe konto na Instagramie gdzie regularnie dodawała zdjęcia książek. Nie było zbyt wiele zdjęć jej samej, lecz zdjęcia mu się podobały. Były estetyczne, minimalistyczne. Blanka nie prezentowała nowości, które normalnie możemy spotkać na księgarskich półkach, lecz stare często zniszczone egzemplarze. Dawała im nowe życie i za to już na wstępie ją lubił. Dlatego przestąpił próg księgarni z otwartymi umysłem.
Pachniało książkami. Nie jak w sklepie papierniczym, lecz starymi egzemplarzami gdzie książki miały delikatny papier, często pożółknięte strony czy zniszczone okładki. Wszedł do środka i cicho zamknął za sobą drzwi. Dzwoneczek radośnie obwieścił jego przybycie. Rozejrzał się czujnie.
W pomieszczeniu panował przyjemny dla oka półmrok i chłód. Podejrzewał, że to zasługa cicho szumiącego wiatraka nad jego głową. Zrobił kilka kroków do przodu i nie mogąc się powstrzymać przesunął palcami po grzbietach książek. Pomyślał, że musi zabrać tutaj Alice. Dziewczynka uwielbiała książki i zapewne mroczna księgarnia przypadnie jej do gustu. Stanął przy pierwszej z brzegu półce i zaczął przesuwać wzrokiem po tytułach. Bezwiednie wyciągnął jedną z nich gdy wzrok padł na znajomy tytuł; z trudem powstrzymał się od śmiechu. Ze wszystkich książek wyciągnął akurat Wichrowe wzgórze. Otworzył na pierwszej stronie. Było to stare hiszpańskie wydanie z 1910 roku. Sięgnął po kolejną pozycję spodziewając się któreś z sióstr Btonte. Trzymał w rękach Hrabiego Monte Christo. Zaśmiał się mimowolnie.
— Czyżby los z pana zakpił? — zapytał go kobiecy melodyjny głos. Popatrzył w kierunku idącej w jego stronę kobiety. — Niektórzy wierzą, że książki to kapryśne kochanki — sprawnie wzięła od niego egzemplarze. — Wichrowe wzgórze i Hrabia Monte Christo — przeczytała i oddała mu je.. — Dwie zupełnie różne książki, dwa zupełnie różne style a podobna tematyka.
— Zemsta. — domyślił się DeLuna.
— I miłość — dodała Blanka Menchaca. — Dwa uczucia pchają tych dwóch mężczyzn do działania.
— Czego to facet nie zrobi dla kobiety? — odpowiedział, a jego rozmówczyni roześmiała się perliście.
— Trudno się z panią nie zgodzić — wymamrotał DeLuna. Los naprawdę wywinął mu psikusa. Nie chcąc myśleć o swoim wrogu mimowolnie pomyślał o własnej zemście na Conrado. Córka Pereza przyglądała mu się z zaciekawioną miną. — Moja przyjaciółka jest wielką fanką Alicji w Krainie Czarów — zaczął — Zaplątał się pani tutaj gdzieś jakiś egzemplarz?
Blanka popatrzyła na półki z zamyśloną miną i zaczęła się wśród nich przeszkadzać. W oczy Santosa rzucił się fakt, że kobieta lekko kuśtyka. Przesuwała palcami po grzbietach aby po chwili zniknąć. Zaciekawiony podążył za nią w głąb pomieszczenia. Księgarnia okazała się większa niż na pierwszy rzut oka mu się wydawało. Była po prostu pełna książek. Zdecydowanie musi przyprowadzić tutaj Alice.
Blanka natomiast stała na drabinie uważnie studiując znajdujące się na półkach woluminy. W końcu uśmiechnęła się sama do siebie i wyciągnęła książkę. Gdy zeszła z drabiny i zaczęła iść w jego stronę dopiero wtedy zauważył, że Blanka ma protezę prawej nogi. Kobieta nie zwróciła uwagi na jego spojrzenie. Położyła książkę na stosie.
— To wydanie jest dość stare — zaczęła ostrożnie otwierając książkę. — Ma czarno-białe ilustracje — otworzyła na jednej z nich. Alicja diametralnie różniła się od tego co uchwycił Disney czy inne wytwórnie. — Jeśli da mi pan chwilę spróbuje znaleźć „Po drugiej stronie lustra“
— Jasne, mogę o coś zapytać?
— Jak straciłam nogę?
— O pani ojca.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
— Ja nie mam ojca — odpowiedziała oddalając się. Gdy właścicielka księgarni zniknęła mu z oczu odłożył na stos dwie trzymane w rękach książki i zaczął ostrożnie przeglądać ilustracje. Uśmiechnął się na widok Szalonego Kapelusznika. — Znalazłam — powiedziała i podeszła do niego — Ten sam wydawca. Dlaczego pyta pan o Dicka?
— To prywatne zlecenie — zaczął — zajmuje się białym wywiadem i mój zleceniodawca prosił mnie aby przyjrzał się pani ojcu. Zbieram informacje.
— Nie widziałam się z nim odkąd skończyłam osiemnaście lat , lecz zapewne niewiele się zmienił. Jest takim samym dupkiem co zawsze. I nie będę z panem o tym rozmawiać — wyminęła go i kuśtykając ruszyła na przód sklepu. Eric wiedział, że nic nie wskóra. Popatrzył na książki. Cztery zupełnie różne od siebie pozycje. Bez targowania się zapłacił i ruszył do drzwi. Gdy był już w progu odwrócił się i popatrzył na Blankę, która usiadła na krześle. Podszedł do lady i położył swoją wizytówkę.
— Gdyby pani zmieniła zdania — powiedział i wyszedł.
Blanka po jego wyjściu przekręciła klucz w zamku i przerzuciła plakietkę z otwarte na zamknięte. Pokuśtykała na zaplecze. To tam usiadła i rozpięła protezę. Pomasowała obolały kikut. Z każdym dniem dokuczał jej coraz bardziej i bardziej. Sięgnęła po telefon i wybrała numer do Sergio- fizjoterapeuty licząc, że znajdzie dla niej czas.

***
W życiu czasem trzeba zaszaleć. Rosie Castelani postanowiła kuć żelazo póki gorące a skoro już nie musiała chodzić do szkoły to mogła odwiedzić lokalną fryzjerkę. Zmiana image juz od dawna chodziła dziewczynie po głowie, lecz dopiero w poniedziałek doznała gwałtownego olśnienia. We wtorek usłyszała że Felix przefarbował się na niebiesko więc ona postawiła na blond i uzbroiła się w kartę kredytową taty. Po pięciu godzinach we fryzjerskim fotelu , w długich jasnych włosach prezentowała się jak toś zupełnie inny. Dłonią odrzuciła włosy na plecy. Po wyprostowaniu były dłuższe i gęstsze. Zapłaciła za usługę i udała się wprost do szkoły. Na wywiadówkę.
Zgodnie z tradycją liceum w Pueblo de Luz pierwsza i ostatnia wywiadówka była spotkaniem nauczycieli, rodziców i uczniów. Dzień był pełen spotkań im wyżej było się w roczniku tym później odbywała się wywiadówka. Była więc siedemnasta trzydzieści gdy Rosie weszła na szkolny korytarz. Jej rodziców nie było w tłumie, ale kilkanaście par oczu gapiło się na nią. Uśmiechnęła się i podeszła do Felixa, któremu zarzuciła rękę przez ramię.
— Jesteś blondynką.
— A mówią, że mężczyźni nie zauważają takich rzeczy — odparła cmokając go głośno w policzek.
— Nie boisz się że cię wywalą?
— Nie — odpowiedziała chłopakowi. — Tylko moja dobra wola strzeże Dicka od odsiadki albo wysokiej grzywny więc przymknie oko na mój mały wybryk. — Jak wchodzimy?
— Alfabetycznie — odpowiedział Delgado rozglądając się po tłumie uczniów i rodziców. Próbował dostrzec w nim Adorę. Chciał z nią porozmawiać. Dostrzegł ją w tłumie uczniów z jej klasy. Stała oparta o ścianę i rozmawiała szeptem o czymś z matką. — Wybaczcie.
— Dolewasz oliwy do ognia — syknął Quen gdy ten chciał go wyminąć. Wyrwał ramię z uścisku przyjaciela i ruszył w kierunku dziewczyny. Tak może i Quen miał rację, może nie powinien tego robić gdy korytarz jest pełen dzieciaków i ich wścibskich matek, lecz nie potrafił się powstrzymać.
— Hej
Adora popatrzyła na niego zaskoczona mrugając oczami. Rozejrzała się nerwowo na boki. Taty nadal nie było, Miguel zniknął gdzieś z kolegami a ona mimo pokaźnego brzucha pod naporem spojrzeń czuła się bardzo mała.
— Możemy porozmawiać? — zapytał łagodnie i wyciągnął do niej rękę. Popatrzyła na wyciągniętą przez niego dłoń to w jego oczy, który spoglądały na nią przyjaźnie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi pokręciła przecząco głową.
— Proszę tylko o pięć minut — zrobił krok w jej stronę. Instynktownie wyprostowała się i zadarła do góry głowę. Wyciągnął dłoń i wsunął kosmyk włosów za ucho dziewczyny. W tym geście było całe mnóstwo poufałości. Adora mogła nawet uznać go za bezczelny. — Przepraszam — bezwiednie ujął jej dłoń w swoją. — wiem, że ostatnio zachowywałem się jak palant — zaczął improwizując. Przełknął ślinę, bo oczy dziewczyny zrobiły się wielkie jak spodki. — potrzebowałem czasu, żeby oswoić się z tym wszystkim co się dzieje — ciągnął dalej. — Mam nadzieję, że wybaczysz mi moje głupkowate zachowanie i pozwolisz się wami zaopiekować. Tobą i maluszkiem — doprecyzował. Na korytarzu panowała cisza. Pilar wpatrywała się w niego z równie zaskoczoną miną jak córka. Zrobiła krok w jego stronę i wyminęła go wyciągając dłoń z jego uścisku. Zaczynało brakować powietrza. Za nim ktoś zdążył go powstrzymać ruszył za dziewczyną, która stała na parkingu opierając ręce na trzepaku.
— Adora
— Odszczekasz, każde wypowiedziane słowo — warknęła — nie mam pojęcia jak to zrobisz i jak przekonasz tych wszystkich ludzi, że to nie twoje dziecko, ale to zrobisz. W tej chwili. Ogłosisz to przez cholerny mikrofon jeśli będziesz musiał.
— Adoro
— Nie! Żadne „Adoro“ To co powiedziałeś — urwała — To wszystko, to kłamstwa więc pójdziesz tam i to wszystko odszczekasz.
— Nie — oznajmił robiąc krok w jej stronę. — Nie zrobię tego.
— Nie pozwolę ci — powiedziała uderzając go drobną pięścią w klatkę piersiową. — To moje dziecko, moja sprawa. — położył swobodnie dłoń na jej nadgarstku czując jak palce rozluźniają się.
— To może być nasze dziecko, nasz sprawa. Roque właśnie tego by chciał.
Zmniejszyła odległość między nimi i oparła mu czoło o pierś. Łzy zaczęły same toczyć się po policzkach. — Ne jesteś sama — zapewnił ją i przytulił — Masz mnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:31:16 30-08-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 080 cz. 1
HUGO/ARIANA/MARCUS/JOAQUIN/CAROLINA/CAMILO/QUEN/FELIX/CONRADO/SANTOS


Wieści od Marcusa Delgado wywarły na Hugu o wiele większe wrażenie, niż dawał po sobie poznać. Nie podobało mu się, że wrogi kartel panoszył się po okolicy, bo wiedział, z czym to się wiąże. Wychował się w jednej z przemysłowych dzielnic Monterrey, gdzie walki karteli były na porządku dziennym – wiedział, do czego mogą doprowadzić zbyt wielkie ambicje i brak skrupułów. Dlatego zamierzał odwołać się do zdrowego rozsądku Joaquina. Jeśli pozostała w nim choć odrobina dawnego Wacky’ego, nie pozwoli, by Los Zetas wyrżneli Templariuszy, przy okazji niszcząc życia wielu niewinnych ludzi.
− Sytuacja jest poważna?
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jest obserwowany przez Arianę. Jaime nocował dzisiaj u Camila u góry, a ona zamykała powoli kawiarnię. Kiedy przewróciła na drzwiach tabliczkę tak, by wskazywała napis “zamknięte”, nieco się otrzeźwił.
− To nie wróży nic dobrego, że Zetki robią interesy w Valle de Sombras – wyjaśnił, dopiero teraz widząc, że za oknem się ściemnia.
− Zetki? – Ariana parsknęła lekkim śmiechem, ale on nie był rozbawiony. Los Zetas to twarde sukinsyny z militarną przeszłością, będzie cieżko stawić im czoła.
− Nie musisz się tym martwić. Wracaj do swojego chłopaka, pewnie się niepokoi, że tak długo nie wracasz do domu. A przecież dzisiaj macie chatę pustą, tylko dla siebie... – Lubił jej dogryzać, ale od kiedy zaczęła spotykać się z Sergiem, miał ku temu więcej okazji.
W jego stronę poszybował zwinięty w kulkę czarny fartuszek z logo kawiarni. Roześmiał się cicho, łapiąc go w locie i odkładając na wolnym stoliku. Ariana westchnęła, opadając ciężko na krzesło. Nawet nie miała siły się na niego złościć.
− Co o tym myślisz? – zapytała ni z gruszki, ni z pietruszki, co nieco zbiło go z pantałyku. Kiedy uniósł pytająco brwi, wyjaśniła: − O mnie i o Sergiu.
− Pytasz tak poważnie? – Podrapał się po głowie, nie wiedząc, czy dziewczyna nie stroi sobie czasem z niego żartów.
− Śmiertelnie. Nie wiem, czy dobrze robię. – Oparła głowę na rękach i wpatrzyła się wyczekująco w bruneta. – Na początku zgodziłam się z nim zamieszkać, bo nie miałam, gdzie się podziać, po tym jak Patric nagle zechciał odzyskać kamienicę matki.
− Patric Martinez? – Hugo trochę się zdziwił. Dawno nie widział go w mieście. Nie to, że za nim tęsknił, ale jego pojawienie się i sianie zamętu wydawało mu się conajmniej dziwne.
− Wywalił mnie i nie miałam, gdzie się podziać, ale teraz sprawy robią się poważne. Czy źle zrobiłam, godząc się zamieszkać z Sergiem? – Spojrzała na Huga wielkimi piwnymi oczami, a on poczuł się przyparty do muru.
− Naprawdę chcesz znać moje zdanie na ten temat?
− Nie pytałabym, gdyby było inaczej. Daj spokój, Hugo, przecież jesteśmy przyjaciółmi!
Zdziwiła go tym stwierdzeniem, ale przysiadł się do stolika i odetchnął głęboko.
− Słuchaj, gringa, nie wiem, co chciałabyś ode mnie usłyszeć. Nie jestem chyba odpowiednią osobą do udzielania rad. Ale widzę to tak, że są dwaj faceci imieniem Sergio – jeden to były mąż mojej siostry, nierób i awanturnik, który zostawił ciężarną żonę i małego synka i któremu mam ochotę przyłożyć za każdym razem, jak go widzę, a ten drugi to porządny facet, lekarz, próbujący naprawić relacje z synem, któremu naprawdę na tobie zależy.
− Wielkie dzięki, bardzo mi pomogłeś. – Ariana wywróciła oczami i złapała się za głowę. Kto by pomyślał, że jej życie miłosne tak się skomplikuje.
− Lubisz go? – zapytał Hugo, czym trochę zbił ją z tropu. Pokiwała głową. – Więc w czym problem? Nie daje rady w łóżku?
− Hugo!
− No co, sama chciałaś mojej “przyjacielskiej” porady. – Hugo zaakcentował to słowo, uśmiechając się półgębkiem. – Coś mi się wydaje, że sama szukasz pretekstów. To jak spisywanie listy za i przeciw, z tym że ty podważasz wszystkie plusy i skupiasz się na minusach.
− Nic na to nie poradzę, że jestem urodzoną pesymistką. – Oparła się na krześle, żałośnie zwieszając głowę i ręce tak, że kąciki ust Delgado zadrgały nieznacznie.
− Ty? – Brunet udał totalny szok. – Przecież jesteś jednym wielkim promyczkiem szczęścia!
Za ten tekst zarobił kuksańca w bok, który mimo wszystko trochę zabolał, jako że trafiła w jego dawną ranę po postrzale, którą sama zresztą zszywała domowymi nićmi.
Gringa, życie jest za krótkie, żeby tracić czas na takie dywagacje. Jeśli lubisz Sergia, to nie trać czasu. Mieszkacie razem, właściwie wychowujecie razem dziecko, więc już kilka kroków zaliczyliście. Dojście do kolejnej bazy powinno być tylko formalnością.
− Hugo! – Ariana spaliła buraka, ale nie miał już czasu przejmować się taktem.
Wstał i poczochrał jej włosy tak, jak miał w zwyczaju, śmiejąc się na widok jej nowej fryzury. Kiwnął jej ręką na odchodnym i ruszył na spotkanie z Joaquinem, który w tej chwili był jedyną osobą, która mogła go uspokoić. W El Paraiso panowały niespokojne nastroje, dało się wyczuć napięcie i oczekiwanie. Członkowie kartelu i inni goście grali w karty czy ruletkę, ale nie słychać było śmiechów czy głośnego śpiewania. To tylko potwierdziło teorię Huga jakoby groźby Los Zetas udzielały się wszystkim.
− Czemu zawdzięczam tę wizytę? – Villanueva nie podniósł wzroku na Huga, był zbyt zajęty grą w pokera z kilkoma swoimi ludźmi. Na szczęście Lalo nie było wśród nich i Delgado ucieszył się z tego powodu, nie miał nastroju, by użerać się ze starym znajomym.
− Pogadajmy. – Hugo omiótł wzrokiem towarzystwo przy stoliku. Wszyscy skupieni na grze, wszyscy chcieli wygrać ale również bali się zwycięstwa w pojedynku z nieobliczalnym szefem.
− Wpisowe to pięćdziesiąt dolarów. – Joaquin przetasował karty.
− Od kiedy to stawki są w dolarach? – Hugo zmarszczył brwi. Grywał wiele razy, ale w większości były to niewielkie kwoty lub rzeczy materialne. Raz wygrał motor od mechanika Gustava, ale to był wyjątek, widocznie nastały ciężkie czasy w Valle de Sombras. Widząc zniecierpliwienie ludzi przy stole, wyciągnął portfel i rzucił na stół kilka banknotów. – Mam tylko peso.
− Wszystko jedno. – Joaquin wzruszył ramionami i, nawet na niego nie patrząc, wymienił jego pieniądze na żetony i zaczął rozdawać karty.
Hugo uważnie śledził każdy jego ruch, jego twarz nie zdradzała jednak żadnych uczuć. Był co najwyżej trochę zmęczony i, o dziwo, trzeźwy. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział go trzeźwego i bez okularów przeciwsłonecznych. Ludzie przy stole zaczęli obstawiać, Hugo nie dbał o wynik gry, bardziej zależało mu na nowinkach od Villanuevy.
− Krążą plotki, że Zetki rozbiły sobie obóz na granicy Doliny i Miasta Światła. Wiesz coś na ten temat? – zapytał, nawet nie zaglądając w swoje karty.
Kilka osób spojrzało niespokojnie na szefa, który jednak był niewzruszony.
− Nie wiem, skąd czerpiesz informacje, Hugito, ale mogę cię zapewnić, że Los Zetas nie zagrażają temu miastu. – Mówił stanowczym, ale nieco zniecierpliwionym tonem.
− Cóż, obecność uzbrojonych po zęby komandosów w pobliżu twojej siedziby świadczy o czymś innym.
− Śledzisz mnie? – Joaquin parsknął śmiechem, a kilka osób wokół zaczęło przypatrywać im się z większym zainteresowaniem. – Dość śmiałe posunięcie jak na kogoś, kto powiedział mi, że nie chce mieć ze mną nic do czynienia. Stęskniłeś się?
− Przestań pieprzyć, Wacky. Martwię się o bliskich.
− Dlatego znów pracujesz dla Fernanda Barosso? – Joaquin po raz pierwszy spojrzał na Huga, a w jego oczach Delgado dostrzegł złowrogi błysk.
− Nigdy nie przestałem. – Brunet pochylił się, by móc bliżej przyjrzeć się dawnemu przyjacielowi. – I mówię poważnie, Wacky, jeśli coś się dzieje...
− Nic się nie dzieje.
− Gdyby jednak tak było... liczę na to, że byś mi o tym powiedział. Ze względu na stare czasy? – Hugo przyjrzał się szefowi Templariuszy kątem oka, ciekaw jego reakcji.
− Ale z ciebie hipokryta, Hugo. – Joaquin się roześmiał. – Wymieniam dwie – dodał, rzucając dwie karty na stół i czekając aż któryś z graczy poda mu nowe. – Wiedziałeś o Angelu?
To pytanie kompletnie go zaskoczyło, nie miał pojęcia, o co chodzi Villanuevie. Pokręcił głową, kiedy któryś z graczy zapytał go, czy chce wymienić którąś ze swoich kart. Nadal w nie nie zajrzał, ale nie musiał.
− O co ci chodzi? Czy wiedziałem, że jest chorym psychicznie sukinsynsem niszczącym wszystko i wszystkich na swojej drodze, który codziennie zatruwał nam życie i przez którego wiele razy omal nie zginąłem? – Delgado prychnął, bo to pytanie było co najmniej niedorzeczne. – Wszyscy znali Angela.
− Nie o tym mówię. – Joaquin wziął nowe karty i zerknął w nie, choć zdawał się ich nie dostrzegać. – Wiedziałeś, że Angel może być ojcem małego Lori’ego? − Ręka Huga trzymająca karty zatrzęsła się lekko, choć twarz nadal miała pokerowy wyraz. – Po twojej reakcji wnioskuję, że nie wiedziałeś.
− Norrie nigdy by tego nie zrobiła – stwierdził z całym przekonaniem Hugo. – Nienawidziła Angela tak, jak my wszyscy. Tak jak ty.
− Kochany, nikt nie nienawidził Angela tak jak ja. – Joaquin zaśmiał się ponuro. – Angel zgwałcił twoją siostrę, zaszła w ciążę, ale nigdy nie dowiedziała się, kto jest ojcem. Ani nie była w stanie tego dowieść, bo dwóch potencjalnych kandydatów odwaliło kitę, ani nie chciała, bo wolała myśleć, że to idealny, ułożony, spokojny pierdoła Renzo.
− Skąd o tym wiesz? – Hugo zacisnął dłoń na trzymanych kartach. Miał ochotę coś rozwalić.
− Od twojego siostrzeńca. Jaime to bystry dzieciak. Przypomina ciebie, wiedziałeś o tym? – Joaquin postawił kilka swoich żetonów, nie przerywając gry.
− Dlaczego mi to mówisz?
− Bez powodu. – Joaquin machnął ręką. Widać było jednak, że coś go trapi. Hugo brakowało jednak słów, by go o to zapytać, nie miał też ku temu okazji.
− Sprawdzam! – oświadczył jeden z graczy i pozostali w grze mężczyźni odsłonili swoje karty.
− Hugo, pokaż swoje karty. – Joaquin zwrócił się bezpośrednio do dawnego przyjaciela, który siedział w osłupieniu, ściskając karty, których nawet nie widział na oczy.
Otrząsnął się z rozmyślań i odwrócił swoje karty na stół, zupełnie nie dbając o wynik tego pojedynku.
− No proszę, kareta. – Joaquin uśmiechnął się półgębkiem na widok wyniku Huga. – Zawsze miałeś szczęście w kartach, Hugito. Ale coś mi mówi, że szczęście niedługo cię opuści. Jeśli nie w kartach, to na pewno w życiu.
− Nie sądziłem, że moja praca dla Fernanda jest dla ciebie takim problemem. – Delgado zdecydował się wbić Villanuevie szpilkę, czując się lekko poirytowany jego zachowaniem. – Myślałem, że robicie razem interesy, ale widocznie musiał ci mocno nadepnąć na odcisk. Chcesz o tym pogadać?
− Daruj sobie, Hugo. Przecież znasz całą prawdę o mojej matce i Barosso. Myślisz, że jestem głupi? Otworzyłeś sejf Fernanda, w którym trzymał wszystkie pierdoły związane z Mercedes. Ten idiota Alejandro nie postarał się, ukrywając go w El Tesoro. – Villanueva wstał od stolika i udał się w kierunku swojego biura. Delgado poszedł za nim, starając się nie zwracać uwagi na spojrzenia za plecami.
− To ty włamałeś się wtedy do domu Fernanda? – Hugo nagle połączył fakty. Było to dawno temu, ale widocznie już wtedy Joaquin kombinował, jak zniszczyć swojego wroga. – Gosposia Rosa mówiła, że kogoś widziała. Fernando obwinił Arianę. Myślał, że to ona go szpieguje.
− A mi było to bardzo na rękę. – Joaquin podszedł do biurka i nalał sobie szklaneczkę whisky. Wystawił drugą w kierunku gościa, ale odmówił.
− Jakim cudem Barosso nadal sądzi, że jesteście sprzymierzeńcami? Jakim cudem jeszcze nie poskładał tego w całość i nie dowiedział się, że jesteś synem Mercedes? – Hugo założył ręce na piersi, kręcąc głową z niedowierzaniem.
− Może wcielam się w moją rolę bardziej przekonująco niż ty. – Joaquin zmrużył oczy, wychylając szklaneczkę jednym haustem i nalewając sobie kolejną.
− Gratuluję – zadrwił Delgado, nie wiedząc, czy choć jedno słowo z ust Joaquina można traktować poważnie. – A tymczasem kiedy ty oddajesz się bez reszty swojemu genialnemu planowi zemsty na Barosso, Odin i Los Zetas wykorzystują okazję, by poszerzać swoje terytorium.
− Znasz go? – zapytał szef kartelu, przysiadając na brzegu swojego dębowego biurka. Był autentycznie zaintrygowany. – Odina?
− Pierwszy raz o nim słyszę. Otto lubi czasem poplotkować po kilku głębszych. – Zażartował, wspominając jednego z osiłków Lalo – wielkiego, grubego łysola z blizną na policzku, który opowiadał o Odinie.
− Ja też. I to jest właśnie dla mnie zagadka. – Joaquin mruknął cicho sam do siebie, jakby właśnie rozwiązywał jakieś ciekawe równanie matematyczne i utknął w skomplikowanym momencie. – Nikt wcześniej nie słyszał o Odinie, nikt go nie widział, nikt z nim nie rozmawiał.
− Lalo twierdzi, że to szara eminencja Los Zetas. – Hugo zamyślił się nad tym. Człowiek-widmo, potencjalnie niebiezpieczny szaleniec, to ostatnie czego im było trzeba w tym popapranym miasteczku.
− Na to wygląda. Ale tym lepiej dla nas, Hugo. Człowiek-duch nie może być zagrożeniem. Duchy nawiedzają tylko w snach. – Wychylił kolejną szklankę whisky i odstawił ją z hukiem na biurko. – Mówiłem serio – zamierzam chronić to miejsce i moją rodzinę. Ani Fernando, ani Odin i Los Zetas tego nie zakwestionują. Więc nie musisz się martwić, Hugito. Może i mam nie po kolei w głowie, ale do mojego braciszka Angela mi daleko. Bo o to ci chodziło, prawda? Chciałeś się upewnić, że nie zeświruję tak jak on?
− Nie, Joaquin. Przyszedłem zobaczyć, czy prywatne porachunki nie przyćmiły ci osądu.
Villanueva uśmiechnął się blado.
− Poczekamy, zobaczymy.
Hugo wyszedł z El Paraiso, nie oglądając się za siebie. Nie wiedział, czy rozmowa z Joaquinem go uspokoiła czy może jeszcze bardziej namieszała mu w głowie. Dla pewności będzie go obserwował. Teraz, kiedy w mieście nie było już Hernandeza, który mógłby trzymać szefa kartelu w ryzach, ktoś musiał czasem odwołać się do jego zdrowego rozsądku. Dla dobra miasteczka i jego mieszkańców.
Delgado stanął przed barem i coś przykuło jego uwagę. Po drugiej stronie ulicy stał zaparkowany czarny samochód typu SUV. Był pewien, że widział już to auto i wcale mu się to nie podobało. Kierowca zaparkował w odpowiedniej odległości, by widzieć wejście do baru, jednocześnie unikając ulicznych latarni, co jednak nie uchroniło go przed zdemaskowaniem.
Hugo nie namyślając się długo, ruszył w tamtą stronę i zapukał w przyciemnianą szybę przygotowany na to, że zobaczy jednego z ludzi Fernanda. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy każe go śledzić. Od czasu powrotu Conrada zrobił się podejrzliwy i nie ufał mu tak, jak kiedyś, a od kiego dowiedział się, że Delgado przyjaźni się z Victorią, tym bardziej wolał być ostrożny.
Wielkie było zdziwienie Huga, kiedy na miejscu kierowcy zamiast jednego z przydupasów Barosso zobaczył szeryfa Pueblo de Luz. Nie wyglądał na zmieszanego, ale zdecydowanie nie spodziewał się, że jego przykrywka zostanie odkryta.
− Podoba ci się show? – zapytał Hugo, opierając się ramieniem o drzwi samochodu i nachylając się, by bliżej przyjrzeć się policjantowi przez otwarte okno.
− To nic osobistego. – Ivan Molina powiedział to wypranym z emocji głosem. Nie próbował się usprawiedliwiać ani tłumaczyć. Po prostu wykonywał rozkazy. – Nic do ciebie nie mam.
− Ah tak? To wielka ulga. – Hugo prychnął, obserwując Molinę uważnie. – Przekaż Fernandowi, że jeśli ma mi coś do powiedzenia, niech zrobi to otwarcie, twarzą w twarz, a nie wysyła za mną swojego wiernego pieska. A na twoim miejscu skupiłbym się na walce z przestępczością.
Ivan patrzył na niego przez chwilę spod półprzymkniętych powiek, ale nic nie powiedział. Bez słowa odpalił silnik i odjechał w stronę sąsiedniego miasteczka. Hugo był zły, nie tylko dlatego, że dał się podejść, ale też ze względu na brak zaufania Barosso. Ostatnio stracił rezon i stał się nierozważny, pozwolił innym za bardzo się do siebie zbliżyć i to nie mogło się powtórzyć. Musi wrócić do bycia cieniem człowieka, którym był wcześniej. Dla dobra wszystkich.

***

Basty przyjechał tak szybko jak to było możliwe. Ella drzemała w łóżku, a w tle słychać było tylko delikatny szum maszyny stosowanej w tlenoterapii. Trzymał córkę za rękę i patrzył jak śpi tak spokojnie i błogo pomimo tego, co dzisiaj przeżyła.
− Przepraszam, nie powinienen był zostawiać jej samej. – Felix kategorycznie odmówił powrotu do domu z Ivanem, chciał zaczekać na ojca i zostać w szpitalu z siostrą. Nadal czuł, że to wszystko jego wina.
− Posłuchaj mnie, nie jesteś niczemu winien. – Sebastian spojrzał na syna ponad szpitalnym łóżkiem. Poczuł, że to ważne, by mu o tym przypomnieć. – To ja nie powinienem wyjeżdżać, powinienem z wami być, jestem waszym ojcem.
− Tak, ale...
− Żadne “ale”, Felix. Wiem, że za dużo od ciebie wymagałem, nie powinienem obarczać cię taką odpowiedzialnością. – Zastępca szeryfa zerknął na córkę z czułością. – Ale Ella ma rację. Chowamy ją pod kloszem, licząc, że uda nam się ochronić ją przed wszystkim, a to niemożliwe. Nie jesteśmy w stanie mieć oczu dookoła głowy.
Felix pokiwał głową. Wiedział, że jego ojciec również cierpi i jest zmęczony, ale nigdy tego po sobie nie pokazywał. Wychował samotnie dwójkę nastolatków, nie zapominając jednak o mieszkańcach miasteczka, którzy również potrzebowali jego pomocy. Ella miała rację, zasłużył na to, by być szczęśliwy.
− Wiedziałeś, że wróciła do miasta? – zapytał cicho, bojąc się spojrzeć na ojca.
− Kiedy znaleźliście ciało Iglesiasa za “El Gato Negro”, musiałem przesłuchać personel baru. Wtedy się dowiedziałem – wyjaśnił, postanawiając być całkiem szczery ze starszym dzieckiem. – Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Nie chciałem dokładać ci jeszcze więcej zmartwień.
− W porządku. Może to i lepiej, że nie wiedziałem. – Felix przyznał ojcu rację. Nawet gdyby wiedział, nie mógłby się przygotować na spotkanie z Anitą Vidal. Scena na szpitalnym korytarzu idealnie to odzwierciedlało.
− Mam jednak bardzo ważne pytanie i chciałbym, żebyś był ze mną szczery – zaczął Basty śmiertelnie poważnie, a Felix nachylił się bliżej łóżka, by lepiej go słyszeć. Trochę przestraszył go ton Basty’ego i jego surowa mina.
− Tak, tato?
− Zechcesz mi wytłumaczyć, coś ty najlepszego zrobił z włosami?!
Felix zamrugał nieprzytomnie, przez chwilę nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Bezwiednie przeczesał niebieską czuprynę i parsknął śmiechem, a po chwili nawet ojciec się roześmiał.
− Do niedzieli chyba wrócisz do naturalnego koloru, prawda? Perez pewnie zeświruje, kiedy pojawisz się tak na przedstawieniu.
− Właśnie, jeśli o to chodzi... – Felix zmieszał się, nerwowo pocierając kark. – Zostałem odsunięty od organizacji musicalu. Przykro mi.
− Słucham?
Nastolatek zwierzył się ojcu ze wszystkiego, włącznie z pozbawieniem go prawa do udziału w przedstawieniu, które sam organizował. Ku jego zdumieniu Basty już wiedział o jego zawieszeniu.
− Kto mnie wydał? Oczywiście Leticia? – Młody Castellano oburzył się na samą myśl, że nauczycielka poskarżyła się jego ojcu, tylko dlatego, że się z nim spotykała.
− A właśnie, że nie. Leti cię kryła. Nawiasem mówiąc, muszę sobie z nią chyba uciąć pogawędkę na ten temat. – Basty zaśmiał się cicho. – Wiem od Ivana.
− Oczywiście. – Felix wywrócił oczami. – Musiał polecieć na skargę...
− Wyobraź sobie, że sam dyrektor Perez zadzwonił na skargę do Ivana. – Po tych słowach Felix nie wiedział, czy bardziej jest tym faktem oburzony czy rozbawiony. − Dobrze, że mi o tym powiedział. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ty tego nie zrobiłeś?
− Nie chciałem, żebyś czuł się rozczarowany.
Te słowa wypłynęły z ust chłopaka, zanim zdążył je powstrzymać. Zawsze starał się oszczędzać ojcu problemów, więdząc, że i tak ma sporo na głowie bez tego. Zawsze robił to, czego się od niego oczekiwało. Nie chciał dokładać ojcu zmartwień.
− Felix. – Basty przesiadł się na krzesło bliżej syna i położył mu rękę na ramieniu. – Nigdy nie byłem z ciebie bardziej dumny.
Nastolatek zmarszczył czoło pewny, że się przesłyszał, ale spojrzenie Sebastiana Castellano mówiło samo za siebie. Biła z niego duma i podziw dla syna.
− Żałuję tylko, że nie mogłem zobaczyć, jak ucierasz nosa staremu Perezowi, stając w obronie słabszych i pokrzywdzonych. Zupełnie jak Valentin. Gdyby twój dziadek nadal żył, myślę, że też byłby dumny. I na pewno miałby niezły ubaw.
− Oni się nienawidzili, prawda? Dick i dziadek Val.
− To mało powiedziane. Oni sobą po prostu gardzili. Val był człowiekiem do rany przyłóż, ale kiedy mówił o Perezie, zdawało się, jakby wstępował w niego jakiś demon. Naprawdę nie znosił Ricarda, zresztą z wzajemnością. A przecież Valentin zawsze był takim przyjaznym człowiekiem. – Basty zastanowił się nad tym głęboko. Tęsknił za teściem. Pomimo tego, że rozstał się z Anitą już dawno temu, był pewien, że gdyby Valentin nadal żył, przyjaźniliby się. – A skoro mówimy o twoim dziadku... Czy masz coś przeciwko, żebyśmy zaprosili na obiad Tinę? Pomyślałem, że powinniśmy to zrobić, ale wolałem to najpierw przegadać z tobą, nie chcę robić niczego, z czym będziesz się źle czuł.
− Widziałem ją niedawno – przyznał Felix, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Jego ciotka nie była w końcu winna wybrykowi jego matki. – Miałeś z nią kontakt?
− Odwiedziłem ją kilka razy, kiedy była w poprawczaku. Pomagałem, jak mogłem, dopóki nie skończyła osiemnastu lat i nie zaczęła sama na siebie zarabiać. Myślę, że to właściwe, by ją zaprosić. Ella by się ucieszyła.
− Dobrze, nie mam nic przeciwko. – Felix zgodził się z ojcem. W gruncie rzeczy zawsze dobrze dogadywał się z ciotką, która była zaledwie cztery lata starsza od niego. – Ale na wywiadówkę to chyba nie musimy iść, co?
− Niedoczekanie! – Basty zachichotał, klepiąc syna po plecach tak, że ten miał wrażenie, że zaraz wypluje płuca. – Pójdziemy tam, chcę posłuchać, jak mądry i utalentowany jest mój pierworodny.
− Słuchanie o tym od twojej dziewczyny to chyba nic wielkiego, prawda? Powie ci wszystko, co chcesz usłyszeć. – Zażartował Felix, za co zarobił żartobliwego kuksańca w ramię od ojca.
− Pójdziemy na wywiadówkę i zobaczymy się z dyrektorem.
− Tato...
− I zapewniam cię, Felix, to ja będę mówił, a on będzie słuchał. Nikt nie będzie zadzierać z moim synkiem, jasne?
Felix nie wiedział, czy bardziej jest zawstydzony czy dumny ze swojego ojca. Uśmiechnął się delikatnie w odpowiedzi, czując, że może zakończenie roku wcale nie będzie takie straszne.

***

Camilo wiedział, że z Eddiem nie będzie łatwo. Kiedy Vazquez opowiadał mu o młodszym bracie, od razu czuł, jaki z niego gagatek. Przypuszczenia okazały się prawdziwe – pomimo prośby, by nowy pracownik stawił się w pracy z samego rana, ten spóźnił się tak, że nawet z natury cierpliwy człowiek, jakim był Angarano, był już bardzo poirytowany.
− Ty jesteś Camilo? – zapytał chłopak, czochrając sobie i tak już potargane włosy i ziewając szeroko. – Julian mówił, że mam tutaj pracować.
− Spóźniłeś się. – Camilo puścił mimo uszu nagłe przejście na ty, zapisując coś na podkładce do notowania. – Nie toleruję spóźnień.
− Daj spokój, szósta to nieprzyzwoicie wczesna godzina. Poza tym, kawiarnia jest otwarta dopiero od siódmej, więc w czym problem? – Zerknął za zegarek, nie rozumiejąc, o co chodzi facetowi, który, choć miał dopiero pięćdziesiątpięć lat, wyglądał dość staro w siwiutkich włosach i malującym się na twarzy zmęczeniu.
− Jest wiele rzeczy, które trzeba zrobić przed otwarciem. Myślisz, że szósta to wczesna godzina? – Camilo odłożył notatki i zaśmiał się cicho, spoglądając na chłopaka z politowaniem. – Poczekaj, aż będziemy musieli wstać o czwartej, żeby pojechać do Monterrey po dostawę.
− O... czwartej? – Wyjąkał Eddie, śmiejąć się, zapewne sądząc, że to żart, ale kiedy zobaczył kamienną twarz Camilo, wiedział, że mówi śmiertelnie poważnie. – Myślałem, że będę parzył kawę, sprzedawał ciastka, takie tam pierdoły. A mam jeździć po dostawy? Dlaczego nie możesz zamówić tutaj kuriera czy coś w ten deseń?
− Od parzenia kawy już mamy ludzi, potrzebuję kogoś silnego do pracy bardziej wymagającej. Dasz radę? – zapytał podchwytliwie. Eddie był jak nieopierzony kurczak, wiedział, że przy odrobinie dyscypliny i samozaparcia, może być z niego niezły pożytek. Nicolasa też wszyscy spisywali na straty, a okazał się bardzo dobrym pracownikiem.
Eddie zmarszczył nos, z niezadowoleniem rozglądając się po wnętrzu zaplecza kawiarni, które robiło za magazyn. Pełno tu było pudeł i skrzynek, których inwentaryzacji właśnie podejmował się Camilo.
− Mam przenosić jakieś pudła? – zapytał niepewnie, mimowolnie łapiąc się za ranę na brzuchu. Nie uśmiechało mu się nadwerężać.
− Na razie wystarczy, że ogarniesz to miejsce. – Camilo rzucił w jego stronę mopa.
Eddie nie spodziewał się tego, zamachał dziko rękami i chwycił kij w powietrzu, strącając przy tym jedno z pudełek stojących na półkach.
− Mam sprzątać?! – Lekko się oburzył. I po to zwlekał się z łóżka skoro świt?
− Miałeś pomóc mi przy inwentaryzacji, ale skoro się spóźniłeś, zostało mniej przyjemne zadanie. – Camilo ruszył do wyjścia, po drodze zatrzymując się, by poklepać Eddie’ego po plecach.
− Jak skończysz, przyjdź do góry. Zajmiemy się umową.
Vazquez mruknął coś niewyraźnie, z niesmakiem obserwując wiatro z wodą i detergentem. Nie był wcale pewny, czy polubi tego całego Angarano.

***

Siedzieli naprzeciwko siebie w barze El Gato Negro, z czego żadne z nich nie było zadowolone: on dlatego, że nie przepadał za właścicielką, a ona − za swoim towarzyszem. Wybrali stolik w ustronnym miejscu, by nikt nie mógł im przeszkadzać. Bar Anity miał być neutralnym gruntem, przestrzenią, gdzie mieli dojść do jakiegoś konsensusu w sprawie Caroliny, ale żadne z nich nie wydawało się skore do negocjacji.
Joaquin Villanueva nie lubił się dzielić. Nie był facetem, który szedł na kompromis, kiedy coś sobie postanowił, realizował ten cel po trupach. Astrid Vega natomiast była urodzoną negocjatorką, wiecznie pokojowo nastawiona do wszystkich, ale w tym przypadku nie była przekonana co do tych pertraktacji. Kobiecie nie podobało się, że szef kartelu mieszał ich siostrze w głowie. Potrafił świetnie manipulować ludźmi, ale nie zamierzała pozwolić, by wyprał mózg też Carolinie. Dlatego zabrała ze sobą Aidana Gordona, na którego widok Joaquin zaśmiał się cicho pod nosem.
− Coś cię bawi? – zapytał Aidan, wyjmując z teczki dokumenty i kładąc je na stoliku, nie ukrywając niechęci do tego mężczyzny.
− Skądże. – Joaquin nie przestawał się uśmiechać, ale nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje z tym adwokaciną. – Po prostu trudno mi zrozumieć, po co Astrid przyprowadziła ze sobą bodyguarda.
− Aidan jest moim prawnikiem – wyjaśniła Vega, starając się nie dać po sobie poznać, że stresuje ją ta cała sytuacja.
− Nie wiedziałem, że wytaczasz mi proces. – Villanueva uniósł wysoko brwi, udając zdumienie.
Kobieta zacisnęła dłonie spoczywające na jej kolanach. Wiedziała, że będzie ciężko, ale była zdeterminowana.
− To zależy, Wacky, jak będziesz współpracował. Musimy się dogadać dla dobra Caroliny.
− Dla jej dobra czy twojego? A może Conrada Saverina? – Joaquin pochylił się nad stolikiem, świdrując Astrid wzrokiem.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała go bez charakterystycznych okularów przeciwsłonecznych. Prawie zapomniała, jaki kolor mają jego oczy. Były nieprzeniknione, nigdy nie potrafiła go tak naprawdę rozgryźć. Pamiętała, że kiedy byli dziećmi, przerażał ją, podobnie jak jego starszy brat Angel. Wiedziała, że jest niebezpieczny, a fakt, że Ernesto Vega zginął w pożarze wywołanym przez niego, wcale nie ułatwiał sprawy. Ona również niemal zginęła tamtego dnia i gdyby nie Hugo, pewnie nie siedziałaby teraz w tym barze. Na samą myśl dostała gęsiej skórki.
− Dla ciebie wszystko ma swoją cenę, prawda? – zapytała lekko drżącym głosem. – Jeśli myślisz, że chodzi mi o pieniądze, to grubo się mylisz. Zależy mi na Carolinie, nie chcę, żebyś ją skrzywdził.
− A skąd pomysł, że to zrobię? – Villanueva udał oburzonego samym tym pomysłem. Aidan Gordon poruszył się niespokojnie na siedzisku.
− Bo od zawsze niszczysz wszystko i wszystkich na swojej drodze – odpowiedziała Astrid, nie rozumiejąc, jak Joaquin może o to pytać. – Nie chcesz zaopiekować się Caroliną z dobroci serca. Chcesz tego, co może ci zaoferować. I wcale nie chodzi o pieniądze, tylko o władzę. Tego właśnie chcesz, prawda? Przewagi nad Fernandem Barosso? Aż tak bardzo doskwiera ci, że Fernando chce położyć łapska na El Tesoro, że chcesz go w tym uprzedzić. Nie rozumiem cię.
− Nie musisz rozumieć. – Joaquin ponownie oparł się nonszalancko na krześle i założył nogę na nogę. W przeciwieństwie do swojej towarzyszki był zrelaksowany. – I jesteś w błędzie, jeśli myślisz, że zamierzam z tobą walczyć o względy Caroliny. Niech sama wybierze, kogo chce mieć na opiekuna.
– Co masz na myśli? – zapytała Astrid, ale nie musiała czekać na odpowiedź, bo do baru weszła nastolatka, wzrokiem wyłapując swoje rodzeństwo i prawnika. Niepewnie przysiadła na brzegu skórzanej kanapy w loży, w której siedzieli.
− Uzgodniliśmy, że nie będziemy angażować w to Caroliny – przypomniał mężczyźnie Aidan. Był zły, że Villanueva ponownie zlekceważył wszelkie wcześniejsze ustalenia.
− Jak to nie? Przecież to jej dotyczy, ma prawo wiedzieć, co się dzieje i wypowiedzieć swoje zdanie w tej kwestii. – Joaquin nie rozumiał oburzenia Gordona. Carolina rzucała wylęknione spojrzenia to na brata, to na prawnika.
− Zgadzam się, nie pozwolę, żebyście decydowali o moim losie za moimi plecami. – Nayera miała określone stanowisko w tej sprawie. – Okłamywaliście mnie przez tyle czasu, choć teraz bądźcie szczerzy.
− Wiesz, że zależy mi na twoim dobru, Caro. – Astrid złapała dziewczynę za rękę. Zbliżyły się do siebie, ostatnio szczerze ze sobą rozmawiały i czuła, że dziewczyna jest skłonna opowiedzieć się za nią. – Dlatego chciałabym cię adoptować. Chcę, żebyś miała dom, na który zasługujesz.
Carolina patrzyła na Astrid wielkimi ciemnymi oczami, nie wiedząc, co powiedzieć. Rozmyślała o tym niezliczoną ilość razy, kiedy była mała. Liczyła, że zjawi się jakiś daleki krewny, który ją przygarnie albo po prostu jakaś miła bezdzietna para zaadoptuje ją i zabierze z tego ponurego miejsca, jakim był sierociniec przy klasztorze Miłosierdzia w Pueblo de Luz. Nic takiego jednak nigdy nie miało miejsca i w końcu porzuciła wszelkie nadzieje, zdając sobie sprawę, że jej jedyną przepustką do innego świata jest dobra edukacja. Dlatego zaparła się, by być najlepsza w szkole i by móc uciec stąd, gdy tylko skończy osiemnaście lat. Od lat odkładała ciężko zarobione na dorywczych pracach pieniądze i wciąż liczyła na stypendium na studia. Propozycja Astrid sprawiła, że przypomniała sobie o tych dawnych marzeniach, ale za bardzo doświadczyło ją życie, by wierzyć w spełnienie tych obietnic.
Z rozmyślań wyrwał ją cichy, drwiący śmiech Joaquina. Astrid wpatrywała się w Villanuevę z mieszaniną złości i rozczarowania – że też naprawdę za nic miał sobie dobro tej dziewczyny i chodziło mu tylko o wykorzystanie jej do walki z Fernandem. Aidan Gordon natomiast miał taki wyraz twarzy, jakby chciał Joaquinowi przyłożyć.
− Co tak się szczerzysz? – warknął prawnik, zaciskając dłonie w pięści. Nie mógł uwierzyć, że Dayana Cortez zostawiła go, by związać się z kimś takim.
− Astrid de la Vega zawsze była niepoprawną optymistką. – Szef Templariuszy wyraźnie uważał tę cechę charakteru za zbyteczną. On był realistą, widział świat takim, jakim był w rzeczywistości, a tak się składało, że było to jedno wielkie śmietnisko.
− Masz inną propozycję? Może ty chcesz ją zaadoptować? – Astrid miała łzy w oczach i bała się, że za chwilę może wybuchnąć z tej frustracji.
− Nie, nie zamierzam jej ubezwłasnowalniać.
− To zupełnie, co innego – zaczął Aidan, ale Joaquin uniósł dłoń, by mu przerwać.
− Słuchaj no, adwokacino, nie zamierzam zagłębiać się w prawniczy żargon. Nie zamierzam pozwolić, żeby Astrid uwiązała ją w domu jak psa, rozporządzając jej częścią majątku. Chcę dać Carolinie wybór. – Joaquin zwrócił się do nastolatki: − Wydostanę cię z domu dziecka i jeśli pozwolisz, bym był twoim opiekunem prawnym, obiecuję ci, że załatwię ci mieszkanie w miasteczku, będziesz mogła sama o sobie dysponować, a kiedy ukończysz osiemnaście lat, otrzymasz wszystko, co ci się należy i będziesz wolna. Jestem twoim bratem i chcę dla ciebie jak najlepiej.
Tym razem to Aidan się roześmiał. Kilku klientów baru spojrzało na nich z zaciekawieniem. Gordon poluzował kilka guzików koszuli i wpatrzył się w Joaquina z politowaniem.
− Jeśli chcesz przejąć opiekę nad Caroliną, musisz udowodnić, że jesteś w stanie o nią zadbać, że zarabiasz na życie uczciwie... – Aidan zachichotał złośliwie, kręcąc głową nad głupotą Joaquina. – Nie wspominając już o całym procesie w sądzie opiekuńczym. Aha, no i chyba warto by wspomnieć, że opiekun prawny nie może być karany. Przypomnij mi, ile razy siedziałeś w poprawczaku albo w pace? – Żyłka na skroni Joaquina zaczęła pulsować niebezpiecznie, więc Aidan wiedział, że osiągnął zamierzony efekt, ale postanowił jeszcze dodać wisienkę na tym torcie upokorzenia. – Prawdopodobnie czekałyby cię też testy psychologiczne. Z tego, co wiem, masz historię chorób psychicznych w rodzinie, więc coś może przypadkiem wyjść w badaniu. Twój brat Angel był podobno psychopatą...
Joaquin pochylił się gwałtownie, szarpiąc stolikiem. W jego oczach pokazała się prawdziwa furia tak jak zawsze, kiedy ktoś wspominał o Angelu, którego nienawidził ponad wszystko na świecie. Aidan był z siebie zadowolony. Carolina jednak obserwowała tę scenę przerażona. Nie lubiła, kiedy inni nią manipulowali, a zdawało jej się, że wciąż jest pionkiem w tej chorej grze między Astrid i Joaquinem, w której nikt nie mógł tak naprawdę wygrać.
− Przestańcie. – Wstała od stolika, czując, że to koniec rozmów na dzisiaj. – Sama zdecyduję, co zrobię, ale z tego, co widziałam i usłyszałam, chyba będzie lepiej jeśli wybiorę bramkę numer trzy.
− To znaczy? – Astrid wyglądała na przestraszoną. Czyżby Fernando odezwał się do niej i zaproponował jeszcze ciekawszy układ?
− To znaczy, że nie chcę być niczyją własnością. Nie obchodzi mnie, co jest między wami i dlaczego tak bardzo zależy wam na tej cholernej ziemi. Ale nie zamierzam być waszym pionkiem. – Nayera westchnęła ciężko i zwróciła się do Aidana Gordona, który zmarszczył czoło, przysłuchując się uważnie jej słowom. – Chcę wnieść o usamodzielnienie. Zgłoszę się do pana do poradni biznesowo-prawnej.
− Ale... – Astrid nie wiedziała, co powiedzieć. – Masz dopiero siedemnaście lat.
− Jestem wystarczająco dorosła. Widzę, kiedy ktoś próbuje mną manipulować. Dlatego zamierzam się usamodzielnić i żadne z was nie będzie rozporządzać moją częścią majątku, zrobię to sama, na własnych warunkach.
Brunetka kiwnęła głową Aidanowi i wyszła z baru pospiesznie. Joaquin był wściekły – nie wiedział, czy bardziej na Carolinę czy na tego prawnika, którego miał ochotę udusić. Astrid natomiast była roztrzęsiona.
− I co, nic nie powiesz? To wszystko twoja wina! – Villanueva zapiął guzik od marynarki, kiedy wyszli z baru i staneli na zalanym słońcem chodniku. Wyciągnął papierosa z papierośnicy i zaczął szukać zapalniczki. – Gdybyś tak bardzo nie spoufalała się z Conradem, pewnie by do tego nie doszło. Do czego ci to było potrzebne?
− Mnie? – Astrid poprawiła na ramieniu torebkę. Nie mogła zrozumieć, jak ten człowiek może być tak zaślepiony, by nie widzieć, że to wcale nie chodziło o El Tesoro, a o to, by ochronić tę biedną dziewczynę. Joaquin miał czas, by oswoić się z myślą, że ma rodzeństwo, ona jednak wiedziała o tym od stosunkowo niedawna i w przeciwieństwie do niego, rzeczywiście traktowała Carolinę jak swoją rodzinę. – To ty chciałeś wyprać jej mózg, wmawiając jej, że ukrywałam przed nią jej prawdziwą tożsamość, że chciałam zagarnąć dla siebie El Tesoro!
− A nie jest tak? – Joaquin rzucił sarkastycznie. – Conrado Saverin zamącił ci w głowie tak, że jesteś gotowa sprzedać dla niego własną siostrę. No ale zawsze sypiałaś z kim popadnie, więc mnie to nie dziwi. Łatwo przywiązujesz się do facetów i jesteś gotowa skoczyć za nimi w ogień − kiedyś to był Hugo, później szeryf Molina, a teraz pewnie Saverin.
Po tych niesprawiedliwych słowach Vega wymierzyła my siarczysty policzek, najmocniejszy na jaki było ją stać. Zachwiał się lekko, bo nie spodziewał się tego po ułożonej i wiecznie uśmiechniętej pani doktor. Uśmiechnął się lekko, rozpasowując szczękę.
− Coś przekręciłem? – Próbował dodać oliwy do ognia, ale nie udało mu się to.
− Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo mnie oceniać, Joaquin. – Astrid trzęsła się ze złości. – I zabawne, że wspominasz o skakaniu za kimś w ogień. Sam byłeś gotów wiele poświecić dla bliskich. Czy nie pamiętasz już, co zrobiłeś dla Huga?
− Zamknij się, idiotko, o niczym nie masz pojęcia! – Joaquin podszedł do niej i zacisnął dłoń na jej ramieniu.
Aidan nie zamierzał tego tolerować. Zamachnął się i znokautował Joaquina, który upadł na chodnik, przecierając skórę na policzku. Zaczął się śmiać histerycznie, przez co jeszcze bardziej przestraszył Astrid, która lekko się odsunęła. Natomiat on wpatrywał się w adwokata z dołu, nie przestając się śmiać.
− Patrzcie tylko, kto wreszcie pokazał, że nosi spodnie – zadrwił z niego, przysiadając na chodniku, nawet nie kwapiąc się, żeby wstać. Ludzie patrzyli na nich, zmierzając do pracy czy szkoły, ale on zdawał sobie nic z tego nie robić. – A Dayana mówiła, że jesteś taki przewidywalny i nudny. Chyba się myliła.
Gordon pochylił się nad nim, szarpiąc go za klapy marynarki. Nie zamierzał niszczyć sobie reputacji, wdając się z nim w bójkę, ale nie mógł też pozwolić mu wygrać.
− Wracaj do nory, z której wypełzłeś i nie pokazuj mi się więcej na oczy, bo nie ręczę za siebie – syknął, puszczając gwałtownie marynarkę i odprowadząjąc Astrid szybko do samochodu.
Joaquin siedział jeszcze przez chwilę na krawężniku, śmiejąc się w głos. Papieros, który wcześniej wyciągnął z papierośnicy złamał się w pół, więc wyciągnął kolejny i odpalił go, powoli się zaciągając. Policzek piekł go jak diabli, ale nie tak jak świadomość, że przez wybryki Caroliny Fernando może na tym wszystkim skorzystać, a na to nie mógł pozwolić.

*

Valentina Vidal obserwowała to niecodzienne spotkanie zza lady baru, nalewając klientom mrożoną herbatę. Tak się zagapiła, że wylała ciecz. Przeklinając pod nosem, zabrała się do wycierania bałaganu, wciąż przypatrując się Joaquinowi i Astrid, którzy piorunowali się wzrokiem w odległym kącie baru.
− Zanieś to klientom i nie zajmuj się sprawami, które ciebie nie dotyczą. – Na dźwięk głosu starszej siostry, Tina omal nie wylała ponownie napojów, kiedy podskoczyła przestraszona. – Tina!
− Przepraszam! – Kelnerka wywróciła oczami, lekko jednak zawstydzona, że została przyłapana na gorącym uczynku. – Ale nie interesuje cię, o czym oni rozmawiają? – Wskazała na panią doktor i właściciela El Paraiso. – W końcu to Joaquin... na pewno coś knuje.
− To nie nasza sprawa. – Anita wzięła od Valentiny drinki, posyłając jej karcące spojrzenie. – Radzę ci wziąć się w garść, inaczej będę musiała cię kimś zastąpić.
− Zwolnisz własną siostrę? – Tina założyła ręce na piersi, patrząc na Anitę spod byka.
− Jeśli nie będziesz się bardziej pilnować. – Vidal mówiła poważnie. W jej barze nie było miejsca na plotki. – Zacznij zachowywać się bardziej profesjonalnie. A Joaquinem się nie martw, nie będzie niczego kombinować w moim barze. Wie, że tego nie toleruję.
− Jakby mu to przeszkadzało. – Valentina wywróciła oczami, ale nic więcej nie powiedziała. Przypomniała sobie, że musi się zwierzyć siostrze. – Rozmawiałam z Bastym...
− Czyżby? – Anita nie dała po sobie poznał, że obeszła ją ta informacja. Podała herbatę klientom siedzącym po drugiej stronie baru i wróciła. Zabrała się za wycieranie szklanek, by nie patrzeć na młodszą siostrę, ale widać było, że ta informacja ją obeszła
− Zaprosił mnie na kolację. W niedzielę. – Valentina nie wiedziała, jak siostra zareaguje na tę wiadomość. – Jeśli nie chcesz, nie pójdę.
− Nie, nie mogę ci zabronić. – Anita pokręciła gwałtownie głową. – I nie zamierzam. Jeśli oni nie mają nic przeciwko, powinnaś iść. Basty zawsze traktował cię jak własną siostrę. To miło, że o tobie pomyślał.
− Tak, to prawda. – Valentina spuściła głowę lekko zawstydzona. Twarz Anity nie wyrażała żadnych uczuć, ale w jej oczach widziała smutek. – W niedzielę są urodziny Felixa.
Anita wypuściła z rąk szklankę, którą pucowała, a ta uderzyła o podłogę, rozpryskując szkło na wszystkie strony. Zupełnie o tym zapomniała. W niedzielę przypadała rocznica wypadku. Najgorszy dzień w jej życiu. Zupełnie zapomniała, że miało to miejsce w dziesiąte urodziny syna. Nawet sobie nie wyobrażała, jak okropne dla niego musiało być obchodzenie tego ważnego dla każdego dziecka dnia. Musiał co roku na nowo przypominać sobie o tych okropnościach. Przypomniała sobie również ich ostatnie spotkanie w szpitalu. Felix wyrósł, był wysoki i szczupły, a niebieskie włosy, które pewnie Basty uznał za zbyt ekstrawaganckie, jej zdaniem dodawały mu uroku. Widziała go po raz pierwszy od siedmiu lat, wiele razy marzyła o tej chwili, wyobrażała ją sobie na różne sposoby. I chociaż w swojej głowie widziała już czarne scenariusze, w której dzieci wykrzykują jej, że jej nienawidzą, starcie twarzą w twarz w rzeczywistości okazało się milion razy gorsze. Jakby jej serce rozprysło się jak ta szklanka. Felix jej nienawidził i nie mogła go za to winić, bo sama również siebie nienawidziła. A jednak to bolało. Bolało jak diabli.
− Ja to zrobię. – Tina chwyciła za miotłę i zaczęła zagarniać szkło na szufelkę. – Nie mówiłaś, jak było w szpitalu? Ella czuje się już lepiej?
− To silna dziewczynka, dobrze sobie radzi. – Anita pokiwała głową, jakby sama siebie chciała o tym przekonać. Świadomość, że przez nią jej córka mogła zginąć wtedy, siedem lat temu była nie do zniesienia. Trzynastolatka nie pamiętała za dobrze tamtych wydarzeń, a może po prostu wyrzuciła je z pamięci i wolała pamiętać tylko to, co dobre. Kiedy zobaczyła ją w szpitalu, Anicie wydawało się, że Ella ucieszyła się na jej widok. I nie wiedzieć czemu, to bolało jeszcze bardziej.
− Zaprosili mnie też na musical. Premiera jest w niedzielę po południu. – Valentina rzuciła tę uwagę mimochodem, a widząc, że jej siostra odpływa gdzieś myślami, dodała: − Felix napisał scenariusz i piosenki. Pomyślałam, że chciałabyś to zobaczyć. Tacie na pewno by się spodobało.
− Nie powinnam, jeśli Felix mnie tam zobaczy, będzie to dla niego cios.
− Możesz usiąść z tyłu, nie będzie cię widział. Myślę, że powinnaś pójść. – Valentina pogładkała siostrę po ramieniu i zostawiła ją samą, wychodząc, by wyrzucić zebrane szkło.
Anita nie była co do tego przekonana, ale pragnienie zobaczenia dzieła syna było silniejsze. Była z niego dumna. Żałowała tylko, że przez swoje błędy straciła prawo do bycia jego matką. I nie była pewna, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszy z jego ust to słowo.

***

Leżał na łóżku z rękami pod głową i wpatrywał się w płótno ustawione na sztaludze po drugiej stronie pokoju. Niedokończony obraz Andrei Bezauri zdawał się go wołać i chociaż miał zielone światło od Conrada Saverina, by dokończyć malwoidło, nie był przekonany, czy powinien to zrobić. Nie chciał niczego popsuć, bał się, że jeśli się tego dotknie, obraz straci swój urok. Zresztą wszystko czego się ostatnio dotknął, wymykało się spod kontroli. Może po prostu urodził się pod złą gwiazdą, stąd te wszystkie nieszczęścia uczepiły się go jak rzep psiego ogona. Wiedział jednak, że nie byłby sobą, gdyby nie podjął żadnego działania. Wstał z łóżka i chwycił za pędzle. Nie można było powstrzymywać weny, kiedy już przyszła. Przyłożył pędzel do płótna i poczuł, że to dobra decyzja. Dokańczał pociągnięcia Andrei, ze zdziwieniem stwierdzając, że wyglądają niemal identycznie. Być może tak długo wgapiał się w “Burzę”, że zaczynał już od tego wariować, ale nie dbał o to. Liczyło się tylko to, że mógł odreagować, wyrzucić z siebie negatywne emocje i przelać je na płótno. Nie wiedział jak długo malował, ale w pewnym momencie usłyszał ciche pukanie do drzwi.
− Proszę! – zawołał, choć jeśli to jego matka, niespecjalnie miał z nią ochotę rozmawiać.
− Można? – W drzwiach pojawiła się brodata twarz Augusta Ibarry, który wszedł powoli do środka, rozglądając się po nieporządnym wnętrzu.
Pościel była w nieładzie, tu i ówdzie walały się fragmenty garderoby i skarpetki nie do pary. Półki uginały się pod ciężarem niedbale ułożonych książek, które jednak nie nosiły śladów użytkowania, natomiast szkice i rysunki porozrzucane były po biurku i widać było, że to one bardziej zajmowały właściciela pokoju. Do tablicy korkowej nad biurkiem również przybito kilka rysunków, w tym karykaturę Ricarda Pereza. Augusto Ibarra odkaszlnął, by zamaskować lekki uśmiech na ten widok. Po chwili jego wzrok padł na “La Tempestad” – obraz zajmował centralne miejsce w pokoju, na dywanie Quen położył folię malarską, wiedząc, jak bardzo Ofelię denerwowały plamy po farbie. Sam nie przejmował się jednak tym, że ubrudził biały T-shirt, który miał na sobie.
− Co cię tu sprowadza, dziadku? – zapytał młody Ibarra, trochę zaskoczony wizytą dziadka. Od pamiętnej kolacji, podczas której Rafael został aresztowany, a sam Quen oświadczył wszem i wobec, że wie o adopcji, Augusto był bardzo cichy i raczej unikał jego towarzystwa. Nie wiedział, czy dlatego, że się go wstydzi czy po prostu nie ma mu nic do powiedzenia. – Przyszedłeś pomarudzić na moje oceny? Może cię zdziwię, ale zdałem do kolejnej klasy, więc swoje uszczypliwe komentarze możesz zachować na inną okazję.
− Nie przyszedłem ci dokuczać, przyszedłem zobaczyć, jak się czujesz. – Augusto przysiadł na łóżku wnuka trochę zawstydzony tą sytuacją. – Wiem, że byłem wobec ciebie surowy...
Quen prychnął. Surowy to mało powiedziane. Porównywanie go nie tylko do ojca i matki, ale też do jego najlepszych przyjaciół i sprawianie przy każdej okazji, że czuł się jak miernota, jak zupełne zero, zdecydowanie było czymś więcej niż zwykłym surowym wychowaniem. Ale Quen zdążył się już do tego przyzwyczaić.
− Nigdy nie robiłem tego, by zrobić ci przykrość. – Augusto miał odruch wyrzutów sumienia, widocznie wreszcie zdając sobie sprawę ze swojego zachowania w stosunku do wnuka. – Teraz wiem, że to, co uważałem za słuszne, wcale takie nie było z twojej perspektywy. Chcę też, żebyś wiedział, że nie miałem pojęcia o... – Głos mu się lekko załamał, bo adopcja nadal była tematem tabu w domu Ibarrów.
− O tym, że jakiś stary pryk sprzedał twojemu synowi i jego żonie jakiegoś noworodka w zamian za bycie na każde jego skinienie? – dopowiedział złośliwie Quen, nie przerywając malowania.
− Nie wiedziałem – powtórzył tylko Augusto, puszczając mimo uszu ostatnią uwagę chłopaka. – Twoja mama mówiła mi o tym obozie szermierczym, ponoć nie chcesz jechać? – Umiejętnie zmienił temat.
− Nie jadę, bo nie mam ochoty – wyjaśnił Enrique, ale nie umiał kłamać na tyle dobrze, by zwieść dziadka.
− Nie musisz przejmować się wydatkami. Zadzwoniłem do nich i już uregulowałem płatność. Możesz spokojnie się pakować. Obóz rusza po zakończeniu roku szkolnego.
− Dziękuję – wyjąkał Quen, nie wiedząc, co innego może powiedzieć. Główną przeszkodą rzeczywiście były pieniądze. Obóz był drogi i nie mogli sobie teraz pozwolić na takie wydatki. Ciężko mu było przyznać przed samym sobą, że bardzo chciał jechać, nie tylko po to, by wyrwać się z tego miejsca i uporządkować myśli, ale też dlatego, że chciał się sprawdzić wśród najlepszych szermierzy w kraju.
Augusto machnął ręką, jakby chciał pokazać, że to nic takiego. Uśmiechnął się i zamknął za sobą drzwi. Może w ten sposób chciał zadośćuczynić temu, jak traktował wcześniej wnuka, a może chciał zrekompensować mu ostatnie nieprzyjemne wiadomości. Tak czy siak, Enrique bardzo się ucieszył. Wyglądało na to, że lato spędzi w Puerto Vallarta. Wreszcie będzie mieć czas dla siebie. A po treningach będzie można skorzystać z pięknych widoków i wyjść pomalować. Z tą myślą szykował się do szkoły, powtarzając sobie, że wystarczy przeżyć jeszcze te kilka dni i wreszcie będą wakacje.

***

Wywiadówka zdecydowanie dostarczyła wszystkim sporo wrażeń. Marcus w głowie słyszał ostrzegający go głos Quena i wiedział, że przyjaciel miał rację, ale w tej chwili o to nie dbał. Liczyła się tylko Adora oraz jej dziecko. Trzymał ją w ramionach tak długo aż się uspokoiła i nie zamierzał dementować plotek. Jeśli ludzie chcieli wierzyć w jego ojcostwo, to ich sprawa. Nie miał zamiaru pozwolić, by pamięć po Roque została skalana ani żeby uczniowie pozwalali sobie na uszczypliwe komentarze pod adresem Adory. Obiecał jej, że będzie ją chronić i tak właśnie zamierzał postąpić. Taki już był. I wiedział, że Roque również by tego chciał.
− Marcus – Adora spojrzała na niego pełnymi łez oczami. – Nie możesz tego zrobić. Nie pozwolę ci. Nie możesz zniszczyć swojej...
− Reputacji? – dopowiedział za nią chłopak, ocierając jej łzy z policzków. – To nie ma znaczenia. Powiedziałem ci, że będę przy tobie i dotrzymam słowa.
− Ale...
− Żadnego “ale” – uciął dyskusję i złapał ją za rękę. – Chodź. Twoja mama pewnie się o ciebie martwi.
− Bardzo wątpię. – Adora zaśmiała się lekko przez łzy, nieśmiało chwytając dużą dłoń bruneta i idąc za nim z powrotem do szkoły.
Wszyscy się na nich gapili i nie podobało jej się to.
− Marcus... – To Norma podeszła do syna, lekko zdumiona jego postępowaniem. Zamierzała z nim szczerze porozmawiać, z dala od wścibskich spojrzeń wkurzających matek z rady rodziców, ale nie było jej to dane. Swoim zachowaniem potwierdzał wszelkie plotki. – Zaraz nasza kolej – powiedziała tylko, wskazując na gabinet wychowawczyni, gdzie mieli odbyć rozmowę na temat wyników chłopaka w nauce.
Norma Aguilar nigdy nie musiała się bać o jego stopnie, przez siedemnaście lat nigdy nie niepokoiła się, idąc na wywiadówkę. Była dumna, bo wiedziała, że czeka ją tylko litania pochwał na cześć jedynego syna, którego kochała nad życie i który wyrósł na odpowiedzialnego, rozsądnego mężczyznę. Teraz jednak poddawała w wątpliwość wszystko, co do tej pory jej się wydawało.
− Adora? – Pilar podeszła do córki, z niepokojem patrząc na splecione dłonie młodych. – Mówiłaś, że ojcem jest ten narkoman...
Ostatnie zdanie Pilar Garcia wypowiedziała przez zaciśnięte zęby tak, by nikt nie mógł ich usłyszeć. Reszta uczniów i rodziców przypatrywała im się z ciekawością. I choć Pilar zdecydowanie wolała Marcusa jako ojca dziecka jej córki, to jeszcze bardzie wolałaby w ogóle uniknąć skandalu. Ale na to było już za późno.
− Mamo – Adora chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak. Sprawy nie ułatwiał fakt, że byli obserwowani przez większość trzecioklasistów i ich rodziców. – To nie tak jak myślisz...
− Więc chcesz mi powiedzieć, że ten chłystek cię nie zapłodnił? Z tego, co mówił, wynika, że do niedawna migał się od odopowiedzialności. Więc wytłumacz mi to, bo nie rozumiem. – Pilar wpatrywała się w córkę, z rękoma założonymi na piersi. Była zła, a Adora zawstydzona.
− To nie tak. Marcus nie jest... – zaprzeczyła nastolatka, ale Delgado wszedł jej w słowo.
− W porządku, Adoro, nie musisz mnie chronić. Jestem gotów wziąć odpowiedzialność na siebie.
Norma poczuła, że uginają się pod nią kolana. Nic jednak nie powiedziała i dopiero kiedy razem z synem opuściła gabinet Leticii Aguirre i kierowała się do swojego samochodu, zaczęła:
− Zechcesz mi to wszystko wytłumaczyć?
To zupełnie nie pasowało do Marcusa. Chłopiec, którego wychowała, był zawsze dobry i uczynny, nigdy nie narażał dobrego imienia rodziny na szwank. Nigdy nie musiała się martwić o plotki. A jednak teraz wydawało się, że głupie komentarze mogą okazać się prawdziwe.
− Czy to, co rozpowiada Violetta Conde, jest prawdą?
− Od kiedy to wierzysz w to, co gada ta kobieta, mamo? – Marcus parsknął lekkim śmiechem, ale Norma była śmiertelnie poważna.
− Nie mogę w to uwierzyć. Myślałam, że wychowaliśmy cię lepiej.
− Co to ma niby znaczyć? – Delgado lekko się oburzył. – Wierzysz we wszystko, co plecie ta stara plotkara i jej równie pokręcone córki? Jak możesz?
− Ty mi powiedz, Marcus, to właśnie ty przyznałeś się do tego przed całą szkołą. Uprawiałeś seks z tą dziewczyną bez zabezpieczenia? – zapytała bez ogródek, a on poczuł się jednocześnie zawstydzony i wkurzony. Matka nie zwykła oceniać pochopnie ludzi. Widocznie nie tyczyło się to jej własnego syna.
− Mamo! – Oburzył się, ale Norma stanęła przy aucie, wpatrując się w niego wyczekująco. – A nawet jeśli, to co z tego? To chyba nie jest sprawa wszystkich mieszkańców miasteczka, a tym bardziej Violetty Conde.
− A więc to prawda? Marcus, gdzie ty miałeś głowę? – Kluczyki do samochodu zabrzęcząły w drżącej ręce Normy. – Chyba nie myślałeś rozumem, tylko...
− Nawet nie kończ tego zdania, mamo! – Marcus poczuł się poirytowany. Sam nie wiedział, co go bardziej zdrażniło – głupie komentarze czy postawa jego matki, którą dotąd postrzegał jako rozsądną kobietę.
− Kiedy nie mogę zrozumieć, jak ktoś taki jak ty mógł coś takiego zrobić! Zawsze byliśmy z tobą otwarci, rozmawialiśmy o wielu dorosłych sprawach, myślałam, że akurat o antykoncepcję martwić się nie musimy. – Norma złapała się za głowę, czując się przytłoczona nowymi informacjami. – Nie mogę uwierzyć, że Violetta miała rację.
− Więc wolisz wierzyć w to, co mówią plotkary pokroju Violetty? – Młody Delgado nie mógł w to uwierzyć. Marcus nie wiedział, dlaczego zachowuje się w ten sposób w stosunku do matki, na której twarzy malowało się oburzenie. – Muszę się zmierzyć z konsekwencjami i zrobię to, czy ci się to podoba, czy nie. Nie muszę być zawsze tak idealny, jak sobie wymarzyłaś.
− Wcale nie chcę, żebyś był idealny. – Norma westchnęła ciężko, próbując się uspokoić. – Ale myślałam, że jesteś mądrzejszy.
− Może jednak nie jestem. W końcu jestem facetem, a faceci myślą tylko o jednym, prawda?
− Marcus! – Norma nie wierzyła w to, co słyszy. Jej syn nigdy tak się nie zachowywał. Otworzyła drzwi do samochodu, gestem zapraszając syna do środka, ale brunet pokręcił głową.
− Przejdę się. Nie czekaj z kolacją.
Odwrócił się na pięcie i odszedł w przeciwną stronę, a ona nie miała pojęcia, co takiego zrobiła nie tak. Nie wiedziała też, jak przekazać mężowi tę niezbyt radosną nowinę. Jej spojrzenie padło na Pilar Garcię, szukającą kluczyków do samochodu niedaleko na parkingu. Zadziałał w niej instynkt. Podeszła do kobiety i, choć nadal blada jak ściana, spróbowała się lekko uśmiechnąć.
− Myślę, że powinniśmy się spotkać i pomówić. Skoro nasze dzieci będą miały razem dziecko...
− Masz tupet, nie ma co. – Pilar zaśmiała się histerycznie, wreszice wygrzebując kluczyki z torebki. Adora pojawiła się chwilę później, trochę onieśmielona obecnością Normy, która rzuciła jej przyjazne spojrzenie.
− Słucham? – Norma zamrugała, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
− Powinnaś nauczyć syna, żeby pamiętał u prezerwatywach, wtedy na pewno nie byłybyśmy w tym położeniu. – Pilar była pewna, że to wina Marcusa. Coż, z dwojga złego, lepiej żeby ojcem okazał się dobry uczeń, z dobrej rodziny, która mogłaby się w razie czego zająć dzieckiem aniżeli zmarły narkoman o wątpliwej reputacji.
− Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. – Norma była stanowcza. Nie dała po sobie poznać, że słowa Pilar ją zirytowały. Mogła zrozumieć trudne położenie, w jakim się znalazła jako przyszła babcia. – Zapraszam was na obiad. Może po zakończeniu roku? Mieszkamy na obrzeżach miasteczka za starym zagajnikiem Delgadów...
− Wiem, gdzie mieszkacie. – Pilar jej przerwała.
− To moja wizytówka. – Norma wyciągnęła wizytówkę w stronę kobiety, która jednak mierzyła ją krzywym spojrzeniem od stóp do głów. Nie namyślając się długo, Norma wręczyła wizytówkę Adorze. – Zapraszam was wszystkich. Przyprowadź ojca i brata, będzie nam bardzo miło.
Adora nie wiedziała, co powiedzieć. Nie sądziła, że będzie miło. Będzie niezręcznie i zdecydowanie nie tego chciała. Ciekawe, czy Marcus o tym wiedział.
− Skarbie, dzwoń w każdej chwili. Cokolwiek by się nie działo. – Norma uścisnęła dłoń Adory i po jej ciele rozlało się przyjemne matczyne ciepło. Kobieta wypowiedziała słowa, których od własnej rodzicielki nie usłyszała od chwili, gdy poinformowała ją o ciąży.
Wzięła wizytówkę od pani Aguilar i zajęła miejsce pasażera w samochodzie matki. Całą drogę powrotną Pilar nie odezwała się do niej ani słowem, ale było jej to na rękę, bo nie zamierzała się tłumaczyć. Czuła, że razem z Marcusem wdepnęli w niezłe bagno, z którego bardzo ciężko będzie im się wygrzebać.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:42:34 30-08-22    Temat postu:

CAPITULO 080 cz. 2

− Imponujący życiorys, panie... – Starszy mężczyzna wyszukał wzrokiem nazwisko aplikanta w papierach, ale ten go uprzedził.
− DeLuna. Eric De Luna. Wolę by zwracać się do mnie drugim imieniem. – Uśmiechnął się dobrodusznie.
Perez pokiwał głową, odkładając dokumenty i wpatrując się w swojego gościa z uznaniem.
− Dlaczego chce pan uczyć w tej szkole? – zapytał, udając, że to pytanie wpadło mu do głowy dopiero teraz, ale nie zwiódł Santosa, który domyślał się, że dyrektor tylko czekał, by móc je zadać.
− Lubię dzielić się doświadczeniem – odpowiedział, udając, podobnie jak dyrektor, że wymyśla to na poczekaniu. – Bywałem w wielu miejscach na świecie, wiele rzeczy widziałem i uważam, że byłoby to zbrodnią nie móc podzielić się tym wszystkim z młodym pokoleniem.
− Zgadzam się. – Dick pokiwał głową z uznaniem, a DeLuna powstrzymał parsknięcie śmiechem.
− Poza tym, jak zapewne pan wyczytał z mojego życiorysu, pracowałem już z trudną młodzieżą, więc mam doświadczenie. Słyszałem, że tutejsi nastolatkowie mają pewne problemy z dyscypliną. Wydaje mi się, że moja wiedza i doświadczenie w tej dziedzinie bardzo się przyda. W mieście wiele się mówi o tym, że w tutejszym liceum źle się dzieje...
− Ludzie tak mówią? – Perez zrobił wielkie oczy, a po chwili lekko odkaszlnął, nie chcąc, by potencjalny nowy nauczyciel pomyślał, że boi się złej reputacji. – To prawda, że niektórzy uczniowie nieco się rozbrykali, że tak to ujmę. Przyda im się twarda ręka.
− Zgadzam się w zupełności. – Eric wiedział, że przytakując mężczyźnie i prawiąc mu komplementy, może zajść w Pueblo de Luz bardzo daleko. – Sam byłem wychowany w przeświadczeniu, że szacunek do reguł i zasad jest ważny, ale nie tak jak respekt wobec starszych. Wydaje mi się, że obecnemu pokoleniu nie zaszkodzi o tym przypomnieć.
− Otóż to! – Perez pokiwał głową, czując, że dogada się z tym młodym mężczyzną, który pomimo wieku zdawał się podzielać jego konserwatywne poglądy. – Myślę, że wiem już wszystko, co muszę. Witamy na pokładzie, panie DeLuna. – Wstał od biurka i wyciągnął w kierunku Santosa dłoń.
Ten uścisnął ją mocno, pokazując, że jest konkretnym facetem, ale nie za mocno, by nie wywrzec na dyrektorze wrażenia, że jest kimś lepszym od niego. Podrasowany życiorys bardzo się przydał. Oczywiście nie posiadał stopnia magistra pedagogiki i nigdy nie uczył informatyki, ale przecież Perez nie musiał o tym wiedzieć. Fałszywe certyfikaty i dyplomy z łatwością można było podrobić, robota na pięć minut dla kogoś takiego jak Santos DeLuna. Doświadczenie w pracy z młodzieżą może i miał, szkoląc młodych hakerów albo okazjonalnie ucząc angielskiego w odległych zakątkach świata, gdzie długo nie miał zleceń i potrzebował gotówki. Ale roczny wolontariat w Gwatemali zdecydowanie był nagięciem prawdy. Był tam co prawda na zleceniu, ale nigdy w życiu nie udzielał się charytatywnie.
− Widzę, że ma pan bardzo bogate doświadczenie i umiejętności. – Perez zerknął jeszcze po raz ostatni do jego CV, najwyraźniej coś przykuło jego uwagę. – Jest pan pływakiem?
− Och. – Santos udał, że się zawstydził i machnął ręką. – Kiedyś byłem kapitanem drużyny pływackiej na studiach. Przygotowywałem się do olimpiady, ale niestety przez kontuzję byłem zmuszony zrezygnować. – Nie musiał udawać jednak zawodu w głosie. Dobrze wiedział, co oznacza przekreślona kariera sportowa.
− Nie chciałby pan trenować naszej szkolnej drużyny pływackiej? Przydałby nam się ktoś taki jak pan. Po śmierci Juana Jose Iglesiasa brakuje nam trenera.
− Nie spodziewałem się tego... – Santos potarł się po karku, w duchu przybijajać sobie jednak piątkę. Oczywiście dobrze wiedział, co robi, podrasowując swój życiorys. – Będę zaszczycony mogąc z panem pracować.
Ponownie uścisnęli sobie dłonie.
− W takim razie do zobaczenia w nowym roku szkolnym, który zaczyna się 24 sierpnia. Wyślę panu szczegóły, by móc pana przedstawić wcześniej na radzie pedagogicznej.
− Będę czekał. – Santos uśmiechnął się przyjaźnie, starając się nie dać po sobie poznać, że Perez zachował się właśnie tak przewidywalnie jak nigdy.
Do gabinetu ktoś zapukał, co trochę wybiło go jednak z rytmu. Nie był przygotowany na spotkanie z którymś ze swoich wrogów. Jeszcze nie teraz. Po cichym “proszę” od dyrektora do pomieszczenia wszedł jednak Basty Castellano. Na jego widok Perez cały się spiął. Eric zwietrzył sensację, ale nie chciał psuć swojego dobrego pierwszego wrażenia, więc pożegnał się z mężczyznami i zostawił ich samych.
− Zgubiłeś się? Wywiadówka odbywa się piętro niżej. – Perez usiadł w fotelu za biurkiem, chowając dokumenty Santosa.
− Nie, przyszedłem złożyć ci wizytę. Chyba dawno nie ucięliśmy sobie miłej pogawędki. – Sebastian był wyjątkowo zdeterminowany. Odesłał Felixa do domu, a sam pod pretekstem zaczekania na Leticię, udał się do Ricarda. – Uważaj, Perez, grunt pali ci się pod stopami.
− Groźby schowaj proszę do kieszeni. Nie mamy o czym rozmawiać. – Dick prychnął, zbierając się do wyjścia.
− Nie będziemy rozmawiać. To ja będę mówić, a ty będziesz słuchać. – Ton Basty’ego świadczył o tym, że sprzeciw nie wchodzi w grę. – Jeszcze raz podniesiesz rękę na jakiegoś ucznia, będziesz miał ze mną do czynienia. Jeszcze raz powiesz coś niestosownego do mojego syna, jeszcze raz go upokorzysz, krzywo na niego spojrzysz lub pozbawisz przywilejów – będziesz odpowiadał przede mną.
− Mówisz jako zastępca szeryfa? Wydawało mi się, że biuro szeryfa nie ma w szkole jurysdykcji. – Policzek Dicka zadrgał nerwowo, tak samo jak zawsze, kiedy się denerwował lub bardzo złościł.
− Nie przyszedłem tu jako funkcjonariusz policji, ale jako zatroskany rodzic. – Basty położył na biurku dyrektora obie dłonie i pochylił się do przodu tak, że ich twarze znajdowały się w niewielkiej od siebie odległości. – Jeśli jeszcze raz usłyszę, że krzywdzisz mojego syna, popamiętasz mnie. I możesz być pewien – jeszcze zatęsknisz za Valentinem Vidalem.
Na wspomnienie dawnego wroga, Perez zacisnął pięści z wściekłości, ale nie był w stanie nic powiedzieć, bo Basty rzucił mu ostatnie spojrzenie rozzłoszczonego rodzica, niczym mama niedźwiedzica broniąca swoje młode przed drapieżnikami, po czym opuścił gabinet, zasiewając w dyrektorze ziarenko niepokoju.

***

Obiecał sobie, że do końca roku szkolnego nie będzie się wychylał. Mimo tego, co mówili inni, nadal obwiniał się o to, że Ella wylądowała w szpitalu, kiedy on miał jej pilnować. Chociaż cały się gotował na widok przebrzydłej gęby dyrektora i Eduarda Marqueza, postanowił bardziej się kontrolować. Było to jednak trudne, skoro lekcje wychowania fizycznego musiał odbywać w gronie dziewcząt tak, jak życzył sobie tego Lalo. Wiedział, że w ten sposób członek kartelu chciał go jeszcze bardziej upokorzyć i nie zamierzał dawać mu satysfakcji, odpuszczając zajęcia. Gdyby Felix poszedł na wagary, Marquez na pewno znalazłby jakiś sposób, by wmanewrować go w letnią szkółkę, przez co chłopak miałby nici z wakacji, a na to nie mógł pozwolić.
− Nie wiem, co się tak spinasz – stwierdził Quen, trochę zdziwiony zachowaniem przyjaciela. – Ja bym się tam cieszył, wuef z dziewczynami będzie totalnie lajtowy, a w dodatku zawsze jest na co popatrzeć. No co? – zapytał Marcusa, który rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty. Nie wiedział, co powiedział nie tak.
Felix był przygotowany na wszystkie zniewagi i aluzje do jego orientacji seksualnej i z bojowym nastawieniem udał się do szatni. Celowo przyszedł wcześniej, by szybko się przebrać i nie narażać dziewcząt na swoje towarzystwo. To nie było w porządku wobec nich, by musiał przebierać się do zajęć razem z nimi tylko dlatego, że Lalo postanowił sobie z niego zadrwić. Z niego i jeszcze innego kolegi, który chyba wpadł na ten sam pomysł, bo był w szatni jeszcze przed Felixem. Chłopak wyjął z uszu kolczyki i Felix zaczął mu trochę współczuć – czwartoklasista nie miał odwagi, by walczyć o swoje prawa i wolał uniknąć kłopotów i pretekstów do drwin, dlatego pozbył się ozdób, z których ostatnio Lalo tak chętnie się wyśmiewał. Pedro zwany przez wszystkich Pitim posłał koledze uśmiech i udał się od razu na salę gimnastyczną, gdzie miała odbywać się lekcja, by nie dostarczać nauczycielowi powodów do nagany ze względu na spóźnienie.
Felix zaczął się przebierać, ale wtedy do szatni weszła Lidia Montes. Stanął jak sparaliżowany z jedną ręką dziwnie sterczącą w powietrzu. Montes podśpiewywała sobie jakąś piosenkę, bujając się w rytm muzyki płynącej ze słuchawek. Dopiero kiedy podeszła do swojej szafki z rzecami, zauważyła Felixa. Lekko się wzdrygnęła, bo nie spodziewała się tu kogoś zobaczyć. Rzuciła jakieś bliżej nieokreślone powitanie i bezceremonialnie zdjęła czarną koszulkę, którą miała na sobie. Zmieszał się i spalił buraka, co nie uszło uwadze dziewczyny.
− Coś ty taki pruderyjny? Przecież cię to nie rusza, nie? – zapytała podejrzliwie, stojąc przed nim w samym staniku. – A może dopiero odkrywasz swoją seksualność?
Castellano odwrócił się taktownie, decydując się nie odpowiadać na te impertynenckie pytania.
− Niezła kaszana z tym Lalo, nie? Pewnie myślał, że cię ukaże, ale spoko, nasz wuef to tylko robienie pajacyków i granie całymi godzinami w siatkówkę, to znaczy − przerzucanie piłki przez siatkę, bo tylko nieliczne dziewczyny umieją grać. Może dzięki tobie nie będzie tak przeraźliwie nudno. – Lidia była nadzwyczaj rozgadana, co zupełnie do niej nie pasowało. Zupełnie jakby mu współczuła lub znalazła sprzymierzeńca.
− Sorry, ale czy ty czasem nie pracujesz dla Lala? – zapytał przez ramię, wciągając pospiesznie sportowy strój. Nie rozumiał dlaczego dziewczyna mówi o nim z taką pogardą.
− Nie pracuję dla tego bęcwała, tylko dla Joaquina. A właściwie tylko spłacam dług. Już prawie mi się udało – wyjaśniła, również wciągając krótkie spodenki.
− Dług? Masz długi u Templariuszy? – zdziwił się i przestraszył jednocześnie. Nie chciał, by ktoś podzielił los Roque.
− Nie ja, mój ojciec. – Lidia ucięła dyskusję, po jej tonie zrozumiał, że nie ma zamiaru drążyć tego tematu i mu się tłumaczyć. Uszanował to. Nie mógł jednak nie zauważyć bardzo ciekawej rzeczy.
− Ładnie śpiewasz – zauważył, przypominając sobie jej poczucie rytmu, kiedy weszła do szatni. – Dlaczego nie zgłosiłaś się do roli w musicalu?
− To nie dla mnie. – Machnęła ręką. – Nie lubię się wychylać. Poza tym, po co nam dodatkowe punkty do świadectwa? To nie ma sensu. I tak nic z tego nie będziemy mieć.
− A podanie na studia? Główna rola w szkolnym przedstawieniu wygląda dość imponująco – stwierdził chłopak, przypominając sobie, że Carolina miała właśnie takie ambicje, by zebrać jak najwięcej punktów za zajęcia pozalekcyjne.
− Być może, jak ktoś wybiera się na studia. – Lidia zgodziła się z nim bez przekonania. Mówiła tak wypranym z emocji głosem, że Felix zaczął się zastanawiać, czy przećwiczyła tę kwestię przed lustrem. Zupełnie jakby sama się już poddała i pogodziła z tym, że zostanie w Pueblo de Luz do końca życia, zapewne pracując gdzieś na hacjendzie albo kelnerując w Czarnym Kocie.
– Ale dla ciebie to pewnie policzek, co? – zauważyła, wyrywając go z rozmyślań. – Słyszałam, co odwalił Dick. Wywalił cię z twojego własnego przedstawienia. Przerąbane.
− Cóż, nie powiem, że się tego nie spodziewałem. – Felixa nadal bolała ta niesprawiedliwość, ale nie miał zamiaru błagać Pereza o litość. Jeszcze nie upadł tak nisko.
− I nie myśłałeś, żeby się zemścić? – zapytała Lidia, opierając szczupłą nogę na ławeczce i nachylając się, by zawiązać sportowe obuwie.
− Co masz na myśli? – Felix zmarszczył brwi, odgarniając przydługą niebieską grzywkę z oczu ciekawy, co koleżanka ma na myśli.
− Cała szkoła będzie w niedzielę oglądać musical, prawdopodobnie przyjdzie połowa miasteczka, to w końcu wielka atrakcja. – Lidia wyglądała, jakby w jej głowie kiełkował właśnie genialny plan zemsty. – Możesz wykorzystać tę okazję, żeby pokazać wszystkim, jaką szumowiną jest Dick albo po prostu, żeby go wkurzyć. Pozbawił cię udziału w przedsięwzięciu, więc i tak nie będzie cię mógł za to ukarać.
Felix zamyślił się nad tym. Chyba wiedział już, co takiego miała w głowie. Do szatni zaczęła się schodzić reszta dziewczyn, więc zatrzasnął swoją szafkę i ruszył na salę gimnastyczną, rozmyślając nad pomysłem Lidii. Tak jak przewidziała panna Montes, Lalo zjawił się na zajęciach spóźniony, z piłką siatkową pod pachą. Rzucił im piłkę i kazał grać, nie zadając sobie trudu, by zarządzić jakąś rozgrzewkę. Wobec chłopców był zdecydowanie bardziej surowy. Na szczęście Felix jako sportowiec wiedział lepiej, dobrze więc, że przyszedł na zajęcia odrobinę szybciej i mógł rozgrzać mięśnie.
Podzielili się na dwie drużyny i szybko Felix zdał sobie sprawę, że Lidia niestety miała rację. Gra była bardzo “szkolna” i polegała na przebijaniu piłki nad siatką, bez jakiejkolwiek akcji. Castellano bardzo szybko się znudził. Zauważył, że Lidia dobrze sobie radzi z piłką, ale nie odczuwała motywacji, by wyjść z inicjatywą i rozegrać porządną akcję. Carolina natomiast wreszcie znalazła rzecz, w której była kiepska. Unikała piłki jak mogła, zdecydowanie miała dwie lewe ręce. Olivia bardziej bała się o złamanie paznokcia niż dobrą ocenę końcową, chociaż widać było, że umie grać. Natomiast Anna Conde była w swoim żywiole. Była wysportowana, w końcu należała do drużyny pływackiej i Felix wiedział też, że trenowała kiedyś judo. Serwowała celnie, zdobywając sporo punktów pod rząd, a kiedy atakowała, dziewczęta z druzyny Felixa odsuwały się na boki, bojąc się oberwać. Olivia Bustamante piszczała jak myszka za każdym razem, gdy w jej stronę leciała piłka, jakby to była rakieta odrzutowa. Castellano wywrócił oczami.
− Nudzi mnie ta gra, proszę pana – zawołała córka Violetty Conde w stronę Lala, który siedział na ławce trenerskiej i grzebał w swoim telefonie, zamiast obserwować zajęcia. – To żadna frajda wygrywać z bandą oferm, które nigdy nie miały w rękach piłki.
− To możesz zejść z boiska, nikt nie każe ci grać – warknął Felix i chyba tylko dlatego Marquez podniósł wzrok od swojego smartfona, by móc trochę powyżywać się na znienawidzonym chłopaku.
− Taki jesteś mądry? – Lalo warknął, wstając z miejsca i rozglądając się po przestraszonych uczennicach. Rzeczywiście były do niczego z niewielkimi wyjątkami. – Zagrajcie trzech na trzech. Anna, Piti i Sara – zawołał trójkę uczniów. Chłopak zdziwił się, kiedy padło jego imię, widocznie nie był taką miernotą, jak wciąż powtarzał Lalo, skoro kazał mu grać. – Castellano, Lidia i Olivia.
− Ale panie profesorze! – pisnęła panna Bustamante, krzywiąc się, bo nie chciała już grać.
− Bez dyskusji, Bustamante, weź się w garść, bo sam zaraz obetnę ci te krogulce! – warknął, mierząc ze złością jej długie jak u drapieżnego ptaka paznokcie, a ona objęła się rękoma przerażona.
Anakonda jednak aż zatarła ręce z uciechy. Zaczęli grać i po raz pierwszy od dawna wszystkie uczennice wydawały się zainteresowane lekcją, a nawet sam Lalo przypatrywał się akcji, chowając telefon do kieszeni. Wreszcie widzieli siatkówkę w pełnej krasie a przynajmniej na tyle, na ile pozwalały im szkolne warunki i umiejętności – z przyjęciem, rozegraniem i atakiem. Anna celowała w biedną Olivię, która z początku unikała piłki, przez co stracili kilka punktów, ale w końcu zezłościła się do tego stopnia, że przestała przejmować się urodą i pokazała, co potrafi.
Kiedy podczas jednej z akcji Pedro nie zdołał przyjąć piłki, dzięki czemu drużyna Felixa wysunęła się na prowadzenie, Anakonda, w której obudził się duch rywalizacji, zaklęła na głos i wrzasnęła na chłopaka.
− Do czego to doszło, że muszę grać w drużynie z pedałem!
Po chwili jednak złapała się za twarz i upadła na posadzkę, boleśnie tłukąc kość ogonową. Lidia posłała w jej stronę zagrywkę godną reprezentatki drużyny narodowej, z satysfakcją celując prosto w jej kościstą gębę.
− Zrobiłaś to specjalnie! – krzyknęła dziewczyna przez łzy, wycierając krew ściekającą z nosa. – Jest złamany!
− Nie bądź głupia, tylko stłuczony – warknął Lalo, podchodząc do niej jednak, bo wiedział, że jej matka jest w radzie rodziców.
− Nic nie widać, i tak masz nos jak u orła, więc nikt się nie pokapuje! – odkrzyknęła jej Olivia, z zadowoleniem uśmiechając się w stronę Lidii, która lekko się zmieszała.
− Niezły cel – zauważył Felix, kiedy zmierzali do szatni. Lalo nie miał nawet czasu upomnieć Lidii, bo musiał zabrać Annę do pielęgniarki.
− Nie wiem, o czym mówisz. – Montes wzruszyła ramionami, udając najbardziej niewinny ton, na jaki było ją stać. – Patrzcie tylko na nią, wygląda jakby konała. – Lidia skrzywiła się, patrząc na plecy blondynki, którą prowadził Lalo, a która uczepiła się na jego ramieniu jak na wieszaku.
− Dobrze jej tak – zgodziła się Olivia, z wściekłością zaciskając pięści. – Za te plotki, które rozsiewa na temat Marcusa i innych. Mam nadzieję, że złamałaś jej nos.
− Oli, twoje paznokcie! – Carolina podbiegła do niej, wpatrując się w koleżankę ze strachem.
Panna Bustamante spojrzała na swoje dłonie niezbyt zmartwiona. Kilka sztucznych paznokcji odpadło lub się ułamało, a jeden złamał się do krwi.
− Było warto – powiedziała blondynka, odrzucając do tyłu długie blond włosy.
− Olivia, zrobisz coś dla mnie? – Felix postanowił wziąć sobie do serca radę Lidii. – Zbierzesz wszystkie osoby biorące udział w musicalu w auli dzisiaj na przerwie obiadowej?
− Jasne, chcesz zrobić jakąś sekretną próbę? – zapytała trochę zdziwiona.
− Po prostu mam pewien pomysł.
Kiedy tego dnia opuszczał szkolne mury, miał na twarzy szeroki uśmiech zwycięstwa. Perez pozbawił go dwóch rzeczy, które sprawiały mu frajdę w tej szkolę – pozycji w drużynie pływackiej i organizacji musicalu, nad którym pracował od ponad roku. Ale nieświadomie dał mu kolejny powód chęci przychodzenia do szkoły – zatruwania mu życia. Dzięki Lidii wpadł na pomysł, jak urozmaicić przedstawienie, wprowadzając do niego postać apodyktycznego dyrektora, który okazuje się być zakompleksionym homoseksualistą, podrywającym uczniów.
Wszyscy zgodzili się współpracować i oczywiście nie zamierzali informować o tym żadnego z nauczycieli. To miała być ich słodka tajemnica. Rolę dyrektora powierzono czwartoklasiście, który wcześniej odpowiadał za rekwizyty, ale miał większe ambicje. Jako że nie cierpiał dyrektora, dobrze się złożyło i miał zamiar wcielić się w rolę najlepiej jak potrafił.
Ricardo Perez mógł wprowadzać swoje zasady w szkole, ale teatr rządził się własnymi prawami.

***

Conrado Saverin źle sypiał i nie było to żadną tajemnicą. Od lat cierpiał na bezsenność i nic mu nie pomagało. Przyczyna była psychologiczna i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jak mógł spokojnie zasnąć, kiedy wiedział, że na jego życie czyha Fernando Barosso i zapewne mnóstwo innych wrogów? Sypianie z bronią pod poduszką weszło już do jego zwyczajów. Poza tym dobrze wiedział, że gdy tylko zaśnie, będą go dręczyć koszmary, w których zobaczy trupy swoich bliskich i Andrei albo krwawe scenariusze, w których morduje Fernanda Barosso. Dlatego też Saverin postanowił wykorzystać to, że nie mógł zasnąć i skupić się na pracy.
Od kiedy zajął fotel zastępcy burmistrza Pueblo de Luz, miał jeszcze mniej czasu na sen niż wcześniej. Poza obowiązkami w ratuszu, udzielał się też w poradni biznesowo-prawnej, realizowali z Fabriciem nowe projekty, a do tego zarządzał swoimi hotelami na całym świecie. Jednak największą frajdę sprawiała mu nauka młodzieży. Szykował dla nich niespodziankę i od kolejnego roku szkolnego zamierzał podjąć się prowadzenia kółka naukowego lub fakultetu z zakresu biznesu i zarządzania, gdzie chciał realizować rozszerzony program z przedsiębiorczości. Wielu uczniów dało mu do zrozumienia, że chcą się realizować jako przedsiębiorcy i prowadzić własne biznesy, stąd wyszedł z tą inicjatywą. Nie obawiał się, że Perez się temu sprzeciwi, miał już bowiem zielone światło od rany rodziców. Poza tym był to program realizowany z funduszu miasta, więc Ricardo nie miał nic do gadania.
Conrado zamierzał wszystko przygotować, ale jako że nie miał na to czasu w ciągu dnia, przychodził do szkoły wieczorami, kiedy budynek był już prawie pusty. Miał umowę z woźnym, który zawsze zostawiał dla niego otwarte wejście na tyłach budynku, od strony warsztatu, gdzie odbywały się zajęcia praktyczno-techniczne. Tutaj uczniowie mogli majsterkować, uczyć się szycia na maszynie czy budowania prostych konstruckji. Centralne miejsce zajmowało jednak stare auto, na którym mogli poznać budowę samochodu i przygotować się do zawodu mechanika lub po prostu zapoznać się z przydatnymi w dorosłym życiu umiejętnościami. Jeśli Saverin się nie mylił, auto do użytku szkoły oddała Ariana. Był to jej stary czerwony volkswagen, który został odnowiony na polecenie Cosme Zuluagi, ale musiała zrezygnować z korzystania z auta, ponieważ nie było ją stać na jego utrzymanie. I tak wolała chodzić pieszo, więc było jej to na rękę, a uczniowie dzięki temu mogli się czegoś nauczyć.
Conrado przechodził właśnie przez warsztat, kiedy coś wzbudziło jego zainteresowanie. W samochodzie coś sie poruszyło. Podszedł bliżej, zachowując czujność i obserwując uważnie wnętrze auta, co nie było trudne, bo okna były pootwierane. Na tylnym siedzeniu leżały koce i poduszka oraz jakaś torba podróżna. Gdzeniegdzie walały się paczki po chipsach i innej żywności, a na przednim siedzeniu z nogami na desce rozdzielczej siedziała Lidia Montes − ze słuchawkami wciśnietymi ciasno do uszu nie słyszała, że ktoś się zbliża. Zapukał w dach starego auta, ale nie zareagowała, więc stanął tuż obok niej, pochylając się do otwartego okna i pstryknął jej palcami przed oczami. Dziewczyna zerwała się z miejsca i otworzyła drzwi do auta tak gwałtownie, że uderzyła Saverina w czoło. Złapał się za to miejsce i syknął z bólu, mając wrażenie, że stara rana, pamiątka po starciu z Santosem DeLuną, się otworzyła. Kiedy jednak spojrzał na swoje odbicie w lustrze, nic takiego nie zauważył. Miął tylko zaczerwienione czoło i prawdopodobnie nie obejdzie się bez guza.
Lida była przestraszona i zawsztydzona, że zastał ją w takiej sytuacji. Conrado już dawno podejrzewał, że w jej domu źle się dzieje. Kiedy ostatnio zasugerował pomoc, odmówiła, nie chcąc trafić ponownie do rodziny zastępczej. Widocznie wolała sama znaleźć sobie bezpieczną przystań niż wracać do domu, do ojca. Przypatrywał się jej przez chwilę, dając jej szansę na wytłumaczenie, ale ona nie zamierzała się przed nim płaszczyć. Założyła ręce na piersi i wpatrzyła się w betonową podłogę.
− Wsypie mnie pan? – zapytała pewna, że już nie będzie mogła tu wrócić, a była to miejscówka idealna, bo zajęcia techniczne już dawno się skończyły i nikt nie przychodził do warsztatu.
− Słucham? – Saverin nie wiedział, co dziewczyna ma na myśli.
− Czy nakabluje pan na mnie? – Lidia powtórzyła nieco głośniej, wyraźnie sądząc, że Saverin jest głuchy.
− Nie mam zamiaru składać na ciebie skargi. Ale nie mogę ci pozwolić tutaj zostać. To niebezpieczne – zauważył rozsądnie, rozglądając sie po warsztacie, gdzie znajdowało się wiele niebezpiecznych przedmiotów. – Weź swoje rzeczy, odwiozę cię do domu.
− Nie! – wyrwało się z gardła Lidii, zanim zdążyła się powstrzymać. Przestała już dbać o pozory. Złapała Conrada za ramię i spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. – Tylko nie do domu, nie wytrzymam tam! Już lepiej do sierocińca!
Saverin wpatrywał się w nią przez chwilę, poklepał nieśmiało po dłoni, którą nadal ściskała boleśnie jego rękę, po czym poczekał aż spakuje swoje rzeczy. Wsiadła do jego samochodu, ostentacyjnie odwracając głowę w stronę okna, by na niego nie patrzeć. Czuła się upokorzona i rozumiał, że nie było to dla niej łatwe. Ale jako jej nauczyciel i po prostu osoba dorosła, musiał zareagować. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że tej dziewczynie potrzebna jest większa pomoc.
− Dokąd pan jedzie, sierociniec jest w drugą stronę – zauważyła piskliwym głosem, odzywając się po raz pierwszy.
Conrado nic nie powiedział, tylko zaparkował na podjeździe swojego bliźniaka na granicy Pueblo de Luz i Valle de Sombras.
− Hola, hola! Zabrał mnie pan do swojego domu? – Lidia pokręciła gwałtownie głową, dając mu do zrozumienia, że nic z tego. – Nie będę z panem spała pod jednym dachem, już panu mówiłam, że nie jestem tego typu dziewczyną, za kogo mnie pan uważa?! Stary zbok!
− A ja już tobie mówiłem, że nie jestem takim człowiekiem. – Saverin był cierpliwy. Otworzył jej drzwi na oścież, a ona chwilę się opierała, ale w końcu wysiadła, omiatając wzrokiem elegancki choć niezbyt luksusowy domek.
− Dom ma dwie części, możesz mieć całą dla siebie. Dam ci też klucze, żebyś mogła zamknąć się od środka, jeśli się boisz. – Conrado wpuścił ją do środka, pokazując minimalistycznie urządzone wnętrze.
Montes zaczęła się zastanawiać, czy Saverin celowo nie urządził tego domu, więdząc, że nie zagrzeje tutaj miejsca na dłużej, czy po prostu nie lubił ozdób i przytulnych wnętrz.
− Nie będzie takiej potrzeby. Położę się na kanapie – powiedziała, z utęsknieniem spoglądając na puszyste siedzisko, miłą odmianę od twardych obić starego samochodu Ariany Santiago.
− Mam gościnne sypialnie, nie musisz spać na kanapie.
Oprowadził ją krótko po mieszkaniu, pokazując, gdzie co jest i zachęcając, by się nie krępowała. Kiedy poszła wziąć prysznic w łazience, przygotował jej na szybko obiad – akurat miał składniki na spaghetti. Wyszła z łazienki w mokrych włosach, mając na sobie jego czyste dresy, bo swoje ciuchy wszystkie wrzuciła do prania. Usiadła nieśmiało przy stole w jadalni, obserwując jak nauczyciel nakłada jej obiad i stawia przed nią parujący talerz. Sam również nałożył sobie porcję i usiadł naprzeciwko. Zaczęła wciągać spaghettii, mając wrażenie, że dawno nie miała nic tak ciepłego i dobrego w ustach. Ostatni gorący posiłek to enchilada, którą zaserwował jej kilka dni wcześniej Eric. Obserwowała swojego gospodarza znad talerza, zastanawiając się, czemu o nic jej nie pyta.
− Nie zamierza mnie pan przesłuchać? – zdziwiła się, kiedy Saverin również jadł swoją porcję w spokoju. Spojrzał na nią zdumionym spojrzeniem, co zaczynało ją irytować – te jego bystre ciemne, współczujące oczy. Nie lubiła litości.
− Powiesz mi, kiedy będziesz gotowa – odezwał się, nie chcąc wprawiać ją w jeszcze większe zakłopotanie. – Przyszykowałem ci sypialnię gościnną, powinnaś mieć tam wszystko, czego potrzebujesz. Kiedy zjesz, wyśpij się i porozmawiamy jutro. Musisz być zmęczona.
Kiwnęła tylko głową, bo rzeczywiście nie miała ochoty rozmawiać. Spaghetti bardzo jej smakowało, ale nie była pewna, czy to ze wględu na głód czy może umiejętności kulinarne pana Saverina. Kiedy położyła się do łóżka, dla pewności zamykając sypialnię od środka na klucz, rozmyślała jeszcze przez chwilę, leżąc w czystej, pachnącej pościeli. Nie wiedziała, że na tym świecie istnieją jeszcze tacy dobrzy ludzie jak Saverin. Zasnęła w mgnieniu oka, dawno nie miała tak dobrego noclegu. Więc chyba to prawda, co mówią o hotelach Saverina. Że można się w nich poczuć jak w domu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:45:00 30-08-22    Temat postu:

CAPITULO 080 cz. 3


Niedziela dwunastego lipca nadeszła szybciej niż się spodziewali. Wszyscy byli podekscytowani, nie tylko miejscowe liceum, ale cała lokalna społeczność żyła popołudniowym przedstawieniem. W tak małej mieścinie jak Pueblo de Luz, gdzie jedyną rozrywką były wieczory przy muzyce na żywo w Czarnym Kocie lub wyjścia do małego kina, gdzie rzadko odbywały się seanse, przedstawienie teatralne na żywo wydawało się idealnym sposobem na rozerwanie się, a dla młodzieży – również na rozpoczęcie wakacji. Chociaż oficjalne zakończenie roku szkolnego miało się odbyć we wtorek, większość uważała musical za zwieńczenie całorocznej pracy.
Bilety wyprzedały się błyskawicznie i zaczęto się zastanawiać, czy nie wystawić musicalu dwa dni z rzędu tak, by wszyscy chętni mieli okazję go obejrzeć. Zjawili się wszyscy uczniowie i nauczyciele oraz dumni rodzice i inni mieszkańcy miasteczka. Aula liceum pękała w szwach, a obsada przedstawienia robiła się coraz bardziej nerwowa, obserwując zza kulis napływających zewsząd widzów.
Ariana, Oscar i Carlos wybrali się razem jak za dawnych lat. Szczególnie Fuentes był podekscytowany, dawno nie widział żadnego musicalu na żywo a jako że kochał muzykę, nie mogło go tutaj zabraknąć. Jimenez natomiast przyszedł wspierać brata, który odgrywał główną rolę męską, i był ciekaw jego występu. Ariana wiedziała, że przedstawienie będzie świetne, w końcu sama pomagała przy jego organizacji. Przeciskali się właśnie do swoich miejsc gdzieś w połowie rzędów, kiedy Oscar dostał sms. Zmarszczył brwi, zerkając na wyświetlacz, gdzie zobaczył imię Lucasa. Rzucił Arianie szybkie spojrzenie, a ona poczuła się niebywale głupio. Od czasu wyjazdu Luke’a w ogóle o nim nie rozmawiali, jakby był jakimś tematem tabu. Sam Oscar dostawał od niego tylko lakoniczne wiadomości, domyślając się, że Luke unika kontaktu, by nie zostać ponownie wypytywanym o niedokończone sprawy z Arianą.
− A doktorek nie chciał przyjść? – zapytał Carlos, nie przejmując się kompletnym brakiem taktu. Miał rzecz jasna na myśli Sergia.
− Ma dużur w szpitalu, nie mógł – wyjaśniła Ariana, z trudem starając się nie dać po sobie poznać, że bardziej interesuje ją wiadomość od Lucasa.
Oscar musiał wyczytać to z jej spojrzenia, bo uniósł lekko swój telefon i przekazał treść esemesa.
− Luke pozdrawia z Waszyngtonu.
− Hernandez przesyła buziaki? – Za ich plecami wyrósł Joaquin Villanueva, wyrywając Fuentesowi komórkę z ręki. – To miło, ale wygląda na to, że się tam zadomowił.
− Jeśli wróci do miasta, na pewno cię powiadomi. – Oscar wyrwał Joaquinowi swoją własność z dłoni, rzucając mu wściekłe spojrzenie.
− Kiedy wróci. Chciałeś chyba powiedzieć “kiedy”. – Villanueva włożył ręce do kieszeni, przypatrując się całej trójce podejrzliwie.
− Panie Villanueva, tędy proszę! – Ricardo Perez stawał na głowie, by ugościć darczyńcę szkoły, wskazał mu drogę do loży VIP, zostawiając w tyle Arianę i jej towarzyszy, którzy zajęli swoje miejsca, Oscar nieco podenerwowany, bojąc się, że Joaquin jest gotów znaleźć Luke’a w samym Quantico, jeśli odkryje, że go zdradził.
Conrado natomiast tak, jak obiecał, zabrał Alice do loży honorowej, by mogła obejrzeć widowisko z najlepszym widokiem. Nie był co prawda przekonany, czy treści przedstawiane były odpowiednie dla dziesięciolatki, ale przekonała go, że jest bardzo dojrzała jak na swój wiek. Z daleka dziewczynka pokiwała ręką Fabriciowi i Emily, którym udało się kupić jedne z ostatnich biletów i siedzieli nieco dalej. Saverinowi nie podobała się obecność Joaquina Villanuevy, który zajął zaszczytne miejsce tuż przy dyrektorze Perezie, który zabawiał go rozmową, wyraźnie próbując go obłaskawić, wiedząc, że to znajomy Fernanda.
− Ale lizus – mruknęła Alice, zakładając ręce na piersi i moszcząc się w wygodnym fotelu, spoglądając na tył głowy Ricarda z jakąś dziwną determinacją.
Saverin rozejrzał się uważnie po auli, dostrzegając w tłumie Fernanda Barosso, co nie bardzo go zdziwiło. Był w towarzystwie swoich ochroniarzy i zajął miejsce na balkonie, skąd doskonale mógł wszystkich obserwować, sam nie będąc zauważonym. Niestety nic nie dało się ukryć przed bystrymi oczami Conrada. Wiedział, że Fernando nie przegapi okazji, by zobaczyć Carolinę w akcji. Być może chciał się przekonać, czy jest tak samo utalentowana jak jej zmarła matka, Mercedes Nayera, a może po prostu lubił sztukę? Saverin skłaniał się ku tej pierwszej opcji.
Do loży obok nich przecisnęli się Castellanowie. Basty wymienił z Conradem uścisk dłoni i usiadł razem z Felixem, który wyglądał na podekscytowanego, pomimo tego, że w ostatniej chwili został pozbawiony udziału w organizacji tego przedsięwzięcia. Ella ubłagała ojca, by wypisał ją wcześniej ze szpitala, by mogła obejrzeć widowisko. Sebastian miał miękkie serce, więc zgodził się, wiedząc, że dziewczynka rzadko ma okazje do rozrywek. Rozentuzjazmowana trzynastolatka zajęła miejsce po drugiej stronie Alice, uśmiechając się do niej szeroko. Alice ucieszyła się z obecności nowej koleżanki i odwzajemniła uśmiech.
− Cześć, jestem Alice. Co ci dolega? – przywitała się dziesięciolatka, przechodząc do rzeczy i wskazując na siniaki koleżanki – pamiątki po wenflonach.
− Ella. Jestem chora, dopiero co wyszłam ze szpitala. Ale przyszłam obejrzeć musical, który napisał i wyreżyserował MÓJ BRAT, FELIX CASTELLANO. – Ostatnie słowa dodała tak głośno, by dyrektor Perez, który akurat obrócił się w ich stronę mógł usłyszeć jasno i wyraźnie. Nauczyciel biologii posłał im tylko obrzydliwy uśmiech zwycięstwa i z powrotem skupił swoją uwagę na Joaquinie, który jednak nie wydawał się tym towarzystwem zainteresowany. Wpatrywał się w program, który każdy widz otrzymał na wejściu, by wyczytać coś więcej.
Kiedy światła przygasły i orkiestra zaczęła grać muzykę, wszyscy ucichli i skupili się na historii. Felix słyszał, jak dyrektor tłumaczy jeszcze Joaquinowi, że jest to współczesna opowieść o Romeo i Julii. Prychnął tak ostentacyjnie, że zasłużył sobie na karcące spojrzenie opiekunki kółka teatralnego, która siedziała nieopodal. Ale ucieszył się, bo to oznaczało, że dyrektor nie zrozumiał przekazu sztuki i skupił się na oczywistym wątku, a to oznaczało, że efekt będzie jeszcze lepszy.
Akcja sztuki dzieje się w szkole w prowincjonalnym miasteczku. Po długiej nieobecności ze szkoły z internatem w stolicy wrócił Gabriel − grany przez Marcusa, utalentowany młody chłopak, który burzy dotychczasowe życie uczniów, w szczególności swojej byłej dziewczyny, Sofii, w której postać wciela się Carolina. Dowiadujemy się, że rozstali się w niezbyt pokojowej atmosferze, ponieważ matka Sofii była bardzo konserwatywna i nie pozwalała jej spotykać się z chłopakiem z niższych sfer. Sama wyszła za mąż po raz drugi za bogatego biznesmena, samotnie wychowującego nastoletnią córkę, Amaię, graną przez Olivię. Historia z początku wydaje się być ckliwym nastoletnim romansem, ale z czasem okazuje się, że nie jest to zwykłe love story. Młodzież mierzy się z problemami natury duchowej, zawodami miłosnymi, pokusami i nietolerancją, w szczególności ze strony okrutnego dyrektora-tyrana, Raimundo Paza.
Na początku opowieści pojawiły się żywe melodie, aktorzy tańczyli i śpiewali na scenie, a widownia chętnie klaskała w rytm muzyki, która podrywała do tańca. Muzyka na żywo zdecydowanie była dobrym pomysłem. Jednak z czasem jak fabuła się rozwijała i publiczność odkrywała nowe fakty z życia bohaterów, a sama akcja nabierała bardziej dramatycznego obrotu, muzyka się zmieniała. Felix pokazał swój eklektyczny gust muzyczny, tworząc piosenki łączące w sobie wiele muzycznych stylów, gdzie jednak dominowały nuty rockowe idealnie odzwierciedlające buntownicze nastroje bohaterów. Nie zabrakło również emocjonalnych ballad przy akompaniamencie orkiestry.
Felix uważnie obserwował reakcje Dicka siedzącego kilka rzędów przed nim, mając nadzieję, że poczuje się upokorzony choć odrobinę. Widownia śmiała się w odpowiednich momentach, kiedy Raimundo strofował uczennice, a do uczniów płci męskiej odnosił się aż za nadto życzliwie, co mogło świadczyć zarówno o jego mizoginistycznej postawie jak również o skłonnościach homoseksualnych (zostało to oddane do interpretacji widzów). Czwartoklasista wcielający się w rolę dyrektora dał z siebie wszystko i był idealną komiczną postacią.
Natomiast bohater grany przez Marcusa na nowo próbuje uporządkować to, co czuje do Sofii, która jednak wzbrania się przed ponownie kiełkującym uczuciem, ponieważ ma już nowego chłopaka – postać grana przez Ignacia została nazwana wymownie Nacho, zdrobniale od jego imienia. Nacho pochodzi z bogatej i szanowanej rodziny jednak, jak to zwykle bywa, okazuje się być totalnym dupkiem i szkolnym tyranem maltretującym uczniów. Właśnie to jest powodem waśni między nim a Gabrielem, który wstawia się za słabszymi, czym zaskarbia sobie sympatię Amaii, przyrodniej siostry Sofii.
− Kolejny miłosny czworokąt? – Oscar obserwujący musical nie był przekonany. Nigdy nie przepadał za takimi historiami.
− Cicho, oglądaj dalej! – warknęła Ariana trochę zła, że przyjaciel ocenia przedstawienie, zanim tak naprawdę się zacznie. Sama czytała scenariusz i widziała próby, ale premiera okazała się być dużo lepsza.
Tymczasem na scenie Gabriel walczy sam ze sobą, zdając sobie sprawę, że nigdy nie przestał kochać postaci granej przez Carolinę i śpiewa w otoczeniu swoich przyjaciół, obserwując Sofię i Nacha. Sofia ma dosyć apodyktycznego chłopaka i, choć chciałaby wrócić do byłego ukochanego, boi się reakcji siostry, która jest bardzo wrażliwa i cierpi na depresję.
To, co dyrektor Perez opisywał jako współczesną wersję “Romea i Julii”, okazało się dużo bardziej złożone. Okazuje się bowiem, że Gabriel wrócił do miasteczka, by zaopiekować się niestabilną psychicznie, uzależnioną od leków matką, których skomplikowane relacje przewijają się przez całe przedstawienie. Barbara manipuluje synem i zmienia swoje nastroje jak w kalejdoskopie. Gabriel jest rozdarty między bezwarunkową miłością, którą powinien darzyć rodzicielkę a cierpieniem jakie mu przysporzyła przez całe życie.
Akcja opowieści powoli zaczynała się robić coraz bardziej mroczna. Protagonistka Sofia tęskni za ukochanym, ale wie, że nie mogą być razem, co wyraża w piosence ”Echa Miłości”. Gabriel jednak nie poddaje się i zamierza o nią walczyć, chcąc udowodnić, że mogą razem pokonać wszelkie przeciwności losu, w tym również sprzeciw rodziców. W międzyczasie bohaterka Olivii powoli zagłębia się w jeszcze większą depresję, widząc, że nikogo nie obchodzi. Rodzice są skupieni na Sofii, która jest najlepszą uczennicą w szkole i chodzi z synem burmistrza, a Amaia jest pozostawiona sama sobie, nikt nie rozumie jej cierpienia. W dodatku chłopak, w którym zakochuje się bez pamięci zdaje się traktować ją tylko jak dobrą koleżankę i widzi tylko jej przyrodnią siostrę. W tym miejscu Olivia Bustamante nie musiała się wysilać, bo dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy Marcus Delgado nie zwracał na nią uwagi, dlatego sceny między Amaią a Gabrielem wyszły bardzo wiarygodnie.
Grany przez Ignacia Nacho rzuca kąśliwe uwagi pod adresem Amaii przez całą akcję i można wywnioskować, że to on przyczynił się do jej pogarszającego się stanu psychicznego. Gabriel domyśla się, że Nacho skrzywdził Amaię, prawdopodobnie wykorzystując ją seksualnie, stąd dziewczyna ucieka w narkotyki i traci ochotę do życia. Bohater grany przez Marcusa próbuje pokazać Amaii, że ma szansę na szczęście, ale ona nie chce tego słuchać. Czuje się samotna i oszukana, a kiedy wreszcie wydawało jej się, że jej życie może mieć sens, dowiaduje się, że Gabriel i Sofia są w sobie zakochani.
Amaia nie chce już dłużej żyć. Po rozmowie z Barbarą, matką Gabriela, która daje jej tabletki, które pomogą jej zapomnieć, postanawia ze sobą skończyć. Amaia bierze tabletki i wygłasza emocjonalny monolog pod adresem Gabriela, który próbuje ją powstrzymać. W trakcie piosenki bohater Marcusa sam poddaje w wątpliwość swoje zdrowie psychiczne i zaczyna się zastanawiać, czy decyzja Amaii nie jest słuszna – w końcu chce odejść do miejsca, gdzie już nie będzie płakać. Olivia w swojej piosence wyraża głos młodego pokolenia, które jest uciszane. Mówi, że chce, by pozwolono jej krzyczeć. Tam, dokąd chce się udać, nie będzie już płakać. Chce polecieć bezpowrotnie, bo życie ją zabija.
Scena przedawkowania przez Amarię leków urozmaicona została dzięki tańczącym uczniom, którzy na scenie mieli uosabiać demony w głowie bohaterki. Przerwa taneczna w piosence śpiewanej przez Olivię i Marcusa, podczas której wola życia Amaii walczy z jej największymi obawami, wyszła znakomicie. Dyrektor Perez nie był zachwycony, widząc taniec współczesny i śmieszne “wygibasy”, jak to mruknął pod nosem, ale Felixa to nie obchodziło. Olivia dała popis umiejętności aktorskich, a na koniec Gabrielowi udało się przedrzeć przez jej demony i ją odratować.
Jednak jedną z najbardziej zapamiętywalnych w całym musicalu scen okazała się emocjonalna kłótnia matki i syna. Wściekły Marcus idzie skonfrontować się ze swoją matką, którą obwinia o to, że nigdy nie była obecna w jego życiu, kiedy jej potrzebował. Barbara nie widzi cierpienia syna, zbyt pochłonięta niezrealizowanymi marzeniami z przeszłości. Nigdy nie chciała mieć dzieci, wolała robić karierę. Sara z trzeciej klasy, która wcieliła się w postać wyrodnej matki, śpiewa przejmującą balladę o tym, że jest kobietą z krwi i kości i nie zamierza się zmieniać. Następnie odpływa pod wpływem działania leków, podczas gdy Gabriel bezskutecznie próbuje przedrzeć się do jej podświadomości. Protagonista wyraża swoje obawy, że skończy tak jak jego matka – samobójcza próba Amaii dała mu do myślenia. Marcus śpiewa do matki, dając upust swoim od dawna skrywanym emocjom, a Barbara jest w swoim własnym świecie, zbyt otumaniona lekami. Nastrój piosenki ma charakter nieco psychodeliczny, odzwierciedlając nastrój bohaterki odurzonej psychotropami. Światła stroboskopowe na scenie tylko spotęgowały ten efekt, a Marcus wczuł się w rolę, śpiewając:

Zgubiłem cię wśród ludzi,
uwielbiałem cię i nienawidziłem,
i w głębi duszy dobrze wiesz,
że w najgorszych momentach
nosisz w sobie mrocznego anioła,
który pogrąża nas oboje.
I kiedy nadchodzi nowy dzień,
przysięgasz mi, że się zmienisz,
ale znowu upadasz.
Całe twoje ciało będzie boleć,
będziesz mnie szukała w piekle,
ponieważ jestem taki jak ty.


Oglądając to przedstawienie, Sebastian Castellano dopiero teraz tak naprawdę zrozumiał przez co jego syn przechodził przez te wszystkie lata. Nie miał wątpliwości, że wątek uzależnionej, nieobecnej matki Felix zaczerpnął z autopsji. Jego syn był bardzo podobny do matki i bał się, że stanie się taki jak ona, choć nigdy tych obaw nie wypowiedział na głos. Sebastian spojrzał na niego ukradkiem. Dawno nie widział syna tak pełnego pasji i zaangażowanego jak teraz. Był wyraźnie dumny z Marcusa, który przekazywał wszystkie emocje, według jego instrukcji. Scena wyszła znakomicie. Basty bez słowa złapał syna za rękę, którą ten położył na poręczy fotela. Felix oderwał się od akcji, spoglądając na ojca pytająco, ale Sebastian utkwił zaszklony wzrok w Marcusie, który na scenie próbował ocucić nieprzytomną matkę. Felix uśmiechnął się lekko, czasem z ojcem zdawali się rozumieć bez słów.
Podczas gdy Nacho knuł jak pozbyć się ze szkoły Gabriela, przywodząc na myśl złą postać rodem z telenowel, widownia, pomimo powagi sytuacji, nie mogła przestać się uśmiechać, dostrzegając elementy satyryczne i naśmiewanie się autora scenariusza z latynoskich tasiemców. Ignacio wygłaszał bowiem oklepane kwestie, które często pojawiają się w takich produkcjach, śledząc głównych bohaterów, którzy spotykają się za jego plecami.
Sofia ostrzega Gabriela – matka i ojczym byli surowi, ale to nic w porównaniu z burmistrzem Barbarossą, który jest bez skrupułów i nie zawaha się skrzywdzić Gabriela, wiedząc, że reputacja Nacha, jego syna, wisi na włosku. Obserwując tę scenę kilka osób na widowni zaśmiało się cicho z nazwiska antagonisty, który łudząco przypominał Fernanda Barosso, nawet z charakteryzacji. Było to bardzo śmieszne, bo w postać burmistrza wcielała się krępa dziewczyna z drugiej klasy. Conrado Saverin zerknął z zaciekawieniem na balkon, gdzie jak wiedział, siedział Fernando. Wydawał się być jednak zainteresowany przedstawieniem, jakby aluzja do jego osoby w ogóle go nie ruszała.
Marcus, a raczej postać, w którą się wcielał, mówi Carolinie, że nie ważne, czy inni będą chcieli ich rozdzielić, on będzie ją zawsze kochał. Razem śpiewają duet, w którym wyznają sobie miłość. Felix miał problem z tym utworem, bo chciał przekazać tekst w wersji angielskiej, a zawsze kiepsko sobie radził z tym językiem, więc Marcus pomógł mu z tekstem tej piosenki i Castellano musiał przyznać, że wyszło świetnie. Widownia słuchała jak zaczarowana, a głosy Marcusa i Caroliny świetnie ze sobą współgrały, oboje dawali z siebie wszystko, a orkiestra tylko dopełniała całości. Po tej scenie publiczność mogła wywnioskować, że młodzi spędzili razem noc, choć nie jest to powiedziane wprost.
Felix uważnie obserwował dyrektora, śmiejąc się sam do siebie. Rada rodziców próbowała ocenzurować scenariusz, ale dzięki pomocy Ariany udało mu się przemycić tę informację w formie aluzji. Perez wydawał się być wściekły, ale robił dobrą minę do złej gry, bo siedział koło niego Joaquin Villanueva, o dziwo pochłonięty bez reszty przedstawieniem, bo właśnie ponownie występowała Carolina Nayera w piosence ”Este Fuego”, w której obiecywała ukochanemu, że będzie go kochać w ukryciu, dopóki znów nie będą mogli być razem tak naprawdę. Joaquin słuchał jak urzeczony, a Conrado obserwował go z pewnej odległości, zastanawiając się, czy w tym człowieku są jeszcze jakieś cieplejsze uczucia.
W międzyczasie inni bohaterowie walczą w szkole o sprawiedliwość i równouprawnienie. Amaia próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i na nowo odkrywa wolę życia. Postanawia przejąć dowodzenie w walce z dyrektorem-tyranem. Natomiast burmistrz Barbarossa bije syna, naigrywając się z niego, że nie jest w stanie utrzymać dziewczyny u swojego boku. Zależy mu na związku Nacha i Sofii, bo dziewczyna jest dziedziczką fortuny, a sam robi interesy z jej ojczymem. Upokorzony Nacho postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Grozi Sofii, że jeśli do niego nie wróci, zabije Gabriela. Dziewczyna jest przerażona i zgadza się zerwać ze swoim ukochanym, okłamując go i mówiąc, że chciała się tylko zabawić i zemścić za to, że zostawił ją kiedyś, kiedy wyjechał do stolicy. Gabriel jest zrozpaczony i traci ochotę do życia, śpiewając piosenkę na pożegnanie ukochanej, decydując się wyjechać z miasteczka, by nie dostarczać jej więcej problemów. Tymczasem Amaia, która postanawia przedłożyć dobro siostry i ukochanego nad własnym, próbuje do zatrzymać, mówiąc mu, że to wszystko manipulacje Barbarossy i jego syna.
Kiedy Olivia i Marcus odbywali dialog na scenie, do loży vipowskiej przecisnął się Quen Ibarra. Felix zdziwił się, widząc go tutaj, Quen pomagał bowiem przy scenografii i rozstawieniu orkiestry. Teraz stał bezceremonialnie między rzędami i wyciągał do niego rękę.
− Co to ma znaczyć? – syknął dyrektor Perez z pierwszego rzędu, na tyle cicho, by inni go nie dosłyszeli, bo nie chciał robić skandalu, ale na tyle głośno, by uczniowie wiedzieli, że ich zachowanie jest karygodne.
− Bardzo mi przykro, panie dyrektorze, ale brakuje nam gitarzysty do kolejnego numeru. – Quen skłamał nauczycielowi prosto w twarz z satysfakcją. – Choć, Felix.
− Ale... – Castellano spojrzał na ojca, jakby szukał przyzwolenia. Basty zdawał się rozumieć więcej niż jego syn. Popchnął go w stronę Quena i uśmiechnął się zachęcająco.
Felix poszedł za Quenem, który prowadził go za kulisy. Zaraz cała obsada musicalu miała zaśpiewać razem przedostatnią piosenkę, był to moment kluczowy w całym przedstawieniu i Enrique nie zamierzał pozwolić, by jego przyjaciel został wykluczony. Castellano dobrze wiedział, że gitarzysty wcale nie brakowało, ale cieszył się, że mógł jednak stanąć na scenie i zagrać razem z resztą swoich przyjaciół.
− Trzymaj. – Quen wcisnął mu w rękę gitarę elektryczną. – Zetrzyj Perezowi z twarzy ten dumny uśmieszek, niech nie myśli, że to jego show. To zawsze było twoje show, pamiętaj o tym.
Felix nie wiedział, co powiedzieć, ale na szczęście nic nie musiał mówić. Wszyscy aktorzy powoli zaczynali wychodzić na scenę, poczuł jak ktoś poklepuje go po ramieniu i dobrze wiedział, że to Marcus zachęca go, by wyszedł razem z nimi i stanął niedaleko orkiestry.
Zaczęli śpiewać, a kiedy przyszedł czas na gitarowe solo Felixa, z satysfakcją wpatrzył się prosto w znienawidzoną gębę dyrektora, wczuwając się w muzykę i wylewając całą swoją nienawiść do niego i jemu podobnych. Dick zaciskał tylko dłonie na poręczach fotela, bo był bezsilny.
Rozbrzmiały gromkie brawa, przedstawienie zmierzało ku końcowi. Namówiony przez Amaię Gabriel postanawia ostatni raz zawalczyć o Sofię i zmierzyć się z Nachem i jego ojcem. Następuje walka między bohaterami. Felix obawiał się tej sceny, bo wiedział, że Ignacio na pewno będzie chciał, by wszystko wyglądało wiarygodnie i z chęcią przyłoży Marcusowi, z którym nie cierpieli się od dziecka. Jednak Fernandez nie zepsuł przedstawienia. Obaj zachowali się profesjonalnie, symulując walkę wręcz, podczas gdy Carolina obserwowała ich i krzyczała, by przestali. Scena walki prawie się skończyła, Gabriel wygrał z Nachem i poszedł uściskać ukochaną, jednak Nacho ostatkiem sił wyciągnął z kieszeni nóż, zaszedł chłopaka od tyłu i wbił mu sztylet w plecy, po czym uciekł z miejsca zdarzenia zostawiając zrozpaczoną Sofię, trzymającą w ramionach konającego ukochanego.
W pewnym momencie Marcus zauważył kątem oka coś dziwnego na widowni. Do Joaquina Villanuevy siedzącego w pierwszym rzędzie, tuż obok przejścia, podszedł nie kto inny jak Lalo Marquez. Zrobił to niepostrzeżenie, by nie przeszkadzać w przedstawieniu. Szepnął szefowi kilka słów na ucho, przez co Villanueva cały zesztywniał. Kiwnął swojej prawej ręce, by odszedł a sam przeprosił dyrektora i wymknął się niezauważony z auli. Marcus nie miał pojęcia, jakie wieści przyniósł Lalo, ale wiedział, że musi się tego dowiedzieć. To niepowtarzalna okazja.
Światła na scenie przygasły, nastąpiły przygotowania do finału przedstawienia. Marcus jednak nie zamierzał zostać.
− Zastąp mnie – nakazał Quenowi, który z niepokojem przyglądał się jak jego przyjaciel zdejmuje poplamioną sztuczną krwią koszulę i każe mu ją założyć, a sam zakłada swoją czarną bluzę z kapturem.
− Oszalałeś, przedstawienie jeszcze trwa! – Ibarra nie miał pojęcia, co wstąpiło w Delgado, ale wszystko wskazywało na to, że zwariował.
− Joaquin właśnie wyszedł ze szkoły, muszę się pospieszyć, żeby go dogonić. – Marcus nie miał czasu na wyjaśnienia. – Dasz radę, masz tylko leżeć i udawać martwego, widownia się nie pokapuje.
− Ale... – Quen próbował jeszcze coś powiedzieć, ale nie było mu to dane, bo Marcus puścił się biegiem za kulisami, zmierzając do wyjścia ze szkoły. – Cholera! – warknął sam do siebie Ibarra, wciągając pospiesznie zakrwawioną koszulę i wychodząc na scenę.
− Gdzie Marcus? – Carolina była przerażona. Właśnie miała wykonać finałową piosenkę, która była dla niej wyzwaniem, a Marcusa nie było.
Quen położył się w specjalnie wyznaczonym na scenie miejscu i wyjaśnił jej sytuację.
− Poradzisz sobie, wyobraź sobie, że jestem Marcusem.
− Ale...
− Zaraz podniosą kurtynę, ogarnij się, dziewczyno! – warknął, choć sam również był zestresowany. Nie spodziewał się takiego debiutu scenicznego.
Carolina była profesjonalistką. Wzięła się w garść, przyklękła przy ciele ukochanego i kiedy światła na scenie powoli się rozjaśniły a kurtyna ich odsłoniła, była już przygotowana. Orkiestra zaczęła grać, a ona zaczęła śpiewać jako zrozpaczona bohaterka, ubolewając nad tym, że jej ukochany stracił życie w jej obronie, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę go kochała.

Odszedł, nie wiedząc,
że go kochałam.
Odszedł, nie wierząc we mnie.
Straciłam rozum,
wykrwawiłam tak dużo miłości,
że do dzisiaj czuję pustkę.
Weź mnie ze sobą.
Moje serce
szepnęło mi
nie wracaj do mnie bez jego miłości.


Quen słuchał jak urzeczony, obserwując Carolinę w swoim żywiole, zastanawiając się, dlaczego wcześniej nie zauważył, że była taka ładna. A może zauważył już dawno, tylko dopiero teraz to do niego dotarło? Nie widział publiczności, ale mógł się domyślić, że wszyscy patrzyli na nią teraz podobnie, w auli panowała kompletna cisza, słychać było tylko nastrojową muzykę, wygrywaną przez orkiestrę i śpiew Caroliny. Felix od początku wiedział, że finałowa piosenka musicalu będzie w wersji symfonicznej i Quen musiał przyznać, że był to strzał w dziesiątkę.
Główny bohater miał umrzeć, takie było jego przeznaczenie. Może właśnie dlatego Perezowi fabuła skojarzyła się z “Romeem i Julią”. Quen nie wiedział, co w niego wstąpiło, ale nie mógł pozwolić, by ta historia tak się zakończyła. Nie wiedział, co nim pokierowało, ale kiedy Sofia wyśpiewała ostatnie wersy piosenki, a orkiestra kończyła grać, podniósł się i pocałował Carolinę.
Następnie przygasły światła a kurtyna została opuszczona. Nayera klęczała na scenie jak sparaliżowana, zupełnie zaskoczona, ale najbardziej zaskoczony zdawał się być sam Enrique. Dopiero gromkie brawa dochodzące z auli i owacje na stojąco sprowadziły go na ziemię. Oderwał się od koleżanki, patrząc na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem.
− Co to miało być? – zapytała, nadal zbyt oszołomiona, by wyrazić złość.
− Happy end? – Podsunął Enrique z braku lepszych pomysłów.
Na szczęście od konieczności wytłumaczenia się wybawiło go pojawienie się reszty aktorów, którzy mieli zaraz wyjść na scenę, by pokazać się i ukłonić publiczności. Młody Ibarra przeklinał sam siebie w duchu, że dał się ponieść emocjom i to w doatku przed całą szkołą i prawdopodobnie połową miasteczka. Wyszedł jednak ponownie na scenę, by ukłonić się razem z wszystkimi zaangażowanymi osobami, myślami pomstując na Marcusa, którego obwiniał za to wszystko. “Gdzie ty do cholery jesteś, Delgado?” – warknął sam do siebie.

*

Marcus miał dobre przeczucie. Cokolwiek Lalo przekazał szefowi, Joaquin poszedł to sprawdzić w starym magazynie w lesie, tym samym gdzie ostatnio szwędali się członkowie kartelu Los Zetas. Delgado skradał się bezszelestnie między drzewami, obserwując jak Villanueva wymienia uścisk dłoni z małym człowieczkiem z wytatuowanym krzyżem na szyi, po czym znika wewnętrz budynku.
− Co ty knujesz? – powiedział sam do siebie, ukrywając się w cieniu drzew i wpatrując się w stary magazyn, jakby miał w oczach promienie roentgena.
− O to samo mógłbym zapytać ciebie.
Nastolatek obrócił się gwałtownie po tych słowach, gotów do walki jeśli zajdzie taka potrzeba. Na szczęście przed nim stał tylko Hugo Delgado. Odetchnął z ulgą.
− Mówiłem wam, żebyście się w to nie mieszali. – Hugo westchnął ciężko, ubolewając nad impulsywnością tych młokosów. Ukucnał, chowając się między drzewami i również wpatrując się w obóz Templariuszy. – Schyl się, dryblasie, bo cię zaraz zobaczą – warknął, pociągając kuzyna za rękaw bluzy, by schował się obok niego.
− Co ty tu robisz? – zdziwił się Marcus, wpatrując się niepewnie w starszego o jedenaście lat kuzyna. – Śledzisz Joaquina?
− Mówiłem, że będę miał na niego oko. A ty miałeś przestać z tą prywatną wendettą. Nie powinieneś być czasem na scenie? – Starszy Delgado zmarszczył czoło.
− Zobaczyłem, jak Lalo przekazuje Villanuevie jakieś wieści. Musiało to być coś poważnego, bo cały zesztywniał i od razu przyjechał tutaj, nie czekając na zakończenie przedstawienia – opowiedział nastolatek, ponownie skupiając wzrok na magazynie, gdzie czaiło się kilku uzbrojonych członków kartelu, stojących na czatach. – Myślisz, że to może mieć związek z Los Zetas?
− Nie wiem, może – odpowiedział Hugo bez przekonania. Od ostatniej rozmowy z Joaquinem postanowił trzymać rękę na pulsie. Nie zauważył jednak nic niepokojącego, po członkach Los Zetas nie było śladu.
− I co teraz? – zapytał Marcus, nie bardzo wiedząc, jak to miało wyglądać. Joaquin wszedł do środka i nie zapowiadało się, by miał szybko opuścić tamto miejsce.
− Teraz czekamy – zarządził Hugo, siadając wygodnie między drzewami i nakazując kuzynowi to samo. Skoro zaszli już tak daleko, wypadałoby się dowiedzieć, co tak wstrząsnęło szefem Templariuszy.

***

Fernando Barosso udał się za kulisy z bukietem kwiatów. Nadszedł czas, by złożyć wizytę Carolinie. Dziewczyna odziedziczyła po matce nie tylko urodę, ale też talent. Słuchał jej jak zaklęty przez cały wieczór. Nayera zdążyła się przebrać w swoje ubrania i chciała opuścić szkołę i wrócić do domu dziecka, ale niespodziewany gość zaburzył jej plany.
− Byłaś niesamowita – powiedział Fernando, patrząc na nią z dumą, zupełnie jakby była jego własną córką. Wręczył jej bukiet kwiatów, a ona patrzyła na niego lekko przestraszona, nie wiedząc, co o tym myśleć.
Sytuacji nie polepszał fakt, że obok Fernanda stał Lalo Marquez, a wiedziała, do czego ten człowiek jest zdolny.
− Przepraszam, ale czy my się znamy? – zapytała uprzejmie, ale stanowczo. Oczywiście wiedziała, kim był Fernando, ale nigdy wcześniej nie zamienili ze sobą słowa i trochę ją to niepokoiło.
− Nie, ale mam nadzieję, że to się niedługo zmieni. – Barosso przestąpił kilka kroków w jej stronę, a ona się cofnęła. Wiedział, że nie może być zbyt nachalny, więc wytłumaczył: − Znałem twoją matkę. Mercedes była wspaniałą kobietą. Przypominasz ją, wiedziałaś o tym? – Carolina pokręciła głową, trochę skołowana tą sytuacją. – Bardzo ją kochałem.
Carolina czuła jak trybiki w jej głowie obracają się coraz szybciej, łącząc fakty.
− Jej ostatnią wolą było, żebym się tobą zaopiekował – oznajmił Barosso, a ona patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. – Wyznaczyła mnie jako opiekuna prawnego.
− Więc dlaczego tak długo zwlekałeś? – W garderobie pojawił się Quen. Zauważył jak Barosso zmierza w tym kierunku i mu się to nie spodobało.
− Wybacz, Enrique, ale to nie twoja sprawa. To sprawa między mną a Caroliną – rzekł Fernando dobitnie, krzywiąc się na wspomnienie ostatniego spotkania z chrześniakiem, który pokazał, że jest bardziej odważny niż wygląda.
− Mylisz się, Nando. Nie możesz jej nagabywać, bo taki masz kaprys. – Quen stanął przed dziewczyną, osłaniając ją przed znienawidzonym człowiekiem.
− Trochę szacunku, Quen, nadal jestem twoim wujem.
− Dla mnie jesteś tylko starym zgredem, który zrobił przysługę moim starym.
Po tych słowach Lalo ruszył do przodu gotów obronić swojego nowego szefa, ale Fernando uniósł rękę, by go powstrzymać. Nie uszło to uwadze Ibarry.
− Więc teraz jesteś tresowanym pieskiem Barosso? Myślałem, że wolisz lizać buty Joaquina. – Prychnał młody, czym zasłużył sobie na mordercze spojrzenie Lalo Marqueza.
Carolina złapała Quena za ramię, ściskając je, by dać mu do zrozumienia, żeby ich nie prowokował.
− Chciałbym z tobą porozmawiać na osobności, Carolino – kontynuował Fernando, zupełnie nie przejmując się Quenem. – Bez obecności twojego... adwokata.
− Pan wybaczy, ale nie mam pojęcia, o czym chce pan ze mną rozmawiać. – Carolina postanowiła postawić sprawę jasno.
− O twojej przyszłości, oczywiście. Astrid Vega nie jest zbyt subtelna w swoich działaniach, mających na celu odebranie ci twojej połowy majątku po ojcu. Postanowiłem wreszcie zainterweniować, nie mogąc już patrzeć, jak ona i Joaquin cię wykorzystują.
− Bzdury, nie słuchaj go, Caro, każde jego słowo to kłamstwo!
Po tych słowach Quen zarobił cios od Lalo tak mocny, że chłopak zatoczył się i wpadł na totaletkę, niemal tłukąc lustro. Carolina przestraszyła się, ale była też ciekawa, co Barosso ma jej do powiedzenia. Lalo wyglądał groźnie i był w stanie skrzywdzić Quena, jeśli nie pójdzie z nimi po dobroci, dlatego kiwnęła głową i poszła za Barosso, rzucając Enrique przepraszające spojrzenie.
Quen jednak nie zamierzał na to pozwolić. Był pewien, że Fernando knuł coś jak zwykle. Ruszył za nimi i dogonił ich w warsztacie, gdzie odbywały się zajęcia praktyczno-techniczne. Jedyne wyjście z tej strony szkoły prowadziło właśnie przez tę pracownię.
− Odsuń się od niej, bo nie ręczę za siebie – warknął młody Ibarra, nie zwracając uwagi na ból w policzku, gdzie wcześniej uderzył go Marquez. – Łapy przy sobie! – krzyknął, wskazując na wuja oskarżycielsko palcem, kiedy ten położył dłoń na ramieniu brunetki.
− Wiesz, Enrique, zaczynasz działać mi na nerwy. – Fernando pokręcił głową, czując się trochę zniecierpliwiony postępowaniem tego młokosa. – Byłem cierpliwy, ale nawet moja cierpliwość ma swoje granice.
− Nic nie możesz mi zrobić. – Ibarra wcale jednak nie był taki pewny tych słów.
Fernando kiwnął głową na Lalo, który podszedł do chłopaka, złapał go za połacie koszuli i rzucił na betonową posadzkę jak szmacianą lalkę. Ibarra poczuł, jakby miał zaraz wypluć płuca, zabrakło mu powietrza.
− Miałem zamiar odpuścić, ale skoro tak bardzo prosisz się o nauczkę... – Barosso kiwnął na Lalo, dając mu wolną rękę.
− Zaraz, co ty zamierzasz zrobić? Zostaw go! – krzyknęła Carolina, patrząc jak Quen się szamocze, ptóbując wyswobodzić się z uścisku Marqueza.
Próbowała mu pomóc, ale ochroniarze Fernanda skutecznie jej to udaremnili, łapiąc ją pod ramiona.
− Puszczaj, dupku! – warknął Quen, szamocząc się z silniejszym od niego mężczyzną. Uderzył go w twarz i cios tylko bardziej rozwścieczył członka kartelu, który ponownie zwalił go z nóg.
Następnie podniósł go za ramiona i pchnął na stół, gdzie uczniowie mogli majsterkować.
− Taki jesteś waleczny? Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez jednej ręki! – syknął Eduardo, chwytając dłoń chłopaka i kładąc ją płasko na stole.
Ze skrzynki z narzędziami wyciągnął młotek i z uśmiechem zamachnął się celując w rękę Enrique.
Takiego bólu Quen jeszcze nie zaznał w całym swoim życiu. Lalo uderzał raz za razem, a trzask łamanych kości zdawał się rozchodzić echem po dużym pomieszczeniu. Carolina krzyczała, by przestali, ale nikt jej nie słuchał. Ochroniarze Fernando wyprowadzili ją na zewnątrz, a Fernando wyszedł za nimi, nawet się nie oglądając. Lalo zmiażdzył chłopakowi lewą dłoń tak że była nie do poznania. Quen był tak odurzony bólem, że czuł, że zaraz zemdleje. Widział tylko wystające kości i mnóstwo krwi, a przed oczami zaczęło mu ciemnieć. Czuł jednocześnie niewyobrażalny ból i pustkę, jakby w ogóle został pozbawiony ręki.
Lalo zaserwował mu jeszcze porządne lanie i rzucił jak lalkę na betonową podłogę, zostawiając go samego, a sam udając się do wyjścia.

*

Conrado patrzył jak Fernando Barosso znika za kulisami w towarzystwie swoich ochroniarzy i Eduarda Marqueza i wcale mu się to nie podobało. Alice trajkotała jak najęta, chcąc omówić każdy szczegół musicalu i podzielić się swoją interpretacją, ale niestety nie mógł pokazać jej takiego samego entuzjazmu.
− Alice, wrócisz do rodziców? Muszę coś załatwić.
− Co takiego? – Blondyneczka spojrzała na niego z dołu, zakładając ręce na piersi, trochę zła, że jej nie słuchał tylko był w swoim świecie.
− Basty, mógłbyś? – poprosił Conrado siedzącego obok policjanta. Nie miał czasu na wytłumaczenia.
Castellano pokiwał głową na znak, że przypilnuje Alice i odstawi ją do rodziców. Ella złapała Alice za rękę, jakby chciała pokazać, że ona również jej przypilnuje. Saverin był im wdzięczny, sam poszedł za kulisy, mając przeczucie, że stało się coś niedobrego. Od razu wiedział, że ma rację. Po Fernandzie i jego ludziach nie było śladu, ale w warsztacie, w którym wcześniej nocowała Lidia, znalazł nieprzytomnego Quena Ibarrę.
Jedno spojrzenie na chłopaka wystarczyło, by wiedzieć, że jego kariera zarówno szermierza jak i malarza jest przekreślona. Lewa dłoń była kompletnie zmiażdzona, ciężko było rozpoznać, czy to w ogóle kończyna czy może strzępy kości, mięśni i skóry.
− Już w porządku, mam cię – powiedział chłopakowi, który lekko ruszył powiekami.
− Carolina – wykrztusił, próbując przekazać nauczycielowi, że Fernando zabrał Nayerę wbrew jej woli.
− Już dobrze, znajdziemy ją. – Conrado przeklął pod nosem, odpinając dzieciakowi koszulę, by dostarczyć mu więcej powietrza.
Jego wzrok mimowolnie padł na znamię pod obojczykiem i poczuł jak oblewają go zimne poty. Nie mógł jednak się nad tym dłużej zastanawiać, bo do warsztatu wpadły gwałtownie dwie osoby. W lekkim amoku rozpoznał w jednej z nich Felixa, który był blady jak ściana, ale zrozumiał się z profesorem bez słów i pobiegł powiadomić Ofelię, którą widział wcześniej wśród widowni. Ku zdumieniu Saverina drugą osobą, która stanęła w wejściu była Eva Medina.
− Conrado... – Zatkała sobie usta dłońmi, patrząc z niedowierzaniem na nieprzytomnego chłopaka w ramionach byłego narzeczonego.
Nie było czasu pytać jej, co tutaj robi. Chwycił chłopaka na ręce i ruszył do wyjścia, by dostać się do swojego samochodu, który zaparkował przed szkołą. Eva bez słowa ruszyła za nim i usiadła na tylnym siedzeniu, kładąc głowę Quena na swoich kolanach. Conrado ruszył z piskiem opon i już po kilku minatch parkował przed kliniką w Valle de Sombras. Ponownie wziął chłopaka na ręce i szybkim krokiem ruszył na ostry dyżur, gdzie akurat znalazł doktora Sotomayora. Lekarz przejął opiekę nad pacjentem, od razu zabierając go na blok operacyjny. Może jeśli szybko podejmą się zabiegu, chłopak będzie w stanie odzyskać władzę w wiodącej dłoni.
− Conrado. – Eva podała mężczyźnie plastikowy kubek z wodą z automatu. Bardzo się niepokoiła, nie tylko o zdrowie Ibarry, ale też o Saverina, który zdawał się być kompletnie wytrącony z równowagi. – Napij się.
Wzdrygnął się lekko, kiedy kobieta dotknęła jego ramienia, przyjął od niej kubek, ale nie wypił z niego. Medina usiadła na krześle w poczekalni obok niego. Przez dłuższą chwilę przypatrywała mu się w ciszy.
− Chciałam zobaczyć przedstawienie. Akurat miałam przerwę w zdjęciach. Nie wiem, czy słyszałeś, ale zagram z Thomasem w nowym serialu dla HBO. Jego żonę, wyobrażasz to sobie? – Zachichotała cicho, ale nie było żadnej reakcji ze strony Conrada.
Saverin nie miał siły wytłumaczyć jej, że nie jest na nią zły i jego zachowanie wcale nie jest podyktowane jej nagłym pojawieniem się. Coś zupełnie innego nie dawało mu spokoju. Do siedzących w poczekalni podeszła pielęgniarka, wyglądała na nietutejszą, chyba była nowa.
− Doktor Sotomayor potrzebuje zgody na operację, pacjent jest niepełnoletni. Czy jest pan opiekunem prawnym? – zwróciła się do Saverina, do którego sens tych słów jakby nie docierał. – Może pan wyrazić zgodę na operację? – ponowiła pytanie pielęgniarka, a on dopiero wtedy wyrwał się z letargu.
− Tak. – Przyjął od niej papiery na podkładce i podpisał się, wyrażając zgodę na zabieg.
− Jaki stopień pokrewieństwa? – zapytała siostra, a on przęłknął ślinę.
− Ojciec – powiedział zachrypniętym głosem, a pielęgniarka podziękowała wzrokiem i wróciła na blok operacyjny.
− Conrado? – Eva spojrzała na niego z troską zaniepokojona jego zachowaniem.
− Wciąż powtarzasz moje imię, wiesz o tym? – Mężczyzna odzyskał rezon, wstając i przecierając zmęczoną twarz, nadal oddychając nieco szybciej.
− Wszystko z tobą w porządku? – zapytała. Była jedną z niewielu osób, które miały jako takie pojęcie jak odszyfrować Saverina.
− Ma takie samo znamię – powiedział nieprzytomnie mężczyzna, nie wiedząc czy bardziej do siebie czy do przyjaciółki. – Tuż pod obojczykiem. – Popukał się we własny obojczyk, jakby chciał bardziej zobrazować to odkrycie. – Victoria twierdziła, że pod latarnią najciemniej, ale nie słuchałem jej.
− Przerażasz mnie, Conrado. Co się stało? – Eva wstała z miejsca i położyła przyjaciolowi dłonie na piersi, by nieco go uspokoić. Nie podziałało.
− Fernando wiedział, że to mnie zaboli najbardziej. – Saverin kontynuował, nie zadając sobie trudu, by wytłumaczyć Evie, co tak naprawdę się dzieje i co udało mu się odkryć całkiem przypadkowo. Bo chociaż nie miał namacalnych dowodów, wszystko zdawało się łączyć w całość, a jego nieomylna intuicja podpowiadała mu, że to wszystko prawda.
− Ta sama grupa krwi – przypomniał sobie dzień, w którym oddawali z Ibarrami krew na dorocznej akcji charytatywnej. – Alergia na owoce morza. Ten jego wzrok kiedy patrzył na obrazy Andrei. Nie dostrzegłem tego.
− Czego?
− Pamiętasz, jak czułem, że jakaś siła pcha mnie w kierunku szkoły w Pueblo de Luz? Kiedy myślałem, że to Carolina może być moją córką? – zapytał, a Eva pokiwała głową, powoli zaczynając rozumieć, co ma na myśli. – To nie do niej mnie ciągnęło, tylko do mojego syna.
− Chcesz powiedzieć, że...
− Tak. Quen Ibarra jest moim synem, Evo, a ja byłem zbyt głupi, by to zrozumieć wcześniej.
Uderzył pięścią w ścianę tak, że kawałki starej farby odprysnęły i posypały się na podłogę. Czuł się tak cholernie głupio jak jeszcze nigdy wcześniej. Pozwolił Fernandowi zmanipulować sobą tak, że uczył w szkole swojego syna przez tyle czasu i nie zorientował się. Victoria miała rację. Prudencja tak samo. Tylko on jeden był zbyt ślepy, by to dostrzec.
A teraz ten chłopak leżał pod skalpelem, Sergio wszczepiał mu pewnie jakieś pręty czy śruby w nadziei, że przy dobrej fizjoterapii Quen odzyska sprawność w ręce. Ale czy będzie w stanie kontynuować karierę sportową? Czy będzie w stanie malować? Na samą myśl Saverinowi ścisnęło się w żołądku. Odziedziczył talent po matce, to pewne. Nagle odczuł wszechogarniającą nienawiść, złość, której nie zaznał od dawna. Nie namyślając się długo, chwycił za kluczyki do samochodu, które uprzednio pozostawił na krzesełku w poczekalni i szybkim krokiem skierował sie w stronę wyjścia ze szpitala.
− Dokąd idziesz? – krzyknęła za nim Eva, ale nie odpowiedział jej.
− Zostań z nim – powiedział tylko i już go nie było.

***

Hugo pozostawał czujny, obserwując stary magazyn, ale ukradkiem obserwował Marcusa Delgado, który nie pokazywał po sobie żadnych śladów zmęczenia. Wyglądał na równie skupionego jak on, co zaintrygowało bruneta. Jego wzrok padł na złoty medalik, który nastolatek miał na szyi, a który wystawał z bluzy. Taki sam jaki miał on.
− To po prababce, prawda? – zapytał, a kiedy Marcus nie wiedział, o co mu chodzi, wskazał na medalik i wyciagnął swój spod koszulki. – Matka Boska z Guadalupe. – Prababka rozdawała je wszystkim dzieciom i wnukom.
− Tak słyszałem. – Marcus obrócił w dłoniach medalik. – Mój mam po ojcu.
− Mój dostałem od matki. A moja siostra od babci. – Hugo zamyślił się głęboko. Matka Boska miała go ochraniać, przynajmniej tak mówiła mu Sonia, kiedy dawała mu ten wisiorek. Wiedział, że Leonor oddała swój Ethanowi. Sam nigdy nie był wierzący, więc ciężko mu było uwierzyć w ten przesąd, ale miło było mieć przy sobie coś, co było tak drogie dla jego matki.
− Nie jestem zbyt wierzący – przyznał Marcus, bezwiednie obracając medalik. – Noszę z przyzwyczajenia. A ty?
− Tak samo. – Hugo odkaszlnął. Nie przywykł do ckliwych zwierzeń między facetami. Julian stanowił wyjątek.
− Coś się dzieje – zauważył Marcus, wskazując palcem na budynek, który opuszczał Joaquin Villanueva.
Joaquin miał zakrwawione ręce. Przyjął od małego człowieczka z tatuażem jakąś ścierkę albo ręcznik i wytarł byle jak dłonie. Potem wyciągnął z kieszeni marynarki papierośnicę i odpalił papierosa.
− On jest chory. – Młodszy Delgado pokręcił głową na ten widok. – Kompletnie wyprany z emocji.
− Coś w tym jest. – Hugo przypatrywał się Joaquinowi z zaciekawieniem. Zgadzał się po części z kuzynem, ale nawet z tej odległości mógł zobaczyć na twarzy Joaquina strach, coś czego nie widywało się często. – Mają tam kogoś. Może jakiegoś informatora. Kogoś, kto może im zagrozić.
Kiedy tylko to powiedział, dwóch mężczyzn wyszło z budynku, ciągnąc za sobą trzeciego, związanego i z workiem na głowie. Marcus i Hugo wytężyli słuch i wzrok, ale nic nie było słychać, poza dźwiękiem odpalanego silnika. Członkowie kartelu wrzucili swojego więźnia do samochodu i odjechali w sobie tylko znanym kierunku.
− Myślisz, że on jeszcze żyje? – zapytał Marcus, nie wiedząc, czy to dla nich dobra czy zła informacja.
− Jeśli ma pecha – mruknął Hugo, a widząc zdumione spojrzenie towarzysza, dodał: − Templariusze mają bardzo wyrafinowane metody tortur. Na miejscu tego gościa, wolałbym być trupem.
− Zawsze jesteś taki prostolinijny? – Młodszy Delgado wyraził swoją dezaprobatę.
− To zależy, zawsze jesteś taki bezczelny? – odciął się Hugo.
Obóz Templariuszy powoli zaczął pustoszeć, członkowie kartelu zaczęli się rozjeżdzać. Joaquin wsiadł do swojego auta i odjechał, a to była niepowtarzalna szansa.
− Umiesz strzelać? – zapytał Hugo, wyciągając zza paska broń i sprawdzając amunicję.
− Umiem, ale wolałbym nie być do tego zmuszony – odparł nastolatek, przyjmując jednak od kuzyna pistolet. Miał pewny chwyt. Gilberto nie raz zabierał go na strzelnicę i uczył, a jako że chciał zostać zawodowym żołnierzem, interesował się tym na tyle, że nie miał wątpliwości, że będzie w stanie się obronić, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Hugo wyciagnął drugą broń dla siebie i wskazał głową magazyn. Obaj z Marcusem udali się tam po cichu, mając świadomość, że wewnątrz nadal mogą być Templariusze. Kiedy jednak przekroczyli próg magazynu, nic nie wskazywało na to, by ktoś jeszcze był tutaj obecny. Wnętrze było puste, schodami w dół zeszli do piwnicy, gdzie walało się kilka starych pudeł i skrzynek, w których niegdyś Ofelia Ibarra trzymała sadzonki. Templariusze nie zadali sobie trudu, by zmienić to miejsce w bardziej przytulne. Znajdowało się tutaj kilka krzeseł, stolik, na ktorym leżała porozrzucana talia kart i kilka butelek po piwie oraz łóżko polowe. W centralnym miejscu leżało połamane drewniane krzesło.
Hugo nachylił się nad nim, dokonując oględzin. Plamy krwi na betonowej powierzchni świadczyły, że więzień dostał mocno w kość. Sądząc po złamanym krześle albo Templariusze urządzili sobie pokaz piłki nożnej, gdzie rolę piłki odgrywał więzień, albo przetrzymywany tak zaciekle walczył, że sam złamał krzesło. Poza tym nie było tutaj nic, co mogłoby ich zaniepokoić.
− To nie wygląda na robotę Los Zetas – zauważył Delgado, rozglądając się po raz ostatni po wnętrzu. – To wewnętrzne porachunki Templariuszy.
− Skąd w takim razie wzięli się ci dwaj komandosi, których ostatnio widziałem? – Marcus nie był przekonany. Podszedł do stolika i chwycił w dłonie małą książeczkę, którą najwyraźniej zostawił jeden z oprawców. – I od kiedy to twoim zdaniem Templariusze czytują poezję?
− Myślisz, że Los Zetas są bardziej inteligentni? – Hugo prychnął, wyrywając młodemu tomik poezji Pabla Nerudy, ale nie zauważając w nim nic niepokojącego, odłożył go na miejsce. – Nic tu po nas. Nie zostawili nic wartościowego. Ciekawe tylko, gdzie przewieźli tego gościa.
− Mogliśmy za nimi jechać.
− Nie dzisiaj, już za późno. Chodźmy stąd.
Wyszli za zewnątrz, uważając by zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Kiedy zmierzali z powrotem w głąb lasu, coś jednak przykuło ich uwagę. Do magazynu przyjechał Lalo Marquez. Wyglądąło na to, że spóźnił się na jakieś zgrupowanie, bo wyglądął na złego. Obserwowali jak wyciąga telefon komórkowy i dzwoni do kogoś.
− To Lalo przyniósł Joaquinowi wieści, więc dlaczego dopiero teraz przyjechał? – Marcus nie wiedział, czy bardziej pyta Huga czy siebie samego. Zdecydowanie coś tu nie pasowało.
Hugo wpatrzył się, jak Lalo chowa komórkę do kieszeni i kieruje się z powrotem do swojego wozu. Jednak wtedy usłyszeli chrzęst gałęzi na ściółce i przed magazynem pojawiło się kolejne auto, a obaj kuzyni wstrzymali oddech, bo dobrze znali ten samochód należący do Conrada Saverina.
Conrado nie wiedział, czy zastanie tego mężczyznę właśnie tutaj, ale miał to gdzieś. Był tak wściekły, że czuł, że zaraz wybuchnie, dlatego udał się w pierwsze miejsce, które przyszło mu do głowy i tak się złożyło, że mu się poszczęściło. Lalo był zszokowany nagłym pojawieniem się Conrada, że nie zdążył w ogóle zareagować, ale jeszcze bardziej zdumiało go to, co nastąpiło później. Saverin zamachnął się i wymierzył wspólnikowi Joaquina potężny prawy sierpowy. Lalo zachwiał się i poleciał na maskę swojego auta. Saverin zaczął okładać go pięściami bez opamiętania, a kiedy Lalo próbował się bronić, chwycił go za kurtkę, rzucił na ziemię i przygwoździł własnym ciałem, nieprzestając wymierzać mu cios za ciosem.
− On oszalał! – Marcus drgnął, chcąc ruszyć do nich i och rozdzielić, ale Hugo złapał go za łokieć.
− Uwierz mi, Saverin na pewno ma swoje powody. – Nie wiedział, o co dokładnie chodzi, ale czuł, że Conrado nie straciłby panowania nad sobą bez powodu.
Kiedy jednak Saverin nie przestawał, a Lalo zdawał się nie ruszać, nawet Hugo postanowił zareagować.
− Conrado! – powiedział donośnym głosem, chwytając mężczyznę za rękę, którą ten zamachnął się, by ponownie uderzyć członka kartelu.
Saverin spojrzał na Huga jakby widział go po raz pierwszy w życiu, po czym zerknął na Lalo, który jęczał na ziemi z zakrwawioną twarzą. Następnie zerknął na swoje własne ręce, które lekko trzęsły się ze złości. Powoli wstał, uwalniając Lalo od swojego ciężaru i oddychając ciężko wycofał się w stronę swojego auta.
− Zasłużył – powiedział Conrado, jakby chciał się usprawiedliwić przed Hugiem, który patrzył na niego zaniepokojony.
− Nie wątpię – zgodził się Delgado, patrząc na Lala, który ledwo żył.
− Zabierzmy go do szpitala – zaproponował Marcus, a Hugo rzucił mu spojrzenie pełne politowania.
− Nie potrzebuje szpitala, wyliże się z tego. – Starszy Delgado myślał na zwiększonych obrotach. Wymienił z Conradem porozumiewawcze spojrzenia. – El Paraiso – powiedział, a Conrado zgodził się z nim, kiwając głową.
Marcus obserwował ich, nie rozumiejac, co się tutaj dzieje. Ta dwójka zdawała się czytać sobie w myślach. Wyglądali jak starzy znajomi albo wspólnicy i nie wiedział, czy ta wiadomość mu się podoba czy nie. Conrado Saverin był porządnym człowiekiem, ale dzisiaj stracił nad sobą panowanie. Co było tego powodem? Młody Delgado był bardzo zaintrygowany, ale nie był wścibki, tak więc o nic nie wypytywał.
Hugo wpakował Lalo do jego własnego auta, a sam zasiadł za kierownicą i pojechał odwieźć go, a raczej zostawić na progu El Paraiso. Marcus natomiast wsiadł do auta z Saverinem, który poinformował go, że jego przyjaciel przebywa właśnie na bloku operacyjnym. Wszystko, co wydarzył się do tej pory, nagle wyparowało z głowy Marcusa i zastąpiła je troska o Quena. Miał nadzieję, że Ibarra się z tego wyliże.

***

Ofelia Ibarra przyjechała do szpitala tak szybko jak było to możliwe. Była zbyt roztrzęsiona, by prowadzić, więc przywiózł ją Felix. Podziękowała Conradowi za pomoc i nie była zła za to, że wyraził zgodę na operację. Wiedziała, że liczy się każda sekunda. Kiedy poszła porozmawiać z ordynatorem i dopełnić formalności, Marcus opowiedział Felixowi czego on i Hugo byli świadkami. Castellano był tak samo zdumiony jak on postawą Saverina, ale jeśli miał być szczery, postąpiłby tak samo. Lalo zasłużył, by dostać łomot od godnego sobie przeciwnika. Felix i Marcus choć silni, nie mieli szans z członkiem kartelu.
− Wróciłaś na stałe? – zapytał Evę Marcus, kiedy stali przy automacie z przekąskami.
− Tylko zobaczyć was w akcji. Świetne widowisko, gratuluję – zwróciła się do obu chłopców, chwaląc zarówno scenariusz i muzykę jak i grę aktorką i wykonanie.
− Z nieoficjalnych źródeł wiem, że pani Soler jedzie spełniać się na Broadwayu. Mogłabyś przejąć kółko teatralne – zauważył Felix, rzucając ten pomysł w eter, a Eva się roześmiała.
− Już widzę, jak spodobałoby się to dyrektorowi.
− Nie doceniasz go – rzucił z sarkazmem Castellano. – Jemu zależy na reputacji szkoły, a z tego, co słyszałem niedługo wyjdzie kolejny hit HBO z twoim udziałem.
Eva zawstydziła się lekko, ale musiała przyznać, że może pomysł Felixa nie był taki głupi. Mogłaby być bliżej Conrada, który zdawał się jej teraz potrzebować.
Saverin wszedł nieśmiało do sali pooperacyjnej, na której leżał Enrique. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było ponownie znamię w okolicach obojczyka.
− Nie chciałem cię obudzić – usprawiedliwił się, widząc, że chłopak powoli podnosi powieki. Było późno w nocy, operacja się zakończyła, ale doktor Sotomayor nie wykluczał kolejnej.
Conrado chciał tylko zobaczyć chłopaka, nie spodziewał się, że ten będzie przytomny.
− Co z Caroliną? – zapytał Quen, kiedy tylko otworzył oczy. Skrzywił się z bólu, pomimo leków przeciwbólowych, ktore mu podano.
− Poprosiłem Huga, by się tym zajął. Nie przejmuj się, Fernando nic jej nie zrobił, chciał z nią tylko porozmawiać. Hugo odeskortował ją bezpiecznie do domu.
− Do domu dziecka – doprecydował Quen, a zaraz potem rzucił z wściekłością: − Kim Barosso myśli, że jest? Władcą świata? Skoro był prawnym opiekunem Caro, dlaczego ulokował ją w domu dziecka?
− Nie wiem – odpowiedział Conrado, niezupełnie zgodnie z prawdą. W gruncie rzeczy jednak umysł Fernanda Barosso był bardzo skomplikowany nawet dla niego, który od lat twierdził, że mówi płynnie w języku Fernanda, to znaczy, że rozumie jego motywy działania. Dziś jak nigdy przedtem okazało się to kompletną nieprawdą. – Jak się czujesz?
− Jak ktoś, komu zmiażdzyli rękę – odpowiedział Ibarra, siląc się na ironiczny ton. – Nawet nie chcę na nią patrzeć. Bardzo jest źle? Prawie jej nie czuję.
− Będzie dobrze. – Conrado powiedział to z pełnym przekonaniem. Wiedział, że nie powinien składać młodemu fałszywych obietnich czy zapewnień, ale zamierzał mu pomoc, nawet jeśli będzie musiał sprowadzić najlepszych fachowców z Ameryki. – Odzyskasz sprawność. Nauczysz się od nowa.
Quen zaśmiał się cicho, a po chwili nie mógł przestać. Coś sobie przypomniał.
− W przyszłym tygodniu miałem jechać na obóz szermierski w Puerto Vallarta, żeby przygotować się do mistrzostw świata. Miałbym też szansę na stypendium. Zabawne, nie? – Quen nie mógł przestać się śmiać, ale był to śmiech pozbawionego wszelkich nadziei człowieka. – Mam cholerne szczęście, co nie?
− Nie mów tak, na pewno jeszcze będziesz miał okazję. – Conrado zawahał się przez chwilę, bo nie miał pojęcia, jak z nim rozmawiać teraz, kiedy znał prawdę. – Wiesz, moja żona kiedyś złamała kciuk. Też była leworęczna. Ale tak się zawzięła, że nauczyła się malować prawą ręką. Kiedy wydobrzała, była oburęczna.
− Fajnie – zgodził się Quen. – Ile kości jest w kciuku? Dwa paliczki? Ja mam zmiażdzone... nie wiem ile. Muszę zapytać lekarza, ciekawe czy policzył. Poza tym u każdego pewnie proces leczenia działa inaczej.
− Coś mi mówi, że w twoim przypadku będzie tak jak u Andrei.
− W porządku. – Enrique uciął dyskusję, marszcząc brwi i nie rozumiejąc, co Conrado miał na myśli. Był przekonany, że Saverin się nad nim lituje, a nie chciał tego. – Dzięki.
− Za co?
− Za to, że mnie tu przywiozłeś i zadbałeś o Carolinę. To znaczy – Quen szybko się poprawił – że pan mi pomógł.
− Rok szkolny niedługo się kończy, nie będę się ciebie czepiał o mówienie do mnie na “ty”. – Saverin uśmiechnął się blado, a Quen spojrzał na niego zaskoczony.
− Lepiej, żeby dyro tego nie słyszał. – Zaśmiał się cicho, ale zaraz potem spoważniał, bo do pomieszczenia wszedł doktor Sotomayor w towarzystwie Ofelii.
Conrado wycofał się z pokoju i oparł się o drzwi. Nie mógł mu powiedzieć prawdy. Tak jak wcześniej tłumaczył Prudencji, wystarczyło mu wiedzieć, że chłopak jest bezpieczny. Teraz już wiedział, że w tym miejscu nigdy nie będzie to możliwe, ale nie zamierzał mącić mu w głowie. W swoim życiu Conrado Saverin podejmował wiele trudnych decyzji. Ale ta była najcięższa z nich wszystkich.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 18:48:06 04-09-22    Temat postu:

Temporada III C081

Primrose/Adora/Emily/Fabricio/Victoria/Vincenzo/Alba

Kurtka, którą miała na sobie miała odcień butelkowej zieleni. Rosie odrzuciła do tyłu jasne włosy i poprawiła jej kołnierz spacerując w tę i z powrotem po szkolnym parkingu. Mimo później pory nadal kręcili się po nim uczniowie z rodzicami. Wywiadówka zbliżała się powoli do końca. Państwo Castelani zostali wezwani na dywanik do Dicka. Rosie podejrzewała, że powodem spotkania są jej rozjaśnione włosy. Zadarła do góry głowę i popatrzyła wprost na Pereza, który wpatrywał się w nią z okien swojego gabinetu.. W tym spojrzeniu było coś niepokojącego. Palcami przeczesała włosy i obróciła się.
Na wywiadówce Leticia była miła i uprzejma. Wyraziła uznanie co do umiejętności Rosie do nauki i miała nadzieję, że dziewczyna w następnym roku szkolnym będzie jeszcze bardziej się starać, mimo iż przedmioty, które wybrała są lekkie. Dziewczyna nie zamierzała jednak zmieniać zdania. Żegnajcie do niczego jej nie potrzebna fizyko i chemio (niestety nauczycielka nie była zbyt chętna aby nauczyć ich jak robić koktajl Mołotowa) i geografio. Blondynka postanowiła uczęszczać na zajęcia z przedsiębiorczości, sztuki, ZTP i języków obcych. To była jej przyszłość. Zatrzymała się i zgrabnie obróciła się na pięcie ponownie spoglądając w kierunku dyrektorskiego okna. Nie było go już tam. Nastolatka westchnęła. Wiedziała doskonale, że rozjaśniając włosy do blondu dolewa oliwy do ognia. W tej sytuacji chodziło o coś więcej niż zirytowanie Dicka czy doprowadzenie go do szaleństwa. Pragnęła najbardziej na świecie by robił w gacie ze strachu. Chciała, żeby się bał. Tak jak bała się Jules.
Primrose westchnęła. W dniu w którym Jules odłączono od aparatury podtrzymującej życie jej cały świat rozpadł się na miliony małych kawałeczków. Chciała odejść, chciała być z nią, lecz los okazał się mieć zupełnie inne plany wobec Castelani. Miała żyć i miała doprowadzić sprawcę jej śmierci przed obliczę sprawiedliwości. Fakt iż ona i zabójca byli rodziną nie miało najmniejszego znaczenia. Ricardo Perez zgwałcił i zabił Julię Ortegę. I tak mogła powiedzieć wszystko szeryfowi, lecz wątpiła w jego umiejętności dedukcji. Skoro nie wpadł na to przez ostatnie trzy miesiące wątpiła, aby dał wiarę jej słowom. Dziadunio zawsze mawiał „jeśli masz coś zrobić zrób to sam“. I tak właśnie zamierzała postąpić. Ukarze Dicka na swój własny sposób. Sprawi, że będzie cierpiał, że będzie oglądał się przez ramię aż koniec końców sam zgłosi się na policję gdyż wyrzuty sumienia nie pozwolą mu spać w nocy.
Nie wybrała blondu bez powodu. Dzięki rozjaśnionym włosom upodobniła się do Ortegi. Zielona kurtka, którą miała na sobie obecnie Rosie została kupiona w Londynie. Ona i Jules kupiły je dla siebie. Jules miała ją na sobie w dniu swojej śmierci. Popatrzyła wprost na Pereza pospiesznie odchodzącego z terenu szkoły. Szedł szybkim krokiem przez parking wprost do swojego auta. Nie zwrócił na nią uwagi. Odjechał z piskiem opon. Z tylnej kieszeni dżinsów wybrała telefon. Wybrała numer Moona.
— Słucham.
— To ja, Rosie — poinformowała go — Potrafisz śledzić kogoś za pomocą telefonu nie? GPS i te inne pierdoły.
— Tobie też „dobry wieczór“ — mruknął w odpowiedzi Eric.
— Potrafisz?
— Oczywiście, że potrafię — odwarknął. — Kolejne zlecenie?
— To dotyczy starego — odpowiedziała mu nie wyłapując ironii.— Sprawdź dokąd jedzie Dick i wyślij mi pineskę.
— Wyjaśnisz mi po co do jasnej cholery?
— Spotkajmy się na miejscu to wszystko ci wyjaśnię — odpowiedziała mu i rozłączyła się.
— Z kim masz się spotkać? — podskoczyła na dźwięk głosu Felixa.
— Chcesz żebym dostałą zawału? — syknęła rozłączając się. Telefon wcisnęła do kieszeni kurtki. — Dlaczego się skradasz?
— Dlaczego chcesz, żeby Eric namierzył Dicka? — odpowiedział pytaniem na pytanie Felix splatając ręce na piersiach.
— Mam swoje powody
— Doprawdy? Więc nie masz nic przeciwko żebym powiedział o tym twoim rodzicom — odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku małżeństwa rozmawiających z ojcem chłopaka. Chwyciła go za łokieć.
— Dobra przewiozę cię na crossie! — krzyknęła. Rodzice popatrzyli na swoje dzieci z zaskoczonymi minami. — Ja i Felix zrobimy kółeczko na mieście i odwiozę go do domu. W jednym kawałku. W możecie pójść sobie na piwo! — i za nim którekolwiek zdążyło zareagować pociągnęła go w stronę swojego crossa. Podała mu drugi kask.
— Mówił ci ktoś., że jesteś szurnięta? — zapytał ją Felix zapinając kask.
— Normalnych nie umieszczają na oddziale psychiatrycznym — odpowiedziała mu blondynka sprawdzając telefon. Eric wysłał jej pineskę. — Chodź i zerknij, gdzie to jest?
— To El Terosso.
— Wskakuj — poleciła składając stopkę. Felix niepewnie usiadł za jej plecami.
— To na pewno jest dwuosobowe? — zapytał ją niepewnym głosem.
— Tak, na pewno, trzymaj się.
— Czego?
— Mnie — odpowiedziała mu i odpaliła silnik czując jak ręce niebieskowłosego obejmują ją mocno w tali. Ostatni raz na crossie jeździła z Jules. Wcisnęła gaz do dechy i ruszyła z piskiem opon.

***
W aucie panowało milczenie i Adorze było to na rękę. Matka na przemian zaciskała i rozluźniała ręce na kierownicy. Szatynka popatrzyła na drogę i zamyśliła się. Nie spodziewała się takiego zachowania po Marcusie. Tak była mu wdzięczna za pomoc i wsparcie , ale przyjęcie na siebie odpowiedzialności za nie swoje dziecko. Nie potrafiła rozgryźć dlaczego robił to wszystko? Czy czegoś od niej chciał? Przełknęła ślinę i pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję, że nie. Pilar zaparkowała przed domem i zgasiła silnik. Obie opuściły samochód i udały się do wejścia do domu.
— Nie musisz odprowadzać mnie pod same drzwi — odezwała się dziewczyna idąc dwa kroki za matką. — Trafię do wejścia.
— Chcę porozmawiać.
— O czym? Wszystko już wiesz.
Pilar otworzyła drzwi swoim kompletem kluczy. Nadal nie zwróciła ich byłemu mężowi. Córkę wpuściła do cichego i pustego domu. Paco był w pracy, zaś pasierb na treningu drużyny.
— O twojej wizycie u Fernando Barosso — odpowiedziała matka córce. — Co ci do głowy strzeliło, żeby iść do niego i prosić go o pomoc?
— A do kogo miałam pójść? Może do ciebie? — zapytała ją zaczepnie. Była już zmęczona ciągłymi pretensjami matki. Tak mogła być na nią zła. Zaszła w nieplanowaną ciążę, ale nie zamierzała siąść i płakać tylko działać. Jej synek zasługiwał na dobre życie. Pilar usiadła na krześle i przesunęła otwartą dłonią po twarzy.
— Całe życie robiłam wszystko, żeby cię przed tą rodziną ochronić — odezwała się powoli. Pilar rzadko mówiła o rodzinie ze strony ojca. To był temat, który obijano szerokim łukiem. — Fernando Barosso to zły człowiek.
— Pomógł mi.
— Nie z dobroci serca — odpowiedziała jej matka i podniosła na nią zmęczone oczy. — Proszę Adoro, trzymaj się od tego człowieka z daleka. Nie masz pojęcia do czego jest zdolny.
— Zrobił ci coś? — zapytała dziewczyna zaciekawiona słowami matki. Mieszkając w Valle de Sombras nie raz nie dwa słyszała opowieści o burmistrzu.
— Nie mi — Pilar podeszła do córki i bezwiednie wyciągnęła dłoń. Pogładziła ją po policzku. Paco spoglądając to na jedną to na drugą. — Idź spać Adora.
— Nie jestem śpiąca.
— Zadzwoń więc do swojego chłopaka i umów nam spotkanie z jego rodzicami — poleciła i utkwiła spojrzenie w byłym mężu. Adora na końcu języka miała odpowiedź, którą jednak przemilczała. Wolała jeszcze bardziej nie narażać się matce. Pocałowała ojca w policzek i szepnęła mu do ucha „powiedzenia“ znikając w swojej sypialni. Położyła się na łóżku i sięgnęła po telefon. Wybrała numer Marcusa. Odebrał po trzecim sygnale.
— Cześć — przywitał się.
— Cześć — odpowiedziała mu Adora gładząc się po brzuchu. — Musimy porozmawiać.
— Nie zamierzam tego odwoływać — zaznaczył. — To moje dziecko Adoro. Przyzwyczaj się do tej myśli.
— Ty przyzwyczaj się do tej myśli, że masz za zadanie ustalić termin kolacji — zakomunikowała mu.
— Zapraszasz mnie na randkę? — zapytał ją.
— Tak, z twoimi i moimi rodzicami. Szczyt romantyzmu.
— Co?
— Twoja mama nas zaprosiła — wyjaśniła — Gdy ty sobie poszedłeś w stronę zachodzącego słońca ona stwierdziła, że pora się spotkać i pomówić o przyszłości swoich dzieci.
— Nie miała prawa — wymamrotał Marcus. — Stawiać cię w niezręcznej sytuacji.
— Czego się spodziewałaś? Że to zignoruje gdy ty obwieściłeś swoje ojcostwo całej szkole? — zapytała go.
— Dlaczego na mnie krzyczysz?
— Ja nie krzyczę — urwała i westchnęła. — Jestem po prostu tym wszystkim zmęczona. Twoja mama nie miała nic złego na myśli, była po prostu miła. I tyle.
— Kiedy wam odpowiada?
— Od teraz do nigdy — mruknęła szatynka wzdychając. — Marcus moja matka i mój ojciec pod jednym dachem z twoimi rodzicami sprawi, że Titanic będzie niegroźną kolizją.
Marcus parsknął śmiechem.
— Nie będzie ci do śmiechu, gdy w dniu katastrofy nie podzielę się z tobą drzwiami. Coś ty najlepszego narobił? — zapytała go. — Nie mogłeś siedzieć cicho?
— Nie tak mnie wychowano — odpowiedział jej. Szatynka w odpowiedzi westchnęła wpatrując się w gwiazdki na suficie. Błyszczały w ciemnościach sypialni. — To tylko kolacja Adoro.
—Nie mam się w co ubrać — wyznała.
— Chcesz iść na zakupy?
— Żeby utwierdzić się w przekonaniu, że jedyne co na mnie pasuje to trzyosobowy namiot? Nie dziękuje. Marcus ja nie chcę jeść kolacji z twoimi rodzicami.
— Witaj w klubie. Niestety upór odziedziczyłem po matce więc albo dogdamy dzień i godzinę spotkania albo wbiję się wam na chatę i coś upichci.
— Zrobiłaby to?
— Z nią nigdy nie wiadomo. To tylko kolacja. Zobaczysz nie będzie tak źle.
—Pasażerowie Titanica też mieli nadzieję dopłynąć do Stanów. Wszyscy wiemy jak to się skończyło. Moja matka będzie chciała rozmawiać o pieniądzach — uprzedziła go.
— Dobrze.
— Nie, Delgado to wcale nie jest dobrze. Moi rodzice skoczą sobie do gardeł jeszcze przy przystawce a ja ze wstydu zapadnę się pod ziemię. Ja nie chcę twoich pieniędzy.
— Ojciec łoży na utrzymanie swojego dziecka. To naturalna kolej rzeczy.
— Moja matka może chcieć żebyśmy wzięli ślub — wypaliła Adora. — Masz ochotę?
— Jeśli to oświadczyny to musisz się bardziej postarać, bo nie wyszło zbyt romantycznie.
Ona wrzasnęła do słuchawki, on roześmiał się serdecznie.
— Adoro —opanował się nastolatek. — myślę, że ponosi cię wyobraźnia.
— Myślał indyk o niedzieli — wymamrotała w odpowiedzi.
— Mogę do ciebie wpaść?
— Po co?
— Porozmawiać — odpowiedział. Adora zamyśliła się.
— Myślałam, że jesteś w domu — odezwała się po chwili.
— Jestem na mieście.
— Boisz się wracać do domu? — zapytała go.
— Nie boje — odpowiedział natychmiast. Tym razem to na roześmiała się. — Musimy ustalić szczegóły.
— Kolacji.
— Tego co im powiemy. Gdzie się poznaliśmy i takie tam. Lepiej być przygotowanym.
— Moi rodzice są w domu.
— Wejdę po rynnie.
— Gdy skręcisz sobie kark spadając zakopię cię w ogrodzie zakomunikowała i rozłączyła się. W domu panowała cisza. Adora wstała i podreptała do łazienki. Wzięła ciepły przyjemny prysznic. Do swojej sypialni wróciła trzydzieści minut później palcami przeczesując mokre włosy.
— Adora — usłyszała swoje imię. Popatrzyła w stronę okna widząc głowę Marcusa Delgado, który pomachał do niej. Podeszła do okna i otworzyła je na roścież.
— Co ty tutaj robisz?
— Wiszę, mówiłem, że wejdę po rynnie.
— Nie sądziłam, że mówisz poważnie — odpowiedziała mu dziewczyna.
— A ja nie sądziłem, że nie masz balkonu.
— Tak, bo balkon to taka część budynku domu, której braku nie da się nie zauważyć.
— Możesz mnie wpuścić do środka? — syknął
— Wejdź — przesunęła się. Delgado podciągnął się pewnie do góry i wszedł do jej pokoju. — Już jestem Julio. Fajne skarpetki — popatrzył na jej stopy otulone świątecznymi skarpetami.
— Och przymknij się Romeo — mruknęła — Odkąd jestem w ciąży ciągle zimno mi w stopy — wyjaśniła i sięgnęła po szlafrok. Narzuciła go pośpiesznie na siebie. Rozległo się pukanie do drzwi.
— Tak?
— Otworzysz skarbie
Adora popatrzyła na Marcusa to na drzwi za którymi stał jej ojciec. Pchnęła go w stronę szafy.
— Chwilę, ubieram się.
— Weź do szafy
— Chyba nie mówisz poważnie.
— Właź do szafy i ani mru mru. — zamknęła za nim drzwi i podeszła do drzwi uchylając je. Paco Ozuna uśmiechnął się ciepło do córki i uniósł wyżej tacę.
— Przyniosłem kolację — Adora przesunęła się wpuszczając ojca do środka. — Nie musiałeś, zeszłabym na dół.
— Marcus także?
— Jaki Marcus?
— Adoro rynna po której wspinał się twój chłopak jest idealnie widoczna z salonu. Dobry wieczór, Marcusie.
— Dobry wieczór, panie Ozuna — odpowiedział mu z szafy Marcus.
— Przyniosłem też deser, ale mam prośbę Marcusie dopilnuj aby zjadła najpierw smażony ryż z kurczakiem.
— Oczywiście.
— I następnym razem zadzwoń do drzwi — poprosił i wyraźnie rozbawiony i wyszedł z sypialni córki. Adora podeszła do szafy.
— Dlaczego z niej nie wylazłeś?
— Bo drzwi otwierają się od zewnątrz — syknął . — Nie masz się w co ubrać? — zapytał i wskazał na szafę. — Tam nie ma czym oddychać.
— Jestem dziewczyna, my nigdy nie mamy się w co ubrać. Jesteś głodny? — zapytała go.
— Trochę.
— Siadaj — wskazała łóżko i sama sięgnęła po talerz churos. Marcus wyciągnął słodkości z jej rąk.
— Najpierw — podał jej talerz z kurczakiem i smażonym ryżem z warzywami, później deser.

***
Felix czuł się niezbyt komfortowo śledząc Dicka. Rosie jechała szybko, ostro ścinając zakręty. Objął ją mocnej w obawie, że zaraz zsunie się z wąskiego siedziska, zabije się, a jego towarzyszka nawet tego nie zauważy. Ciekawość jednak zwyciężyła niepokój. W końcu nie codziennie miało się okazję śledzić znienawidzonego dyrektora późnym wieczorem. Rosie zwolniła i zatrzymała się. Nogi oparła na ziemi i wyłączyła ślinik i światła.
— Czego on szuka w El Terosso? — zapytała chłopaka i ściągnęła kask.
— Może wierzy w legendę o ukrytym skarbie? — zasugerował.
— Tak, a ja wierzę w świętego Mikołaja. — Musimy podejść bliżej — stwierdziła Castelani i zeskoczyła z crossa. Felix zrobił to samo. Blondynka zaczęła prowadzić go przed siebie. Minęli auto Pereza. Bagażnik był otwarty.
— Nie podoba mi się to Rosie — odezwał się za jej plecami chłopak.
— Jak chcesz zostań, popilnujesz Błyskawicy.
— Mowy nie ma!— syknął — nie puszcze cię samej. Wzruszyła ramionami i ruszyła w kierunku ziemi prowadząc crossa.
— Błyskawica? — zagadną gdy skradali się zboczem w dół. Rosie oparła crossa na stopce i zbliżyła się do ściany budynku.
— Dostałam go od Fabricio gdy miałam fazę na Harrego Pottera. Kiedyś sam na nim jeździł.
— Guerra? — Felixowi trudno było sobie wyobrazić blondyna jeżdżącego na motorze.
— Co wy dwoje robicie do do jasnej cholery? — oboje podskoczyli gdy Santos się odezwał.
— O to możemy zapytać także ciebie
— Chciałem się przekonać czy naprawdę jesteś tak szurnięta żeby śledzić Dicka. To niespieczeny facet.
— No co ty nie powiesz — mruknęła kąśliwie Rosie wyglądając za muru. — Wykopał kilka dziur..
— Szuka czegoś — dodał szeptem Felix. Santos stojący za ich plecami przewrócił oczami. Rozległ się dźwięk telefonu. Cała trójka gwałtownie podskoczyła.
— Halo — Perez warknął do słuchawki. — zaraz będę w domu. — powiedział. — Powiedziałem „zaraz“ Palomo. — urwał słuchając swojej żony. — Dobra już jadę.v przeklinając pod nosem nie zwracając uwagi na nic ruszył do swojego samochodu. Odjechał z piskiem opon w kierunku Doliny Cieni.
— Czego szukał? — Felix ruszył jako pierwszy do miejsca w którym kopał Perez.
— Najwyraźniej tego nie znalazł. — odpowiedziała mu Rosie rozglądając się. Było już ciemno.
— Mów — warknął Eric. — O co w tym wszystkim do jasnej cholery chodzi? Czego szukał?
— Dowodów rzeczowych — odwarknęła Rosie. — Szukał rzeczy, które zakopał tutaj po tym jak zabił Jules.
— Że co? — Felix popatrzy to na Rosie to na Erica. Miał nadzieję że zaraz któreś z nich się roześmieje, ale nic takiego się nie stało. Eric i Rosie mierzyli się wzrokiem.
— Tamtej nocy umówiłam się Jules o wschodzie słońca nad jeziorem.
— Widziałaś go?
— Jego samochód — oznajmiła. — Przyjechałam rowerem bo Błaskwica była w warsztacie — zaczęła — Znalazłam ją. Wezwałam karteke , policję reanimowałam ale na próżno.
— Powiedzmy mojego tacie, szeryfowi.
— Nie uwierzą mi
— Uwierzą
— Nie zrobią tego Felix.
— Dlaczego?
— Dlatego że kilka godzin później próbowałam się zabić. Ostatnie trzy miesiące spędziłam w szpitalu psychiatrycznym. Nie jestem wiarygodnym świadkiem.
— Tak bo zamiast powiedzieć policji ty wolałaś przefarbować się na blond i prowokować zabójcę. Wprost genialny pomysł.
— Wdowa tak robiła
— Rosie! Emily Guerra ma lata doświadczenia.
— Zaraz, skąd wiesz jak ma na imię Wdowa.
— To nie ma znaczenia. Dick to niebezpieczny facet.
— Który wykopał kilka dołów — wskazała na rozkopaną ziemię. — To znaczy, że nie ma pojęcia gdzie zakopał fanty.
— Jakie fanty?
— Jej ubrania i telefon. Da się znaleźć jej telefon?
— Tylko gdy jest włączony nawet jeśli namierzę jej ostatnią lokalizację i będzie to tutaj — urwał. — Nie namierzę ci tego co do metra. — westchnął. Nie mógł uwierzyć, że wpakował się w takie bagno. Z synem lokalnego policjanta i chrześniaczką Guerry. Los naprawdę ostatnimi czasy mocno sobie z niego kpił. — Wy dwoje trzymajcie się od tej sprawy z daleka. A ty — wskazał palcem na Rosie — przemalujesz ten twój głupi łeb z powrotem na czarno, fioletowo czy jak tam chcesz.
— Jest blondynką i co z tego?
— Pokaż mu — machnął ręką. — Nieważne, pozwól, że wyjaśnię. Ona w blond włosach łudząco przypomina swoja zmarłą dziewczynę — powiedział Santos. — Tak z takich metod może i korzystają organy ścigania, ale wy jesteście bandą nastolatków i jeśli wam życie miłe trzymajcie się do tego z daleka! — odwrócił się na pięcie i odszedł.

***
Niedziela 12 lipca 2015

Koszula blondyna pokryta była zaschniętymi czerwonymi plamami. Spacerował on w tę i z powrotem po szpitalnym korytarzu co chwila zerkając w kierunku sali za którą zniknęła jego żona. Gdy tylko położył Emily na szpitalnym łóżku jedna z pielęgniarek siłą wyprowadziła go do poczekalni i teraz łypała na niego groźnie za każdym razem gdy próbował wślizgnąć się na salę segregacji. Siostra Clementina bardzo poważnie podchodziła do swoich obowiązków i zakaz wstępu był dla niej zakazem wstępu. Guerra oparł się o ścinę i osunął się po niej siadając na podłodze.
— Fabricio — usłyszał swoje imię i poczuł jak ktoś przykuca przy nim. Półprzytomnym wzrokiem popatrzył na mężczyznę i głośno przełknął ślinę. Conrado Severin przyglądał mu się strapionym wzrokiem. — Co się stało? — zapytał wyraźnie zaniepokojony. Jego przyjaciel był blady jak ściana, a jasnoniebieska koszula nosiła ślady krwi. Nie wróżyło to nic dobrego. — Emily? — zapytał ostrożnie.
— Tak — wykrztusił po chwili Guerra. Zaczął mówić z trudem dobierając kolejne słowa. Plątał się w swoje opowieści przeskakując z angielskiego, na hiszpański z hiszpańskiego na francuski a na koniec zaczął mówić po mandaryńsku. I mimo, iż Conrado ostatnich słów przyjaciela nie zrozumiał to ton głosu i wyraz jego twarzy powiedziały mu wiele.
— Robią jej badania — zapewnił go po angielsku uznając, że Guerra łatwiej zbierze myśli w ojczystym języku.
— Wiem, ale — urwał i popatrzył na swoje dłonie. — ty — zaczął nerwowo wyłamywać palce — nie widziałeś jej. Tam było pełno krwi — wykrztusił — wielka czerwona plama na białym prześcieradle. Mówili, że ciąża mnoga to ciąża wysokiego ryzyka, ale przecież było już dobrze. Emily czuła się dobrze, znowu się uśmiechała i maluchy zaczęły się wiercić — przełknął ślinę z całych sił starając się zapanować nad emocjami.
Ścisnął jego palce. Niewiele mógł w tym momencie zrobić. Doktor Miller spostrzegła go siedzącego na podłodze. Szybkim krokiem podeszła do przyjaciół.
— Panie Guerra — zwróciła się do niego łagodnie. Fabricio i Conrado podnieśli się z podłogi.
— Mogę wejść do żony? — zapytał od razu.
— Za chwilę — zapewniła go — Przewieziemy żonę na patologię ciąży i wtedy będzie pan mógł wejść na kilka minut.
— Co dokładnie się stało? — zapytał Guerra. — Bliźniaki?
— Tętno płodów jest stabilne
Blondyn ze świstem wypuścił powietrze z płuc nie zdając sobie sprawy, że wstrzymywał oddech.
— Jesteśmy w trakcie badań — zaczęła lekarka. — Udało nam się zahamować krwawienie, którego przyczyną jest polip na szyjce macicy — wyjaśniła. — Wykonamy prosty zabieg usunięcia go.
— Bezpieczny?
— Tak. Bezpieczny zarówno dla matki jak i dzieci.
Fabricio pokiwał głową.
— Proszę usiąść — wskazała mu krzesło. — Pielęgniarka za kilka minut pana zaprowadzi. Fabricio opadł na najbliższe krzesło. Lekarka skinęła głową na Conrado dając mu do zrozumienia, żeby poszedł do za nią. Oddalili się od Guerry.
— Proszę załatwić mu czystą koszulę — poleciła sięgając po dokumenty — i proszę pomóc mu w wypełnieniu tych dokumentów — podała mu plik kartek, podkładkę i długopis.
— Jest coś czego pani mu nie powiedziała — domyślił się Conrado biorąc od niej dokumenty. — Jest coś jeszcze? To rak?
— Polip zostanie usunięty i poddany badaniu histopatologicznemu. Nie jestem wstanie odpowiedzieć panu na pytanie czy to nowotwór. — wyjaśniła i westchnęła. — Jesteście państwo rodziną?
— Jest dla mnie jak młodszy brat — odpowiedział bez wahania brunet.
— Podejrzewam, że mamy do czynienia z zespołem TTTS. To schorzenie najłatwiej wytłumaczyć w ten sposób jeden z braci jest dawcą krwi dla drugiego brata.
— Brata?
— Tak, to dwóch chłopców. — poinformowała go. — Proszę mu jednak na razie tego nie mówić, póki nie przeprowadzimy wszystkich badań.
Pokiwał ze zrozumieniem głową. Lekarka odeszła zaś on zadzwonił do Evy prosząc aby przywiozła mu koszulę. Usiadł obok niego.
— Opowiadałem ci jak poznałem żonę? — zapytał. Severin pokręcił przecząco głową, a Guerra uśmiechnął się lekko.



12 marca 2012 roku.

Suknia miała odcień głębokiej czerwieni. Fabricio nie znał się na kobiecych fatałaszkach, lecz chodził po tym świecie wystarczająco długo aby wiedzieć, że tylko pewne siebie kobiety noszą czerwień, szpilki o popijają szkocką w kasynie należącym do przestępcy. Przesuwając wzrokiem po jej sylwetce przeszło mu przez myśl czy ma broń. Czerwona suknia opływała jej ciało wiec mały pistolet przypięty do uda zapewne dałoby się ukryć. Kostki lodu zagrzechotały o ścianki kryształowej szklanki. Popatrzyła na niego. Miała duże ciemne oczy otoczone długimi czarnymi rzęsami.
— Nigdy cię wcześniej tutaj nie widziałem — odezwał się bezwiednie za nim zdążył ugryźć się w język. Spojrzała na niego unosząc do góry brew. Tekst którym ją uraczył był tani. Na podryw.
— Zapewne dlatego, że nigdy tu nie byłam — odparowała uśmiechając się. Tak w jej oczach, był dobrze ubranym facetem, który chciał ją poderwać. W jej oczach oczay zdradzały, iż jest rozbawiona. Uśmiechnął się kącikiem ust. — Często tutaj bywasz?
— Od czasu do czasu, a ty ?
— To mój pierwszy raz — przyznała upijając łyk drinka. — Znajomy zasugerował, że powinnam koniecznie zobaczyć to miejsce. Mówił, że pieniądze idą na szczytny cel.
— Schronisko dla kobiet — poinformował ją. — Zbieramy pieniądze na renowacje budynku — doprecyzował blondyn.. — Fabricio — wyciągnął dłoń i przedstawił się chociaż był pewien, że blondwłosa zna jego imię.
— Emily — podała mu rękę. — Jesteś właścicielem kasyna?
—Mój ojciec, ja ty wpadam od czasu do czasu na drinka.
— A nie na partyjkę pokera ? — zapytała spoglądając na stoły., przy których siedzieli elegancko ubrani gracze. Większość towarzystwa byli to mężczyźni, znajomi ojca, którzy wprowadzali na rynek swoje nielegalne obroty. Guerra przymykał na to oko. Niektórzy przegrywali celowo zostawiając w kasie duże sumy pieniędzy. Te pieniądze były przeznaczane na cele charytatywne. Wilk był syty i owca cała.
— Rzadko grywam — przyznał. Nie kłamał. Gdy nauczył się liczyć karty gry karciane straciły w jego oczach cały swój urok. Po za tym miał zakaz wstępu do większości legalnie działających kasyn. Tych nielegalnych także. — A ty?
— Od czasu do czasu — skłamała gładko McCord. W życiu nie grała w karty. Miała jednak swojego małego pomocnika.
— To co powiesz na partyjkę? — zapytał. Wiedział, że tego właśnie od niego oczekuje. Zaproszenia do stolika, żeby wyjawił jej swoje sekrety. Uśmiechnął się. — Sprawdzimy, kto jest lepszym graczem?
Popatrzyła mu w oczy. Przyznał sam przed sobą, dość opornie i niechętnie, że Emily ma piękne oczy. Zastanawiał się czy jej przyjazne spojrzenie jakim go obdarzyła to część roli czy naprawdę wzbudził w niej sympatię. Zmniejszył odległość między nimi nonszalancko podając jej ramię.
— Zapraszam do stolika. Położyła dłoń na jego przedramieniu i uśmiechnęła się lekko.
Fabricio celowo wybrał stolik znajdujący się w rogu sali. Umiejscowiony był najdalej od wejścia. Dodatkowym atutem była kolumna, która zasłaniała widok na drzwi wejściowe. Trzecim powodem był fakt, iż gra przy tym konkretnym stoliku zbliżała się do końca. Pomógł agentce zająć miejsce na lewo od krupiera. Sam zaś usiadł dokładnie na przeciwko niej. Gestem przywołał kelnerkę i zamówił dla obojga po drinku. Obserwował McCord kątem oka.
Przy stoliku siedziała wyprostowana i czujna. Jest spięta pomyślał. Nic dziwnego. Bar był idealnym punktem obserwacyjnym sali. Stolik, który wybrał był najgorszym. Planował wyprowadzić agentkę z równowagi i musiał sam przed sobą przyznać, że jej zaciśnięte na torebce dłonie świadczyły o jej zdenerwowaniu. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały uśmiechnął się do niej ciepło.
— Pamiętasz zasady gry w texas holdem? — zapytał ją z uśmiechem.
— Oczywiście, że pamiętam — odpowiedziała mu kłamiąc gładko. Nie miała pojęcia o czym Guerra mówił. Nigdy nie lubiła grać w karty. Dla niej było to zajęcie nudne.
— Wpisowe to dwadzieścia pięć tysięcy funtów — poinformował ich krupier.
— Mam nadzieję, że przyjmujecie czeki? — zapytała Guerrę. Ten skinął głową. Z kopertówki wyciągnęła książeczkę czekową i i wpisała czek na odpowiednią sumę podając świstek papieru krupierowi, który zamienił czek na żetony. Położyła je przed sobą.
— Pan po lewej zaczyna — poinformował mężczyznę krupier nonszalancko wskazując na mężczyznę dłonią. Mężczyzna obok przesunął jeden zielony żeton po stoliku. Emily zgodnie z radą Magika przesunęła dwa zielone żetony przebijając swojego poprzednika.
— Czym się zajmujesz, Emily? — wybrał to pytanie, bo było niewinne. Znał odpowiedź i był ciekaw jaką historyjkę przedstawi mu agentka. Oni zawsze mieli gotowe historyjki. Gdy nadeszła jego kolej zakładu w ciemno. Zamiast dwóch żetonów jak wszyscy przy stoliku on przesunął trzy. Krupier, każdemu z czterech graczy rozdał po dwie karty.
— Fotografuje — odpowiedziała mu z uśmiechem. To było kłamstwo i prawda jednocześnie.
— Jesteś więc fotografką, wystawiasz gdzieś swoje prace?
W policyjnych kartotekach, pomyślała i uśmiechnęła się.
— Od czasu do czasu w Galerii Sztuki w Londynie — wyjaśniła. Ostatni raz jej zdjęcia na wystawie znalazły się gdy była jeszcze na studiach. Zerknęła na swoje karty. Nie grywała w karty, ale głośne westchnięcie w słuchawce sugerowało, że nie były to dobre karty. — A ty czym się zajmujesz?
— Guerra ma swój fundusz inwestycyjny — mężczyzna siedzący tuż obok Emily odpowiedział na jej pytanie. — Facet jest bogatszy od papieża.
— Brzmi — popatrzyła na Guerrę. — nudno — dodała. Popatrzył na nią zaskoczony i roześmiał się szczerze. Większość kobiet, które poznał była zainteresowana jego pieniędzmi. Słowa gracza nie wywarły na niej żadnego wrażenia.
— Co fotografujesz? — zapytał spoglądając na trzy karty rozłożone na stole. Emily także zerknęła na karty, lecz nie wzbudziły jej większego zainteresowania.
— Głównie ludzi — odpowiedziała mu. — ale także opuszczone budynki czy stadiony.
— Jest pani fanką piłki nożnej?
— Historii — odpowiedziała mu Emily. — Obiekty zwłaszcza opuszczone są nam wstanie powiedzieć więcej niż nie jeden człowiek. A ściany stadionów wiedziały więcej ludzkich tragedii niż wygranych meczów — mężczyzna popatrzył na nią z niezrozumiałą miną.
— Byłaś na stadionie w Santiago w Chile — domyślił się Guerra wdzięczny przyjacielowi za lekcję historii swojego kraju.
— Kilka lat temu — odpowiedziała mu przesuwając kilka krążków na środek. — Jestem jedną z tych nielicznych osób, które nie rozumieją co fascynującego jest w grupie facetów biegających za jedną piłką.
— Emocje.
— W piłce nożnej jest ich tyle co kot napłakał — stwierdziła. Mężczyzna siedzący obok Emily prychnął najwyraźniej nie zgadzając się z jej opinią. Rzucił karty na stół i zgarnął żetony, które mu pozostały. Bez słowa oddalił się od stolika. — Powiedziałam coś niestosowanego? — zapytała Guerrę przesuwając kolejnych kilka żetonów.
— Bernardo jest wielkim fanem Czerwonych Diabłów. Dla niego piłka nożna jest religią. Dość jednak o nim — sięgnął po szklaneczkę szkockiej — powiedziałaś, że jesteś fanką historii więc może zdradzisz mi miejsce zapomniane przez Boga.
— Uważasz, że to odpowiednia rozmowa przy stoliku do gry w pokera? — zapytała go przesuwając kilka żetonów na środek stołu.
— Sprawdzam — powiedziała. Guerra i odwrócił swoje karty. — Kolor — powiedział. Emily odwróciła swoje dwie karty i rozsunęła je. Wpatrywała się w nie dłuższą chwilę.
— Kareta — odezwał się krupier. — Pani wygrała — poinformował ją i przesunął żetony w jej stronę. Emily ułożyła je w zgrabne stosiki.
— To co jeszcze jedna partyjka? — zapytał Fabricio — Jeden na jeden?
— Chętnie.
— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie — przypomniał jej Guerra wypisując czek tym razem na wyższą kwotę. Podał go krupierowi czekając aż wyda mu odpowiednią ilość żetonów. Krupier wydał, blondynowi żetony i wyciągnął świeżą talię.
— Droga R504 w Rosji — powiedziała bez wahania. Teraz wiedziała, że musi obstawić w ciemno. Wybrała jeden żeton i przesunęła go na stolik. — Trakt Kołymski chociaż częściej nazywa się go Drogą z Kości. Została usypana z rozbitych kamieni w latach czterdziestych XX wieku. Budowa trwała zimą w najzimniejszym miejscu na świecie i pochłonęła kilka tysięcy ludzkich istnień, których liczba nigdy nie będzie znana. Chowano ich tam gdzie padali. Skąd nazwa. Przejechać trasą można tylko zimą.
— Dlaczego tam pojechałaś? — zapytał zaciekawiony rzucając kilka żetony na środek stołu.
— Ku pamięci. Ich bliscy nie mieli szans się pożegnać. Nigdy nie dowiedzą się co się z nim stało i ta niewiedza jest gorsza od najgorszej prawdy. — odpowiedziała bez wahania sięgając po szklaneczkę szkockiej. Była na siebie zła , że drży jej dłoń. — Jak już mówiłam to nie jest dobry temat do pokerowego stolika.
— Kogo straciłaś? — zapytał bezczelnie. Popatrzyła na niego zaskoczona z nad szklanki. Upiła łyk i odstawiła napój na podkładkę. Przesunęła żetony bardziej na środek.
— Siostrę — odpowiedziała mu. — Straciłam siostrę. Zaginęła bardzo dawno temu i nigdy nie dowiedziałam się co się stało więc wiem co to znaczy żyć w niewiedzy? Sprawdzam — odsłoniła karty.
Krupier sam je rozsunął i położył je obok karty rozłożonych na środku.
— Poker królewski — oznajmił. Guerra uśmiechnął się smutno.
— Pas — rzucił karty na stół i przeliczył. Przegrał milion funtów. Spojrzał na agentkę, która wstała od stolika.
— Dziękuje za grę — powiedziała opanowanym głosem nawet na niego nie patrząc. Wstał. — Pieniądze proszę przekazać na renowację schroniska.
— Oczywiście przekażę.
— Do widzenia, panie Guerra — powiedziała sucho i skierowała się do wyjścia palce zaciskając na torebce. Wyszła na zewnątrz. Padała drobna mżawka. Wyszarpnęła z ucha słuchawkę i wrzuciła ją do torebki. Miała dość uspokajającej paplaniny Magika. Objęła rękoma ramiona i wzięła głęboki oddech..
Wróci do domu. Spakuje się i wróci do domu. Nikt nie wiedział o nawiązaniu kontaktu z Guerrą i nikt się nie dowie. To i tak nie miało najmniejszego sensu. Pewnego dnia ktoś ukarze Fausto za wyrządzone jej rodzinie krzywdy, ale to nie będzie ona. Odwróciła się na pięcie i ruszyła w poszukiwaniu taksówki.
— Emily! — usłyszała swoje imię.. Zatrzymała się i odwróciła się w stronę Guerry. — Nie powinnaś wychodzić w taki mróz bez płaszcza — powiedział i zsunął z własnych ramion swój czarny płaszcz. Narzucił go na ramiona zaskoczonej blondynki. — Przepraszam.
— Nie masz za co mnie przepraszać.
— Wiem, że rozmowa przywołała złe wspomnienia.
— Nie — zaprzeczyła — nie da się przywołać czegoś co nigdy tak naprawdę cię nie opuściło. Pójdę już.
— Odprowadzę cię
— Nie potrzebuje niańki — warknęła — Umiem o siebie zadbać.
— Wiem!, dziewczyna która jedzie Droga z kości zimą umie o siebie zadbać, ale pozwól że chociaż zamówię ci taksówkę.
— Mieszkam niedaleko.
— Świetnie, odprowadzę cię.
— Nie odpuścisz?
— Nie
Wsunęła ręce w rękawy jego płaszcza. Był ciężki, za duży i ciepły. Ruszyli spacerkiem przed siebie. W strugach padającego deszczu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sobrev
Prokonsul
Prokonsul


Dołączył: 04 Kwi 2010
Posty: 3432
Przeczytał: 5 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: 20:13:47 04-09-22    Temat postu:

81 cz. 2
***
Późnym wieczorem 13 lipca

Santos o pobycie Emily w szpitalu dowiedział się w niedzielny wieczór gdy na jego laptopie pojawiła się migająca ikonka z jej imieniem i nazwiskiem. Ustawił sobie alert na wypadek nowych informacji na temat żony Guerry. Zrobił to za nim ją poznał. I zwyczajnie w świecie zapomniał usunąć. Teraz siedział nieruchomo i przyswajał pojawiające się na ekranie informacje. Oczekiwania okazały się być dla bruneta katorgą. Nigdy nie przypuszczał, że przejmie się losem kogokolwiek, a już nie że będą to dzieci Fabricio. Córka kobiety spała w pokoju gościnnym. Późno w nocy przywiózł ją Leo. Chciał posiedzieć przy siostrze, a Fabricio nie ruszył się ze szpitala od chwili przyjęcia Emily na oddział. W najbliższej przyszłości nie zanosiło się na zmianę.
DeLuna przeszukiwał internet w poszukiwaniu informacji na temat TTTS. Zagłębiał się w diagnostykę, sposoby leczenia i rokowania. Prognozy nie były zbyt optymistyczne , a szansa na donoszenie ciąży i urodzenie zdrowych dzieci była znikoma. Przespacerował się w tę i z powrotem po kuchni i wyciągnął telefon. Obracał nim w palcach. Czekał na cholernie ważny telefon, a on jak na złość nie dzwonił. Wargi zacisnął w wąską kreskę i gdy telefon zaczął wibrować upuścił go na podłogę. Przeklinając po nosem sięgnął po aparat i odebrał.
— No nareszcie — powiedział gdy tylko odebrał. — możesz im pomóc?
— Dobry wieczór i tobie Ericu — odezwał się kobiecy głos.
— To nie jest dobry wieczór — mruknął w odpowiedzi. — Chcę prostej odpowiedzi możesz pomóc tym dzieciom czy nie? Znasz kogoś kto może przeprowadzić ten zabieg? — zadał kolejne pytanie nie czekając na odpowiedź lekarki. — Stefanio— w jego głosie słychać było błaganie. I miał to gdzieś.
—Mogę przeprowadzić zabieg — powiedziała. Wypuścił ze świstem powietrze. — Masz szczęście, bo jestem akurat w stolicy Meksyku na sympozjum.
— Świetnie, przylatuj do Monterey.
— To jak rozumiem nie są twoje dzieci? — zapytała go kobieta.
— To w tym momencie najmniejszy problem — odburknął DeLuna. — Jeśli martwisz się o pieniądze — zaczął.
— Nie chodzi o pieniądze tylko kwestie czysto formalne — odparła rozmówczyni. — Powinnam porozmawiać z ojcem dzieci lub co ważniejsze z ich matką. — na wspomnienie Emily żołądek Erica zacisnął się w supeł. Nie chciała nawet myśleć co ona teraz przechodzi. Przykuta do szpitalnego łóżka. — Przekaż mój numer mężowi pani Guerry lub słuchawkę.
Santos westchnął. Przekonanie Guerry do czystości jego intencji będzie przeprawą przez mękę. Trudno, pieprzyć to! Tu chodziło przede wszystkim o Emily. Chwycił kluczyki do auta i zatrzymał się. Nie mógł zostawić dziesięcioletniej Alice samej. Gdyby się obudziła. Zasnęła z płaczem więc i z płaczem może się obudzić.
— Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy w ciągu godziny zadzwoni telefon — rozłączył się. Przepisał numer lekarki na kartkę i popatrzył na swoją komórkę. Nic nie może przecież trwać wiecznie, pomyślał i wybrał numer Conrado Severina. Guerra od niego nie odbierze, Conrado już prędzej. Przy odrobinie szczęścia go wysłucha. Nacisnął zieloną słuchawkę, lecz Severin nie odebrał. Przeklinając pod nosem mężczyznę zastanowił się co może zrobić? Zostawienie dziesięciolatki nie wchodziło w rachubę. Do głowy przyszedł mu niecodzienny pomysł. Wybrał numer Rose Castelani.
— Halo? — usłyszał jej zaspany głos. Popatrzył na zegarek. Była piąta rano.
— Podam ci adres, jeśli chcesz, żebym pomógł ci wsadzić dupsko Dicka do pierdla to przyjdź — oznajmił i rozłączył się. W wiadomości wysłał adres. Rose pojawiła się w jego progu po dziesięciu minutach.
— Co jest tak pilnego, że nie mogło poczekać do rana? — zapytała go wchodząc. Santos był gotowy do wyjścia.
— Jest już rano.
Posłała mu pełne politowania spojrzenie.
— Nie mam czasu ci teraz wszystkiego tłumaczyć. Zostaniesz tu i nigdzie się nie ruszysz aż do mojego powrotu. W pokoju śpi dziecko.
— W jakim wieku?
— Ma dziesięć lat. Powinienem obrócić w ciągu dwóch godzin jeśli się obudzi to poczytaj jej coś, nakarm i zaśpiewaj kilka kołysanek. Przepis na gorącą czekoladę masz przypięty do lodówki. Dzięki.
Wybiegł z mieszkania i ruszył do swojego auta. Nad miastem wstawał nowy dzień. Palce zacisnął na kierownicy. Zaparkował przed kliniką i po wzięciu głębokiego oddechu wszedł do środka. Dzięki podglądowi karty medycznej Emily wiedział, że jest na boku operacyjnym. Usuwali jej guzek. Znalazł się pod blokiem. Dostrzegł Guerrę. Siedział na krzesełku z plecami opartymi o ścianę. Był blady i miał zamknięte oczy. Santos wiedział, że nie śpi. Zdradzało go podskakujące kolano. Severin był pierwszym , który go zauważył. Brunetowi pociemniało w oczach. Powiedział coś do Fabricio i wstał ruszając w jego stronę. DeLuna zupełnie instynktownie cofnął się. Palce Conrado zacisnęły się na jego przedramieniu.
— Wychodzimy.
— Muszę — wydukał Santos — pozwól mi z nim porozmawiać.
— Ty to k***a masz tupet — Conrado nie siląc się na uprzejmości pchnął go do tyłu. — Wychodzimy.
— Wysłuchaj mnie — zaczął DeLuna. Conrado nie był w nastroju do rozmowy. Gdyby spojrzenie bruneta mogło zabijać już byłby martwy.
— Nie mam ochoty z tobą rozmawiać
— k***a dasz mi dość do słowa! Wiem jak im pomóc więc przymknij się i słuchaj. — Conrado zamrugał powiekami zaskoczony. DeLuna wyciągnął natomiast złożoną na pół kartkę papieru — To numer do doktor Stefanii Herrery — poinformował go — zajmuje się chirurgią prenatalną i może przeprowadzić operację, która uratuje tym dzieciom życie. Tylko tyle chciałem powiedzieć Guerze.
Conrado wziął z jego rąk kartkę i przyjrzał się ciągowi cyfr.
— Jeśli to chory żart.
— Nigdy nie żartowałbym sobie jej kosztem! — warknął wściekły, lecz szybko się opanował. — Czeka na telefon — poinformował go i zaczął się wycofywać w stronę auta.
— Dlaczego?
—Co „dlaczego“
— Im pomagasz?
Pomyślał o Emily. O ich rozmowie w Seattle, o bólu jaki malował się w jej oczach gdy opowiadała mu o utraconym dziecku i o pragnieniu by urodzić zdrowe dzieci.
— Mogę nienawidzić Fabricio, ale jego żona i dzieci są niewinni — udzielił dyplomatycznej odpowiedzi. — Jest w Mexico City — dodał i odszedł zostawiając Severina z chaosem w głowie. Wrócił do środka. Fabricio już nie siedział, teraz chodził w tę i z powrotem. Podniósł na niego spojrzenie.
— Coś się stało? — zapytał go Guerra.
— Proszę — wyciągnął w jego stronę kartkę z numerem. — To numer do lekarki, która zajmuje się chirurgią prenatalną. Czeka na telefon.
Blondyn zamrugał powiekami zaskoczony.
— Skąd go masz?
— Od Santosa — postawił na szczerość. — Nie wiem skąd on ją zna, ale zapewnił mnie że nie ma złych intencji.
Popatrzył to na numer to na Severina.
— Panie Guerra — usłyszał swoje nazwisko. Bezwiednie odwrócił się w stronę lekarki. — Zabieg obył się bez komplikacji, będzie pan mógł za kilka minut wejść do żony.
— Dziękuje — wydusił. To Conrado chwycił go za łokieć i wyprowadził z przed bloku operacyjnego na zewnątrz. Zaczął siąpić drobny deszcz.
— Zadzwonię do niej — zadeklarował wyjmując z jego dłoni kartkę. — Wszystko z nią ustalę.
— Zrobisz to?
— Oczywiście
— Ja to zrobię
— Fabricio pozwól mi się tym zająć poprosił przyjaciela.
— Dobrze.
Conrado wybrał numer i czekał na połączenie. Gdy lekarka odebrała przedstawił się i wyjaśnił dlaczego dzwoni o tak wczesnej porze i w jakiej sprawie.
— Przylecę, właśnie wyszłam z hotelu i jadę na lotnisko. W Monterey powinnam być za około 3 godziny.
— Przylecę po panią. Proszę do mnie zadzwonić przed lotem do Monterrey o której mniej więcej będzie pani na miejscu.
— Słucham? Zapytała zdumiona lekarka
— Śmigłowcem, na dachu mojego hotelu jest lotnisko dla helikopterów. Przyjadę po panią na lotnisko. Będzie szybciej niż autem. Gdy rozłączył się z lekarką wybrał numer Magika. — Jak szybko możesz załatwić śmigłowiec? — zapytał gdy blondyn odebrał.
— Daj mi godzinę. Z pilotem czy bez?
— Bez, po prostu powiedz mi gdzie mam jechać.
— Wyślę ci pineskę

**
Nad miasteczkiem zapadał zmierzch. Fabricio Guerra stał przy oknie obserwując jak słońce chowa się za horyzontem. Palcami potarł zmęczone oczy, głową poruszył na boki chcąc odpędzić senność. Zerknął ukradkiem na Emily. Kobieta spała.
Zasnęła z wyczerpania. Gdy doktor Stefania Herrera pojawiła się w szpitalu w Valle de Sombras najpierw wyjaśniła wszystko z dyrekcją kliniki Valle de Sombras. Pan dyrektor nie miał nic przeciwko i obiecał udostępnić sprzęt do badań. Był nawet zadowolony, że w szpitalu którym kierował pojawiła się światowej klasy specjalistka w dziedzinie chirurgii prenatalnej. Lekarka usiadła razem za małżonkami i wyjaśniła im krok po kroku dalsze swoje działania. Emily uspokoiła się nieco gdy na ekranie monitora USG zobaczyła dwóch małych chłopców. Charlie i Tommy, powtórzył ich imiona w myślach Guerra i westchnął.
TTTS z angielskiego Twin To Twin Transfusion Syndrome charakteryzował się nieprawidłowym przepływem krwi między bliźniętami. Jeden bliźniak był dawcą krwi dla drugiego. Jedną z metod leczenia była operacja. Doktor Herrera przy pomocy laparoskopu zamknie nieprawidłowo działające żyły. Operacja wiązała się jednak z największym ryzykiem. Wybrali operację, gdy to ona dawała bliźniakom największe szanse na przeżycie. Z czułością popatrzył na śpiącą żonę. Zbliżył się do łóżka siadając na jego brzegu. Ostrożnie by nie obudzić kobiety ujął jej dłoń i pogładził ją po kostkach. Wspomnieniami wrócił do wydarzenia z dwunastego marca 2012 roku.

Było zimno. Guerra wcisnął ręce w kieszenie spodni spoglądając na jasnowłosą kobietę idącą u jego boku. Blondyn był gentlemanem. Tak go wychowano więc oddał jej płaszcz nie wyobrażając sobie, że miałaby iść obok niego tylko w tej cienkiej czerwonej sukience. Milczeli i ani trochę mu to nie przeszkadzało. Zatrzymali się przed przejściem dla pieszych. Deszcz przeszedł w marznącą mżawkę.
— Za rogiem jest gruzińska knajpka — powiedział. Popatrzyła na niego. Musiała zadrzeć do góry głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. — Może masz ochotę na kolację? Mają jeszcze czynną kuchnię.
Spoglądała na niego dłuższą chwilę. Guerra był przemoknięty do suchej nitki, gdy ona miała na sobie jego ciepły czarny płaszcz.
— Chętnie.
Wspólnie przeszli na drugą stronę ulicy. Fabricio ujął ją za łokieć i zaprowadził wprost do drzwi. Pchnął je lekko wchodząc do ciepłego przyjemnego pomieszczenia. Na jego widok kelnerka uśmiechnęła się ciepło.
— Dobry wieczór — przywitała się — Stolik dla dwojga? — zapytała.
— Tak — odpowiedział. Kobieta ubrana w klasyczny biało-czarny uniform zaprowadziła ich do wolnego stolika. Sprawnie wzięła z kontuaru recepcji dwa menu. Na okrągłym stoliku zapaliła świeczkę. Fabricio Guerra stanął za plecami agentki bezwiednie sięgając po płaszcz. Popatrzyła na niego zaskoczona, lecz opuściła dłonie ułatwiając mu tym samym zsunięcie z niej okrycia. Nie odrywała wzroku od jego jasnych oczu. Na wilgotnych zaróżowionych policzkach dostrzegł samotną czarną rzęsę. Oddał płaszcz i swoją marynarkę kelnerce.
— Pomogę — zaoferował i odsunął jej krzesło. Gdy otarła się o niego ramieniem w nozdrza uderzył go zapach jej perfum wymieszanych z deszczem.
— Dziękuje — odezwała się po raz pierwszy od przybycia do restauracji. Popatrzył na Emily, która z ciekawością rozglądała się po pomieszczeniu. W świetle świec ponownie dostrzegł rzęsę.
— Emily — odezwał się. Przeniosła na niego spojrzenie swoich czekoladowych oczu — masz — zamachał ręką — pozwól — mruknął po chwili i delikatnym chociaż bezczelnym gestem przesunął kciukiem po jej policzku — rzęsę — dokończył myśl pokazując jej swój palec na którym była mała czarna rzęsa. — Musisz pomyśleć życzenie.
— Co?
— Taki przesąd — poinformował ją. Uniosła do góry brew. — Pomyśl życzenie i chuchnij.
Rozbawiona pokręciła głową i pomyślała życzenie. Chuchnęła na jego dłoń chociaż cała ta sytuacja wydawała jej się komicznie absurdalna.
— Zdradzić ci jakie?
— Co? Nie, wtedy się nie spełni.
Podeszła do nich kelnerka.
—Czy mogę państwu zaproponować na początek grzane wino?
— Emily? — zapytał swojej towarzyszki, która bezwiednie siknęła głową. — Jadłaś kiedyś gruzińską kuchnię? — zapytał gdy kelnerka oddaliła się.
— Nie miałam okazji — odpowiedziała zgodnie z prawdą kobieta krzyżując spojrzenia z Magikiem, który zajął stolik w rogu sali. Twarz ukrył za rozłożonym menu wnikliwie je studiując.
— Zaufasz mi?
Popatrzyła na niego zaskoczona.
— W kwestii jedzenia — doprecyzował.
— Tak, zaufam ci w kwestii jedzenia — odpowiedziała.
— Na resztę będę musiał zasłużyć — dopowiedział. Złożył u kelnerki zamówienie obco brzmiących dla blondynki potraw. Emily wzięła do rąk kubek z grzanym winem i powąchała zawartość.
— Jest dość aromatyczne — zauważyła pociągając nosem.
— Jest pyszne. To za spotkanie.
— Za spotkanie — zderzyli się kubkami. Emily ostrożnie upiła łyk. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się szczerze.
— Pycha co?
— Pycha — przyznała mu rację McCord. W tych radośnie błyszczących jasnych oczach było coś zaraźliwego. — Często tu bywasz — stwierdziła upijając kolejny łyk napoju.
— Skąd taki wniosek?
— To najlepszy stolik na sali — zauważyła blondynka
— Bywam tutaj od czasu do czasu — przyznał. — Odkryłem tą knajpkę przypadkiem, w wieczór równie mroźny jak ten. To było jakieś trzy lata temu.. Od tamtej pory jestem ich wielkim fanem.
— Byłeś w Gruzji?
— Raz i chętnie pojechałbym znowu. Niesamowite miejsce. Małe państewko, bardzo piękne i urokliwie. A ty?
— Przejazdem — odpowiedziała mu. — Gdy wyjeżdżałam z Rosji, wyjeżdżałam przez Gruzję — doprecyzowała. — Byłam tam raptem kilka godzin i nie miałam czasu, aby spróbować tamtejszych specjałów.
— Nie będziesz żałować i kto wie może pewnego dnia zabiorę cię do Gruzji — uśmiechnął się kącikiem ust. Kelnerka przyniosła talerze parującego chinkali — Teraz pozwól, że ci wyjaśnię jedną rzecz — zaczął — chinkali je się palcami.
— Żartujesz?
— Nie, chwytasz za ogonek — zaczął ją instruować — śmiało nie gryzie.
Emily ostrożnie ujęła koniec pierożka w dłoń.
— Teraz odwracasz go do góry nogi — z uśmiechem i rozbawieniem obserwował jak Emily wykonuje jego polecenia — odgryzasz kawałek i wysysasz bulion.
Posłuchała go, chociaż pomysł jedzenia palcami wydawał jej nie na miejscu zwłaszcza w miejscu publicznym. Odgryzła niewielki kawałek i wypiła znajdujący się w środku bulin.
— Brawo, teraz możesz zjeść resztę, ale palcami — zaznaczył. — Używanie sztućców to profanacja pierożka. I ogonka nie jemy, odkładamy go na talerz.
Agentka sama przed sobą musiała przyznać, że kolacja w towarzystwie Guerry była ciekawym odprężającym doświadczeniem. Jadła rzeczy, których nigdy nie próbowała, śmiała się, Gdy wychodzili z restauracji była najedzona i lekko wstawiona. Było to cholernie przyjemne uczucie. Trzymała się mocno przedramię Guerry idąc powoli po oblodzonym chodniku.
— Kto normalny zakłada szpilki w taką pogodę — wymamrotała bardziej do siebie niż do swojego towarzysza. — Zabić się można — dodała ostrożnie stawiając kolejne kroki.
` — Dlaczego więc włożyłaś tak wysokie buty? — zapytał ją mężczyzna.
— A co miałam założyć do Valentino? — zapytała — Adidasy? To dopiero byłby profanacja — oznajmiła i zachwiała się. Przed upadkiem ochronił ją tylko jego refleks. Guerra trzymał ją mocno. Zadarła do góry głowę i spojrzała mu w oczy. — Nie jesteś przystojny — stwierdziła nagle.
— Co proszę? — uniósł do góry brew.
— Nie zrozum mnie źle — zaczęła — brzydki też nie jesteś, ale daleko ci do klasycznego typu męskiej urody chociaż — zarzuciła mu ręce na szyję — masz za to piękne oczy.
— Dziękuje — odezwał się po chwili czując jak Emily McCord gładzi go po karku palcami.
— Z taką jednak gębą zyskujesz po bliskim poznaniu, wiesz nadrabiasz charyzmą — wytłumaczyła mu.
— Podsumowując nie jestem ani brzydki ani przystojny, ale mam ładne oczy.
— Tak.
— Jesteś pijana.
— Nieprawda — zaprzeczyła gwałtownie.
— Powiedziałabyś mi to gdybyś nie wypiła czterech kubków grzańca.
Zamyśliła się i pokręciła głową przecząco głową. Parsknął śmiechem.
— Jestem lekko wstawiona i muszę ci przyznać, że dawno się tak dobrze nie bawiłam. Jutro będzie mnie boleć głowa — pożaliła się. — Po winie zawsze boli mnie głowa.
— Przyślę ci aspirynę.
— To miło z twojej strony — wymamrotała nosem ocierając się o jego policzek. Wargami musnęła kącik jego ust.
— Emily — wymamrotał — Jesteś pijana. Nie całuje pijanych kobiet.
— Jestem lekko wstawiona — poprawiła go. — Po za tym na razie to ja próbuje pocałować ciebie — wargami przesunęła po jego wargach. — Po za tym i tak nic mi nie zrobisz, bo to ja mam broń.
— Masz broń?
— Rewolwer — doprecyzowała. — Jeśli się za bardzo zapędzisz odstrzelę ci jaja i po kłopocie. Podejrzewam, że będziesz jednak gentlemanem, bo jak by to ująć lubisz swoje jaja.
Zaśmiał się krótko i dźwięcznie ustami muskając jej usta. Ostrożnie. Wolał nie sprawdzać czy agentka McCord ma broń czy blefuje. Oddała pocałunek wtulając się w jego ramiona. Guerra oparł ją plecami o drzwi.
— Jesteśmy pod twoją klatką — wymamrotał w przerwie między jednym pocałunkiem a drugiem.
— Ja tu nie mieszkam. — zaśmiała się z rękoma wplątanymi w jego włosy.
— Jak to?
— A tak to — zaśmiała się spoglądając na niego figlarnie.
— To gdzie mieszkasz?
— Pieszo tam raczej nie dojdziemy.
— Nie mogłaś powiedzieć mi tego wcześniej? — zapytał ją i sięgnął po telefon. Wybrał numer i czekał na połączenie. W tym czasie rękę Emily przesunęły się na jego talię i wtuliła się w niego. Wydał polecenie kierowcy. Zadarła do góry głowę i na niego popatrzyła. Tym razem pocałował ją bez większych oporów.
— Dobry z ciebie człowiek — wymamrotała z twarzą wtuloną w jego koszulę.
Kierowca przyjechał po kwadransie. Fabricio pomógł wsiąść do auta Emily. Zajął miejsce obok niej. Kobieta ufnie wtuliła się w jego ramiona, nogi swobodnie przekładając przez jego uda. Oddech Emily łaskotał go po jego szyi,
— Panie Guerra — kierowca popatrzył na blondyna we wstecznym lusterku. — Jedziemy do pańskiego ojca? — zapytał. Popatrzył na śpiącą Emily i pokręcił przecząco głową.
— Zrób kółko po okolicy. Jeśli się nie obudzi, odwiedziemy ją do Hotelu Severina.
Mężczyzna skinął głowa i skupił się na drodze. Blondyn wargami musnął jej włosy. Mogła pracować dla Interpolu, ale on nie chciał żeby spotkała ją krzywda.


***
Wtorek 14 lipiec
Drżącą dłonią odpalił papierosa zaciągając się głęboko dymem. Wypuścił szarą stróżkę zadzierając do góry głowę. We wtorkowe popołudnie niebo było błękitne i bezchmurne. Nastolatek strząsł popiół na asfalt. Czekał już tylko na siostrę,. Alba niegdyś Diaz teraz Flores a w przyszłości jak słyszał Barosso miała niedokończone sprawy z Dickiem. Vicenzo rozumiał szok, złość niedowierzanie najstarszej z rodzeństwa. Sam jeszcze nie tak dawno czuł dokładnie to samo. Niestety popełnił kardynalny błąd.
Gdy przypadkiem poznał prawdę o swoim biologicznym ojcu w pierwszym odruchu porzygał się w szkolnym kiblu. Nie był pewien co go uderzyło bardziej; świadomość, że ten staruch sypiał z jego matką czy to co zobaczył w gabinecie Perza gdy przyszedł się z nim rozmówić. Na samo wspomnienie tamtego dnia żołądek podjeżdżał mu do gardła, a na myśl przychodziły najgorsze epitety. Był gotów powiedzieć o tym każdemu kto chciałby go wysłuchać, lecz kochany ojczulek ubiegł go. Vicenzo spędził ostatnie dziesięć miesięcy życia w poprawczaku. I miał dwie opcje; pierwsza była taka żeby wyjechać i zapomnieć , zaś druga podobała mu się dużo bardziej; odpłacić mu się pięknym za na dobre. A to już wymagało finezji. Zgniótł peta butem wsuwając ręce w kieszenie sfatygowanej skórzanej kurtki. Popatrzył na zdarte czubki butów i uśmiechnął się pod nosem. Dick Perez pożałuje , że położył swoje łapska na jego matce. I nic nie go nie uratuje. Uśmiechnął się na widok siostry.
— Długo czekasz? — zapytała go. Pokręcił w odpowiedzi głową.
— Idziemy? — zapytał, Alba skinęła głową i ruszyła w kierunku wejścia do szkoły. Nie była tutaj od piętnastu lat. Dziś jej stare liceum było nowoczesną placówką edukacyjną. — Jak chcesz to rozegrać? Moge dać mu w pysk.
— Nadal nie była przyzwyczajona, że jej mały braciszek był już dorosłym młodym mężczyzną, który przewyższał ją o głowę.
— Szkoda — stwierdził zaciskając i rozluźniając pięści. Oboje zatrzymali się przed gabinetem dyrektora. — Ja będę mówiła — oznajmiła. Popatrzyli na siebie. Vicenzo mimowolnie potarł kciukami kąciki oczu.
Gdy przywiozła do Valle de Sombras nastolatka rozmówiła się z matką nie tylko na temat Dicka, ale także całej rodzinnej sytuacji. Dowiedziała się, że jej brata wsadzono za posiadanie z zamiarem dystrybucji. Nie był notowany więc dostał poprawczak do ukończenia osiemnastego roku życia. Wielu uważało, że dostał po prostu po łapach, a wyrok był zbyt łagodny. Odniosła także wrażenie, że jej brat robi dobrą minę do złej gry. Nie chcę tracić twarzy chociaż przyłapała go na posiadaniu nawyków, które nabył w poprawczaku. Równo zaścielone łózko to był wierzchołek góry lodowej. Weszła do środka bez pukania. Ricardo Perez na ich widok poderwał się gwałtownie z krzesła.
— Alba — wydukał wpatrując się w kobietę z szeroko otwartymi oczami. — Wyrosłaś.
Vincenzo wywrócił oczami słysząc tę uwagę. Dick popatrzył na niego z jeszcze większymi oczami.
— Mamusia nie wspominała , że wyszedłem? — zapytał go przechylając głowę w bok. Zmrużył oczy i bezceremonialnie podszedł do krzesła dla petentów. Rozsiadł się na nim wygodnie zakładając nogę na nogę. — I powiedziałem jej o wszystkim — ruchem głowy wskazał na Albę. — Tato.
Perez wyminął Albę i zamknął za jej plecami drzwi. Vincenzo zaśmiał się krótko i dźwięcznie widząc jego spanikowane ruchy. Po krótkim namyśle wyciągnął paczkę papierosów. Siostra posłała mu karcące spojrzenie.
— Cieszę się, że możemy wreszcie porozmawiać otwarcie — zwrócił się bezpośrednio do Alby. — Bez sekretów
— Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz — zaczęła chłodno Alba — nie jesteś moim ojcem — zaznaczyła. — Nigdy nim nie byłeś więc nigdy nie oczekuj, że skoro poznałam tożsamość permy to czyni z nas rodzinę. Mogłeś owinąć sobie wokół małego palce mamę, Rocio czy Artura, ale ze mną ten numer nie przejdzie. Z nami — poprawiła się szybko.
— Wszystko zrozumiałaś opacznie, Albo.
— Byłeś jej nauczycielem — syknęła nie mogąc dłużej ukrywać swojego obrzydzenia względem tego człowieka. — Ufała ci, jej rodzice ci ufali, a ty nie dość, że zrobiłeś jej dziecko to nie miałeś nawet cywilnej odwagi, żeby się do tego przyznać! Przekupiłeś Damiana promocją do następnej klasy jeśli zgodzi się ożenić z mamą.
— Ludzie by tego nie zrozumieli. To co łączy mnie z Renatą.
— To co łączy cię z Renatą nie ma nic wspólnego z miłością — wybuchnął Vincenzo. — Wykorzystałeś ją , a gdy zaszła w ciążę to się wypiłeś.
— Dawałem wam pieniądze!
— Które Damian przepijał. Wielkie dzięki za taką pomoc — mruknął nastolatek. — Cóż teraz to wszystko się zmieni — zaczął.
— Szantażujesz mnie?
— Skądże znowu! — usta rozciągnął w uśmiechu — nazwijmy to wzięciem odpowiedzialności za swoje czyny.
— Chcesz wrócić do szkoły? — domyślił się Perez.
— To po pierwsze — uniósł palce Vincenzo — po drugie — wyciągnął złożoną na pół wyrwaną kartę z zeszytu i podał mu ją. Spisany był na niej numer cyfr. — To mój numer konta — oczy Dicka rozszerzyły się ze zdumienia. — W świetle meksykańskiego prawa rodzice łożą na utrzymanie swojego dziecka do ukończenie przez niego edukacji
— Mam ci wypłacać kieszonkowe?
—Alimenty — poprawił go zadowolony z siebie chłopak. — Zgodzisz się, abym uczęszczał do letniej szkółki abym mógł bez problemu kontynuować edukacje.
— To szantaż — zaznaczył z uporem Dick.
— Prawdziwy mężczyzna bierze odpowiedzialność za swoje czyny — odparł ze spokojem nastolatek. — To wtedy mi powiedziałeś — przypominał mu. — Pora abyś dostosował się do swojej maksymy i wziął za mnie odpowiedzialność. Finansową oczywiście..
— Ile?
— Tysiąc pięćset miesięcznie — oznajmił. — Pokryjesz też koszty szkolnej wyprawki.
— Zgoda.
Brat i siostra wstali.
— Mam jeszcze jeden warunek — odezwała się brunetka. — Będziesz trzymać się od nas z daleka. Od nas wszystkich — zastrzegła. — Żadnych próśb o zdjęcia, spotkania, żadnych wspólnych kolacyjek.
Perez wydawał się być zaskoczony jej prośbą. Wyszedł za biurka.
— Albo jestem waszym tatą, dziadkiem waszych dzieci.
Powoli zacisnęła dłoń w pięść.
— Nie możesz zabronić mi się z wami spotykać.
— Mogę i to robię. Zniszczyłeś mamie życie. Zrobiłeś jej wodę z mózgu. Nigdy więcej — syknęła — Jeśli się z nią spotkasz, z kimkolwiek z was osobiście pójdę do Ochoa i powiem mu o wszystkim.
— Albo — położył dłoń na jej ramieniu. Strąciła ją i za nim zdążyła pomyśleć jej ciało zareagowało. Szybkim ruchem wymierzyła mu szybki, bolesny cios. Siła uderzania była tak duża, że Alba poczuła jak chrząstka pęka. Victoria miała rację , pomyślała. Nie chodziło o siłę uderzenia tylko o uderzanie pod odpowiednim kątem. Rodzeństwo wyszło pospiesznie opuszczając gabinet.
— Miało nie być rękoczynów — zauważył rozbawiony Vincenzo.
— Mówiłam o tobie nie o sobie — poruszyła palcami.
— Przyłóż lód bo inaczej spuchnie — poradził młodszy z braci gdy uruchamiała silnik i odjeżdżała spod szkoły.

***

O pobycie Emily w szpitalu dowiedział się od Rosario. Była partnerka zadzwoniła do niego we wtorkowy poranek i poinformowała go o pobycie synowej w szpitalu. Rose w ciągu najbliższych kilku dni miała także zająć się Alice - pasierbicą syna. Jasnowłosa dziewczyna bowiem przez wzgląd na swój wiek nie mogła ani przebywać w klinice, ani tym bardziej zostać sama w domu. Zuluaga podjął więc decyzję o niezwłocznym pojawieniu się w szpitalu. Syna dostrzegł spacerującego w tę i z powrotem po szpitalnym korytarzu. Guerra go nie zauważył. Był pogrążony we własnych myślach.
— Panie Zuluaga — pierwszy dostrzegł go Conrado Severin. Guerra oderwał wzrok od napisu “Blok operacyjny” i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na rodzica.
Cosme przywitał się krótko z mężczyzną i podszedł do syna. Ze smutkiem i troską patrzył przez kilka chwil na wciąż krążącego w kółko na krótkim odcinku męża Emily i westchnął ciężko. Dopiero ten dźwięk wyrwał Fabricio z otępienia i zatrzymał w miejscu.

— Tato? - szepnął Guerra, niezdolny do wydania głośniejszego i pełniejszego zdania.

Zuluaga nic nie odpowiedział, objął go tylko mocno i trzymał w objęciach przez dłuższą chwilę, po czym delikatnie, acz stanowczo skierował w stronę krzeseł stojących przy jednej ze ścian.

Kiedy już usiedli - a raczej to Zuluaga usiadł, bo Fabricio po prostu dał się posadzić - pan na El Miedo zadał pytanie, na które odpowiedzi tak bardzo się obawiał.

— Co z Emily?

— Jest w trakcie operacji — odpowiedział niemrawo Guerra palcami przeczesując jasne włosy. Sterczały we wszystkich kierunkach. — Bliźniaki — zaczął tłumaczyć — TTTS — wyjawił nazwę schorzenia na które cierpiała jego małżonka. Z kieszeni spodni wyciągnął zapalniczkę i zaczął obracać nią w palcach.
— Powikłania ciąż wielopłodowych - mruknął Zuluaga, próbując nie dać się panice. - Zespół przetaczania krwi między płodami. - Poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. I na głowie, te siwe, również. TTTS to sytuacja, kiedy jedno dziecko jakby oddaje swoją krew drugiemu. Kończy się to w 80-100% śmiercią obojga…
Guerra popatrzył nie niego zaskoczony. Nie spodziewał się bowiem, że Cosme Zuluaga ma wiedzę medyczną na temat ciąż mnogich. Nawet Guerra nie zdawał sobie sprawy z istnienia tej choroby. Pochylił się do przodu opierając łokcie na kolanach.
— Operują ją — wykrztusił. — Ich — poprawił się. Operowali przecież zarówno matkę jak i dzieci. — Zabieg nazywa się laserowa fotokoagulacja naczyń w łożysku — zaśmiał się nerwowo nie zdając sobie nawet sprawy, że zaczął włączać i wyłączać płomień w czarnej zapalniczce. Płomień pojawił się i po krótkiej chwili zniknął. — Muszą rozdzielić i zamknąć połączenia naczyniowe w łożysku — dodał, chociaż podejrzewał, że skoro Cosme Zuluaga wiedział o TTTS, to znał także sposoby leczenia przypadłości.
Dobrze się domyślał. Właściciel zamku górującego nad okolicą pokiwał głową, doskonale wiedząc, o czym mówi jego syn. Wieczorne sesje spędzone wieki temu na oglądaniu seriali typu “ER”, czy “Chirurdzy” zaszczepiły w Cosme pasję do medycyny. Krótką pasję, trzeba dodać. Pojawiała się ona po każdym kolejnym odcinku, objawiała dosyć intensywnymi poszukiwaniami informacji o przypadkach przedstawionych w danym epizodzie, po czym kończyła, by w przyszłym tygodniu wybuchnąć z nową siłą…na jakąś godzinę, lub dwie.
— Szybciej skończą, niż Ty wymówisz pełną nazwę zabiegu - stwierdził Zuluaga. - Może nasz szpital nie mieści się w Stanach i nie pracuje tutaj Doug Ross, ale naszym lekarzom wiele zarzucić nie można. Najwyżej to, że za długo i za ciężko pracują. Ale ci, którzy operują Emily, na pewno nie są przemęczeni, spokojnie! - Zuluaga zamachał rękami na widok paniki w oczach potomka.
Głośno przełknął ślinę spoglądając na rodzica z szeroko otwartymi jasnymi oczami odziedziczonymi po matce.
— Lekarka, która operuje Emily, nie jest stąd — zaczął i bezwiednie rozpoczął kolejną turę obracania w palcach zapalniczki. — Po akcencie sądzę, że pochodzi z Włoch. Mieliśmy szczęście, bo akurat w stolicy odbywało się sympozjum chirurgów prenatalnych czy coś. Conrado poleciał po nią śmigłowcem. — popatrzył na profil przyjaciela z wdzięcznością.
Saverin uśmiechnął się tylko, nie chcąc przerywać rozmowy ojca z synem i kiwnął głową, dając znać, że zdąża po kawę.
— Tym bardziej - rzekł spokojnie Cosme, nie przyznając się, że zanim natknął się na syna wydłubującego dziury w korytarzu nieustannym krążeniem w te i wewte, doskonale sprawdził, kim jest zespół operujący żonę Guerry i czy w ogóle do czegokolwiek się nadaje. Dopiero potem, ukontentowany, udał się na poszukiwanie jej małżonka. - Będzie dobrze - mówiąc to położył dłoń na ramieniu syna i lekko ścisnął. - A ty przestań przeczesywać czuprynę, bo niedługo wyłysiejesz - poradził czule.
Guerra parsknął śmiechem.
— Prędzej osiwieję ze stresu niż mi włosy wypadną — skomentował i oparł się plecami o ścianę. Zamknął na chwilę oczy. Od ostrego światła jarzeniówek piekły i były mocno zaczerwienione.
Jego ojciec doskonale zauważył, jak wyglądają spojówki syna. Przypomniało mu to o fakcie, że sam niedługo będzie musiał poddać się - i tak już bardzo opóźnionej - operacji. Ale to potem. W tym momencie liczyła się Emily i tylko ona.
— To się już dzieje - rzekł niby karcąco Cosme. - Zobacz - wskazał palcem na kosmyk włosów Fabricio znajdujący się lewej stronie głowy dwudziestodziewięciolatka. - Wyślę cię do fryzjera, jak to się wszystko skończy. Kupię ci farbę, czy coś.
Próby…Średnio udane próby odwrócenia uwagi Guerry od tego, że za zielonymi drzwiami ważą się losy jego najbliższych - żony i dzieci. Od faktu, że w każdej chwili może stać się wdowcem i stracić tych, na których czekał od wielu miesięcy.
W oczach syna zalśniły łzy.
— Tato, ja…jeśli oni…nie wiem, co zrobię, kiedy…wiem, że ona…Włochy…ale…- Fabricio zaczął się jąkać, zgubił wątek i rozpłakał tak mocno, że Zuluaga aż się wystraszył. Bał się, że syn zakrztusi się łzami.
Porwał go więc w ramiona, przytulił najmocniej jak tylko potrafił i gładząc po plecach szeptał cicho:
— Już niedługo, synku. Już niedługo zza tych wrót wyjdzie lekarz. I wiesz, co powie? Że wszystko się udało. Że zarówno Emily, jak i maleństwa są bezpiecznie. Masz na to moje słowo. Masz na to słowo Cosme Zuluagi.
Guerra pociągnął nosem i odsunął się od mężczyzny. Otwartą dłonią przesunął po twarzy ściskając palcami nasadę nosa. Był na granicy emocjonalnej wytrzymałości.
— Mówiłem ci, że to chłopcy? — zapytał go. — Lekarka wygadała się podczas badania. Mieliśmy plany — zaczął — przyjęcie. Obiecaliśmy Alice, że będzie mogła wypuścić w powietrze balony w kształcie pingwinów — mówił bez ładu i składu kręcąc głową albo nią kiwając. — bo ja kocham ich jak pingwin wiesz? To takie durne — pokręcił przecząco głową — bo jak kiedyś poznałem Emily i to wszystko na początku było takie skomplikowane nie mogłem jej tak po prostu powiedzieć kocham cię z wielu powodów więc powiedziałem, że kocham ją jak pingwin. Wiesz dlaczego pingwin tato? — zwrócił się do ojca.
— Wiem…szepnął mieszkaniec El Miedo, mocno wzruszony słowami Fabricio. - Wiem, synku…miłość na zawsze, do tej jednej, jedynej…
Kiedyś myślał, że taką miłością darzy Antoniettę. Życie jednak zweryfikowało pogląd Zuluagi. I w tym przypadku na całe szczęście.
— Wiem jeszcze coś. To, że twoje małe pingwinki już niedługo przyjdą na świat. I twoja opowieść wcale nie jest durna, wręcz przeciwnie. To jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Guerra po raz kolejny pociągnął nosem.
— Obyś miał rację — wymamrotał — bo mają już pokoik. Boże, ile ja się naszukałem tapety w pingwiny — Takie małe czarne — zaczął tłumaczyć, chociaż Cosme raczej doskonale wiedział, jak wygląda pingwin.
Zgadnij, co znalazłem ostatnio w szafie podczas porządków - mruknął Zuluaga, próbując powstrzymać własną wyobraźnię, która na hasło “mała czarna” rzuciła mu w umyśle widok sukienki. Wizytowej. Ubranej na Dolores.
~ To nie czas na tego typu wizualizację! ~ zganił sam siebie w myślach, a głośno dokończył.
- Taaak…trzy zwoje tapety w pingwiny. Duże, małe, do wyboru. Średnie też tam były. Ethan kiedyś ją przyniósł. Chciał mi wytapetować sypialnię. Pogoniłem go strzelbą. Będzie mi tu zamek tapetował. Na dodatek wszystkie spadły mi na łeb. Równocześnie.
Istotnie. To był chyba jedyny moment w życiu Crespo, kiedy naprawdę bał się przyjaciela. I kiedy droga ze wzgórza, na którym mieści się zamek, zajęła mu niecałą minutę.
Fabricio popatrzył na ojca i zaczął się histerycznie śmiać, to wszystko było wręcz absurdalnie zabawne. Oddychał coraz szybciej i szybciej.
— Ja bez niej — wydusił między oddechami — jak ja mam bez niej wychować Alice? Ona potrzebuje matki. Ja potrzebuję mojej żony. Bez niej nic nie ma sensu. Cholera — ukrył twarz w dłoniach, robiąc wszystko by wziąć się w garść. Nigdy nie był typem płaczka, ale dziś, po nieprzespanej nocy i czując jak żołądek raz za razem zaciska mu się z nerwów w supeł czuł, że te wszystkie wstrzymywane od kilku godzin emocje zaczynają brać górę nad jego zdrowym rozsądkiem.
— Posłuchaj mnie, Fabricio Guerra! - Cosme podniósł głos i powiedział twardo. Nie ma żadnego “bez niej”, rozumiesz?! Nie ma i nie będzie! Nie stracisz Emily! Ani ty nie stracisz żony, ani Alce i te oczekujące przyjścia na świat pingwinki nie stracą matki. I wiesz, co teraz zrobimy? - powiedział już ciszej i bardziej miękko. - Udamy się do szpitalnej stołówki. Tam coś zjesz. Potem poproszę o jakieś łóżko, czy materac. Dla ciebie. Prześpisz się trochę. A ja obiecuję, że cię obudzę, gdyby…gdyby cokolwiek się działo.
Pokręcił gwałtownie głową i zacisnął usta w wąską kreskę w akcie protestu. Wyglądał teraz jak mały chłopiec, który zamiast obiadu chcę ciastka.
Naprawdę chcesz stracić przytomność? Albo się pochorować? Co będzie, kiedy operacja dobrze się skończy - bo tak będzie! - a Emily dowie się, że leżysz w sali obok, jako pacjent? Chcesz tego? - szepnął troskliwie do syna, marząc, by w jakiś sposób zdjąć wszystkie troski z jego barków.
— Twój ojciec ma rację Fabricio — odezwał się Conrado spoglądając na przyjaciela. — Znając Emily nieźle się wkurzy gdy zobaczy cię w takim stanie. Wyobraź sobie jaką awanturę ci urządzi.?
Bezwiednie skinął głową poddając się. Mieli rację, na nic się nie przyda jeśli wyląduje w szpitalnym łóżku. Jako pacjent. Tym razem bez protestów pozwolił się zaprowadzić do szpitalnej kafeterii i zjadł podsunięty pod nos posiłek. Następnie dzięki kontaktom ojca znalazło się dla niego łóżko na które padł i bardzo szybko zasnął.


***
Trzykrotnie się przebierała za nim wybrała prostą letnią sukienkę odciętą pod biustem. Brzucha i tak nie dało się już ukryć. Adora w końcu zgodziła się na kolację w towarzystwie rodziców Marcusa i swoich. Nie miała na nią ani trochę ochoty w końcu Paco i Pilar pod jednym dachem nie wróżyli nic dobrego. Tata chociaż go o to prosiła upiekł ciasto i zapakował je do pojemnika. Adora miała ochotę schować się pod łóżkiem i pewnie by to zrobiła gdyby pozwolił jej na to brzuch. Przesunęła po nim dłonią. Malec wiercił się.
— To co jedziemy? — zapytał ją Paco. Nastolatka podniosła na niego wzrok.
— A mamy jakiś inny wybór? — odpowiedziała mu. Paco jedynie westchnął. — Naprawdę nie musiałeś robić ciasta.
— Z pustymi rękoma tam nie pojadę.
Adora wzniosła oczy do nieba. Ojciec upiekł ciasto, matka będzie chciała rozmawiać o pieniądzach. To będzie najdłuższy wieczór w jej życiu.
— Mamo — odezwała się nieśmiało Adora z tylnej kanapy. — możesz sobie darować dziś rozmowę o pieniądzach? — poprosiła.
— Zrobił ci dziecko niech płaci — odparła Pilar.
Adora westchnęła głośno. Tak, ze wstydu zapadnie się pod ziemię.
— Nie będzie aż tak źle — szepnął jej do ucha brat. — Narobią ci wstydu przed potencjalną teściową i tyle.
Drobną piąstką uderzyła brata w pierś.
— To nie jest śmieszne — wydukała w kierunku brata. Jako jeden z nielicznych znał prawdę. Wiedział, że to nie dziecko Marcusa tylko Roque. To jednak w tym momencie nie miało znaczenia. Za ucho wsunęła niesforny kosmyk włosów. Paco zaparkował przed domem Delgadów. Jego córka głośno przełknęła ślinę. Wyszli z auta.
— Mamo — chwyciła kobietę za rękę — proszę odłóż rozmowę o pieniądzach na później. — poprosiła błagalnie. — To może poczekać.
Pilar westchnęła i bezwiednie pokiwała głową. Jej córka przypominała mała zapędzone w kozi róg zwierzątko. Kobieta podeszłą do córki i uniosła do góry jej podbródek.
— Dasz sobie rade? — zapytała ją. Po raz pierwszy w głosie matki słyszała troskę.
— Tak v wykrztusiła. Drzwi od domu Delgadów otworzyły się w progu dostrzegła Marcusa zmierzającego w ich kierunku. Przywitał się ze wszystkim i zaprosił ich gestem do środka.
— Hej — zupełnie instynktownie wziął dziewczynę za rękę. — Twój tato przyniósł ciasto — zauważył gdy ciasto powędrowało z rąk Paco do Carlosa, który odstawił je na bok.
— Masz szczęście, że przyniósł tylko ciasto — mruknęła w odpowiedzi dziewczyna.
— To tylko kolacja.
— Łatwo ci mówić — odpowiedziała mu nastolatka. — Ja się czuje jakbym stawała przed plutonem egzekucyjnym. To ja jestem tą która złapała cię na dziecko — rozmawiali w progu salonu szeptem. Marcus stał za jej plecami. Szeptali między sobą niczym para spiskowców.
— Marcus, może zaprosisz dziewczynę do środka, a nie będziesz trzymał ją w progu? — zapytał go ojciec. Adora przeniosła spojrzenie na Gilberto — Siadajcie — zachęcił ich mężczyzna. Sam zajął swoje ulubione miejsce w fotelu. Reszcie gości pozostało usiąść. W salonie zapadła cisza. Marcus chcąc dodać dziewczynie otuchy splótł ich palce ze sobą. Popatrzyła z zaskoczona na bruneta, który posłał jej ciepły uśmiech.
— Oddychaj — poprosił ją szeptem. Martwił się, że naprawdę się o nią martwił. Norma postawiła ich oboje w niezręcznej sytuacji. — Moi rodzice nie gryzą — dodał. — Za brata nie ręczę.
Parsknęła śmichem.
— To chłopiec czy dziewczynka? — do rzeczywistości przywołał ich głos Carolosa. Adora popatrzyła na bruneta.
— Chłopiec — odpowiedziała mu nieśmiało.
— Ma już imię?
— Carlosie — upomniał go Pułkownik.
— Adora nie może się na żadne zdecydować — odpowiedział bratu Marcus.
— Matteo — odezwała się siedemnastolatka. Brunet popatrzył na nią zaskoczony.
— Matteo Manuel — odezwał się ponownie Carlos. — Brzmi całkiem ładnie.
— Dlaczego „Manuel“? — zapytała go Adora.
— To rodzinna tradycja, chłopcy urodzeni w rodzinie Delgadów noszą drugie imię po dziadku Manuelu — popatrzyła na Marcusa , który tylko pokręcił w rozbawieniu głową. — Tak się przyjęło i tak jest.
— Imię to najmniejsze zmartwienie — stwierdziła Pilar. Marcus poczuł jak palce Adory zaciskają się na jego palcach. W jednej chwili pobladła spoglądając na matkę z szeroko otwartymi oczami.
— Imię jest ważne — odezwała się Norma spoglądając ciepło na Adorę. Zaczynało do niej powoli docierać, że chcąc dobrze zapędziła nastolatkę w kozi róg. Była przestraszona. Była się swojej matki i tego co powie. A spoglądając na milczącego Gilberto także miała szeroko otwarte wystraszone oczy. — Nie musisz nazywać go Manuel — zaczęła — zostań przy jednym jeśli wolisz.
Pokiwała głową nie widząc co powiedzieć.
— Zapraszam do jadalni.
— Gdzie macie łazienkę? — zwróciła się do Marcusa.
— Zaprowadzę cię, Marcus zaprowadź gości do jadalni — zwróciła się do chłopaka Norma. Brunet pokiwał głową i niechętnie ruszył w stronę pomieszczenia odprowadzając matkę swojego dziecka wzrokiem. Adoa znalazła się w łazience. Ku swojej uldze zamknęła za sobą drzwi i oparła się o jasne drewno. Zamknęła oczy biorąc kilka głębokich oddechów.
Rejs Titanikiem to była drobnostka w porównaniu z kolacją z piekła rodem Matteo wiercił się coraz bardziej i bardziej, a Adora zostawiła telefon w torebce na kanapie. Muzyka go uspokajała. Mieli swój rytuał, teraz wciskał swoje maciupeńkie nóżki w jej żebra.
— Adoro? — łagodny głos Normy wyrwał ją z zadumy. — Wszystko w porządku?
— Tak, zaraz wyjdę — wykrztusiła. — Pani Aguilar odezwała się nieśmiało.
— Tak?
— Mogłaby mi pani przynieść torebkę? Zostawiłam ją na kanapie w salonie.
— Oczywiście
Noma wróciła z kopertówką Adory w dłoniach. Dziewczyna stała w drzwiach zupełnie nie zdając sobie sprawy, że bez przerwy przesuwa ręką po brzuchu. Uśmiechnęła się do kobiety z wdzięcznością i wzięła od niej torebkę opadając na klapę sedesu. Wyciągnęła komórkę i odnalazła odpowiednią składankę. Norma przyglądała się jej z ciekawością gdy Adora włączyła jedną z ballad Metaliki.
— Gdy zbyt mocno kopie, to właśnie go uspokaja — wyjaśniła szatynka uśmiechając się. Ustawiła odpowiednią głośność. — Już dobrze mój maleńki — w lewej dłoni przymała telefon w drugą gładziła się po brzuchu. Normie cisnęło się całe mnóstwo pytań na usta, ale uznała że lepiej będzie ich nie zadawać. Miała wrażenie, że ta muzyka uspokaja nie tylko jej nienarodzonego wnuczka, ale przede wszystkim jego młodą mamę. — Ja wolę klasykę Vivaldi albo Chopin, ale on gust muzyczny ma po tacie.
Norma zmarszczyła brwi. Nie przypominała sobie sytuacji w której Marcus słuchałby klasycznego rocka.
— To takie głupie — wyrwało się nastolatce.
— To nie jest głupie — Norma przyklęknęła przy niej. Koniec końców miała do czynienia z przerażoną nastolatką, dla której ta sytuacja była całkiem nowa i przerażająca. — Ja czytałam Marcusowi bajki gdy nie było go jeszcze na świecie — wyjawiła. — Najbardziej lubił Kubusia Puchatka.
— Chcę pani — wydukała — Kopie, ale nie tak mocno.
Norma niepewnie przyłożyła dłoń do jej brzucha dziewczyny. Mały Matteo zawzięcia kopał nóżkami. Adora się uśmiechała pod nosem. Obie usłyszały chrząknięcie. W progu stał Paco, ze zmartwioną miną.
— Wszystko w porządku skarbie? — zapytał z troską.
— Tak, już lepiej. Matteo potrzebował kołysanki — wyjaśniła.
— Że też lubi to rzępolenie — wymamrotał mężczyzna. Norma wyprostowała się i zostawiła ich samych. — Chcesz wracać do domu? — zapytał — jedno słowo.
— Dam radę.
Paco skinął głową.
W tym samym czasie w jadalni panowała niczym niezmącona cisza. Padało pytanie i odpowiedź, a później cisza. Pytanie i odpowiedź i cisza. Miguel dłubał w sałatce uznając, że strasznie go to męczy.
— Marcus — zwrócił się do chłopaka — zapominałem ci pogratulować tego prawego sierpowego jakim obdarzyłeś Freda — oznajmił pogodnym tonem. Carlos, Gilberto a nawet Norma podnieśli wzrok to na jednego to na drugiego nastolatka. — Miał limo, że aż miło było popatrzeć.
— Biłeś się? — zapytał go zdumiony Gilberto.
— Dogadywał Adorze więc dostał po mordzie — odpowiedział ojczymowi Marcus nawet nie siląc się na ładny język. — Waliłem tak jak mnie uczyłeś Carlos.
— I bardzo dobrze! — pochwalił go wojskowy. — Widzisz nie tylko gole na boisku potrafisz strzelać.
— Po za boiskiem też nieźle sobie radzi.
Zapadła cisza. Carlos po chwili dostał nagłego, gwałtownego ataku kaszlu
— Wszystko w porządku Carlosie?
— Tak, Normo. Za dużo pieprzu w tej sałatce — stwierdził.
— Wspinać też go uczyłeś? — Zapytał gdy Adora i Paco pojawili się w jadalni. Adora zajęła miejsce obok Marcusa.
— Wspinać? — Norma uniosła brew spoglądając na nastoletniego syna, który jak gdyby nigdy nic nakładał Adorze porcję ziemniaków.
— Kilka dni temu wracając z treningu widziałem jak włazi do pokoju Adory po rynnie przez okno. To było po wywiadówce.
— Rano , dla odmiany wyszedł już drzwiami — doprecyzował Paco.
— Chwileczkę, sapał w pokoju Adory? I ty o tym wiedziałeś?
— A co mogło się stać? — zapytał matkę Miguel. — Adora już jest w ciąży. Nic więcej nie zmajstrują, trzeba było wcześniej jej pilnować a nie.
— Miguel — głos Adory przerwał jego myśl. Siostra i brat popatrzyli na siebie w milczeniu. Uśmiechnął się do nastolatki ciepło i nie dokończył zdania.

***
Lipiec skończył się i zaczął się sierpień. Upały były mnie dokuczliwe zwłaszcza dla przebywającej w szpitalu Emily, która nigdy nie przepadała za latem. Wolała wiosnę, jesień. Lato niekoniecznie. Wysoka temperatura była o tyle męcząca, że w szpitalu mogła zapomnieć o klimatyzacji. Pogładziła swój zaokrąglony brzuch. Chłopcy całe szczęście mieli się dobrze. Obaj wiercili się pod jej sercem a Fabricio żartował, że zapewne już się bija. Blondynka także powoli oswajała się z myślą, że wszystko będzie dobrze. Zarówno pierwszy zabieg jak i drugi obył się bez komplikacji. To wyniki matki pozostawiały wiele do życzenia. Cukrzyca ciążowa, anemia. Należało zadbać nie tylko o bliźniaki, ale także o ich mamę. Blondynka wilgotne włosy związała w warkocz i popatrzyła na książki leżące na stoliku. Potrzebowała nowej porcji literatury. I czegoś zdecydowanie mniej krwawego. Uśmiechnęła się pod nosem gdy poczuła dobrze już znane falowanie. Moje dwa skarby, pomyślała z czułością. Usłyszała lekkie pukanie drzwi.
— Proszę — rzuciła. W progu stał Eric z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
— Cześć — wydukał spoglądając na blondynkę. Kobieta uśmiechnęła się.
— Cześć — odpowiedziała — siadaj — gestem poklepała szpitalne łóżko. — Wiesz mi tutejsze krzesła są strasznie niewygodne.
— Twojego męża nie ma? — zapytał rozglądając się po pomieszczeniu
— Nie jest w poradni — poinformowała go. — Przyjdzie później. Opowiadaj co u ciebie? — zapytała go. — Jestem spragniona miejskich ploteczek. Ktoś wziął ślub, ktoś umarł?
— Nic mi na ten temat nie wiadomo — odpowiedział. — Jak się czujesz? — zapytał.
— Lepiej, zdecydowanie lepiej — popatrzyła na swój brzuch i pogładziła się po nim. Na jej twarzy po chwili pojawił się uśmiech. — Daj rękę — poprosiła go i za nim zdążył zareagować położyła jego rękę do swojego brzucha, później ujęła drugą i ułożyła po drugiej stronie. — Zaczekaj chwilę — poprosiła. Czuł ciepło jej dłoni i po krótkiej chwili brzuch Emily poruszył się. Musiał zrobić naprawdę głupią minę bo Em zaśmiała się. — Poczułeś nie? Kopią. Obaj.
— Mają się dobrze?
— Tak, to dla odmiany, żebyśmy się nie nudzili to ze mną jest gorzej. Mam kiepskie wyniki i lekarze nie chcą mnie wypisać. Ciągle, za kilka dni, za kilka dni.
— Widzą co robią.
— Wien, ale nie nienawidzę szpitali — westchnęła.
— Widzę, że się nie nudzisz — wskazał ruchem głowy na stosik książek na nocnym stoliku.
— Przeczytałam je — wyjawiła. — Fabricio ma mi przynieść kolejną porcje książek. A ty co przyniosłeś — zapytała widząc torbę ozdobną, którą trzymał w dłoniach.
— Trochę owoców — wyjaśnił i wstał. Na stoliku przy łóżku położył banany, winogrona i kilka kiwi.
— Dzięki, naprawdę nie musiałeś. Karmią mnie.
— Wiem, ale uznałem, że możesz być głodna.
Emily parsknęła śmiechem.
— Jestem, podasz mi winogron?
— Jasne, tylko je umyje — Santos udał się do łazienki z winogronami i miseczką. Wrócił po chwili z zielonym owocem i podał je Emily. Z ozdobnej torby wyciągnął kwadratowy przedmiot obłożony kolorowym papierem. Popatrzyła na niego zaskoczona. — Mam też taki drobiazg.
— Rozpieszczasz mnie — zauważyła. — Uważaj bo się jeszcze przyzwyczaję — odrzekła i wzięła z jego rąk przedmiot. Ostrożnie odwinęła papier i dłuższą chwilę wpatrywała się w okładkę i tytuł książki.
— Wiem, że imię masz po jednej z sióstr Bronte więc pomyślałem, że lubisz książki pióra swojej imienniczki.
— Bardzo — ostrożnie otworzyła książkę. — Poczytasz mi? — zapytała go.
Wpatrywał się w nią zaskoczony. — Proszę, moje oczy szybko się męczą.
— Jasne, rozsiądź się wygodnie.
Santos odchrząknął kilka razy i zaczął czytać.

Alice zadzwoniła do niego pół godziny temu i oznajmiła, że chcę do mamy. Żadne argumenty nie działały, a gdy dziewczynka zagroziła, że pójdzie do szpitala sama Severin skapitulował i przyjechał z ratusza w Pueblo de Luz po jasnowłosą i wspólnie udali się do szpitala. Do jej mamy. Fabricio mówił mu, że Emily czuje się już zdecydowanie lepiej. Może przyjmować gości, ale niezbyt długo gdyż szybko się męczy. To Alice idąca z przodu wskazywała mu kierunek. gdyż była już wcześniej w odwiedzinach u mamy. Conrado puścił ją więc przodem. Zatrzymał się przed salą podobnie jak Alice, którą najwyraźniej co innego zainteresowało za drzwiami. Zatrzymał się i zamarł oniemiały.
W nogach łóżka siedział Santos DeLuna i czytał na głos książkę, którą rozpoznał mimo iż czytał ją bardzo dawno temu, jeszcze na studiach. Wichrowe wzgórza. Alice pierwsza odzyskała zdolność poruszania się i zapukała do środka. Nie czekając na zaproszenie od razu podeszła do matki wdrapując się na łóżko.
— Cześć — przywitała się radośnie. — Cześć, Charlie, Cześć Tommy — powiedziała do brzucha mamy. Radośnie zachichotała gdy chłopcy poruszyli się.
— Emily — Conrado odzyskał zdolność mówienia. — Alice prosiła, żeby ją podrzucić.
— Wien, wiem miałam czekać na Fabricio, ale on skończył by dopiero za kilka godzin. Wy się poznajcie —machnęła ręką — To Eric, to Conrado. Co czytasz? — Alice zabrała książkę że rąk DeLuny. — Wichrowe wzgórza? — zapytała zdumiona i przytuliła się do matki.
— To bardzo piękna książka — odezwała się Emily uśmiechając się do przytulonej do jej boku córki.
— Tak, od takiej literatury dostaniesz depresji. Powinieneś czytać mamie coś wesołego, radosnego — zakomunikowała. — Ty i Conrado idźcie i kupcie coś bardziej odpowiedniego dla kobiety w ciąży mnogiej.
— Co? — DeLuna którego widok Severina dość mocno wyprowadził z równowagi odezwał się dopiero po chwili. — Mamy iść razem do księgarni i kupić coś wesołego?
— To przecież właśnie powiedziała Ericu — odezwał się spokojnym głosem Conrado. — Idziemy? Na pewno w tym mieście jest jakaś księgarnia? — zapytał niewinnym tonem. — Miło cię było zobaczyć Emily.
— Dziękuje, że ją przywiozłeś — pocałowała przytuloną do niej córkę w czoło.
— Mamo, musisz coś powiedzieć Fabricio — zaczęła — On musi się ogolić. Wygląda jak Rumcajs Rozbójnik — usłyszeli pełen żalu głos dziewczynki gdy wyszli z sali zamykając za sobą drzwi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BlackFalcon
Arcymistrz
Arcymistrz


Dołączył: 08 Lip 2007
Posty: 23531
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdziekolwiek Ty jesteś...
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 15:14:06 05-09-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 82 (337) - COSME – ETHAN - GABRIEL - DESMOND - DOMINIC – DANIEL - SAMBOR - OJCIEC JUAN - ORSON - NADIM - JUAN JOSE

Cosme

Grzebano mu w oku. A to mu się zdecydowanie nie podobało. Musiał jednak poddać się temu nieprzyjemnemu zabiegowi, bo inaczej groziła mu ślepota. Co jak co, ale stracić wzroku Cosme raczej nie chciał. I to nie dlatego, że był do niego w jakikolwiek sposób przywiązany. Zdawał sobie przecież doskonale sprawę ze swojego podeszłego już wieku i prędzej czy później jego ciało, jego organizm po prostu zawiodą i się wyłączą. Bardziej chodziło mu o to, że ten właśnie konkretny zmysł był mu potrzebny do przeprowadzenia jeszcze pewnych spraw w życiu.

~ Inne zresztą też są mi potrzebne ~ dodał szybko w myślach. Zapewne dlatego, by pozostałym zmysłom nie było przykro.

~ Zmysłom? Przykro? Co ja bredzę?! ~ zbeształ sam siebie, po czym postarał się opanować rosnącą potrzebę mrugnięcia.

I dokładnie w tym momencie przypomniało mu się, jak zawzięcie mrugał do Marii, robiąc wszystko, żeby tylko ją rozbawić. Dziewczynka była dla niego prawdziwym darem od losu, a data 1 czerwca na zawsze wyryła się Zuluadze w sercu. Dzień urodzin dziecka, którego się kompletnie nie spodziewał, a na punkcie którego dosłownie zwariował.

Uśmiechnął się sam do siebie. Ile on już ma tych dzieci? Nadia, cudem odnaleziona córka. Fabricio Guerra, którego matką jest Rosario…jego ukochana z dawnych lat. Ethan Crespo, mający co prawda biologicznego ojca, z którym całkiem nieźle się dogadywał. Ale Zuluaga traktował go jak własną krew. I teraz Maria. Dla byłego samotnika z El Miedo, dla kogoś zwanego całkiem przecież jeszcze nie tak dawno El Loco taka rodzinna obfitość była czymś bardzo przyjemnym.

Ethan

Crespo też rył. A dokładniej mówiąc, rzeźbił. O tak, po ślubie z Leonor wrócił do swojej dawnej pasji, nieco zapomnianej przez remont El Miedo. Prace na zamczysku posuwały się jednak w bardzo szybkim tempie i nie był tam potrzebny jako nadzorca. Zresztą i tak wolał spędzić trochę czasu ze swoją rodziną.

Rodzina…Po śmierci Lydii nie przypuszczał, że jeszcze będzie miał jakąkolwiek. Poza ojcem, rzecz jasna. Chociaż w przypadku Orsona ich stosunki układały się różnie, dopiero niedawno tak naprawdę wszystko sobie wyjaśnili. Owszem, wszystko, bo blondyn ani przez moment nie wątpił, że rewelacje Nadima Yilmaza są totalną bzdurą. Crespo wiedział, czyim jest synem. Jego rodzicem z pewnością nie jest żaden Turek. Który zresztą zniknął w tajemniczych okolicznościach jakiś czas temu. Zapewne wyjechał. I Bogu dzięki.

Ojciec Juan

Juan za to Bogu nie dziękował. Raczej się modlił o łaskę. Kolejną. Odkąd Turek zniknął, księdzu nie dawał spokoju fakt, że to właśnie ich plan, duchownego i ojca Ethana, sprowadził śmierć na przybysza. Brat Rosario zdawał sobie sprawę, że Yilmaz nie wyjechałby ot tak, sobie. Były tylko dwie drogi – albo powodzenie ich planu, albo kompletne fiasko. Ta druga opcja stawała się coraz bardziej i bardziej prawdopodobna. Jedno tylko się nie zgadzało – jeżeli Benavidez zorientował się, co jest grane – dlaczego nie podniósł ręki na Juana? Dlaczego odpuścił? Czyżby Nadim ukrył fakt, że miał wspólników?

Mimo prób pocieszenia samego siebie duchowny wciąż się martwił. Może nie o własny los, bo z nim stanie się to, czego zechce Bóg. Ale o życie Orsona i jego syna. Poza tym kto wie, co wpadnie do głowy Dominicowi? Mad Man jest zdolny do wszystkiego.

Desmond

El Director poprawił się na krześle. Maleńki telefon ukryty w jego dłoniach zawibrował, a mężczyzna odebrał połączenie tak szybko, jakby właśnie na nie czekał. I tak przecież było.

– Praktycznie gotowe – powiedział ktoś po tamtej stronie.

– Świetnie. A przesyłka?

– Jesteśmy na etapie pakowania.

– Powiadomcie mnie, kiedy ją wyślecie – rzucił i zakończył połączenie.

Gdzieś w innej części świata na samochód dostawczy ładowano właśnie starym, piękny fortepian. Już niedługo dotrze do swojego nowego właściciela. I na pewno go zaskoczy. Nie tylko tym, jak dobrze jest nastrojony, ale i czymś jeszcze…

W tym samym czasie Desmond Sullivan przeciągnął się i otworzył oczy. Kiedy znów położył rękę na posłaniu, jego dłoń dotknęła czegoś miękkiego. I całkiem miłego w dotyku. Ciepłej, ludzkiej skóry. Obrócił głowę i spojrzał na wciąż śpiącego…jak mu tam było? Nie pamiętał. I tak naprawdę wcale nie chciał sobie przypominać. Ot, kolejny z tych fajnych facetów, którzy nawinęli mu się pod rękę akurat wtedy, gdy potrzebował kolejnej dawki cielesnej ekscytacji.

Wstał, nie zaszczycił “łóżkowego przyjaciela” ani jednym więcej spojrzeniem, szybkim krokiem udał się do łazienki, gdzie ochlapał twarz zimną wodą. To pomogło mu się rozbudzić. Rzucił jeszcze okiem na mały, obskurny pokój hotelowy, w którym spędził niedawno całkiem upojne chwili, ubrał się i opuścił budynek. Chwilę później jego głowę zaprzątało już zastanawianie się, jakie polecenie tym razem wyznaczy mu El Director. O swoim nocnym towarzyszu już dawno zapomniał.

Gabriel

Gabriel się śmiał. Chociaż dosyć krótko. Kilka sekund po tym niekontrolowanym wybuchu śmiechu skrzywił się z bólu. Znowu.
– Coś nie tak? – podskoczył do niego siedzący uprzednio na przeciwko chłopaka Juan Jose.

– Cały czas jest nie tak…– wymamrotał zbolały Amador. – Mam już szczerze powyżej uszu tych bóli.

– Wiem…– szepnął de Barriga ze współczuciem. – Ale nie możesz się przemęczać. Przeszedłeś piekło i ledwo wyrwałem cię z objęć śmierci.

– Zrobiłeś więcej…nie tylko opiekujesz się mną podczas rehabilitacji, ale i wynająłeś dom specjalnie dla nas…ja…– Del Monte spojrzał na kucającego przy jego wózku inwalidzkim przyjaciela. – Dziękuję…

– Nie musisz. – JJ położył swoją dłoń na dłoni chłopaka, czyniąc to instynktownie. Nie dostrzegł, jak przez ciało niedawno przecież tak strasznie poranionego człowieka przebiega prąd. Elektryczność niespełnionych marzeń i na powrót rodzącego się uczucia. – Cieszę się, że mogę ci pomóc. Poza tym lubię twoje towarzystwo, wyrwałem się z firmy i…

Firma. Juan za nic na świecie nie przyzna się do faktu, że płatny, miesięczny urlop, który dostał tak niespodziewanie, dawno się skończył. Owszem, de Barriga zorientował się, że za przyznaniem mu nieoczekiwanych wakacji stoi ojciec Gabriela, niejaki Gregorio Del Monte. To przecież jemu zależało, żeby Amador miał towarzystwo i to w postaci JJ właśnie. Tyle tylko, że zadbali jedynie o miesiąc czasu, a co stanie się później, całkowicie przestało ich obchodzić. List od byłego już szefa de Barrigi, dyscyplinarne zwolnienie za porzucenie pracy, spoczywał cicho w szufladzie, dobrze ukryty przez Juana Jose. Kiedy trzydziestodniowy termin urlopu mijał, de Barriga doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ale przecież nie mógł opuścić młodego Del Monte. Nie teraz, kiedy po zeszłomiesięcznej rozmowie z jego ojcem jeszcze bardziej zrozumiał, że coś tu śmierdzi. Nie przyznał się jednak na głos do swoich podejrzeń. Nie teraz. Nie poruszał też więcej tego tematu z Gabrielem. Musiał zaczekać, aż tamten nabierze sił. Bo de Barriga się bał. Nie o siebie, o nie. Ale o przyjaciela zdecydowanie tak.

– Aha, czyli jestem dla ciebie tylko przerywnikiem w pracy, tak? – zażartował Gabriel. Ledwo się powstrzymał, żeby nie chwycić za ciepłą, czułą, troskliwą rękę i nie pocałować w nią JJ. Wiedział jednak, że de Barriga jest heteroseksualny i nie zamierzał nawet próbować tego zmienić. Cóż, musi mu wystarczyć jego przyjaźń…

Przekomarzali się tak jeszcze przez chwilę, Amador poczuł się już na tyle dobrze, że nawet wstał i przeszedł sam na pobliską kanapę. Mógł chodzić, nie był niepełnosprawny, zalecano mu jednak dużo odpoczynku, stąd właśnie wózek. Sięgnął po pilota i przez moment skakał po kanałach. W końcu zdecydował się na jakiś program kulinarny.

– Co ty za rzeczy oglądasz? – zdumiał się Juan Jose, który właśnie wrócił z kuchni z gorącą pizzą. Wstawił ją do piekarnika kilkanaście minut wcześniej. – Wiem, że ta pizza robiła się wieki, ale…

Mówiąc to usiadł obok syna Gregorio i z przyjacielską czułością spojrzał na tak drogiego mu współlokatora.
– To co oglądamy? W odtwarzaczu jest ten horror, który mieliśmy obejrzeć już wczoraj.

– Tak, mieliśmy – uśmiechnął się Amador, sięgając po pizzę i niby przez przypadek musnął pierś de Barrigi, karcąc się natychmiast w duchu za ten odruch. – Ale bałeś się nawet zacząć. Bo potem byś nie zasnął.

– Najwyżej byś mnie otulił kocykiem, gdybym krzyczał w nocy – zaśmiał się JJ.

– Tylko łóżka nie zmocz – odparował Gabriel i wcisnął PLAY, próbując zastopować wyobraźnię, która podsunęła mu obraz jego samego otulającego Juana nie kocem, a własnymi ramionami.

Horror faktycznie był dosyć straszny, do tego stopnia, że Amador sam przysunął się do JJ, nie do końca wiedząc nawet, że to robi. Gdzieś w środku seansu zauważył, że – o ironio! – de Barriga zasnął. Przyjrzał się dokładniej i dostrzegł całą serię okruszków z pizzy na wargach współlokatora. Uśmiechnął się lekko, leciutko i bardzo delikatnie, nie chcąc budzić Juana, starł je opuszkiem palca.

I aż westchnął. Ta miękkość…to cudowne uczucie dotykania czyichś ust i do tego te usta należały do kogoś, o kim Gabriel marzył od tak dawna. Boże…nie może przecież…nie zrujnuje wszystkiego. Jeśli tylko zrobi to, na co ma w tej chwili tak przemożną ochotę, zniszczy ich przyjaźń na zawsze. Ale nie mógł się oprzeć. Pochylił się ostrożnie, tak, aby nie zbudzić śpiącego i musnął jego wargi swoimi.

A potem nie mógł przestać. Całował je i całował. Nieśpiesznie, wciąż ostrożnie, modląc się, żeby tylko de Barriga miał mocny sen. Jeszcze tylko jeden pocałunek. I jeszcze…i jeszcze…

Oddech Del Monte przyśpieszył. Nie miał już znaczenia film, który Gabriel w jakimś krótkim odruchu rozsądku wyciszył. Nie miał znaczenia świat. Tak bardzo pragnął rozpiąć koszulę Juana i posunąć się dalej.

W umyśle dźwięczały mu setki czerwonych dzwonków alarmowych. On jest hetero! On śpi! To, co robisz, jest podłe! Ty jesteś podły! Natychmiast przestań! To zakrawa na gwałt! Stop!

I naprawdę chciał się zatrzymać. Chciał…ale pragnął czegoś zupełnie innego.

Aż nagle…rozbłysło mu w głowie. Na ułamek ułamka sekundy. Zobaczył. Krótko, krócej od mgnienia oka. Coś. Kogoś. Jakąś twarz. Czarne włosy. Spojrzenie po części bezczelne, po części obiecujące dobrą zabawę, po części zatroskane. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, ale to wystarczyło, by syn Gregorio oderwał się z głośnym krzykiem od de Barrigi i uciekł do łazienki. Sam nie wiedział, co go tak przeraziło. Nie znał przecież tego oblicza. Ale klęczał teraz właśnie zwinięty w rozszlochany kłębek na podłodze i nie zamierzał reagować na przerażone wołanie zmartwionego Juana. Ani tym bardziej otwierać mu drzwi.

Dominic

Dominic Benavidez z życzliwym uśmiechem spojrzał na siedzącą przed nim staruszkę ubraną w szpitalny fartuch.

– Ach tak? – spytał, okazując w ten sposób żywe zainteresowanie rozmową. – I co on na to?

– Odmówił, niestety…– posmutniała tamta. – Tęsknię za nim, wie pan? Ma tak czułe ręce. A te palce…doslownie jakby stworzone do pianina.

Szef Scylli jakoś nie miał ochoty pytać, skąd kobieta wie, jakie tamten ma dłonie. A już tym bardziej skąd ma pewność, że są one czułe!

– Dawno go pani nie widziała – bardziej spytał, niż stwierdził. – Nie odwiedza pani, prawda?

– Nic, a nic. Totalnie o mnie zapomniał…mój skarbeniek…

– A…chciałaby go pani zobaczyć?

– Oczywiście, oczywiście! – Starsza pani aż podniosła się z krzesła. – Ale przecież on tu nigdy nie przyjedzie.

– To prawda. Ale niedługo to my pojedziemy do niego, pani Martinez.

KONIEC ODCINKA 82 (337)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:33:37 09-09-22    Temat postu:

TEMPORADA III, CAPITULO 083 cz. 1
CONRADO/SANTOS/CAMILO/QUEN/FELIX/MARCUS/ARIANA/HUGO



Nie odezwał się ani słowem, kiedy zmierzali szpitalnym korytarzem. Nie powiedział nic, kiedy przechodzili przez niemal pusty parking, kierując się do jego samochodu. Szedł szybko, nie oglądając się za siebie i nie czekając na Santosa, który ledwo dotrzymywał mu kroku.
− To nie jest tak, jak myślisz – zaczął DeLuna, czując się zażenowany. Nie bał się Conrada ani tego, że jego plan zemsty został właśnie przejrzany. Już od dawna nie zależało mu na zemście, ale zdał sobie z tego sprawę dopiero w tym momencie. Bardziej było mu wstyd. – Mogę to wszystko wytłumaczyć.
Dreptał za Saverinem, utykając lekko na jedną nogę. Kolano nadal dawało o sobie znać, szczególnie w pobliżu Conrada, jakby jego ciało samo wysyłało mu sygnały, że jego dawny mentor jest w pobliżu. Nic na to nie poradził, że nadal czuł respekt przed tym człowiekiem. Ale bardziej bał się jego reakcji na wieść, że od dawna igrał sobie z rodziną jego przyjaciela.
− To musiało wyglądać dziwnie. – Santos wskazał palcem szpital, jakby chciał usprawiedliwić scenę, której mężczyzna właśnie był świadkiem. Ten jednak nadal nic nie mówił, wyciągnął z kieszeni kluczyki i pilotem odblokował samochód. Dał się słysześ charakterystyczny sygnał. Zdawał się w ogóle nie słuchać DeLuny, co niezmiernie go zirytowało. – Słuchasz mnie w ogóle? Powiedz coś, do cholery!
Saverin zatrzymał się tuż przed samochodem tak gwałtownie, że Santos prawie na niego wpadł. Twarz Conrada jak zwykle była nieprzenikniona, ale z jego oczu wyczytał, że pewna granica została przekroczona.
− Pewnie masz mnóstwo pytań – zauważył DeLuna, uznając to za dobry znak, że Conrado się zatrzymał, a nie wsiadł od razu do auta i nie odjechał z piskiem opon.
− Wcale nie. – Saverin pokręcił głową, pokazując, że zachowanie dawnego podopiecznego w ogóle go nie interesuje. – Milczę, bo zastanawiam się, z której strony ci przyłożyć.
Eric zamrugał szybko powiekami, bo nie całkiem dotarł do niego sens tych słów. Kiedy już zrozumiał, o co chodzi zastępcy burmistrza, uśmiechnął się kącikiem ust.
− Nie jesteś z tych, co rozwiązują konflikty pięściami – stwierdził z pełnym przekonaniem, choć wyraz jego twarzy świadczył o czymś zupełnie odwrotnym. – Musisz wiedzieć, że nie planowałem tego. Poznałem Alice, zanim dowiedziałem się, że to córka Emily.
− Zmieniłem zdanie. – Conrado puścił mimo uszu ostatnie słowa młodszego mężczyzny. – Pójdę na kompromis i przyłożę ci z obu stron.
Zanim Eric zdążył przetrawić słowa swojego przeciwnika, poczuł jak jego pięść trafia w jego prawą kość jarzmową. Zamroczyło go z bólu i na chwilę stracił bruneta z pola widzenia. Kiedy wrócił do siebie, zobaczył jak Conrado rozluźnia lewą dłoń, którą właśnie wymierzył mu lewego sierpowego.
− To było za Fabricia – poinformował go Saverin i ponownie, zanim DeLuna zdążył się otrząsnąć po poprzednim ciosie, uderzył go, ale tym razem w lewy policzek. – A to za Emily i Alice.
− Cholera, Saverin, przecież mówię, że to nie tak! – Santos złapał się za piękący lewy policzek, przeklinając z bólu. Co by nie mówić o Conradzie, walił mocno.
− A to za mojego syna.
Zanim Eric zdążył się wytłumaczyć lub choćby złapać oddech, Saverin podciął mu nogi z kopniaka, zwalając go za ziemię. DeLuna runął jak długi, boleśnie uderzając plecami o rozgrzany asfalt, chwytając się za kolano.
− Ty sukinsynu – wycharczał przez zaciśnięte zęby. Conrado potrafił wykorzystywać słabości przeciwników jak mało kto.
Saverin pochylił się do przodu nad leżącym Ericiem, opierając dłonie na swoich kolanach, żeby nadać sobie powagi. DeLuna ledwo go widział, bo słońce świeciło mu prosto w twarz.
− Masz tupet. Wiedziałem, że jesteś jak karaluch i ciężko będzie się ciebie pozbyć, ale co innego jest zadzierać ze mną czy z Fabriciem, a co innego z niewinnymi. Ale sam jestem sobie winien. – Conrado pluł sobie w brodę, że wcześniej tego nie przewidział. – To ty jesteś tym wujkiem Ericiem, znajomym Camille, o którym Alice tyle mi opowiadała? Że też nie połączyłem faktów. – Saverin prychnął sam do siebie, czując się niebywale głupio. Dał się podejść DeLunie jak dziecku. – Eric Moon. Santos Eric DeLuna. Nawet nie wysiliłeś się, żeby wymyślić jakieś oryginalne alter ego. Jestem głupi, że wcześniej tego nie spostrzegłem.
− To naprawdę nie tak jak myślisz! – Santos podniósł się z miejsca, lekko się zataczając i stanął twarzą w twarz ze swoim wrogiem. – Znałem Camille od dawna. Moja babcia Susan była u niej gosposią, a dziadek Frank ogrodnikiem i złotą roczką. Po ich śmierci często tam przychodziłem, zaprzyjaźniłem się z Alice...
− Masz pojęcie jak to brzmi? – Conrado przerwał mężczyźnie, mając ochotę przyłożyć mu raz jeszcze, ale porządniej. – Dorosły facet zaprzyjaźniający się z dzieckiem?
− Nie wiesz, jak to było. Camille miała problemy ze sobą. Traktowała Alice jak jakiś eksponat. Gdyby nie ja, kto wie, co by jej zrobiła. Może to samo co Emmie.
− Ty gnoju. – Conrado niemal się roześmiał. – Mam uwierzyć, że zgrywałeś dobrego wujaszka dla dobra Alice?
− Mam gdzieś, czy mi wierzysz czy nie, tak właśnie było. Zależy mi na Alice, jest dla mnie jak młodsza siostra i nie pozwolę jej skrzywdzić. Emily też nie.
Conrado wpatrywał się przez chwilę w bladą jak ściana twarz DeLuny, na której malowała się determinacja. Obrazek, którego był świadkiem w szpitalu wciąż majaczył mu przed oczami – Santos zaczytany w książce, której nawet nie lubił, Emily słabowita ale uśmiechnięta i wdzięczna, a na dodatek Alice traktująca to wszystko jak coś zupełnie normalnego. I nagle go uderzyło, że Eric był obecny w Meksyku od dawna, że zbliżył się do Emily Guerry, że byli razem w Seattle i rozwiązywali razem śledztwo w sprawie Matta Simmonsa. Saverin poczuł, jakby ktoś uderzył go czymś bardzo ciężkim w głowę. Santos był z Emily dwadzieścia cztery godziny na dobę, w jednym samolocie, w jednym hotelu. Kiedy dowiedział się, że życie bliźniąt jest zagrożone, sprowadził światowej sławy specjalistę, by operowała żonę faceta, którego nienawidził najbardziej na świecie.
− Santos, ty idioto – szepnął, powstrzymując w sobie ochotę, by palnąć mężczyznę w potylicę. – Ty skończony durniu.
− Nic na to nie poradzę, okej? – warknął Santos, sam przed sobą z trudem się do tego przyznając. Conrado nie musiał nic więcej mówić, sam wiedział, że zawalił na całej linii. Nawet zemsta mu nie wychodziła. Stali tak przez chwilę w ciszy na pustym szpitalnym parkingu, mrużąc oczy, bo słońce tego dnia ani razu nie schowało się za chmurami, które tak chętnie nawiedzały zwykle Valle de Sombras. W końcu Santos przerwał to milczenie, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Musiał zapytał. – Powiesz im?
− Żartujesz sobie? – Conrado podparł się pod boki, spoglądając na mężczyznę o kręconych włosach z niedowierzaniem. – Przejechałeś taki kawał, żeby zemścić się na mnie, na Fabriciu i na Bogu ducha winnej kobiecie. Utkałeś sieć kłamstw, oplatając nią nas wszystkich. Wykiwałeś całe mnóstwo osób, w tym niewinną, słodką dziesięciolatkę, która cię uwielbia i gada o tobie bez przerwy i to ja mam czynić za ciebie honory? Nie ma mowy.
Santos patrzył na Saverina z niedowierzaniem. Nie wiedział, co oznaczają jego słowa. Uniósł brwi pytająco, a Conrado zatrzasnął ze złością drzwi do samochodu, które właśnie przed chwilą otworzył.
− Sam im o tym powiesz. Nie zasłużyłeś, żeby ktokolwiek cię wyręczał. Pójdziesz do Emily i wyśpiewasz jej wszystko. I zniesiesz to jak mężczyzna – cokolwiek by się nie stało. A gwarantuję ci, że prawy sierpowy Emily będzie bolał dużo bardziej. – Po tych słowach Santos zwiesił głowę, czując się jak na dywaniku u dyrektora, ale Conrado kontynuował: − A potem pójdziesz do Alice i jej również o wszystkim powiesz. O tym, że nienawidzisz jej taty, którego ona wręcz ubóstwia. Powiesz jej o tym, że chciałeś zniszczyć jej piękną rodzinę, że chciałeś, żeby cierpieli. I wierz mi, rozczarowanie Alice będzie cię bolało tysiąc razy bardziej niż jakikolwiek cios od Emily, Fabricia czy ode mnie.
Wkurzony Saverin ponownie szarpnął za klamkę, otworzył drzwi i wiadł za kierownicę. Santos stał ze zwieszoną głową, wiedząc, że zastępca burmistrza ma rację. Musiał to zrobić i będzie to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobi w życiu, ale nie mógł już ich dłużej okłamywać.
− Wsiadasz? – zapytał Conrado, opuszczając szybę i spoglądając na Erica, który stał na parkingu z miną zbitego szczeniaka.
− Po co?
− Musimy jechać do księgarni, zapomniałeś? – Saverin, odpalił silnik i poczekał aż brunet wsiądzie od strony pasażera. Wyglądał jakby wszystko mu było jedno. – Zapnij pasy, Ericu.
Ostatnie słowo Conrado dodał złośliwie, wciąż nie mogąc przeboleć, że nie wyłapał tego wcześniej. Santos zawsze wolał, by zwracano się do niego jego drugim imieniem. Ze względu na swoje mieszane pochodzenie często był szykanowany w dzieciństwie, stąd kompleksy. Wycofał samochód i już po chwili jechali w stronę księgarni, którą prowadziła Blanka Menchaca.
− Co miałeś na myśli, mówiąc “a to za mojego syna”? – zapytał nagle DeLuna, spoglądając na Saverina, który zacisnął dłonie na kierownicy.
− Dobrze wiesz.
− Znalazłeś go. – Nie było to pytanie, a stwierdzenie. – Wiedziałem, że prędzej czy później ci się to uda. Kiedy już spadną ci klapki z oczu.
− Zamknij się. – Conrado nie oderwał wzroku od drogi, był zbyt wściekły. Przy Ericu zachowywał się czasem jak nastolatek i wcale mu się to nie podobało. Nikt nie potrafił wytrącić go z równowagi tak jak ten człowiek.
− To chyba dobrze, nie? Przechytrzyłeś Fernanda. On już wie?
− Masz chyba mylne wrażenie, że jesteśmy kumplami i będziemy się sobie zwierzać. Cóż, nie jesteśmy, więc skończ ten temat. – Conrado uśmiechnął się krzywo, ucinając dyskusję. – Gdybyś mi powiedział wcześniej, mogłem to powstrzymać. Nie doszłoby do tragedii.
− Nie można powstrzymać Fernanda Barosso, sam mi to kiedyś powiedziałeś. – Eric spojrzał się w okno, wzdychając ciężko. – Diabła można tylko spowolnić.
Saverin zerknął na DeLunę w lusterku, ale nic na to nie powiedział. Zaparkował w jednej z bocznych uliczek Valle de Sombras i razem ze swoim towarzyszem przekroczyli próg księgarni. Panowała tu tajemnicza atmosfera, która Conradowi bardzo się spodobała. W dwudziestympierwszym wieku, w dobie Internetu i audiobooków, ludzie coraz rzadziej sięgali po książki, a według Saverina one nadal były niepowtarzalnym źródłem wiedzy o świecie a także sposobem na kształtowanie wyobraźni. Właścicielka księgarni przywitała ich, ale na widok Santosa zmarszczyła czoło.
− Mówiłam już panu, że nie chcę rozmawiać o moim ojcu – powiedziała dość surowo, uprzedzając wszelkie pytania.
Conrado spojrzał z zaciekawieniem na kobietę, a zaraz potem na DeLunę, ciekawy kogo ma na myśli i dlaczego Santosa interesował ten człowiek.
− Spokojnie, nie przyszedłem pani nagabywać. Szukamy lektury odpowiedniej dla dziecka w wieku dziesięciu lat. Obiecuję. – Głos Santosa był głęboki i budzący zaufanie. Saverin zaczął się zastanawiać, czy na te same sztuczki nabrał Emily i Alice. Wiedział, że żona Fabricia nie dałaby się tak łatwo podejść, musiał użyć jakichś innych trików.
Podczas gdy Blanka pokazywała Santosowi jakieś książki w dziale dziecięcym, które byłyby w sam raz dla Alice i jej mamy, Conrado sam zagłębiał się między regałami, rozpoznając wiele znanych tytułów. Kiedyś pochłaniał książki jednym tchem. Kiedy mieszkał w Chile, a w domu się nie przelewało, książki były czymś na wagę złota. Na szczęście jego matka była kobietą światłą i przywiązywała dużą wagę do edukacji swoich dzieci. Żaden z jego braci jednak nigdy nie był skłonny do sięgania po lektury. Diego i Vincente woleli używać mięśni. Za to Celeste potrafiła czytać godzinami. Conrado uwielbiał zarówno zajęcia na świeżym powietrzu jak i dobrą książkę do poduszki. To dzięki matce czytał dużo i to różnorodnych dzieł, szczególnie upodobając sobie klasykę literatury angielskiej i amerykańskiej. Pamiętał zdziwienie na twarzy Andrei, kiedy zobaczyła uginające się od książek półki w jego mieszkaniu w stolicy. Była wtedy pod wrażeniem, że Saverin czytywał dzieła Shakespeare’a w oryginale, choć próbowała nie dać tego po sobie poznać. Wtedy jeszcze nie pałali do siebie sympatią.
Conrado dawno jednak nie miał sposobności, by czytać. Nie miał czasu nawet na sen, a co dopiero na dobrą lekturę. Musiał przyznać, że mu tego brakowało – zagłębienia się w inny świat, zapomnienia o tym, co działo się tu i teraz. Czasami tak było łatwiej. Serce zabiło mu szybciej, kiedy zobaczył znajomy tytuł. Kąciki ust mimowolnie uniosły mu się do góry, kiedy wpatrywał się w niebieski płaszczyk Piotrusia Królika na okładce. Książka dla dzieci była nadgryziona zębem czasu, prawdopodobnie było to jedno z pierwszych wydań, na szczęście Conrada w oryginale.

− Jesteś szalona.
− Spadaj.
− Mówię poważnie. Płód nie rozumie, co się do niego mówi.
Za te słowa Conrado zarobił potężnego kuksańca w klatkę piersiową. Zabrakło mu tchu, ale nie wiedział, czy to wina pięści ukochanej czy po prostu jej obecności. Z każdym dniem kochał ją coraz bardziej i zaczynał się zastanawiać jak to w ogóle możliwe. Jej brzuch jeszcze nie zrobił się nawet okrągły, ale Andrea uparła się, że będzie czytała dziecku wszystko, co nawinie jej się pod rękę. Z trudem wyperswadował jej klasyki literatury światowej, podsuwając jej książki dla dzieci. Andrea chciała, by były koniecznie w oryginale, żeby dziecko miało lepszy start w przyszłość, znając obce języki. Saverin naigrywał się trochę z jej wysiłków, lubił jej docinać.
− To nie jest płód, tylko nasze dziecko! – Andrea złapała się za jeszcze płaski brzuch, jakby chciała zatkać dziecku uszy. – Nie słuchaj ojca, gada od rzeczy.
− Nieprawda. Aparat słuchowy rozwija się dopiero pod koniec pierwszego trymestru ciąży, a to zdecydowanie za szybko. – Conrado roześmiał się. – W czternastym tygodniu sam przeczytam mu “Odyseję” Homera, masz moje słowo.
− Głupek. – Andrea założyła ręce na piersi, opadając na kanapę i udając, że się obraziła. Po chwili jednak coś do niej dotarło. – A ty skąd tyle wiesz o aparacie słuchowym u płodu, co? O ile mi wiadomo, nie studiujesz medycyny, Saverin.
Zawsze gdy chciała mu dopiec zwracała się do niego po nazwisku. Dynamika ich związku polegała na tym, że mimo że się kochali, kłócili sie o pierdoły, by chwilę potem znów się pogodzić. Byli jak pies z kotem od samego początku ich znajomości i ta namiętność nigdy nie wygasała.
− Czyżbyś czytał książki dla przyszłych ojców, które podsunął ci mój tata? – Andrea dokonała tego odkrycia i kiedy zobaczyła zawstydzoną minę ukochanego, odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się w głos. Pan Bezauri był lekarzem i kiedy dowiedział się o ciąży córki, uznał za swój moralny obowiązek doedukowanie swojego zięcia.
− Muszę zdać egzamin przed teściem. – Conrado pocałował Andreę w czoło i przygarnął ją do siebie, kładąc dłoń na jej brzuchu. – Ale nie czytaj mu nic brutalnego. Niech lepiej pozna najpierw bajki. Jak na przykład ta. Wyciągnął książeczkę “The Tale of Peter Rabbit” z oryginalnymi rysunkami autorki. Andrea wzięła ją do ręki i przekartkowała. – Mama mi to czytała, gdy byłem mały. Myślę, że się nada.
− Jest idealna. – Andrea uśmiechnęła się do niego i cmoknęła go szybko w usta. – Ale następny w kolejce jest Hemingway!
− Nie dasz się przebłagać? – Conrado wiedział, że przegrał tę walkę.
− Przecież mnie znasz. Ja łatwo nie ustępuję.
− Coś o tym wiem. Jesteś najbardziej waleczną osobą, jaką znam. Do tej pory pamiętam, jak zepchnęłaś mnie ze sceny podczas prób do “Romea i Julii”. – Conrado skrzywił się na to bolesne wspomnienie.
− Zasłużyłeś sobie. Ale to przez ciebie złamałam wtedy kciuka!
− Skąd miałem wiedzieć, że będziesz tam trzymała dłoń?
Przekomarzali się tak jeszcze długo, ale tylko dla zasady. Oboje za bardzo się kochali, by chować urazę o nic nie znaczące rzeczy. Liczyło się tu i teraz.


− Masz coś ciekawego? – zapytał go Santos, wyrywając z rozmyślań. Conrado wzdrygnął się lekko i odłożył książkę na regał, co nie uszło uwadze DeLuny. – Ja mam “Ronję, córkę zbójnika”, Alice wspominała kiedyś, że chciałaby to przeczytać. Masz jakiś inny pomysł?
− Nie wiem, może coś bardziej na czasie? – Conrado wysilił się na sarkazm. Wysunął z półki kolorowe wydanie “Pinokia” Carla Collodi’ego i przyłożył okładkę do twarzy Santosa. – Wypisz, wymaluj Pinokio.
− Dowcipniś się znalazł. A co powiesz na to? – Eric przeszedł kika kroków i wyciagnął gruby tom. – “Zbrodnia i kara”. Brzmi znajomo?
Saverin parsknął śmiechem, sam w to nie wierząc. Rzuciły mu się w oczy dwa tytuły, które podniósł na wysokość oczu i przeczytał.
− “Wielkie nadzieje” Dickensa czyli twoje ambicje zanim przyjechałeś do Meksyku. – Uniósł drugą książkę. – “Jądro ciemności” Conrada – tam, dokąd zmierzasz.
− Szanuję za wybór klasyki. – Eric pokiwał głową z uznaniem. Sam trzymał w dłoniach gruby wolumin. – “100 lat samotności”, Gabriel Garcia Marquez. Czyli to, co czeka ciebie, jeśli nadal będziesz się zachowywać tak jak teraz. Albo... – DeLuna pokazał kolejną powieść. – “Pokuta” Ian McEwan. Bo cały czas pokutujesz za zbrodnie, których nie popełniłeś.
Conrado zacisnął szczęki, nie patrząc na Santosa. DeLuna niegdyś był jego przyjacielem, a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki ten nie zaczął nim manipulować i szantażować go. Nie ulegało jednak wątpliwości, że znał go lepiej niż niejedna osoba na tym świecie. Fabricio, Prudencia, Eva i Santos byli chyba jedynymi ludźmi, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co Saverin czuje.
− Dosyć tej głupiej gry. Wybierz coś i wracajmy – zarządził Conrado, odkładając wszystko pieczołowicie na miejsce, a sam zagarniając klasyczne tytuły, które jak sądził będą odpowiednie, by Alice mogła czytać na głos Emily.
Wybrał “Małego Księcia”, który nigdy się nie nudzi. Charlie i Tommy powinni poznać te uniwersalne prawdy jak najwcześniej. Do tego dorzucił “Przygody Tomka Sawyera”, bo sam zaczytywał się w nich w dzieciństwie, włócząc się po okolicy.
Poszedł do kasy, żeby zapłacić. Ku jego zdumieniu, Eric położył na stosie “Księgę Dżungli” i “Piotrusia Królika”. Zauważył wcześniej, że na Conradzie ta książka wywarła wrażenie.
− Nic nie mów, po prostu to kup. – Machnął ręką w stronę Saverina, zgrywając nonszalancję, ale Conrado wiedział, że pod tą powłoką egoistycznego dupka, Santos jest tak naprawdę wrażliwym młodzieńcem, który wbrew sobie zakochał się w żonie swojego wroga.
− Nadal uważam, że jesteś kretynem, żeby była jasność – oznajmił Saverin, kiedy zmierzali z powrotem do samochodu.
− Żeby była jasność – wiem o tym.
Santos wsiadł bez słowa na siedzenie pasażera. Wpadł jak śliwka w kompot. I nie było już odwrotu.

***

Przekroczyła nieśmiało próg pokoju syna, dla niepoznaki przynosząc ze sobą szklankę z dziwnie wyglądającą miksturą. Marcus spojrzał na matkę, próbując powstrzymać lekki uśmiech. Podniósł wzrok od książek i obserwował jak kobieta stawia szklankę na biurko, po czym pocałowała go w czubek głowy i spojrzała na otwartą książkę od chemii, którą uważnie studiował.
− Jeśli chciałaś ze mną pogadać, wystarczyło poprosić. Nie musiałaś przynosić... co to właściwie jest? – zapytał brunet z niepokojem, przyglądając się dziwnie wyglądającej zielonej zawartości wysokiej szklanki.
− Koktajl warzywny. Wypij, ma dużo witamin. Ostatnio zbladłeś. – Norma przespacerowała się po pokoju syna, udając, że sprawdza widok za oknem, ale widział jak jej bystre oczy omiatają półki.
Delgado zaśmiał się cicho. Od urodzenia miał ciemną karnację i nigdy nikt mu nie powiedział, że zbladł. Rozumiał, że się o niego martwiła, ale zdecydowanie wolałby, żeby nie wymyślała dziwnych pretekstów, żeby wymusić na nim zwierzenia. Zdecydował, że nie będzie ułatwiał jej zadania. Zamknął książkę od chemii, którą ostatnimi czasy pochłaniał z zapartym tchem, próbując zrozumieć Templariuszy i ich wynalazki nazwane na cześć greckich bogów. W kolejnym roku szkolnym planował kontynuować naukę kilku przedmiotów dodatkowych, w tym chemii, mając nadzieję trochę bardziej zgłębić tajniki kartelu, co pewnie nie spodobałoby się jego matce, gdyby ją o tym poinformował. Odłożył książkę na stos innych, równo ułożonych na biurku. Jedną z jego cech, których Quen i Felix nie mogli zrozumieć, był wieczny głód wiedzy. Marcus lubił się uczyć, poznawać nowe rzeczy i zagłębiać się w tematy, które go interesują, co dla jego przyjaciół było niepojęte. Nawet w wakacje nie odpoczywał, czytając i ucząc się, znacznie wyprzedzając materiał szkolny, a nawet zahaczając o dużo bardziej skomplikowane kwestie, które były omawiane na studiach specjalistycznych.
Ale tym, co wszystkich dookoła zdawało się najbardziej denerwować, był fakt, że nauka przychodziła mu z łatwością. Właśnie to było powodem niechęci Caroliny do jego osoby, a także było niegdyś powodem rozpadu przyjaźni z Enrique. Nie było w tym jednak jego winy. Geny czy samodyscyplina, Marcus Delgado pochłaniał wiedzę jak gąbka. Nie miał pamięci fotograficznej, ale Norma często śmiała się, że tak jest. Każda matka uważa swoje dziecko za najbardziej inteligentne i utalentowane, ale od kiedy Marcus się urodził, Norma wiedziała, że jej synek taki jest w istocie. Od zawsze odznaczał się ponadprzeciętną inteligencją a do tego zaradnością i wrażliwością. Co niektórzy złośliwcy z miasteczka, którzy pragnęli, by ich dzieci się wybiły, często nie szczędzili przykrych komentarzy, mówiąc, że synek realizuje niespełnione ambicje matki. Szczególnie Violetta Conde, która znała się z Normą Aguilar jeszcze z czasów szkolnych, lubiła tak dogryzać starej koleżance ze szkolnej ławki, z którą zawsze przegrywała. Norma zawsze puszczała te komentarze mimo uszu. Była dumna z syna i nigdy do niczego go nie zmuszała. Wielu znajomych sądziło, że Marcus pójdzie w ślad za nią i zostanie prawnikiem. Inni twierdzili, że byłby świetnym sportowcem i wróżyli mu świetlaną karierę w kadrze narodowej piłki nożnej. Norma nigdy jednak nie narzucała niczego Marcusowi. Chciała, by sam obrał w życiu drogę, którą uważa za słuszną i cokolwiek postanowi, będzie go wspierała. Nigdy nie żałowała też, że opuściła Stany Zjednoczone. Owszem, życie tam było łatwiejsze, szczególnie dla kogoś, kto ukończył Harvard z wyróżnieniem, ale Norma dużo bardziej lubiła małe miasteczko, gdzie w większości wszyscy byli dla siebie życzliwi i gdzie mogła pomagać potrzebującym. Bo to właśnie tutaj ludzie potrzebowali jej najbardziej. Dlatego tak chętnie udzielała się w poradni biznesowo-prawnej i jako wieloletni doradca prawny Rafaela Ibarry, a przed nim również poprzedniego burmistrza, czuła, że robi coś, co jest ważne.
Marcus chwycił szklankę i niepewnie upił łyk podejrzanej mikstury. Skrzywił się i wzdrygnął, przywodząc na myśl nad wyraz wyrośnięte dziecko. Norma uśmiechnęła się, opierając się plecami o parapet. Chłopak spojrzał na matkę wyczekująco, dobrze wiedząc, że ma jakieś ukryte zamiary. Nie mogła go już dłużej trzymać w niepewności.
− Jeśli chodzi o Adorę to... – zaczął, ale ona szybko pokręciła głową.
− To nie ma nic do rzeczy. Chociaż nie przeczę, że ta kolacja okazała się być katastrofą. – Norma złapała się za głowę, a Marcus musiał przyznać jej rację. Było tak niezręcznie, że nawet Carlos, zwykle najbardziej wyluzowany facet, jakiego znał, wyglądał na zażenowanego. – Chciałam porozmawiać. Od dawna tego nie robiliśmy.
Była to prawda. Zawsze był blisko z matką, ale ostatnio wszystko się zmieniło. Nie byli już tak otwarci jak kiedyś. Żona pułkownika wiedziała, że jej syn kiedyś dorośnie, ale nie sądziła, że nastąpi to tak szybko. Z tylnej kieszeni dżinsów, które tego dnia miała na sobie, wyciągnęła zgiętą w pół kopertę. Marcus przełknął głośno ślinę.
− Dlaczego mi nie powiedziałeś? – zapytała, rozkładając kopertę i wyciągając oficjalnie wyglądający list.
− Wiem, że byś nie zrozumiała.
Marcus obrócił się na krześle w stronę matki, która wyglądała na zawiedzioną. Krótko przed zakończeniem roku szkolnego otrzymał oficjalny list z informacją, że dostał się do szkoły sportowej w stolicy, gdzie trenowali późniejsi najlepsi zawodnicy w kraju. Wiedział, że dzięki tej szkole mógłby trenować pod okiem najlepszych trenerów i dostać się do kadry narodowej, ale to by oznaczało wyjechanie do stolicy na cały rok. Kochał piłkę nożną, ale nie wiązał z nią swojej przyszłości, dlatego odpisał grzecznie dyrektorowi akademii, że jest zmuszony odmówić.
− Nieprawda. Wspierałabym cię, bez względu na twoją decyzję. Masz pojęcie, jakie to upokarzające dowiadywać się o tym z listu od starego przyjaciela? – Norma usiadła na idealnie zasłanym łóżku, wpatrując się w kopertę lekko załamana. – “Droga Normo, z przykrością dowiedziałem się o odrzuceniu przez Marcusa oferty nauki w naszej akademii. Czy na pewno wszystko z nim dobrze? Słyszałem od starego Josemy, że jego kontuzja pleców została już wyleczona, tym większe moje zdziwienie. Piszę do ciebie, wyrażając nadzieję, że zaszła tu jakaś pomyłka”.
Norma przerwała czytanie i zerknęła na syna, jakby sama chciała się tego dowiedzieć.
− Co to znaczy, że kontuzja pleców jest wyleczona? – zapytała, a on westchnął ciężko.
Rok temu w jednym z meczy w międzymiastowych szkolnych rozgrywkach doznał dość ciężkiej kontuzji, po której wszyscy sądzili, że jego kariera sportowa jest przekreślona. Dzięki odpowiedniej fizjoterapii doszedł do siebie i nic nie stało na przeszkodzie, by nadal był profesjonalnym graczem, ale on skrzętnie wykorzystał okazję. Quen był jego powiernikiem, jako jedyny wiedział, że Marcus wyolbrzymia kontuzję, by nie ranić ojczyma, który był z niego bardzo dumny i chciał, by pasierb grał zawodowo. Delgado wolał nie myśleć, jaką minę miałaby jego matka, gdyby się dowiedziała, że jej syn zamiast kopać piłkę woli zaciągnąć się po szkole do wojska. Pewnie pękłoby jej serce.
− Nie zamierzam zmieniać swojej decyzji – odpowiedział tylko, nie chcąc wdawać się w szczegóły, a Norma posłała mu smutne spojrzenie.
− Jeśli to przez sytuację z Adorą, to wiedz, że nie musisz rezygnować z marzeń. Będę się nią opiekować. I wcale nie oczekuję, że weźmiecie ślub. Chciałabym, żeby to było jasne. Obojętnie co powie Pilar Garcia.
− Nie, to wcale nie o to chodzi. – Marcus przerwał matce, nie wiedząc, czy bardziej jest jej wdzięczny, że tak zaangażowała się w pomoc dziewczynie, czy może irytuje go to, jak szybko pomyślała, że to ona może być powodem jego decyzji.
− Nie chcę być piłkarzem. Nie zawodowo. – To wytłumaczenie musiało jej wystarczyć. Nie wyglądała na zadowoloną, ale też nic więcej nie powiedziała.
Wstała i przespacerowała się po pokoju, na dłużej zatrzymując się przy regale z płytami, wzrokiem omiatając nazwy na grzbietach.
− Zmieniłeś się od śmierci Roque. Już ze mną nie rozmawiasz tak jak kiedyś. Zamknąłeś się w sobie.
Odwrócił wzrok, nie chcąc odpowiadać. Nie lubił rozmawiać o Roque, nie lubił sobie przypominać, że to on po części odpowiadał za jego śmierć. Gdyby bardziej go wspierał, gdyby poszukał mu pomocy, może nigdy nie doszłoby do tej tragedii.
− To był dobry chłopak. Brakuje mi go, ale wiem, że tobie bardziej. – Norma westchnęła, przecierając dłonią wilgotne oczy. – Nie potrafiłeś się odnaleźć, kiedy przyjechaliśmy do Meksyku. Wszystko było dla ciebie obce, dzieciaki ci dokuczały, bo nie znałeś dobrze hiszpańskiego. Roque był twoim pierwszym przyjacielem w Pueblo de Luz. Pamiętam, jak przyszłam odebrać cię do przedszkola po pierwszym dniu. – Norma uśmiechnęła się blado na dawne wspomnienie. – Byłeś cały zapłakany, miałeś napuchnięte oczy. Wiedziałam, że płakałeś cały dzień. Roque cię do mnie przyprowadził, trzymał cię za rękę.
− Był wtedy wyższy ode mnie – powiedział Marcus, również uśmiechając się po słowach matki. On też pamiętał ten dzień, w którym poznał Roque Gonzaleza. – Zawsze mi to potem wypominał, kiedy urosłem i przerosłem go o głowę.
− Wyglądaliście tak zabawnie – dwóch brzdąców, jeden cały zaryczany a drugi pozujący na starszego niż był w rzeczywistości. – Norma pokręciła głową, nie mogąc uwierzyć, że minęło już tyle czasu. – Pamiętam, że byłam przerażona. W jednej chwili postanowiłam, że już więcej cię nie zostawię w tym przedszkolu, że wymyślę coś innego, ale wtedy Roque spojrzał na mnie tymi swoimi bystrymi zielonymi oczami i powiedział: “Niech się pani nie martwi, pani Aguilar. Jutro będzie lepiej”. Pięciolatek uspokajał mnie, a ja mu zawierzyłam, jakby od tego zależało moje życie. – Smutny uśmiech nadal błąkał się na ustach kobiety, kiedy wspominała zmarłego chłopca. – On miał rację, Marcus. Jutro będzie lepiej. A jeśli nie jutro to pojutrze. Każdego dnia będzie bolało coraz mniej.
Marcus nie podniósł wzroku na matkę, nie chcąc się rozpłakać, ale szczerze mówiąc, nie był pewny, czy jest do tego zdolny. Czasami miał wrażenie, że funkcjonował jak robot i nie był już zdolny okazywać swoich uczuć tak, jak należy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio płakał. Być może było to wtedy, pierwszego dnia w przedszkolu. Nie płakał na pogrzebie dziadka ani babci, nie płakał na pogrzebie Roque. Może coś z nim było nie tak?
− Marcus, pamiętaj, że zawsze możesz do mnie przyjść ze wszystkim. – Norma postanowiła mówić prosto z mostu. To ważne, by jej syn o tym wiedział. – Zawsze tutaj jestem i możesz na mnie liczyć. Będę czekać aż będziesz gotowy mi o wszystkim opowiedzieć.
Pogłaskała go po policzku i wyszła z pokoju, zostawiając go z głową pełną myśli.

***

Conrado udał się do poradni, by przed zebraniem rady miasta uporządkować jeszcze kilka rzeczy w biurze. Nie minęły dwie minuty, kiedy do jego gabinetu wszedł Fabricio. Alice miała rację – facet desperacko potrzebował maszynki.
− Co z Emily? – zapytał, nie siląc się na powitanie przyjaciela.
− Gdyby coś się działo, już byś o tym wiedział. Wyluzuj trochę. – Saverin sięgnął do szuflady biurka i po chwili rzucił w stronę Guerry jakiś przedmiot.
− Co to ma być? – zapytał Fabricio, łapiąc w powietrzu przedmiot, który okazał się być cięższy niż wyglądał.
− Maszynka elektryczna. Ogól się, wyglądasz jak Rumcajs. Słowa Alice, nie moje, ale się pod nimi podpisuję.
Fabirio skrzywił się, bo nie miał ochoty się golić. Zupełnie jakby podczas tych pięciu minut mogło wydarzyć się coś złego. Wolał być czujny. Przyjął jednak do wiadomości, że dla córki zaczął wyglądać jak rozbujnik w garniturze, a to wymagało drastycznych działań. Do gabinetu Conrada wszedł znienacka Hugo Delgado. Obaj mężczyźni podnieśni na niego wzrok, ciekawi co też go sprowadza. W rękach trzymał dużą żółtą kopertę, którą bez słowa położył na biurku Saverina. Conrado zmrużył podejrzliwie oczy, ale sięgnął po kopertę i wczytał się w jej zawartość. Wyglądał na niewzruszonego. Fabricio natomiast spoglądał dzikim wzrokiem to na swojego przyjaciela, to na Delgado, który skrzywił się na jego widok.
− Wyglądasz okropnie – powiedział bez ogródek w stronę Guerry, a ten wywrócił oczami, przysiadając na krawędzi biurka i wpatrując się w Saverina.
− Spóźniłeś się, Hugo. Wiem o tym od jakiegoś czasu. – Conrado odrzucił kopertę na biurko, a Fabricio chwycił ją w dłonie, nie czekając na pozwolenie.
− Co to ma być, wyniki testu DNA? – Guerra otworzył oczy szeroko ze zdziwienia i podrapał się po przydługiej brodzie.
− Victoria wykonała je na moją prośbę – wyjasnił Hugo. – Chcieliśmy mieć stuprocentową pewniość, zanim ci powiemy.
− Co was podkusiło?
− Barosso sprzedał Ibarrom noworodka. Przywiózł go im do Veracruz. Kiedy Ofelia wróciła do Pueblo de Luz, miała już dziecko. A ty jak się domyśliłeś?
− Znamię pod obojczykiem, Andrea miała identyczne.
− Zaraz, chwila moment. Czy to znaczy, że dzieciak Ibarrów jest twoim synem? – Fabricio studiował jeszcze wyniki badań na ojcostwo. Spojrzał na obu mężczyzn z wyrazem szoku na twarzy. – I wiesz o tym od jak dawna?
− Od przedstawienia na koniec roku – odpowiedział Conrado kompletnie wypranym z emocji głosem. – Miałeś ważniejsze rzeczy na głowie, nie chciałem ci jeszcze dokładać tego.
− Głupek – warknął Fabricio, kręcąc głową z niedowierzaniem. To prawda, był skupiony na Emily i bliźniakach, ale jego przyjaciel również nie miał lekko. Czasami zastanawiał się, czy Saverin to jeszcze człowiek z uczuciami czy już tylko robot – nie dał po sobie poznać, że coś go trapi przez całe tygodnie.
− Jest jeszcze coś. – Hugo postanowił załatwić szybko to, po co przyszedł. – Chciałem cię ostrzec. Wygląda na to, że Barosso znów węszy. Uważaj na...
− Szeryfa Ivana Molinę? – Conrado był o krok przed Hugiem. – Śledzi mnie od paru tygodni, myśli, że jestem idiotą i nie zauważyłem.
− A więc ciebie też?
− Spokojnie, niech Fernando myśli, że ma przewagę. Mam jednak wrażenie, że Ivan jest tym znudzony, nie wydaje się być człowiekiem Barosso na dobre i złe. Idzie tam, gdzie lepiej mu płacą.
− Więc chcesz go przekupić? – Hugo założył ręce na piersi, patrząc na Conrada niezbyt przekonany.
− Nie muszę. Dla mnie jest lepiej, że Fernando otacza się takimi ludźmi, a nie pozbawionymi skrupułów mordercami lub świniami maltretującymi nastolatków.
− Tak, bo z takimi obchodzisz się inaczej. – Hugo lekko prychnął. – Lalo Marquez nadal wygląda jak potłuczona śliwka.
− Ty tak urządziłeś Lala Marqueza? – Fabricio dowiadywał się nowych rzeczy o przyjacielu. – Wyglądał okropnie, kiedy go ostatnim razem widziałem.
− Lalo zmiażdzył dłoń Quenowi – wyjaśnił Hugo, a po chwili dodał już w stronę Conrada. – Słyszałem, że młody odpoczywa w Veracruz u dziadków. Jak wróci, Sergio zrobi mu badania i wszystko stanie się jasne.
Conrado pokiwał tylko głową.
− Lepiej już idź – powiedział, zerkając na zegarek. – Według moich obliczeń, szeryf Molina będzie tu za sześć minut. Stanie w cieniu drzew po drugiej stronie ulicy i będzie mnie obserwował, dopóki nie opuszczę poradni.
− Dobrze go przejrzałeś. – Fabricio zmarszczył brwi. Nie podobało mu się, że jego przyjaciel mówi to tak pozbawionym emocji tonem.
Hugo pożegnał się z nimi skienien głowy i opuścił budynek, by nie zostać przyuważonym. Jak w zegarku, sześć minut później po drugiej stronie ulicy zaparkował czarny SUV.

***

Nie sądził, że stary okaże się takim wrzodem na tyłku. Myślał, że to tylko takie czcze gadanie i że Camilo wcale nie będzie taki surowy, ale już po kilku dniach pracy w kawiarni Eddie musiał stwierdzić, że Angarano nie rzuca słów na wiatr. Każde spóźnienie musiał odpracować, każda zbita szklanka czy przypalona bułeczka była odciągana od jego i tak skromniutkiej pensji. Po co mu to było? To wszystko wina Juliana, tak przynajmniej powtarzał sobie w duchu. Camilo kazał mu wstawać skoro świt i jeździć z nim do Monterrey po dostawy. Nie raz zdarzyło mu się przymknąć oko za kierownicą, bo był tak zaspany, ale na szczęście właściciel kawiarni trzymał rękę na pulsie. Eddie Vazquez czuł się tak, jakby miał niańkę, z tym że to ona mu płaciła, a nie na odwrót. Juliana natomiast cała ta sytuacja zdawała się bawić. Cieszył się, że brat wreszcie trochę się usamodzielnił, a narzekania młodego zbywał, twierdząc, że Camilo wie, co robi. Jak na razie to dziadek nauczył go tylko jak zmywać podłogę na błysk.
Nadszedł początek sierpnia, a on nadal nie wiedział, co tak właściwie ma robić w kawiarni. Nie uśmiechało mu się zmywanie naczyń i czyszczenie stolików albo robienie za tragarza do końca swoich dni, a wyglądało na to, że żeby odpracować dług u Joaquina będzie musiał pracować tutaj w nieskończoność. Będzie musiał wymyślić inne źródło dochodów i to szybko. Camilo zabrał go ze sobą do Pueblo de Luz. Eddie robił za szofera, a przynajmiej miał takie wrażenie, kierując obtartym pickupem Angarano, który był chyba starszy niż on sam. Zatrzymali się przed barem El Gato Negro i Camilo chwycił worek z kolumbijską kawą, którą specjalnie sprowadził, a Eddie’emu nakazał zrobić to samo z pozostałymi dwoma.
− Pamiętałeś! – Anita Vidal wyszła im na powitanie. Było jeszcze wcześnie rano i w barze nie było gości. Kobieta dopiero szykowała się na otwarcie.
Zdążyła zaprzyjaźnić się z Camilem, z którym mieli wiele wspólnego, jako że oboje walczyli z uzależnieniem i często się spotykali. Angarano wspomniał jej o pysznej kawie, którą zamawia od sprawdzonego dostawcy, więc poprosiła go, by zamówił również dla niej. Eddie położył worki w miejscu, które wskazała mu właścicielka baru. Miał nietęgą minę, widząc jak Camilo i Anita rozmawiają sobie wesoło o szóstej rano. O szóstej rano!
− No ładnie, dziadku, zwlekasz mnie z łóżka o tej porze, żebyś mógł sobie poflirtować? – syknął sam do siebie, biorąc położone na stoliku krzesło i stawiając je na podłodze, by móc usiąść. Nie przejmował się, że właścicielka odstawiła krzesła, by móc umyć posadzkę. Był zmęczony.
− Słucham? – Camilo spojrzał na swojego nieokrzesanego pracownika zdumiony. Anita zniknęła właśnie na zapleczu, by przynieść im pieniądze. – Dziadku?
− Och, no wiesz, co mam na myśli. Młody to ty nie jesteś, a ona mogłaby być twoją córką. – Eddie mimo wszystko trochę się zmieszał, bo nie sądził, że pracodawca go usłyszy.
Ku jego zdumieniu, Angarano zachichotał po jego słowach, co tylko bardziej wytrąciło go z równowagi. Pomysł jakoby mógł flirtować z Anitą wydał mu się tak niedorzeczny, że nie mógł się powstrzymać.
− Śmiejesz się ze mnie? – Eddie zmarszczył nos, nie podobało mu się, kiedy ktoś się z niego naigrywał.
Camilo roześmiał się tak szczerze, że w pewnym momencie złapał się aż za brzuch. Eddie przez chwilę czuł się oburzony jego zachowaniem, jednak po chwili spostrzegł grymas bólu na twarzy swojego szefa, który trzymał się za wątrobę, a śmiech przerodził się w jęk.
− Co jest? To znów jakiś twój sprawdzian? – zapytał, trochę zaniepokojony a trochę nieprzekonany.
Camilo nic nie powiedział, pokręcił tylko głową. Eddie wstał z miejsca i pomógł Angarano usiąść, widząc, że pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna słania się na nogach. Właściciel kawiarni zaczął grzebać w swojej kieszeni, ale nie mógł wydobyć tego, czego szukał, więc Eddie go wyręczył. Była to fiolka z lekami. Wyciągnął jedną tabletkę i pobiegł po szklankę wody, przeskakując nad ladą baru. Camilo wziął leki i dopiero wtedy się uspokoił. Nadal był jednak blady, a na jego czole widniały kropelki potu.
− Wezwać lekarza? Zadzwonię po Juliana! – zaoferował Vazquez, już sięgając po komórkę, ale Camilo złapał go za rękę, by mu to udaremnić. Jego oczy dziwnie błyszczały.
− Żadnego lekarza. I ani słowa Julianowi. Ani jemu ani nikomu, zrozumiałeś? – Nie krzyczał na pracownika, ale mówił tak poważnym i nieznającycm sprzeciwu tonem, że Eddie pokiwał głową mimowolnie.
− Ale... wszystko w porządku? – zapytał chłopak, a Camilo poklepał go po ramieniu i wstał z miejsca.
− Nic mi nie jest. A, jest Anita.
Vidal wróciła z zaplecza z kopertą z pieniędzmi i zaproponowała gościom coś do picia, ale odmówili grzecznie, twierdząc, że mają jeszcze dużo pracy. W drodze powrotnej Camilo przekazywał Eddie’emu wszystko, co muszą jeszcze tego dnia zrobić, ale chłopak słuchał jednym uchem, a wyrzucał drugim. Jeszcze tego mu brakowało, żeby ten facet odwalił kitę na jego zmianie. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że los Camila nieco go zaniepokoił i nie podobało mu się to uczucie.

***

Siedział na wzgórzu, patrząc w dół na Pueblo de Luz. Słońce powoli zachodziło, tworząc magiczny widok na Miasto Światła z jednej strony i Dolinę Cieni z drugiej. El Tesoro było najlepszym punktem widokowym. Było tu cicho i spokojnie, nie dochodził tutaj gwar z dołu, słychać było tylko szum wiatru i lekkie skrzypienie drewnianego płotu, który powoli się rozwalał. Gdyby to zależało od Huga, wziąłby młotek i zaczął naprawiać ten dom. Po pożarze, który na szczęście nie przyniósł większych szkód, ekipa remontowa wynajęta przez Conrada Saverina zajęła się tym, ale naprawiono tylko niezbędne rzeczy, a cały dom wymagał renowacji. Od śmierci Leona Vegi w 1997 roku nikt tutaj nie mieszkał. Okna były zabite deskami, niektóre szyby powybijane. Dzieciaki przychodziły tutaj się bawić, ale żadne nie zapuszczało się do środka w obawie przed duchem Leona, którym często straszyli ich rodzice.
Delgado przypomniał sobie, że kiedy ostatnim razem tutaj był, przetrzymywali z Victorią Alexa w jednej z sypialni na górze. Ciekawe co u niego. Huga zdziwiły własne myśli do tego stopnia, że się roześmiał. Do czego to doszło, że interesował go los Alexa Barosso, chyba najbardziej przez niego znienawidzonej latorośli Fernanda?
− Co cię tak śmieszy? – Astrid wspieła się na wzgórze i przysiadła obok niego na trawie. Pokręcił tylko głową, nie chcąc zanudzać jej swoimi rozważaniami. – Pięknie tu, prawda?
Zgodził się. Nie był facetem, który wzrusza się na widok czarnego bociana czy płacze rzewnie wsłuchując się w śpiew ptaków i szum potoku. Po prostu nie był. Ale nawet on musiał przyznać, że El Tesoro miało w sobie tę magię, a widok zapierał dech w piersiach. Łapał się na tym, że przychodził tutaj niemal co wieczór, rozmyślając jak wyremontowałby ten dom, jak by rozplanował układ hacjendy, gdzie hodowałby konie. Ale takie życie nie było dla Huga, on nie mógł zagrzać długo w jednym miejscu. Poza tym na El Tesoro zbyt wiele osób miało chrapkę.
− Niedługo będziesz pełnoprawną właścicielką – zauważył, a ona pokręciła głową, nie będąc co do tego przekonana.
− To Conrado będzie panem na El Tesoro. Brzmi to trochę śmiesznie – przyznała, zakładając za ucho kosmyk włosów. – Rozmawiałam z Caroliną. Fernando nieźle nas nastraszył wtedy po przedstawieniu. Wyobraź sobie, że chciał jej opowiedzieć o matce, zabrał ją tutaj.
Hugo, który bezwiednie rwał trawę, zacisnął dłoń na wyjątkowo upartym źdźble trawy. Nie mógł uwierzyć, że Barosso posunął się do takiej manipulacji, zamiast zostawić tę biedną dziewczynę w spokoju.
− Wiedziałeś, że to było marzenie Mercedes, żeby tutaj zamieszkać? – Astrid rozejrzała się po okolicy. Mogła zrozumieć, dlaczego Nayerze to miejsce się podobało.
− Może i było jej marzeniem zamieszkać w El Tesoro, ale na pewno nie z Fernandem. – Hugo zaśmiał się złośliwie, trochę jednak współczując Fernandowi. Szybko skarcił się w duchu za to uczucie. – Mercedes była zakochana w twoim ojcu. To z nim chciała wychowywać dziecko, ale ją pogonił, więc uczepiła się Fernanda, chcąc dać swojej córce najlepsze życie, jakie mogła. Hacjenda nadal była własnością Ernesta Vegi, nie oddałby jej ot tak.
− Sprzedałby ją i przepił pieniądze – powiedziała z pełnym przekonaniem Astrid. – Znałam mojego ojca. Miał tyle żalu do rodziców, sam był niegospodarny i nie umiał zarządzać fabryką. Ale hacjenda to co innego. Ta ziemia nawet teraz jest pożądana przez wszystkich, choć nie ma żadnej wartości.
Było coś smutnego w jej głosie, kiedy wspominała ojca. Po jego śmierci razem z matką uwolniły się od koszmarnego życia, ale jego duch zdawał się ją nawiedzać do teraz. Nie chciała tej ziemi, pomimo tego, że była jedną z trzech ostatnich żyjących potomków z rodu Vega i prawnie jej się należała. Została w to wciągnięta przez wojnę Fernanda i Conrada i na samą myśl krew w żyłach Huga się gotowała. Nie zasługiwała na to.
− Carolina się usamodzielni. – Vega wyrwała go z rozmyślań. – Fernando mógł ją oczarować, malować piękny obrazek, ale po tym co zrobił Quenowi, moja siostra nie będzie z nim współpracowała. Wiem to. Aidan przygotował już papiery. A potem obie sprzedamy ziemię Conradowi. Dam jej swoją część, nie potrzebuję tych pieniędzy. Wiem, że tylko bym była przez nie nieszczęśliwa.
Hugo pokiwał głową, bo doskonale ją rozumiał. Wątpił jednak, by Fernando tak szybko się poddał. On nigdy się nie poddawał, kiedy czegoś bardzo chciał. Nie zamierzał jednak mącić spokoju przyjaciółki, sprowadzając ją na ziemię.
− El Tesoro było i jest tylko marzeniem – powiedział cicho, a Astrid wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, nie wiedząc, co ma na myśli. Pokręcił głową, uśmiechając się lekko i nie chcąc zdradzić, o co mu chodziło. – Tyle pokoleń szukało tutaj skarbów – złota, minerałów. Aż popadli w obłęd, ta paranoja udzieliła się wszystkim. I z czasem El Tesoro – Skarb, stał się miejscem, gdzie sami zaczęli grzebać swoje cenne rzeczy.
Vega spojrzała na niego nieprzytomnie, nie wiedząc, co chce powiedzieć. Hugo zaśmiał się cicho, wstał z miejsca i obkręcił się, rozkładając szeroko ramiona. Astrid dopiero teraz przyjrzała się dziurom w ziemi, gdzie ktoś kopał w poszukiwaniu skarbów. Hugo nachylił się i podniósł z ziemi przedmiot, który znalazł wcześniej zakopany blisko płotu. Zlota bransoletka, brudna od ziemi, wyglądało na to, że wymył ją deszcz.
− Widzisz? – Delgado podsunął jej bransoletkę pod nos. – El Tesoro stało się cmentarzem. Ludzie grzebią tu swoje skarby, rzeczy, których nie chcą, by inni znaleźli.
Otrzepał dłonie z ziemi i przysiadł ponownie obok przyjaciółki, która przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę, a potem zbliżyła się do niego i złożyła na jego ustach delikatny pocałunek. Zdziwiło go to, ale się nie odsunął. Zamrugał tylko długimi rzęsami, kiedy oderwała się od niego i patrzyła przestraszonym wzrokiem, jakby obawiała się, że popełniła nietakt. Nic nie powiedział, bo nie miał pojęcia, co i czy w ogóle powinien powiedzieć. Astrid przejęła kontrolę, widząc, że on nie kwapi się, by posunąć się dalej i pocałowała go ponownie, tym razem dłużej i bardziej namiętnie, a on oddał pocałunek, choć nie wiedział, czy to w porządku.
El Tesoro może i było cmentarzem, ale nie ulegało wątpliwości, że to miejsce posiadało magię, nawet jeśli nikt z żyjących jej nie rozumiał.

***

Wakacje mijały z zastraszającym tempie i nieubłagalnie zbliżał się początek roku szkolnego. Każdy zajął się swoimi sprawami, próbując wykorzystać czas wolny najlepiej jak to możliwe. Felix co roku imał się różnych prac dorywczych, by dorobić sobie do kieszonkowego. Tym razem jednak padło na praktyki w redakcji gazety “Luz del Norte”. Spodobało mu się pisanie anonimowego bloga, który miał coraz więcej odsłon. Idąc za radą Erica, nie ograniczył się tylko do krytykowania rządów Pereza w liceum, ale skupił się na całym Pueblo de Luz i okolicach, rzucając szerszą perspektywę na sytuację polityczno-gospodarczą. Było coś ekscytującego w pisaniu anonimowych postów i wyrażaniu swojej opinii, grając na nosie dyrektorowi i jemu podobnym.
Praktyki dziennikarskie okazały się jednak zupełnym przeciwieństwem tego, co Felix sobie wyobrażał. Zamiast ciekawych artykułów i współpracy z dziennikarzami był odpowiedzialny głownie za parzenie kawy i kserowanie dokumentów. Zaciskał jednak zęby, bo potrzebował pieniędzy, a staż w największej gazecie w okolicy dobrze wyglądała w życiorysie. Miał jednak dosyć redaktorów-snobów i ich głupich zachcianek. Cóż, przynajmniej będzie o czym pisać na blogu.
Pierwszy szok przeżył jednak, kiedy w gazecie ukazała się recenzja musicalu “El Amanecer de la Esperanza”, krótko po premierze w połowie lipca. Recenzja napisana przez Silvię Guzman była ogólnie rzecz biorąc pochlebna, ale krytykowała podejście autora do uzależnień i myśli samobójczych, uznając że przedstawienie “gloryfikuje narkomanię, a samobójstwo traktuje jak coś wartego przemyślenia”. Felix był wściekły, nie to było jego zamiarem. Chciał pokazać, że w dzisiejszych czasach młodzież jest pozostawiona sama sobie bez żadnej pomocy i czasem tylko to wydaje im się odpowiednią ucieczką od problemów.
− Możesz mi wyjaśnić, dlaczego napisałaś taką recenzję? Chyba oglądaliśmy różne przedstawienia. – Skonfrontował się z kobietą krótko po zakończeniu roku. Znali się bardzo dobrze i wiedział, że Silvia nie pała do niego sympatią, zresztą ze wzajemnością. − Nie umiesz przyjmować krytyki, Felix. To tylko recenzja – stwierdziła, bez wdawania się w większą dyskusję. – Bądź tak miły i przynieść mi latte z odtłuszczonym mlekiem.
Castellano zaciskał więc tylko pięści. I nie tylko Silvia dawała mu się we znaki w redakcji. “Luz del Norte” była w trakcie zmiany właściciela, a to oznaczało wielkie zmiany nie tylko dla samej gazety, ale także dla miasteczka. Skorumpowany redaktor naczelny sam zrezygnował po skandalach, które zostały zapoczątkowane po pamiętnym otwarciu hoteu Conrada Saverina. Felix jednak szczerze wątpił, by rządy zmieniły się na lepsze. Nie od dziś wiadomo, że wolność słowa w tym kraju praktycznie nie istaniała, a jeśli dodać do tego Fernanda Barosso, który robił, co mógł, by kupić sobie przychylność mediów, wyglądało na to, że “Luz del Norte” szybko stanie się przychylną mu gazetą. Stary Barosso w końcu dobrze wiedział, że nie ma co liczyć na poparcie gazety Nadii de la Cruz. Tak się złożyło, że to właśnie Silvia Guzman miała zostać nową redaktor naczelną, ku rozpaczy Castellano, a to wróżyło ogromne zmiany i Felix nawe nie chciał myśleć, z czym może się to wiązać.
Miesiąc praktyk w gazecie okazał się dla Felixa prawdziwym sprawdzianem temperamentu. Pomstował jeszcze długo na Silvię, na innych dziennikarzy, którzy nie potrafili się jej postawić, a Valentina, która szła koło niego sprężystym krokiem tylko słuchała tego ze śmiechem.
− Dlaczego dziennikarze to takie bufony? – zapytał młody Castellano, kopiąc ze złością jakąś zabłąkaną puszkę po napoju, którą ktoś wyrzucił na chodnik. Wyglądał teraz jak przerośnięte dziecko z obrażoną miną.
− Każdy zarabia jak umie. – Tina zaśmiała się na widok miny siostrzeńca, chwytając puszkę i wrzucając ją do najbliższego kosza na śmieci. Traktowała Felixa bardziej jak brata czy bliskiego kuzyna. Ostatnio odnowili kontakty i bardzo się z tego cieszyła. Tęskniła za Sebastianem i jego rodziną. Nigdy tak naprawdę nie miała prawdziwego domu, a u Castellanów czuło się rodzinną atmosferę, pomimo wszystkich złych rzeczy, których doświadczyli.
− Mimo wszystko! Silvia panoszy się, zaprowadzając nowy porządek w gazecie, a wszystkie moje propozycje albo wyśmiewa albo wyrzuca do kosza. Ostatnio przyłapałem ją, jak ukradła mój pomysł na artykuł, chociaż wcześniej powiedziała mi, że nie nadaje się do publikacji. Wyobrażasz to sobie?
− Tak, wiem, że Silvia to suka, ale takie jest życie. Myślałeś, że mając siedemnaście lat zrobisz karierę? Nie ma tak łatwo. Na tym świecie, żeby osiągnąć sukces, musisz być albo wysoko urodzony albo przespać się z kim trzeba. – Panna Vidal powiedziała to niesfrasobliwym tonem, a Felix skrzywił się, słysząc te słowa.
− I to jest właśnie ta cholerna niesprawiedliwość. – Felix jęknął cicho, mając ochotę coś rozwalić. – Co do cholery?
Kiedy tak zmierzali przez Pueblo de Luz wpadli na plakat przy galerii handlowej, jedynej w miasteczku nazywanej tak chyba tylko z braku lepszego określenia. Nie było to centrum zakupowe, które można było znaleźć w Monterrey, ale mieszkańcy nie narzekali – można tu było znaleźć wszystko, czego było trzeba. Jedna z witryn sklepowych opatrzona była gigantycznym plakatem przedstawiającym Marcusa Delgado.
− A od kiedy to Marcus jest modelem? – Valentina zmierzyła długą sylwetkę przyjaciela Felixa wzrokiem, pamiętając, że chłopak zawsze się od tego wzbraniał.
− Od kiedy zbiera na wyprawkę dla swojego pierworodnego – zakpił Castellano, a widząc zdumioną minę Valentiny, wzruszył ramionami. – Sama powiedziałaś – każdy zarabia tak, jak umie.
Prawdą było, że przez całe wakacje docinał Marcusowi z tego powodu. Pamiętał, że kiedy byli młodsi, ciężko było z nim gdziekolwiek chodzić, a już w ogóle jechać poza miasto. Zaczepiali go wtedy łowcy talentów i wciskali swoje wizytówki, proponując pracę modela. Delgado zawsze był wysoki i dobrze zbudowany – szczupły, ale umięśniony, z wysportowaną sylwetką. Głowy zawsze się za nim odwracały i ludzie często miewali wrażenie, że jest starszy niż był w rzeczywistości, bo emanował jakąś dziwną powagą i dojrzałością. Felix zawsze zostawał gęsiej skórki, kiedy stare baby wręczały Marcusowi wizytówki, patrząc na niego tym pożądliwym spojrzeniem. Delgado zawsze grzecznie odmawiał, ale widać teraz potrzebował kasy, skoro zdecydował się skorzystać. Nie mógł przecież poprosić Normy i Gilberta o kasę na dziecko, które nie było jego.
− Dobrze wygląda – stwierdziła Tina, przygryzając wargę i kiwając głową z uznaniem na widok chłopaka reklamującego jakieś sportowe ubrania.
− Boże, nie ślin się tak, to mój najlepszy kumpel! – warknął Felix, niemal zakrywając jej oczy rękami. – Wiesz, że to nielegalne?
− A o czym ty mówisz, to już nawet popatrzeć nie można? – Vidal roześmiała się serdecznie, targając siostrzeńcowi włosy, które dla odmiany powróciły do dawnego czarnego koloru, z czego Basty był niebywale zadowolony. Nadal jednak były przydługie i Valentina zaoferowała, że je przystrzyże, ale Felixowi podobało się tak, jak było. Czarna grzywka wchodziła mu na oczy, ale zdawał się tego nie zauważać.
Przekomarzali się jeszcze długo aż doszli do ulicy. Rozpędzony samochód śmignął tuż przed nimi, niemal potrącając Valentinę, która jednak w ostatniej chwili została uratowana przez nadchodzącego z drugiej strony przybysza.
− Cholerny pirat drogowy – warknął sam do siebie mężczyzna, nadal trzymając Tinę za rękę. – Nic pani nie jest?
− Nie, nic mi się nie stało. Dziękuję! – Wpatrzyła się w swojego wybawcę rozmarzonym wzrokiem, a Felix, który już wyszedł z szoku po tym nagłym zajściu, wywrócił oczami na ten widok.
Pablo Diaz wracał właśnie z komisariatu policji Pueblo de Luz, gdzie czasem musiał uciąć sobie pogawędkę z szeryfem Ivanem Moliną. Na szczęście zareagował w porę. Upewnił się, że młodej kobiecie i jej towarzyszowi nic nie jest, po czym odszedł w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu.
− To jest właśnie prawdziwy facet – powiedziała Valentina, nie wiedząc, czy bardziej do siebie czy do siostrzeńca.
− Czy baby mogą być bardziej niezdecydowane? – Castellano wniósł oczy do nieba, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. – Szeryf mógłby być twoim ojcem, opanuj się!
Ale Valentina nie słuchała. Pożegnała się z nim, zmierzając do baru, zupełnie rozmarzona.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
Mocno wstawiony
Mocno wstawiony


Dołączył: 04 Cze 2007
Posty: 5774
Przeczytał: 2 tematy

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Los Angeles, CA
Płeć: Kobieta

PostWysłany: 21:37:04 09-09-22    Temat postu:

Capitulo 083 cz. 2

W środę 19 sierpnia Pablo udał się na spotkanie ze swoim sponsorem, który już na niego czekał przy jednym ze stolików w kącie baru. Diazowi zadrgały lekko kąciki ust na widok herbaty ziołowej stojącej przed przyjacielem.
− Dla mnie to samo co dla tego pana – powiedział w stronę Marii Elisy, która z uśmiechem poszła przygotować napój. – Daję kopa? – zapytał Camila, przysiadając naprzeciwko niego.
− A żebyś wiedział. – Angarano uśmiechnął się szeroko, pociągając łyk herbaty.
− Dlaczego mam wrażenie, że nie wezwałeś mnie na żadne męskie pogaduchy? Coś się stało? – Szeryf wyglądał na zatroskanego, kiedy patrzył na bladą twarz przyjaciela z grupy AA. Camilo był jego sponsorem, ale przede wszystkim jego przyjacielem i widział, kiedy coś go trapiło. Angarano zwykle był bardzo dobrodusznym i kochanym człowiekiem, który wiecznie się uśmiechał, ale teraz widać było, że coś chodzi mu po głowie.
− Musimy pogadać. I nie możesz mi przerywać. – Camilo był co do tego stanowczy. Pablo zmarszczył brwi, zastanawiając się, co jest tego powodem. – Odkupiłem kawiarnię od Barosso.
− Zgodził się? – Pablo był w szoku. Wiedział, że kawiarnia, którą prowadził jego przyjaciel była tak naprawdę własnością znienawidzonego człowieka.
− Musiał. Nie dałem mu wyboru. – Camilo uśmiechnął się blado i kontynuował. – Muszę mieć jednak pewność, że nie będzie niczego kombinował. Kawiarnia, a właściwie budynek w którym się znajduje, jest w moich rękach, ale muszę ją na kogoś przepisać, a niestety nie mam pojęcia na kogo.
− Cóż, Hugo raczej odpada, nigdy nie interesował go ten biznes, zresztą przy jego stylu życia nie wyobrażam sobie, by mógł założyć fartuszek i parzyć kawę – zauważył rozsądnie Pablo, wyobrażając sobie udomowionego Huga Delgado piękącego babeczki. Ten obraz był tak abstrakcyjny, że od razu go od siebie odrzucił. – Ale po co chcesz komuś zapisywać kawiarnię? Przecież to bez sensu, kiedy sam radzisz sobie świetnie.
Jedno spojrzenie na przyjaciela sprawiło, że jego instynkt policjanta pognał jak szalony. Westchnął cicho i ukrył twarz w dłoniach. Camilo nic nie mówił, patrzył tylko na niego takim samym wzrokiem jak wtedy, kiedy Pablo przyszedł do niego z butelką whisky, mając ochotę się napić. Pablo potarł się po szczęce, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
− Ile? – zapytał, zwieszając głowę.
− Nie wiem. Może parę miesięcy, może pół roku. – Camilo postanowił być brutalnie szczery.
− Od jak dawna wiesz?
− Od jakiegoś czasu.
− Cholera, Camilo! – Pablo nie mógł na niego spojrzeć. Maria Elisa przyniosła herbatę i postawiła ją przed nim, ale nie miał nawet siły, by jej podziękować. – To przez naszego starego kumpla?
− Tak, pan gin i pani tequila przyszli odebrać to, co ich. – Camilo zaśmiał się lekko, ale nie udało mu się rozładować atmosfery.
− To nie jest śmieszne.
− Trochę jest. – Camilo ponownie upił łyk herbaty.
− A przeszczep?
− Może, przy dobrych wiatrach. Ale nie robię sobie nadziei. Pogodziłem się z tym. I właśnie dlatego jesteś mi potrzebny.
− Jeśli mam trzymać twoją rękę na łożu śmierci, to źle trafiłeś. – Pablo był zły. Nie dlatego, że przyjaciel dopiero teraz powiedział mu o chorobie, ale był wściekły na tę niesprawiedliwość losu. Angarano był trzeźwy od sześciu lat, ale widać to nie wystarczyło.
− Jak słusznie zauważyłeś, nie mogę przepisać kawiarni na Huga. Zresztą, musiałbym mu wtedy o wszystkim powiedzieć, a na to nie jestem gotowy. Znasz go. Gotów jest sam sobie wyciąć kawałek wątroby i mi ją wręczyć, a tego nie chcę.
− Zaraz, chcesz powiedzieć, że nikt nie wie? – Pablo nie mógł uwierzyć własnym uszom. – I sam się z tym zmagałeś?
− Anita wie. – Camilo spojrzał w stronę baru, ale nie było tam właścicielki. Tego dnia była na zajęciach grupy wsparcia jako że była środa. – Bardzo mi pomogła. Aidan Gordon, mój prawnik, również. I Eddie, brat Juliana, czegoś się domyśla, ale kazałem mu milczeć.
− Dlaczego?
− Bo nie chcę odejść w ten sposób.
− Więc wolisz umrzeć, nie mówiąc nikomu o chorobie i nie pozwalając dzieciom się z tobą pożegnać? – Diaz prychnął, obracając w dłoniach gorącą filiżankę z herbatą, ale zdawał się nie czuć temperatury.
− Nie chcę, żeby jedyne co zapamiętają było chodzenie po szpitalach. Mają własne rzeczy na głowie. Posłuchaj mnie, Pablo. Leonor i Ethan są szczęśliwi w Monterrey. Jeśli im powiem, przylecą tutaj i będą się ze mną obchodzić jak z jajkiem, a tego nie chcę. Leonor nigdy nie nadawała się do pracy baristy, jest dobra w liczbach i zarządzaniu, ale nie wydaje mi się, by chciała kontynuować rodzinną tradycję. Dlatego chciałbym zapisać kawiarnię na ciebie. Nie wiem, ile zostało mi czasu, a w twoich rękach będzie bezpieczna. Wiem, że nie pozwolisz Fernandowi wywinąć żadnego numeru. A kiedy przyjdzie czas, zdecydujesz, na kogo ją przepiszesz lub może zechcesz ją sprzedać i podzielić pieniądze między moje dzieci. Ufam ci i wiem, że będziesz sprawiedliwy.
− A Ariana? Ona chyba dobrze sobie radziła z kawiarnią? – Pablo z ciężkim sercem przyjął na siebie tę odpowiedzialność.
− Ari to złota dziewczyna i jeśli mam być szczery, widziałbym ją prowadzącą ten biznes. Ale nie chcę stawiać ją w niezręcznej sytuacji i zmuszać do czegoś, czego może sama nie chce. Poza tym musiałbym z nią porozmawiać, a wierz mi, namęczyłem się ostatnio, tłumacząc, że wizyta u hepatologa to tylko rytunowe badania. Nie chciała mi uwierzyć, ale w końcu ją uspokoiłem. Jeśli się dowie prawdy, załamie się.
Pablo pokiwał głową. Jeśli to było wolą jego przyjaciela to zamierzał ją uszanować, nawet jeśli ciężko mu było przyjąć do wiadomości to, że niedługo może go zabraknąć.
Nagle ze sceny dał się słyszeć śpiew. Valentina Vidal, która dawała tego wieczoru występ, dostrzegła go w tłumie i zaczęła śpiewać piosenkę swojego autorstwa zatytuowaną ”Oye, Pablo”, ale zdawał się jej w ogóle nie słyszeć.
Felix, który siedział przy stoliku przy scenie, uderzył się ręką w czoło, widząc, jak ciotka śpiewa do szeryfa sąsiedniego miasteczka. Całą rodziną przyszli na wspólną kolację, zaproszeni przez Valentinę pod nieobecność jej siostry. Felix z początku był oporny, ale Tina zapewniłą go, że Anita tego wieczoru na pewno nie pojawi się w barze, więc dał za wygraną, widząc, że jego ojcu bardzo zależy. Siedział odstrzelony w swoją najlepszą białą koszulę i Felix widział, że Basty jest szczęśliwy z Leticią Aguirre u boku, która bujała się w rytm muzyki. Spostrzegł ich splecione ręce pod stolikiem i uśmiechnął się do własnych myśli. Nadal czuł się dziwnie, że jego ojciec spotykał się z jego wychowawczynią, ale nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział go tak roześmianego, a to znaczyło, że dawno nie był tak szczęśliwy.
Młody Castellano spojrzał na Ellę, która chichotała cicho, bawiąc się słomką w koktajlu i machając wesoło nogami i na Alice, która siedziała obok niej, zasłuchana w głos Valentiny. Córka Emily spędzała z nimi ostatnio sporo czasu, jako że jej mama była w szpitalu. Pomimo różnicy wieku, dziewczynka zakolegowała się z Ellą. Sebastian zapewnił Fabricia, że dziewczynka może wpadać do nich, kiedy chce. Elli również przyda się towarzystwo koleżanki. Sama obracała się głównie w towarzystwie chłopców, a jako ojcu nastoletniej córki zaczynało mu się to coraz mniej podobać.
Felix obserwował wszystkich w barze uważnie. Carlos Jimenez, który przysiadł się do nich w połowie wieczoru wyglądał na oburzonego. Nie było tajemnicą, że podkochiwał się w Tinie i wykorzystywał każdą okazję, by z nią flirtować, podczas gdy ona zawsze gasiła jego zapędy. Teraz rzucał obrażone spojrzenie w stronę krańca baru, gdzie siedzieli Pablo Diaz i Camilo Angarano, a gdzie Valentina zerkała rozmarzonym wzrokiem.
− Mógłbyś być bardziej oczywisty? – Felix nie omieszkał zakpić z brata najlepszego przyjaciela, który jednak zdawał się niezrażony, a przynajmniej nie miał zamiaru zaprzeczać.
− Co ona widzi w tym starym gościu? – powiedział tylko, upijając pół szklanki piwa duszkiem.
− Pablo jest w porządku. – Oscar, który przysiadł się do nich razem z przyjacielem, poklepał go po umięśnionym ramieniu. – Poza tym nie jest dla ciebie konkurencją. Niedługo będzie miał dziecko z moją terapeutką.
− A w czym to przeszkadza? – zapytała ni z tego, ni z owego Alice, czym sprawiła, że wszyscy podskoczyli w miejscu, nie zdając sobie sprawy, że ktoś im się przysłuchuje.
− To nie są rozmowy dla dzieci – upomniał ją Oscar, a ona wykrzywiła buzię. Chciała chyba coś jeszcze powiedzieć, ale Fuentes przekupił ją lodami, więc dała za wygraną.
Valentina skończyła śpiewać i głos zabrać mógł każdy chętny, jako że dzisiaj odbywał się wieczór otwartego mikrofonu.
− Felix, zaśpiewaj! – Ella spojrzała na brata błagalnie, a kiedy potrząsnął długą grzywką, zrobiła oczy zbitego szczeniaka, jak to już miała w zwyczaju, i złożyła dłonie jak do modlitwy.
− Nie śpiewam publicznie – powiedział, ale nim się obejrzał wszyscy przy stoliku go do tego namawiali. – Tato! – zawołał oburzony, kiedy ojciec klepnął go w tyłek, by dodać mu otuchy.
− Dawno cię nie słyszałem. Nie daj się prosić i zaśpiewaj! – Basty był dumny z syna i chciał się nim wszystkim pochwalić.
Felix czuł się niebywale zawstydzony, kiedy oczy wszystkich w barze spoczęły na nim. Ella wyglądała na wniebowziętą.
− Zaśpiewaj “Vivo por ella”! – poprosiła, przywołując swoją ulubioną piosenkę, a Castellano załamał ręce.
− Bocelli, serio? Nie nudzi ci się ta piosenka? – Ella prosiła go, by śpiewał ją w domu średnio raz w miesiącu, kiedy zasiadał do pianina. – No dobrze, ale musisz zaśpiewać ze mną – zgodził się, stawiając warunek.
Ella spaliła buraka i pokręciła gwałtownie głową, ale nie miała nic do gadania. Alice wypchnęła ją niemal siłą na scenę. Felix zasiadł do pianina, a Ella usiadła nieśmiało obok niego. Nie była tak utalentowana jak brat, grała trochę, gdy była mała, ale przez chorobę nigdy nie miała okazji ćwiczyć. Śpiewała jednak trochę, choć nigdy przed publicznością. Na widok jej tremy Felixowi przeszło, zaśmiał się, czochrając ją po włosach i zaczął grać “Vivo por Ella”.
Piosenka była metaforą, autor chciał przekazać, że żyje dla muzyki, która jest najważniejsza dla każdego śpiewaka. Jednak Sebastian Castellano słuchając swoich dzieci miał odmienne zdanie. Felix żył dla Elli, a Ella dla niego. A on dla nich. Taka już była kolej rzeczy. I kiedy tak ich słuchał, wzruszył się i czuł, że to pierwszy raz od dawna, kiedy był tak naprawdę szczęśliwy.

***

Tym razem nie wszedł po rynnie, mając w pamięci ostatnie słowa Paca Ozuny. Zapukał kulturalnie i całe szczęście otworzył mu Miguel. Oparł się o framugę, wgryzając się w jabłko i żując je, zmierzył przybysza wzrokiem od stóp do głów.
− Jest Adora? – zapytał Marcus, nie wiedząc, czy bardziej jest speszony czy rozśmieszony bojowniczą postawą Miguela.
− Jest. Jeszcze się szykuje. – Chłopak wsadził sobie jabłko do ust i przygryzając je, cofnął się w korytarzu, by po chwili wrócić z małą torbą podróżną, którą wcisnął Marcusowi w dłonie, a sam ruszył w stronę zaparkowanego pod ich domem czerwonego jeepa, którego Delgado specjalnie na tę okazję pożyczył od Carlosa.
− Jestem twoim boyem hotelowym? – Marcus uniósł ciemną brew, trochę rozbawiony zachowaniem kolegi.
− Trochę szacunku do szwagra. – Miguel wpakował się bezceremonialnie na tylne siedzenie.
− Nie zapędzaj się tak! – W progu domu pojawiła się Adora, ciągnąc za sobą małą walizkę na kółkach. Żarty żartami, ale Miguela trochę poniosło. – Przepraszam za niego – rzuciła w stronę Marcusa, który jednak nie przejmował się słowami Ozuny, wiedząc, że to tylko żarty.
− Daj to, nie powinnaś dźwigać. – Delgado wyciągnął jej z ręki walizkę, a ona z trudem powstrzymała się od śmiechu. To w końcu walizka na kółkach.
Marcus załadował torby do bagażnika i otworzył dziewczynie drzwi od strony pasażera z przodu. Adora zajęła miejsce w aucie, zapinając pas. Była podekscytowana wycieczką, bo dawno nie miała okazji wyjechać z miasteczka. Wakacje zbliżały się ku końcowi i była wdzięczna Marcusowi, że wyszedł z inicjatywą. Paco kręcił trochę nosem, nie będąc pewnym, czy może puścić pasierbicę w tak długą drogę, ale Miguel, który sam chciał odpocząć, zapewnił go, że nic się nie stanie i że pojedzie z nimi.
− Patrzcie, jaki dżentelmen, a mojej torby to nie chciałeś dźwigać. – Miguel zajadał się jabłkiem na tylnym siedzeniu, trochę się z nich naigrywając.
− Siedź cicho, bo jeszcze zostawimy cię w domu – mruknęła Adora, trochę zawstydzona zachowaniem brata.
− Nie ma mowy. Tata pozwolił ci jechać tylko dlatego, że ja też jadę. Zapewniłem go, że upilnuję, by Marcus trzymał fiuta w spodniach.
Delgado uderzył się w głowę, wsiadając do auta, kiedy usłyszał te słowa. Adora z trudem powstrzymała śmiech.
− No ale jak już ustaliliśmy, nic więcej stać się nie może. Przecież nie zajdziesz w drugą ciążę. No, to komu w drogę, temu czas. A gdzie my właściwie jedziemy? – Miguel wychylił się na swoim miejscu, wkładając głowę między przednie siedzenia, spoglądając to na siostrę, to na kierowcę.
− Do Veracruz – wyjaśnił Marcus, zapinając pas i nakazując Miguelowi, by zrobił to samo. – Jedziemy po Quena.
− Co z nim? – zapytała Adora, przypominając sobie, że kolega ze szkoły miał ostatnio ciężką operację.
Ofelia i Rafael wysłali go do dziadków do Veracruz, by tam mógł odbyć rekonwalescencję. Morskie powietrze miało mu dobrze zrobić. Poza tym Leopoldo Guzman, dziadek Quena, miał jakichś znajomych specjalistów, którzy mieli tam obejrzeć rękę wnuka. Doktor Sotomayor zrobił, co w jego mocy, ale i tak nie było powiedziane, że nastolatek odzyska pełną sprawność ręki. Raczej nie będzie mógł kontynuować kariery.
− Jest załamany – poinformował ich Marcus, przypominając sobie ostatnią rozmowę z Enrique w szpitalu. – Nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek będzie mógł wrócić do sportu. Lub do malowania.
− On maluje? – zdziwił się Miguel, a Marcus pokiwał głową. – Nie wygląda na takiego.
− To prawda, że to Fernando Barosso za tym stoi? – Adora zacisnęła dłoń na kolanie, czując niechęć do wuja.
− On i Lalo Marquez.
− A kto tak urządził Lalita? Wuefista wyglądał jak sto nieszczęść, kiedy go ostatni raz spotkałem w spożywczaku. – Miguel zdawał się być uradowany tym faktem.
− Conrado Saverin – wyjaśnił Marcus i oboje Miguel i Adora wybałuszyli oczy ze zdziwienia.
− No proszę, kto by się spodziewał, że ten facet ma jaja. Myślałem, że jest tylko mocny w gębie.
− Mnie też zaskoczył.
Marcus nadal nie mógł rozgryźć, dlaczego Saverin zareagował tak impulsywnie. Nie miał okazji z nim porozmawiać i nie wiedział, czy Conrado w ogóle odpowiedziałby szczerze na jego pytania, więc wolał zostawić ten temat. Bardzo go jednak intrygowało, dlaczego zastępca burmistrza tak bardzo nienawidzi Fernanda Barosso, bo wywnioskował, że to wzajemna niechęć była powodem tego wybuchu. W dodatku kiedy razem z Gilbertem pojechali do szpitala, by zapłacić rachunki, wiedząc, że Ofelii i Rafaela nie stać teraz na takie wydatki, dowiedzieli się, że płatność została już uregulowana. Marcus był pewien, że to Saverin wszystkiego dopilnował. Nie mógł jednak zagłębić się w tę sprawę, bo Enrique wyjechał. Marcus dobrze znał przyjaciela i wiedział, że chłopak chciał uciec z dala od domu i znajomych, bo bał się rozmów pod tytułem “co dalej”. Sam musiał to wszystko rozgryźć i skupić się na fizjoterapii. Dlatego Ofelia poprosiła Marcusa, by pojechał po jej syna i przywiózł go do domu przed końcem wakacji. Miała zrobić to osobiście, ale młody Ibarra kategorycznie odmówił powrotu z matką, z którą nadal miał napięte relacje.
− Dlaczego Felix nie jedzie z nami? – zapytała Adora. – Myślałam, że wasza trójka jest nierozłączna.
Marcus się roześmiał, wyjeżdżając z miasta na autostradę i kierując się w stronę Veracruz. Kiedy zapytał Felixa, czy pojedzie z nim, Castellano odrzekł, że prędzej piekło zamarznie.
− Uwierz mi, Felix i kuzyn Quena pod jednym dachem to nie jest dobry pomysł.
− Kuzyn?
− Tak, w domku letniskowym Guzmanów co roku zjeżdża się cała rodzina. Ciągle tam jeździliśmy za dzieciaka. Ja, Quen, Felix... Roque – dodał po dłuższej chwili, a Adora położyła dłonie na brzuchu, spuszczając lekko głowę. – Mam stamtąd naprawdę świetne wspomnienia. Ale rodzina Quena potrafi być... specyficzna. – Delgado nie wiedział, jak najlepiej ująć to słowami. – A Felix ma niewyparzony język. Poza tym zatrzymały go obowiązki w redakcji.
− Rozumiem. – Adora pokiwała głową, choć w gruncie rzeczy nie rozumiała, jak można zrezygnować z okazji darmowej wycieczki do portowego miasta.
Czekała ich długa droga, na szczęście mogli liczyć, że Miguel zapewni im rozrywkę. Zwykle wydawał się Marcusowi cichy i spokojny, ale ostatnio zdążył go lepiej poznać i chłopak był całkiem rozrywkowy. Przejął playlistę i puszczał swoje ulubione kawałki, co dla Delgado nie stanowiło problemu, ale w końcu stało się powodem przekomarzania się rodzeństwa. Ozuna uległ siostrze i włączył kilka jej ulubionych piosenek i tak jakoś zleciała im niemal dwunastogodzinna droga do Veracruz. Robili postoje co jakiś czas, by rozprostować kości, mając też na uwadze pęcherz Adory. Przystawali w co ciekawszych miejscach, robiąc zdjęcia i ciesząc się z ostatnich chwil wakacji. Do domku letniskowego państwa Guzman zajechali pod wieczór w środę 19 sierpnia.
Był to ładny drewniany piętrowy dom pomalowany na bajecznie niebieski kolor, skąd wzięła się jego wymowna nazwa “Niezapominajka”. Domek położony był niemal nad samą plażą. Z okien można było podziwiać ocean, a wokół znajdowały się nieliczne podobne domostwa, zwykle wynajmowane na lato turystom. Państwo Guzman udostępniali to miejsce swoim wnukom, sami zajmując domek w środku miasta przez resztę roku.
Kiedy Marcus parkował jeepa na podjeździe, zauważył, że firanki w pokoju na piętrze się poruszyły. Wysiadł z wozu i pomachał w stronę okna, rozpoznając parę ciemnych oczu, ale nie doczekał się powitania. Zamiast tego firanka znów się poruszyła i para oczu zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, była to niepowtarzalna okazja, by pójść obejrzeć zachód nad Zatoką Meksykańską. Marcus zabrał bagaże i zaprosił gestem Adorę i Miguela, by udali się do domu.
Nad werandą paliło się światełko. Huśtawka, którą znał na wylot, poruszała się na lekkim wietrze, a on uśmiechnął się na widok inicjałów, które kiedyś wyryli na poręczy, teraz ledwo widocznych pod grubą warstą białej farby. Drzwi do domu otworzyły się i ich oczom ukazała się starsza pani w długim białym warkoczu niemal do pasa. Na widok Marcusa rozpromieniła się i wyściskała go jak własnego wnuka.
− Słowo daję, od kiedy cię ostatnim razem widziałam, urosłeś pół metra! – Pogłaskała go czule po twarzy, ledwo dosięgając, bo Marcus ze swoim metr dziewięćdziesiąt górował nad wszystkimi. – A to twoi przyjaciele? Wchodźcie, wchodźcie, musicie być zmęczeni po podróży! Mówiłam, że lepiej wziąć samolot.
− Chcieliśmy trochę pozwiedzać po drodze – wyjaśnił Marcus i przedstawił kobiecie swoich towarzyszy. Wzrok kobiety spoczął na okrągłym brzuchu Adory, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego uśmiechnęła się jeszcze szerzej, chwytając Adorę za rękę, jakby znały się od lat, czym nieco ją speszyła. – To babcia Quena, Serafina Guzman.
Przywitali się z kobietą, po czym przekroczyli próg domu. Urządzony był głównie w drewnie, korytarz był jasny i przestronny. Schody na górę wyściełane były miękkim dywanem, który dziadkowie zdecydowali się zakupić po tym jak Quen stłukł sobie kość ogonową, kiedy zjeżdżali po schodach na sankach. Marcus nie pamiętał, skąd wytrzasnęli sanki w Meksyku, ale mieli niezłą frajdę i był prawie przekonany, że był to pomysł Felixa, który naoglądał się “Kevina samego w domu”. To on zarządził wyścigi, otwierając na oścież drzwi wejściowe usytuowane na wprost od schodów. Miał wygrać ten, komu krócej zajmie pokonanie drogi z góry na zewnątrz. W rezultacie Quen nie mógł siadać przed dwa tygodnie, a Marcus chodził z wielkim guzem na czole. Kiedy Adora zapytała go, z czego Marcus się tak śmieje pod nosem, opowiedział jej tę historię i ona również zachichotała.
− Zostawcie rzeczy i lećcie się odświeżyć, kolację zjemy w ogrodzie. – Serafina raz jeszcze poklepała Marcusa po policzku i puściła oczko do Miguela, czym trochę go zaskoczyła, bo potarł nerwowo kark. – A ten nicpoń Castellano nie chciał przyjechać? Cwaniak miał mi odmalować płot po ostatnich wybrykach. – Serafina złapała się pod boki, cmokając cicho, ale w gruncie rzeczy widać było, że nie jest zła na Felixa. Marcus wytłumaczył go, mówiąc, że pracuje w wakacje, a babcia pokiwała głową z uznaniem dla jego przedsiębiorczego charakteru. – Gdyby tylko moje wnuki chciały pracować, a nie tylko leniuchować.
Adora podążyła za wzrokiem starszej pani, która patrzyła na ściany, na których zawieszono mnóstwo fotografii przedstawiających jej liczną rodzinę. Nie było jednak czasu przyjrzeć się wszystkim. Marcus wyciagnął w jej stronę dłoń, by pomóc jej wejść po stromych schodach, w drugiej ręce trzymając jej walizkę i swój plecak.
− Nareszcie. – Quen wyszedł im na powitanie ze swojej sypialni. – Co tak długo?
− Ciebie też miło widzieć – odgryzł się Miguel, bezceremonialnie wpakowując się do pokoju Ibarry.
− A ten co tu robi? – zdziwił się Enrique, a Marcus zrobił przepraszającą minę. Quen machnął ręką. W gruncie rzeczy im więcej ludzi, tym mniej uwagi spocznie na nim. Nie uszło jednak jego uwadze, że Marcus i Adora wlepili wzrok w jego lewą rękę. Miał ją zabandażowaną. Gips na złamanym nadgarstku zdjęli mu już jakiś czas temu. Pozostawały druty w paliczkach, których wyciągnięcia miał się podjąć Sergio Sotomayor, kiedy Quen wróci do domu. Widząc ich pełne troski spojrzenie, schował rękę za plecami. – Idziecie oglądać zachód słońca?
Marcus pokiwał głową, wrzucając bagaże do pokoju Quena, któremu Adora nie zdążyła się jednak dobrze przyjrzeć, bo drzwi do przeciwległego pokoju uchyliły się i w szparze w drzwiach ponownie pojawiły się ciemne oczy.
− Cześć! – przywitał się Marcus, a Adora pomachała ręką do dziewczyny, a przynajmniej tak myślała, bo widziała tylko oczy tej osoby, ale przestraszona istotka mruknęła tylko coś niezrozumiale i zatrzasnęła drzwi.
− Nie zwracajcie na nią uwagi, przez całe wakacje nie wychodziła z pokoju. – Quen wywrócł oczami. Co też jego matka sobie myślała, wysyłając go na wakacje z kuzynostwem, z którym nigdy dobrze się nie dogadywał. – Macie szczęście, że ominął was niezły cyrk.
− Co to znaczy? – zapytała Adora, kiedy schodzili na dół, by udać się na plażę i obejrzeć zachód słońca. – Całe mnóstwo ciotek i wujków z bachorami. To był jakiś dramat. No wiecie, rodzeństwo dziadka z dziećmi i wnukami, a nawet prawnukami. Przysięgam, byłem o krok od palnięcia sobie w łeb. – Quen wyciągnął przed siebie prawą rękę i prawie zetknął ze sobą kciuk i palec wskazujący, chcąc pokazać, że niewiele brakowało. – Nie rozumiem, jak ludzie mogą się rozmnażać na potęgę. Bez obrazy, twoje dziecko na pewno będzie słodkie – dodał szybko, przepraszającym tonem, a zrobił to w taki sposób, że Garcia de Ozuna musiała powstrzymać wybuch śmiechu. – Ale tamte dzieciaki – no mówię wam, jakby ich ze skóry obdzierano. Nawet Jordi miał dosyć i nocował u dziadków w mieście.
− A teraz jest tu dziwnie cicho – powiedział Miguel, któremu jednak ta cisza się podobała. Było słychać szum fal, kiedy szli na plażę.
− Bo wszyscy pojechali i zostaliśmy tylko my. A Felix nie chciał przyjechać? – zapytał Quen, a Marcus wytłumaczył kolegę. – Praca dorywcza? Ha! No to utknął z Guzmanami czy mu się to podoba czy nie. – Widząc zdziwione spojrzenie Marcusa, dodał: − Nie wiedziałeś, że ciotka Silvia wykupiła gazetę? Witaj w klubie. Dowiedziałem się dziś rano. Ale nieważne, opowiadajcie, co u was. Co tam na starych śmieciach?
Adora zaczęła opowiadać chłopakowi, co przegapił po swoim wyjeździe z Pueblo de Luz. Nie było tego dużo, bo życie w małej miejscowości nie jest wcale tak pasjonujące jak mogłoby się wydawać. Quen jednak słuchał z uwagą, ale według Marcusa okazywał aż za dużo entuzjazmu i Delgado domyślił się, że Ibarra próbuje zagadać ciszę, by nie schodzić na temat swojej dłoni i fizjoterapii, która czeka go po powrocie.
− Saverin o ciebie pytał – powiedział, kiedy wracali do domu na kolację.
− A co on nagle tak się o mnie martwi? – Quen prychnął. Nie zapomniał, że to Conrado zawiózł go do szpitala i to dzięki niemu mógł mieć przeprowadzoną pilną operację. Nadal jednak nie był jego największym fanem, więc czuł się dziwnie z tą świadomością.
− Nie wiem, zdaje się troszczyć o wszystkich uczniów, prawda? – zapytał Miguel, zbierając jakieś muszelki i zdmuchując z nich piasek. Quen wzruszył ramionami.
− A tak poza tym, co tam u naszych znajomych ze szkoły? – zapytał, kopiąc piasek i nie patrząc kumplowi w oczy.
− Jeśli masz na myśli Carolinę, to ma się dobrze. Widziałam ją ostatnio w centrum handlowym, nadal pracuje w tamtejszej knajpce. – Adora powstrzymała się od śmiechu na widok miny Enrique.
− A kto powiedział, że o nią pytałem?
− Tak założyłam, po waszym pocałunku na scenie...
− Zaraz, zaraz jakim pocałunku? – Marcus przystanął w połowie drogi a Adora opowiedziała mu o ostatniej scenie, kiedy to Gabriel konał w ramionach Sofii, ale dziwnym trafem nagle ożył i pocałował ukochaną zanim opadła kurtyna. – A miałeś po prostu udawać martwego.
− Spanikowałem – tłumaczył się Quen, ale nikogo nie zwiódł. – Kiedy to prawda!
− A właśnie, dlaczego właściwie nie było cię podczas ostatniej sceny? – Adora nagle zdała sobie sprawę, że zapomniała o to zapytać bruneta. – Nagle zniknąłeś i Quen cię zastąpił.
− Musiałem coś załatwić. O, jest kolacja. – Marcus szybko zmienił temat, kiedy weszli tylnym wejściem przez bramkę do ogrodu, w którym stał już duży stół i krzesła. Rozciągał się stąd piękny widok na plażę i klify.
− Umyjcie ręce przed jedzeniem. – Zarządziła Serafina, stawiając na stole miskę z sałatką. Kiedy Quen chciał sięgnąć po pszenny placek, uderzyła go otwartą dłonią po prawej ręce.
− Auć, babciu, chcesz mi złamać drugą rękę? – zawył Ibarra, sycząc z bólu i wpatrując się z niedowierzaniem w czerwony ślad na prawej dłoni.
− Najpierw ręce – powtórzyła, grożąc im wszystkim drewnianą łyżką. – I zawołajcie Nelę, niech zejdzie i zje z nami. Ta dziewczyna mnie wpędzi do grobu.
Udali się do wnętrza domu i rodzeństwo Garcia de Ozuna mogli zobaczyć parter. Z tyłu wchodziło się bezpośrednio do przestronnej kuchni z jadalnią. Okrągły stół i kilka krzeseł służył państwu Guzman za miejsce do śniadań. Dalej w lewo mijali salonik z rozkładaną kanapą, parą foteli, miękkim dywanem i kominkiem. Adorę uderzyło, że nie ma tutaj telewizora. Kiedy podzieliła się tym spostrzeżeniem z Marcusem, wyjaśnił jej, że państwo Guzman pozbyli się wszelkich potencjalnie niebezpiecznych przedmiotów, bo wizyta przyjaciół Quena zawsze wiązała się ze szkodami.
− A kominek? – Adora wskazała na palenisko, które właściwie nie miało racji bytu. Tylko sporadycznie palono tutaj zimą w bardzo zimne wieczory. Zwykle woleli rozpalać ognisko na plaży.
− Kominek to długa historia. – Quen wszedł w słowo Marcusowi. – Jestem prawie pewien, że Felix nadal ma poparzoną łydkę.
− Znów Felix coś nawywijał? – Adora nie wiedziała, czy śmiać się czy płakać z nieroztropności Felixa. – Nie wiedziałam, że Castellano jest taki nierozważny.
− On nie. – Quen westchnął, wskazując im drzwi do łazienki na parterze. – Ale kiedy dobrali się razem z Jordim... to cud, że ta chata jeszcze stoi.
− A właśnie, gdzie on jest? – zapytał Marcus, a Quen wzruszył ramionami. Jego kuzyn chodził swoimi ścieżkami.
Umyli ręce w małej, przytulnej łazience. Obok łazienki znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie – mały gabinet. Drzwi były uchylone i ktoś rozmawiał w nim przez telefon. Dało się słyszeć męski głos. Nie mogli usłyszeć, o czym mężczyzna rozmawiał, ale nie dało się nie usłyszeć wmianki o znanym nazwisku.
− Barosso może mi naskoczyć.
Wszyscy zatrzymali się po tych słowach, ale nie dane im było dłuższe podsłuchiwanie, bo z gabinetu wyszedł wuj Quena. Mężczyzna po czterdziestce omiótł wzrokiem towarzystwo, nie będąc speszony ich obecnością. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do nich, by się przywitać.
− Marcus. – Wyciągnął w jego stronę dłoń, którą Delgado uścisnął, a mężczyzna poklepał go po ramieniu na przywitanie. – Twoi znajomi?
− Tak, to Adora i Miguel. – Przedstawił ich Marcus, a mężczyzna uśmiechnął się do nich serdecznie. – A to Fabian Guzman.
− Cześć, czujcie się, jak u siebie.
Sam Fabian ruszył do ogrodu, by zasiąść do kolacji, a nastolatki ruszyli za nim.
− Dlaczego wszyscy cię tak traktują? – zapytała cicho Adora, kiedy zmierzali razem z resztą.
− Jak? – zdziwił się Marcus, nachylając się do niej, by lepiej ją słyszeć.
− Jak dorosłego.
Delgado roześmiał się szczerze. Kilka razy już to słyszał. Czasami jako komplement, a czasami jako obelgę – że udaje starszego niż był w rzeczywistości. Nic na to nie poradził, że zawsze dogadywał się z dorosłymi, jakby był jednym z nich. Ze wszystkich swoich znajomych zawsze był najbardziej dojrzały i odpowiedzialny. Kiedy rodzice wyjeżdzali lub zostawiali ich samych w domu, mówili “słuchajcie się Marcusa”. Weszło mu to już w krew.
− Tak już mam – odpowiedział tylko, wzruszając ramionami.
Serafina zastawiła stół różnymi przysmakami, nie wiedząc, na co goście będą mieli ochotę. Były różne sałatki, tortille, tamales, a dla niejadków domowe burgery i pizza. Wszyscy byli już dość głodni, bo czekali na przybyszy. Marcus odsunął Adorze krzesło, by mogła usiąść wygodnie, ale nie uszło jej uwadze, że zaklepał dla niej najlepsze miejsce, skąd rozpościerał się piękny widok na plażę.
Fabian spojrzał na zegarek ze zniecierpliwieniem, po czym bez słowa wstał od stołu. Po chwili przyszedł a za nim dreptała niska osóbka. Marcus ponownie podniósł dłoń, by przywitać się z kuzynką Quena, a ona mruknęła ciche “cześć” i usiadła obok ojca.
− To Nela, kuzynka Quena – powiedział półgębkiem Marcus, nalewając sobie i Adorze mrożonej herbaty.
− Dzikie oczy? – zapytała Garcia, przypominając sobie wzrok nastolatki w szparze w drzwiach. Kąciki ust Marcusa uniosły się lekko, ale nic nie powiedział.
Dziewczyna nazwana Nelą nałożyła sobie trochę sałatki i skubała ją przez cały wieczór. Adora nie wiedziała, czy taki już miała charakter czy po prostu miała zły humor.
− Wszystko jest pyszne, pani Guzman. – Miguel pochwalił kuchnię babci, zatapiając zęby w tamales.
− Dziękuję ci, skarbie. Jedzcie, w razie czego przyniosę więcej. – Kobieta nałożyła Adorze tamales. – Jedz, kochanie, mają dużo witamin i antyoksydantów.
Adora podziękowała jej skinieniem głowy, wgryzając się w kukurydzianą przekąskę.
− A gdzie dziadek? Powinien już wrócić – zauważył Quen, patrząc w ciemne niebo. Lampiony w ogrodzie zaświeciły się, podkreślając przyjazną domową atmosferę.
Nikt nic nie powiedział, ale Fabian wyglądał na złego. Zjedli kolację, po której Serafina przyniosła im jeszcze pucharki wypełnione po brzegi lodami. Uraczyli się słodkościami, ale kiedy Nela zaczęła przysypiać w bujanym fotelu, babcia uznała, że to czas, by poszli do łóżka. Kolejnego dnia na pewno chcieli pozwiedzać, a Marcus i jego towarzysze byli zmęczeni po podróży.
− Masz wszystko, czego potrzebujesz? – zapytał Marcus Adorę, kiedy wyszła z łazienki na piętrze w kolorowej pidżamie. Wyglądała uroczo z okrągłym brzuchem i lekko wilgotnymi włosami.
− Tak, nie musisz mnie bez przerwy o to pytać. – Uśmiechnęła się szeroko, kierując się w stronę pokoju Neli. Miały spać razem i nie wiedziała, czego się spodziewać po cichej dziewczynie.
− W razie czego, pisz. I tak nie będę w stanie zasnąć. – Marcus wskazał na swojego smartfona, którego schował w kieszeni krótkich spodenek. Śmiesznie było go widzieć w domowym stroju, zwykle miał na sobie szkolny mundurek. Kiedy spojrzała na niego pytająco, wyjaśnił: − Śpię w pokoju Jordiego, a on jeszcze nie wrócił do domu.
− Mogłeś wysłać tam Miguela. On śpi jak zabity – zauważyła Adora, czując się trochę winna, że jej brat zajął pokój z Quenem.
− Miałbym zostawić twojego brata na pastwę tego dupka? Nie życzę tego najgorszemu wrogowi, a Miguela nawet lubię – dodał na koniec żartobliwie i życzył jej dobranoc, znikając w pokoju na końcu korytarza. Na piętrze oprócz sypialni wnuków znajdowały się jeszcze dwa inne pokoje, których Adorze nie udało się zobaczyć, i łazienka. Trochę załowała, że pokój Neli nie ma widoku na plażę, ale w gruncie rzeczy była tak zmęczona, że i tak nie miałaby siły podziwiać nocnych widoków.
Sypialnia nastolatki była śnieżnobiała, jasna i przestronna z szerokim łóżkiem z baldachimem. Na ścianach wisiały kolorowe obrazki. Na małej komodzie stał otwarty futerał na skrzypce.
− Grasz? – zapytała Adora, a Nela, która poprawiała sobie poduszkę, podskoczyła na dźwięk jej głosu. Dopiero po chwili zrozumiała, o co dziewczyna ją pyta, więc pokiwała głową. – Zagrasz coś dla mnie? Jutro, dzisiaj już za późno.
− Jeśli chcesz – powiedziała cicho kuzynka Quena i był to pierwszy raz, kiedy się odezwała w obecności Adory. – Prześpię się na podłodze, będzie ci wygodniej – oznajmiła nagle dziewczyna, biorąc z łóżka poduszkę i kładąc ją na ziemi.
− Nie ma mowy! – Adora zaprotestowała gwałtownie. – To przecież twój pokój. Łóżko jest ogromne, zmieścimy się obie.
Nela nie była przekonana. Patrzyła na brzuch Adory, jakby bała się, że coś może zrobić dziecku. Adora nie namyślając się długo, wziąła od dziewczyny poduszkę i ponownie ułożyła ją na łóżku, nadając jej wygodny kształ. Potem wzięła dziewczynę za rękę i położyły się obok siebie.
− Widzisz, jest jeszcze dużo miejsca. – Adora poklepała przestrzeń między nimi. – Mógłaby się tutaj zmieścić jeszcze jedna osoba.
− Marcus to twój chłopak? – zapytała nastolatka tak nagle, że wprawiła Adorę w osłupienie.
Nie wiedziała, co powiedzieć. W końcu w Pueblo de Luz wszyscy uważali ich za parę. Nie musiała jednak nic odpowiadać, bo na podjeździe dał się słyszeć chrzęst opon i okna pokoju rozświetliły światła auta. Nela wyszła z łóżka i podeszła bliżej do firanek, które odsłoniła, by lepiej widzieć. Zaintrygowana Adora poszła za nią i również spojrzała w dół.
Zza kierownicy wysiadł starszy jegomość, zapewne dziadek Quena, Leopoldo. Na schodach prowadzących do domu siedział Fabian i palił papierosa. Kiedy zobaczył ojca, zgasił papierosa i podszedł bliżej. Otworzył drzwi od strony pasażera na oścież i czekał, aż wysiądzie ktoś jeszcze. Powiedział kilka słów, a na jego twarzy malowała się prawdziwa złość. Nela zacisnęła palce na firanie. Adora zmarszczyła czoło, przyglądając się dziewczynie.
Z samochodu po dłuższej chwili wysiadł chłopak. W mroku nocy nie widać go było wyraźnie. Fabian Guzman złapał syna za kark i powiedział mu coś do ucha. Dzieciak stał z założonymi do tyłu rękoma i słuchał uważnie, nie odzywając się słowem. Fabian puścił go, zatrzaskując drzwi samochodu. Chłopak wbiegł truchtem do domu i zatrzasnął drzwi.
Nela szybko podeszła do drzwi swojej sypialni i nasłuchiwała. Dało się słyszeć głuche dudnienie, kiedy jej brat wbiegał po schodach. Uchyliła drzwi, by mu się przyjrzeć.
− Wracaj spać, nic mi nie jest – powiedział oschle, po czym zniknął na końcu korytarza, zatrzaskując za sobą drzwi.
Nela na palcach wycofała się w stronę łóżka i położyła się wygodnie.
− Dobranoc – powiedziała, a Adora odpowiedziała jej, zastanawiając się, co to właściwie miało być.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Telenowele Strona Główna -> Nasze telenowele Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 45, 46, 47 ... 56, 57, 58  Następny
Strona 46 z 58

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin